ROBERT CHARLES WILSON DARWINIA Dla PNH i TNH, za cierpliwość i dobre rady, dla Shawny, za wiarę w moje dzieło, oraz nie oskarżonym publicznie, kryjącym się po świecie współspiskowcom (wiecie, o kogo chodzi) 9O1OHJ 1912, MARZEC Guilford Law skończył czternaście lat w nocy, która zmieniła postać świata. Był to punkt zwrotny w dziejach, noc oddzielająca wszystko, co nastąpiło potem, od tego, co działo się przed- tem, chociaż z początku był to po prostu wieczór urodzin Guilforda. Pewna marcowa sobota, zimna, nakryta bez- chmurnym niebem głębokości zimowej sadzawki. Po po- łudniu chłopiec bawił się z bratem obręczami, wypusz- czając w mroźne powietrze pióropusze pary. Na kolację matka podała ulubione danie Guilforda - wieprzowinę z fasolą. Zawartość żaroodpornego naczynia cały dzień bulgotała w piekarniku, wypełniając kuchnię słodkim aromatem imbiru i melasy. Przyszedł czas na urodzinowy prezent, grubą książkę z czystymi stronami, które chłopiec miał zapełniać rysunkami. I nowy sweter, granatowy, jak dla dorosłego. Guilford urodził się w roku 1898, niemal równo z no- wym stuleciem. Był najmłodszym z trojga dzieci. Bardziej niż brat i siostra nasiąknął duchem czasu, który rodzice nazywali „nowym wiekiem". Dla niego nie stanowił on żadnej nowości. Przeżył w nim prawie całe życie. Wie- dział, jak działa prąd elektryczny. Rozumiał nawet radio. Był człowiekiem dwudziestego wieku, który w głębi duszy pogardzał zaśniedziałą przeszłością, przeszłością latarni gazowych i naftaliny. Gdy od czasu do czasu miał trochę grosza w kieszeni, kupował „Młodego Elektryka" i zaczy- tywał go tak, że w końcu strony odrywały się od grzbietu. Mieszkali w skromnym domku w Bostonie. Ojciec pra- cował w mieście jako zecer. Dziadek, zajmujący pokój na górze, obok schodów na strych, w czasie wojny secesyjnej walczył w 13. pułku Massachusetts. Matka Guilforda go- towała, sprzątała, zarządzała domowym budżetem, a w ma- leńkim ogródku za domem uprawiała pomidory i fasolkę szparagową. Wszyscy byli zgodni co do tego, że brat Guil- forda zostanie pewnego dnia lekarzem lub prawnikiem. Siostra, szczupła i cicha, czytała powieści Roberta Cham- bersa, czego nie pochwalał ojciec. W chwili, gdy niebo gwałtownie się rozjarzyło, Guil- ford powinien już spać, ale pozwolono mu zostać dłużej z dorosłymi, czy to w ogólnej atmosferze urodzinowej po- błażliwości, czy też po prostu dlatego, że był już starszy. Nie wiedział, co się dzieje, więc gdy brat zawołał ich do okna, a potem wybiegli wszyscy, łącznie z dziadkiem, kuchen- nymi drzwiami do ogrodu, gdzie zapatrzyli się na nocne niebo, pomyślał, że całe to podniecenie ma coś wspólnego z jego urodzinami. Wiedział, że się myli, ale myśl była taka konkretna. Urodziny. Smugi światła w barwach tę- czy nad domem. Cała wschodnia część nieba rozświetlo- na. Pomyślał, że może coś się pali. Coś na morzu, z dala od brzegu. - Wygląda jak jutrzenka - odezwała się przyciszonym, niepewnym głosem matka. Ta jutrzenka migotała jak poruszana leniwym wia- trem zasłonka, rzucając delikatne cienie na pobielony par- kan i brunatną ziemię w ogrodzie. Wielka ściana światła, lśniąca raz głęboką butelkową zielenią, kiedy indziej błę- kitem wieczornego morza, nie wydawała żadnych odgło- sów. Była równie bezgłośna jak dwa lata wcześniej ko- meta Halłeya. Matka pewnie też myślała o komecie, bo powtórzyła te same słowa co wtedy: — Wygląda na koniec świata... Dlaczego tak powiedziała? Dlaczego splotła dłonie i osło- niła oczy? Guilford, ciesząc się w duchu, nie uważał tego zdarzenia za koniec świata. Serce biło mu jak zegar od- mierzający swój tajemny czas. Może to początek czegoś nowego. Nie koniec, lecz początek nowego świata. Jak przełom wieków, myślał. Guilford nie bał się nowości. Niebo go nie wystraszy- ło. Wierzył w naukę, która (według czasopism) odsłania wszelkie tajemnice natury i niszczy wielowiekową igno- rancję człowieka, cierpliwie i uparcie zadając pytania. W swo- im mniemaniu chłopak wiedział, czym jest nauka. Po pro- stu ciekawością... trzymaną w karbach pokory, w oko- wach cierpliwości. Nauka równała się patrzeniu - swoistemu patrze- niu. Szczególnie uważnemu przypatrywaniu się temu, czego się nie rozumiało. Jak na przykład, przypatrywanie się gwiazdom, ale bez lęku, bez czołobitności; zadaje się tylko pytania i odnajduje to, które otworzy drzwi do ko- lejnego pytania, a potem jeszcze jednego. Guilford siedział bez obawy na kruszących się scho- dach za domem, gdy reszta rodziny zgromadziła się w sa- lonie. Na szczęśliwą chwilę pozostał sam, nowy sweter grzał przyjemnie, a para oddechu wznosiła się ku zapie- rającej dech w piersiach łunie na niebie. Później - w następujących po sobie miesiącach i la- tach, w całym wynikającym z owej nocy stuleciu — prze- prowadzano setki analogii. Potop, Armagedon, wyginięcie dinozaurów. Ale samo zdarzenie i przerażająca wiedza o nim rozpowszechniana po pozostałościach ludzkiego świata były bez precedensu i nie dało się ich z niczym porównać. W roku 1877 astronom Giovanni Schiaparelli stworzył mapę kanałów na Marsie. Przez kilka dziesiątków lat ma- pę tę powielano, uzupełniano i uznawano za prawdziwe odwzorowanie, aż dzięki zastosowaniu lepszych soczewek wykazano, iż kanały są zwykłym złudzeniem, chyba że sam Mars zmienił się od chwili odkrycia Schiaparellego - a trudno było w to uwierzyć, zwłaszcza w świetle kolei losów Ziemi. Możliwe, że coś przemknęło przez Układ Sło- neczny niczym nić niesiona powiewem wiatru, coś efe- merycznego, lecz niewiarygodnie olbrzymiego, co zetknę- ło się z zimnymi światami na obrzeżach układu; światło przeniknęło skały, lód, zamarzniętą skorupę, martwe pły- ty tektoniczne. Zmieniając wszystko po drodze. Zmierza- jąc ku Ziemi. Na niebie roiło się od znaków i wróżb. W 1907 me- teoryt tunguski. W 1910 kometa Halleya. Niektórzy, jak matka Guilforda Lawa, żyli w przekonaniu, że nadchodzi koniec świata. Juz wtedy. Tamtej marcowej nocy niebo nad północno-wschodnim Atlantykiem lśniło jaśniej niż podczas przelotu komety. Horyzont całymi godzinami jarzył się niebiesko-fioletowym blaskiem. Świadkowie twierdzili, że światło przypominało ścianę. Padało od zenitu. Rozdzieliło przestwór wód. Było widoczne w Chartumie (ale w północnej części nieba) i w Tokio (jako blada poświata na zachodzie). Fale światła zalały cały firmament nad Berlinem, Pa- ryżem, Londynem i wszystkimi stolicami europejskimi. Na ulicach gromadziły się setki tysięcy widzów, którym zimny blask nie pozwalał zasnąć. Aż do czternastej mi- nuty przed północą do Nowego Jorku wartką strugą pły- nęły doniesienia o wypadkach. O 23.46 czasu wschodniego kabel telegrafu transatlan- tyckiego znienacka i nie wiedzieć czemu zamilkł. Trwała epoka bajecznych statków: Wielkiej Białej Flo- ty, transatlantyków Cunarda i Białej Gwiazdy; Teutoni- ca, Mauretanii, monstrualnych tworów imperium. Nastawał świt ery wynalazku Marconiego. Milczenie kabla transatlantyckiego można było sobie tłumaczyć na wiele sposobów. Znacznie gorzej wróżyło zamilknięcie ra- diostacji lądowych w Europie. Radiotelegrafiści słali przez zimny, spokojny północny Atlantyk dziesiątki wiadomości i pytań. Nikt nie nadawał starego CQD ani nowego SOS, nie było żadnych drama- tycznych doniesień z pokładu tonącego statku, ale nie- które jednostki z tajemniczych powodów nie dawały znaku życia, włączając w to Olympic linii Biała Gwiazda i Kron- prinzzessin Cecilie armatorów z Ameryki i Hamburga - statki flagowe, na których jeszcze przed chwilą między- narodowa śmietanka tłoczyła się przy pokrytych szadzią relingach i oglądała zjawisko rzucające barwne cienie na mroczną i szklistą powierzchnię zimowego oceanu. Widowiskowe, tajemnicze światła zniknęły tuż przed świtem, tnąc horyzont jak płonące sierpy. Słońce pojawiło się na burzliwym niebie nad większą częścią szlaku Wiel- kiego Koła. Morze było niespokojne, wiatry porywiste. Za mniej więcej 15 stopniem długości geograficznej zachod- niej i 40 stopniem szerokości geograficznej północnej za- panowała niezmącona cisza. Pierwszy granicę, określoną już przez nowojorskie ra- dio mianem „Ściany Tajemnicy", przekroczył wiekowy li- niowiec Białej Gwiazdy Oregon, który płynął z Nowego Jorku do Queenstown i Liverpoolu. Jego kapitan, Amerykanin Truxton Davies, doceniał grozę sytuacji, mimo że, jak wszyscy inni, zupełnie jej nie rozumiał. Nie ufał aparatowi Marconiego. Radio na pokładzie Oregonu było nieporęczną machiną o zasięgu zaledwie stu mil. Przekazywane za jego pomocą wiado- mości bywały nieczytelne; pogłoski o katastrofie mogły być wyolbrzymione. Ale kapitan był w 1906 w San Fran- cisco, biegł ile sił Market Street, z trudem umykając pło- mieniom, więc aż za dobrze zdawał sobie sprawę, do czego zdolna jest natura, gdy tylko da się jej nieco swobody. Wydarzenia poprzedniej nocy przespał. Pasażerowie mogą sobie nie dosypiać i gapić się na niebo jak sroka w gnat, jemu bardziej przypadało do gustu domowe za- cisze kajuty. Tuż przed świtem zbudził go podenerwowa- ny radiotelegrafista; Davies przesłuchał fale radiowe, po czym nakazał starszemu mechanikowi rozpalić pod kot- łami, a ochmistrzowi przygotować kawę dla całej załogi. Nie przejmował się zbytnio, nie dowierzał w stu procen- tach. I Olympic, i Kronprinzzessin Cecilie znajdowały się zaledwie o kilka godzin na wschód od Oregonu. Jeżeli od- biorą CQD, każe pierwszemu oficerowi przygotować sta- tek do ekspedycji ratunkowej; póki co... cóż, będą trwali w pogotowiu. Całe przedpołudnie przysłuchiwał się komunikatom radiowym. Same pytania i wątpliwości opatrzone rados- nym, choć nerwowym pozdrowieniem (DDS - dzień do- bry, stary!) od lubującego się w skrótach towarzystwa mor- skich radiowców. Czuł narastający niepokój. Niewyspani pasażerowie o przekrwionych oczach, wyrwani znienacka ze snu narastającym hukiem silników, zarzucali go py- taniami. Przy obiedzie oświadczył przejętej delegacji pierw- szej klasy, że nadrabia czas stracony wskutek „warunków lodowych", i poprosił, by na razie zaniechali wysyłania telegramów, gdyż aparat Marconiego jest w naprawie. Stewardzi przekazali te fałszywe informacje pasażerom klasy drugiej i trzeciej. Zdaniem Daviesa, podróżni byli jak dzieci, które marudzą i kapryszą, tylko czekając na jakieś łatwe do przełknięcia wytłumaczenie, które złago- dzi ich głęboki i niewypowiedziany lęk przed morzem. Przed południem wiatr ucichł i morze się uspokoiło. Przez zasłonę strzępiastych chmur przebiły się niemrawe promienie słońca. Po południu marynarz na dziobie wypatrzył coś przy- pominającego wrak, być może wywróconą szalupę; dry- fowało na północny-wschód. Davies zmniejszył prędkość i podpłynął bliżej. Już miał nakazać przygotowanie łodzi i rozciągnięcie sieci ładunkowych, gdy drugi oficer opuścił lornetkę i powiedział: - Coś mi się zdaje, że to jednak nie wrak, kapitanie. Zbliżyli się do tego. Rzeczywiście nie był to wrak. Co gorsza, kapitan Davies nie potrafił powiedzieć, co to takiego. Kołysało się ociężale na falach, martwe, a na jego dłu- gich bokach lśniło zimowe słońce. Jakaś ogromna, na- brzmiała mątwa lub ośmiornica? Kiedyś z pewnością było częścią żywego organizmu, ale czegoś takiego Davies nie widział nigdy, a pływał już dwadzieścia siedem lat. Rafę Buckley, młody pierwszy oficer, patrzył, jak to coś ude- rza w dziób Oregonu i powoli płynie w stronę rufy, obra- cąjąc się o sto osiemdziesiąt stopni w zimnej, nieruchomej wodzie. - Co pan na to, panie kapitanie? - zapytał. - Zupełnie nie mam pojęcia, co na to powiedzieć, pa- nie Buckley. - Żałował, że w ogóle to zobaczył. - Wygląda jak... no cóż, jak jakaś dżdżownica. Korpus miało podzielony na pierścienie, całkiem jak dżdżownica. Ale taka dżdżownica mogłaby połknąć jeden z kominów Oregonu. Z całą pewnością żadna nigdy nie ukazywała światu takich postrzępionych, palczastych, ko- ronkowych wyrostków - płetw, a może skrzeli? - które w określonych odstępach wyrastały z ciała stworzenia. I jesz- cze ten kolor, lepki róż i oleisty błękit, jak barwa kciuka topielca. A głowa... o ile tę pustą, zaopatrzoną w rząd ostrych zębisk, bezoką paszczę można nazwać głową. Już przy rufie dżdżownica przewróciła się na grzbiet, ukazując lśniące białe podbrzusze rozdarte przez rekiny. Pasażerowie wnet zbiegli się na pokład widokowy, ale odór cielska zdołali wytrzymać tylko najbardziej odporni. - Cóz im, na Boga, powiemy? - Buckley gładził wąs. Że to potwór morski, myślał Davies. Jakiś kraken. Zresztą może to i prawda. Ale Buckley czekał na poważną odpowiedź. Kapitan dłuższą chwilę patrzył na przejętego pierwszego oficera. - Im mniej powiemy - zdecydował w końcu — tym lepiej. Morze pełne było tajemnic. Dlatego też Davies serdecz- nie go nie znosił. Oregon był pierwszym statkiem, który zawinął do za- toki Cork, manewrując w zimnym blasku wschodzącego słońca bez pomocy świateł brzegowych i znaczących trasę boi. Kapitan Davies zarzucił kotwicę w dość dużej odleg- łości od Wielkiej Wyspy, gdzie znajdowały się - lub po- winny znajdować - doki i tętniący życiem port w Queens- town. Stanęli jednak przed niemożliwą do ogarnięcia rzeczy- wistością. Po mieście nie został nawet ślad. Zatoka była dziewicza. W miejscu ulic Queenstown - na których winno się roić od kupców, dźwigów, sztauerów i irlandzkich emi- grantów - rósł dziki las opadający ku skalistemu brze- gowi. Temu równie trudno było zaprzeczyć, co w to uwie- rzyć; na samą myśl o tym kapitan Davies dostawał za- wrotów głowy i ataków mdłości. Wolałby wmówić sobie, że nawigator przez pomyłkę skierował ich do niewłaści- wej zatoki czy nawet na inny kontynent, jednak przed oczami miał charakterystyczny zarys linii brzegowej wy- spy i spowite chmurami wybrzeże hrabstwa Cork. Było to Queenstown, zatoka Cork i Irlandia, tyle że wszystkie ślady cywilizacji zostały zatarte i zarośnięte. - To przecież niemożliwe — rzekł do Buckleya. — Nie chciałbym stwierdzać tego, co oczywiste, ale statki, które ledwie sześć dni temu wypłynęły z Queenstown, stoją przy nabrzeżach w Halifaksie. Gdyby zdarzyło się trzęsienie ziemi albo gdyby zalał ich przypływ, gdybyśmy zastali jedno wielkie rumowisko... ale coś takiego! Davies całą noc spędził na mostku z pierwszym ofi- cerem. Pasażerowie, którzy po przebudzeniu nie usłyszeli szumu silników, znowu skupili się przy relingach. Zasy- pią go pytaniami. Ale nie było na to rady, Davies nie mógł- by nawet wymyślić jakiegoś wyjaśnienia lub pocieszenia, nie potrafiłby ich uspokoić choćby kłamstwem. Zerwał się wilgotny, południowo-zachodni wiatr. Wkrótce chłód zmusi ciekawskich do szukania schronienia. Może będzie mógł zacząć ich uspokajać przy kolacji. Jakoś. - I ta zieleń - odezwał się, nie potrafiąc zachować dla siebie swych myśli. - Jak na tę porę roku jest tu za zie- lono. Jakie zielsko potrafi wyrosnąć w marcu i pochłonąć irlandzkie miasto? - To nienaturalne - wyjąkał Buckley. Spojrzeli po sobie. Stwierdzenie pierwszego oficera by- ło tak oczywiste i szczere, że Daviesowi zbierało się na śmiech. Zamiast tego zdobył się na coś w rodzaju pokrze- piającego uśmiechu. _ Może jutro wyślemy kogoś na rekonesans. Do tego czasu lepiej powstrzymać się od snucia domysłów... zwła- szcza ze nie jesteśmy w tym mistrzami. - Będą nadpływać inne statki... — wydusił z chorob- liwym uśmiechem Buckley. - To co, dzięki temu przekonamy się, że nie zwario- waliśmy? - Cóż, tak. Można to i tak ująć. - Do tej pory trzeba zachować przezorność. Uprzedź radiotelegrafistę, żeby liczył się ze słowami. Świat i tak wkrótce o wszystkim się dowie. Przez kilka chwil błądzili wzrokiem w zimnej szarości poranka. Steward przyniósł parujące kubki kawy. - Panie kapitanie — ośmielił się Buckley — nie starczy nam węgla na powrót do Nowego Jorku. - To popłyniemy do innego portu... - Jeśli są jeszcze jakieś w Europie. Davies uniósł brwi. To nie przyszło mu do głowy. Cie- kawe, że niektóre myśli po prostu nie mieszczą się lu- dziom w głowie. Wyprostował ramiona. - Pływamy pod banderą Białej Gwiazdy, panie Buck- ley. Nie zostawią nas samym sobie, nawet gdyby musieli wysłać tu węglowce z samej Ameryki. - Tak jest. — Buckley, który swego czasu popełnił ten błąd, że zaczął studia teologiczne, rzucił kapitanowi płacz- liwe spojrzenie. - Panie kapitanie... czy to cud? - Raczej tragedia. Przynajmniej dla Irlandczyków - odparł Davies. Rafę Buckley wierzył w cuda. Był synem pastora wspól- noty metodystów, wychowywanym na Mojżeszu i płoną- cym krzaku, wskrzeszeniu Łazarza, rozmnożeniu chleba i ryb. A jednak nigdy nie spodziewał się, że ujrzy jakiś cud. Cuda, jak opowieści o duchach, niepokoiły go. Wolał, żeby pozostały niędzy okładkami Biblii króla Jakuba, którą trzymał (i, o zgrozo, do której nie zaglądał) w ka- binie. Gdy znalazł się w środku Cudu, który otaczał go ze- wsząd aż po horyzont, poczuł się tak, jakby pod nogami otwierała mu się przepaść. W nocy prawie nie zmrużył oka. Rano przy goleniu zobaczył w lusterku swoje prze- krwione białka i bladą twarz i brzytwa zatrzęsła mu się w ręku. Dopiero gdy uspokoił się mieszanką czarnej kawy i whisky, był w stanie - zgodnie z rozkazem kapitana — spuścić szalupę i poprowadzić zdenerwowanych mary- narzy ku kamienistemu brzegowi dawnej Wielkiej Wy- spy. Zrywał się wiatr, morze było wzburzone, a od północy nadciągały postrzępione, deszczowe chmury. Zimno, nie- przyjemnie. Kapitan Davies chciał wiedzieć, czy w razie potrzeby można będzie wysadzić pasażerów na brzeg. Buckley wąt- pił w to od samego początku, a dziś wątpliwości jeszcze przybrały na sile. Pomógł marynarzom przywiązać sza- lupę i przeszedł się kawałek brzegiem; nogi miał prze- moczone, na pelerynie, włosach oraz wąsach osiadła sól. Brzegiem, nie odzywając się, ciągnęło za nim pięciu bro- datych, ponurych marynarzy Białej Gwiazdy. Możliwe, że był tu kiedyś port w Queenstown, ale Buckleyowi nie da- wało spokoju poczucie, że przypomina raczej Kolumba czy Pizarra: znalazł się sam na nowym kontynencie, przed nim majaczył przepastny, groźny i pociągający dziewiczy bór. Postój zarządził w sporej odległości od drzew. Swego rodzaju drzew, jak je w duchu określał. Już z mo- stka Oregonu widać było, że nie przypominają żadnych drzew, które mógłby sobie kiedykolwiek wyobrazić: z ich ogromnych, niebieskawych lub rdzawoczerwonych gałęzi, wyrastały gęste grona krzaczastych igieł. Niektóre u wierz- chołków zwijały się niczym paprocie, inne tworzyły ko- rony w kształcie filiżanek albo bulwiastych, podobnych do kapeluszy grzybów kopuł, jakie wieńczą tureckie me- czety. Między tymi roślinami panował duszny mrok, jak w horsuczei norze, nasycony gęstą mgłą. W powietrzu unosił się zapach, który Buckleyowi kojarzył się z sosną, ale z jakąś dziwną gorzką domieszką, jakby odorem men- tolu lub kamfory. Zwykły las nie powinien tak wyglądać ani pachnieć i - co chyba gorsze - nie powinien wydawać takich od- głosów. W normalnym, przyzwoitym lesie zimą - choćby w lasach Maine, które pamiętał z dzieciństwa - powinno się rozlegać skrzypienie gałęzi, szmer deszczu i tym po- dobne znajome dźwięki. Nic z tych rzeczy. Te drzewa, po- myślał, muszą być puste - kilka zwalonych pni przy brze- gu wyglądało jak słomki - gdyż wiatr wygrywał na nich długie, ciche melancholijne tony. Igły lekko grzechotały. Niczym drewniane dzwonki. Albo kości. Zwłaszcza przez ten dźwięk naszła go ochota, by za- wrócić. Ale miał rozkazy. Wziął się w garść i poprowadził ekspedycję po żwirze aż do obcego lasu, po czym zagłębił się między żółte trzciny wyrastające do kolan z twardej, czarnej ziemi. Przyszło mu do głowy, że powinien tu za- tknąć flagę... ale czyją? Przecież nie Stanów Zjednoczo- nych, nawet nie Wielkiej Brytanii. Może gwiazdę w kole, proporzec Białej Gwiazdy? Obejmujemy tę ziemię w imie- niu Boga i J. Pierponta Morgana. - Proszę uważać na nogi - przestrzegł go idący z tyłu marynarz. Buckley zdążył jeszcze dostrzec, jak jakieś stworzenie ucieka przed jego lewym butem. Coś bladego, wielono- giego, długości szufelki do węgla. Znikając pośród trzcin, wydało piskliwy gwizd, od którego serce pierwszego ofi- cera zaczęło walić jak młotem. - Boże drogi! - krzyknął. - Zupełnie wystarczy! Pod żadnym pozorem nie wolno wysadzać tu pasażerów. Po- wiem kapitanowi Daviesowi... Ale marynarz nie odrywał wzroku od ziemi. Buckley z ociąganiem poszedł jego śladem. Miał przed sobą kolejnego stwora. Przypomina stono- gę, pomyślał, tyle że grubą jak anakonda i tej samej mdłej żółtej barwy co trzciny. To na pewno kamuflaż. Pospolicie spotykany w przyrodzie. Było przerażające, choć zarazem ciekawe. Cofnął się o pół kroku, spodziewając się nagłego ataku. I nie przeliczył się, chociaż atak wyglądał zupełnie ina- czej, niż to sobie wyobrażał. To coś niewiarygodnie szybko runęło na niego i owinęło się wokół prawej nogi ruchem przypominającym wyrzut puszczonej nagle sprężyny. Buck- ley poczuł ciepło i ucisk, gdy stworzenie przebiło ostrym jak sztylet pyskiem spodnie i skórę nad kolanem. Ukąsiło go! Wrzasnął i zaczął wierzgać. Przydałoby się jakieś na- rzędzie, którym mógłby strząsnąć potwora, jakiś kij, nóż, lecz pod ręką miał tylko te bezużyteczne, kruche łodygi. Po chwili stwór znienacka odwinął się z nogi - jakby, pomyślał oficer, poczuł jakiś nieprzyjemny smak — i od- pełzł. Buckley opanował się i odwrócił w stronę przerażo- nych marynarzy. Noga nie bolała za bardzo. Wykonał kilka głębokich oddechów. Chciał ich podnieść na duchu, po- wiedzieć, żeby się nie bali. Ale nim zdążył wykrztusić sło- wo, stracił przytomność. Marynarze zawlekli go do szalupy i odpłynęli ku stat- kowi. Starannie unikali zetknięcia z nogą, która zaczy- nała już puchnąć. Tego popołudnia pięciu pasażerów drugiej klasy wdar- ło się na mostek i zażądało pozwolenia zejścia na ląd. Byli Irlandczykami i poznawali zatokę Cork nawet w zmie- nionej postaci; zostawili na lądzie rodziny i mieli zamiar poszukać tych, którzy przeżyli. Kapitan Davies przyjął już raport ekipy zwiadowczej. Nie ulegało wątpliwości, że ci ludzie nie zajdą daleko i za- wrócą, pokonani przez lęk, przesądy, a może nawet przez samą przyrodę. Nie ustąpił i przekonał ich do powrotu pod pokład, ale niewiele brakowało, i to go martwiło. Roz- dał oficerom rewolwery i spytał radiotelegrafistę, kiedy można sie spodziewać pierwszego statku. - Niedługo, panie kapitanie. Niecałą godzinę drogi stąd znajduje się frachtowiec Canadian Pacific. - Doskonale. Przekaż im, że czekamy... i ostrzeż, z czym mogą się tu zetknąć. - Tak jest, ale... - Co za ale? - Nie wiem, jak to ująć, panie kapitanie. Cała sytua- cja jest taka dziwna. Davies położył mu rękę na ramieniu. - Nikt jej nie rozumie. Sam sformułuję tę wiadomość. Rafę Buckley miał gorączkę, ale przed wieczorem opuch- lizna zmniejszyła się. Mógł już chodzić, więc nalegał na kolację z kapitanem. Jadł jednak mało, obficie się pocił i - ku rozczarowa- niu Daviesa - prawie nie odzywał. Davies chciał posłu- chać o tym, co jego oficerowie określali już mianem „Nowe- go Świata". Buckley nie tylko na nim stanął, lecz zetknął się z tamtejszą fauną. Lecz Buckley nie skończył pieczeni wołowej, stanął na uginających się nogach i wrócił do izby chorych, gdzie - ku całkowitemu zaskoczeniu Daviesa — zmarł nagle o wpół do pierwszej w nocy. Lekarz okrętowy snuł domysły, że przyczyną zgonu było uszkodzenie wątroby. Może na sku- tek działania jakiejś nowej toksyny. Bez sekcji zwłok nie sposób było cokolwiek powiedzieć. Davies żył jak we śnie, w osobliwym i przerażającym koszmarze. Powiadomił telegraficznie statki, które zaczę- ły zawijać do Queenstown, Liverpoolu i portów francu- skich, o wypadku i ostrzegł, żeby nikt nie zapuszczał się na ląd bez butów z cholewami i broni krótkiej. W miarę jak z burzy telegramów i ostrzeżeń wyłaniał się przeraźliwy ogrom kataklizmu, Biała Gwiazda zaczy- nała wysyłać z Halifaksu i Nowego Jorku węglowce oraz statki z zaopatrzeniem. Zniknęło nie tylko Queenstown; ani śladu nie zostało też po całej Irlandii, Anglii, Francji, Niemczech i Włoszech... pustkowia zaczynały się na pół- noc od Kairu i na zachód co najmniej od rosyjskich ste- pów, jeśli nie dalej; jakby przekrojona została cała Zie- mia, a z rany wypełzło jakieś obce ciało. Davies przesłał wiadomość ojcu Rafe'a Buckleya w Maine. Okropny obowiązek, lecz pan Buckley nie będzie bynaj- mniej osamotniony w swej żałobie. Już niedługo w żalu pogrąży się cały świat, pomyślał. 