8798

Szczegóły
Tytuł 8798
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8798 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8798 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8798 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT CHARLES WILSON DARWINIA Dla PNH i TNH, za cierpliwo�� i dobre rady, dla Shawny, za wiar� w moje dzie�o, oraz nie oskar�onym publicznie, kryj�cym si� po �wiecie wsp�spiskowcom (wiecie, o kogo chodzi) 9O1OHJ 1912, MARZEC Guilford Law sko�czy� czterna�cie lat w nocy, kt�ra zmieni�a posta� �wiata. By� to punkt zwrotny w dziejach, noc oddzielaj�ca wszystko, co nast�pi�o potem, od tego, co dzia�o si� przed- tem, chocia� z pocz�tku by� to po prostu wiecz�r urodzin Guilforda. Pewna marcowa sobota, zimna, nakryta bez- chmurnym niebem g��boko�ci zimowej sadzawki. Po po- �udniu ch�opiec bawi� si� z bratem obr�czami, wypusz- czaj�c w mro�ne powietrze pi�ropusze pary. Na kolacj� matka poda�a ulubione danie Guilforda - wieprzowin� z fasol�. Zawarto�� �aroodpornego naczynia ca�y dzie� bulgota�a w piekarniku, wype�niaj�c kuchni� s�odkim aromatem imbiru i melasy. Przyszed� czas na urodzinowy prezent, grub� ksi��k� z czystymi stronami, kt�re ch�opiec mia� zape�nia� rysunkami. I nowy sweter, granatowy, jak dla doros�ego. Guilford urodzi� si� w roku 1898, niemal r�wno z no- wym stuleciem. By� najm�odszym z trojga dzieci. Bardziej ni� brat i siostra nasi�kn�� duchem czasu, kt�ry rodzice nazywali �nowym wiekiem". Dla niego nie stanowi� on �adnej nowo�ci. Prze�y� w nim prawie ca�e �ycie. Wie- dzia�, jak dzia�a pr�d elektryczny. Rozumia� nawet radio. By� cz�owiekiem dwudziestego wieku, kt�ry w g��bi duszy pogardza� za�niedzia�� przesz�o�ci�, przesz�o�ci� latarni gazowych i naftaliny. Gdy od czasu do czasu mia� troch� grosza w kieszeni, kupowa� �M�odego Elektryka" i zaczy- tywa� go tak, �e w ko�cu strony odrywa�y si� od grzbietu. Mieszkali w skromnym domku w Bostonie. Ojciec pra- cowa� w mie�cie jako zecer. Dziadek, zajmuj�cy pok�j na g�rze, obok schod�w na strych, w czasie wojny secesyjnej walczy� w 13. pu�ku Massachusetts. Matka Guilforda go- towa�a, sprz�ta�a, zarz�dza�a domowym bud�etem, a w ma- le�kim ogr�dku za domem uprawia�a pomidory i fasolk� szparagow�. Wszyscy byli zgodni co do tego, �e brat Guil- forda zostanie pewnego dnia lekarzem lub prawnikiem. Siostra, szczup�a i cicha, czyta�a powie�ci Roberta Cham- bersa, czego nie pochwala� ojciec. W chwili, gdy niebo gwa�townie si� rozjarzy�o, Guil- ford powinien ju� spa�, ale pozwolono mu zosta� d�u�ej z doros�ymi, czy to w og�lnej atmosferze urodzinowej po- b�a�liwo�ci, czy te� po prostu dlatego, �e by� ju� starszy. Nie wiedzia�, co si� dzieje, wi�c gdy brat zawo�a� ich do okna, a potem wybiegli wszyscy, ��cznie z dziadkiem, kuchen- nymi drzwiami do ogrodu, gdzie zapatrzyli si� na nocne niebo, pomy�la�, �e ca�e to podniecenie ma co� wsp�lnego z jego urodzinami. Wiedzia�, �e si� myli, ale my�l by�a taka konkretna. Urodziny. Smugi �wiat�a w barwach t�- czy nad domem. Ca�a wschodnia cz�� nieba roz�wietlo- na. Pomy�la�, �e mo�e co� si� pali. Co� na morzu, z dala od brzegu. - Wygl�da jak jutrzenka - odezwa�a si� przyciszonym, niepewnym g�osem matka. Ta jutrzenka migota�a jak poruszana leniwym wia- trem zas�onka, rzucaj�c delikatne cienie na pobielony par- kan i brunatn� ziemi� w ogrodzie. Wielka �ciana �wiat�a, l�ni�ca raz g��bok� butelkow� zieleni�, kiedy indziej b��- kitem wieczornego morza, nie wydawa�a �adnych odg�o- s�w. By�a r�wnie bezg�o�na jak dwa lata wcze�niej ko- meta Hal�eya. Matka pewnie te� my�la�a o komecie, bo powt�rzy�a te same s�owa co wtedy: � Wygl�da na koniec �wiata... Dlaczego tak powiedzia�a? Dlaczego splot�a d�onie i os�o- ni�a oczy? Guilford, ciesz�c si� w duchu, nie uwa�a� tego zdarzenia za koniec �wiata. Serce bi�o mu jak zegar od- mierzaj�cy sw�j tajemny czas. Mo�e to pocz�tek czego� nowego. Nie koniec, lecz pocz�tek nowego �wiata. Jak prze�om wiek�w, my�la�. Guilford nie ba� si� nowo�ci. Niebo go nie wystraszy- �o. Wierzy� w nauk�, kt�ra (wed�ug czasopism) ods�ania wszelkie tajemnice natury i niszczy wielowiekow� igno- rancj� cz�owieka, cierpliwie i uparcie zadaj�c pytania. W swo- im mniemaniu ch�opak wiedzia�, czym jest nauka. Po pro- stu ciekawo�ci�... trzyman� w karbach pokory, w oko- wach cierpliwo�ci. Nauka r�wna�a si� patrzeniu - swoistemu patrze- niu. Szczeg�lnie uwa�nemu przypatrywaniu si� temu, czego si� nie rozumia�o. Jak na przyk�ad, przypatrywanie si� gwiazdom, ale bez l�ku, bez czo�obitno�ci; zadaje si� tylko pytania i odnajduje to, kt�re otworzy drzwi do ko- lejnego pytania, a potem jeszcze jednego. Guilford siedzia� bez obawy na krusz�cych si� scho- dach za domem, gdy reszta rodziny zgromadzi�a si� w sa- lonie. Na szcz�liw� chwil� pozosta� sam, nowy sweter grza� przyjemnie, a para oddechu wznosi�a si� ku zapie- raj�cej dech w piersiach �unie na niebie. P�niej - w nast�puj�cych po sobie miesi�cach i la- tach, w ca�ym wynikaj�cym z owej nocy stuleciu � prze- prowadzano setki analogii. Potop, Armagedon, wygini�cie dinozaur�w. Ale samo zdarzenie i przera�aj�ca wiedza o nim rozpowszechniana po pozosta�o�ciach ludzkiego �wiata by�y bez precedensu i nie da�o si� ich z niczym por�wna�. W roku 1877 astronom Giovanni Schiaparelli stworzy� map� kana��w na Marsie. Przez kilka dziesi�tk�w lat ma- p� t� powielano, uzupe�niano i uznawano za prawdziwe odwzorowanie, a� dzi�ki zastosowaniu lepszych soczewek wykazano, i� kana�y s� zwyk�ym z�udzeniem, chyba �e sam Mars zmieni� si� od chwili odkrycia Schiaparellego - a trudno by�o w to uwierzy�, zw�aszcza w �wietle kolei los�w Ziemi. Mo�liwe, �e co� przemkn�o przez Uk�ad S�o- neczny niczym ni� niesiona powiewem wiatru, co� efe- merycznego, lecz niewiarygodnie olbrzymiego, co zetkn�- �o si� z zimnymi �wiatami na obrze�ach uk�adu; �wiat�o przenikn�o ska�y, l�d, zamarzni�t� skorup�, martwe p�y- ty tektoniczne. Zmieniaj�c wszystko po drodze. Zmierza- j�c ku Ziemi. Na niebie roi�o si� od znak�w i wr�b. W 1907 me- teoryt tunguski. W 1910 kometa Halleya. Niekt�rzy, jak matka Guilforda Lawa, �yli w przekonaniu, �e nadchodzi koniec �wiata. Juz wtedy. Tamtej marcowej nocy niebo nad