8798
Szczegóły |
Tytuł |
8798 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8798 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8798 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8798 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT CHARLES WILSON
DARWINIA
Dla PNH i TNH, za cierpliwo�� i dobre rady,
dla Shawny, za wiar� w moje dzie�o, oraz
nie oskar�onym publicznie, kryj�cym si�
po �wiecie wsp�spiskowcom
(wiecie, o kogo chodzi)
9O1OHJ
1912, MARZEC
Guilford Law sko�czy� czterna�cie lat w nocy, kt�ra
zmieni�a posta� �wiata.
By� to punkt zwrotny w dziejach, noc oddzielaj�ca
wszystko, co nast�pi�o potem, od tego, co dzia�o si� przed-
tem, chocia� z pocz�tku by� to po prostu wiecz�r urodzin
Guilforda. Pewna marcowa sobota, zimna, nakryta bez-
chmurnym niebem g��boko�ci zimowej sadzawki. Po po-
�udniu ch�opiec bawi� si� z bratem obr�czami, wypusz-
czaj�c w mro�ne powietrze pi�ropusze pary.
Na kolacj� matka poda�a ulubione danie Guilforda -
wieprzowin� z fasol�. Zawarto�� �aroodpornego naczynia
ca�y dzie� bulgota�a w piekarniku, wype�niaj�c kuchni�
s�odkim aromatem imbiru i melasy. Przyszed� czas na
urodzinowy prezent, grub� ksi��k� z czystymi stronami,
kt�re ch�opiec mia� zape�nia� rysunkami. I nowy sweter,
granatowy, jak dla doros�ego.
Guilford urodzi� si� w roku 1898, niemal r�wno z no-
wym stuleciem. By� najm�odszym z trojga dzieci. Bardziej
ni� brat i siostra nasi�kn�� duchem czasu, kt�ry rodzice
nazywali �nowym wiekiem". Dla niego nie stanowi� on
�adnej nowo�ci. Prze�y� w nim prawie ca�e �ycie. Wie-
dzia�, jak dzia�a pr�d elektryczny. Rozumia� nawet radio.
By� cz�owiekiem dwudziestego wieku, kt�ry w g��bi duszy
pogardza� za�niedzia�� przesz�o�ci�, przesz�o�ci� latarni
gazowych i naftaliny. Gdy od czasu do czasu mia� troch�
grosza w kieszeni, kupowa� �M�odego Elektryka" i zaczy-
tywa� go tak, �e w ko�cu strony odrywa�y si� od grzbietu.
Mieszkali w skromnym domku w Bostonie. Ojciec pra-
cowa� w mie�cie jako zecer. Dziadek, zajmuj�cy pok�j na
g�rze, obok schod�w na strych, w czasie wojny secesyjnej
walczy� w 13. pu�ku Massachusetts. Matka Guilforda go-
towa�a, sprz�ta�a, zarz�dza�a domowym bud�etem, a w ma-
le�kim ogr�dku za domem uprawia�a pomidory i fasolk�
szparagow�. Wszyscy byli zgodni co do tego, �e brat Guil-
forda zostanie pewnego dnia lekarzem lub prawnikiem.
Siostra, szczup�a i cicha, czyta�a powie�ci Roberta Cham-
bersa, czego nie pochwala� ojciec.
W chwili, gdy niebo gwa�townie si� rozjarzy�o, Guil-
ford powinien ju� spa�, ale pozwolono mu zosta� d�u�ej
z doros�ymi, czy to w og�lnej atmosferze urodzinowej po-
b�a�liwo�ci, czy te� po prostu dlatego, �e by� ju� starszy.
Nie wiedzia�, co si� dzieje, wi�c gdy brat zawo�a� ich do
okna, a potem wybiegli wszyscy, ��cznie z dziadkiem, kuchen-
nymi drzwiami do ogrodu, gdzie zapatrzyli si� na nocne
niebo, pomy�la�, �e ca�e to podniecenie ma co� wsp�lnego
z jego urodzinami. Wiedzia�, �e si� myli, ale my�l by�a
taka konkretna. Urodziny. Smugi �wiat�a w barwach t�-
czy nad domem. Ca�a wschodnia cz�� nieba roz�wietlo-
na. Pomy�la�, �e mo�e co� si� pali. Co� na morzu, z dala
od brzegu.
- Wygl�da jak jutrzenka - odezwa�a si� przyciszonym,
niepewnym g�osem matka.
Ta jutrzenka migota�a jak poruszana leniwym wia-
trem zas�onka, rzucaj�c delikatne cienie na pobielony par-
kan i brunatn� ziemi� w ogrodzie. Wielka �ciana �wiat�a,
l�ni�ca raz g��bok� butelkow� zieleni�, kiedy indziej b��-
kitem wieczornego morza, nie wydawa�a �adnych odg�o-
s�w. By�a r�wnie bezg�o�na jak dwa lata wcze�niej ko-
meta Hal�eya.
Matka pewnie te� my�la�a o komecie, bo powt�rzy�a
te same s�owa co wtedy:
� Wygl�da na koniec �wiata...
Dlaczego tak powiedzia�a? Dlaczego splot�a d�onie i os�o-
ni�a oczy? Guilford, ciesz�c si� w duchu, nie uwa�a� tego
zdarzenia za koniec �wiata. Serce bi�o mu jak zegar od-
mierzaj�cy sw�j tajemny czas. Mo�e to pocz�tek czego�
nowego. Nie koniec, lecz pocz�tek nowego �wiata. Jak
prze�om wiek�w, my�la�.
Guilford nie ba� si� nowo�ci. Niebo go nie wystraszy-
�o. Wierzy� w nauk�, kt�ra (wed�ug czasopism) ods�ania
wszelkie tajemnice natury i niszczy wielowiekow� igno-
rancj� cz�owieka, cierpliwie i uparcie zadaj�c pytania. W swo-
im mniemaniu ch�opak wiedzia�, czym jest nauka. Po pro-
stu ciekawo�ci�... trzyman� w karbach pokory, w oko-
wach cierpliwo�ci.
Nauka r�wna�a si� patrzeniu - swoistemu patrze-
niu. Szczeg�lnie uwa�nemu przypatrywaniu si� temu,
czego si� nie rozumia�o. Jak na przyk�ad, przypatrywanie
si� gwiazdom, ale bez l�ku, bez czo�obitno�ci; zadaje si�
tylko pytania i odnajduje to, kt�re otworzy drzwi do ko-
lejnego pytania, a potem jeszcze jednego.
Guilford siedzia� bez obawy na krusz�cych si� scho-
dach za domem, gdy reszta rodziny zgromadzi�a si� w sa-
lonie. Na szcz�liw� chwil� pozosta� sam, nowy sweter
grza� przyjemnie, a para oddechu wznosi�a si� ku zapie-
raj�cej dech w piersiach �unie na niebie.
P�niej - w nast�puj�cych po sobie miesi�cach i la-
tach, w ca�ym wynikaj�cym z owej nocy stuleciu � prze-
prowadzano setki analogii. Potop, Armagedon, wygini�cie
dinozaur�w. Ale samo zdarzenie i przera�aj�ca wiedza
o nim rozpowszechniana po pozosta�o�ciach ludzkiego
�wiata by�y bez precedensu i nie da�o si� ich z niczym
por�wna�.
W roku 1877 astronom Giovanni Schiaparelli stworzy�
map� kana��w na Marsie. Przez kilka dziesi�tk�w lat ma-
p� t� powielano, uzupe�niano i uznawano za prawdziwe
odwzorowanie, a� dzi�ki zastosowaniu lepszych soczewek
wykazano, i� kana�y s� zwyk�ym z�udzeniem, chyba �e
sam Mars zmieni� si� od chwili odkrycia Schiaparellego -
a trudno by�o w to uwierzy�, zw�aszcza w �wietle kolei
los�w Ziemi. Mo�liwe, �e co� przemkn�o przez Uk�ad S�o-
neczny niczym ni� niesiona powiewem wiatru, co� efe-
merycznego, lecz niewiarygodnie olbrzymiego, co zetkn�-
�o si� z zimnymi �wiatami na obrze�ach uk�adu; �wiat�o
przenikn�o ska�y, l�d, zamarzni�t� skorup�, martwe p�y-
ty tektoniczne. Zmieniaj�c wszystko po drodze. Zmierza-
j�c ku Ziemi.
Na niebie roi�o si� od znak�w i wr�b. W 1907 me-
teoryt tunguski. W 1910 kometa Halleya. Niekt�rzy, jak
matka Guilforda Lawa, �yli w przekonaniu, �e nadchodzi
koniec �wiata. Juz wtedy.
Tamtej marcowej nocy niebo nad p�nocno-wschodnim
Atlantykiem l�ni�o ja�niej ni� podczas przelotu komety.
Horyzont ca�ymi godzinami jarzy� si� niebiesko-fioletowym
blaskiem. �wiadkowie twierdzili, �e �wiat�o przypomina�o
�cian�. Pada�o od zenitu. Rozdzieli�o przestw�r w�d.