1912, SIERPIEŃ Później - w tych niespokojnych czasach, gdy w zatrwa- żającym tempie rosła liczba biednych i bezdomnych, gdy drożały węgiel i ropa, gdy w Common wybuchły zamie- szki głodowe, a matka i siostra Guilforda wyjechały (Bóg jeden wie, na jak długo) do ciotki w Minnesocie - chłopak często towarzyszył ojcu w drukarni. Nie można go było zostawić samego w domu, szkołę zamknięto w trakcie strajku generalnego, a ojca nie stać było na opłacenie opiekunki. Guilford chodził więc z nim do pracy i uczył się budowania wierszowników oraz pod- staw litografii, a w długich przerwach między wykony- waniem zamówień raz jeszcze czytał swoje czasopisma poświęcone radiu i zastanawiał się, czy spełnią się nie- bosiężne wizje pisarzy związane z wykorzystaniem tele- grafu bez drutu - czy Ameryka wymyśli jakąś nową lampę elektronową De Forresta, czy tez wiek wielkich wynalaz- ków dobiegł już końca. Często słuchał rozmów ojca z dwoma pozostałymi w dru- karni pracownikami - rytownikiem z Kanady Francus- kiej nazwiskiem Ouillette i zgorzkniałym rosyjskim Ży- dem, Kominskym. Mówili ściszonymi, ponurymi głosami i zachowywali się przy tym tak, jakby nie dostrzegli Guil- forda. Rozmawiali o krachu na giełdzie i strajku górników, Brygadach Robotniczych i kryzysie żywnościowym, o sta- le rosnących cenach. O Nowym Świecie, nowej Europie, dzikiej puszczy, któ- ra wyrosła na miejscu cywilizowanego świata. O prezydencie Tafcie i buncie Kongresu. O lordzie Kit- chenerze, zarządcy resztek Imperium Brytyjskiego, rezy- dującym w Ottawie. O rywalizujących ze sobą papieżach i wojnach pustoszących posiadłości kolonialne Hiszpanii, Niemiec i Portugalii. Dość często zahaczali też o religię. Ojciec Guilforda za młodu należał do Kościoła episkopalnego, w wyniku małżeństwa został unitarianinem - czyli, innymi słowy, nie wierzył w jakieś konkretne dogmaty. Katolik Ouil- lette nazywał tę odmianę Europy „oczywistym cudem". Kominsky w czasie tych sporów kręcił się niespokojnie, ale chętnie przyznawał, że ten Nowy Świat musi być skut- kiem boskiej interwencji - bo czymże innym? Guilford nie wtrącał się i nie przerywał mężczyznom. Nikt zresztą nie spodziewał się nawet, że ma własne zda- nie. Uważał, ze gadanie o cudach to bzdura. Naturalnie, przemiana Europy była cudem według każdej niemal de- finicji tego słowa: czymś nieprzewidzianym, niewyjaśnio- nym i najwyraźniej wykraczającym poza prawa naturalne. Ale czy aby na pewno? Zdaniem Guilforda, cudu tego nie opatrzono żadnym podpisem. Bóg nie zapowiedział go jakimkolwiek zna- kiem. Po prostu się zdarzył. Wydarzenie to zwiastowały dziwne światła, osobliwa pogoda (przeczytał o tornadach w Chartumie) i zaburzenia geologiczne (niszczycielskie trzęsienia ziemi w Japonii, pogłoski o jeszcze tragiczniej- szych w skutkach wstrząsach w Mandżurii). Zdaniem Guilforda, temu cudowi towarzyszyło zbyt wie- le efektów ubocznych... jak na cud wypadek był niezbyt czysty i zdecydowany. Ale gdy ojciec zgłosił te zastrze- żenia, Kominsky go wyśmiał. — Po potopie - oświadczył — nie został bynajmniej po- rządek. Zniszczenie Sodomy. Żona Lota. Słup soli. Czy to ma coś wspólnego z logiką? Być może miał rację. Guilford podszedł do globusa na ojcowskim biurku. Pierwsze nieśmiałe próby dziennikarskie rysowały na starych mapach okrąg lub pętlę, która przecinała Islan- dię, obejmowała południowy kraniec Hiszpanii i półksię- życ w Afryce Północnej, przebiegała przez Ziemię Świętą, po czym zakreślała niepewny łuk przez rosyjskie stepy i koło podbiegunowe. Chłopak przycisnął dłoń do Europy, zakrywając przestarzałe oznaczenia. Terra incognita, po- myślał. Gazety Hearsta, w duchu ogólnonarodowego od- rodzenia religijnego, od czasu do czasu nazywały żartob- liwie ten nowy kontynent „Darwinią", sugerując, że cud podważa sens historii naturalnej. Ale nie podważał. Guilford był o tym święcie przeko- nany, choć nie śmiał mówić o tym głośno. To żaden cud, myślał, tylko t a j e m n i c a. Niewytłumaczalna, ale chy- ba nie ze swej istoty. Takie połacie lądu, głębie oceanów, góry, lodowe pust- kowie, wszystko zmienione w ciągu jednej nocy... Coś strasznego, ale jeszcze bardziej przerażająca jest myśl o tych wszystkich nieznanych obszarach, które zakrywał dłonią. W ich obliczu człowiek stawał się bardzo kruchy. Tajemnica. Jak wszystkie inne, czekała na swoje py- tanie. Kilka pytań. Pytania jak klucze, dopasowywane do wąskiego zamka. Zamknął oczy i uniósł rękę. Wyobraził sobie wielką białą plamę i wypisaną pod tą mapą legendę w niezna- nym języku. Niezliczone tajemnice. Ale jak zadać pytanie kontynentowi? KSIĘGA PIERWSZA WIOSNA-LATO 1920 Wygląd nieba umiecie rozpoznawać, a znaków czasu nie możecie? Mt 16,3 ROZDZIAŁ PIERWSZY Członkowie załóg ocalałych parowców wymyślali włas- ne legendy. Wszystkie te oczywiste bzdury Guilford Law usłyszał, zanim jeszcze Odense przepłynęła piętnasty po- łudnik. Pewien pijany mat opowiedział mu o punkcie, w któ- rym stykają się dwa oceany: Stary Atlantyk Ameryki i No- wy Atlantyk Darwinii. Podział przebiegał równie precy- zyjnie jak linia szkwałów i był o wiele zdradliwszy. Tamto morze było gęste niczym olej i żadnemu stworzeniu, które usiłowało je przebyć, nie udało się ujść z życiem. Stąd też wody te zaścielały zwłoki znanych i dziwacznych zwie- rząt: delfinów, rekinów, wielorybów, płetwali błękitnych, jeżowców, pryszczawkowatych. Dryfowały jedno za dru- gim, mleczne ślepia miały szeroko rozwarte. Lodowata woda konserwowała je, jakby na przestrogę nierozważ- nym statkom, które zapuściłyby się pomiędzy ich cuch- nące ławice. Guilford doskonale wiedział, że ma do czynienia z mi- tem, z przerażającą opowieścią, która ma odstraszyć ła- twowiernych. Ale jak to z mitami bywa, gdy trafiają na dobry moment, łatwo w nie uwierzyć. Wspierał się o pociąg- nięty smołą reling Odense, która żeglowała Atlantykiem w blasku zachodzącego słońca. Wiatr niósł pianę grzy- waczy, lecz na zachodzie zasłona chmur już się rozdarła i słońce przeczesywało długimi palcami wodę. Gdzieś za wschodnim horyzontem czaiła się groźba i obietnica no- wego świata, odmienionej Europy, cudownego konty- nentu, który gazety ciągle nazywały Darwinią. Możliwe, że kila nie otacza chmara pryszczawek, a o każdy brzeg na ziemi rozbijają się te same słone fale, ale Guilford zdawał sobie sprawę, ze przekroczył juz granicę, że środek ciężkości zajął nową, nieznaną pozycję. Odwrócił się, dłonie przemarzły mu od mosiężnego re- lingu. Miał dwadzieścia dwa lata i na statku jego noga stanęła po raz pierwszy w zeszły piątek. Zbyt wysoki i ko- ścisty jak na marynarza, Guilford nie lubił krążenia w cias- nych labiryntach Odense, która przed Cudem woziła pa- sażerów w służbie duńskiego armatora. Większość czasu spędzał w kajucie z Caroline i Lily albo, gdy pozwalała na to pogoda, na pokładzie. Piętnasty południk stanowił zachodnią granicę wielkiego koła, które przecięło kulę ziemską, miał więc nadzieję, że od tej pory będzie mógł oglądać okazy fauny mórz Darwinii. Może nie tysiąc mar- twych jeżowców „splątanych jak włosy topielczyni", ale zwyczajną rybę, która wypłynie na powierzchnię, żeby za- czerpnąć powietrza. Z niecierpliwością wyczekiwał każdej oznaki nowego życia, choć wiedział, że jego zapał jest na- iwny i starał się go ukrywać przed pozostałymi uczest- nikami ekspedycji. Pod pokładem panowała duszna i parna atmosfera. Guilfordowi z rodziną przydzielono niewielką kajutę na śródokręciu; Caroline prawie z niej nie wychodziła. Cho- roba morska dopadła ją już tego samego dnia, w którym wypłynęli z Bostonu. Powtarzała, że już jej lepiej, ale Guil- ford wiedział, że nie jest szczęśliwa. W ogóle nie podobała jej się ta podróż, choć właściwie sama wprosiła się na pokład. Mimo to, wchodząc do kajuty, w której czekała, czuł się tak, jakby powtórnie się zakochiwał. Siedziała zgar- biona na brzegu koi i czesała się. Szczotka o rączce z masy perłowej przebiegała jej włosy powolnymi, pełnymi zamy- ślenia ruchami. Ogromne oczy miała wpółprzymknięte. Przypominała księżniczkę z opiumowych wizji: wyniosłą, rozmarzoną, wiecznie melancholijną. Zdaniem Guilforda, była po prostu piękna. Nie pierwszy raz zapragnął ją sfo- tografować. Zdjęcie portretowe zrobił jej tuż przed ślu- bem, lecz efekt go nie zadowolił. Na suchych płytkach nie utrwaliły się ani subtelności wyrazu twarzy, ani buj- ność włosów w siedmiu odcieniach czerni. Usiadł obok i z trudem powstrzymał ochotę, by do- tknąć jej nagich ramion ponad halką. Ostatnio nie lubiła jego dotyku. - Pachniesz jak morze - powiedziała. - Gdzie Lily? - Poszła za potrzebą. Nachylił się, by ją pocałować. Spojrzała na niego i na- stawiła policzek. Był chłodny. - Czas przebrać się do kolacji — oznajmiła. Statek spowijał kokon ciemności. Z rzadka rozsiane lampy wycinały w mroku wąskie korytarze. Guilford za- brał Caroline i Lily do mrocznego pomieszczenia, które pełniło funkcję jadalni, i przysiadł się do kilku naukow- ców oraz lekarza okrętowego, korpulentnego, lubiącego wypić Duńczyka. Przyrodnicy dyskutowali o taksonomii. Doktor mówił o serze. - Ale jeżeli stworzymy nowy system Linneusza... - Czego wymagają okoliczności! - ...istnieje ryzyko, że zasugerujemy istnienie pokre- wieństwa, związków rodzinnych z dokładnie już zdefinio- wanymi gatunkami... - Ser gjedsar! W tamtych czasach podawano go na- wet do śniadania. Pomarańcze, szynka, kiełbasa, żytni chleb z czerwonym kawiorem. Każdy posiłek był prawdzi- wą frokost. A nie te skąpe racje. O! - Lekarz zauważył Guilforda. - Nasz fotograf. Z rodziną. Piękna dama! I pa- nienka! Siedzący wstali i zrobili miejsce nowo przybyłym. Guilford zdążył już się zaprzyjaźnić z niektórymi na- ukowcami, a szczególnie z botanikiem o nazwisku Sulli- van. Caroline, choć mile widziana, miała raczej niewiele do powiedzenia. Za to Lily podbiła serca wszystkich. Mia- ła zaledwie cztery lata, lecz matka nauczyła ją juz pod- staw dobrych manier, a naukowcom nie przeszkadzała jej dociekliwość... z wyjątkiem Prestona Fincha, główne- go przyrodnika wyprawy, który nie potrafił się obchodzić z dziećmi. Ale ten siedział na przeciwległym końcu pry- mitywnego stołu, zagarniając dla siebie pewnego geologa z Harvardu. Lily usiadła przy matce i starannie rozłożyła serwetę. Ramiona ledwie wystawały jej ponad blat. Doktor promieniał - jak na gust Guilforda, była to ra- dość co nieco pijacka. - Nasza mała Lilian wygląda na głodną. Miałabyś ocho- tę na wieprzowego kotleta, Lily? Tak? Skromny, ale da się zjeść. A mus jabłkowy? Lily skinęła głową, starając się ukryć odrazę. - Dobrze. Dobrze. Lily, jesteśmy już w połowie drogi przez wielką wodę. Do ogromnej Europy. Cieszysz się? - Tak - odparła potulnie. - Ale do Europy jedzie tylko tatuś. My zostajemy w Anglii. Lily, jak większość ludzi, oddzielała Anglię od Europy. Mimo że Cud zmienił Anglię w takim samym stopniu jak Niemcy czy Francję, tylko Anglikom udało się odzyskać swoją ziemię, odbudować Londyn i porty, utrzymać nad- zór nad flotą. Zwróciło to uwagę Prestona Fincha. Zmarszczył brwi i nastroszył szpakowate wąsy. - Pańska córka przeprowadza fałszywe rozróżnienie, panie Law — odezwał się. Dyskusje na pokładzie Odense nie były tak żywe, jak oczekiwał Guilford. Wynikało to po części z osobowości Fincha, autora Pozorów i objawienia, tekstu, który dla zwolenników naturalizmu Noego stał się biblią jeszcze przed Cudem roku 1912. Finch był wysoki, siwy, pozba- wiony poczucia humoru i nadęty swoją sławą. Podstawy miał solidne: spędził dwa lata nad Kolorado i Rzeką Czer- woną, zbierając dowody na poparcie tezy o światowym potopie, a od momentu Cudu był głównym rzecznikiem nawrotu zainteresowania Noem. Pozostali uczeni mieli co nieco wisielcze miny nawróconych grzeszników, wszyscy z wyjątkiem doktora Sullivana, który był starszy od Fin- cha i czuł sie na tyle pewnie, by od czasu do czasu docinać mu cytatami z Wallace'a czy Darwina. Nawróceni ewo- lucjoniści z mniejszym doświadczeniem musieli bardziej uważać. W sumie okoliczności sprawiały, ze wypowiedzi były ostrożne i pełne napięcia. Guilford przeważnie milczał. Od fotografa ekspedycji nie oczekiwano sądów naukowych, zresztą tak było chyba najlepiej- Lekarz okrętowy skrzywił się i spróbował nawiązać roz- mowę z Caroline. - Znalazła już pani jakąś kwaterę w Londynie, pani Law? - Zamieszkamy z Lily u krewnego. - Ach tak! U angielskiego kuzyna! Żołnierza, włóczęgi czy sklepikarza? Bo w Londynie można znaleźć jedynie te trzy rodzaje ludzi. - Z pewnością ma pan rację. Rodzina prowadzi sklep z artykułami żelaznymi. - Dzielna z pani kobieta. Życie na pograniczu... - To tylko na pewien czas, doktorze. - Gdy mężczyźni będą polować na snarki! - Kilku na- ukowców spojrzało na niego z zakłopotaniem. — Lewis Car- roll! Anglik! W ogóle go nie znacie? Po chwili ciszy głos zabrał Finch. - W Ameryce niezbyt ceni się europejskich pisarzy, doktorze. - Ależ oczywiście. Proszę wybaczyć. Człowiek się za- pomina. Jeśli dopisze mu szczęście. - Doktor popatrzył wyzywająco na Caroline. - Londyn był niegdyś najwięk- szym miastem na świecie. Wiedziała pani o tym, pani Law? Nie taką dziurą jak teraz, pełną szop, wychodków i błota. Ale najbardziej chciałbym pokazać pani Kopen- hagę. Co to było za miasto! Cywilizowane! Guilford widział już ludzi pokroju lekarza. W każdym nabrzeżnym barze w Bostonie trafiał się przynajmniej je- den taki. Samotni Europejczycy, wznoszący ponure toas- ty za Londyn, Paryż, Pragę czy Berlin, pragnący wstąpić do jakiegoś klubu, Lojalnego Zakonu tego czy owego, zna- leźć się gdzieś, gdzie mówi się ich językiem, tak jakby nie był martwy lub wymierający. Caroline jadła w milczeniu, nawet Lily była jakaś przy- gaszona, w ogóle wszystkich przygniatała świadomość, że przebyli już połowę drogi, a tajemnice przed nimi uka- zywały się już wyraźniej niż szara pewność Nowego Jorku lub Waszyngtonu. Tylko Fincha jakby to nie wzruszało: opowiadał wszystkim, którzy chcieli słuchać, o znaczeniu rogowca w zamku skałkowym. Guilford po raz pierwszy zetknął się z Finchem w biu- rach wydawnictwa podręcznikowego Atticus i Pierce w Bo- stonie. Przedstawił ich sobie Liam Pierce. Rok wcześniej Law spędził lato z Walcottem, oficjalnym fotografem wy- prawy kartograficznej nad rzekę Gallatin i do kanionu Deep Creek. Finch organizował właśnie ekspedycję dla zbadania południowych krańców Europy, przy czym miał mocne plecy i poparcie Smithsonian Institution. Było wolne miejsce dla doświadczonego fotografa. Przyjęto Guilforda, zapewne dlatego, że Pierce przedstawił Finchowi fotogra- fa, choć być może przyczynił się do tego również fakt, że Pierce był wujkiem Caroline. Szczerze mówiąc, Law podejrzewał, że wydawca zno- wu chciał się go pozbyć na trochę z miasta. Nie łączyły ich zbyt serdeczne stosunki, chociaż obaj szczerze kochali Caroline. Tak czy owak, Guilford był wdzięczny za moż- liwość wkroczenia do nowego świata u boku Fincha. Pła- cili dość dobrze. Mógł sobie zdobyć niejaki rozgłos. Poza tym fascynował go ten kontynent. Przeczytał nie tylko raporty ekspedycji Donnegana (skrajem Pirenejów, przez Bordeaux do Perpignan w 1918), lecz także (w tajemnicy) darwińskie opowiadania zamieszczane w „Argosy" i „Tygo- dniku Opowieści", zwłaszcza utwory Edgara Rice'a Bur- roughsa. Pierce nie przewidział jednak uporu Caroline. Nie za- mierzała zostać po raz drugi sama z Lily, niezależnie od i wielokrotnie ponawianych propo- .r<,r,n zycji, że znajdzie się opiekunkę do dziecka. Guilford też nie bardzo palił się do odjazdu, ale wyprawa mogła się okazać punktem zwrotnym w jego zawodowej karierze, przejściem od biedy do materialnej stabilizacji. Jednak Caroline nie chciała ustąpić. Zagroziła (zupeł- nie bez sensu), że go zostawi. Guilford spokojnie i cier- pliwie odpowiadał na wszystkie zarzuty, lecz nie ustąpiła nawet o krok. W końcu poszła na kompromis: Pierce miał jej opłacić podróż do Londynu, gdzie zamieszka u krewnych, Guil- ford zaś popłynie na Kontynent. W czasie Cudu jej ro- dzice byli z wizytą w Londynie i Caroline twierdziła, że chce zobaczyć miejsce ich śmierci. Rzecz jasna nie mówiło się, że ludzie podczas Cudu umierali: byli „zabierani" lub „przechodzili", jakby mię- dzy jednym a drugim oddechem dostępowali chwały w nie- bie. Zresztą kto wie? - myślał Guilford. Może naprawdę tak było. W rzeczywistości kilka milionów ludzi zniknęło z powierzchni ziemi razem z gospodarstwami, miastami, zwierzętami i roślinami; Caroline niełatwo wybaczała, a na Cud patrzyła surowo i bez litości. Czuł się dziwnie jako jedyny na Odense mężczyzna z żo- ną i dzieckiem, lecz nikt nie zgłaszał zastrzeżeń, Liły zaś podbiła nawet kilka serc. Dlatego pozwalał sobie wierzyć, że dopisuje mu szczęście. Po kolacji wszyscy się rozeszli; doktor odszedł w to- warzystwie butelki kanadyjskiej wódki, naukowcy za- siedli do kart przy obitych wystrzępionym filcem stołach w palarni, a Guilford wrócił do kajuty, żeby przeczytać Lily rozdział dobrej amerykańskiej baśni Czarnoksiężnik z Krainy Oz. Książki o Oz cieszyły się ogromną popular- nością, od kiedy bracia Grimm i Andersen popadli w nie- łaskę, napiętnowani znamieniem Starej Europy. Chwała Bogu, że Lily nie miała pojęcia o politycznych losach ksią- żek. Strasznie podobała jej się Dorotka. Sam Guilford też nawet polubił tę dziewczynę z Kansas. Po jakimś czasie Lily położyła głowę na poduszce i za- mknęła oczy. Widok śpiącej dziewczynki zbił go z tropu. Los osobliwie plącze kolejes życia. Jakim cudem znalazł się na pokładzie parowca, który płynie do Europy? Może nie postąpił zbyt mądrze. Ale naturalnie nie było już odwrotu. Nakrył Lily kocem, zgasił światło i położył się obok Caroline. Spała odwrócona do niego plecami, zamieniona w łuk czystego ludzkiego ciepła. Przytulił się do niej i po- zwolił ukołysać szumowi silników. Zbudził się niespokojny tuż po świcie; ubrał się i wy- mknął z kajuty, nie budząc żony ani córki. Powietrze było ostre, niebo błękitne niczym porcelana. Na widnokręgu od wschodu widać było tylko kilka zyg- zaków chmur. Guilford oparł się o reling i stał tak, my- śląc o wszystkim i o niczym, aż podszedł do niego jakiś młody oficer. Nie przedstawił się, a jedynie uśmiechnął, lecz starczyło to do nawiązania przypadkowej więzi mię- dzy dwojgiem ludzi, którzy obudzili się o zimnym świcie. Wpatrywali się w niebo. Po pewnym czasie marynarz zwró- cił się do niego: - Zbliżamy się. Wiatr przynosi zapach. Guilford zmarszczył brwi, myśląc, że czeka go kolejna wyssana z palca opowiastka. - Zapach czego? Oficer był Amerykaninem, mówił powoli jak ludzie z Mis- sisipi. - Czegoś w rodzaju cynamonu. Albo pomocnika. Za- pach, którego się nigdy przedtem nie czuło. Jak jakaś sta- ra przyprawa z miejsc, na których nie stanęła stopa bia- łego człowieka. Lepiej czuć, gdy zamknie się oczy. Guilford zamknął oczy. Przez nozdrza wciągał lodowa- te powietrze. Chyba tylko cudem mógłby wyłowić w nim jakąś woń. A jednak... Goździki? Kardamon? Kadzidło? Co to? Nowy świat, mój drogi. Każde drzewo, każda rzeka, każda góra i dolina. Wiatr przynosi cały kontynent. Czu- jesz? Guilford sądził, że tak. ROZDZIAŁ DRUGI Eleanor Sanders-Moss co do joty spełniła oczekiwania Eliasa Vale'a: powabna arystokratka z Południa, która najlepsze lata miała już za sobą, sztywne plecy, wysoko uniesiona broda, potoki deszczu spływające z jedwabnej parasolki, godność, która zapanowała na gruzach młodo- ści. Zostawiła przy krawężniku dwukółkę: najwyraźniej renesans automobilizmu ominął panią Sanders-Moss. W od- różnieniu od czasu. Miała kurze łapki w kącikach oczu i dręczyły ją wątpliwości. Zmarszczek nie dało się juz zatuszować, wątpliwości natychmiast wyraźnie pragnęła ukryć. - Elias Vale? - zagadnęła. Uśmiechnął się z rezerwą, chcąc zdobyć przewagę. Każ- da upływająca sekunda to oręż w jego ręku. Bardzo do- brze się na tym znał. — Pani Sanders-Moss — stwierdził. — Proszę wejść. Przekroczyła próg, złożyła parasolkę i bez ceremonii wrzuciła ją do stojaka w kształcie słoniowej nogi. Zamk- nęła drzwi i zmrużyła oczy. Elias nie lubił rozjaśniać świateł. W takie ponure dni oczy przyzwyczajały się po- woli. Były co prawda trudności z poruszaniem się, lecz najważniejsza była atmosfera: koniec końców zajmował się sprawami niewidzialnego świata. A atmosfera zaczynała działać na panią Sanders-Moss. Vale próbował spojrzeć na wszystko z jej perspektywy: przemijający splendor tej wynajętej kamienicy na niewła- ściwym brzegu Potomacu. Szafki ozdobione wiktoriański- mi brązami: greccy zapaśnicy, Romulus i Remus ssący wilczycę. Tonące w mroku grafiki japońskie. I sam Vale, przedwcześnie posiwiały (bardzo mocny punkt), barczys- ty, w surducie rjodbitym jedwabiem, o lśniących w zwy- cząjnej twarzy, skupionych oczach. Zielonych oczach. Uro- dził się pod szczęśliwą gwiazdą: połączenie włosów i oczu dodawało mu wiarygodności. Emanował ciszą. Pani Sanders-Moss zaniepokoiła się wreszcie i zagaiła: - Jesteśmy umówieni... - Naturalnie. - Pani Fowler poleciła... - Wiem. Proszę do gabinetu. Ponownie się uśmiechnął. Te kobiety szukały kogoś dziwnego, nie z tego świata... obcego, ale oswojonego, choć nie do końca łagodnego. Odsunąwszy aksamitne ko- tary, wprowadził panią Sanders-Moss do mniejszego, za- stawionego książkami pokoju. Książki były stare, ocięża- łe, imponujące, chyba że komuś chciałoby się odcyfrować wyblakłe złocenia na ich wyświechtanych grzbietach: zbiory dziewiętnastowiecznych kazań, które kupił za gro- sze na wiejskim kiermaszu. Ludzie uważali je za arcana. Posadził panią Sanders-Moss na krześle i usiadł na- przeciw niej po drugiej stronie błyszczącego stolika. Nie może zauważyć, że on też się denerwuje. Nie była pierw- szą lepszą klientką, lecz ofiarą, którą tropił od ponad ro- ku. Miała spore koneksje. W swej posiadłości w Wirginii urządzała co miesiąc salon, na którym pojawiało się wielu miejskich luminarzy — i ich żon. Chciał wywrzeć na pani Sanders-Moss jak najlepsze wrażenie. Złożyła ręce na kolanach i obrzuciła go poważnym spoj- rzeniem. - Pani Fowler wyrażała się o panu bardzo