p�nocno-wschodnim Atlantykiem l�ni�o ja�niej ni� podczas przelotu komety. Horyzont ca�ymi godzinami jarzy� si� niebiesko-fioletowym blaskiem. �wiadkowie twierdzili, �e �wiat�o przypomina�o �cian�. Pada�o od zenitu. Rozdzieli�o przestw�r w�d. By�o widoczne w Chartumie (ale w p�nocnej cz�ci nieba) i w Tokio (jako blada po�wiata na zachodzie). Fale �wiat�a zala�y ca�y firmament nad Berlinem, Pa- ry�em, Londynem i wszystkimi stolicami europejskimi. Na ulicach gromadzi�y si� setki tysi�cy widz�w, kt�rym zimny blask nie pozwala� zasn��. A� do czternastej mi- nuty przed p�noc� do Nowego Jorku wartk� strug� p�y- n�y doniesienia o wypadkach. O 23.46 czasu wschodniego kabel telegrafu transatlan- tyckiego znienacka i nie wiedzie� czemu zamilk�. Trwa�a epoka bajecznych statk�w: Wielkiej Bia�ej Flo- ty, transatlantyk�w Cunarda i Bia�ej Gwiazdy; Teutoni- ca, Mauretanii, monstrualnych twor�w imperium. Nastawa� �wit ery wynalazku Marconiego. Milczenie kabla transatlantyckiego mo�na by�o sobie t�umaczy� na wiele sposob�w. Znacznie gorzej wr�y�o zamilkni�cie ra- diostacji l�dowych w Europie. Radiotelegrafi�ci s�ali przez zimny, spokojny p�nocny Atlantyk dziesi�tki wiadomo�ci i pyta�. Nikt nie nadawa� starego CQD ani nowego SOS, nie by�o �adnych drama- tycznych doniesie� z pok�adu ton�cego statku, ale nie- kt�re jednostki z tajemniczych powod�w nie dawa�y znaku �ycia, w��czaj�c w to Olympic linii Bia�a Gwiazda i Kron- prinzzessin Cecilie armator�w z Ameryki i Hamburga - statki flagowe, na kt�rych jeszcze przed chwil� mi�dzy- narodowa �mietanka t�oczy�a si� przy pokrytych szadzi� relingach i ogl�da�a zjawisko rzucaj�ce barwne cienie na mroczn� i szklist� powierzchni� zimowego oceanu. Widowiskowe, tajemnicze �wiat�a znikn�y tu� przed �witem, tn�c horyzont jak p�on�ce sierpy. S�o�ce pojawi�o si� na burzliwym niebie nad wi�ksz� cz�ci� szlaku Wiel- kiego Ko�a. Morze by�o niespokojne, wiatry porywiste. Za mniej wi�cej 15 stopniem d�ugo�ci geograficznej zachod- niej i 40 stopniem szeroko�ci geograficznej p�nocnej za- panowa�a niezm�cona cisza. Pierwszy granic�, okre�lon� ju� przez nowojorskie ra- dio mianem ��ciany Tajemnicy", przekroczy� wiekowy li- niowiec Bia�ej Gwiazdy Oregon, kt�ry p�yn�� z Nowego Jorku do Queenstown i Liverpoolu. Jego kapitan, Amerykanin Truxton Davies, docenia� groz� sytuacji, mimo �e, jak wszyscy inni, zupe�nie jej nie rozumia�. Nie ufa� aparatowi Marconiego. Radio na pok�adzie Oregonu by�o niepor�czn� machin� o zasi�gu zaledwie stu mil. Przekazywane za jego pomoc� wiado- mo�ci bywa�y nieczytelne; pog�oski o katastrofie mog�y by� wyolbrzymione. Ale kapitan by� w 1906 w San Fran- cisco, bieg� ile si� Market Street, z trudem umykaj�c p�o- mieniom, wi�c a� za dobrze zdawa� sobie spraw�, do czego zdolna jest natura, gdy tylko da si� jej nieco swobody. Wydarzenia poprzedniej nocy przespa�. Pasa�erowie mog� sobie nie dosypia� i gapi� si� na niebo jak sroka w gnat, jemu bardziej przypada�o do gustu domowe za- cisze kajuty. Tu� przed �witem zbudzi� go podenerwowa- ny radiotelegrafista; Davies przes�ucha� fale radiowe, po czym nakaza� starszemu mechanikowi rozpali� pod kot- �ami, a ochmistrzowi przygotowa� kaw� dla ca�ej za�ogi. Nie przejmowa� si� zbytnio, nie dowierza� w stu procen- tach. I Olympic, i Kronprinzzessin Cecilie znajdowa�y si� zaledwie o kilka godzin na wsch�d od Oregonu. Je�eli od- bior� CQD, ka�e pierwszemu oficerowi przygotowa� sta- tek do ekspedycji ratunkowej; p�ki co... c�, b�d� trwali w pogotowiu. Ca�e przedpo�udnie przys�uchiwa� si� komunikatom radiowym. Same pytania i w�tpliwo�ci opatrzone rados- nym, cho� nerwowym pozdrowieniem (DDS - dzie� do- bry, stary!) od lubuj�cego si� w skr�tach towarzystwa mor- skich radiowc�w. Czu� narastaj�cy niepok�j. Niewyspani pasa�erowie o przekrwionych oczach, wyrwani znienacka ze snu narastaj�cym hukiem silnik�w, zarzucali go py- taniami. Przy obiedzie o�wiadczy� przej�tej delegacji pierw- szej klasy, �e nadrabia czas stracony wskutek �warunk�w lodowych", i poprosi�, by na razie zaniechali wysy�ania telegram�w, gdy� aparat Marconiego jest w naprawie. Stewardzi przekazali te fa�szywe informacje pasa�erom klasy drugiej i trzeciej. Zdaniem Daviesa, podr�ni byli jak dzieci, kt�re marudz� i kaprysz�, tylko czekaj�c na jakie� �atwe do prze�kni�cia wyt�umaczenie, kt�re z�ago- dzi ich g��boki i niewypowiedziany l�k przed morzem. Przed po�udniem wiatr ucich� i morze si� uspokoi�o. Przez zas�on� strz�piastych chmur przebi�y si� niemrawe promienie s�o�ca. Po po�udniu marynarz na dziobie wypatrzy� co� przy- pominaj�cego wrak, by� mo�e wywr�con� szalup�; dry- fowa�o na p�nocny-wsch�d. Davies zmniejszy� pr�dko�� i podp�yn�� bli�ej. Ju� mia� nakaza� przygotowanie �odzi i rozci�gni�cie sieci �adunkowych, gdy drugi oficer opu�ci� lornetk� i powiedzia�: - Co� mi si� zdaje, �e to jednak nie wrak, kapitanie. Zbli�yli si� do tego. Rzeczywi�cie nie by� to wrak. Co gorsza, kapitan Davies nie potrafi� powiedzie�, co to takiego. Ko�ysa�o si� oci�ale na falach, martwe, a na jego d�u- gich bokach l�ni�o zimowe s�o�ce. Jaka� ogromna, na- brzmia�a m�twa lub o�miornica? Kiedy� z pewno�ci� by�o cz�ci� �ywego organizmu, ale czego� takiego Davies nie widzia� nigdy, a p�ywa� ju� dwadzie�cia siedem lat. Raf� Buckley, m�ody pierwszy oficer, patrzy�, jak to co� ude- rza w dzi�b Oregonu i powoli p�ynie w stron� rufy, obra- c�j�c si� o sto osiemdziesi�t stopni w zimnej, nieruchomej wodzie. - Co pan na to, panie kapitanie? - zapyta�. - Zupe�nie nie mam poj�cia, co na to powiedzie�, pa- nie Buckley. - �a�owa�, �e w og�le to zobaczy�. - Wygl�da jak... no c�, jak jaka� d�d�ownica. Korpus mia�o podzielony na pier�cienie, ca�kiem jak d�d�ownica. Ale taka d�d�ownica mog�aby po�kn�� jeden z komin�w Oregonu. Z ca�� pewno�ci� �adna nigdy nie ukazywa�a �wiatu takich postrz�pionych, palczastych, ko- ronkowych wyrostk�w - p�etw, a mo�e skrzeli? - kt�re w okre�lonych odst�pach wyrasta�y z cia�a stworzenia. I jesz- cze ten kolor, lepki r� i oleisty b��kit, jak barwa kciuka topielca. A g�owa... o ile t� pust�, zaopatrzon� w rz�d ostrych z�bisk, bezok� paszcz� mo�na nazwa� g�ow�. Ju� przy rufie d�d�ownica przewr�ci�a si� na grzbiet, ukazuj�c l�ni�ce