By�o widoczne w Chartumie (ale w p�nocnej cz�ci
nieba) i w Tokio (jako blada po�wiata na zachodzie).
Fale �wiat�a zala�y ca�y firmament nad Berlinem, Pa-
ry�em, Londynem i wszystkimi stolicami europejskimi.
Na ulicach gromadzi�y si� setki tysi�cy widz�w, kt�rym
zimny blask nie pozwala� zasn��. A� do czternastej mi-
nuty przed p�noc� do Nowego Jorku wartk� strug� p�y-
n�y doniesienia o wypadkach.
O 23.46 czasu wschodniego kabel telegrafu transatlan-
tyckiego znienacka i nie wiedzie� czemu zamilk�.
Trwa�a epoka bajecznych statk�w: Wielkiej Bia�ej Flo-
ty, transatlantyk�w Cunarda i Bia�ej Gwiazdy; Teutoni-
ca, Mauretanii, monstrualnych twor�w imperium.
Nastawa� �wit ery wynalazku Marconiego. Milczenie
kabla transatlantyckiego mo�na by�o sobie t�umaczy� na
wiele sposob�w. Znacznie gorzej wr�y�o zamilkni�cie ra-
diostacji l�dowych w Europie.
Radiotelegrafi�ci s�ali przez zimny, spokojny p�nocny
Atlantyk dziesi�tki wiadomo�ci i pyta�. Nikt nie nadawa�
starego CQD ani nowego SOS, nie by�o �adnych drama-
tycznych doniesie� z pok�adu ton�cego statku, ale nie-
kt�re jednostki z tajemniczych powod�w nie dawa�y znaku
�ycia, w��czaj�c w to Olympic linii Bia�a Gwiazda i Kron-
prinzzessin Cecilie armator�w z Ameryki i Hamburga -
statki flagowe, na kt�rych jeszcze przed chwil� mi�dzy-
narodowa �mietanka t�oczy�a si� przy pokrytych szadzi�
relingach i ogl�da�a zjawisko rzucaj�ce barwne cienie na
mroczn� i szklist� powierzchni� zimowego oceanu.
Widowiskowe, tajemnicze �wiat�a znikn�y tu� przed
�witem, tn�c horyzont jak p�on�ce sierpy. S�o�ce pojawi�o
si� na burzliwym niebie nad wi�ksz� cz�ci� szlaku Wiel-
kiego Ko�a. Morze by�o niespokojne, wiatry porywiste. Za
mniej wi�cej 15 stopniem d�ugo�ci geograficznej zachod-
niej i 40 stopniem szeroko�ci geograficznej p�nocnej za-
panowa�a niezm�cona cisza.
Pierwszy granic�, okre�lon� ju� przez nowojorskie ra-
dio mianem ��ciany Tajemnicy", przekroczy� wiekowy li-
niowiec Bia�ej Gwiazdy Oregon, kt�ry p�yn�� z Nowego
Jorku do Queenstown i Liverpoolu.
Jego kapitan, Amerykanin Truxton Davies, docenia�
groz� sytuacji, mimo �e, jak wszyscy inni, zupe�nie jej
nie rozumia�. Nie ufa� aparatowi Marconiego. Radio na
pok�adzie Oregonu by�o niepor�czn� machin� o zasi�gu
zaledwie stu mil. Przekazywane za jego pomoc� wiado-
mo�ci bywa�y nieczytelne; pog�oski o katastrofie mog�y
by� wyolbrzymione. Ale kapitan by� w 1906 w San Fran-
cisco, bieg� ile si� Market Street, z trudem umykaj�c p�o-
mieniom, wi�c a� za dobrze zdawa� sobie spraw�, do czego
zdolna jest natura, gdy tylko da si� jej nieco swobody.
Wydarzenia poprzedniej nocy przespa�. Pasa�erowie
mog� sobie nie dosypia� i gapi� si� na niebo jak sroka
w gnat, jemu bardziej przypada�o do gustu domowe za-
cisze kajuty. Tu� przed �witem zbudzi� go podenerwowa-
ny radiotelegrafista; Davies przes�ucha� fale radiowe, po
czym nakaza� starszemu mechanikowi rozpali� pod kot-
�ami, a ochmistrzowi przygotowa� kaw� dla ca�ej za�ogi.
Nie przejmowa� si� zbytnio, nie dowierza� w stu procen-
tach. I Olympic, i Kronprinzzessin Cecilie znajdowa�y si�
zaledwie o kilka godzin na wsch�d od Oregonu. Je�eli od-
bior� CQD, ka�e pierwszemu oficerowi przygotowa� sta-
tek do ekspedycji ratunkowej; p�ki co... c�, b�d� trwali
w pogotowiu.
Ca�e przedpo�udnie przys�uchiwa� si� komunikatom
radiowym. Same pytania i w�tpliwo�ci opatrzone rados-
nym, cho� nerwowym pozdrowieniem (DDS - dzie� do-
bry, stary!) od lubuj�cego si� w skr�tach towarzystwa mor-
skich radiowc�w. Czu� narastaj�cy niepok�j. Niewyspani
pasa�erowie o przekrwionych oczach, wyrwani znienacka
ze snu narastaj�cym hukiem silnik�w, zarzucali go py-
taniami. Przy obiedzie o�wiadczy� przej�tej delegacji pierw-
szej klasy, �e nadrabia czas stracony wskutek �warunk�w
lodowych", i poprosi�, by na razie zaniechali wysy�ania
telegram�w, gdy� aparat Marconiego jest w naprawie.
Stewardzi przekazali te fa�szywe informacje pasa�erom
klasy drugiej i trzeciej. Zdaniem Daviesa, podr�ni byli
jak dzieci, kt�re marudz� i kaprysz�, tylko czekaj�c na
jakie� �atwe do prze�kni�cia wyt�umaczenie, kt�re z�ago-
dzi ich g��boki i niewypowiedziany l�k przed morzem.
Przed po�udniem wiatr ucich� i morze si� uspokoi�o.
Przez zas�on� strz�piastych chmur przebi�y si� niemrawe
promienie s�o�ca.
Po po�udniu marynarz na dziobie wypatrzy� co� przy-
pominaj�cego wrak, by� mo�e wywr�con� szalup�; dry-
fowa�o na p�nocny-wsch�d. Davies zmniejszy� pr�dko��
i podp�yn�� bli�ej. Ju� mia� nakaza� przygotowanie �odzi
i rozci�gni�cie sieci �adunkowych, gdy drugi oficer opu�ci�
lornetk� i powiedzia�:
- Co� mi si� zdaje, �e to jednak nie wrak, kapitanie.
Zbli�yli si� do tego. Rzeczywi�cie nie by� to wrak.
Co gorsza, kapitan Davies nie potrafi� powiedzie�, co
to takiego.
Ko�ysa�o si� oci�ale na falach, martwe, a na jego d�u-
gich bokach l�ni�o zimowe s�o�ce. Jaka� ogromna, na-
brzmia�a m�twa lub o�miornica? Kiedy� z pewno�ci� by�o
cz�ci� �ywego organizmu, ale czego� takiego Davies nie
widzia� nigdy, a p�ywa� ju� dwadzie�cia siedem lat. Raf�
Buckley, m�ody pierwszy oficer, patrzy�, jak to co� ude-
rza w dzi�b Oregonu i powoli p�ynie w stron� rufy, obra-
c�j�c si� o sto osiemdziesi�t stopni w zimnej, nieruchomej
wodzie.
- Co pan na to, panie kapitanie? - zapyta�.
- Zupe�nie nie mam poj�cia, co na to powiedzie�, pa-
nie Buckley. - �a�owa�, �e w og�le to zobaczy�.
- Wygl�da jak... no c�, jak jaka� d�d�ownica.
Korpus mia�o podzielony na pier�cienie, ca�kiem jak
d�d�ownica. Ale taka d�d�ownica mog�aby po�kn�� jeden
z komin�w Oregonu. Z ca�� pewno�ci� �adna nigdy nie
ukazywa�a �wiatu takich postrz�pionych, palczastych, ko-
ronkowych wyrostk�w - p�etw, a mo�e skrzeli? - kt�re
w okre�lonych odst�pach wyrasta�y z cia�a stworzenia. I jesz-
cze ten kolor, lepki r� i oleisty b��kit, jak barwa kciuka
topielca. A g�owa... o ile t� pust�, zaopatrzon� w rz�d
ostrych z�bisk, bezok� paszcz� mo�na nazwa� g�ow�.
Ju� przy rufie d�d�ownica przewr�ci�a si� na grzbiet,
ukazuj�c l�ni�ce bia�e podbrzusze rozdarte przez rekiny.
Pasa�erowie wnet zbiegli si� na pok�ad widokowy, ale
od�r cielska zdo�ali wytrzyma� tylko najbardziej odporni.
- C�z im, na Boga, powiemy? - Buckley g�adzi� w�s.
�e to potw�r morski, my�la� Davies. Jaki� kraken.