pochlebnie, panie Vale. - Doktorze — poprawił ją. - Doktorze Vale. — Wciąż mu nie ufała. — Nie jestem kobietą naiwną. Zazwyczaj nie chodzę do spirytualistów. Ale pańskie przepowiednie wywarły na pani Fowler ogrom- ne wrażenie. - Ja niczego nie przepowiadam, pani Sanders-Moss. Nie ma mowy o fusach z herbaty. Nie będą oglądał pa- ni dłoni ani patrzył w kryształową kulę. Żadnych kart tarota. - Nie chciałam... - Nie obrażam się. - Tak czy owak, wyrażała się o panu nadzwyczaj po- chlebnie. To znaczy, pani Fowler. - Przypominam ją sobie. - To, co powiedział jej pan o mężu... - Cieszę się, że była zadowolona. A pani z czym do mnie przychodzi? Złożyła dłonie na kolanach. Może, zęby nie wstać i nie uciec. - Coś zgubiłam — szepnęła. Czekał. - Kosmyk włosów... - Czyich? Zniknęła gdzieś godność. Czas na wyznania. - Mojej córki. Pierwszej. Emily. Zmarła, gdy miała dwa lata. Na dyfteryt. Była aniołkiem. Podczas choroby od- cięłam kosmyk jej włosów i schowałam z kilkoma innymi jej rzeczami. Grzechotką, ubrankiem do chrztu... - Wszystkie zginęły? - Tak! Ale te włosy to... najokropniejsza strata. Tylko tyle mi po niej zostało. - I chce pani, żebym pomógł jej odszukać te rzeczy? - Jeśli nie wzgardzi pan tak drobną sprawą. - Sprawa nie jest wcale drobna. — Złagodził głos. Spojrzała na niego z wyraźną ulgą: obnażyła swą sła- bość, a on nie wykorzystał tego i nie zranił jej; okazał zrozumienie. Bez ustanku powtarza się ten refren, naj- pierw wstyd, potem ocalenie, pomyślał Vale. Zastanawiał się, czy tak samo czują się lekarze zajmujący się choro- bami wenerycznymi. - Może mi pan pomóc? - Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale spróbuję. Musi mi ~~~; io^olr r\rvmrir Proszę, wziąć mnie za rękę. Pani Sanders-Moss niepewnie wyciągnęła rękę ponad stolikiem. Skrył jej małą, chłodną dłoń w swojej mocnej dłoni. Ich spojrzenia spotkały się. - Proszę nie bać się niczego, co pani zobaczy lub usłyszy. - Przemawiających trąb, na przykład? - Nie będzie nic aż tak pospolitego. To nie cyrk. - Nie chciałam... - Nieważne. Proszę również pamiętać, że być może potrzebna będzie pani cierpliwość. Nawiązywanie konta- ktu z tamtym światem zajmuje często dużo czasu. - Nie spieszy mi się, panie Vale. Mieli za sobą wstęp - teraz trzeba się było skupić i cze- kać, aż bóg powstanie z głębin jego wnętrza, które hin- duscy mistycy nazywali „niższymi czakramami". Niezbyt lubił to bolesne, upokarzające przeżycie. Ale wszystko ma swoją cenę. Bóg: tylko on słyszał jego głos (chyba że sam użyczył mu swojego nędznego, cielesnego języka); gdy przema- wiał, Vale nie słyszał nic poza tym głosem. Po raz pierw- szy usłyszał go w sierpniu 1914 roku. Przed Cudem jakoś ciułał grosz do grosza, objeżdżając kraj i dając przedstawienia. Podróżował z dwoma wspól- nikami po prowincji, pokazując zmumifikowane ciało, ku- pione po cichu w kostnicy w Racine, które obnosili jako zwłoki Johna Wilkesa Bootha. Najlepiej szło im w zabi- tych dechami miasteczkach, do których nie zajeżdżał na- wet cyrk, z dala od linii kolejowych, w głębinach zagłębia bawełnianego, pszenicznego, w krainie konopi Kentucky. Vale przygotowywał widownię i podnosił napięcie. Miał gadane. Ale jeszcze przed Cudem takie zajęcia były na wymarciu, a Cud dobił je ostatecznie. Mieszkańcy wsi gwałtownie zbiednieli; nieliczni szczęśliwcy, którym zo- stało cokolwiek do wydania, nie zamierzali rozstawać się z grosiwem za rzut oka na sztywny zewłok zamachowca. Wojna secesyjna była apokalipsą innego pokolenia. Ta ge- neracja przeżywała swoją. Wspólnicy zostawili pana Boo- tha na polu kukurydzy w Iowa. W gorącym sierpniu tego roku Vale był już na włas- nym rozrachunku: sprzedawał Biblie, które woził w wytar- tym sakwojażu; często jeździł w wagonach towarowych. Dwukrotnie napadli go złodzieje. Stawił opór i ocalił Bib- lie, ale stracił zapas czystych kołnierzyków oraz, częścio- wo, wzrok w jednym oku - zielona źrenica trochę zmęt- niała (ale to także wykorzystał na swoją korzyść). Tego dnia sporo przeszedł piechotą. Gorący dzień w do- linie Ohio. Powietrze było wilgotne, niebo płaskie i białe, obroty żadne. W zajeździe Olimpia (w jakimś miasteczku, którego nazwę zapomniał, gdzie rzeka skręcała na zachód niczym kłąb dymu) kelnerka utrzymywała, że słyszała grzmot. Vale wydał resztę pieniędzy na kanapkę z kur- czakiem w sosie i ruszył na poszukiwanie noclegu. Już po zachodzie słońca znalazł na obrzeżach miasta pustą cegielnię. Powietrze w ogromnym budynku było duszne, wilgotne, śmierdziało pleśnią i olejem maszyno- wym. Opuszczone piece wznosiły się w ciemności niczym chropowate bałwany. Na platformie, gdzie nie powinno mu nic grozić, urządził sobie coś w rodzaju legowiska i po- łożył się na mokrym materacu, który przywlókł tu ze śmietnika na zboczu pobliskiego wzgórza. Ale sen nie nadchodził. Nocny wiatr wwiercał się w puste framugi okien, lecz wewnątrz powietrze ani drgnęło, gorące i du- szne. W środku nocy zaczął padać deszcz. Słuchał, jak płynie tysiącami szpar, by tworzyć kałuże na coraz bar- dziej błotnistej podłodze. To erozja, myślał, drąży żelazo i kamień. Głos — jeszcze właściwie nie głos, lecz ostrzegawczy, donośny grzmot - rozległ się już dobrze po północy. Przygwoździł go do platformy. Nie mógł nawet drgnąć. Jakby przygniótł go jakiś ogromny ciężar, a raczej ładu- nek elektryczny, który przepłynął przez niego, tworząc iskry na koniuszkach palców. Zastanawiał się, czy poraził eo Diorun. Myślał, że zaraz umrze. Wtedy odezwał się głos, który wypowiadał nie słowa, a znaczenia; gdy próbował ubrać je w słowa, osiągał le- dwie pozbawione życia przybliżenia. Zna moje imię, my- ślał Vale. Nie, nawet nie imię, lecz ukryte pojęcie, jakie mam o sobie. Elektryczny impuls rozwarł jego oporne powieki. Prze- straszony zobaczył nad sobą boga. Był potworny. Brzydki, bardzo stary, o przezroczystym, zielonym żuczym ciele, które w ogóle nie zatrzymywało deszczu. Śmierdział, a ten nieokreślony odór przypominał mu zapach rozpuszczal- nika i kreozotu. Jak można by podsumować nauki tamtej nocy? Były niewyrażalne, niewypowiedziane; z oporami kaził je pięt- nem języka. Gdyby go jednak przymusić, sformułowałby je tak: Dowiedziałem się, że mam w życiu cel. Dowiedziałem się, że mam pewne przeznaczenie. Dowiedziałem się, że zostałem wybrany. Dowiedziałem się, że bogów jest kilku i że znają moje imię. Dowiedziałem się, że pod naszym światem znajduje się inny. Dowiedziałem się, że mam potężnych przyjaciół. Dowiedziałem się, że muszę być cierpliwy. Dowiedziałem się, że za cierpliwość czeka mnie na- groda. Dowiedziałem się — przede wszystkim — że być może nie spotka mnie śmierć. - Ma pani służącą - rzekł Vale. - Murzynkę. Pani Sanders-Moss siedziała sztywno, z rozszerzony- mi oczami, jak uczennica wywołana do odpowiedzi przez surowego nauczyciela. — Tak. Olivię... ma na imię Olivia. Mówił jak sparaliżowany. Poddał się innemu jestes- twu. Czuł ruchy ust i języka, jakby dopełzło tam jakieś obce, obrzydliwe ciało, jakby sunął przez nie ślimak. - Jest z panią od dłuższego czasu... ta 01ivia. - Tak. Od bardzo dawna. - Była z panią, gdy urodziła się córka. - Tak. - Troszczyła się o dziecko. - Tak. - Płakała, gdy umarło. - Tak jak wszyscy. Cała służba. - Lecz 01ivia żywiła głębsze uczucia. - Naprawdę? - Wie o tym pudełku. Z kosmykiem włosów, z ubran- kiem do chrztu. - Pewnie tak. Ale... - Trzymała je pani pod łóżkiem. - Tak! - Olivia ściera tam kurze. Wie, kiedy ogląda pani jego zawartość, bo wtedy nie ma na nim kurzu. Zwraca uwagę na kurz. - Możliwe, ale... - Nie otwierała pani pudełka od bardzo dawna. Od ponad roku. Kobieta spuściła wzrok. - Ale o nim myślałam. Nie zapomniałam. - Olivia traktuje to pudełko jak relikwię. Czci je. Otwie- ra, gdy nie ma pani w domu. Dba, by nie naruszyć war- stwy kurzu. Uważa je za coś swojego. - Oli via... - Uważa, że nie oddaje pani należnej czci pamięci swo- jej córki. - To nieprawda! - Ale ona jest o tym przekonana. - To 01ivia wzięła pudełko? - Jej zdaniem, nie jest to kradzież. - Doktorze Vale... proszę pana... gdzie ono jest? W bez- piecznym miejscu? - Dość bezpiecznym. - Gdzie? - W pokoju służącej, za jakimś alkierzem. (Przez chwi- lę zobaczył je oczyma duszy: drewniane pudełko podobne do trumny, w całunie ze starego płótna; poczuł zapach kamfory, kurzu i tajonego żalu). - A ja jej ufałam! - Ona też kochała tę dziewczynkę, pani Sanders-Moss. Bardzo. - Vale głęboko zaczerpnął tchu i zadrżał; zaczął dochodzić do siebie, czuł, jak bóg wraca do ukrytego świa- ta. Co za wspaniała ulga. - Proszę odebrać to, co należy do pani. Ale niech nie będzie pani zbyt surowa dla Olivii. Spojrzenie pani Sanders-Moss pełne było wdzięczności i nabożnej trwogi. Dziękowała mu wylewnie. Odmówił pieniędzy. Zarów- no jej niepewny uśmiech, jak i poruszenie wiele, bardzo wiele obiecywały. Ale oczywiście czas pokaże. Gdy zabrała parasolkę i wyszła, otworzył butelkę bran- dy i schronił się w pokoju na piętrze, gdzie deszcz bębnił o matowe szkło szyb, gazowa lampa paliła się jasnym bla- skiem, a jedyną książką w zasięgu wzroku był wystrzę- piony tom pod tytułem Halka jego kochanki. Na pierwszy rzut oka zmiany, jakie zaszły w nim po objawieniu się boga, były nieznaczne. We wnętrzu czuł jednak znużenie, niemalże rany. We wszystkich człon- kach odczuwał może nie tyle ból, ile podrażnienie. Piekły go oczy. Alkohol pomagał, ale dopiero po całym dniu bę- dzie na powrót sobą. W najlepszym razie brandy złagodzi sny, które przy- chodziły po każdym objawieniu. Znajdował się wtedy na jakimś zimnym pustkowiu, rozciągającej się jak okiem sięgnąć szarej pustyni, a gdy z nadmiernej ciekawości lub prostej złośliwości podnosił jakiś kamień, odkrywał dziurę, z której wypełzały niezliczone owady nieznanego i ohyd- nego rodzaju, wielonogie, ze szczypcami, jadowite, wędru- jące mu po ramieniu i opanowujące czaszkę. Nie był wierzący. Nie wierzył w duchy, stukanie w sto- liki, astrologię ani w Chrystusa Zmartwychwstałego. Sam już nie wiedział, czy w nie teraz wierzy: cała jego wiara spoczywała w jednym, jedynym bogu, tym, który zbliżył się do niego w ten potworny i nieodparty sposób. Był dobrym oszustem i z całą pewnością nie miał nic przeciwko zyskownej kradzieży, lecz w przypadku choćby pani Sanders-Moss nie mogło być mowy o naciąganiu; nie znał ani jej, ani jej służącej Olivii, ani też tego memento mori w pudełku po butach. Zaskakiwało go jego jasno- widztwo. Czyjeś słowa spadały z jego ust niczym dojrzałe owoce z drzewa. Zresztą wychodziły mu na dobre. Służyły jednak za- razem innemu celowi. Kradzież byłaby czymś o niebo prostszym. Nalał sobie kolejną szklaneczkę brandy i pocieszał się: Do nieśmiertelności nie dochodzi się drogą nikczemnych. Minął tydzień. I nic. Zaczynał się juźj Wtedy w popołudniowej poczcie znała artwić. fliścik: Doktorze Vale! Skarby zostały odnalezione. Zyskał pan moją bezgra- niczną wdzięczność. W najbliższy czwartek zapraszam gości na kolację o szó- stej. Jeśli znajdzie Pan czas, będzie Pan mile widziany. Podpisała się „Eleanor". ROZDZIAŁ TRZECI Odense zacumowała w tymczasowym porcie w mula- stej delcie Tamizy. Dokoła roiło się od węglowców, tan- kowców, frachtowców i statków pasażerskich z wszyst- kich krańców imperium. Guilford Law z rodziną, główną częścią ekspedycji Fincha i wszystkimi kompasami, ali- dadami, suszonym pożywieniem oraz innymi akcesoriami przesiedli się na prom, który płynął w górę Tamizy do Londynu. Guilford osobiście czuwał nad przeładunkiem swojego sprzętu fotograficznego - starannie ułożonych w skrzynkach szklanych płyt osiem na dziesięć cali, sa- mego aparatu, soczewek i statywu. Prom był zimnym i hałaśliwym parostatkiem, ale na całe szczęście miał sporo okien. Caroline pocieszała Lily, której nie było wygodnie na twardych drewnianych ław- kach, Guilford zaś bez reszty oddał się obserwacji prze- suwającej się linii brzegowej. Po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się temu nowe- mu światu. Ujście Tamizy i Londyn były najgęściej za- ludnionymi obszarami na całym kontynencie: najbardziej znanymi, najczęściej odwiedzanymi i fotografowanymi, ale mimo wszystko dzikimi - zdaniem Guilforda, lubu- jącymi się swoją dzikością. Odległy brzeg porastała nie- znana roślinność: wydrążone drzewa i trzcinowate trawy skrywał już cień mroźnego popołudnia. Osobliwość tego widoku rozpaliła Guilforda niczym żar. Po tylu lekturach i marzeniach zetknął się oto z samym niemożliwym fa- ktem, nie z jakąś ilustracją w książce, lecz żywą mozaiką światła, cienia i wiatru. Rzeka pozieleniała od nibyloto- sów, całe kolonie ich kopułowatych liści unosiły się na wodzie; słyszał, że stanowią zagrożenie dla żeglugi, zwła- szcza latem, kiedy od strony -wzgórz Cotswold napływają całe gromady kwiatów i wplątują się w śruby parowców. Zauważył, że John Sullivan przechadza się po otoczonym szklaną ścianą tarasie widokowym. Sullivan odwiedził Europę w 1918 roku, zbierał okazy flory u ujścia Renu, lecz to doświadczenie jakoś go nie zmanierowało; botanik obserwował wszystko z takim natężeniem, że nie było co myśleć o nawiązaniu z nim rozmowy. Wkrótce na brzegu zaczęły się pojawiać śmieci, proste chaty, jakieś opuszczone gospodarstwo, dymiący stos od- padów; po pewnym czasie ujrzeli port londyński, na który już nawet Caroline zwróciła uwagę. Miasto było chaotyczną zbieraniną budowli rozrzuco- nych na północnym brzegu rzeki. Wycięli je w puszczy żołnierze i ochotnicy wezwani z kolonii przez lorda Kit- chenera, ale nie był to Londyn Christophera Wrena. Guilfor- dowi kojarzył się raczej z zapuszczonymi miasteczkami pogranicza, skupiskami tartaków, hoteli, doków i maga- zynów. Rozpoznał sylwetkę jedynego znanego zabytku, ko- lumny z południowoafrykańskiego marmuru, którą usta- wiono dla upamiętnienia tragedii 1912 roku. Cud nie obszedł się z ludźmi najlepiej. Kamienie zastąpiły kamienie, roślinność — jeszcze dziwniejsze okazy flory, zwierzęta - stworzenia mniej więcej podobne, ale po człowieku i wszel- kich innych gatunkach rozumnych zaginął wszelki ślad. Pamiątkowy monument przewyższały żelazne dźwigi, montujące i naprawiające urządzenia portowe. Jeszcze da- lej zwracał uwagę szkielet nowej katedry św. Pawła, usa- dowionej zapewne na wzgórzu Ludgate. Tamizy nie prze- cinały żadne mosty, chociaż istniały plany przerzucenia choćby jednego; póki co przewozami zajmowały się promy. Poczuł, że Lily ciągnie go za rękaw. - Tatusiu - oświadczyła z powagą. - Potwór. - Że co, Lily? - Potwór! Patrz. Wytrzeszczając oczy, pokazywała za dziób, w górę rzeki. Poczuł przyspieszone bicie serca i od razu powiedział Lily, co to za potwór: osadnicy nazywali go wężem mu- ł<-.T.7T7Tv> lnł-i r7OP7rnmn P.arnlinp złnnała 20 kurczowo za dru- gie ramię, gwar rozmów wokół ucichł. Wąż uniósł łeb po- nad dziób statku ruchem zdumiewająco płynnym, zwa- żywszy na to, że jego klinowata czaszka wymiarami dorów- nywała dziecięcej trumnie doczepionej do siedmiometrowej szyi- Guilford wiedział, że stworzenie jest nieszkodliwe - żywiło się jedynie lotosem - ale było przerażająco wielkie. Wąż tkwił zapewne w szlamie pod linią wody. Jego kończyny były pozbawionymi kości chrząstkowymi ostro- gami pozwalającymi stawiać opór rzecznym prądom. Skó- rę miał lśniąco białą, gdzieniegdzie poznaczoną zielonymi plamami. Wydawało się, że fascynuje go aktywność ludzi na brzegu. Spojrzał na portowe dźwigi, zamrugał i bez- głośnie otworzył paszczę. Zauważył dryfujące liście loto- su, zgarnął je jednym sprężystym ruchem i na powrót zanurzył się w wodach Tamizy. Caroline wsparła głowę o ramię Guilforda. - Boże dopomóż. Wylądowaliśmy w piekle. Lily zapytała, czy to prawda. Guilford zapewnił ją, że nie; to tylko Londyn, nowy Londyn w nowym świecie - chociaż łatwo było paść ofiarą takiego złudzenia, zwła- szcza gdy ujrzało się barwny zachód słońca, ożywioną za- tokę, rzecznego potwora i tyle innych rzeczy. Rozpoczął się rozładunek promu. Finch, Sullivan i re- szta członków wyprawy zakwaterowała się w Imperialu, największym londyńskim hotelu. Guilford odprowadzał tęsk- nym wzrokiem oprawione w ołów szyby i balustrady z ku- tego żelaza, gdy odjeżdżał z Caroline i Lily z portu. Wzięli taksówkę, w gruncie rzeczy bryczkę o płóciennym dachu i kiepskim zawieszeniu; zmierzali do wujka Caroline, Je- reda Pierce'a. Bagaże miały dojechać rano. Pogrążonymi w półmroku ulicami, pośród szumiącej hałastry przesuwał się człowiek zapalający latarnie. Jeśli sądzić po tej tłuszczy, marynarzach i bezczelnych kobie- tach, to z osławionych angielskich manier musiało pozo- stać niewiele. Londyn najwidoczniej zmienił się w pogra- niczne miasteczko, a żyły w nim co bardziej przebojowe elementy Królewskiej Floty. Może i brakowało węgla i oli- wy, ale sklepy z grogiem robiły doskonałe interesy. Lily złożyła głowę na kolanach Guilforda i zamknęła oczy. Caroline czujnie się rozglądała. Wzięła męża za rę- kę i uścisnęła ją. - Liam mówi, że to dobrzy ludzie, ale ja ich w ogóle nie znam. - Chodziło o wuja i ciotkę. - To przecież rodzina, Caroline. Na pewno są porząd- nymi ludźmi. Sklep Pierce'ów stał na jasno oświetlonej ulicy hand- lowej, lecz tak jak wszystko inne w Londynie, sprawiał wrażenie skleconej naprędce i tymczasowej siedziby. Wu- jek Jered wybiegł za próg, uściskał siostrzenicę, energicz- nie złapał dłoń Guilforda, po czym uniósł Lily i przyjrzał się jej, jakby była wyjątkowo atrakcyjnym workiem mąki. Potem zaprowadził ich po żelaznych schodach na piętro nad sklepem, gdzie mieszkała rodzina. Mieszkanie było ciasne i skąpo umeblowane, lecz buzujący w piecu ogień poprawiał atmosferę, a żona wuja, Alice, przywitała ich kolejną serią uścisków. Guiłford uśmiechnął się i pozwo- lił, by Caroline przejęła inicjatywę. Gdy poczuł stały ląd pod stopami, ogarnęło go znużenie. Jered dołożył do ognia wydrążone polano i Guiłford zauważył, że w Darwinii na- wet płonące drewno pachnie inaczej: dym był słodki i gry- zący, jak z konopi indyjskich lub olejku różanego. W momencie Cudu rodzina Pierce'ów była rozrzucona po całym świecie: Caroline mieszkała w Bostonie z bra- tem Jereda, Liamem; rodzice byli w Anglii przy jej umie- rającym dziadku. Jered i Alice przebywali w Capetown, skąd wyjechali dopiero po zamieszkach z 1916 roku; w sierpniu pożyczyli sporą sumkę od Liama i ruszyli do Londynu, gdzie planowali otworzyć sklep z artykułami spożywczymi i żelaznymi. Byli twardzi, silni i nie bali się pracy. Z miejsca przypadli Guilfordowi do gustu. Lily położyła się pie* vvsza w wolnym pokoiku, tak ma- łym, że z trudem mógłby uchodzić za alkierz. Guilfordowi nosłano na niezwykle wygodnym mosiężnym łożu. W przeciwieństwie do skąpych właścicieli Odense, rodzina Pierceów nie oszczędzała na materacach. Z pew- nością długo nie będzie spał w cywilizowanym łóżku, dla- tego też Guilford postanowił skorzystać z okazji; ledwie jednak zdążył zamknąć powieki, pogrążył się w mrokach zapomnienia, z których wynurzył się, za szybko, o poranku. Członkowie wyprawy Fincha czekali w Londynie na drugi rzut sprzętu obejmujący między innymi pięć sześ- ciometrowych łodzi płaskodennych z zewnętrznymi silnika- mi, które miały przybyć następnym statkiem z Nowego Jor- ku. Guilford spędził dwa dni w mrocznej komorze celnej, gdzie spisywał wyposażenie ekspedycji, Preston Finch zaś uzupełniał zniszczone lub zagubione przedmioty - wie- lokrążek, brezent, prasę piórową. Później Guilford mógł poświęcić nieco czasu rodzinie. Pomagał w prowadzeniu sklepu, patrzył, jak Lily pochła- nia jajecznicę na śniadanie, kiełbasę na kolację i zbyt duże ilości słodkich herbatników między posiłkami. Podziwiał podpisane przez lorda Kitchenera Świadectwo Ochotnika Imperium, zajmujące poczesne miejsce na ścianie salonu. Dokument taki posiadał każdy Anglik, który wrócił do kraju, ale Jered traktował obowiązki ochotnika poważnie i głęboko wierzył w odbudowę dominium. Wszystko to było ciekawe, ale nie takiej Europy spo- dziewał się Guilford — tęsknił za surowym nowym świa- tem, nie zmienionym jeszcze przez człowieka. Oznajmił Jeredowi, że chciałby któregoś dnia zwiedzić miasto. - Obawiam się, ze nie ma za bardzo czego oglądać. W słoneczne dni nawet miło przejść się od Candlewick do Świętego Pawła albo Thames Street za nabrzeżami. Dalej na południe tylko grzęźnie się w błocie. I trzymaj się z dala od pustych przestrzeni. - Błoto mi nie przeszkadza — oświadczył Guilford. — Zresztą trzeba się przyzwyczajać, bo przez następne kilka miesięcy sporo się go naoglądam. - Pewnie masz rację. - Niespokojny Jered zmarszczył brwi. Guilford minął stragany targowe i zaczął się oddalać od hałaśliwej zatoki. Poranne słońce świeciło radośnie, w powietrzu panował rozkoszny chłodek. Minęło go sporo furmanek, lecz tylko kilka automobili, budowa miejskich dróg i mostów daleka była jeszcze od ukończenia. Nowe dzielnice przecinały otwarte kanały; Candlewick Street przetoczyła się rozklekotana cysterna zaprzęgnięta w dwie szkapy. Sporo mieszkańców chodziło z białymi chustkami zawiązanymi na nosach i ustach; powód był dla Guilforda jasny już od zawinięcia promu do portu: w mieście pa- nował czasami smród wprost nie do wytrzymania: mie- szanina ludzkich i zwierzęcych odchodów, dymu węglo- wego i oparów z papierni za rzeką. A jednak mimo wszystko panowała tu dobroduszna, serdeczna atmosfera; przechodnie raz po raz pozdrawiali Guilforda. Wstąpił na obiad do pubu na Lundgate, po któ- rym wyszedł syty na zalaną słońcem ulicę. Za nowym Świętym Pawłem zaczynały się kryte papą szopy, spichle- rze, wreszcie połacie dziewiczego lasu. Droga zamieniła się w zryty koleinami trakt; drzewa ocieniały go swymi koronami podobnymi do kopuł meczetów, a powietrze sta- ło się nagle znacznie świeższe. Najczęściej spotykane wytłumaczenie Cudu było na- stępujące: zdarzył się ot tak sobie, w wyniku boskiej in- terwencji na niebywałą skalę. Takie przekonanie żywił Preston Finch, a on nie był kretynem. Zresztą na pierw- szy rzut oka takiej argumentacji trudno było cokolwiek zarzucić. Stało się coś, co przeczyło powszechnie przyję- tym prawom natury; w jedną noc zmieniło nie do pozna- nia wielkie połacie ziemi. Jedyne podobne precedensy moż- na by znaleźć w Piśmie Świętym. Któż po odmianie Europy mógłby wątpić w Potop, zwłaszcza gdy przyrodnicy po- kroju Fincha gotowi byli odnaleźć dowody na jego popar- cie w danych geologicznych? Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi; możemy nie znać Jego motywów, lecz z pew- nością to On przyłożył do tego rękę. Lecz Guilford nie mógł stać wśród tych kołyszących się nieznanych roślin i nie wierzyć, że mają gdzieś swoje korzenie. Nie ulega wątpliwości, że w roku 1912 zmieniła się postać Europy, a te oto drzewa stanęły tu w ciągu jednej nocy, tyle że o osiem lat młodsze niż teraz. Jednak nie wyglądały na nowe gatunki. Wytwarzały nasiona (a ra- czej spory, czy też - według nowej taksonomii — germi- nae), a to oznacza dziedziczenie, historię, pochodzenie, może nawet ewolucję. Wystarczy przeciąć pień któregoś z nich, a zobaczy się słoje, których liczba jest znacznie większa niż osiem. Mogą być duże lub małe, w zależności od temperatury i naświetlenia w danym roku... w latach przed pojawieniem się tych roślin na ziemi. Więc skąd się wzięły? Zatrzymał się w miejscu, gdzie przy drodze rosły się- gające ramienia kwiaty wąwozowe. W jednym z podob- nych do filiżanek kielichów pośród niebieskich pręcikowa- tych kolców pełzł niciak. Przy każdym ruchu maleńkie- go owada w ciepłym, wiosennym powietrzu unosiły się obłoki zarodników. Nazwanie takiego zjawiska „nadprzy- rodzonym" równałoby się przekreśleniu całej koncepcji przyrody. Z drugiej strony, jakie granice można byłoby postawić boskiej interwencji? Zapewne żadne. Jeśli Stwórca wszech- świata zapragnął nadać któremuś ze swych stworzeń po- zory historii i korzeni, po prostu by to uczynił; nie przej- mowałby się w ogóle ludzką logiką. W gruncie rzeczy Bóg mógł stworzyć świat zaledwie wczoraj, zbudować go z gwiezdnego pyłu i swojej woli, wyposażając przy tym w złudzenie pamięci. Kto by się na tym poznał? Czy Ce- zar i Kleopatra naprawdę żyli? A ludzie, którzy zniknęli w noc Przemiany? Gdyby Cud pochłonął całą Ziemię, a nie jakąś jej określoną część, odpowiedź brzmiałaby „nie" — nie było Guilforda Lawa, Woodrowa Wilsona, Edisona czy Marconiego; nie było Rzymu, Grecji i Jerozolimy; nie by- ło człowieka neandertalskiego. Nie ma mowy o Adamie i Ewie. Jeśli tak, myślał Guilford, to żyjemy w domu waria- tów. Nie ma mowy o żadnym prawdziwym zrozumieniu czegokolwiek... chyba że przez Boski Umysł. W takim razie powinniśmy się poddać. Wiedza byłaby w najlepszym razie prowizoryczna, a nauka niepraktycz- na. Ale wolał w to nie wierzyć. Od kwiatów wąwozowych i filozofii odwrócił jego uwa- gę zapach dymu. Wszedł na szczyt niewielkiego wzgórza, skąd zobaczył rozległe pole, a na nim płonące sterty ga- łęzi drzew meczetowych i dzwonowatych. Ognia pilnowa- ła gromada osmalonych sadzą robotników. Jakiś śniady mężczyzna w spodniach z drelichu i ma- rynarskiej kurtce - zapewne brygadzista - pomachał mu niecierpliwie ręką. - Dopiero rozpaliliśmy. Niech pan nie wyprzedza na- gonki albo w ogóle zawróci. Kilka może się przemknąć. - Kilka czego? Pytanie wywołało salwę śmiechu mężczyzn, z których kilku niosło grube, stępione na końcach kołki. - Amerykanin? - spytał brygadzista. Guilford przytaknął. - Nowy? - Raczej tak. Na co niby mam tak uważać? - Skoczki, na miłość boską. Popatrz pan na siebie, nie ma pan nawet butów z cholewami. Jak się nie jest dobrze ubranym, trzeba się trzymać z dala od wycinek. Póki tniemy i układamy, nic panu nie grozi, ale ogień wywabia je z kryjówek. Niech się pan schowa za naganiaczami, zanim je wypłoszymy. Wtedy wszystko będzie dobrze. Guilford stanął, gdzie mu kazano, a robotnicy utwo- rzyli tyralierę między drogą a wycinką. Świeciło ciepłe słońce, przy zmianie wiatru w nozdrza uderzał gęsty dym. Law zaczynał się już zastanawiać, czy w ten sposób przyjdzie mu przeczekać całe popołudnie, gdy jeden z ro- botników krzyknął: „Uwaga!", po czym zwrócił się w stro- nę wycinki, uginając nogi w kolanach i unosząc stępiony kołek. — Te skurczybyki żyją w ziemi - odezwał się szef. - Ogień je stamtąd wykurza. Lepiej nie wchodzić im wtedy w drogę. Zauważył jakiś ruch na wypalonej ziemi za linią ro- botników. Skoczki, o ile nie zawodziła go pamięć, były ryjącymi w ziemi stadnymi owadami wielkości dużych żu- ków, które najczęściej występują w systemach korzenio- wych co starszych drzew meczetowych. Rzadko atakują przechodniów, lecz spłoszone stają się agresywne. I wy- jątkowo jadowite. Na terenie wycinki musiało się znajdować kilkanaście gniazd. Owady wynurzyły się z ziemi całymi rojami, zalewając teren pomiędzy żarzącym się drewnem niczym czarny olej. Kilka rojów zderzyło się, zlało i rozbiegło w różnych kie- runkach. Naganiacze zaczęli uderzać kołkami w ziemię. Bili zgodnym rytmem, wznosząc kłęby piachu i popiołu oraz wrzeszcząc jak opętani. Brygadzista chwycił Guilforda za ramię. — Nie ruszaj się pan! — krzyknął. — Tu jest bezpiecz- nie! Gdyby mogły, to by nas zaatakowały, ale teraz chcą przede wszystkim wynieść woreczki z jajami poza zasięg ognia. Robotnicy w wysokich butach dopóty bili w ziemię, do- póki skoczki nie zwróciły na nich uwagi. Roje kłębiły się wokół ognisk niczym żywe cyklony, zalewając cały grunt, aż wreszcie odwróciły się od łoskotu i odpłynęły w leśny mrok jak spuszczana ze stawu woda. — Rój bez gniazda nie przetrwa długo. Padną ofiarą węży, sokołów, wszystkiego, co jest odporne na ich jad. Te- raz przez kilka dni będziemy rozgrabiać ogniska. Przyjdź pan za tydzień, a nie poznasz pan tego miejsca. Praca trwała, dopóki nie zniknął ostatni owad. Naga- niacze stali wsparci o kołki, wyczerpani, lecz zadowoleni. W powietrzu unosił się odór owadów, który przypominał Guilfordowi zaduch pleśni lub amoniaku. Otarł nos srrzbie- I tem dłoni i zdał sobie sprawę, że twarz pokrywa mu war- stwa sadzy. - Następnym razem ubierz się pan odpowiednio na wycieczkę za miasto. To nie Nowy Jork. - Zaczyna to do mnie docierać. - Guilford uśmiechnął się blado. - Pan tu na długo? - Na kilka miesięcy. Najpierw tu, a potem na konty- nencie. - Kontynent! Wybacz pan, ale na kontynencie jest tyl- ko dzicz i zwariowani Amerykanie. - Jadę z wyprawą badawczą. - Cóż, mam tylko nadzieję, że nie chce pan tam cho- dzić w tych swoich butach po kostkę. Żyjątka pana zabiją i wyssają szpik. - Może i trochę pochodzę - powiedział Guilford. Z ulgą wrócił do Pierce'ów, umył się i spędził wieczór przy żółtym blasku lamp oliwnych. Po obfitej kolacji Ca- roline i Alice zaszyły się w kuchni, Lily została wysłana do łóżka, a Jered zdjął z półki oprawny w skórę atlas Europy z 1910 roku, mapę wszystkich starych europej- skich monarchii i narodów. Jakże pozbawione znaczenia, i to już po ośmiu latach, myślał Guilford, wydawały się te polityczne podziały narzucone ziemi niczym w kaprysie oszalałego bóstwa. O te linie toczono niegdyś wojny. Te- raz były już tylko geometrią, mozaiką snów. — Nie wszystko zmieniło się aż tak bardzo — powie- dział Jered. — Stare zwyczaje nie umierają tak łatwo. Sły- szałeś chyba o Partyzantach? Partyzanci to oddziały nacjonalistów - bezlitosnych lu- dzi, którzy przybyli z kolonii, by odzyskać terytoria wciąż należące ich zdaniem do Niemiec, Hiszpanii czy Francji. W większości wypadków znikali w darwińskim buszu, ży- jąc na krawędzi śmierci głodowej lub ginąc w paszczach dzikich zwierząt. Inni stawali się bandytami i napadali na ncsarlników. których uważali za intruzów. Z całą pew- nością stanowili zagrożenie - piractwo przybrzeżne, wspie- rane przez liczne europejskie rządy na obczyźnie, utrud- niało transport zaopatrzenia. Lecz Partyzanci, jak wszy- scy osadnicy, nie zapuścili się jeszcze głęboko w dzikie pustkowia kontynentu. - Niekoniecznie - rzekł Jered. - Są dobrze uzbrojeni i słyszałem, że zdarzały się ataki na dzikich górników w dolinie Saary. Nie są przyjaźnie nastawieni do Ame- rykanów. Nie zrobiło to na Guilfordzie szczególnego wrażenia. Grupa Donnegana napotkała na nizinach Akwitanii za- ledwie kilku wynędzniałych Partyzantów, którzy żyli jak dzikusi. Ekspedycja Fincha wyląduje u ujścia Renu, na terenach okupowanych przez Amerykanów, popłynie - do- póki będzie to możliwe - w górę rzeki, minie Rheinfelden i jeśli zdoła, dotrze do Jeziora Bodeńskiego. Następnie postara się znaleźć jakąś starą rzymską drogę przez Alpy. - Ambitne plany - stwierdził sucho Jered. - Jesteśmy do tego przygotowani. - Ale nie da się przewidzieć wszystkich niebezpie- czeństw... - No tak. Ludzie przekraczali Alpy od wielu stuleci. Latem podróż nie jest nawet zbyt ciężka. Ale nigdy nie mieli do czynienia z tymi Alpami. Nie wiemy, co się mogło zmienić. I właśnie tego chcemy się dowiedzieć. - Zaledwie w piętnastu ludzi - rzekł Jered. - Ile się da, przepłyniemy parowcem. Potem przesią- dziemy się na płaskodenne łodzie, które w razie potrzeby będziemy przenosić lądem. - Będzie wam potrzebny ktoś, kto zna kontynent. Na tyle, na ile można go znać. - W Jeffersonville nad Renem są traperzy i tropiciele. Ci ludzie są tam niemal od chwili Cudu. - Słyszałem od Caroline, że jesteś fotografem. - Tak. - To twoja pierwsza wyprawa? - Na kontynent pierwsza, ale w zeszłym roku towa- rzyszyłem Walcottowi nad rzeką Gałlatin. Mam niejakie doświadczenie. - To Liam załatwił ci tę pracę? - Tak. - Na pewno myślał, że tak będzie najlepiej. Ale Liama dzieli od nas Atlantyk. I pieniądze. Możliwe, że nie rozu- mie, w co cię wpakował. Kontynent zamieszkują ludzie gorącej krwi. Tak, znam doskonale Doktrynę Wilsona 0 Europie jako pustkowiu, które należy ponownie zalud- nić. W sumie to nawet szlachetna myśl, ale cieszę się, że Anglia wywalczyła sobie wyjątkową pozycję. Jednak żeby zmusić do ustąpienia kadłubowe rządy Francji i Nie- miec, trzeba było najpierw zatopić kilka kanonierek. A i tak... - Postukał w fajkę. - Narażasz się na niebez- pieczeństwo. Zdaje mi się, że Liam nie ma o tym pojęcia. - Nie boję się kontynentu. - Caroline cię potrzebuje. Lily też. Chronienie siebie 1 rodziny nie jest oznaką tchórzostwa. - Pochylił się w je- go stronę. — Możesz zostać u mnie, jak długo zechcesz. Mogę napisać do Liama i wszystko mu wytłumaczyć. Zasta- nów się nad tym, Guilfordzie. - Ściszył głos. — Nie chciał- bym, żeby moja siostrzenica owdowiała. Caroline stanęła w drzwiach do kuchni. Popatrzyła z po- wagą na Guilforda, po czym podkręciła wszystkie lampy gazowe, aż pomieszczenie zalało jasne światło. ROZDZIAŁ CZWARTY Przebywając w posiadłości rodziny Sanders-Moss, czuł się, jakby usunięto mu jądra. Był pieszczoszkiem wśród kobiet i eunuchem wśród mężczyzn. Nic przyjemnego, myślał Elias Vale, ale też należało się tego spodziewać. Wszedł w te progi jako eunuch, bo nie było innego sposobu. Z czasem opanuje ten dom i jeśli mu się spodoba, dokona przewrotu pałacowego. Harem będzie należał do niego, a książęta będą rywalizować o je- go przychylność. Dziś odbywał się wieczorek z okazji, której zdążył już zapomnieć: urodzin, może rocznicy. Nieważne, i tak nie będzie musiał wznosić toastu. Ważne było to, że pani San- ders-Moss poprosiła go, by uświetnił kolejną uroczystość; że ufała mu i uważała za ekscentryka, czarującego, acz niekłopotliwego. Nie wolno się było upijać, flirtować z żo- nami ani równać z możnymi tego świata. Podczas kolacji siedział na wyznaczonym sobie miej- scu i bawił rozmową córkę jakiegoś kongresmana oraz podrzędnego pracownika Smithsonian Institution, opowia- dając z ironicznym dystansem zasłyszane gdzieś historie o stukających stolikach i pojawianiu się duchów. W tych spobożniałych nagle czasach spirytyzm stał się herezją, ale herezją amerykańską, łatwiejszą do przełknięcia niż na przykład, katolicyzm z jego mszą łacińską i nie ist- niejącymi europejskimi papieżami. Kiedy już odegrał rolę kuriozum, zaczął się po prostu uśmiechać i słuchać roz- mowy, która płynęła wokół jego dyskretnej osoby niczym woda dokoła skały. Najtrudniej, przynajmniej z początku, było zachować spokój na widok takiego zbytku. Nie żeby był mu on zu- pełnie obcy. Wychował się w dość zamożnym domu w No- wej Anglii, z którego uciekł niczym zbuntowany anioł. Od- różniał zwykły widelec od deserowego. Ale od tamtej pory wiele nocy spędził pod zimnymi mostami, a posiadłość rodziny Sanders-Moss po prostu przerastała go swym ogromem. Elektryczne światła i służący; plasterki woło- winy grubości papieru; baranina w sosie miętowym. Gości obsługiwała Olivia, ładna i nieśmiała Murzynka w wiecznie przekrzywionym czepku. Vale przekonał pa- nią Sanders-Moss, by oszczędziła służącej zbyt surowej kary, dzięki czemu upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu: okazał całą swą dobroć i wkradł się w łaski służącej, co zawsze było przydatne. Mimo to 01ivia wciąż go unikała; zdaje się, że uważała go za złego ducha. Co nie odbiegało zbytnio od prawdy, chociaż Vale stroił sobie żarty z te- go określenia. Wszechświatem rządziły siły znacznie bar- dziej skomplikowane, niż wyobrażała to sobie biedna, pro- sta Oli via. Wniosła właśnie deser. Rozmowa zeszła na ekspedycję Fincha, która wylądowała w Anglii i gotowała się do prze- prawy na kontynent. Zdaniem córki kongresmana, sie- dzącej po lewej ręce Vale'a, było to ciekawe i śmiałe przed- sięwzięcie. Urzędnik od mięczaków, czy co to tam było, uważał, że w Anglii grozi ekspedycji większe niebez- pieczeństwo niż w Europie. Córka kongresmana sprzeci- wiła się: - To samej Europy powinni się obawiać. — Zmarsz- czyła z wdziękiem brwi. — Przecież wiesz, co ludzie mó- wią. Wszystko, co tam żyje, jest brzydkie i po większej części zabójcze. - Ale nie bardziej niż ludzie. - Młody urzędnik chciał chyba sprawiać wrażenie cynika. Pewnie wyobrażał so- bie, że dodaje mu to lat. - Znowu prowokujesz, Richardzie. - I rzadko tak brzydkie jak oni. - Są odważni. - To fakt, ale na ich miejscu bardziej martwiłbym się o Partyzantów i Anglików. - Na razie jest spokój. - Na razie. Ale Anglicy nie są do nas przyjaźnie uspo- sobieni. Przecież wiesz, że Kitchener zaopatruje Party- zantów. - To zwykła plotka i nie powinieneś jej powtarzać. - Stanowią zagrożenie dla naszej polityki w Europie. - Mówimy o wyprawie Fincha, a nie o Anglikach. - Preston Finch z pewnością zna się na żegludze, ale spodziewam się, że więcej osób padnie ofiarą kul niż wi- rów. Albo potworów. - Tylko nie wspominaj o potworach, Richardzie. - To o dopustach bożych. - Na samą myśl o tym ciarki przechodzą mi po ple- cach. Partyzanci to koniec końców ludzie. - Dobre sobie. Ale doktor Vale nie miałby chyba co robić, gdyby kobiety nie miały romantycznych skłonności. Mam rację? Na twarzy Vale'a wykwitł najbardziej przymilny uśmie- szek. - Kobiety zazwyczaj potrafią wyraźniej dostrzec nie- skończoność. Albo mniej się jej boją. - Właśnie! — Córka kongresmana zarumieniła się ze szczęścia. — Nieskończoność, Richardzie. Vale z chęcią pokazałby jej nieskończoność. Spaliłaby jej miłe oczęta na popiół. Skóra zeszłaby jej z czaszki, pomyślał. Po kolacji mężczyźni przeszli ze szklaneczkami brandy do biblioteki, Vale zaś pozostał z kobietami. Rozmawiały o siostrzeńcach w armii, z którymi urwały się kontakty, o mężach, którzy długo w noc przesiadywali w Depar- tamencie Stanu. Vale nie potrafił dociec znaczenia tych sygnałów. Wojna? Z Anglią? Z Japonią? Mało prawdopo- dobne... ale po śmierci Wilsona Waszyngton zamienił się w ciemną, omszałą i łatwą do zatrucia studnię. Naciskany, Vale ograniczał się do salonowych proroctw. Zaginione koty i zabłąkane dzieci; groza febry, Heine-Me- dina, grypy. Kreślone przez niego wizje były dobroduszne i nie miały wiele wspólnego ze zjawiskami nadprzyrodzo- nymi. Na pytania bardziej osobistej natury odpowiadał u siebie, a trzeba przyznać, że w ciągu dwóch miesięcy od pierwszego spotkania z Eleanor znacznie przybyło mu klientów. Był na najlepszej drodze do kariery Ojca Spo- wiednika całego pokolenia starzejących się dziedziczek. Wszystko uważnie notował. Wieczór ciągnął się w nieskończoność i nic nie wskazy- wało na to, by miało się zdarzyć coś ciekawego. Nie będzie czego zapisać w dzienniku, pomyślał Vale. Ale trzeba się było kręcić właśnie tutaj. Nie tylko dla zwiększenia do- chodów, choć był to wielce pożądany efekt uboczny. Po- dążał za głosem intuicji, chyba nie do końca własnej. Jego bóg kazał mu tu być. I człowiek musi spełniać wolę boga, bo taka jest boska natura, myślał. Żeby być słuchanym. To nade wszystko. Gdy wychodził, Eleanor przyprowadziła mu wyraźnie pijanego mężczyznę. - Doktorze Vale? To profesor Randall. Panowie już się chyba znają? Vale uścisnął dłoń białowłosego starca. Który to z eks- ponatów w zgromadzonej przez Eleanor kolekcji wapnia- ków z uczelni i urzędów? Randall, a tak, ktoś z Muzeum Historii Naturalnej, kustosz działu... czyżby paleontolo- gii? Tej osieroconej nauki. - Proszę odprowadzić go do automobilu, dobrze? - ciąg- nęła Eleanor. - Eugene, idź z doktorem Vale'em. Spacer po posiadłości pomoże ci dojść do siebie. Nocne powietrze pachniało kwiatami i rosą. Vale uważ- niej przyjrzał się towarzyszowi i wydało mu się, że pod skórą dostrzega niewyraźną konstrukcję. Koralowe na- rośle starości - pergaminowa skóra, artretyczne knykcie - które przesłaniają duszę. Jeżeli paleontolodzy ją mają. - Finch zwariował — mruknął Randall, kontynuując jakąś przerwaną rozmowę —jeśli myśli... jeśli myśli, że zdoła dowieść... - Nie ma czego dzisiaj dowodzić, proszę pana. Randall potrząsnął głową i spojrzał na Vale'a, być mo- że dopiero teraz go dostrzegając. - Pan. A, to pan jest tym wróżbitą? - W pewnym sensie. - Widzi pan przyszłość, co? - Przez szybę - odparł Vale. - Niewyraźnie. - Przyszłość świata? - Mniej więcej. - Mowa o Europie, tej Sodomie, doszczętnie zepsutej i rzuconej w oczyszczające płomienie. Dlatego wszędzie wyrywamy korzenie europeizmu, cokolwiek by to miało znaczyć. Zwykła obłuda. Przelotna moda polityczna. Chce pan zobaczyć Europę? - Ruchem ręki ogarnął białe ko- lumny posiadłości rodziny Sanders-Moss. - Oto ona! Dwór wersalski. Łudzące podobieństwo. Gwiazdy błyszczały na wiosennym niebie. Ostatnimi czasy Vale zaczął dostrzegać w rozgwieżdżonym firma- mencie pewną głębię, nawarstwienie lub zagłębienie, któ- re kojarzyło mu się z lasami i łąkami, ze splątanymi cha- szczami, w których czaiły się drapieżniki. Jako na niebie, tak i na ziemi. - Ten Stwórca, o którym ględzą ludzie pokroju Fin- cha — rzekł Randall. - Ludzie chcą w to wierzyć. Ale na ska- mielinie nie ma odcisków palców. Pewnie zmył je Potop. Randall wygadywał bzdury. Od czasu Cudu zmienił się klimat opinii publicznej i ludzie o poglądach profesora sami stali się czymś w rodzaju żywych skamielin - ma- mutami uwięzionymi w epoce lodowcowej. Naturalnie, Ran- dall, kolekcjoner kości, nie domyśli się, że Vale jest ko- lekcjonerem niedyskrecji. Kto zapłaciłby za to, by dowiedzieć się, co Randall my- śli o Prestonie Finchu? W jakiej walucie, kiedy? - Przepraszam - odezwał się Randall. — Pewnie w ogó- le pana to nie interesuje. - Przeciwnie - zaoponował Vale, zanurzając się ze swą ofiarą w pachnący rosą mrok. - Interesuje mnie to nie- zmiernie. ROZDZIAŁ PIĄTY Łodzie płaskodenne przybyły z Nowego Jorku i zostały przetransportowane na parowiec Argus, który miał prze- płynąć kanał. Guilford, Finch, Sullivan i mierniczy Chuck Hemphill nadzorowali załadunek i tak dokuczyli oficero- wi zawiadującemu ładownią, że ten wygonił ich do doku, w którym smołowano okręty. Promienie wiosenne słońca obmywały nabrzeże i rozjaśniały usmolone pomosty; przy podporach gniły kępy nibylotosu, po niebie krążyły mewy. To one pierwsze zawędrowały do Darwinii, ich śladem poszli ludzie, pszenica, jęczmień i ziemniaki, dzikie kwia- ty, szczury, bydło, owce, wszy, pchły, karaluchy - cały biologiczny tygiel nadmorskich osiedli. Preston Finch stał na nabrzeżu; ogromne ręce zało- żył za plecy, oczy osłonił tropikalnym hełmem z korka. W oczach Guilforda był paradoksem: człowiekiem zahar- towanym, silnym mimo wieku, zaprawionym w bojach ba- daczem rzek o niekwestionowanej odwadze i mądrości. Za to jego geologia Noego, choć modna w niespokojnym okresie tuż po Cudzie, wydawała się Guilfordowi zbiorem półprawd, wątpliwej argumentacji i nostalgicznego pro- testantyzmu. Była nie do przyjęcia, choćby okraszał ją teoriami sedymentacji i cytatami z Berkeleya. Co więcej, Finch nie zamierzał dyskutować na temat swoich idei i nie znosił krytyki nawet z ust kolegów, a co dopiero zwykłego fotografa. Jak się czuje człowiek, zastanawiał się Guilford, któremu pod czaszką wyrosła taka baroko- wa konstrukcja? Osobliwa katedra z tyloma podporami i potężnymi murami? John Sullivan, inna szara eminencja wyprawy, oparł się o falochron, założył ręce na piersi i uśmiechnął się nieznacznie spod obszernego ronda słomkowego kapelu- sza. Dwóch starzejących się mężczyzn, Finch i Sullivan, ale Sullivan się uśmiechał - oto cała różnica. W ładowni Argusa spoczęła ostatnia skrzynia. Finch podpisał trzymany przez spoconego oficera manifest okrę- towy. Klamka zapadła. Argus miał wypłynąć nazajutrz rano. Sullivan dotknął ramienia Guilforda. - Ma pan chwilę, panie Law? Chciałbym panu coś po- kazać. „Muzeum Monstrów" - obwieszczała tabliczka nad drzwiami. Budynek wyglądał bardziej na szopę, chociaż był stary, przynajmniej w porównaniu z innymi budowlami w Lon- dynie; prawdopodobnie należał do pierwszych trwałych konstrukcji wzniesionych na bagnistych brzegach Tami- zy. Guilford odniósł wrażenie, że właściciele wielokrotnie go porzucali. - To tu? - zapytał. Zrobili krótki spacer z nabrzeża, mijając od tyłu jakieś ceglane spelunki. Było tam duszno i mroczno. - Dwa pensy za obejrzenie monstrów - stwierdził Sul- livan. Przeciągał głoski jak mieszkaniec Arkansas, lecz w jego ustach akcent ten brzmiał niczym z Oksfordu. Tak przynajmniej oksfordzką wymowę wyobrażał sobie Guil- ford. - Właściciel jest pijakiem. Ale ma jeden ciekawy eksponat. „Właściciel", ponury mężczyzna, od którego zajeżdżało ginem, otworzył drzwi na pukanie Sullivana, wziął do brudnej ręki pieniądze i bez słowa zniknął za płócienną zasłoną; goście mogli się przyjrzeć wypchanym okazom ustawionym na prymitywnych półkach w wąskim pokoju przejściowym. Mniejsze eksponaty były prawdziwe - da- wało się w nich rozpoznać niechlujnie spreparowane dar- wińskie zwierzęta: ptaka pętelkowca, kolekcję sześciono- gich padlinożerców, węża gepardowego z otwartą szczęką. Sullivan uniósł roletę, ale zdaniem Guilforda dodatkowe oświetlenie na nic się nie przydało. Szklane oczy lśniły, skierowane w różne strony. - To - powiedział Sullivan. Miał na myśli stojący szkielet umieszczony skromnie w kącie. Guilford podszedł do niego sceptycznie. Na pierw- szy rzut oka przypominał szkielet niedźwiedzia - niezgrab- ny dwunóg, żebra połączone z kręgosłupem, przerażająca długa czaszka o licznych stawach, zęby niczym krzemien- ne noże. Straszny. - Ale to falsyfikat - orzekł Guilford. - Skąd ten wniosek, panie Law? • Czy ten Sullivan nie ma oczu? - pomyślał Guilford. - Składa się z samego sznurka i drutu do belowania. Niektóre kości są świeższe od innych. To wygląda na kość udową krowy, tam stawy nie są nawet do siebie dopa- sowane. - Doskonale. Oko fotografa. - Do tego nie potrzeba fotografa. - Ma pan oczywiście rację. Cała ta anatomia to taki żart. Ale mnie interesują doskonale wysklepione żebra, a szczególnie czaszka. Guilford przyjrzał się im raz jeszcze. Żebra i kręgosłup pasowały do układu Darwina: typowe ustawienie, kręgo- słup w kształcie litery U o głębokim żłobku w strunie grzbietowej. Czaszka natomiast była wydłużona, przypo- minała nieznacznie krowią, wysoko sklepiona i pojemna: czerep przebiegłego mięsożercy. - Sądzi pan, że są autentyczne? - W tym sensie, że to prawdziwe kości, nie wykonane z masy papierowej, a poza tym wyraźnie nie należą do ssaka. Nasz gospodarz utrzymuje, że kupił je od osadni- ka, który z kolei wykopał je z trzęsawisk w okolicach Lea, gdy szukał jakiegoś opału tańszego od węgla. - Czyli są stosunkowo młode. - Raczej tak, choć mkt nie widział stworzenia choćby odrobinę podobnego do tego osobnika. Na kontynencie jest bardzo mało dużych drapieżców. Donnegan opisał mię- sożercę wielkości geparda, którego napotkał w Masywie Centralnym, ale tu jak dotąd nie odkryto niczego wię- kszego. A zatem czego