bia�e podbrzusze rozdarte przez rekiny. Pasa�erowie wnet zbiegli si� na pok�ad widokowy, ale od�r cielska zdo�ali wytrzyma� tylko najbardziej odporni. - C�z im, na Boga, powiemy? - Buckley g�adzi� w�s. �e to potw�r morski, my�la� Davies. Jaki� kraken. Zreszt� mo�e to i prawda. Ale Buckley czeka� na powa�n� odpowied�. Kapitan d�u�sz� chwil� patrzy� na przej�tego pierwszego oficera. - Im mniej powiemy - zdecydowa� w ko�cu � tym lepiej. Morze pe�ne by�o tajemnic. Dlatego te� Davies serdecz- nie go nie znosi�. Oregon by� pierwszym statkiem, kt�ry zawin�� do za- toki Cork, manewruj�c w zimnym blasku wschodz�cego s�o�ca bez pomocy �wiate� brzegowych i znacz�cych tras� boi. Kapitan Davies zarzuci� kotwic� w do�� du�ej odleg- �o�ci od Wielkiej Wyspy, gdzie znajdowa�y si� - lub po- winny znajdowa� - doki i t�tni�cy �yciem port w Queens- town. Stan�li jednak przed niemo�liw� do ogarni�cia rzeczy- wisto�ci�. Po mie�cie nie zosta� nawet �lad. Zatoka by�a dziewicza. W miejscu ulic Queenstown - na kt�rych winno si� roi� od kupc�w, d�wig�w, sztauer�w i irlandzkich emi- grant�w - r�s� dziki las opadaj�cy ku skalistemu brze- gowi. Temu r�wnie trudno by�o zaprzeczy�, co w to uwie- rzy�; na sam� my�l o tym kapitan Davies dostawa� za- wrot�w g�owy i atak�w md�o�ci. Wola�by wm�wi� sobie, �e nawigator przez pomy�k� skierowa� ich do niew�a�ci- wej zatoki czy nawet na inny kontynent, jednak przed oczami mia� charakterystyczny zarys linii brzegowej wy- spy i spowite chmurami wybrze�e hrabstwa Cork. By�o to Queenstown, zatoka Cork i Irlandia, tyle �e wszystkie �lady cywilizacji zosta�y zatarte i zaro�ni�te. - To przecie� niemo�liwe � rzek� do Buckleya. � Nie chcia�bym stwierdza� tego, co oczywiste, ale statki, kt�re ledwie sze�� dni temu wyp�yn�y z Queenstown, stoj� przy nabrze�ach w Halifaksie. Gdyby zdarzy�o si� trz�sienie ziemi albo gdyby zala� ich przyp�yw, gdyby�my zastali jedno wielkie rumowisko... ale co� takiego! Davies ca�� noc sp�dzi� na mostku z pierwszym ofi- cerem. Pasa�erowie, kt�rzy po przebudzeniu nie us�yszeli szumu silnik�w, znowu skupili si� przy relingach. Zasy- pi� go pytaniami. Ale nie by�o na to rady, Davies nie m�g�- by nawet wymy�li� jakiego� wyja�nienia lub pocieszenia, nie potrafi�by ich uspokoi� cho�by k�amstwem. Zerwa� si� wilgotny, po�udniowo-zachodni wiatr. Wkr�tce ch��d zmusi ciekawskich do szukania schronienia. Mo�e b�dzie m�g� zacz�� ich uspokaja� przy kolacji. Jako�. - I ta ziele� - odezwa� si�, nie potrafi�c zachowa� dla siebie swych my�li. - Jak na t� por� roku jest tu za zie- lono. Jakie zielsko potrafi wyrosn�� w marcu i poch�on�� irlandzkie miasto? - To nienaturalne - wyj�ka� Buckley. Spojrzeli po sobie. Stwierdzenie pierwszego oficera by- �o tak oczywiste i szczere, �e Daviesowi zbiera�o si� na �miech. Zamiast tego zdoby� si� na co� w rodzaju pokrze- piaj�cego u�miechu. _ Mo�e jutro wy�lemy kogo� na rekonesans. Do tego czasu lepiej powstrzyma� si� od snucia domys��w... zw�a- szcza ze nie jeste�my w tym mistrzami. - B�d� nadp�ywa� inne statki... � wydusi� z chorob- liwym u�miechem Buckley. - To co, dzi�ki temu przekonamy si�, �e nie zwario- wali�my? - C�, tak. Mo�na to i tak uj��. - Do tej pory trzeba zachowa� przezorno��. Uprzed� radiotelegrafist�, �eby liczy� si� ze s�owami. �wiat i tak wkr�tce o wszystkim si� dowie. Przez kilka chwil b��dzili wzrokiem w zimnej szaro�ci poranka. Steward przyni�s� paruj�ce kubki kawy. - Panie kapitanie � o�mieli� si� Buckley � nie starczy nam w�gla na powr�t do Nowego Jorku. - To pop�yniemy do innego portu... - Je�li s� jeszcze jakie� w Europie. Davies uni�s� brwi. To nie przysz�o mu do g�owy. Cie- kawe, �e niekt�re my�li po prostu nie mieszcz� si� lu- dziom w g�owie. Wyprostowa� ramiona. - P�ywamy pod bander� Bia�ej Gwiazdy, panie Buck- ley. Nie zostawi� nas samym sobie, nawet gdyby musieli wys�a� tu w�glowce z samej Ameryki. - Tak jest. � Buckley, kt�ry swego czasu pope�ni� ten b��d, �e zacz�� studia teologiczne, rzuci� kapitanowi p�acz- liwe spojrzenie. - Panie kapitanie... czy to cud? - Raczej tragedia. Przynajmniej dla Irlandczyk�w - odpar� Davies. Raf� Buckley wierzy� w cuda. By� synem pastora wsp�l- noty metodyst�w, wychowywanym na Moj�eszu i p�on�- cym krzaku, wskrzeszeniu �azarza, rozmno�eniu chleba i ryb. A jednak nigdy nie spodziewa� si�, �e ujrzy jaki� cud. Cuda, jak opowie�ci o duchach, niepokoi�y go. Wola�, �eby pozosta�y ni�dzy ok�adkami Biblii kr�la Jakuba, kt�r� trzyma� (i, o zgrozo, do kt�rej nie zagl�da�) w ka- binie. Gdy znalaz� si� w �rodku Cudu, kt�ry otacza� go ze- wsz�d a� po horyzont, poczu� si� tak, jakby pod nogami otwiera�a mu si� przepa��. W nocy prawie nie zmru�y� oka. Rano przy goleniu zobaczy� w lusterku swoje prze- krwione bia�ka i blad� twarz i brzytwa zatrz�s�a mu si� w r�ku. Dopiero gdy uspokoi� si� mieszank� czarnej kawy i whisky, by� w stanie - zgodnie z rozkazem kapitana � spu�ci� szalup� i poprowadzi� zdenerwowanych mary- narzy ku kamienistemu brzegowi dawnej Wielkiej Wy- spy. Zrywa� si� wiatr, morze by�o wzburzone, a od p�nocy nadci�ga�y postrz�pione, deszczowe chmury. Zimno, nie- przyjemnie. Kapitan Davies chcia� wiedzie�, czy w razie potrzeby mo�na b�dzie wysadzi� pasa�er�w na brzeg. Buckley w�t- pi� w to od samego pocz�tku, a dzi� w�tpliwo�ci jeszcze przybra�y na sile. Pom�g� marynarzom przywi�za� sza- lup� i przeszed� si� kawa�ek brzegiem; nogi mia� prze- moczone, na pelerynie, w�osach oraz w�sach osiad�a s�l. Brzegiem, nie odzywaj�c si�, ci�gn�o za nim pi�ciu bro- datych, ponurych marynarzy Bia�ej Gwiazdy. Mo�liwe, �e by� tu kiedy� port w Queenstown, ale Buckleyowi nie da- wa�o spokoju poczucie, �e przypomina raczej Kolumba czy Pizarra: znalaz� si� sam na nowym kontynencie, przed nim majaczy� przepastny, gro�ny i poci�gaj�cy dziewiczy b�r. Post�j zarz�dzi� w sporej odleg�o�ci od drzew. Swego rodzaju drzew, jak je w duchu okre�la�. Ju� z mo- stka Oregonu wida� by�o, �e nie przypominaj� �adnych drzew, kt�re m�g�by sobie kiedykolwiek wyobrazi�: z ich ogromnych, niebieskawych lub rdzawoczerwonych ga��zi, wyrasta�y g�ste grona krzaczastych igie�. Niekt�re u wierz- cho�k�w zwija�y si� niczym paprocie, inne tworzy�y ko- rony w kszta�cie fili�anek