Zreszt� mo�e to i prawda. Ale Buckley czeka� na powa�n�
odpowied�. Kapitan d�u�sz� chwil� patrzy� na przej�tego
pierwszego oficera.
- Im mniej powiemy - zdecydowa� w ko�cu � tym lepiej.
Morze pe�ne by�o tajemnic. Dlatego te� Davies serdecz-
nie go nie znosi�.
Oregon by� pierwszym statkiem, kt�ry zawin�� do za-
toki Cork, manewruj�c w zimnym blasku wschodz�cego
s�o�ca bez pomocy �wiate� brzegowych i znacz�cych tras�
boi. Kapitan Davies zarzuci� kotwic� w do�� du�ej odleg-
�o�ci od Wielkiej Wyspy, gdzie znajdowa�y si� - lub po-
winny znajdowa� - doki i t�tni�cy �yciem port w Queens-
town.
Stan�li jednak przed niemo�liw� do ogarni�cia rzeczy-
wisto�ci�. Po mie�cie nie zosta� nawet �lad. Zatoka by�a
dziewicza. W miejscu ulic Queenstown - na kt�rych winno
si� roi� od kupc�w, d�wig�w, sztauer�w i irlandzkich emi-
grant�w - r�s� dziki las opadaj�cy ku skalistemu brze-
gowi.
Temu r�wnie trudno by�o zaprzeczy�, co w to uwie-
rzy�; na sam� my�l o tym kapitan Davies dostawa� za-
wrot�w g�owy i atak�w md�o�ci. Wola�by wm�wi� sobie,
�e nawigator przez pomy�k� skierowa� ich do niew�a�ci-
wej zatoki czy nawet na inny kontynent, jednak przed
oczami mia� charakterystyczny zarys linii brzegowej wy-
spy i spowite chmurami wybrze�e hrabstwa Cork.
By�o to Queenstown, zatoka Cork i Irlandia, tyle �e
wszystkie �lady cywilizacji zosta�y zatarte i zaro�ni�te.
- To przecie� niemo�liwe � rzek� do Buckleya. � Nie
chcia�bym stwierdza� tego, co oczywiste, ale statki, kt�re
ledwie sze�� dni temu wyp�yn�y z Queenstown, stoj� przy
nabrze�ach w Halifaksie. Gdyby zdarzy�o si� trz�sienie
ziemi albo gdyby zala� ich przyp�yw, gdyby�my zastali
jedno wielkie rumowisko... ale co� takiego!
Davies ca�� noc sp�dzi� na mostku z pierwszym ofi-
cerem. Pasa�erowie, kt�rzy po przebudzeniu nie us�yszeli
szumu silnik�w, znowu skupili si� przy relingach. Zasy-
pi� go pytaniami. Ale nie by�o na to rady, Davies nie m�g�-
by nawet wymy�li� jakiego� wyja�nienia lub pocieszenia,
nie potrafi�by ich uspokoi� cho�by k�amstwem. Zerwa� si�
wilgotny, po�udniowo-zachodni wiatr. Wkr�tce ch��d zmusi
ciekawskich do szukania schronienia. Mo�e b�dzie m�g�
zacz�� ich uspokaja� przy kolacji. Jako�.
- I ta ziele� - odezwa� si�, nie potrafi�c zachowa� dla
siebie swych my�li. - Jak na t� por� roku jest tu za zie-
lono. Jakie zielsko potrafi wyrosn�� w marcu i poch�on��
irlandzkie miasto?
- To nienaturalne - wyj�ka� Buckley.
Spojrzeli po sobie. Stwierdzenie pierwszego oficera by-
�o tak oczywiste i szczere, �e Daviesowi zbiera�o si� na
�miech. Zamiast tego zdoby� si� na co� w rodzaju pokrze-
piaj�cego u�miechu.
_ Mo�e jutro wy�lemy kogo� na rekonesans. Do tego
czasu lepiej powstrzyma� si� od snucia domys��w... zw�a-
szcza ze nie jeste�my w tym mistrzami.
- B�d� nadp�ywa� inne statki... � wydusi� z chorob-
liwym u�miechem Buckley.
- To co, dzi�ki temu przekonamy si�, �e nie zwario-
wali�my?
- C�, tak. Mo�na to i tak uj��.
- Do tej pory trzeba zachowa� przezorno��. Uprzed�
radiotelegrafist�, �eby liczy� si� ze s�owami. �wiat i tak
wkr�tce o wszystkim si� dowie.
Przez kilka chwil b��dzili wzrokiem w zimnej szaro�ci
poranka. Steward przyni�s� paruj�ce kubki kawy.
- Panie kapitanie � o�mieli� si� Buckley � nie starczy
nam w�gla na powr�t do Nowego Jorku.
- To pop�yniemy do innego portu...
- Je�li s� jeszcze jakie� w Europie.
Davies uni�s� brwi. To nie przysz�o mu do g�owy. Cie-
kawe, �e niekt�re my�li po prostu nie mieszcz� si� lu-
dziom w g�owie. Wyprostowa� ramiona.
- P�ywamy pod bander� Bia�ej Gwiazdy, panie Buck-
ley. Nie zostawi� nas samym sobie, nawet gdyby musieli
wys�a� tu w�glowce z samej Ameryki.
- Tak jest. � Buckley, kt�ry swego czasu pope�ni� ten
b��d, �e zacz�� studia teologiczne, rzuci� kapitanowi p�acz-
liwe spojrzenie. - Panie kapitanie... czy to cud?
- Raczej tragedia. Przynajmniej dla Irlandczyk�w -
odpar� Davies.
Raf� Buckley wierzy� w cuda. By� synem pastora wsp�l-
noty metodyst�w, wychowywanym na Moj�eszu i p�on�-
cym krzaku, wskrzeszeniu �azarza, rozmno�eniu chleba
i ryb. A jednak nigdy nie spodziewa� si�, �e ujrzy jaki�
cud. Cuda, jak opowie�ci o duchach, niepokoi�y go. Wola�,
�eby pozosta�y ni�dzy ok�adkami Biblii kr�la Jakuba,
kt�r� trzyma� (i, o zgrozo, do kt�rej nie zagl�da�) w ka-
binie.
Gdy znalaz� si� w �rodku Cudu, kt�ry otacza� go ze-
wsz�d a� po horyzont, poczu� si� tak, jakby pod nogami
otwiera�a mu si� przepa��. W nocy prawie nie zmru�y�
oka. Rano przy goleniu zobaczy� w lusterku swoje prze-
krwione bia�ka i blad� twarz i brzytwa zatrz�s�a mu si�
w r�ku. Dopiero gdy uspokoi� si� mieszank� czarnej kawy
i whisky, by� w stanie - zgodnie z rozkazem kapitana �
spu�ci� szalup� i poprowadzi� zdenerwowanych mary-
narzy ku kamienistemu brzegowi dawnej Wielkiej Wy-
spy. Zrywa� si� wiatr, morze by�o wzburzone, a od p�nocy
nadci�ga�y postrz�pione, deszczowe chmury. Zimno, nie-
przyjemnie.
Kapitan Davies chcia� wiedzie�, czy w razie potrzeby
mo�na b�dzie wysadzi� pasa�er�w na brzeg. Buckley w�t-
pi� w to od samego pocz�tku, a dzi� w�tpliwo�ci jeszcze
przybra�y na sile. Pom�g� marynarzom przywi�za� sza-
lup� i przeszed� si� kawa�ek brzegiem; nogi mia� prze-
moczone, na pelerynie, w�osach oraz w�sach osiad�a s�l.
Brzegiem, nie odzywaj�c si�, ci�gn�o za nim pi�ciu bro-
datych, ponurych marynarzy Bia�ej Gwiazdy. Mo�liwe, �e
by� tu kiedy� port w Queenstown, ale Buckleyowi nie da-
wa�o spokoju poczucie, �e przypomina raczej Kolumba czy
Pizarra: znalaz� si� sam na nowym kontynencie, przed
nim majaczy� przepastny, gro�ny i poci�gaj�cy dziewiczy
b�r. Post�j zarz�dzi� w sporej odleg�o�ci od drzew.
Swego rodzaju drzew, jak je w duchu okre�la�. Ju� z mo-
stka Oregonu wida� by�o, �e nie przypominaj� �adnych
drzew, kt�re m�g�by sobie kiedykolwiek wyobrazi�: z ich
ogromnych, niebieskawych lub rdzawoczerwonych ga��zi,
wyrasta�y g�ste grona krzaczastych igie�. Niekt�re u wierz-
cho�k�w zwija�y si� niczym paprocie, inne tworzy�y ko-
rony w kszta�cie fili�anek albo bulwiastych, podobnych
do kapeluszy grzyb�w kopu�, jakie wie�cz� tureckie me-
czety. Mi�dzy tymi ro�linami panowa� duszny mrok, jak
w horsuczei norze, nasycony g�st� mg��. W powietrzu
unosi� si� zapach, kt�ry Buckleyowi kojarzy� si� z sosn�,
ale z jak�� dziwn� gorzk� domieszk�, jakby odorem men-
tolu lub kamfory.