przedstawicielem jest ten okaz, panie Law? To intrygujące pytanie. Duży, niedawno wy- marły drapieżnik? - Mam nadzieję, że wymarł. Robi piorunujące wra- żenie. - To prawda, a sądząc po czaszce, jest obdarzony inte- ligencją. W porównaniu z innymi zwierzętami. Jeśli ist- nieją jeszcze jakieś osobniki jego plemienia, to te tak hołu- bione przez Fincha pistolety mogą się nam bardzo przydać. A jeśli nie... - Jeśli? - Cóż, mówimy o gatunku wymarłym, ale kontynent ma zaledwie osiem lat. - Zakłada pan, że kontynent ma dłuższą historię? - spytał ostrożnie Guilford. - Nie zakładam, lecz wnioskuję z danych. Wie pan, to rozumowanie jest dobrze znane. Zastanawiałem się tyl- ko, jakie zajmuje pan stanowisko. - Sęk w tym, że mamy do czynienia z dwiema histo- riami. Jeden kontynent, ale dwie historie. Nie wiem, jak je pogodzić. - Dobry pierwszy krok. Mam zgadywać, panie Law? O którą chodzi? Elżbieta Pierwsza czy ten nasz kościany przyjaciel? - Naturalnie, zastanawiałem się nad tym, ale... - Proszę mówić bez ogródek. - Obie - oświadczył stanowczo Guilford. - Jakimś spo- sobem... obie historie. - Ale czy to możliwe? - Najwidoczniej możliwe. - Doskonale - Sullivan uśmiechnął się od ucha do ucha. Guilford zdał jakiś egzamin, choć nie wiadomo, o co star- cowi chodziło. Law nie miał nic przeciwko temu: lubił Sullivana, pochlebiało mu, że botanik traktuje go jak równego sobie. Przede wszystkim jednak cieszył się, że opuści! chatę i znalazł się na słońcu. Mimo że londyńskie doki pachniały niewiele lepiej. Tej nocy po raz ostatni spał w jednym łóżku z Ca- roline. Ostatni raz do jesieni, poprawił się w myślach, choć niezbyt go to pocieszyło. Co gorsza, żona nie była dla nie- go szczególnie serdeczna. Była jedyną kobietą, z którą kiedykolwiek się kochał. Spotkał ją w biurach Atticus i Pierce, gdy nanosił ostat- nie poprawki do ilustracji w Skamielinach łupkowych Gór Skalistych. Natychmiast poczuł odruchową sympatię do tej nadąsanej, dumnej córki Pierce'ów. Namówił jej wuja, by ich sobie przedstawił, i przez kilka następnych tygodni obserwował jej odwiedziny w biurach: sekretarka powie- działa mu, że co środę w południe je obiad z wujem. Po jednym z takich spotkań Guilford zagadnął ją i zapro- ponował, że odprowadzi do tramwaju. Przyjęła propozycję, spoglądając na niego spod korony włosów niby ostrożna księżniczka. Ostrożna i zraniona. Caroline nie doszła jeszcze do sie- bie po stracie rodziców podczas Cudu, ale taki ból był wtedy na porządku dziennym. Guilfordowi udawało się od czasu do czasu przywołać uśmiech na jej usta. W tamtym okresie chwile milczenia raczej sprzyjały im, niż rodziły wrogość: powstawało dzięki nim głębsze, subtelniejsze porozumienie. W tym niewidzialnym języku powiedziała coś w rodzaju: „Cierpię, ale duma nie pozwala mi tego wyznać. Możesz mi pomóc?". A on odparł: „Stworzę ci bez- pieczne zacisze. Stworzę ci dom". Teraz leżał, nie mogąc zasnąć, i słuchał odgłosów prze- jeżdżających od czasu do czasu wozów konnych, a od ukocha- nej oddzielała go dolina bawełnianej pościeli. Czy można złamać nie wypowiedzianą obietnicę? Szczerze mówiąc, nie udało mu się stworzyć Caroline bezpiecznego zacisza. Za dużo i za często podróżował: na zachód, a teraz tutaj, i niekna córkę, lecz Drzvwiózł ie na to obce wybrze- że, gdzie zamierzał je zostawić... w imię historii, nauki albo swoich lekkomyślnych marzeń. Tłumaczył sobie, że to cecha mężczyzn, że postępowali tak od wieków i że gdyby nie to, ludzkość wciąż żyłaby na drzewach. Ale prawda była bardziej skomplikowana, obejmowała sprawy, o których Guilford wolał nie myśleć, stanowiła być może blade odbicie obrazu jego ojca, któ- rego przyziemny pragmatyzm doprowadził do przedwczes- nej śmierci. Caroline już spała lub prawie spała. Położył dłoń na ła- godnym stoku jej biodra, delikatnym ruchem mówiąc „Ale wrócę". Zareagowała sennym skuleniem, niemal wzrusze- niem ramion, nie do końca obojętnym. „Być może". Nazajutrz rano byli dla siebie jak obcy. Caroline i Lily pojechały z nim do doków, w których kołysał się niespokojnie Argus. Pordzewiały kadłub okrę- tu spowijały warkocze mgły. Guilford objął Caroline, czując się niezręcznie i nie po- trafiąc wykrztusić słowa; potem Lily wspięła się w jego ramiona i przycisnęła mu do twarzy miękki policzek. - Wróć szybko, tato - powiedziała. Guilford obiecał, że wróci. Przynajmniej córka mu wierzyła. Wszedł na pomost, przy relingu odwrócił się i chciał pomachać im na pożegnanie, lecz zginęły w tłumie wy- pełniającym nabrzeże. Jak szybko, myślał. Jak szybko. Argus przemierzał kanał La Manche we mgle. Guil- ford zaszył się w kajucie, dopóki słońce nie przebiło się przez jej zasłonę, a Sullivan nie zażądał, żeby wyszedł z nim na pokład obejrzeć kontynent w świetle poranka. Oczom Lawa ukazała się podmokła zielona równina, przeczesywana podmuchami zachodniego wiatru — słone bagna u olbrzymiego ujścia Renu. Skały wyrastały z zie- mi jak pomniki nie z tego świata, a drzewa żłobkowate zagarniały na własność deltę wszędzie tam, gdzie ich pa- jęczastym korzeniom wystarczało mułu. Parowiec brnął wąskim, lecz nie zarośniętym kanałem - powoli, bo dno dało się wysondować tylko w przybliżeniu, a po burzy częs- to przemieszczały się zwały iłu - w stronę, ciemniejszego gąszczu. Jeffersonville wskazywał pióropusz dymu na płas- kim zielonym horyzoncie, z czasem smuga, wreszcie pło- we stado ruder wbudowanych w pokrytą trzcinami pod- mokłą wyżynę lub ustawionych na palach, które wbito w twardszy i pewniejszy grunt; wszędzie widać było pro- ste doki i niewielkie łodzie, niósł się odór soli, ryb, od- padków i ludzkich odchodów. Zdaniem Caroline, Londyn był prymitywny; Guilford dziękował Bogn, że nie dane jej było ujrzeć Jeffersonville. Miasteczko wyglądało jak przestroga: tu kończy się cywilizacja. Dalej panuje ana- rchia Natury. Przy obwieszonych sieciami nabrzeżach tłoczyły się ło- dzie rybackie, kanoe i coś, co wyglądało na tratwy zbite z darwińskiego drewna, ale tylko jedna jednostka dorów- nująca wielkością Argusowi — amerykańska kanonierka pod banderą narodową. - To tym popłyniemy w górę rzeki — oznajmił Sulli- van, który stał koło Guilforda przy relingu. — Nie zaba- wimy tu długo. Niech Finch złoży pokłon Marynarce Wo- jennej, a my znajdźmy tropiciela. - My? - zdziwił się Guilford. - Pan i ja. Potem będzie pan mógł ustawić swoje so- czewki. Ujęcie całej naszej grupy na tle doków. „Zaokręto- wanie w Jeffersonville". To powinno robić wrażenie. - Sul- livan poklepał go po plecach. - Głowa do góry, panie Law. To prawdziwy nowy świat, na którym stanie za chwilę pańska stopa. Ale na tych trzęsawiskach trudno było o stały ląd. Al- bo człowiek trzymał się kładek, albo ryzykował utonięcie. Guilford zachodził w głowę, czy taka właśnie jest cała Darwinia — błękitne niebo, szumiący wiatr, czające się niebezpieczeństwo. Sullivan powiadomił Fincha, że idzie z Guilfordem wy- nająć przewodnika. Law stracił orientację, gdy tylko na- brzeże znikło im z oczu, skryte za chatami rybaków i kę- pą wysokich drzew meczetowych. Ale Sullivan chyba wiedział, co robi. Stwierdził, że był tu w 1918 roku, kiedy katalogował gatunki zamieszkujące te podmokłe tereny. - Znam to miasto, chociaż trochę od tego czasu urosło, spotkałem już kilku znajomków. Mijani ludzie sprawiali wrażenie nieokrzesanych i nie- bezpiecznych. Rząd wkrótce po Cudzie zaczął przydzielać ziemię i opłacać podróż, lecz na życie na pograniczu de- cydowali się tylko ludzie szczególnego autoramentu. Wie- lu uciekło przed karzącą ręką sprawiedliwości. Żyli z rybołówstwa, traperstwa i sprytu. Na pierwszy rzut oka widać było, że brakowało tu czystej wody i myd- ła. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety chodzili w prostych ubraniach i z długimi, zmierzwionymi włosami. Mimo to niektórzy spoglądali na Sullivana i Lawa z rozbawieniem tubylca obserwującego turystę. — Idziemy do człowieka o nazwisku Tom Compton — oznajmił Sullivan. - To najlepszy tropiciel w Jefferson- ville, o ile jeszcze żyje albo nie wędruje po buszu. Tom Compton mieszkał w drewnianej chałupie z dala od wody. Zamiast zapukać, Sullivan wpadł do środka przez uchylone drzwi — może takie były zwyczaje w Darwinii. Guilford ostrożnie wszedł za nim. Gdy jego oczy przyzwy- czaiły się do półmroku, zobaczył czystą i wysprzątaną iz- bę: na podłogę z desek narzucono bawełniany chodnik, ściany obwieszono różnorakim sprzętem myśliwskim i ry- backim. W kącie siedział spokojnie Tom Compton, zwa- listy mężczyzna o ogromnej, splątanej brodzie. Ciemna skóra sugerowała, że jest mieszańcem. Na szyi miał na- szyjnik z pazurów dzikich zwierząt. Jego koszulę utkano z jakiegoś miejscowego szorstkiego włókna, za to spod- nie - do połowy schowane w butach z wysokimi chole- wami - były chyba ze zwykłego drelichu. Na widok gości 1 zamrugał bez entuzjazmu i wziął ze stołu obok fajkę z dłu- gim ustnikiem. - Nie za wcześnie? - zapytał Sullivan. - Kiedy cię widzę, to nie. - Compton potarł zapałkę i przyłożył ją to cybucha. - Wiesz, po co przyszedłem, Tom? - Obiło mi się o uszy. - Jedziemy w głąb kontynentu. - Co mnie to obchodzi? - Chciałbym, żebyś nam towarzyszył. - Nie mogę. - Przeprawiamy się przez Alpy. - Nie interesuje mnie to. Podał fajkę Sullivanowi, a ten zaciągnął się dymem. To nie tytoń, pomyślał Guilford. Sullivan przekazał mu fajkę, a ten spojrzał na nią przerażony. Czy może grzecz- nie odmówić, czy też znalazł się na czymś w rodzaju in- diańskiego spotkania na szczycie, na którym fajka zastę- puje uścisk dłoni? Tom Compton roześmiał się. - To suszone liście pewnej rośliny rzecznej. Działają narkotycznie, ale daleko im do opium - wyjaśnił Sullivan. Guilford wziął sękaty cybuch. Dym pachniał jak piw- nica. Większość dymu wydmuchał w ataku kaszlu. - Nowicjusz - stwierdził Tom Compton. - Nie zna te- go miejsca. - Nauczy się. - Uczą się - potwierdził tamten. - Wszyscy. Chyba że kontynent zdąży ich najpierw wykończyć. Od dymu z fajki Toma Comptona Guilfordowi zrobiło się lżej na sercu, a świat wydał się prostszy. Wydarzenia zwolniły tempo i pełzły naprzód bez przerw. Gdy układał się na koi na pokładzie Argusa, z całego dnia pozostały już tylko okruchy wspomnień. Pamiętał, że poszedł z doktorem Sullivanem i Tomem Comptonem do tawerny na nabrzeżu, gdzie ciemne piwo *"" podawano w kuflach z suszonych pni drzew żłobkowa- tych. Naczynia były porowate i zaczęłyby przeciekać, gdy- by płyn stał w nich zbyt długo. Wymuszało to sposób pi- cia, który nie sprzyjał jasności myśli. Było też coś do jedzenia, darwińska ryba, którą ułożono na talerzu ni- czym bezwładną, czarną raję. Smakowała solą i błotem; Guilford przełknął ledwie kilka kęsów. Spierali się na temat ekspedycji. Osadnik pogardzał nią, utrzymując, że jedynym jej celem jest pokazanie ame- rykańskiej flagi i utwierdzenie roszczeń Stanów Zjedno- czonych do terytorium w głębi kontynentu. - Sam mówiłeś, że ten Finch to dureń. - Jest kapłanem, a nie naukowcem. Nie dostrzega róż- nicy między tymi zajęciami. Ale nie jest idiotą. W kanio- nie Katarakty uratował od utonięcia trzech ludzi - prze- niósł człowieka z obustronnym zapaleniem płuc do Lees Ferry. To było dziesięć lat temu, ale jestem pewien, że to samo zrobiłby choćby jutro. Zaplanował tę wyprawę i zdobył na nią fundusze, więc gotów byłbym powierzyć mu życie. - Wystarczy, że zapuścisz się z nim w głąb kontynentu. - I taki mam zamiar. Nie znam lepszego towarzysza. Widziałem lepszych naukowców, ale nawet pod tym wzglę- dem Finch ma niejakie zalety. W Waszyngtonie panu- je atmosfera nie sprzyjająca jakiejkolwiek nauce: nie po- trafiliśmy przewidzieć i nie umiemy wytłumaczyć Cudu, a w oczach niektórych równa się to niemal odpowiedzial- ności za jego wystąpienie. Idolom na glinianych nogach nie powodzi się najlepiej przy planowaniu budżetów. My tym- czasem możemy pokazać Kongresowi Fincha jako przykład tak zwanej nauki nabożnej, która nie stanowi zagrożenia ani dla rodziny, ani dla ołtarza. Zapuszczamy się na kon- tynent, dowiadujemy się tego i owego... i szczerze mó- wiąc, im więcej się dowiemy, tym bardziej zachwieje to naukową pozycją Fincha. - Wykorzystują was. Jak Donnegana. Na pewno zbie- rzecie kilka próbek. Ale tym nadzianym facetom zależy na tym, żeby dowiedzieć się, jak daleko dotarli Partyzan- ci, czy w dolinie Ruhry jest węgiel, a w Lotaryngii żelazo... - Nawet jeśli odkryjemy jakichś Partyzantów albo za- uważymy trochę antracytu, to co? Wcześniej czy później i tak do tego dojdzie, czy przekroczymy Alpy, czy nie. Tym sposobem zdobywamy przynajmniej przy okazji trochę wiedzy. Tom Compton zwrócił się do Guilforda. - Sullivanowi zdaje się, że ten kontynent jest zagad- ką, którą potrafi rozwiązać. To śmiała i głupia myśl. - Zapuszczałeś się głębiej niż większość traperów - nie ustępował Sullivan. - Ale nie aż tak daleko. - Wiesz, czego można się spodziewać. - Od pewnego momentu już nikt tego nie wie. - A mimo to masz doświadczenie. - Z pewnością więcej niż ty. - Twoje umiejętności okazałyby się bezcenne. - Mam co innego do roboty. Przez chwilę pili w milczeniu. Po następnej kolejce piwa rozmowa przybrała filozoficzny ton. Pogranicznik zwrócił ku Guilfordowi swą naznaczoną wiatrem i deszczem brą- zową twarz, dziką niczym pysk niedźwiedzia. - A pan tu po co, panie Law? - Jestem fotografem. — Żałował, że nie zabrał apara- tu; chciał zrobić zdjęcie Tomowi Comptonowi. Temu spa- lonemu słońcem, tonącemu w odmętach brody dzikiemu zwierzęciu. - Znam pański zawód. Ale dlaczego się pan tu zna- lazł? Dla kariery. Dla sławy. Dla obrazów uwięzionych w szkle i srebrze, obrazów rzek i górskich hal, których nie wi- działo jeszcze ludzkie oko. - Sam nie wiem - usłyszał swój głos. - Pewnie z cie- kawości. Tom Compton obrzucił Guilforda kosym spojrzeniem, jakby ten przyznał się, że jest trędowaty. ' I - Ludzie zjeżdżają tu, żeby przed czymś uciec albo cze- goś szukać, panie Law. Żeby zarobić trochę pieniędzy al- bo, jak nasz Sullivan, czegoś się dowiedzieć. Ale ci, co nie mają celu... ci są najgroźniejsi. Gdy usypiał, kołysany przez bujającego się na falach przypływu Argusa, przypomniało mu się coś jeszcze: roz- mowa Sullivana i Toma Comptona na temat kontynentu i przestrogi osadnika - nowe rzeki wyżłobiły sobie koryta nie zawsze zgodne z dawnymi mapami, zwierzęta były niebezpieczne, a o żywność tak ciężko, że bez zapasów człowiek wyprawiałby się jak na pustynię. Gorączki bez nazwy, częstokroć śmiertelne. Co do przebycia Alp, kilku traperów napomykało o starym przejściu przez Przełęcz Świętego Gotarda; pomysł nie był nowy. Ale dochodziły stamtąd takie opowieści, historie o duchach, pogłoski... - „wyssane z palca bzdury", orzekł Sullivan - być może, ale człowiekowi rozsądnemu dają do myślenia... „co nie dotyczy ciebie", dorzucił Sullivan, na co Tom wyszczerzył zęby w uśmiechu i dodał: „ciebie też nie, stary wariacie", a Guilford Law zachodził w głowę, jakaż to nie wypowie- dziana umowa stanęła pomiędzy tymi dwoma mężczyzna- mi i co może czekać ich na tym ogromnym i nie zbadanym terytorium. ROZDZIAŁ SZÓSTY Nareszcie Anglia, myślał Colin Watson, ale jakby nie do końca. Kanadyjski frachtowiec płynął w górę rozległego ujś- cia Tamizy, jego dziób rozcinał fale barwy zielonej her- baty: niczym w tropikach, przynajmniej o tej porze roku. Czuł się jak w Bombaju albo Biharze. Z pewnością nie miał wrażenia, że wraca do domu. Myślami pobiegł ku zawartości ładowni. Węgiel z Afry- ki Południowej, Indii, Australii, cenny towar w tej epoce buntów i chwiejącego się Imperium. Narzędzia i matryce z Kanady. A w skrzyniach setki strzelb Lee-Enfield z fa- bryki w Albercie - przeznaczonych dla Szaleństwa Kit- chenera, Nowego Londynu - mające wykroić z tych pust- kowi bezpieczne miejsce, które będzie czekało na dzień, gdy na brytyjskim tronie zasiądzie z powrotem angielski król. Strzelby znajdowały się pod pieczą Watsona. Gdy tyl- ko statek zakotwiczył w prymitywnych dokach, nakazał swoim ludziom - kilku sikhom i wiecznie niezadowolo- nym Kanadyjczykom - żeby zaczęli wynosić palety; on sam zszedł na ląd podpisać manifest dla władz porto- wych. Żar był nie do wytrzymania, a to drewniane mia- steczko, nawet przy najlepszych chęciach, trudno było uznać za Londyn. Mimo wszystko wreszcie zetknął się z Prze- mianą Europy, która jak dotąd była dla niego jakimś od- ległym zdarzeniem, równie dziwacznym i nieprawdopo- dobnym jak bajka. Z wyjątkiem ofiar, w które nie sposób było wątpić. Po dziesięciu latach wracał do zupełnie innego kraju. Ukończył tu bez wyróżnień szkołę prywatną i odbył szko- lenie w Korpusie Oficerskim w Woolwich: przeniósł się z jednych koszar do drugich, a deklinacje łacińskie po- rzucił dla manewrów artyleryjskich. W swej naiwności spodziewał się przygód jak z powieści młodzieżowych G. A. Henty'ego - pełnego godności bohaterstwa, buntow- ników z plemienia Ndebele, uciekających przed ostrzem jego miecza. Tymczasem wylądował w zapuszczonych ko- szarach w Kairze, gdzie miał pilnować sfory znudzonych piechurów, i przebywał tam aż do nocy, gdy niebo roz- świetlił jaskrawy ogień, a trzęsąca się ziemia zachwiała w posadach angielskim protektoratem w Egipcie. Było to życie raczej pozbawione celu, choć znajdował pocieszenie w przyjaźni i alkoholu oraz, mniej konkretnie, w Bogu i Ojczyźnie. Jednak w roku 1912 stało się jasne, że Bóg jest liczbą, a jeśli w ogóle istnieje, to z pewnością gardzi Anglikami. Ocalałe siły zbrojne skupiły się na ochronie brytyjs- kich posiadłości w Indiach i Afryce Południowej. Upadła Rodezja Południowa, Salisbury płonęło jak jesienne ognis- ko, Egipt i Sudan opanowali muzułmańscy rebelianci. Wat- sona wyciągnięto z gruzów Kairu i umieszczono w po- twornie zatłoczonym transporcie wojskowym do Kanady. Spędził wiele miesięcy w koszarach przejściowych w le- sistym regionie Kolumbii Brytyjskiej, aż wreszcie prze- niesiono go do zagubionego w prerii miasteczka, gdzie emi- gracyjny rząd Kitchenera zbudował małą fabrykę broni. Przed rokiem 1912 jako oficer nie wyróżniał się ni- czym szczególnym. Czy zmienił się on, czy też armia? Do- skonale pełnił funkcję kogoś w rodzaju brygadzisty; żył jak mnich, a surowe zimy i suche, denerwujące lata znosił z zadziwiającą cierpliwością. Świadomość, że niewiele bra- kowało, by mahdyści skrócili go o głowę, skłoniła go do zachowania pewnej pokory. W końcu skierowano go do Ot- tawy, gdzie nabierała tempa odbudowa i potrzebowano inżynierów wojskowych. Nazywano to „odbudową", lecz także Szaleństwem Kit- chenera: założenie nowego Londynu na brzegach rzeki, którą tylko w przybliżeniu można było uznać za Tamizę. Budowanie Jerozolimy w zielonej i odrażającej krainie. Krytycy nazywali to pustym gestem, ale nawet ten gest nie byłby możliwy bez okaleczonej, a mimo to wciąż po- tężnej Królewskiej Marynarki Wojennej. Stany Zjedno- czone wysunęły śmiałą tezę, że Europa winna być „wolna, otwarta na osadników i bez granic" - tak zwaną Doktrynę Wilsona, która w praktyce równała się hegemonii Amery- ki, powstaniu amerykańskiego Nowego Świata. Kadłubowe rządy Francji i Niemiec, nękane wewnętrznymi konfli- ktami w kwestii własnej legitymizacji i osłabione brakiem europejskich zasobów naturalnych, ustąpiły po wymianie kilku salw artyleryjskich. Kitchenerowi udało się wyne- gocjować dla Wysp Brytyjskich wyjątkowy status, co wy- wołało kolejną falę protestów. Ale wygnańcy ze Starej Eu- ropy, pozbawieni bazy przemysłowej, nie byli w stanie stawić czoła połączonym siłom Królewskiej Marynarki Wo- jennej i Białej Floty. Czyli sytuacja patowa. Jednak, zdaniem Watsona, nie- zbyt stabilna. Przykład: dowodzony przez niego cywilny frachtowiec i wojskowy ładunek. Miał za zadanie dopil- nować tajnego transportu broni z Halifaksu do Londynu. Przypuszczał, że broń trzymano potem w magazynach, lecz nie był to pierwszy i pewnie nie ostatni taki ładunek przewożony na rozkaz Kitchenera. Nie potrafił powie- dzieć, po co Nowemu Światu tyle karabinów, karabinów maszynowych Maxim i moździerzy... chyba że pokój nie był aż tak pewny, jak to wyglądało. Rejs przebiegł bez zakłóceń. Morze było spokojne, a nie- bo tak przejrzyste, jakby wykuto je z błękitnego metalu. Mając aż nadto czasu, Watson rozmyślał nad swoim ży- ciem. W porównaniu z innymi z tragedii 1912 roku wy- szedł bez większych szkód. Jego rodzice zmarli jeszcze przed Przemianą, nie miał też rodzeństwa, żony ani dzie- ci, po których mógłby nosić żałobę. Utracił tylko pewien styl życia. Bagaż coraz bledszych wspomnień. Przeszłość odeszła w niepamięć, a lata, pozbawione kompasu i ba- lastu, mijały strasznie szybko. Może to i dobrze, że w koń- cu przyniosło go do Anglii: do tej nowej, trawionej gorącz- ką pseudo-Anglii. Do tego rozgrzanego, prozaicznego zarzą- du portowego w ceglanym budynku poszarzałym od pyłu. Podał nazwisko, zaprowadzono go na zaplecze i przedsta- wiono zwalistemu południowoafrykańskiemu kupcowi, który z własnej woli chciał trzymać broń w swoich ma- gazynach, dopóki Arsenał nie będzie gotów na jej przy- jęcie. Nazywał się Pierce. Jered Pierce. Watson wyciągnął rękę. — Miło mi, panie Pierce. Afrykańczyk skrył dłoń Watsona w swej niedźwiedziej łapie. - Mi również, proszę pana, bez dwóch zdań. Caroline bała się Londynu, ale jeszcze bardziej nudzi- ła się w ciasnym gniazdku i sklepiku wuja. Od czasu do czasu wyręczała w pracy ciotkę Alice i nie miała nic prze- ciwko temu, ale musiała się też zajmować Lily. Nie chciała, żeby córka bawiła się sama na ulicy, gdzie zalegał gęsty kurz, a rynsztok lepiej było obchodzić z daleka; za to, w do- mu nie można było za nią nadążyć, gdy goniła kota lub urządzała herbatki z porcelanowymi figurkami Alice. Za- tem gdy tamta zaproponowała, że zajmie się dzieckiem, jeśli Caroline zaniesie Jeredowi obiad do doków, żona Guilforda była wdzięczna za tę chwilę przerwy. Czuła się tak, jakby ktoś nagle uwolnił ją z kajdan. Rozkosznie sa- motna. Przyrzekła sobie w duchu, że tego popołudnia nie bę- dzie rozmyślać o Guilfordzie i skupi uwagę na czym in- nym. Biegiem minęła ją gromadka usmolonych dzieci - pomyśleć tylko, że najmłodsze z nich mogły już przyjść na świat w tym koszmarnym miejscu! Jeden z chłopców ciągnął na sznurku leśnego skoczka; zwierzę szaleńczo zginało sześć bladozielonych nóg i wytrzeszczało przera- żone oczy. Może ten strach jest dobry. Może dobre jest to, że w tym na poły nieludzkim świecie przerażenie dzia- łało po obu stronach. Takimi myślami nigdy nie podzie- liłaby się z Guilfordem. Ale Guilford zniknął. No, powiedz to sobie wreszcie, myślała. Przed jesienią mógłby wrócić tylko w wyniku jakiejś katastrofy, a może i nawet wtedy nie. Pewnie za- nurzył się już w otchłani Darwinii, krainy jeszcze okro- pniejszej niż ponure cienie Londynu. Nie pytała już o powody. Wyjaśniał jej to cierpliwie dziesiątki razy, lecz te tłumaczenia miały tylko pozorny sens. Wiedziała, że kierują nim inne pobudki, niewypo- wiedziane, potężne jak przypływy i odpływy oceanu. Pu- szcza wezwała go i pobiegł na jej wołanie, nie zważając na dzikie zwierzęta, wzburzone rzeki, gorączkę i bandy- tów. Uciekł z domu jak nieszczęśliwy chłopczyk. I zostawił ją tutaj. Nienawidziła tej Anglii, nawet nie chciała jej tak nazywać. Nie