albo bulwiastych, podobnych do kapeluszy grzyb�w kopu�, jakie wie�cz� tureckie me- czety. Mi�dzy tymi ro�linami panowa� duszny mrok, jak w horsuczei norze, nasycony g�st� mg��. W powietrzu unosi� si� zapach, kt�ry Buckleyowi kojarzy� si� z sosn�, ale z jak�� dziwn� gorzk� domieszk�, jakby odorem men- tolu lub kamfory. Zwyk�y las nie powinien tak wygl�da� ani pachnie� i - co chyba gorsze - nie powinien wydawa� takich od- g�os�w. W normalnym, przyzwoitym lesie zim� - cho�by w lasach Maine, kt�re pami�ta� z dzieci�stwa - powinno si� rozlega� skrzypienie ga��zi, szmer deszczu i tym po- dobne znajome d�wi�ki. Nic z tych rzeczy. Te drzewa, po- my�la�, musz� by� puste - kilka zwalonych pni przy brze- gu wygl�da�o jak s�omki - gdy� wiatr wygrywa� na nich d�ugie, ciche melancholijne tony. Ig�y lekko grzechota�y. Niczym drewniane dzwonki. Albo ko�ci. Zw�aszcza przez ten d�wi�k nasz�a go ochota, by za- wr�ci�. Ale mia� rozkazy. Wzi�� si� w gar�� i poprowadzi� ekspedycj� po �wirze a� do obcego lasu, po czym zag��bi� si� mi�dzy ��te trzciny wyrastaj�ce do kolan z twardej, czarnej ziemi. Przysz�o mu do g�owy, �e powinien tu za- tkn�� flag�... ale czyj�? Przecie� nie Stan�w Zjednoczo- nych, nawet nie Wielkiej Brytanii. Mo�e gwiazd� w kole, proporzec Bia�ej Gwiazdy? Obejmujemy t� ziemi� w imie- niu Boga i J. Pierponta Morgana. - Prosz� uwa�a� na nogi - przestrzeg� go id�cy z ty�u marynarz. Buckley zd��y� jeszcze dostrzec, jak jakie� stworzenie ucieka przed jego lewym butem. Co� bladego, wielono- giego, d�ugo�ci szufelki do w�gla. Znikaj�c po�r�d trzcin, wyda�o piskliwy gwizd, od kt�rego serce pierwszego ofi- cera zacz�o wali� jak m�otem. - Bo�e drogi! - krzykn��. - Zupe�nie wystarczy! Pod �adnym pozorem nie wolno wysadza� tu pasa�er�w. Po- wiem kapitanowi Daviesowi... Ale marynarz nie odrywa� wzroku od ziemi. Buckley z oci�ganiem poszed� jego �ladem. Mia� przed sob� kolejnego stwora. Przypomina stono- g�, pomy�la�, tyle �e grub� jak anakonda i tej samej md�ej ��tej barwy co trzciny. To na pewno kamufla�. Pospolicie spotykany w przyrodzie. By�o przera�aj�ce, cho� zarazem ciekawe. Cofn�� si� o p� kroku, spodziewaj�c si� nag�ego ataku. I nie przeliczy� si�, chocia� atak wygl�da� zupe�nie ina- czej, ni� to sobie wyobra�a�. To co� niewiarygodnie szybko run�o na niego i owin�o si� wok� prawej nogi ruchem przypominaj�cym wyrzut puszczonej nagle spr�yny. Buck- ley poczu� ciep�o i ucisk, gdy stworzenie przebi�o ostrym jak sztylet pyskiem spodnie i sk�r� nad kolanem. Uk�si�o go! Wrzasn�� i zacz�� wierzga�. Przyda�oby si� jakie� na- rz�dzie, kt�rym m�g�by strz�sn�� potwora, jaki� kij, n�, lecz pod r�k� mia� tylko te bezu�yteczne, kruche �odygi. Po chwili stw�r znienacka odwin�� si� z nogi - jakby, pomy�la� oficer, poczu� jaki� nieprzyjemny smak � i od- pe�z�. Buckley opanowa� si� i odwr�ci� w stron� przera�o- nych marynarzy. Noga nie bola�a za bardzo. Wykona� kilka g��bokich oddech�w. Chcia� ich podnie�� na duchu, po- wiedzie�, �eby si� nie bali. Ale nim zd��y� wykrztusi� s�o- wo, straci� przytomno��. Marynarze zawlekli go do szalupy i odp�yn�li ku stat- kowi. Starannie unikali zetkni�cia z nog�, kt�ra zaczy- na�a ju� puchn��. Tego popo�udnia pi�ciu pasa�er�w drugiej klasy wdar- �o si� na mostek i za��da�o pozwolenia zej�cia na l�d. Byli Irlandczykami i poznawali zatok� Cork nawet w zmie- nionej postaci; zostawili na l�dzie rodziny i mieli zamiar poszuka� tych, kt�rzy prze�yli. Kapitan Davies przyj�� ju� raport ekipy zwiadowczej. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e ci ludzie nie zajd� daleko i za- wr�c�, pokonani przez l�k, przes�dy, a mo�e nawet przez sam� przyrod�. Nie ust�pi� i przekona� ich do powrotu pod pok�ad, ale niewiele brakowa�o, i to go martwi�o. Roz- da� oficerom rewolwery i spyta� radiotelegrafist�, kiedy mo�na sie spodziewa� pierwszego statku. - Nied�ugo, panie kapitanie. Nieca�� godzin� drogi st�d znajduje si� frachtowiec Canadian Pacific. - Doskonale. Przeka� im, �e czekamy... i ostrze�, z czym mog� si� tu zetkn��. - Tak jest, ale... - Co za ale? - Nie wiem, jak to uj��, panie kapitanie. Ca�a sytua- cja jest taka dziwna. Davies po�o�y� mu r�k� na ramieniu. - Nikt jej nie rozumie. Sam sformu�uj� t� wiadomo��. Raf� Buckley mia� gor�czk�, ale przed wieczorem opuch- lizna zmniejszy�a si�. M�g� ju� chodzi�, wi�c nalega� na kolacj� z kapitanem. Jad� jednak ma�o, obficie si� poci� i - ku rozczarowa- niu Daviesa - prawie nie odzywa�. Davies chcia� pos�u- cha� o tym, co jego oficerowie okre�lali ju� mianem �Nowe- go �wiata". Buckley nie tylko na nim stan��, lecz zetkn�� si� z tamtejsz� faun�. Lecz Buckley nie sko�czy� pieczeni wo�owej, stan�� na uginaj�cych si� nogach i wr�ci� do izby chorych, gdzie - ku ca�kowitemu zaskoczeniu Daviesa � zmar� nagle o wp� do pierwszej w nocy. Lekarz okr�towy snu� domys�y, �e przyczyn� zgonu by�o uszkodzenie w�troby. Mo�e na sku- tek dzia�ania jakiej� nowej toksyny. Bez sekcji zw�ok nie spos�b by�o cokolwiek powiedzie�. Davies �y� jak we �nie, w osobliwym i przera�aj�cym koszmarze. Powiadomi� telegraficznie statki, kt�re zacz�- �y zawija� do Queenstown, Liverpoolu i port�w francu- skich, o wypadku i ostrzeg�, �eby nikt nie zapuszcza� si� na l�d bez but�w z cholewami i broni kr�tkiej. W miar� jak z burzy telegram�w i ostrze�e� wy�ania� si� przera�liwy ogrom kataklizmu, Bia�a Gwiazda zaczy- na�a wysy�a� z Halifaksu i Nowego Jorku w�glowce oraz statki z zaopatrzeniem. Znikn�o nie tylko Queenstown; ani �ladu nie zosta�o te� po ca�ej Irlandii, Anglii, Francji, Niemczech i W�oszech... pustkowia zaczyna�y si� na p�- noc od Kairu i na zach�d co najmniej od rosyjskich ste- p�w, je�li nie dalej; jakby przekrojona zosta�a ca�a Zie- mia, a z rany wype�z�o jakie� obce cia�o. Davies przes�a� wiadomo�� ojcu Rafe'a Buckleya w Maine. Okropny obowi�zek, lecz pan Buckley nie b�dzie bynaj- mniej osamotniony w swej �a�obie. Ju� nied�ugo w �alu pogr��y si� ca�y �wiat, pomy�la�. 