Zwyk�y las nie powinien tak wygl�da� ani pachnie�
i - co chyba gorsze - nie powinien wydawa� takich od-
g�os�w. W normalnym, przyzwoitym lesie zim� - cho�by
w lasach Maine, kt�re pami�ta� z dzieci�stwa - powinno
si� rozlega� skrzypienie ga��zi, szmer deszczu i tym po-
dobne znajome d�wi�ki. Nic z tych rzeczy. Te drzewa, po-
my�la�, musz� by� puste - kilka zwalonych pni przy brze-
gu wygl�da�o jak s�omki - gdy� wiatr wygrywa� na nich
d�ugie, ciche melancholijne tony. Ig�y lekko grzechota�y.
Niczym drewniane dzwonki. Albo ko�ci.
Zw�aszcza przez ten d�wi�k nasz�a go ochota, by za-
wr�ci�. Ale mia� rozkazy. Wzi�� si� w gar�� i poprowadzi�
ekspedycj� po �wirze a� do obcego lasu, po czym zag��bi�
si� mi�dzy ��te trzciny wyrastaj�ce do kolan z twardej,
czarnej ziemi. Przysz�o mu do g�owy, �e powinien tu za-
tkn�� flag�... ale czyj�? Przecie� nie Stan�w Zjednoczo-
nych, nawet nie Wielkiej Brytanii. Mo�e gwiazd� w kole,
proporzec Bia�ej Gwiazdy? Obejmujemy t� ziemi� w imie-
niu Boga i J. Pierponta Morgana.
- Prosz� uwa�a� na nogi - przestrzeg� go id�cy z ty�u
marynarz.
Buckley zd��y� jeszcze dostrzec, jak jakie� stworzenie
ucieka przed jego lewym butem. Co� bladego, wielono-
giego, d�ugo�ci szufelki do w�gla. Znikaj�c po�r�d trzcin,
wyda�o piskliwy gwizd, od kt�rego serce pierwszego ofi-
cera zacz�o wali� jak m�otem.
- Bo�e drogi! - krzykn��. - Zupe�nie wystarczy! Pod
�adnym pozorem nie wolno wysadza� tu pasa�er�w. Po-
wiem kapitanowi Daviesowi...
Ale marynarz nie odrywa� wzroku od ziemi.
Buckley z oci�ganiem poszed� jego �ladem.
Mia� przed sob� kolejnego stwora. Przypomina stono-
g�, pomy�la�, tyle �e grub� jak anakonda i tej samej md�ej
��tej barwy co trzciny. To na pewno kamufla�. Pospolicie
spotykany w przyrodzie. By�o przera�aj�ce, cho� zarazem
ciekawe. Cofn�� si� o p� kroku, spodziewaj�c si� nag�ego
ataku.
I nie przeliczy� si�, chocia� atak wygl�da� zupe�nie ina-
czej, ni� to sobie wyobra�a�. To co� niewiarygodnie szybko
run�o na niego i owin�o si� wok� prawej nogi ruchem
przypominaj�cym wyrzut puszczonej nagle spr�yny. Buck-
ley poczu� ciep�o i ucisk, gdy stworzenie przebi�o ostrym
jak sztylet pyskiem spodnie i sk�r� nad kolanem.
Uk�si�o go!
Wrzasn�� i zacz�� wierzga�. Przyda�oby si� jakie� na-
rz�dzie, kt�rym m�g�by strz�sn�� potwora, jaki� kij, n�,
lecz pod r�k� mia� tylko te bezu�yteczne, kruche �odygi.
Po chwili stw�r znienacka odwin�� si� z nogi - jakby,
pomy�la� oficer, poczu� jaki� nieprzyjemny smak � i od-
pe�z�.
Buckley opanowa� si� i odwr�ci� w stron� przera�o-
nych marynarzy. Noga nie bola�a za bardzo. Wykona� kilka
g��bokich oddech�w. Chcia� ich podnie�� na duchu, po-
wiedzie�, �eby si� nie bali. Ale nim zd��y� wykrztusi� s�o-
wo, straci� przytomno��.
Marynarze zawlekli go do szalupy i odp�yn�li ku stat-
kowi. Starannie unikali zetkni�cia z nog�, kt�ra zaczy-
na�a ju� puchn��.
Tego popo�udnia pi�ciu pasa�er�w drugiej klasy wdar-
�o si� na mostek i za��da�o pozwolenia zej�cia na l�d.
Byli Irlandczykami i poznawali zatok� Cork nawet w zmie-
nionej postaci; zostawili na l�dzie rodziny i mieli zamiar
poszuka� tych, kt�rzy prze�yli.
Kapitan Davies przyj�� ju� raport ekipy zwiadowczej.
Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e ci ludzie nie zajd� daleko i za-
wr�c�, pokonani przez l�k, przes�dy, a mo�e nawet przez
sam� przyrod�. Nie ust�pi� i przekona� ich do powrotu
pod pok�ad, ale niewiele brakowa�o, i to go martwi�o. Roz-
da� oficerom rewolwery i spyta� radiotelegrafist�, kiedy
mo�na sie spodziewa� pierwszego statku.
- Nied�ugo, panie kapitanie. Nieca�� godzin� drogi st�d
znajduje si� frachtowiec Canadian Pacific.
- Doskonale. Przeka� im, �e czekamy... i ostrze�, z czym
mog� si� tu zetkn��.
- Tak jest, ale...
- Co za ale?
- Nie wiem, jak to uj��, panie kapitanie. Ca�a sytua-
cja jest taka dziwna.
Davies po�o�y� mu r�k� na ramieniu.
- Nikt jej nie rozumie. Sam sformu�uj� t� wiadomo��.
Raf� Buckley mia� gor�czk�, ale przed wieczorem opuch-
lizna zmniejszy�a si�. M�g� ju� chodzi�, wi�c nalega� na
kolacj� z kapitanem.
Jad� jednak ma�o, obficie si� poci� i - ku rozczarowa-
niu Daviesa - prawie nie odzywa�. Davies chcia� pos�u-
cha� o tym, co jego oficerowie okre�lali ju� mianem �Nowe-
go �wiata". Buckley nie tylko na nim stan��, lecz zetkn��
si� z tamtejsz� faun�.
Lecz Buckley nie sko�czy� pieczeni wo�owej, stan�� na
uginaj�cych si� nogach i wr�ci� do izby chorych, gdzie - ku
ca�kowitemu zaskoczeniu Daviesa � zmar� nagle o wp�
do pierwszej w nocy. Lekarz okr�towy snu� domys�y, �e
przyczyn� zgonu by�o uszkodzenie w�troby. Mo�e na sku-
tek dzia�ania jakiej� nowej toksyny. Bez sekcji zw�ok nie
spos�b by�o cokolwiek powiedzie�.
Davies �y� jak we �nie, w osobliwym i przera�aj�cym
koszmarze. Powiadomi� telegraficznie statki, kt�re zacz�-
�y zawija� do Queenstown, Liverpoolu i port�w francu-
skich, o wypadku i ostrzeg�, �eby nikt nie zapuszcza� si�
na l�d bez but�w z cholewami i broni kr�tkiej.
W miar� jak z burzy telegram�w i ostrze�e� wy�ania�
si� przera�liwy ogrom kataklizmu, Bia�a Gwiazda zaczy-
na�a wysy�a� z Halifaksu i Nowego Jorku w�glowce oraz
statki z zaopatrzeniem. Znikn�o nie tylko Queenstown;
ani �ladu nie zosta�o te� po ca�ej Irlandii, Anglii, Francji,
Niemczech i W�oszech... pustkowia zaczyna�y si� na p�-
noc od Kairu i na zach�d co najmniej od rosyjskich ste-
p�w, je�li nie dalej; jakby przekrojona zosta�a ca�a Zie-
mia, a z rany wype�z�o jakie� obce cia�o.
Davies przes�a� wiadomo�� ojcu Rafe'a Buckleya w Maine.
Okropny obowi�zek, lecz pan Buckley nie b�dzie bynaj-
mniej osamotniony w swej �a�obie. Ju� nied�ugo w �alu
pogr��y si� ca�y �wiat, pomy�la�.
1912, SIERPIE�
P�niej - w tych niespokojnych czasach, gdy w zatrwa-
�aj�cym tempie ros�a liczba biednych i bezdomnych, gdy
dro�a�y w�giel i ropa, gdy w Common wybuch�y zamie-
szki g�odowe, a matka i siostra Guilforda wyjecha�y (B�g
jeden wie, na jak d�ugo) do ciotki w Minnesocie - ch�opak
cz�sto towarzyszy� ojcu w drukarni.