cierpiała jej odgłosów — za- równo ludzkiej aktywności, jak i dźwięków przyrody (jesz- cze gorszych!) - które wlewały się nocą przez okno; miały jakieś zupełnie niepojęte źródła: były niczym bzyczenie owadów, skamlanie małego, zranionego psiaka. Nie zno- siła tego smrodu, trujących lasów i nawiedzonych rzek. Londyn był więzieniem, którego pilnowały potwory. Skręciła na drogę biegnącą wzdłuż rzeki. Z rowów i kanałów spływały do Tamizy różne odpadki; nad wodą krążyły hałaśliwe mewy. Caroline patrzyła z góry na ruch rzeczny. Gdzieś daleko z rudej wody wychynął wąż muło- wy, jego wysadzana kamykami szyja zgięła się w kształt znaku zapytania. Obserwowała dźwigi rozładowujące ja- kiś żaglowiec - koszty węgla spowodowały odrodzenie epoki żaglowców, mimo że te akurat żagle były zwinięte pośród gęstwiny skomplikowanych masztów. Mężczyźni z gołymi głowami lub w turbanach taszczyli ogromne skrzynie na wózki i furmanki; promienie słońca wydoby- wały z cienia wozy konne, które stały przy rampach. Zna- lazła się w cieniu budowli zarządu portu, gdzie było nieco duszniej, ale za to chłodniej. Jered wyszedł jej na spotkanie i wziął obiad. Podzię- kował jej z roztargnieniem, po czym dodał: - Powiedz Alice, że wrócę na kolację. I żeby przygo- towała jeszcze jedno nakrycie. Za nim stał wysoki mężczyzna w czystym, lecz nieco wytartym mundurze; wpatrywał się w nią przyjaźnie. Je- red zauważył w końcu to uporczywe spojrzenie. - Poruczniku Watson, to Caroline Law, moja siostrze- nica. Porucznik skinął jej poważnie głową. - Panno Law. - Pani — poprawiła go. - Pani Law. - Porucznik Watson zamieszka na jakiś czas w pokoju na tyłach sklepu. Czyżby? - pomyślała Caroline i uważniej przyjrzała się wojskowemu. - Koszary miejskie są przepełnione - wyjaśnił Jered. - Od czasu do czasu przyjmujemy lokatorów. Za króla, oj- czyznę i tym podobne. To nie mój król, pomyślała, i nie moja ojczyzna. ROZDZIAŁ SIÓDMY - Wie pan co - rzekł profesor Randall - chyba wola- łem staroświeckiego Boga, który raczej unikał cudów. - W Piśmie Świętym są cuda - przypomniał mu Vale. Profesor, gdy pił - a robił to niemal bez przerwy - miał skłonność do niezdrowo ponurej teologii. Tego dnia siedział w gabinecie Vale'a i przedstawiał swoje idee. Roz- pinała mu się kamizelka, czoło zraszał pot. - I nie powinny się już potem powtarzać - odparł, po- pijając drogiego burbona. Vale kupił go specjalnie dla Ran- dalla. - Niech Bóg karze mieszkańców Sodomy. Bo zsy- łanie kary na ludność Belgii jest cokolwiek śmieszne. - Proszę uważać, doktorze Randall, bo może pokarać pana. - Z całą pewnością już dawno skorzystałby z tego przywileju, gdyby tylko miał na to ochotę. Czy popełniłem bluźnierstwo, panie Vale? To pozwolę sobie na jeszcze jedno. Wątpię, by zagłada Europy była aktem interwencji Boga, niezależnie od tego, co wmawiają nam księża. - To nie jest popularna opinia. Randall obrzucił wzrokiem zasłonięte okna i rzędy książek. - Czy znajduję się w miejscu publicznym? - Nie. - Wygląda mi to na katastrofę naturalną. To znaczy Cud. Rzecz jasna jest to katastrofa nieznanego rodzaju, ale gdyby człowiek nigdy nie widział ani nie słyszał na przykład o tornadzie, to czy nie wziąłby go za cud? - Każdą katastrofę naturalną nazywa się bożym aktem. - Podczas gdy tornado jest po prostu zjawiskiem atmo- sferycznym, takim sarnim jak, nie przymierzając, wiosen- ny deszczyk. - W stu procentach. Ale pan jest sceptykiem. - Jak wszyscy. Czy Bóg pochylił się i zostawił na Zie- mi odcisk kciuka, panie Vale? Williamowi Jenningsowi Bryanowi bardzo zależało na odpowiedzi na to pytanie, ale mi jest wszystko jedno. - Czyżby? - Nie w tym sensie. Mnóstwo ludzi zrobiło karierę po- lityczną dzięki pobożności i ksenofobii, ale tak dłużej być nie może. Do podtrzymania poczucia kryzysu nie wystar- czą ani cudzoziemcy, ani cuda. Chodzi tylko o to, ile my w tym czasie wycierpimy. Czeka nas nietolerancja poli- tyczna, skąpstwo fiskalne, nawet wojna. Vale otworzył nieco szerzej oczy, co było jedyną oznaką opanowującego go podniecenia. Bogowie nadstawili uszu. - Wojna? Randall mógł coś o tym wiedzieć. Był kustoszem w Smithsonian Institution, ale zajmował się zbieraniem funduszy. Prowadził rozmowy z komisjami Kongresu i miał znajomości na Kapitolu. Czy to dlatego zainteresował się nim bóg Vale'a? Iro- nia służenia jakiemuś bogu polega między innymi na tym, że niekoniecznie rozumie się środki i cele. Wiedział tylko tyle, że toczy się tu jakaś gra, w porównaniu z którą jego ambicje są banalne. W myśl jakiegoś odwiecznego planu miał pozyskać zaufanie tego otyłego cynika, i tak się sta- nie. Otrzymam za to nagrodę, pomyślał Vale. Jego bóg obiecał mu ją. Może nawet życie wieczne. A na ziemi przy- zwoity majątek. - Wojna - podjął Randall - a przynajmniej jakieś kro- ki militarne, by przywołać do porządku Brytyjczyków. Eks- pedycja Fincha... słyszał pan o tym? - Naturalnie. - Jeśli zostanie zaatakowana przez Partyzantów, Kon- gres podniesie wrzawę i obwini o to Anglików. Zabrzę- czą szpady. Zginą młodzi ludzie. - Randall pochylił się ku Vale'owi, który widział mięsiste fałdy skóry na jego szyi. - To chyba nieprawda? Że umie pan rozmawiać ze zmarłymi? Jakby otwierały się drzwi. Vale tylko się uśmiechnął. - A jak pan myśli? - Co myślę? Że mam przed sobą oszusta, który pach- nie mydłem i potrafi oczarować wdowę. Bez urazy. - To po co pan pyta? - Bo... bo teraz wszystko się zmienia. Wie pan, o co mi chodzi? - Chyba nie bardzo. - Nie wierzę w cuda, ale... - Ale? - Zaszło tyle zmian. W polityce, pieniądzu, modzie, no i oczywiście na mapie... ale to jeszcze nie wszystko. Widzę pewnych ludzi i ich oczy, ich twarze. Widzę w nich coś nowego. Jakby nieśli tajemnicę, którą ukrywają na- wet przed sobą. I to mnie martwi. Nie rozumiem tego. Jak więc pan widzi, panie Vale, zaczynam jako sceptyk, a kończę jako mistyk. Może to wina burbona. Ale zapy- tam raz jeszcze. Rozmawia pan ze zmarłymi? - Tak. - Poważnie? - Poważnie. - I co panu mówią? O czym mówią zmarli, panie Vale? - O życiu. O losach świata. - Ze szczegółami? - Często. - Szermuje pan ogólnikami. Widzi pan, moja żona nie żyje. Zmarła w ubiegłym roku. Na zapalenie płuc. - Wiem. - Czy mogę z nią porozmawiać? - Odstawił szklanecz- kę na biurko. - Czy to naprawdę możliwe, panie Vale? - Być może. Zobaczymy. ROZDZIAŁ ÓSMY Parowiec Marynarki Wojennej czekał w Jeffersonville na członków ekspedycji Fincha, by powieźć ich, jak da- leko się da, w górę Renu, lecz wypłynięcie opóźniło się, gdyż pilot i spora część załogi zapadła na gorączkę kon- tynentalną. Guilford niewiele wiedział o tej chorobie. - Gorączka błotna — wyjaśnił Sullivan. — Wyczerpu- jąca, ale rzadko kiedy śmiertelna. Zwłoka nie będzie zbyt duża. Po kilku upalnych dniach okręt był gotów do drogi. Guilford ustawił swoje aparaty na unoszącym się na wo- dzie drewnianym molo: zarówno masywny aparat na su- che płyty, jak i na klisze w rolkach. Od momentu Cudu fotografia nie poczyniła zbyt wielkich postępów: długie strajki robotnicze w 1915 sprawiły, że na większą część tego roku zamknięto zakłady Eastman Kodak, a Hawk- -Eye Works w Rochester doszczętnie spłonęły. Mimo to oba urządzenia były stosunkowo zgrabne i nowoczesne. Guilford własnoręcznie zabarwił kilka płyt z ekspedycji do Montany i nosił się z takim samym zamiarem teraz, w związku z czym prowadził skrupulatne zapiski: Czternastu członków ekspedycji, molo w Jefferson- ville w Europie. W pierwszym rz. stoją: Preston Finch, Charles Curtis Hemphill, Auery Keck, Tom Gilluany, Kenneth Donner, Paul Robertson, Emil Swensen; klę- czą w pierwszym rz.: Tom Compton, Chnstopher Tuckman, Ed Betts, Wilson W. Farr, Marion („Diggs") Digby, Raymond Burkę, John W. Sullivan. Tło: okręt Mar. Woj. Weston, kadłub stalowoszary; zatoka w J-ville, turkusowe wody pod głębokobłękitnym niebem; nadreńskie mokradła z lekkim północnym wia- trem, złote, zielone, cienie obłoków, 8 rano. Odpływamy. Zatem rozpoczęła się podróż (Guilfordowi zdawało się, że zaczyna się nieustannie, raz po raz) pod surowym błę- kitnym niebem; na trzęsawiskach szuwary kołysały się jak łany pszenicy. Law ułożył swój sprzęt w przydzielonej mu mikroskopijnej, pozbawionej bulaja klitce i wyszedł na pokład sprawdzić, czy nie zmienił się krajobraz. Przed nocą tereny podmokłe ustąpiły miejsca bardziej suchym i piaszczystym brzegom, trawy - gęstym zaroślom pago- dowym i łodygom przypominającym piszczałki organów, z których wiatr dobywał melodie niczym z harf. Po wi- dowiskowym zachodzie słońca ziemię spowiła przepastna, nieprzenikniona ciemność. Zbyt duży, myślał Guilford, zbyt pusty i zbyt wyraźny dowód na obojętność boskiej maszynerii. Spał niespokojnie na hamaku, zrywając się gorączko- wo. Z trudem trzymał się na nogach - deski pokładu tań- czyły walca - a smród docierający z kambuza zniechęcił go do śniadania. W południe wezwano lekarza wyprawy, Wilsona Farra, który stwierdził atak gorączki kontynen- talnej . - Umrę? — zapytał Guilford. - Być może zastuka pan do tych drzwi — odparł Farr, mrużąc oczy za małymi szkłami — ale wątpię, żeby pana wpuścili. Sullivan zajrzał do niego wieczorem, gdy gorączka sta- le rosła, a ręce i nogi Guilforda pokryła różowa wysypka. Ciężko przychodziło mu skupić wzrok na Sullivanie i roz- mowa dryfowała jak statek bez sternika: starszy mężczy- zna usiłował zająć go teoriami na temat darwińskiego ży- cia i budową ciała pospolitych tu bezkręgowców. Wreszcie stwierdził: - Na pewno jest pan zmęczony. Lecz na odchodnym pozostawię pana z jedną myślą, panie Law. Jakim spo- sobem, pana zdaniem, zarazek choroby występującej je- dynie w Darwinii może żyć i mnożyć się w organizmach takich zwykłych śmiertelników jak my? Czy to nie coś więcej niż zbieg okoliczności? - Trudno powiedzieć - wymamrotał Guilford i odwró- cił się twarzą do ściany. W najgorszym momencie choroby śniło mu się, że jest żołnierzem, który chodzi skrajem jakiegoś dusznego, za- kurzonego pola bitwy: samotnym strażnikiem pośród tru- pów, czekającym na niewidzialnego wroga; od czasu do czasu przyklękał i popijał letnią wodę z kałuż, z których spoglądało na niego jego odbicie - niezmiernie stare i znu- żone jakimiś tajemnicami. Sen utonął w powodzi pustki przerywanej błyskawi- cami napadów mdłości, ale już w poniedziałek było mu lepiej, a gorączka ustępowała, mógł więc przyjmować sta- ły pokarm i denerwował się przymusem leżenia pod po- kładem, podczas gdy Weston płynął coraz dalej w głąb lądu. Farr przyniósł mu nowe wydanie Geognozy dylu- wialnej Noego autorstwa Fincha, dzięki czemu Guilford mógł się zatopić w rozważaniach na temat kilku epok hi- storii ziemi, Wielkiego Potopu, który odcisnął swój ślad na skorupie ziemskiej, na przykład w postaci Wielkiego Kanionu - chyba że, jak stwierdzał Finch, te formacje były „efektami wcześniejszej działalności ich Stwórcy, które wyglądają na bardzo stare". Stworzenie zmienione przez ogólnoświatowy potop, któ- ry złożył na różnych wysokościach skamieniałości zwie- rzęce lub pogrzebał je pod mułem i iłem, tak jak musiał zostać pogrzebany Eden. Guilford zetknął się już z podob- nymi teoriami, ale Finch popierał swoją ogromną liczbą argumentów: setką typów klasyfikacyjnych dryfów i dy- luwiów; kołami geologicznymi, w których w czystych, od- rębnych kategoriach opisano wymarłe już zwierzęta. Ale to jedno wyrażenie: „które wyglądają na bardzo stare", niepokoiło Lawa, sprawiało, że cała wiedza stawała się prowizoryczna. Świat był teatralną dekoracją - możliwe, że zmontowaną wczoraj, wyposażoną w góry, kości ma- stodontów i ludzką pamięć - która pozwalała Stwórcy oszu- kiwać swoje stworzenia i zamazywać granicę między dzia- łaniem czasu i Cudu. Zdaniem Guilforda, wszystko sta- wało się niepotrzebnie skomplikowane... chociaż kto po- wiedział, jeśli już o to chodzi, że świat ma być prosty? Jeszcze większym wstrząsem byłaby wieść, że komuś uda- ło się wyrazić wszechświat, wszystkie gwiazdy i planety w jednym równaniu (co podobno usiłował zrobić europej- ski matematyk Einstein). Finch powiedziałby, że Bóg dał ludziom Biblię właśnie po to, by wytłumaczyć im niepojęty świat. I Guilford mu- siał przyznać, że podziwiał ciężar gatunkowy i poezję, za- wiłą logikę pracy Fincha. Nie miał dostatecznego wy- kształcenia geologicznego, żeby się z nim spierać... choć z lektury wyniósł wrażenie, że to niebosiężna katedra opar- ta na kilku skrzypiących palikach. Nie dawało mu też spokoju pytanie Sullivana. Jak mógł złapać kontynentalnego wirusa, jeśli Europa była napra- wdę odrębnym tworem? Idąc dalej tym tropem, jak ludzie trawili darwińskie rośliny i zwierzęta? Niektóre — wła- ściwie zbyt liczne — były trujące, lecz inne pożywne, a na- wet smaczne. Czy nie kryło się za tym jakieś podobień- stwo, jakieś — choćby odległe — wspólne korzenie? Cóż, przynajmniej ten sam Stwórca. Sullivan sugero- wał istnienie wspólnych przodków. Na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe: Darwinia istniała niecałe dziesięć lat... albo o wiele dłużej, tyle że w postaci nie- poznawalnej dla mieszkańców ziemi. Tak wyglądał paradoks Nowej Europy. Szuka się cu- dów, a znajduje historię; szuka się historii, a natyka na mur Cudu. Przez półtora dnia ekspedycję trapiły deszcze, niziny lśniły w delikatnej srebrnej mgiełce. Ren wił się pośród dzi- kich lasów, darwińskich lasów o zadziwiająco głębokiej, charakterystycznej dla mchów zieleni; wreszcie wpłynęli na łagodniejszą równinę zarzuconą szerokimi liśćmi roś- liny, którą Tom Compton nazywał naparstnikiem. Napar- stnik zaczynał rozkwitać drobnymi złotymi kwiatkami, które pokrywały łąki jesiennym jakby blaskiem. Jak na Darwinię był to zachęcający widok, lecz miejscowi twier- dzili, że wchodząc w naparstniki bez butów z cholewami po kolana, ryzykuje się ostrą pokrzywkę, wywoływaną przez żrący żółty sok tych roślin. Za dnia nad polami unosiły się roje muszek pokrzywowych, które - mimo groźnych pozorów - nie kąsały ludzi i potrafiły nawet usiąść na koniuszku palca, gdzie ich przezroczyste zgrabne ciała przy- pominały choinkowe ozdóbki. Weston zakotwiczył na rzece. Guilford, choć słaby jesz- cze, popłynął z Sullivanem na brzeg, żeby zebrać próbki naparstnika i kilkunastu innych gatunków roślin łąko- wych. Botanik wkładał je między płyty swej prasy, a gdy uschły, umieszczał w pudełku wyściełanym ceratą. Sul- livan zwrócił jego uwagę na jaskrawopomarańczowy kwiat, gęsto porastający piaszczyste brzegi. - Można dostrzec pewne podobieństwa do angielskie- go maku. Ale te kwiatki, są okazami męskimi, panie Law. Owady roznoszą pyłki, dosłownie pożerając pręciki. Kwiaty żeńskie — o, tu mamy jeden, widzi pan? — w ogóle nie przypominają kwiatów w typowym tego słowa znaczeniu. Raczej zanurzoną w miodzie nitkę. To ogromny słupek z rzęskami, które przenoszą pyłek męski do komory żeń- skiej. Często wraz z pyłkiem wpadają tam owady. W Dar- winii jest to zjawisko pospolite, mimo że gdzie indziej się go nie spotyka. Zewnętrzne podobieństwo jest jednak tyl- ko zbiegiem okoliczności. Jak gdyby ten sam proces ewo- lucji przebiegał różnymi drogami: tak samo rzecz ma się z tą rzeką, która ogólnie rzecz biorąc, płynie tak jak Ren, ale gdy przyjrzeć się bliżej, różni się od niego. Zbiera wo- dy z mniej więcej tych samych wyżyn i wpływa do mniej więcej tego samego oceanu, lecz jej zakola i meandry są zupełnie nieprzewidywalne. Oraz wiry i wodospady, dodał w myślach Guilford, choć jak dotąd jej nurt był raczej spokojny. Czy rzeka ewolucji stawia podobne przeszkody? Sullivan, Giłlvany, Finch i Robinson rządzili za dnia - Digby, kucharz wyprawy, nazywał ich „ziółkami i mrów- kami, głazami i gnatami". Noc należała do Kecka, Tuck- mana i Burke'a, geodetów i nawigatorów, z ich sekstan- sami, gwiazdami i rozłożonymi w świetle lamp mapami. Guilford z przyjemnością wypytywał Kecka, gdzie dokład- nie się znajdują, gdyż nieodmiennie słyszał osobliwe i cu- daczne odpowiedzi: „Wpływamy do Zatoki Kolońskiej, pa- nie Law, i wkrótce ujrzelibyśmy Diisseldorf, gdyby świat nie stanął tymczasem na głowie". Weston zakotwiczył w szerokim, powolnym zakolu rze- ki, które T. Compton nazywa Jeziorem Katedralnym. Ren płynie łagodnym rowem tektonicznym, na wschód leży górzysty Bergisches Land, gdzieś przed nami prze- łom Renu. Teren obficie zalesiony: drzewa meczetowe (wyższe od angielskich), olbrzymia sosna szałwiowa koloru khaki, skomplikowane poszycie. Ogień może się okazać groźny podczas suszy. W tamtej Europie było tu zagłębie węgla brunatnego; Compton mówi, że wi- dziano tu już dzikich górników, że działają już sztol- nie i kopalnie odkrywkowe (z rzadka), my zaś widzie- liśmy kilka prymitywnych dróg i niewielki ruch na rzece. Finch twierdzi, że wykrył ślady obecności koksu i że kiedyś tereny te staną się ośrodkiem produkcji że- laza i stali. Da Bóg, dzięki surówce z oolitycznych skarp brzegów Mozeli, zwłaszcza jeśli USA uchroni konty- nent od „przegradzania granicami". Sulliuan mówi, że węgiel potwierdza starożytność Darwinii, która tworzyłaby stratygraficzną sekwencję będącą efektem wyniesienia Reńskich Gór Łupkowych w trzeciorzędzie. Pytanie tylko, czy geologia Darwinii rządzi się tymi samymi prawami co geologia starej Europy, a różnice wynikają jedynie z odmienności kli- matu i zakrętów rzeki, czy też geologia ta jest podobna tylko w zarysach, a różni się w subtelniej szych deta- lach - co może mieć wpływ na nasze badania Alp: nie- spodziewany wąwóz na przełęczy Montgenevre lub przełęczy Brenner byłby jak kubeł zimnej wody i trze- ba byłoby wracać do J-ville. Pogoda ładna, błękitne niebo, prąd rzeki nieco sil- niejszy. Dobrze zaopatrzony kambuz i całe dni spędzone przy aparacie lub prasie do roślin, żwirowe plaże bez niebez- piecznych owadów i zwierząt, noce rozgwieżdżone jak w Montanie — Guilford wiedział, że taki spokojny, niemal turystyczny rejs nie może potrwać zbyt długo. Weston prze- mierzał rów tektoniczny Renu, ściany przełomu stawały się coraz bardziej strome, uskoki coraz gwałtowniejsze, tak ze Guilford bez trudu wyobrażał sobie dawną Europę, nie istniejące już zamki („Eberbach - wymieniał Keck - Marksburg, Sooneck, Kaiserpfalz..."), fale teutońskich wo- jowników z włóczniami i pióropuszami na hełmach. Nie była to jednak Stara Europa, co widzieli jak na dłoni: na płyciznach trzepotały płaszczki, z lasów pełnych sosny szałwiowej (ani sosna, ani szałwia — wysokie drze- wo o spiralnych tarasach konarów) docierał cynamonowy odór i nocne odgłosy nie nazwanych jeszcze stworzeń. Za- puszczali się tu również ludzie - Guilford widział od cza- su do czasu przepływającą tratwę, liny holownicze, chaty traperów, dym, sieci - ale dopiero od niedawna. Zresztą okalająca ich pustka niosła niejaką pociechę: okropna i cudowna anonimowość, stawianie kroków w miej- scach, gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa, ze świado- mością, że ślady wkrótce zostaną zatarte. Ta kraina ni- czego nie wymagała i oddawała tylko siebie. Ale spokojne dni nie mogły trwać wiecznie. Przed nimi Rheinfelden. Możliwe, że Weston będzie musiał zawró- cić A wtedy, myślał, przekonamy się naprawdę, co to znaczy przebywać całkiem samemu w tym świecie skał i lasów. Przed nami kaskada Rheinfelden albo wodospady Renu. Najdalszy punkt, do którego dotarł Tom Comp- ton. Podobno niektórzy traperzy twierdzą, że dotarli lą- dem aż do Jeziora Bodeńskiego, ale traperzy mają skłon- ności do przechwałek. Wodospady nie robią wielkiego wrażenia w porów- naniu na przykład z Niagarą, lecz zamykają rzekę dla żeglugi. Wisi gęsta mgła, blady obłok nad wilgotnymi skałami i zalesionymi wzgórzami. Zielona woda bieg- nie szybko, niebo zaciąga się deszczowymi chmurami, każdą szczelinę skalną okupuje podobna do mchu roś- lina o delikatnych białych kwiatach. Obejrzeliśmy kaskadę, zrobiliśmy zdjęcia, po czym wy- cofaliśmy się do punktu przeładunkowego. Tom Comp- ton zna tu dostawcę futer, który może nam wynająć zwierzęta juczne. Postscriptum do Caroline i Lily: Bardzo za Wami tęsknię i czuję się tak, jakbym na tych stronach z Wa- mi rozmawiał, chociaż jestem bardzo daleko - w głębi Zagubionego (lub Nowego) Kontynentu, gdzie zewsząd otaczają mnie osobliwości. Dostawca futer okazał się agresywnym Amerykaninem niemieckiego pochodzenia, który mówił o sobie „Erasmus"; w pewnym oddaleniu od rzeki zbudował zagrodę, gdzie trzymał na futra olbrzymie stado węży. Sullivan wyjaśnił, że węże futerkowe są najintensyw- niej wykorzystywanym zasobem naturalnym kontynentu, przynajmniej do tej pory. Te roślinożerne, stadne zwie- rzęta występują pospolicie na wyżynnych łąkach i pra- wdopodobnie na wschodnich stepach; Donnegan natknął się na nie u podnóży Pirenejów, co sugeruje, że żyją na znacznych obszarach. Zaintrygowany Guilford spędził większą część dnia w zagrodzie Erasmusa, nie zważając na przenikliwy smród, który był jedną z mniej atrakcyj- nych cech węży futerkowych. Węże, pomyślał, wyglądały raczej jak pędraki - miały napuchnięte, blade „twarze" o krowich oczach, walcowate korpusy i sześć nóg skrytych pod plątaniną długiej sier- ści. Otrzymywane z nich towary zapełniłyby katalog sprze- daży Searsa-Roebucka: futra na ubrania, skóry do gar- bowania, tłuszcz na łój i pozbawione smaku, lecz jadalne mięso. Futra były głównym towarem w Nadrenii, a Sul- livan zapewniał, że pojawiły się nawet w kręgach mody Nowego Jorku. Guilford przypuszczał, że smród ginie po strzyżeniu, bo inaczej któż chciałby nosić takie futro na- wet w nowojorską zimę. Co ważniejsze, węże futerkowe nadawały się na zwie- rzęta juczne, bez których badanie Alp byłoby znacznie trudniejsze. Preston Finch zaszedł już do chaty Erasmu- sa, by omówić zakup piętnastu czy dwudziestu sztuk. Ale hodowca musiał się okazać twardą sztuką, bo Diggs zdą- żył rozłożyć namiot kuchenny, a tamci dwaj wciąż się tar- gowali - słychać było podniesione głosy. W końcu Finch wypadł z okrytej darnią chałupy, nie zwracając nawet uwagi na kolację. — Coś okropnego — wymamrotał. — Zwolennik Party- zantów. Beznadziejny przypadek. Pilot i załoga okrętu pozostali na pokładzie, przygo- towując Westona do powrotu ze zbiorami fauny i flory, notatkami oraz listami do domu. Guilford siedział w to- warzystwie Sullivana, Kecka i Toma Comptona na stro- mym zboczu nad rzeką, zajadając ze smakiem gulasz wo- łowy z puszki przyrządzony przez Digby'ego i obserwując chylące się ku zachodowi słońce. i- Sęk w tym — odezwał się Sullivan — że Preston Finch nie potrafi ustąpić ani o piędź. - Tak samo jak Erasmus - rzekł Compton. - Nie jest Partyzantem, tylko zwyczajnym osłem. Trzy lata hand- lował skórami w Jeffersonville, ale nikt nie mógł przez dłuższy czas znieść jego towarzystwa. Nie nadaje się na kompana. — Te zwierzaki są ciekawe — stwierdził Guilford. Były jak ropachy w powieści Burroughsa. Marsjańskie muły. - To może zrobi im pan zdjęcie - zaproponował Tom Compton, przewracając oczami. I Nazajutrz stało się jasne, że negocjacje utknęły w mar- twym punkcie. Finch nie chciał odezwać się do Erasmusa, mimo że uprosił pilota Westona, żeby zaczekał jeszcze je- den dzień. Sullivan, Gillvany i Robinson poszli zbierać okazy w okolice pastwisk hodowcy, najwyraźniej licząc, że jakimś cudem problem zostanie