1912, SIERPIE� P�niej - w tych niespokojnych czasach, gdy w zatrwa- �aj�cym tempie ros�a liczba biednych i bezdomnych, gdy dro�a�y w�giel i ropa, gdy w Common wybuch�y zamie- szki g�odowe, a matka i siostra Guilforda wyjecha�y (B�g jeden wie, na jak d�ugo) do ciotki w Minnesocie - ch�opak cz�sto towarzyszy� ojcu w drukarni. Nie mo�na go by�o zostawi� samego w domu, szko�� zamkni�to w trakcie strajku generalnego, a ojca nie sta� by�o na op�acenie opiekunki. Guilford chodzi� wi�c z nim do pracy i uczy� si� budowania wierszownik�w oraz pod- staw litografii, a w d�ugich przerwach mi�dzy wykony- waniem zam�wie� raz jeszcze czyta� swoje czasopisma po�wi�cone radiu i zastanawia� si�, czy spe�ni� si� nie- bosi�ne wizje pisarzy zwi�zane z wykorzystaniem tele- grafu bez drutu - czy Ameryka wymy�li jak�� now� lamp� elektronow� De Forresta, czy tez wiek wielkich wynalaz- k�w dobieg� ju� ko�ca. Cz�sto s�ucha� rozm�w ojca z dwoma pozosta�ymi w dru- karni pracownikami - rytownikiem z Kanady Francus- kiej nazwiskiem Ouillette i zgorzknia�ym rosyjskim �y- dem, Kominskym. M�wili �ciszonymi, ponurymi g�osami i zachowywali si� przy tym tak, jakby nie dostrzegli Guil- forda. Rozmawiali o krachu na gie�dzie i strajku g�rnik�w, Brygadach Robotniczych i kryzysie �ywno�ciowym, o sta- le rosn�cych cenach. O Nowym �wiecie, nowej Europie, dzikiej puszczy, kt�- ra wyros�a na miejscu cywilizowanego �wiata. O prezydencie Tafcie i buncie Kongresu. O lordzie Kit- chenerze, zarz�dcy resztek Imperium Brytyjskiego, rezy- duj�cym w Ottawie. O rywalizuj�cych ze sob� papie�ach i wojnach pustosz�cych posiad�o�ci kolonialne Hiszpanii, Niemiec i Portugalii. Do�� cz�sto zahaczali te� o religi�. Ojciec Guilforda za m�odu nale�a� do Ko�cio�a episkopalnego, w wyniku ma��e�stwa zosta� unitarianinem - czyli, innymi s�owy, nie wierzy� w jakie� konkretne dogmaty. Katolik Ouil- lette nazywa� t� odmian� Europy �oczywistym cudem". Kominsky w czasie tych spor�w kr�ci� si� niespokojnie, ale ch�tnie przyznawa�, �e ten Nowy �wiat musi by� skut- kiem boskiej interwencji - bo czym�e innym? Guilford nie wtr�ca� si� i nie przerywa� m�czyznom. Nikt zreszt� nie spodziewa� si� nawet, �e ma w�asne zda- nie. Uwa�a�, ze gadanie o cudach to bzdura. Naturalnie, przemiana Europy by�a cudem wed�ug ka�dej niemal de- finicji tego s�owa: czym� nieprzewidzianym, niewyja�nio- nym i najwyra�niej wykraczaj�cym poza prawa naturalne. Ale czy aby na pewno? Zdaniem Guilforda, cudu tego nie opatrzono �adnym podpisem. B�g nie zapowiedzia� go jakimkolwiek zna- kiem. Po prostu si� zdarzy�. Wydarzenie to zwiastowa�y dziwne �wiat�a, osobliwa pogoda (przeczyta� o tornadach w Chartumie) i zaburzenia geologiczne (niszczycielskie trz�sienia ziemi w Japonii, pog�oski o jeszcze tragiczniej- szych w skutkach wstrz�sach w Mand�urii). Zdaniem Guilforda, temu cudowi towarzyszy�o zbyt wie- le efekt�w ubocznych... jak na cud wypadek by� niezbyt czysty i zdecydowany. Ale gdy ojciec zg�osi� te zastrze- �enia, Kominsky go wy�mia�. � Po potopie - o�wiadczy� � nie zosta� bynajmniej po- rz�dek. Zniszczenie Sodomy. �ona Lota. S�up soli. Czy to ma co� wsp�lnego z logik�? By� mo�e mia� racj�. Guilford podszed� do globusa na ojcowskim biurku. Pierwsze nie�mia�e pr�by dziennikarskie rysowa�y na starych mapach okr�g lub p�tl�, kt�ra przecina�a Islan- di�, obejmowa�a po�udniowy kraniec Hiszpanii i p�ksi�- �yc w Afryce P�nocnej, przebiega�a przez Ziemi� �wi�t�, po czym zakre�la�a niepewny �uk przez rosyjskie stepy i ko�o podbiegunowe. Ch�opak przycisn�� d�o� do Europy, zakrywaj�c przestarza�e oznaczenia. Terra incognita, po- my�la�. Gazety Hearsta, w duchu og�lnonarodowego od- rodzenia religijnego, od czasu do czasu nazywa�y �artob- liwie ten nowy kontynent �Darwini�", sugeruj�c, �e cud podwa�a sens historii naturalnej. Ale nie podwa�a�. Guilford by� o tym �wi�cie przeko- nany, cho� nie �mia� m�wi� o tym g�o�no. To �aden cud, my�la�, tylko t a j e m n i c a. Niewyt�umaczalna, ale chy- ba nie ze swej istoty. Takie po�acie l�du, g��bie ocean�w, g�ry, lodowe pust- kowie, wszystko zmienione w ci�gu jednej nocy... Co� strasznego, ale jeszcze bardziej przera�aj�ca jest my�l o tych wszystkich nieznanych obszarach, kt�re zakrywa� d�oni�. W ich obliczu cz�owiek stawa� si� bardzo kruchy. Tajemnica. Jak wszystkie inne, czeka�a na swoje py- tanie. Kilka pyta�. Pytania jak klucze, dopasowywane do w�skiego zamka. Zamkn�� oczy i uni�s� r�k�. Wyobrazi� sobie wielk� bia�� plam� i wypisan� pod t� map� legend� w niezna- nym j�zyku. Niezliczone tajemnice. Ale jak zada� pytanie kontynentowi? KSI�GA PIERWSZA WIOSNA-LATO 1920 Wygl�d nieba umiecie rozpoznawa�, a znak�w czasu nie mo�ecie? Mt 16,3 ROZDZIA� PIERWSZY Cz�onkowie za��g ocala�ych parowc�w wymy�lali w�as- ne legendy. Wszystkie te oczywiste bzdury Guilford Law us�ysza�, zanim jeszcze Odense przep�yn�a pi�tnasty po- �udnik. Pewien pijany mat opowiedzia� mu o punkcie, w kt�- rym stykaj� si� dwa oceany: Stary Atlantyk Ameryki i No- wy Atlantyk Darwinii. Podzia� przebiega� r�wnie precy- zyjnie jak linia szkwa��w i by� o wiele zdradliwszy. Tamto morze by�o g�ste niczym olej i �adnemu stworzeniu, kt�re usi�owa�o je przeby�, nie uda�o si� uj�� z �yciem. St�d te� wody te za�ciela�y zw�oki znanych i dziwacznych zwie- rz�t: delfin�w, rekin�w, wieloryb�w, p�etwali b��kitnych, je�owc�w, pryszczawkowatych. Dryfowa�y jedno za dru- gim, mleczne �lepia mia�y szeroko rozwarte. Lodowata woda konserwowa�a je, jakby na przestrog� nierozwa�- nym statkom, kt�re zapu�ci�yby si� pomi�dzy ich cuch- n�ce �awice. Guilford doskonale wiedzia�, �e ma do czynienia z mi- tem, z przera�aj�c� opowie�ci�, kt�ra ma odstraszy� �a- twowiernych. Ale jak to z mitami bywa, gdy trafiaj� na dobry moment, �atwo w nie uwierzy�. Wspiera� si� o poci�g- ni�ty smo�� reling Odense, kt�ra �eglowa�a Atlantykiem w blasku zachodz�cego s�o�ca. Wiatr ni�s� pian� grzy- waczy, lecz na zachodzie zas�ona chmur ju� si� rozdar�a i s�o�ce przeczesywa�o d�ugimi palcami wod�. Gdzie� za wschodnim horyzontem czai�a si� gro�ba i obietnica no- wego �wiata, odmienionej Europy, cudownego konty- nentu, kt�ry gazety ci�gle nazywa�y Darwini�. Mo�liwe, �e kila nie otacza chmara pryszczawek, a o ka�dy brzeg na ziemi rozbijaj� si� te same s�one fale, ale Guilford zdawa� sobie spraw�, ze przekroczy� juz granic�, �e �rodek ci�ko�ci zaj�� now�, nieznan� pozycj�. Odwr�ci� si�, d�onie przemarz�y mu od mosi�nego re- lingu. Mia� dwadzie�cia