Nie mo�na go by�o zostawi� samego w domu, szko��
zamkni�to w trakcie strajku generalnego, a ojca nie sta�
by�o na op�acenie opiekunki. Guilford chodzi� wi�c z nim
do pracy i uczy� si� budowania wierszownik�w oraz pod-
staw litografii, a w d�ugich przerwach mi�dzy wykony-
waniem zam�wie� raz jeszcze czyta� swoje czasopisma
po�wi�cone radiu i zastanawia� si�, czy spe�ni� si� nie-
bosi�ne wizje pisarzy zwi�zane z wykorzystaniem tele-
grafu bez drutu - czy Ameryka wymy�li jak�� now� lamp�
elektronow� De Forresta, czy tez wiek wielkich wynalaz-
k�w dobieg� ju� ko�ca.
Cz�sto s�ucha� rozm�w ojca z dwoma pozosta�ymi w dru-
karni pracownikami - rytownikiem z Kanady Francus-
kiej nazwiskiem Ouillette i zgorzknia�ym rosyjskim �y-
dem, Kominskym. M�wili �ciszonymi, ponurymi g�osami
i zachowywali si� przy tym tak, jakby nie dostrzegli Guil-
forda.
Rozmawiali o krachu na gie�dzie i strajku g�rnik�w,
Brygadach Robotniczych i kryzysie �ywno�ciowym, o sta-
le rosn�cych cenach.
O Nowym �wiecie, nowej Europie, dzikiej puszczy, kt�-
ra wyros�a na miejscu cywilizowanego �wiata.
O prezydencie Tafcie i buncie Kongresu. O lordzie Kit-
chenerze, zarz�dcy resztek Imperium Brytyjskiego, rezy-
duj�cym w Ottawie. O rywalizuj�cych ze sob� papie�ach
i wojnach pustosz�cych posiad�o�ci kolonialne Hiszpanii,
Niemiec i Portugalii.
Do�� cz�sto zahaczali te� o religi�. Ojciec Guilforda
za m�odu nale�a� do Ko�cio�a episkopalnego, w wyniku
ma��e�stwa zosta� unitarianinem - czyli, innymi s�owy,
nie wierzy� w jakie� konkretne dogmaty. Katolik Ouil-
lette nazywa� t� odmian� Europy �oczywistym cudem".
Kominsky w czasie tych spor�w kr�ci� si� niespokojnie,
ale ch�tnie przyznawa�, �e ten Nowy �wiat musi by� skut-
kiem boskiej interwencji - bo czym�e innym?
Guilford nie wtr�ca� si� i nie przerywa� m�czyznom.
Nikt zreszt� nie spodziewa� si� nawet, �e ma w�asne zda-
nie. Uwa�a�, ze gadanie o cudach to bzdura. Naturalnie,
przemiana Europy by�a cudem wed�ug ka�dej niemal de-
finicji tego s�owa: czym� nieprzewidzianym, niewyja�nio-
nym i najwyra�niej wykraczaj�cym poza prawa naturalne.
Ale czy aby na pewno?
Zdaniem Guilforda, cudu tego nie opatrzono �adnym
podpisem. B�g nie zapowiedzia� go jakimkolwiek zna-
kiem. Po prostu si� zdarzy�. Wydarzenie to zwiastowa�y
dziwne �wiat�a, osobliwa pogoda (przeczyta� o tornadach
w Chartumie) i zaburzenia geologiczne (niszczycielskie
trz�sienia ziemi w Japonii, pog�oski o jeszcze tragiczniej-
szych w skutkach wstrz�sach w Mand�urii).
Zdaniem Guilforda, temu cudowi towarzyszy�o zbyt wie-
le efekt�w ubocznych... jak na cud wypadek by� niezbyt
czysty i zdecydowany. Ale gdy ojciec zg�osi� te zastrze-
�enia, Kominsky go wy�mia�.
� Po potopie - o�wiadczy� � nie zosta� bynajmniej po-
rz�dek. Zniszczenie Sodomy. �ona Lota. S�up soli. Czy
to ma co� wsp�lnego z logik�?
By� mo�e mia� racj�.
Guilford podszed� do globusa na ojcowskim biurku.
Pierwsze nie�mia�e pr�by dziennikarskie rysowa�y na
starych mapach okr�g lub p�tl�, kt�ra przecina�a Islan-
di�, obejmowa�a po�udniowy kraniec Hiszpanii i p�ksi�-
�yc w Afryce P�nocnej, przebiega�a przez Ziemi� �wi�t�,
po czym zakre�la�a niepewny �uk przez rosyjskie stepy
i ko�o podbiegunowe. Ch�opak przycisn�� d�o� do Europy,
zakrywaj�c przestarza�e oznaczenia. Terra incognita, po-
my�la�. Gazety Hearsta, w duchu og�lnonarodowego od-
rodzenia religijnego, od czasu do czasu nazywa�y �artob-
liwie ten nowy kontynent �Darwini�", sugeruj�c, �e cud
podwa�a sens historii naturalnej.
Ale nie podwa�a�. Guilford by� o tym �wi�cie przeko-
nany, cho� nie �mia� m�wi� o tym g�o�no. To �aden cud,
my�la�, tylko t a j e m n i c a. Niewyt�umaczalna, ale chy-
ba nie ze swej istoty.
Takie po�acie l�du, g��bie ocean�w, g�ry, lodowe pust-
kowie, wszystko zmienione w ci�gu jednej nocy... Co�
strasznego, ale jeszcze bardziej przera�aj�ca jest my�l o tych
wszystkich nieznanych obszarach, kt�re zakrywa� d�oni�.
W ich obliczu cz�owiek stawa� si� bardzo kruchy.
Tajemnica. Jak wszystkie inne, czeka�a na swoje py-
tanie. Kilka pyta�. Pytania jak klucze, dopasowywane do
w�skiego zamka.
Zamkn�� oczy i uni�s� r�k�. Wyobrazi� sobie wielk�
bia�� plam� i wypisan� pod t� map� legend� w niezna-
nym j�zyku.
Niezliczone tajemnice.
Ale jak zada� pytanie kontynentowi?
KSI�GA PIERWSZA
WIOSNA-LATO 1920
Wygl�d nieba umiecie rozpoznawa�,
a znak�w czasu nie mo�ecie?
Mt 16,3
ROZDZIA� PIERWSZY
Cz�onkowie za��g ocala�ych parowc�w wymy�lali w�as-
ne legendy. Wszystkie te oczywiste bzdury Guilford Law
us�ysza�, zanim jeszcze Odense przep�yn�a pi�tnasty po-
�udnik.
Pewien pijany mat opowiedzia� mu o punkcie, w kt�-
rym stykaj� si� dwa oceany: Stary Atlantyk Ameryki i No-
wy Atlantyk Darwinii. Podzia� przebiega� r�wnie precy-
zyjnie jak linia szkwa��w i by� o wiele zdradliwszy. Tamto
morze by�o g�ste niczym olej i �adnemu stworzeniu, kt�re
usi�owa�o je przeby�, nie uda�o si� uj�� z �yciem. St�d
te� wody te za�ciela�y zw�oki znanych i dziwacznych zwie-
rz�t: delfin�w, rekin�w, wieloryb�w, p�etwali b��kitnych,
je�owc�w, pryszczawkowatych. Dryfowa�y jedno za dru-
gim, mleczne �lepia mia�y szeroko rozwarte. Lodowata
woda konserwowa�a je, jakby na przestrog� nierozwa�-
nym statkom, kt�re zapu�ci�yby si� pomi�dzy ich cuch-
n�ce �awice.
Guilford doskonale wiedzia�, �e ma do czynienia z mi-
tem, z przera�aj�c� opowie�ci�, kt�ra ma odstraszy� �a-
twowiernych. Ale jak to z mitami bywa, gdy trafiaj� na
dobry moment, �atwo w nie uwierzy�. Wspiera� si� o poci�g-
ni�ty smo�� reling Odense, kt�ra �eglowa�a Atlantykiem
w blasku zachodz�cego s�o�ca. Wiatr ni�s� pian� grzy-
waczy, lecz na zachodzie zas�ona chmur ju� si� rozdar�a
i s�o�ce przeczesywa�o d�ugimi palcami wod�. Gdzie� za
wschodnim horyzontem czai�a si� gro�ba i obietnica no-
wego �wiata, odmienionej Europy, cudownego konty-
nentu, kt�ry gazety ci�gle nazywa�y Darwini�. Mo�liwe, �e
kila nie otacza chmara pryszczawek, a o ka�dy brzeg
na ziemi rozbijaj� si� te same s�one fale, ale Guilford
zdawa� sobie spraw�, ze przekroczy� juz granic�, �e
�rodek ci�ko�ci zaj�� now�, nieznan� pozycj�.