rozwiązany, nim wrócą do obozu. Guilford natomiast rozstawił aparat w zagrodzie. Erasmus wypadł ze swej przekrzywionej rudery ni- czym rozeźlony karzeł. Law nie poznał jeszcze hodowcy i teraz z wysiłkiem powstrzymywał się, żeby nie otrząs- nąć się z obrzydzeniem. Erasmus - nieco ponad pięć stóp wzrostu, o twarzy skrytej za kędziorami patriarchalnej brody, ubrany w po- łatane ubranie robocze z drelichu i poncho z wężowej skó- ry — przystanął w bezpiecznej odległości, głośno dysząc i marszcząc brwi. Guilford skinął uprzejmie głową i dalej ustawiał trójnóg. Niech Starzec z Gór wykona pierwszy ruch. Zajęło to nieco czasu, lecz w końcu Erasmus prze- mówił: - Co ty właściwie wyrabiasz? - Fotografuję zwierzaki, jeśli to panu nie przeszkadza. - A nie można było najpierw spytać? Guilford nie odpowiedział. Hodowca jeszcze chwilę dy- szał, po czym rzekł: - Czyli to jest aparat fotograficzny, co? - Tak jest, aparat płytowy Kodaka. - Robisz zdjęcia płytowe? Jak w „National Geographic"? - Dokładnie takie same. - Znasz to pismo... „National Geographic"? - Pracowałem dla nich. - Tak? Kiedy? - W zeszłym roku. W kanionie Deep Creek. W Mon- tanie. - To twoje zdjęcia? Z grudnia 1919? Guilford obrzucił hodowcę węży dłuższym spojrzeniem. - Jest pan członkiem towarzystwa, panie, hm, Erasmus? - Mów mi po prostu Erasmus. A ciebie jak zwą? - Guilford Law. - No więc, panie Law, nie należę do Towarzystwa Na- tional Geographic, ale to pismo czasami do mnie dociera. Biorę je na handel. Ciężko tu zdobyć jakieś lektury. Mam pańskie zdjęcia. - Zawahał się. - Czy fotografie mojego stada... zostaną wydrukowane? - Być może. Nie podejmuję takich decyzji. - Rozumiem. - Erasmus rozważał możliwości. Po chwi- li zaczerpnął haust ciężkiego powietrza z zagrody. - Mo- że pan zajść do mnie do chałupy? Finch już sobie polazł, więc możemy spokojnie pogadać. Guilforda zdjął podziw na widok kolekcji hodowcy. Na drewnianych półkach piętrzyło się piętnaście numerów „National Geographic", pomoczonych i z zagiętymi roga- mi, niektóre związane jakimiś lianami; leżały obok ob- scenicznych pocztówek, tanich westernów i najnowszego numeru „Argosy", którego nie miał jeszcze w rękach. Po- chwalił skromną bibliotekę i ani słowem nie wspominał o klepisku, smrodzie prymitywnie wyprawionych skór, du- chocie, półmroku i rozchwianym stole noszącym ślady daw- no skończonych posiłków. Na prośbę Erasmusa Guilford opowiedział co nieco o ka- nionie Deep Creek, rzece Gallatin, maleńkich skamieli- nach skorupiaków odkrytych przez Walcotta: rai z krze- mionkowych łupków, niewiarygodnie starej, chyba że uwzględniło się przestrogi Fincha dotyczące wieku Ziemi. Co najdziwniejsze, dla hodowcy - urodzonego w Milwau- kee zasiedziałego mieszkańca Darwinii żyjącego nieopo- dal nieznanego Rheinfelden - koryta strumieni w Mon- tanie były czymś zupełnie egzotycznym. W końcu rozmowa zeszła na temat Prestona Fincha. - Bez urazy - zaczął Erasmus - ale to nadęta ropu- cha, ni mniej, ni więcej. Proszę sobie tylko wyobrazić, chce dwadzieścia węży po dziesięć dolarów od sztuki. - Cena nie jest godziwa? - Ależ jak najbardziej, ale nie o to chodzi. - Nie chce pan sprzedać dwudziestu sztuk? - Pewnie, że chcę. Dwadzieścia sztuk za taką cenę po- zwoliłoby mi przeżyć całą zimę. - To o co chodzi, jeśli wolno wiedzieć? - O Fincha! Wchodzi mi do domu z zadartym nosem i mówi do mnie jak do dziecka. Finch! Nie sprzedałbym mu jabłka z dzikiej jabłonki za majątek, nawet gdybym umierał z głodu. Guilford szukał wyjścia z impasu. - Erasmusie - zaczął wreszcie - dzięki tym zwierzę- tom możemy o wiele więcej dokonać i znacznie dalej do- trzeć. Im większy sukces odniesie wyprawa, tym większe prawdopodobieństwo, że zobaczysz moje zdjęcia. Może na- wet w „National Geographic". - Moje zwierzęta? - I zwierzęta, i siebie, jeśli zechcesz pozować. Hodowca pogładził brodę. - Cóż, może i bym zechciał. Ale to niczego nie zmie- nia. Finchowi nie sprzedam ani sztuki. - Rozumiem. A gdybym poprosił, żebyś sprzedał je mi? Erasmus zamrugał i powoli się uśmiechnął. - To może dobijemy targu. Ale to jeszcze nie wszyst- ko, Guilfordzie Law. Zwierzęta poniosą łodzie za wodo- spady i zapewne dotrzecie aż do Jeziora Bodeńskiego, ale jeśli chcecie używać ich jeszcze w Alpach, ktoś będzie mu- siał przepędzić je od wodospadów do jeziora. - Potrafisz to zrobić? - Już się tym zajmowałem. Spędziłem tak wiele zim. Zresztą stamtąd pochodziło najwięcej moich stad. Jasna sprawa, że chętnie bym to zrobił dla ciebie... za odpo- wiednią cenę. - Nie jestem upoważniony do prowadzenia negocjacji - Gówno prawda. Przejdźmy do konkretów. Potem bę- dziesz gadał ze skarbnikiem czy z kim tam uważasz. - Dobrze... ale jeszcze jedno. - Co? - Możesz się rozstać z „Argosy" z półki? - Co? Nie. Raczej nie. Chyba że masz coś na wymianę. No, pomyślał Guilford, może doktor Farr przeżyje stra- tę swojej Geognozy dyluwialnej Noego. Zagroda Erasmusa w pobliżu Rheinfelden. Jego wybieg, węże futerkowe. Erasmus ze stadem. Na płn. zach. burzowe chmury; Tom Compton zapowiada deszcz. Postscriptum. Dzięki naszym „marsjańskim mułom" będziemy w stanie przewieźć składane łodzie motoro- we - sprytnie pomyślane lekkie konstrukcje z białego dębu i sosny z Michigan, sześciometrowe, wodoszczel- ne, o doczepianych silnikach - minąć kaskady i do- trzeć prawdopodobnie aż do Jeziora Bodeńskiego (które Erasmus nazywa Bodensee). Wszystko, co zebraliśmy i czego się do tej pory dowiedzieliśmy, wraca na Wes- tonie do J-ville. Zdaje mi się, że Prestonowi Finchowi nie przypadły do gustu moje pertraktacje z Erasmusem - spogląda na mnie spod korkowego hełmu jak rozgniewany Ja- hwe - ale Tom Compton jest pod wrażeniem: ostatnimi czasy raczy się do mnie odzywać, a nie tylko toleruje moją obecność przez wzgląd na Sulliuana. Nawet chciał poczęstować mnie swoją aż nadto dobrze mi znaną za- ślinioną fajką, ale uprzejmie odmówiłem, przez co cof- nęliśmy się być może do pola numer 1 - wymachuje na mnie swoim wodoodpornym woreczkiem z liśćmi i niezbyt przyjemnie się śmieje. Wyruszamy rano, jeśli pozwoli pogoda. Dom jakby się jeszcze bardziej oddalił, kraina z dnia na dzień coraz dziwniejsza. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Caroline przystosowała się do dziwacznego trybu życia w domu wuja Jereda. Tak jak w Londynie, i w ogóle na całym niemal wówczas świecie, wyczuwało się tu jakąś tymczasowość. Wujek miał dziwny rytm pracy. Często sklepem zajmowała się Alice (z czasem coraz częściej sa- ma Caroline). Zaczynała się uczyć, do czego służą śruby i nity, kołowroty, gwoździe papowe i wapno. Pozostawała jeszcze zagadkowa postać Colina Watsona, który spał na łóżku polowym w sklepie i raz po raz wychodził i wracał niczym niespokojny duch. Czasami zasiadał do kolacji z Pierce'ami, nienagannie uprzejmy, lecz równie gadat- liwy jak cegła. Był kościsty, nie objadał się i jak na żoł- nierza, myślała Caroline, za łatwo się rumienił. Rozmowa przy stole niezbyt się kleiła. Lily dość łatwo przyzwyczaiła się do nowego środowi- ska, trudniej było jej natomiast pogodzić się z brakiem ojca. Ciągle jeszcze pytała, gdzie jest tatuś. - Po drugiej stronie kanału La Manche - odpowiadała Caroline - gdzie nie stanęła dotąd ludzka stopa. - A jest bezpieczny? - Jak najbardziej. I bardzo odważny. Najczęściej pytała o ojca przed snem. Bajki czytał jej właśnie Guilford i Caroline czuła teraz niejasną i nie- uzasadnioną zazdrość. Czytał córce z zaangażowaniem, jakiego nie potrafiła wykrzesać z siebie matka, która nie ufała ulubionym książkom Lily, niezdrowemu zaintere- sowaniu córki wróżkami i potworami. Mimo to podjęła się tego zadania i starała się, jak tylko mogła, wzbudzić w sobie entuzjazm. Lily potrzebowała dodającej otuchy opowieści, by w pełni się uspokoić, rozluźnić i zasnąć. Prostota obrzędu wzbudziła w Caroline zazdrość. Sama często borykała się z brzemieniem wątpliwości aż do rana. Letnie noce były ciepłe, a powietrze przesycone zapa- chem, który - mimo że dziwaczny - nie był zupełnie nie- przyjemny. Jered mówił, że pewne miejscowe rośliny kwitły tylko w ciemności. Caroline wyobrażała sobie tu- tejsze maki o ciężkich narkotycznych główkach. Na noc zostawiała otwarte okno, a kwiatowe wonie obmywały jej twarz. Z czasem spała coraz spokojniej. Ale pod koniec lipca dzięki bezsenności Lily dowiedzia- ła się, że w domu Jereda zaszła jakaś zmiana. Lily z ciemnymi kręgami pod oczami. Dziubiąca jak oszołomiona śniadanie. Milcząca i ponura przy kolacji, omi- jająca z daleka wujka Caroline. Caroline nie mogła się jakoś zdobyć, by wypytać cór- kę - nie chciała, żeby coś się popsuło, nie mogła znieść myśli o kolejnym kryzysie. Zebrała się na odwagę w pe- wien letni wieczór, gdy po rozdziale „Dorotki" — jak na- zywała te powtarzające się bajki Lily - dziewczynka ciąg- le nie mogła zasnąć. Mała naciągnęła koc na głowę. — Budzą mnie, kiedy się kłócą. — Kto się kłóci, Lily? — Ciocia Alice i wujek Jered. Caroline nie mogła w to uwierzyć. Na pewno Lily sły- szy jakieś inne głosy, może z ulicy. Ale okienko w jej pokoiku było symboliczne, poza tym wychodziło nie na ruchliwą ulicę handlową, ale na zaułek na tyłach. Tak naprawdę był to alkierz przy korytarzu, który Jered zmienił w niewielką, lecz przytulną sypialnię dla siostrzenicy. Miejsca starczało akurat dla dziewczynki, jej misia, książki i matki, która jej przez chwilę czytała. Ale zaraz za ścianą znajdowała się sypialnia gospo- darzy, a ściany nie były tu szczególnie grube. Czy Jered i Alice kłócili się późno w nocy, kiedy sądzili, że nikt ich nie słyszy? Sprawiali wrażenie dość szczęśliwych... może trochę zdystansowanych, poruszających się w innych światach, jak to często bywa ze starymi małżeństwami, lecz zasadniczo pogodnych. Kłótnie były nowością, bo Lily poskarżyłaby się wcześniej albo zdradzałaby oznaki bez- senności. Musiały zacząć się po przybyciu Colina Watsona. Caroline kazała Lily nie zwracać na to uwagi. Ciocia i wujek nie byli na siebie naprawdę źli, tylko nie zgadzali się w pewnych sprawach. W gruncie rzeczy bardzo się kochają. Lily chyba przyjęła to do wiadomości, kiwnęła głową i zamknęła oczy. Przez następne kilka dni zacho- wywała się poprąwniej, choć wciąż wstydziła się wujka. Caroline nie myślała o całej sprawie aż do pewnej nocy, gdy zasnęła, czytając „Dorotkę", i obudziła się po północy na wąskim łóżku córki. Jered dopiero co wrócił. Obudził ją odgłos zamykanych drzwi. Był z nim porucznik Watson; wuj powiedział kilka niedosłyszalnych słów, po czym Watson oddalił się do swo- jej piwnicy. Ciężkie kroki Jereda rozległy się na koryta- rzu i Caroline, sama nie wiedząc dlaczego, ze strachu za- mknęła drzwi pokoju Lily. Czuła się trochę niedorzecznie, siedząc po turecku w nocnej koszuli w ciasnym i ciemnym alkierzu. Wsłu- chiwała się w spokojny rytm oddechów córki, cichych jak westchnienia. Jered przemierzył korytarz, ciągnąc za so- bą odór tytoniu i piwa. Usłyszała, jak Alice wita go po cichu, głosem głębokim jak głos mężczyzny, a potem z głębin piersi i brzucha ode- zwał się Jered. Z początku rozróżniała pojedyncze słowa i zwroty. To jednak wystarczyło, żeby przeszył ją zimny dreszcz. - ...nie wiem, jak mogłeś się wplątać... (głos Alice) - ...spełniam swój zasrany obowiązek... (Jered) Wtedy obudziła się Lily, więc zaczęła gładzić jej złote włosy i uspokajać dziewczynkę. - ...wiesz, że może zginąć... - ...nic z tych rzeczy! - ...mąż Caroline! Ojciec Lily! - ...to nie ja rządzę na świecie... ja bym nigdy... ^ Ni stąd, ni zowąd zapadła cisza. Wyobraziła sobie, jak Jered i Alice dzielą się swym wielkim łożem, wyznaczając granice ramionami i biodrami, tak jak robiła to czasami po kłótni z Guilfordem. Oni coś wiedzą, pomyślała. Coś o Guilfordzie, o czym nie chcą mi powiedzieć. Coś złego. Przerażającego. Ale zmęczenie i osłupienie nie pozwoliły jej na sfor- mułowanie jakichś sensownych wniosków. Odruchowo po- całowała Lily i wróciła do siebie, do otwartego okna, le- niwie poruszających się zasłon i osobliwych aromatów angielskiej nocy. Myślała, że nie uśnie, ale zasnęła wbrew sobie; wolałaby nie śnić, ale śnili jej się Jered, Alice i mło- dy porucznik o smutnych oczach. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Lato roku 1920 było chłodne, przynajmniej w Waszyng- tonie, za co ludzie winili rosyjskie wulkany, ognistą linię zaburzeń geologicznych, która wyznaczała wschodnią gra- nicę Cudu; od roku 1912 sporadycznie wybuchały, tak przy- najmniej twierdzili uciekinierzy z Wladywostoku, którzy wymknęli się stamtąd jeszcze przed kłopotami z Japonią. Zrzucajcie winę na wulkany, myślał Elias Yale, plamy na słońcu, Boga, bogów, to wszystko jedno i to samo. Po prostu cieszył się, że może się schronić przed nieznośnym deszczem, nawet w jeszcze bardziej nieznośnym holu głów- nym National Museum, akurat wtedy odnawianym - pra- ce odkładano rok w rok od 1915, lecz Eugene Randall zdołał w końcu wydobyć niezbędne fundusze ze skarbu państwa. Okazał się urzędnikiem, który poważnie traktuje swo- ją pracę, czyli nudziarzem najgorszego rodzaju. I samo- tnym mężczyzną, co jeszcze pogarszało sprawę. Koniecz- nie chciał zaprowadzić Vale'a do muzeum i zależało mu na tym tak, jak matkom zależy na tym, by popisać się dzieć- mi: oczekiwał podziwu, którego brak uznałby za obrazę. Nie jestem twoim przyjacielem, myślał Vale. Nie po- niżaj się. - Tak długo odkładano te prace - mówił Randall. - Ale w końcu robimy postępy. Najgorsze, że nie wiadomo, gdzie umieścić eksponaty. To jak pakowanie o wiele za małego kufra. Szkielety wielorybów do holu południowe- go, pierwsze piętro, skrzydło zachodnie, co oznacza prze- niesienie morskich bezkręgowców do holu północnego, a za tym idzie konieczność rozbudowania galerii obrazów, od- nowienia holu głównego... Vale patrzył pustym wzrokiem na rusztowanie, na bre- zent okrywający marmurową posadzkę. Była niedziela. Ro- botnicy siedzieli w domach. Muzeum było ponure jak za- kład pogrzebowy, gdzie wystawiano zwłoki Człowieka i Wszystkich Jego Czynów. Za ołowianymi szybami okien zaciągnęła się zasłona deszczu. - Nie jesteśmy zbyt bogaci - ciągnął Randall, prowa- dząc go po schodach. - Były czasy, gdy pieniędzy mie- liśmy prawie pod dostatkiem: stare, dobre czasy, kiedy darowizna goniła darowiznę. Ze stałego budżetu zostały nędzne resztki, zdarza się kilka skromnych spadków, bez- użyteczne obligacje towarzystw kolejowych, kapnie nieco odsetek. Pozostało nam już tylko liczyć na dotacje Kon- gresu, a od czasu Cudu Kongres jest ostrożny, chociaż płacą za remonty, za stalowe półki do biblioteki... - Ekspedycję Fincha - dorzucił Vale pod wpływem impulsu, pochodzącego być może od jego boga. - A tak, i mam nadzieję, że nic im nie grozi, zwłaszcza w obecnej sytuacji. W Radzie Regencyjnej zasiada sześciu kongresmanów, lecz wątpię, żebyśmy byli równie ważni jak kwestia brytyjska lub japońska. Chociaż może nie- słusznie krytykuję pana Cabota Lodge'a. Przez ostatnie kilka tygodni bóg Vale'a zostawił go we względnym spokoju, co było miłe: miło było skupić się na sprawach przyziemnych, na swoich „słabostkach", jak na- zywał picie i burdele. Wszystko wskazywało jednak na to, że uwaga boga na powrót zwróciła się ku niemu. Czuł jego obecność w brzuchu. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego w tym budynku? Przy Eugenie Randalki? Równie dobrze mógłby zapytać: Dlaczego bóg? Dlacze- go ja? Prawdziwe tajemnice. Naprzód przez labirynt, do dębowego gabinetu Ran- dalla, który musiał wziąć stamtąd jakieś dokumenty; coś pomiędzy ostatnim salonem pani Sanders-Moss a wieczor- nym, absolutnie prywatnym seansem. Coś jak zabieg prze- rwania ciąży. - Wiem, że stosunki z Anglikami są napięte ze wzglę- du na sprawę dostarczania broni Partyzantom. Żywię go- rącą nadzieję, że Finchowi nic się nie stanie, chociaż nie- zbyt go lubię. Wiesz co, Eliasie, niektóre frakcje religijne chciałyby, żeby Ameryka trzymała się z dala od Nowej Europy, i śmiało piszą w tej sprawie do komisji budże- towej Kongresu... No, jest. — Szara koperta, którą wziął z biurka. - To wszystko. Teraz wycieczka w nieskończo- ność... nie, z tym nie ma żartów. - Nieśmiało dodał: - Nie chciałem cię urazić, Eliasie, ale czuję się jak dureń. - Mogę pana zapewnić, doktorze Randall, że nie robi pan z siebie durnia. - Proszę wybaczyć, że nie dam się przekonać. Jeszcze nie teraz. Ja... -Urwał. -Jakoś zbladłeś, Eliasie. Coś ci jest? - Potrzebuję... - Czego? - Powietrza. - No więc... Eliasie? Vale wybiegł z pomieszczenia. Wybiegł, bo jego bóg powstawał i najwyraźniej szyko- wała się okropna scena, pełne nawiedzenie. Już je czuł, ściskało go w gardle, czuł gorycz w żołądku. Chciał wrócić do wyjścia - podczas gdy Randall wołał za nim bezradny - ale skręcił w złą stronę i znalazł się w mrocznej galerii, gdzie pod sufitem podwieszono na sznu- rach szkielet jakiejś ogromnej nieznanej ryby, jakiegoś darwińskiego monstrum dna morskiego. Opanuj się, pomyślał. Udało mu się znieruchomieć. Ran- dall nie znosił operowych gestów. Lecz za wszelką cenę chciał zostać sam, przynajmniej na chwilę. Z czasem dez- orientacja minie, bóg przejmie kontrolę nad jego kończy- nami, a Vale zmieni się w biernego, półświadomego ob- serwatora zamkniętego w skorupie własnego ciała. Męki ustaną i wkrótce odejdą w zapomnienie. Lecz teraz były zbyt bliskie, zbyt namacalne. Był jeszcze sobą - bezbron- ny i wystraszony - a jednocześnie już kimś innym, opa- nowany przez jakąś energiczną, niebezpieczną jaźń. Upadł na ziemię, błagając o niepamięć; lecz bóg był nierychliwy, wytrwały. W udręczonym mózgu pojawiło się nieuniknione py- tanie: Dlaczego ja? Dlaczego wybrano mnie do spełnienia tego obowiązku, jakikolwiek on był? I ku zdumieniu Ya- le^ tym razem bóg udzielił pewnych odpowiedzi: prawd bez słów, które Vale ubrał w niedoskonały język. Bo umarłeś, odparł widmowy bóg. Aż przebiegły go ciarki. Ależ skąd, zaoponował. Bo utonąłeś w 1917 roku na Atlantyku, kiedy amery- kański okręt wojenny został trafiony niemiecką torpedą. Bóg mówił głosem dziadka Vale'a, tubalnym tonem, któ- rego starzec używał, rozprawiając o przepędzaniu bydła. Głos boga składał się ze wspomnień. Jego, Eliasa Vale'a. Ale słowa się nie zgadzały. To bzdura. Szaleństwo. Umarłeś w dniu, w którym cię objąłem, rzekł bóg. W pustym, zrujnowanym budynku z cegły nad rzeką Ohio. Jakim sposobem to wszystko mogło być prawdą? Magazyn nad rzeką i nagła śmierć na Atlantyku? - Umarłem? — wyszeptał. Zapytała dręcząca cisza, słychać było tylko nieśmiałe kroki Randalla w ciemności za galerią ze szkieletem. Czyli — ciągnął Vale — to jest życie pozagrobowe? Zamiast odpowiedzi pojawił się obraz: muzeum w pło- mieniach, a potem sczerniałe zgliszcza i śmierdzący zie- loni bogowie niczym owadzi zdobywcy pośród rumowiska i chłodnych popiołów. - Panie Vale? Eliasie? Spojrzał na Randalla i zdobył się na bolesny skurcz uśmiechu. - Przepraszam. Ja... - Jesteś chory? - Tak. Trochę. - Może powinniśmy odwołać, hm, dzisiejsze spotkanie? - Nie ma potrzeby. - Vale poczuł, że się podnosi. Sta- nął przed Randallem. - Ryzyko zawodowe. Muszę tylko zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie mogłem trafić do drzwi. — Trzeba było powiedzieć. No dobrze, chodźmy. Wyszli na chłodne powietrze wczesnego wieczoru. Na mokrą, pustą ulicę. W Próżnię, pomyślał Vale. Gdzieś w głębi ducha poczuł chęć, żeby wrzasnąć. ROZDZIAŁ JEDENASTY Keck i Tuckman nie potrafili przewidzieć czyhających na nich niebezpieczeństw. Według ich pomiarów nowe Rheinfelden znajdowało się mniej więcej w tym samym położeniu co stara kaskada, lecz należało wziąć poprawkę na duże przybliżenie, a pieniące się bystrzyce, które znaj- dowały się niegdyś poza wodospadami, albo zniknęły, albo skryły się pod głębszym, powolniejszym Renem. Zdaniem Sullivana, były to kolejne dowody na poparcie tezy, że Darwinia rozwijała się jakby równolegle ze Starą Euro- pą, w której upadek pojedynczego kamienia mógł zmienić bieg rzeki, przynajmniej do pewnego stopnia. Finch przy- pisywał to brakowi interwencji człowieka: „W starym Re- nie łowiono ryby, stawiano na nim śluzy, żeglowano nim, słowem, wykorzystywano go przez ponad tysiąc lat. Wszyst- ko to sprawiło, że popłynął innym nurtem". Ta Europa była nietknięta niczym Eden. Guilford nie zabierał głosu. Obie opinie były w miarę do przyjęcia (lub odrzucenia). Wiedział tylko, że jest zmę- czony: zmęczony rozdzielaniem zapasów między węże fu- terkowe Erasmusa; zmęczony żeglowaniem dużymi łodzia- mi Stone-Galloway, których zachwalana „lekkość" okazała się względna; zmęczony pilnowaniem węży i ich ładun- ku, gdy omijali Rheinfelden lądem, idąc w nieustającym deszczu. W końcu dotarli do pokrytej ostrymi kamykami plaży, z której można było spuścić łodzie na wodę. Zapasy po- dzielono równo między wodoszczelne przegrody łodzi i ju- ki węży. Erasmus miał zaprowadzić zwierzęta na letnie pastwiska na wschodnim krańcu Jeziora Bodeńskiego, gdzie umówił się z członkami wyprawy. Z wodowaniem łodzi trzeba było zaczekać do rana. Za dnia zdążyli jeszcze tylko rozbić namioty, opatrzyć świeże rany, otworzyć puszki z racjami żywnościowymi i obej- rzeć pędzącą ku wodospadom wzburzoną rzekę, zieloną jak grzbiet żuka i rozległą jak Zatoka Bostońska. Guilford nie do końca ufał tym łodziom. Preston Finch zamówił je i nazwał: Przenikliwość, Ori- noko, Camille (na cześć swej zmarłej żony) iArarat. Silni- ki były prototypami, małymi, lecz mocnymi, śruby przed skałami chroniły osłony, a silniki przed zalaniem szereg brezentowych płacht. Łodzie zdałyby egzamin, myślał Guil- ford, gdyby Ren płynął sobie leniwie aż do Jeziora Bo- deńskiego. Ale na rwących wodach nie będą ani trochę przydatne. Ich stosunkowo niewielki ciężar przestawał być zaletą, gdy trzeba było transportować całe kanistry ben- zyny, które przy przeprawach lądem stawały się nieznoś- nym brzemieniem i zajmowały cenne miejsce. Zamierzali jednak ukryć je nad Jeziorem Bodeńskim; przydadzą się w drodze powrotnej, pozbawione silników i benzyny, unoszone prądem rzeki. Przez pierwszy dzień spisywały się nieźle, mimo że jazgot motorów był ogłu- szający, a smród spalin nieznośny. Guilford wolał bezpo- średni kontakt z wodą niż podróż brzegiem: stać się czę- ścią rzeki, przeć pod prąd, pozwalać kołysać się wirom — jak mała istota na wielkim lądzie. Przeszła ulewa, za- świeciło słońce, a ściany wąwozu, zwieńczone sękatymi drzewami pagodowymi, lśniły od lian podobnych do wi- norośli. Z pewnością wyprzedziliśmy Erasmusa z węża- mi, myślał Guilford. A tamten mógł być jedyną ludzką istotą w promieniu stu mil, jeśli nie liczyć kilku zbłąka- nych Partyzantów. Staliśmy się własnością ziemi. Ziemi, wody, powietrza, myślał. Obóz w miejscu, gdzie bezimienny potok wpływa do Renu. Zbiornik stojącej wody. Keck łowi raje i błę- kitne miętusy. Miniaturowe sosny szałwiowe pośród skał, listowie niemal turkusowe, drzewa skarłowaciałe ze względu na szalejące wiatry i skaliste gleby. Postscriptum. Roi się od ryb, dzięki którym będzie- my mieli smaczną kolację, choć skrobiący je Diggs ogłasza, że zginie śmiercią męczeńską. Resztki wyrzu- cone do rzeki, gonią za nimi muszki. (Kąsają, gdy się je rozdrażni; śpimy dzisiaj pod