dwa lata i na statku jego noga stan�a po raz pierwszy w zesz�y pi�tek. Zbyt wysoki i ko- �cisty jak na marynarza, Guilford nie lubi� kr��enia w cias- nych labiryntach Odense, kt�ra przed Cudem wozi�a pa- sa�er�w w s�u�bie du�skiego armatora. Wi�kszo�� czasu sp�dza� w kajucie z Caroline i Lily albo, gdy pozwala�a na to pogoda, na pok�adzie. Pi�tnasty po�udnik stanowi� zachodni� granic� wielkiego ko�a, kt�re przeci�o kul� ziemsk�, mia� wi�c nadziej�, �e od tej pory b�dzie m�g� ogl�da� okazy fauny m�rz Darwinii. Mo�e nie tysi�c mar- twych je�owc�w �spl�tanych jak w�osy topielczyni", ale zwyczajn� ryb�, kt�ra wyp�ynie na powierzchni�, �eby za- czerpn�� powietrza. Z niecierpliwo�ci� wyczekiwa� ka�dej oznaki nowego �ycia, cho� wiedzia�, �e jego zapa� jest na- iwny i stara� si� go ukrywa� przed pozosta�ymi uczest- nikami ekspedycji. Pod pok�adem panowa�a duszna i parna atmosfera. Guilfordowi z rodzin� przydzielono niewielk� kajut� na �r�dokr�ciu; Caroline prawie z niej nie wychodzi�a. Cho- roba morska dopad�a j� ju� tego samego dnia, w kt�rym wyp�yn�li z Bostonu. Powtarza�a, �e ju� jej lepiej, ale Guil- ford wiedzia�, �e nie jest szcz�liwa. W og�le nie podoba�a jej si� ta podr�, cho� w�a�ciwie sama wprosi�a si� na pok�ad. Mimo to, wchodz�c do kajuty, w kt�rej czeka�a, czu� si� tak, jakby powt�rnie si� zakochiwa�. Siedzia�a zgar- biona na brzegu koi i czesa�a si�. Szczotka o r�czce z masy per�owej przebiega�a jej w�osy powolnymi, pe�nymi zamy- �lenia ruchami. Ogromne oczy mia�a wp�przymkni�te. Przypomina�a ksi�niczk� z opiumowych wizji: wynios��, rozmarzon�, wiecznie melancholijn�. Zdaniem Guilforda, by�a po prostu pi�kna. Nie pierwszy raz zapragn�� j� sfo- tografowa�. Zdj�cie portretowe zrobi� jej tu� przed �lu- bem, lecz efekt go nie zadowoli�. Na suchych p�ytkach nie utrwali�y si� ani subtelno�ci wyrazu twarzy, ani buj- no�� w�os�w w siedmiu odcieniach czerni. Usiad� obok i z trudem powstrzyma� ochot�, by do- tkn�� jej nagich ramion ponad halk�. Ostatnio nie lubi�a jego dotyku. - Pachniesz jak morze - powiedzia�a. - Gdzie Lily? - Posz�a za potrzeb�. Nachyli� si�, by j� poca�owa�. Spojrza�a na niego i na- stawi�a policzek. By� ch�odny. - Czas przebra� si� do kolacji � oznajmi�a. Statek spowija� kokon ciemno�ci. Z rzadka rozsiane lampy wycina�y w mroku w�skie korytarze. Guilford za- bra� Caroline i Lily do mrocznego pomieszczenia, kt�re pe�ni�o funkcj� jadalni, i przysiad� si� do kilku naukow- c�w oraz lekarza okr�towego, korpulentnego, lubi�cego wypi� Du�czyka. Przyrodnicy dyskutowali o taksonomii. Doktor m�wi� o serze. - Ale je�eli stworzymy nowy system Linneusza... - Czego wymagaj� okoliczno�ci! - ...istnieje ryzyko, �e zasugerujemy istnienie pokre- wie�stwa, zwi�zk�w rodzinnych z dok�adnie ju� zdefinio- wanymi gatunkami... - Ser gjedsar! W tamtych czasach podawano go na- wet do �niadania. Pomara�cze, szynka, kie�basa, �ytni chleb z czerwonym kawiorem. Ka�dy posi�ek by� prawdzi- w� frokost. A nie te sk�pe racje. O! - Lekarz zauwa�y� Guilforda. - Nasz fotograf. Z rodzin�. Pi�kna dama! I pa- nienka! Siedz�cy wstali i zrobili miejsce nowo przyby�ym. Guilford zd��y� ju� si� zaprzyja�ni� z niekt�rymi na- ukowcami, a szczeg�lnie z botanikiem o nazwisku Sulli- van. Caroline, cho� mile widziana, mia�a raczej niewiele do powiedzenia. Za to Lily podbi�a serca wszystkich. Mia- �a zaledwie cztery lata, lecz matka nauczy�a j� juz pod- staw dobrych manier, a naukowcom nie przeszkadza�a jej dociekliwo��... z wyj�tkiem Prestona Fincha, g��wne- go przyrodnika wyprawy, kt�ry nie potrafi� si� obchodzi� z dzie�mi. Ale ten siedzia� na przeciwleg�ym ko�cu pry- mitywnego sto�u, zagarniaj�c dla siebie pewnego geologa z Harvardu. Lily usiad�a przy matce i starannie roz�o�y�a serwet�. Ramiona ledwie wystawa�y jej ponad blat. Doktor promienia� - jak na gust Guilforda, by�a to ra- do�� co nieco pijacka. - Nasza ma�a Lilian wygl�da na g�odn�. Mia�aby� ocho- t� na wieprzowego kotleta, Lily? Tak? Skromny, ale da si� zje��. A mus jab�kowy? Lily skin�a g�ow�, staraj�c si� ukry� odraz�. - Dobrze. Dobrze. Lily, jeste�my ju� w po�owie drogi przez wielk� wod�. Do ogromnej Europy. Cieszysz si�? - Tak - odpar�a potulnie. - Ale do Europy jedzie tylko tatu�. My zostajemy w Anglii. Lily, jak wi�kszo�� ludzi, oddziela�a Angli� od Europy. Mimo �e Cud zmieni� Angli� w takim samym stopniu jak Niemcy czy Francj�, tylko Anglikom uda�o si� odzyska� swoj� ziemi�, odbudowa� Londyn i porty, utrzyma� nad- z�r nad flot�. Zwr�ci�o to uwag� Prestona Fincha. Zmarszczy� brwi i nastroszy� szpakowate w�sy. - Pa�ska c�rka przeprowadza fa�szywe rozr�nienie, panie Law � odezwa� si�. Dyskusje na pok�adzie Odense nie by�y tak �ywe, jak oczekiwa� Guilford. Wynika�o to po cz�ci z osobowo�ci Fincha, autora Pozor�w i objawienia, tekstu, kt�ry dla zwolennik�w naturalizmu Noego sta� si� bibli� jeszcze przed Cudem roku 1912. Finch by� wysoki, siwy, pozba- wiony poczucia humoru i nad�ty swoj� s�aw�. Podstawy mia� solidne: sp�dzi� dwa lata nad Kolorado i Rzek� Czer- won�, zbieraj�c dowody na poparcie tezy o �wiatowym potopie, a od momentu Cudu by� g��wnym rzecznikiem nawrotu zainteresowania Noem. Pozostali uczeni mieli co nieco wisielcze miny nawr�conych grzesznik�w, wszyscy z wyj�tkiem doktora Sullivana, kt�ry by� starszy od Fin- cha i czu� sie na tyle pewnie, by od czasu do czasu docina� mu cytatami z Wallace'a czy Darwina. Nawr�ceni ewo- lucjoni�ci z mniejszym do�wiadczeniem musieli bardziej uwa�a�. W sumie okoliczno�ci sprawia�y, ze wypowiedzi by�y ostro�ne i pe�ne napi�cia. Guilford przewa�nie milcza�. Od fotografa ekspedycji nie oczekiwano s�d�w naukowych, zreszt� tak by�o chyba najlepiej- Lekarz okr�towy skrzywi� si� i spr�bowa� nawi�za� roz- mow� z Caroline. - Znalaz�a ju� pani jak�� kwater� w Londynie, pani Law? - Zamieszkamy z Lily u krewnego. - Ach tak! U angielskiego kuzyna! �o�nierza, w��cz�gi czy sklepikarza? Bo w Londynie mo�na znale�� jedynie te trzy rodzaje ludzi. - Z pewno�ci� ma pan racj�. Rodzina prowadzi sklep z artyku�ami �elaznymi. - Dzielna z pani kobieta. �ycie na pograniczu... - To tylko na pewien czas, doktorze. - Gdy m�czy�ni b�d� polowa� na snarki! - Kilku na- ukowc�w