Odwr�ci� si�, d�onie przemarz�y mu od mosi�nego re-
lingu. Mia� dwadzie�cia dwa lata i na statku jego noga
stan�a po raz pierwszy w zesz�y pi�tek. Zbyt wysoki i ko-
�cisty jak na marynarza, Guilford nie lubi� kr��enia w cias-
nych labiryntach Odense, kt�ra przed Cudem wozi�a pa-
sa�er�w w s�u�bie du�skiego armatora. Wi�kszo�� czasu
sp�dza� w kajucie z Caroline i Lily albo, gdy pozwala�a
na to pogoda, na pok�adzie. Pi�tnasty po�udnik stanowi�
zachodni� granic� wielkiego ko�a, kt�re przeci�o kul�
ziemsk�, mia� wi�c nadziej�, �e od tej pory b�dzie m�g�
ogl�da� okazy fauny m�rz Darwinii. Mo�e nie tysi�c mar-
twych je�owc�w �spl�tanych jak w�osy topielczyni", ale
zwyczajn� ryb�, kt�ra wyp�ynie na powierzchni�, �eby za-
czerpn�� powietrza. Z niecierpliwo�ci� wyczekiwa� ka�dej
oznaki nowego �ycia, cho� wiedzia�, �e jego zapa� jest na-
iwny i stara� si� go ukrywa� przed pozosta�ymi uczest-
nikami ekspedycji.
Pod pok�adem panowa�a duszna i parna atmosfera.
Guilfordowi z rodzin� przydzielono niewielk� kajut� na
�r�dokr�ciu; Caroline prawie z niej nie wychodzi�a. Cho-
roba morska dopad�a j� ju� tego samego dnia, w kt�rym
wyp�yn�li z Bostonu. Powtarza�a, �e ju� jej lepiej, ale Guil-
ford wiedzia�, �e nie jest szcz�liwa. W og�le nie podoba�a
jej si� ta podr�, cho� w�a�ciwie sama wprosi�a si� na
pok�ad.
Mimo to, wchodz�c do kajuty, w kt�rej czeka�a, czu�
si� tak, jakby powt�rnie si� zakochiwa�. Siedzia�a zgar-
biona na brzegu koi i czesa�a si�. Szczotka o r�czce z masy
per�owej przebiega�a jej w�osy powolnymi, pe�nymi zamy-
�lenia ruchami. Ogromne oczy mia�a wp�przymkni�te.
Przypomina�a ksi�niczk� z opiumowych wizji: wynios��,
rozmarzon�, wiecznie melancholijn�. Zdaniem Guilforda,
by�a po prostu pi�kna. Nie pierwszy raz zapragn�� j� sfo-
tografowa�. Zdj�cie portretowe zrobi� jej tu� przed �lu-
bem, lecz efekt go nie zadowoli�. Na suchych p�ytkach
nie utrwali�y si� ani subtelno�ci wyrazu twarzy, ani buj-
no�� w�os�w w siedmiu odcieniach czerni.
Usiad� obok i z trudem powstrzyma� ochot�, by do-
tkn�� jej nagich ramion ponad halk�. Ostatnio nie lubi�a
jego dotyku.
- Pachniesz jak morze - powiedzia�a.
- Gdzie Lily?
- Posz�a za potrzeb�.
Nachyli� si�, by j� poca�owa�. Spojrza�a na niego i na-
stawi�a policzek. By� ch�odny.
- Czas przebra� si� do kolacji � oznajmi�a.
Statek spowija� kokon ciemno�ci. Z rzadka rozsiane
lampy wycina�y w mroku w�skie korytarze. Guilford za-
bra� Caroline i Lily do mrocznego pomieszczenia, kt�re
pe�ni�o funkcj� jadalni, i przysiad� si� do kilku naukow-
c�w oraz lekarza okr�towego, korpulentnego, lubi�cego
wypi� Du�czyka.
Przyrodnicy dyskutowali o taksonomii. Doktor m�wi�
o serze.
- Ale je�eli stworzymy nowy system Linneusza...
- Czego wymagaj� okoliczno�ci!
- ...istnieje ryzyko, �e zasugerujemy istnienie pokre-
wie�stwa, zwi�zk�w rodzinnych z dok�adnie ju� zdefinio-
wanymi gatunkami...
- Ser gjedsar! W tamtych czasach podawano go na-
wet do �niadania. Pomara�cze, szynka, kie�basa, �ytni
chleb z czerwonym kawiorem. Ka�dy posi�ek by� prawdzi-
w� frokost. A nie te sk�pe racje. O! - Lekarz zauwa�y�
Guilforda. - Nasz fotograf. Z rodzin�. Pi�kna dama! I pa-
nienka!
Siedz�cy wstali i zrobili miejsce nowo przyby�ym.
Guilford zd��y� ju� si� zaprzyja�ni� z niekt�rymi na-
ukowcami, a szczeg�lnie z botanikiem o nazwisku Sulli-
van. Caroline, cho� mile widziana, mia�a raczej niewiele
do powiedzenia. Za to Lily podbi�a serca wszystkich. Mia-
�a zaledwie cztery lata, lecz matka nauczy�a j� juz pod-
staw dobrych manier, a naukowcom nie przeszkadza�a
jej dociekliwo��... z wyj�tkiem Prestona Fincha, g��wne-
go przyrodnika wyprawy, kt�ry nie potrafi� si� obchodzi�
z dzie�mi. Ale ten siedzia� na przeciwleg�ym ko�cu pry-
mitywnego sto�u, zagarniaj�c dla siebie pewnego geologa
z Harvardu. Lily usiad�a przy matce i starannie roz�o�y�a
serwet�. Ramiona ledwie wystawa�y jej ponad blat.
Doktor promienia� - jak na gust Guilforda, by�a to ra-
do�� co nieco pijacka.
- Nasza ma�a Lilian wygl�da na g�odn�. Mia�aby� ocho-
t� na wieprzowego kotleta, Lily? Tak? Skromny, ale da
si� zje��. A mus jab�kowy?
Lily skin�a g�ow�, staraj�c si� ukry� odraz�.
- Dobrze. Dobrze. Lily, jeste�my ju� w po�owie drogi
przez wielk� wod�. Do ogromnej Europy. Cieszysz si�?
- Tak - odpar�a potulnie. - Ale do Europy jedzie tylko
tatu�. My zostajemy w Anglii.
Lily, jak wi�kszo�� ludzi, oddziela�a Angli� od Europy.
Mimo �e Cud zmieni� Angli� w takim samym stopniu jak
Niemcy czy Francj�, tylko Anglikom uda�o si� odzyska�
swoj� ziemi�, odbudowa� Londyn i porty, utrzyma� nad-
z�r nad flot�.
Zwr�ci�o to uwag� Prestona Fincha. Zmarszczy� brwi
i nastroszy� szpakowate w�sy.
- Pa�ska c�rka przeprowadza fa�szywe rozr�nienie,
panie Law � odezwa� si�.
Dyskusje na pok�adzie Odense nie by�y tak �ywe, jak
oczekiwa� Guilford. Wynika�o to po cz�ci z osobowo�ci
Fincha, autora Pozor�w i objawienia, tekstu, kt�ry dla
zwolennik�w naturalizmu Noego sta� si� bibli� jeszcze
przed Cudem roku 1912. Finch by� wysoki, siwy, pozba-
wiony poczucia humoru i nad�ty swoj� s�aw�. Podstawy
mia� solidne: sp�dzi� dwa lata nad Kolorado i Rzek� Czer-
won�, zbieraj�c dowody na poparcie tezy o �wiatowym
potopie, a od momentu Cudu by� g��wnym rzecznikiem
nawrotu zainteresowania Noem. Pozostali uczeni mieli co
nieco wisielcze miny nawr�conych grzesznik�w, wszyscy
z wyj�tkiem doktora Sullivana, kt�ry by� starszy od Fin-
cha i czu� sie na tyle pewnie, by od czasu do czasu docina�
mu cytatami z Wallace'a czy Darwina. Nawr�ceni ewo-
lucjoni�ci z mniejszym do�wiadczeniem musieli bardziej
uwa�a�. W sumie okoliczno�ci sprawia�y, ze wypowiedzi
by�y ostro�ne i pe�ne napi�cia.
Guilford przewa�nie milcza�. Od fotografa ekspedycji
nie oczekiwano s�d�w naukowych, zreszt� tak by�o chyba
najlepiej-
Lekarz okr�towy skrzywi� si� i spr�bowa� nawi�za� roz-
mow� z Caroline.
- Znalaz�a ju� pani jak�� kwater� w Londynie, pani
Law?
- Zamieszkamy z Lily u krewnego.
- Ach tak! U angielskiego kuzyna! �o�nierza, w��cz�gi
czy sklepikarza? Bo w Londynie mo�na znale�� jedynie
te trzy rodzaje ludzi.
- Z pewno�ci� ma pan racj�. Rodzina prowadzi sklep
z artyku�ami �elaznymi.
- Dzielna z pani kobieta. �ycie na pograniczu...
- To tylko na pewien czas, doktorze.
- Gdy m�czy�ni b�d� polowa� na snarki! - Kilku na-
ukowc�w spojrza�o na niego z zak�opotaniem. � Lewis Car-
roll! Anglik! W og�le go nie znacie?
Po chwili ciszy g�os zabra� Finch.
- W Ameryce niezbyt ceni si� europejskich pisarzy,
doktorze.