spojrza�o na niego z zak�opotaniem. � Lewis Car- roll! Anglik! W og�le go nie znacie? Po chwili ciszy g�os zabra� Finch. - W Ameryce niezbyt ceni si� europejskich pisarzy, doktorze. - Ale� oczywi�cie. Prosz� wybaczy�. Cz�owiek si� za- pomina. Je�li dopisze mu szcz�cie. - Doktor popatrzy� wyzywaj�co na Caroline. - Londyn by� niegdy� najwi�k- szym miastem na �wiecie. Wiedzia�a pani o tym, pani Law? Nie tak� dziur� jak teraz, pe�n� szop, wychodk�w i b�ota. Ale najbardziej chcia�bym pokaza� pani Kopen- hag�. Co to by�o za miasto! Cywilizowane! Guilford widzia� ju� ludzi pokroju lekarza. W ka�dym nabrze�nym barze w Bostonie trafia� si� przynajmniej je- den taki. Samotni Europejczycy, wznosz�cy ponure toas- ty za Londyn, Pary�, Prag� czy Berlin, pragn�cy wst�pi� do jakiego� klubu, Lojalnego Zakonu tego czy owego, zna- le�� si� gdzie�, gdzie m�wi si� ich j�zykiem, tak jakby nie by� martwy lub wymieraj�cy. Caroline jad�a w milczeniu, nawet Lily by�a jaka� przy- gaszona, w og�le wszystkich przygniata�a �wiadomo��, �e przebyli ju� po�ow� drogi, a tajemnice przed nimi uka- zywa�y si� ju� wyra�niej ni� szara pewno�� Nowego Jorku lub Waszyngtonu. Tylko Fincha jakby to nie wzrusza�o: opowiada� wszystkim, kt�rzy chcieli s�ucha�, o znaczeniu rogowca w zamku ska�kowym. Guilford po raz pierwszy zetkn�� si� z Finchem w biu- rach wydawnictwa podr�cznikowego Atticus i Pierce w Bo- stonie. Przedstawi� ich sobie Liam Pierce. Rok wcze�niej Law sp�dzi� lato z Walcottem, oficjalnym fotografem wy- prawy kartograficznej nad rzek� Gallatin i do kanionu Deep Creek. Finch organizowa� w�a�nie ekspedycj� dla zbadania po�udniowych kra�c�w Europy, przy czym mia� mocne plecy i poparcie Smithsonian Institution. By�o wolne miejsce dla do�wiadczonego fotografa. Przyj�to Guilforda, zapewne dlatego, �e Pierce przedstawi� Finchowi fotogra- fa, cho� by� mo�e przyczyni� si� do tego r�wnie� fakt, �e Pierce by� wujkiem Caroline. Szczerze m�wi�c, Law podejrzewa�, �e wydawca zno- wu chcia� si� go pozby� na troch� z miasta. Nie ��czy�y ich zbyt serdeczne stosunki, chocia� obaj szczerze kochali Caroline. Tak czy owak, Guilford by� wdzi�czny za mo�- liwo�� wkroczenia do nowego �wiata u boku Fincha. P�a- cili do�� dobrze. M�g� sobie zdoby� niejaki rozg�os. Poza tym fascynowa� go ten kontynent. Przeczyta� nie tylko raporty ekspedycji Donnegana (skrajem Pirenej�w, przez Bordeaux do Perpignan w 1918), lecz tak�e (w tajemnicy) darwi�skie opowiadania zamieszczane w �Argosy" i �Tygo- dniku Opowie�ci", zw�aszcza utwory Edgara Rice'a Bur- roughsa. Pierce nie przewidzia� jednak uporu Caroline. Nie za- mierza�a zosta� po raz drugi sama z Lily, niezale�nie od i wielokrotnie ponawianych propo- .r<,r,n zycji, �e znajdzie si� opiekunk� do dziecka. Guilford te� nie bardzo pali� si� do odjazdu, ale wyprawa mog�a si� okaza� punktem zwrotnym w jego zawodowej karierze, przej�ciem od biedy do materialnej stabilizacji. Jednak Caroline nie chcia�a ust�pi�. Zagrozi�a (zupe�- nie bez sensu), �e go zostawi. Guilford spokojnie i cier- pliwie odpowiada� na wszystkie zarzuty, lecz nie ust�pi�a nawet o krok. W ko�cu posz�a na kompromis: Pierce mia� jej op�aci� podr� do Londynu, gdzie zamieszka u krewnych, Guil- ford za� pop�ynie na Kontynent. W czasie Cudu jej ro- dzice byli z wizyt� w Londynie i Caroline twierdzi�a, �e chce zobaczy� miejsce ich �mierci. Rzecz jasna nie m�wi�o si�, �e ludzie podczas Cudu umierali: byli �zabierani" lub �przechodzili", jakby mi�- dzy jednym a drugim oddechem dost�powali chwa�y w nie- bie. Zreszt� kto wie? - my�la� Guilford. Mo�e naprawd� tak by�o. W rzeczywisto�ci kilka milion�w ludzi znikn�o z powierzchni ziemi razem z gospodarstwami, miastami, zwierz�tami i ro�linami; Caroline nie�atwo wybacza�a, a na Cud patrzy�a surowo i bez lito�ci. Czu� si� dziwnie jako jedyny na Odense m�czyzna z �o- n� i dzieckiem, lecz nikt nie zg�asza� zastrze�e�, Li�y za� podbi�a nawet kilka serc. Dlatego pozwala� sobie wierzy�, �e dopisuje mu szcz�cie. Po kolacji wszyscy si� rozeszli; doktor odszed� w to- warzystwie butelki kanadyjskiej w�dki, naukowcy za- siedli do kart przy obitych wystrz�pionym filcem sto�ach w palarni, a Guilford wr�ci� do kajuty, �eby przeczyta� Lily rozdzia� dobrej ameryka�skiej ba�ni Czarnoksi�nik z Krainy Oz. Ksi��ki o Oz cieszy�y si� ogromn� popular- no�ci�, od kiedy bracia Grimm i Andersen popadli w nie- �ask�, napi�tnowani znamieniem Starej Europy. Chwa�a Bogu, �e Lily nie mia�a poj�cia o politycznych losach ksi�- �ek. Strasznie podoba�a jej si� Dorotka. Sam Guilford te� nawet polubi� t� dziewczyn� z Kansas. Po jakim� czasie Lily po�o�y�a g�ow� na poduszce i za- mkn�a oczy. Widok �pi�cej dziewczynki zbi� go z tropu. Los osobliwie pl�cze kolejes �ycia. Jakim cudem znalaz� si� na pok�adzie parowca, kt�ry p�ynie do Europy? Mo�e nie post�pi� zbyt m�drze. Ale naturalnie nie by�o ju� odwrotu. Nakry� Lily kocem, zgasi� �wiat�o i po�o�y� si� obok Caroline. Spa�a odwr�cona do niego plecami, zamieniona w �uk czystego ludzkiego ciep�a. Przytuli� si� do niej i po- zwoli� uko�ysa� szumowi silnik�w. Zbudzi� si� niespokojny tu� po �wicie; ubra� si� i wy- mkn�� z kajuty, nie budz�c �ony ani c�rki. Powietrze by�o ostre, niebo b��kitne niczym porcelana. Na widnokr�gu od wschodu wida� by�o tylko kilka zyg- zak�w chmur. Guilford opar� si� o reling i sta� tak, my- �l�c o wszystkim i o niczym, a� podszed� do niego jaki� m�ody oficer. Nie przedstawi� si�, a jedynie u�miechn��, lecz starczy�o to do nawi�zania przypadkowej wi�zi mi�- dzy dwojgiem ludzi, kt�rzy obudzili si� o zimnym �wicie. Wpatrywali si� w niebo. Po pewnym czasie marynarz zwr�- ci� si� do niego: - Zbli�amy si�. Wiatr przynosi zapach. Guilford zmarszczy� brwi, my�l�c, �e czeka go kolejna wyssana z palca opowiastka. - Zapach czego? Oficer by� Amerykaninem, m�wi� powoli jak ludzie z Mis- sisipi. - Czego� w rodzaju cynamonu. Albo pomocnika. Za- pach, kt�rego si� nigdy przedtem nie czu�o. Jak jaka� sta- ra przyprawa z miejsc, na kt�rych nie stan�a stopa bia- �ego cz�owieka. Lepiej czu�, gdy zamknie si� oczy. Guilford zamkn�� oczy. Przez nozdrza wci�ga� lodowa- te powietrze. Chyba tylko cudem m�g�by wy�owi� w nim jak�� wo�. A