- Ale� oczywi�cie. Prosz� wybaczy�. Cz�owiek si� za-
pomina. Je�li dopisze mu szcz�cie. - Doktor popatrzy�
wyzywaj�co na Caroline. - Londyn by� niegdy� najwi�k-
szym miastem na �wiecie. Wiedzia�a pani o tym, pani
Law? Nie tak� dziur� jak teraz, pe�n� szop, wychodk�w
i b�ota. Ale najbardziej chcia�bym pokaza� pani Kopen-
hag�. Co to by�o za miasto! Cywilizowane!
Guilford widzia� ju� ludzi pokroju lekarza. W ka�dym
nabrze�nym barze w Bostonie trafia� si� przynajmniej je-
den taki. Samotni Europejczycy, wznosz�cy ponure toas-
ty za Londyn, Pary�, Prag� czy Berlin, pragn�cy wst�pi�
do jakiego� klubu, Lojalnego Zakonu tego czy owego, zna-
le�� si� gdzie�, gdzie m�wi si� ich j�zykiem, tak jakby
nie by� martwy lub wymieraj�cy.
Caroline jad�a w milczeniu, nawet Lily by�a jaka� przy-
gaszona, w og�le wszystkich przygniata�a �wiadomo��, �e
przebyli ju� po�ow� drogi, a tajemnice przed nimi uka-
zywa�y si� ju� wyra�niej ni� szara pewno�� Nowego Jorku
lub Waszyngtonu. Tylko Fincha jakby to nie wzrusza�o:
opowiada� wszystkim, kt�rzy chcieli s�ucha�, o znaczeniu
rogowca w zamku ska�kowym.
Guilford po raz pierwszy zetkn�� si� z Finchem w biu-
rach wydawnictwa podr�cznikowego Atticus i Pierce w Bo-
stonie. Przedstawi� ich sobie Liam Pierce. Rok wcze�niej
Law sp�dzi� lato z Walcottem, oficjalnym fotografem wy-
prawy kartograficznej nad rzek� Gallatin i do kanionu
Deep Creek. Finch organizowa� w�a�nie ekspedycj� dla
zbadania po�udniowych kra�c�w Europy, przy czym mia�
mocne plecy i poparcie Smithsonian Institution. By�o wolne
miejsce dla do�wiadczonego fotografa. Przyj�to Guilforda,
zapewne dlatego, �e Pierce przedstawi� Finchowi fotogra-
fa, cho� by� mo�e przyczyni� si� do tego r�wnie� fakt, �e
Pierce by� wujkiem Caroline.
Szczerze m�wi�c, Law podejrzewa�, �e wydawca zno-
wu chcia� si� go pozby� na troch� z miasta. Nie ��czy�y
ich zbyt serdeczne stosunki, chocia� obaj szczerze kochali
Caroline. Tak czy owak, Guilford by� wdzi�czny za mo�-
liwo�� wkroczenia do nowego �wiata u boku Fincha. P�a-
cili do�� dobrze. M�g� sobie zdoby� niejaki rozg�os. Poza
tym fascynowa� go ten kontynent. Przeczyta� nie tylko
raporty ekspedycji Donnegana (skrajem Pirenej�w, przez
Bordeaux do Perpignan w 1918), lecz tak�e (w tajemnicy)
darwi�skie opowiadania zamieszczane w �Argosy" i �Tygo-
dniku Opowie�ci", zw�aszcza utwory Edgara Rice'a Bur-
roughsa.
Pierce nie przewidzia� jednak uporu Caroline. Nie za-
mierza�a zosta� po raz drugi sama z Lily, niezale�nie od
i wielokrotnie ponawianych propo-
.r<,r,n
zycji, �e znajdzie si� opiekunk� do dziecka. Guilford te�
nie bardzo pali� si� do odjazdu, ale wyprawa mog�a si�
okaza� punktem zwrotnym w jego zawodowej karierze,
przej�ciem od biedy do materialnej stabilizacji.
Jednak Caroline nie chcia�a ust�pi�. Zagrozi�a (zupe�-
nie bez sensu), �e go zostawi. Guilford spokojnie i cier-
pliwie odpowiada� na wszystkie zarzuty, lecz nie ust�pi�a
nawet o krok.
W ko�cu posz�a na kompromis: Pierce mia� jej op�aci�
podr� do Londynu, gdzie zamieszka u krewnych, Guil-
ford za� pop�ynie na Kontynent. W czasie Cudu jej ro-
dzice byli z wizyt� w Londynie i Caroline twierdzi�a, �e
chce zobaczy� miejsce ich �mierci.
Rzecz jasna nie m�wi�o si�, �e ludzie podczas Cudu
umierali: byli �zabierani" lub �przechodzili", jakby mi�-
dzy jednym a drugim oddechem dost�powali chwa�y w nie-
bie. Zreszt� kto wie? - my�la� Guilford. Mo�e naprawd�
tak by�o. W rzeczywisto�ci kilka milion�w ludzi znikn�o
z powierzchni ziemi razem z gospodarstwami, miastami,
zwierz�tami i ro�linami; Caroline nie�atwo wybacza�a, a na
Cud patrzy�a surowo i bez lito�ci.
Czu� si� dziwnie jako jedyny na Odense m�czyzna z �o-
n� i dzieckiem, lecz nikt nie zg�asza� zastrze�e�, Li�y za�
podbi�a nawet kilka serc. Dlatego pozwala� sobie wierzy�,
�e dopisuje mu szcz�cie.
Po kolacji wszyscy si� rozeszli; doktor odszed� w to-
warzystwie butelki kanadyjskiej w�dki, naukowcy za-
siedli do kart przy obitych wystrz�pionym filcem sto�ach
w palarni, a Guilford wr�ci� do kajuty, �eby przeczyta�
Lily rozdzia� dobrej ameryka�skiej ba�ni Czarnoksi�nik
z Krainy Oz. Ksi��ki o Oz cieszy�y si� ogromn� popular-
no�ci�, od kiedy bracia Grimm i Andersen popadli w nie-
�ask�, napi�tnowani znamieniem Starej Europy. Chwa�a
Bogu, �e Lily nie mia�a poj�cia o politycznych losach ksi�-
�ek. Strasznie podoba�a jej si� Dorotka. Sam Guilford te�
nawet polubi� t� dziewczyn� z Kansas.
Po jakim� czasie Lily po�o�y�a g�ow� na poduszce i za-
mkn�a oczy. Widok �pi�cej dziewczynki zbi� go z tropu.
Los osobliwie pl�cze kolejes �ycia. Jakim cudem znalaz�
si� na pok�adzie parowca, kt�ry p�ynie do Europy? Mo�e
nie post�pi� zbyt m�drze.
Ale naturalnie nie by�o ju� odwrotu.
Nakry� Lily kocem, zgasi� �wiat�o i po�o�y� si� obok
Caroline. Spa�a odwr�cona do niego plecami, zamieniona
w �uk czystego ludzkiego ciep�a. Przytuli� si� do niej i po-
zwoli� uko�ysa� szumowi silnik�w.
Zbudzi� si� niespokojny tu� po �wicie; ubra� si� i wy-
mkn�� z kajuty, nie budz�c �ony ani c�rki.
Powietrze by�o ostre, niebo b��kitne niczym porcelana.
Na widnokr�gu od wschodu wida� by�o tylko kilka zyg-
zak�w chmur. Guilford opar� si� o reling i sta� tak, my-
�l�c o wszystkim i o niczym, a� podszed� do niego jaki�
m�ody oficer. Nie przedstawi� si�, a jedynie u�miechn��,
lecz starczy�o to do nawi�zania przypadkowej wi�zi mi�-
dzy dwojgiem ludzi, kt�rzy obudzili si� o zimnym �wicie.
Wpatrywali si� w niebo. Po pewnym czasie marynarz zwr�-
ci� si� do niego:
- Zbli�amy si�. Wiatr przynosi zapach.
Guilford zmarszczy� brwi, my�l�c, �e czeka go kolejna
wyssana z palca opowiastka.
- Zapach czego?
Oficer by� Amerykaninem, m�wi� powoli jak ludzie z Mis-
sisipi.
- Czego� w rodzaju cynamonu. Albo pomocnika. Za-
pach, kt�rego si� nigdy przedtem nie czu�o. Jak jaka� sta-
ra przyprawa z miejsc, na kt�rych nie stan�a stopa bia-
�ego cz�owieka. Lepiej czu�, gdy zamknie si� oczy.
Guilford zamkn�� oczy. Przez nozdrza wci�ga� lodowa-
te powietrze. Chyba tylko cudem m�g�by wy�owi� w nim
jak�� wo�. A jednak...
Go�dziki? Kardamon? Kadzid�o?
Co to?
Nowy �wiat, m�j drogi. Ka�de drzewo, ka�da rzeka,
ka�da g�ra i dolina. Wiatr przynosi ca�y kontynent. Czu-
jesz?
Guilford s�dzi�, �e tak.
ROZDZIA� DRUGI
Eleanor Sanders-Moss co do joty spe�ni�a oczekiwania
Eliasa Vale'a: powabna arystokratka z Po�udnia, kt�ra
najlepsze lata mia�a ju� za sob�, sztywne plecy, wysoko
uniesiona broda, potoki deszczu sp�ywaj�ce z jedwabnej
parasolki, godno��, kt�ra zapanowa�a na gruzach m�odo-
�ci. Zostawi�a przy kraw�niku dwuk�k�: najwyra�niej
renesans automobilizmu omin�� pani� Sanders-Moss. W od-
r�nieniu od czasu. Mia�a kurze �apki w k�cikach oczu
i dr�czy�y j� w�tpliwo�ci. Zmarszczek nie da�o si� juz
zatuszowa�, w�tpliwo�ci natychmiast wyra�nie pragn�a
ukry�.
- Elias Vale? - zagadn�a.
U�miechn�� si� z rezerw�, chc�c zdoby� przewag�. Ka�-
da up�ywaj�ca sekunda to or� w jego r�ku. Bardzo do-
brze si� na tym zna�.
� Pani Sanders-Moss � stwierdzi�. � Prosz� wej��.
Przekroczy�a pr�g, z�o�y�a parasolk� i bez ceremonii
wrzuci�a j� do stojaka w kszta�cie s�oniowej nogi. Zamk-
n�a drzwi i zmru�y�a oczy. Elias nie lubi� rozja�nia�
�wiate�. W takie ponure dni oczy przyzwyczaja�y si� po-
woli. By�y co prawda trudno�ci z poruszaniem si�, lecz
najwa�niejsza by�a atmosfera: koniec ko�c�w zajmowa�
si� sprawami niewidzialnego �wiata.
A atmosfera zaczyna�a dzia�a� na pani� Sanders-Moss.
Vale pr�bowa� spojrze� na wszystko z jej perspektywy:
przemijaj�cy splendor tej wynaj�tej kamienicy na niew�a-
�ciwym brzegu Potomacu. Szafki ozdobione wiktoria�ski-
mi br�zami: greccy zapa�nicy, Romulus i Remus ss�cy
wilczyc�. Ton�ce w mroku grafiki japo�skie. I sam Vale,
przedwcze�nie posiwia�y (bardzo mocny punkt), barczys-
ty, w surducie rjodbitym jedwabiem, o l�ni�cych w zwy-
cz�jnej twarzy, skupionych oczach. Zielonych oczach. Uro-
dzi� si� pod szcz�liw� gwiazd�: po��czenie w�os�w i oczu
dodawa�o mu wiarygodno�ci.
Emanowa� cisz�. Pani Sanders-Moss zaniepokoi�a si�
wreszcie i zagai�a:
- Jeste�my um�wieni...
- Naturalnie.
- Pani Fowler poleci�a...
- Wiem. Prosz� do gabinetu.
Ponownie si� u�miechn��. Te kobiety szuka�y kogo�
dziwnego, nie z tego �wiata... obcego, ale oswojonego,
cho� nie do ko�ca �agodnego. Odsun�wszy aksamitne ko-
tary, wprowadzi� pani� Sanders-Moss do mniejszego, za-
stawionego ksi��kami pokoju. Ksi��ki by�y stare, oci�a-
�e, imponuj�ce, chyba �e komu� chcia�oby si� odcyfrowa�
wyblak�e z�ocenia na ich wy�wiechtanych grzbietach:
zbiory dziewi�tnastowiecznych kaza�, kt�re kupi� za gro-
sze na wiejskim kiermaszu. Ludzie uwa�ali je za arcana.
Posadzi� pani� Sanders-Moss na krze�le i usiad� na-
przeciw niej po drugiej stronie b�yszcz�cego stolika. Nie
mo�e zauwa�y�, �e on te� si� denerwuje. Nie by�a pierw-
sz� lepsz� klientk�, lecz ofiar�, kt�r� tropi� od ponad ro-
ku. Mia�a spore koneksje. W swej posiad�o�ci w Wirginii
urz�dza�a co miesi�c salon, na kt�rym pojawia�o si� wielu
miejskich luminarzy � i ich �on.
Chcia� wywrze� na pani Sanders-Moss jak najlepsze
wra�enie.
Z�o�y�a r�ce na kolanach i obrzuci�a go powa�nym spoj-
rzeniem.
- Pani Fowler wyra�a�a si� o panu bardzo pochlebnie,
panie Vale.
- Doktorze � poprawi� j�.
- Doktorze Vale. � Wci�� mu nie ufa�a. � Nie jestem
kobiet� naiwn�. Zazwyczaj nie chodz� do spirytualist�w.
Ale pa�skie przepowiednie wywar�y na pani Fowler ogrom-
ne wra�enie.
- Ja niczego nie przepowiadam, pani Sanders-Moss.
Nie ma mowy o fusach z herbaty. Nie b�d� ogl�da� pa-
ni d�oni ani patrzy� w kryszta�ow� kul�. �adnych kart
tarota.
- Nie chcia�am...
- Nie obra�am si�.
- Tak czy owak, wyra�a�a si� o panu nadzwyczaj po-
chlebnie. To znaczy, pani Fowler.
- Przypominam j� sobie.
- To, co powiedzia� jej pan o m�u...
- Ciesz� si�, �e by�a zadowolona. A pani z czym do
mnie przychodzi?
Z�o�y�a d�onie na kolanach. Mo�e, z�by nie wsta� i nie
uciec.
- Co� zgubi�am � szepn�a.
Czeka�.
- Kosmyk w�os�w...
- Czyich?
Znikn�a gdzie� godno��. Czas na wyznania.
- Mojej c�rki. Pierwszej. Emily. Zmar�a, gdy mia�a dwa
lata. Na dyfteryt. By�a anio�kiem. Podczas choroby od-
ci�am kosmyk jej w�os�w i schowa�am z kilkoma innymi
jej rzeczami. Grzechotk�, ubrankiem do chrztu...
- Wszystkie zgin�y?
- Tak! Ale te w�osy to... najokropniejsza strata. Tylko
tyle mi po niej zosta�o.
- I chce pani, �ebym pom�g� jej odszuka� te rzeczy?
- Je�li nie wzgardzi pan tak drobn� spraw�.
- Sprawa nie jest wcale drobna. � Z�agodzi� g�os.
Spojrza�a na niego z wyra�n� ulg�: obna�y�a sw� s�a-
bo��, a on nie wykorzysta� tego i nie zrani� jej; okaza�
zrozumienie. Bez ustanku powtarza si� ten refren, naj-
pierw wstyd, potem ocalenie, pomy�la� Vale. Zastanawia�
si�, czy tak samo czuj� si� lekarze zajmuj�cy si� choro-
bami wenerycznymi.
- Mo�e mi pan pom�c?
- Szczerze m�wi�c, nie wiem. Ale spr�buj�. Musi mi
~~~; io^olr r\rvmrir Prosz�, wzi�� mnie za r�k�.
Pani Sanders-Moss niepewnie wyci�gn�a r�k� ponad
stolikiem. Skry� jej ma��, ch�odn� d�o� w swojej mocnej
d�oni.
Ich spojrzenia spotka�y si�.
- Prosz� nie ba� si� niczego, co pani zobaczy lub us�yszy.
- Przemawiaj�cych tr�b, na przyk�ad?
- Nie b�dzie nic a� tak pospolitego. To nie cyrk.
- Nie chcia�am...
- Niewa�ne. Prosz� r�wnie� pami�ta�, �e by� mo�e
potrzebna b�dzie pani cierpliwo��. Nawi�zywanie konta-
ktu z tamtym �wiatem zajmuje cz�sto du�o czasu.
- Nie spieszy mi si�, panie Vale.
Mieli za sob� wst�p - teraz trzeba si� by�o skupi� i cze-
ka�, a� b�g powstanie z g��bin jego wn�trza, kt�re hin-
duscy mistycy nazywali �ni�szymi czakramami". Niezbyt
lubi� to bolesne, upokarzaj�ce prze�ycie.
Ale wszystko ma swoj� cen�.
B�g: tylko on s�ysza� jego g�os (chyba �e sam u�yczy�
mu swojego n�dznego, cielesnego j�zyka); gdy przema-
wia�, Vale nie s�ysza� nic poza tym g�osem. Po raz pierw-
szy us�ysza� go w sierpniu 1914 roku.
Przed Cudem jako� ciu�a� grosz do grosza, obje�d�aj�c
kraj i daj�c przedstawienia. Podr�owa� z dwoma wsp�l-
nikami po prowincji, pokazuj�c zmumifikowane cia�o, ku-
pione po cichu w kostnicy w Racine, kt�re obnosili jako
zw�oki Johna Wilkesa Bootha. Najlepiej sz�o im w zabi-
tych dechami miasteczkach, do kt�rych nie zaje�d�a� na-
wet cyrk, z dala od linii kolejowych, w g��binach zag��bia
bawe�nianego, pszenicznego, w krainie konopi Kentucky.
Vale pr