jednak... Go�dziki? Kardamon? Kadzid�o? Co to? Nowy �wiat, m�j drogi. Ka�de drzewo, ka�da rzeka, ka�da g�ra i dolina. Wiatr przynosi ca�y kontynent. Czu- jesz? Guilford s�dzi�, �e tak. ROZDZIA� DRUGI Eleanor Sanders-Moss co do joty spe�ni�a oczekiwania Eliasa Vale'a: powabna arystokratka z Po�udnia, kt�ra najlepsze lata mia�a ju� za sob�, sztywne plecy, wysoko uniesiona broda, potoki deszczu sp�ywaj�ce z jedwabnej parasolki, godno��, kt�ra zapanowa�a na gruzach m�odo- �ci. Zostawi�a przy kraw�niku dwuk�k�: najwyra�niej renesans automobilizmu omin�� pani� Sanders-Moss. W od- r�nieniu od czasu. Mia�a kurze �apki w k�cikach oczu i dr�czy�y j� w�tpliwo�ci. Zmarszczek nie da�o si� juz zatuszowa�, w�tpliwo�ci natychmiast wyra�nie pragn�a ukry�. - Elias Vale? - zagadn�a. U�miechn�� si� z rezerw�, chc�c zdoby� przewag�. Ka�- da up�ywaj�ca sekunda to or� w jego r�ku. Bardzo do- brze si� na tym zna�. � Pani Sanders-Moss � stwierdzi�. � Prosz� wej��. Przekroczy�a pr�g, z�o�y�a parasolk� i bez ceremonii wrzuci�a j� do stojaka w kszta�cie s�oniowej nogi. Zamk- n�a drzwi i zmru�y�a oczy. Elias nie lubi� rozja�nia� �wiate�. W takie ponure dni oczy przyzwyczaja�y si� po- woli. By�y co prawda trudno�ci z poruszaniem si�, lecz najwa�niejsza by�a atmosfera: koniec ko�c�w zajmowa� si� sprawami niewidzialnego �wiata. A atmosfera zaczyna�a dzia�a� na pani� Sanders-Moss. Vale pr�bowa� spojrze� na wszystko z jej perspektywy: przemijaj�cy splendor tej wynaj�tej kamienicy na niew�a- �ciwym brzegu Potomacu. Szafki ozdobione wiktoria�ski- mi br�zami: greccy zapa�nicy, Romulus i Remus ss�cy wilczyc�. Ton�ce w mroku grafiki japo�skie. I sam Vale, przedwcze�nie posiwia�y (bardzo mocny punkt), barczys- ty, w surducie rjodbitym jedwabiem, o l�ni�cych w zwy- cz�jnej twarzy, skupionych oczach. Zielonych oczach. Uro- dzi� si� pod szcz�liw� gwiazd�: po��czenie w�os�w i oczu dodawa�o mu wiarygodno�ci. Emanowa� cisz�. Pani Sanders-Moss zaniepokoi�a si� wreszcie i zagai�a: - Jeste�my um�wieni... - Naturalnie. - Pani Fowler poleci�a... - Wiem. Prosz� do gabinetu. Ponownie si� u�miechn��. Te kobiety szuka�y kogo� dziwnego, nie z tego �wiata... obcego, ale oswojonego, cho� nie do ko�ca �agodnego. Odsun�wszy aksamitne ko- tary, wprowadzi� pani� Sanders-Moss do mniejszego, za- stawionego ksi��kami pokoju. Ksi��ki by�y stare, oci�a- �e, imponuj�ce, chyba �e komu� chcia�oby si� odcyfrowa� wyblak�e z�ocenia na ich wy�wiechtanych grzbietach: zbiory dziewi�tnastowiecznych kaza�, kt�re kupi� za gro- sze na wiejskim kiermaszu. Ludzie uwa�ali je za arcana. Posadzi� pani� Sanders-Moss na krze�le i usiad� na- przeciw niej po drugiej stronie b�yszcz�cego stolika. Nie mo�e zauwa�y�, �e on te� si� denerwuje. Nie by�a pierw- sz� lepsz� klientk�, lecz ofiar�, kt�r� tropi� od ponad ro- ku. Mia�a spore koneksje. W swej posiad�o�ci w Wirginii urz�dza�a co miesi�c salon, na kt�rym pojawia�o si� wielu miejskich luminarzy � i ich �on. Chcia� wywrze� na pani Sanders-Moss jak najlepsze wra�enie. Z�o�y�a r�ce na kolanach i obrzuci�a go powa�nym spoj- rzeniem. - Pani Fowler wyra�a�a si� o panu bardzo pochlebnie, panie Vale. - Doktorze � poprawi� j�. - Doktorze Vale. � Wci�� mu nie ufa�a. � Nie jestem kobiet� naiwn�. Zazwyczaj nie chodz� do spirytualist�w. Ale pa�skie przepowiednie wywar�y na pani Fowler ogrom- ne wra�enie. - Ja niczego nie przepowiadam, pani Sanders-Moss. Nie ma mowy o fusach z herbaty. Nie b�d� ogl�da� pa- ni d�oni ani patrzy� w kryszta�ow� kul�. �adnych kart tarota. - Nie chcia�am... - Nie obra�am si�. - Tak czy owak, wyra�a�a si� o panu nadzwyczaj po- chlebnie. To znaczy, pani Fowler. - Przypominam j� sobie. - To, co powiedzia� jej pan o m�u... - Ciesz� si�, �e by�a zadowolona. A pani z czym do mnie przychodzi? Z�o�y�a d�onie na kolanach. Mo�e, z�by nie wsta� i nie uciec. - Co� zgubi�am � szepn�a. Czeka�. - Kosmyk w�os�w... - Czyich? Znikn�a gdzie� godno��. Czas na wyznania. - Mojej c�rki. Pierwszej. Emily. Zmar�a, gdy mia�a dwa lata. Na dyfteryt. By�a anio�kiem. Podczas choroby od- ci�am kosmyk jej w�os�w i schowa�am z kilkoma innymi jej rzeczami. Grzechotk�, ubrankiem do chrztu... - Wszystkie zgin�y? - Tak! Ale te w�osy to... najokropniejsza strata. Tylko tyle mi po niej zosta�o. - I chce pani, �ebym pom�g� jej odszuka� te rzeczy? - Je�li nie wzgardzi pan tak drobn� spraw�. - Sprawa nie jest wcale drobna. � Z�agodzi� g�os. Spojrza�a na niego z wyra�n� ulg�: obna�y�a sw� s�a- bo��, a on nie wykorzysta� tego i nie zrani� jej; okaza� zrozumienie. Bez ustanku powtarza si� ten refren, naj- pierw wstyd, potem ocalenie, pomy�la� Vale. Zastanawia� si�, czy tak samo czuj� si� lekarze zajmuj�cy si� choro- bami wenerycznymi. - Mo�e mi pan pom�c? - Szczerze m�wi�c, nie wiem. Ale spr�buj�. Musi mi ~~~; io^olr r\rvmrir Prosz�, wzi�� mnie za r�k�. Pani Sanders-Moss niepewnie wyci�gn�a r�k� ponad stolikiem. Skry� jej ma��, ch�odn� d�o� w swojej mocnej d�oni. Ich spojrzenia spotka�y si�. - Prosz� nie ba� si� niczego, co pani zobaczy lub us�yszy. - Przemawiaj�cych tr�b, na przyk�ad? - Nie b�dzie nic a� tak pospolitego. To nie cyrk. - Nie chcia�am... - Niewa�ne. Prosz� r�wnie� pami�ta�, �e by� mo�e potrzebna b�dzie pani cierpliwo��. Nawi�zywanie konta- ktu z tamtym �wiatem zajmuje cz�sto du�o czasu. - Nie spieszy mi si�, panie Vale. Mieli za sob� wst�p - teraz trzeba si� by�o skupi� i cze- ka�, a� b�g powstanie z g��bin jego wn�trza, kt�re hin- duscy mistycy nazywali �ni�szymi czakramami". Niezbyt lubi� to bolesne, upokarzaj�ce prze�ycie. Ale wszystko ma swoj� cen�. B�g: tylko on s�ysza� jego g�os (chyba �e sam u�yczy� mu swojego n�dznego, cielesnego j�zyka); gdy przema- wia�, Vale nie s�ysza� nic poza tym g�osem. Po raz pierw- szy us�ysza� go w sierpniu 1914 roku. Przed Cudem jako� ciu�a� grosz do grosza, obje�d�aj�c kraj i daj�c przedstawienia. Podr�owa� z dwoma wsp�l- nikami po prowincji, pokazuj�c zmumifikowane cia�o, ku- pione po cichu w kostnicy w Racine, kt�re obnosili jako zw�oki Johna Wilkesa Bootha. Najlepiej sz�o im w zabi- tych dechami miasteczkach, do kt�rych nie zaje�d�a� na- wet cyrk, z dala od linii kolejowych, w g��binach zag��bia bawe�nianego, pszenicznego, w krainie konopi Kentucky. Vale pr