moskitierami. Raczej niewiele innych owadów, rzadko który jadowity, cho- ciaż jakiś krab porwał Keckowi rybę - runął na nią z wilgotnego kamienia i pomknął do wody! „Szczypce jak u homara, cieszy się Keck. Nie zapomnijcie o po- liczeniu palców, panowie!") Nazajutrz musieli obejść lądem skaliste bystrze, co bez zwierząt jucznych okazało się przygnębiającym zada- niem. Łodzie wyniesiono na brzeg i zbadano drogę; na szczęście kamienisty brzeg był dość szeroki, nie brako- wało też naniesionego przez nurt drewna - suchych, wy- drążonych w środku kłód drzew żłobkowanych rzuconych na ściany wąwozu przez wiosenne powodzie - które po- służyło do przetaczania ładunku. Jednak przeprawa lą- dem wyczerpała wszystkich i zajęła cały dzień; o zachodzie słońca Guilford mógł zdobyć się tylko na to, by zawlec swe zmęczone kości pod moskitierę i zasnąć. Rankiem wraz z Sullivanem, Gillvanym i Tomem Comptonem zajął się załadunkiem i wodowaniem Prze- nikliwości; gdy wypłynęli na środek rzeki, łódź prowa- dząca, Ararat Fincha, znajdowała się już za zakrętem. Rzeka była w tym miejscu rwąca i płytka, więc Guilford usiadł na dziobie i pilnował, żeby nie wpadli na skały, gotów w razie czego odbić się wiosłem i ominąć prze- szkodę. Parli stopniowo pod prąd, gdy silnik zakaszlał i zgasł. Niespodziewana cisza zaskoczyła Guilforda. Słyszał warkot Camille sto jardów przed nimi, pluskanie wody i ciche przekleństwa Sullivana, który zdjął płócienną osło- nę i otworzył przegrodę motoru. Bez silnika Przenikliwość gwałtownie zwolniła, jej roz- pęd hamował prąd rzeki. Wąwóz nagle znieruchomiał. Przesuwała się tylko woda. Nikt się nie odzywał. Wresz- cie ciszę przerwał Tom Compton. - Panie Gillvany, proszę wyciągnąć pozostałe wiosła. Musimy obrócić łódź i dopłynąć do brzegu. - To tylko odrobina wody w przegrodzie - oświadczył Sullivan. - Chyba zdołam uruchomić silnik. Lecz Tom Gillvany, któremu nie w smak była ta po- dróż rzeką, skinął niechętnie głową i odczepił wiosła. Guilford obrócił łódź. Pomachał w stronę Camille, sygna- lizując, że mają kłopoty; Keck pomachał i zaczął zawra- cać. Ale Camille znacznie się już oddaliła. Brzeg też zaczął się odsuwać, uciekać. Ren przejął ster Przenikliwości. Przed oczami przemknęła im kamienista plaża, z któ- rej odbili. - O Jezu - jęknął Gillvany, gorączkowo wiosłując. Pobladły Sullivan dał spokój silnikowi i też złapał za wiosło. - Wiosłujcie równo — rzucił Tom Compton, którego ci- chy głos przypominał szum wody. — Gdy będziemy wy- starczająco blisko, zaczepię o coś linę dziobową. Guilfordowi przypomniały się bystrzyce. Przypuszczał, że wszyscy zaczęli o nich myśleć. Widział je teraz, białą linię, w której znikała rzeka. Brzeg wciąż był daleko. - Równo! - warknął Compton. - Gillvany, wymachu- jesz rękami jak jakiś, kurwa, ptak! Zanurzaj wiosła! Gillvany był niewysokim mężczyzną. Krzyk przywołał go do porządku. Zagryzł wargi i wsadził wiosło do wody. Guilford pracował w milczeniu, wytężając wszystkie siły. Pot zalewał mu twarz, gdy oblizał usta, poczuł gryzący smak soli. Znacznie się ociepliło. Darwińskie ptaki, ga- tunek przypominający czarne jak smoła wróble, wesoło nurkowały nad nimi. Dno rzeki stawało się nierówne, a w miarę jak Prze- nikliwość zbliżała się do brzegu, z wody wyrastało coraz więcej skał podobnych do płetwy rekina, za którymi ciąg- nęły się białe kłęby piany. - Zgubiliśmy płetwę denną! - zawołał bez tchu Sul- livan. - Ciągnijcie! Po następnym wstrząsie stracili śrubę: zazgrzytało i ca- ła łódź się zachwiała. Gillvany sapnął, ale nikt się nie odezwał. Ryk wody narastał. Brzeg zmienił się w stos głazów, bliski, lecz nieprzy- stępny i śmigający niebezpiecznie blisko łodzi. Tom Comp- ton zaklął, złapał linę, wstał i skoczył. Wylądował ciężko na śliskiej i płaskiej skale, lina od razu zaczęła się roz- wijać jak atakujący wąż, podczas gdy Guilford bezradnie przebierał wiosłem, walcząc z prądem. Traper błyskawicz- nie się wyprostował i zaciągnął linę na granitowej ostro- dze dokładnie w chwili, gdy Przenikliwość ją naprężała. Lina zabrzęczała i wyskoczyła z wody. Guilford zaparł się o burty, gdy łódź wierzgnęła i obróciła się ku skałom. Sul- livan upadł na przegrodę silnika, nie przygotowany Gillva- ny przetoczył się przez sterburtę i zniknął w pianie. Guilford rzucił za nim zwój liny, lecz entomolog znik- nął - pochłonęła go bystra, zielona woda, jego drogi nie znaczył nawet żaden wir. Po chwili Przenikliwość uderzyła w skały i stanęła dę- ba pod nieustępliwym naciskiem rzeki; Guilford z całych sił chwycił dulkę. Tkwimy już dwa dni nad bezimiennymi bystrzy- cami. Trwa naprawa Przenikliwości. Płetwę denną i śru- bę można zastąpić. Toma Gillvany'ego nie. Postscriptum. Toma Gillvanny'ego nie znałem za do- brze. Był spokojnym, pracowitym człowiekiem. Zda- niem doktora Sulliuana, szanowano go w jego dzie- dzinie. Pochłonięty przez rzekę. Szukaliśmy, idąc w dół rzeki, lecz nie znaleźliśmy ciała. Zapamiętam jego nie- śmiały uśmiech, rozwagę i niekłamaną fascynację No- wym Kontynentem. Wszyscy w żałobie. Nastroje minorowe. Dziura w miejscu, w którym wąwóz jest skalisty i stro- my, coś w rodzaju naturalnej pieczary, płytkiej, lecz wysokiej jak kościół: Preston Finch nazwał ją Pieczarą Katedralną. Stos kamieni dla uczczenia doktora Gil- lvany'ego. Drewniany pal, na którym Keck wyrył młot- kiem do skał napis: „Ku pamięci dr. Thomasa Mar- klanda Gillvany'ego". I datę. Postscriptum. Mimo ciszy słychać niewiele: rzekę, wiatr (znowu dopadł nas deszcz), nucącego coś i do- kładającego do ognia Diggsa. Ta ziemia splamiła nas krwią. Jutro, jeśli wszystko pójdzie dobrze, znowu wodo- wanie. I cała naprzód. Tęsknię za żoną i dzieckiem. Nie mogąc zasnąć, Guilford wyszedł po północy z na- miotu, ominął żarzące się ognisko i podszedł do wejścia jaskini zakreślonego stalowym blaskiem księżyca; sie- dział tam Sullivan z niewielkim mosiężnym teleskopem, przez który oglądał niebo. - Witaj, Guilfordzie. Uważaj na muszki. Chociaż dzi- siaj ich mało. Nie lubią wiatru. - Czy oprócz botaniki zajmuje się pan też astronomią, doktorze Sullivan? - Jestem amatorem. Ale teraz przyglądam się pewnej planecie, a nie gwiazdom. Guilford zapytał, która z planet przyciągnęła jego uwagę. - Mars - odparł botanik. - Czerwona planeta - stwierdził Law, co było sumą jego wiedzy na temat tego ciała niebieskiego, jeśli nie li- czyć faktu, że posiadało dwa księżyce i stanowiło przed- miot pisarstwa Burroughsa i Wellsa. - Coraz mniej czerwona. Od Cudu Mars pociemniał. - Pociemniał? - Na Marsie są pory roku, Guilfordzie, tak samo jak na Ziemi. Latem topnieją powłoki lodowcowe, powiększa- ją się ciemniejsze obszary. Planeta wydaje się czerwona prawdopodobnie ze względu na pustynną powierzchnię po- krytą utlenionym żelazem. Ale ostatnio czerwień blednie. Ostatnio - ciągnął, opierając teleskop o kolano - pojawiły się odcienie błękitu. Zmiany zmierzono spektrograficznie; oko ma nieco za małą czułość. — Co to znaczy? — Nie wiadomo. — Sullivan wzruszył ramionami. Guilford spojrzał na zalane srebrną poświatą niebo. Wystarczy sama tajemnica Przemiany Europy. Aż strach pomyśleć, że kolejna planeta mogła tak zdziwaczeć. — Mogę skorzystać z teleskopu, doktorze Sullivan? Też chciałbym popatrzeć na Marsa. Stanie oko w oko z tajemnicą. Przynajmniej na tyle starczy mu odwagi. Lecz Mars wyglądał jak rozmazany świetlny punkcik zagubiony na darwińskim niebie; wiatr był lodowaty, Sul- livan niezbyt rozmowny, więc po pewnym czasie Guilford wrócił do namiotu, gdzie przespał niespokojnie do rana. ROZDZIAŁ DWUNASTY Ostatecznym efektem strachu, niebezpodstawnego, lecz pozbawionego namacalnego przedmiotu, była obojętność. Każdy kolejny omen był coraz bardziej ponury, aż w koń- cu Caroline pogrążyła się w przygnębieniu, z którym mu- siała żyć, odwracając wzrok i niczego nie widząc. Albo dostrzegając możliwie najmniej. Powiedziała ciotce, że Lily nie może spać. Alice od- wróciła się i z roztargnieniem popatrzyła w głąb sklepu, omiatając spojrzeniem rzędy białych worków ze zbożem, aż jej wzrok spoczął na mozaice promieni słonecznych, które wpadały przez okno w tyle. Wytarła dłonie o far- tuch. - Jered wraca o dziwnych porach. Może obudził ją, idąc korytarzem. Pomówię z nim. Tajemnica nie została wykryta, ciotka nic nie wiedzia- ła, a Caroline w głębi ducha ulżyło. Od tej pory Lily sy- piała lepiej, chociaż pod nieobecność ojca nabawiła się ner- wowych tików: zagryzała do krwi dolną wargę, okręcała włosy wokół palców. Nie lubiła samotności. Colin Watson ciągle kręcił się po domu jak duch. Ca- roline usiłowała wciągnąć go w rozmowę, ale nie chciał rozwodzić się na temat swojego życia czy pracy; powie- dział tylko, że armia jakby o nim zapomniała i że z obo- wiązków zostały mu już tylko warty w Arsenale: Kitche- ner, wciąż przemieszczający brytyjskie oddziały, rzucił go na koniec świata. Nie mógł powiedzieć, dlaczego po Londy- nie kręci się tylu żołnierzy. „To jak jakaś zaraza", stwier- dziła Caroline, ale porucznik nie dał się sprowokować. Tylko się uśmiechnął. Żołnierze i okręty. Caroline przestała lubić wizyty w por- cie; w ciągu kilku ostatnich tygodni zawinęła tam chyba większa część brytyjskiej marynarki wojennej, złożonej z uzbrojonych po zęby, podniszczonych dreadnaughtów. Kobiety na targu rozmawiały o wojnie. Caroline nie miała pojęcia, z kim miałaby być ta wojna i o co. Być może miałaby związek z Partyzantami, wy- pływającymi na powierzchnię mętami Europy, i ich nie- dorzecznymi żądaniami i groźbami; albo z Amerykanami, Japończykami lub... starała się tym nie przejmować. - Tęsknię do tatusia - obwieściła Lily. Była niedziela. Sklep był zamknięty; Jered i Alice ro- bili remanent, a Caroline zabrała Lily nad rzekę — błę- kitną rzekę pod błękitnym, rozżarzonym niebem - żeby mogła zobaczyć płynące statki lub rzecznego potwora. Mała lubiła węże mułowe tak samo, jak jej matka ich nie zno- siła. Ich wielkich szyj, zimnych, czarnych ślepi. - Tatuś niedługo wróci - powiedziała do córki, lecz ta tylko zmarszczyła brwi; już nie dowierzała słowom otuchy. Wiara jest cnotą, myślała Caroline, ale nie ma nic pew- nego. Nic. Udajemy dla dobra dzieci. Jaka śliczna była Lily, siedząca okrakiem na ławce z pnia drzewa i trzymająca na kolanach lalkę, którą na- zwała „Damą". „Damo, Damo", wyśpiewywała swoją pio- senkę na dwie nuty. Spod cielistej farby na policzkach i czole lalki wyzierała już porcelana. „Damo, tańcz", śpie- wała dziewczynka. I właśnie w tej chwili, w momencie chwiejnego spokoju przypominającego bicie dzwonu, Caroline zobaczyła, jak wyłożonym pniami drzew bulwarem biegnie w jej stronę Jered. Serce zamarło jej w piersi. Coś się stało. Kłopoty wyzierały z jego oczu, z chodu. Odruchowo zacisnęła dło- nie na ramionach Lily. - To boli! - zawołała córka. - Chciałem z tobą porozmawiać - zaczął zdyszany Je- red - zanim zobaczysz „Timesa". Był cierpliwy i pełen współczucia, lecz koniec końców Caroline został w głowie tylko brutalny rytm gazetowego nagłówka: PARTYZANCI ATAKUJĄ AMERYKAŃSKI PAROWIEC Weston wraca uszkodzony do Jeffersonuille Poniżej wieści bardziej przerażające: Losy ekspedycji Fincha nieznane Takie były nagie fakty. O wiele gorsza była świado- mość, że nie może w ogóle pomóc Guilfordowi, który zna- lazł się strasznie daleko, być może ranny, a może mar- twy. Guilford martwy w dziczy, Caroline i Lily opuszczone. Zadała wujowi to okropne pytanie. — Czy on zginął? — wyszeptała, gdy ziemia usuwała się jej spod nóg, a Lily pobiegła ku ławce, gdzie leżała porzucona Dama o zamykających się powiekach i zadar- tej na głowę spódnicy. - Nie wiadomo, Caroline. Ale okręty zaatakowano na długo po tym, jak wysadziły wyprawę w Rheinfelden. Nie ma powodów, żeby sądzić, że Guilfordowi coś się stało. Będą mnie teraz okłamywać, pomyślała Caroline. Zro- bią ze mnie wdowę i będą wmawiać, że nic mu nie jest. Uniosła głowę, a przenikający jej przez powieki blask słoń- ca miał barwę krwi. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Na seans pojechali do położonego w Wirginii mieszka- nia Eugene'a Randalla, przygnębiającego gniazda wdow- ca, w którym jedną ścianę zmieniono w sanktuarium jego zmarłej małżonki Louisy Ellen. Wchodząc do środka, za- nurzało się w archeologiczne warstwy czyjegoś życia, w całe dziesięciolecia zredukowane do skorup i glinianych tab- liczek. Randall nie podkręcił lamp i skierował się wprost do barku z alkoholem. - Nie chcę się upić - wyjaśnił - tylko zachować zimną krew. - Mnie też przydałaby się lampka - stwierdził Elias Vale. Oczywiście, oddał się we władanie bogu. W myślach określał to mianem „wzywania" boga, lecz w gruncie rzeczy to jego wzywano. Nigdy nie zgłaszał się dobrowolnie. Nie miał wyboru. Gdyby stawił opór... lepiej o tym w ogóle nie myśleć. Randall chciał porozmawiać ze swoją Louisą Ellen, ko- bietą o końskiej twarzy z fotografii, a Vale udawał, że przyzywa ją zza Wielkiej Bariery, przewracając oczami dla ukrycia własnych tortur. Tak naprawdę wycofywał się w głąb siebie, ustępował z drogi bogu, przyjmował bier- ną pozę. Nie do niego już należała potrzeba oddychania, zbuntowane fale żółci i krwi. Nieśmiałe pytania Randalla dobiegały z oddali, cho- ciaż z całą dojmującą jasnością zdawał sobie sprawę, jaki proces emocjonalny rozgrywał się na jego oczach. Ran- dall, zagorzały racjonalista, za wszelką cenę chciał uwie- rzyć, że może porozmawiać z Louisą Ellen, którą niecały rok wcześniej zabrało złośliwe zapalenie płuc; lecz nawy- ków myślowych nie zmienia się z dnia na dzień. Dlatego zadawał pytania, na które tylko ona mogła udzielić od- powiedzi, rozpaczliwie pragnąc przy tym dowodów i lę- kając się, że może ich nie uzyskać. Z kolei Vale po raz pierwszy czuł oprócz boga obecność kogoś jeszcze. Była to istota udręczona, niepełna — na- czynie cierpienia, które mogło być kiedyś Louisą Ellen. Jej głos wydobywał się z krtani Vale'a. Bóg modulował ton. Tak, mówił Vałe, pamięta tamto lato w Maine, na dłu- go przed Cudem Nowej Europy. Pamięta chatkę nad mo- rzem i to, że cały czas, przez cały chłodny lipiec padał deszcz, ale nie czuła się nieszczęśliwa. Była wdzięczna za chwile, gdy niebo się rozpogadzało i mogli pójść na spacer po plaży, wdzięczna za ogień w kominku wieczo- rem, za zbiór kredowych muszli, za poduszkę z patchwor- ku i puchowe łoże. I tak dalej. A gdy Randall, zaczerwieniony od tętniącej w ściśnię- tych żyłach krwi, zapytał: „To ty, Louiso, prawda?", Vale odpowiedział: „Tak". Gdy zapytał: „Jesteś szczęśliwa?", Ya- le odparł: „Naturalnie". W tym momencie głos załamał mu się na ułamek sekundy, gdyż Louisa Ellen Randall w jego głowie krzyczała o swych cierpieniach i nienawiści do boga, który przyprowadził ją tu z... z... Ale to należało już do Tajemnic. Już nie głos Louisy Ellen (choć wciąż brzmiący jak jej) przemówił, gdy zaczynał odżywać nadwerężony scep- tycyzm Randalla, a bóg Vale'a zadał coup de grace. Przed- stawił wyrocznię, proroctwo: przestrzegł Randalla, że wy- prawa Fincha jest skazana na zagładę i że on sam winien chronić się przed konsekwencjami politycznymi. - Partyzanci ostrzelali już Westona - oświadczył Vale, na co Randall pobladł i wytrzeszczył oczy. Przepowiednia była zwięzła i cudowna. Radio przeka- zało tę wiadomość nazajutrz wieczorem. Krzyczały o tym nagłówki gazet w Waszyngtonie. Vale ani się na tym nie znał, ani tym nie przejmował. Najważniejsze, że opuścił go bóg. Odzyskał obolałe cia- ło, a zgromadzony w domu alkohol pozwolił pogrążyć się w leczniczym zapomnieniu. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Jezioro Bodeńskie. Bodensee. Pod względem geograficznym niewiele ponad rozlewi- sko rzeki. Ale w porannych oparach mogło przypominać wielki, spokojny ocean, miękki jak jedwab, nad którym pierwsze promienie słońca wycinały we mgle srebrne ta- fle. Ledwie widoczny północny brzeg tworzył skalisty uskok porośnięty milczącym lasem drzew meczetowych, sosny szałwiowej oraz kępami drzew o białych pniach i roz- łożystych liściach, dla których nawet Tom Compton nie miał nazwy. Nad roziskrzoną wodą unosiły się chmary zmierzchnic. - Ponad tysiąc lat temu - rzekł Avery Keck - wznosił się tu rzymski fort. - Keck, który zajął na Przenikliwości miejsce Gillvany'ego, przekrzykiwał nieregularną synko- pę niewielkiego silnika. - W średniowieczu było to jedno z najpotężniejszych miast Europy. Miasto lombardzkie, położone na szlaku handlowym z Niemiec do Włoch. Nie został po nim żaden ślad. Sama woda. I skały. Guilford zastanawiał się na głos, co mogło się stać z Europejczykami. Czy po prostu zginęli? A może prze- nieśli się do krainy, która jest lustrzanym odbiciem Zie- mi, gdzie Europa pozostała nienaruszona, za to reszta świata zdziczała? Keck był kościstym czterdziestolatkiem o twarzy przed- siębiorcy pogrzebowego z prowincjonalnego miasteczka. Obrzucił Guilforda przygnębionym spojrzeniem. - To mają własną dzicz, którą muszą przetrzebić i o któ- rą prowadzą wojnę. Niech im Bóg dopomoże. Obóz nad Jeziorem Bodeńskim. Diggs przy ognis- ku. Sulliuan, Betts i Hemphill rozbijają namioty. Zie- lona łąka porośnięta jakąś rozłożystą rośliną, jakby tur- kusową koniczyną. Niebo zaciągnięte chmurami, chłodny, porywisty wiatr. Postscriptum. Może powinienem przestać udawać, że te notatki są „dopiskami", i przyznać się, że to listy do Caroline. Caroline, mam nadzieję, że je kiedyś uj- rzysz. Od tragicznej śmierci Gillvany'ego podróż przebie- ga bez zakłóceń, choć tamto zdarzenie wisi nad nami jak ciężka chmura. Zwłaszcza Finch zrobił się ponury i do nikogo się nie odzywa. Myślę, że się o to obwinia. Bez przerwy pisze tylko w notesie. Rozbiliśmy obóz na łąkach opisanych przez Eras- musa. Widziałem mnóstwo stad dzikich węży futerko- wych, poruszających się po ziemi niczym chmury po letnim niebie. Jak zawsze pomysłowy, Tom Compton nawet jednego upolował, więc na kolację jemy mięso węża - tłuste steki, które smakiem przypominają dzi- kie ptactwo; ożywcza odmiana po puszkach. Łodzie ukryliśmy z dala od wody, pod brezentem i w cieniu szpiczastej granitowej skały, tak że można je odnaleźć dopiero po wyczerpujących poszukiwaniach. Ale kto miałby ich szukać na takim pustkowiu1? Oczekujemy przybycia Erasmusa z zapasami i zwie- rzętami jucznymi. Tom Compton powtarza, że mogli- byśmy złapać tych stworzeń, ile tylko byśmy chcieli - kręcą się dosłownie wszędzie - ale zwierzęta Erasmusa są przyzwyczajone do uzdy i juków, poza tym tyle nam już pomogły. Oczywiście zakładamy, że Erasmus pojawi się zgod- nie z obietnicą. Zdążyliśmy się już dobrze poznać - wszystkie swoje dziwactwa i idiosynkrazje, którym na imię legion. Prze- prowadziłem już nawet kilka pouczających rozmów z To- mem Comptonem, który od czasu uratowania Przeni- kliwości okazuje mi więcej szacunku. Dla niego jestem wciąż rozpieszczonym mieszkańcem Wschodniego Wy- brzeża, który łatwo zarabia na życie dzięki pudełku fotograficznemu (tak nazywa aparat), ale zdążyłem zro- bić na nim wrażenie. Z pewnością życie miał na tyle ciężkie, że jego scep- tycyzm jest uzasadniony. Urodził się w San Francisco jako biedny mieszaniec - sam opowiada, że jego przod- kami byli niewolnicy, Indianie i niewydarzeni poszu- kiwacze złota - sam nauczył się czytać i pisać i znalazł pracę w marynarce handlowej. W końcu wylądował w Jeffersonuille, trudnym mieście, gdzie przydały się jego ciężko zdobyte umiejętności i gdzie ludzie znoszą jego szorstki sposób bycia. Wiem, że uznałabyś go za prostaka, Caroline, ale to w gruncie rzeczy człowiek dobry i przydatny w sy- tuacjach kryzysowych. Cieszy mnie jego towarzystwo. Już tydzień czekamy na Erasmusa i pewnie przyj- dzie nam poczekać jeszcze jeden. Na szczęście mam nu- mer ,Jirgosy", za który oddałem tom geologii Fincha. Zawiera odcinek Zagubionego królestwa Darwimi Ed- warda Rice'a Burroughsa, kolejne opowieści o jego wyobrażonym „starożytnym mateczniku" pełnym dino- zaurów, szlachetnych dzikusów i rządzących nimi nik- czemnych junkrów. Pewna księżniczka czeka na ratu- nek. Wiem, że gardzisz takimi rzeczami, Caroline, ale muszę przyznać, że nawet dzika Darwinia Burroughsa blednie w konfrontacji z rzeczywistością: tymi zbyt masywnymi wzgórzami i cienistymi, chłodnymi lasa- mi. Jednak to pismo dostarcza mi nieocenionej rozry- wki i zazdroszczą mi wszyscy pozostali uczestnicy wy- prawy, tym bardziej że raczej niechętnie je pożyczam. Zrozumiałem, że tęsknię do cywilizacji - wysokich budynków, trafik i tym podobnych historii. Erasmus zjawił się ze zwierzętami i przyjął zapłatę w postaci czeku wystawionego na bank w Jeffersonville. Wieczór spędził w obozie i wyraził kondolencje, choć by- najmniej nie zdziwienie, z powodu tragicznego zgonu Gił- lvany'ego. Ale jego przyjazd przyćmiło odkrycie Avery'ego Kecka. Poszedł z Tomem Comptonem na kolejne polowanie na węże; Keck obserwował teren i biegłość trapera. W sumie węże chwytało się łatwo, jak tłumaczył przy ognisku. Po prostu odcięli jedną sztukę od reszty stada i zabili ją ze strzelby Comptona. Najciężej szło wleczenie trupa do obozu. Najciekawsze było jednak, powiedział Keck, gniazdo owadów i ich kopiec. Owady były dziesięcionogimi mięsożernymi bezkręgow- cami, odległe spokrewnionymi ze skoczkami, z którymi Guilford zetknął się pod Londynem. Drążyły tunele w błot- nistych nizinach, gdzie gleba była wilgotna i niezbyt ubi- ta. Wąz futerkowy lub jakiekolwiek inne zwierzę, które zabłąkałoby się na ich terytorium, zostałoby pokąsane przez jadowite trutnie, następnie oblężone przez cały rój i stoczone. Oczyszczone kości były przenoszone na skraj kolonii, gdzie tworzyły sławetne kopce. - Im starsza kolonia, tym większy kopiec - rzekł Keck. - Na nadreńskich nizinach widziałem raz gniazdo, które rozrosło się do rozmiarów magicznego kręgu stu- metrowej średnicy. To, na które natrafiliśmy z Tomem, jest przeciętne. Idealny okrąg białych kości. Głównie nie- szczęsnych węży futerkowych, ale... - Keck rozpostarł bre- zentowe zawiniątko, które przyniósł do obozu - znale- źliśmy to. Była to długa, wysoko sklepiona czaszka z zębami. Bia- ła jak polerowana kość słoniowa, lecz lśniąca czerwono w blasku ogniska. - Jasna cholera! - krzyknął Diggs, na co Preston Finch obrzucił go surowym spojrzeniem. Guilford zwrócił się do Sullivana, który skinął głową. - Podobna do tej, którą widzieliśmy w Londynie. - Opo- wiedział o Muzeum Monstrów. — Ciekawe. Wygląda na dużego drapieżnika, który musiał występować na wiel- kim obszarze, przynajmniej kiedyś. - Kiedyś? - powtórzył z pogardą Finch. - Ma pan na myśli rok 1913? A może 1915? Sullivan zbył te uwagi milczeniem. - Ile lat dałby pan temu egzemplarzowi, panie Keck? - Nie śmiem zgadywać. Nie jest ani skamieniały, ani pożółkły, czyli musi być względnie świeży. - Co oznacza, że możemy gdzieś tu napotkać podobne bestie. Żywe - dorzucił Ed Betts. - Proszę mieć w pogo- towiu pistolety. Tom Compton nigdy nie widział żywego okazu, podob- nie jak Erasmus. - Chociaż ludzie znikają w puszczy. - Przypomina niedźwiedzia - stwierdził Diggs. - Ka- lifornijskiego grizzly, jeśli to dorosły osobnik. Być może ciągnie go do padliny i tym podobnych. Może byśmy za- częli wystawiać bardziej regularne warty? - Może unikają ludzi - odezwał się Sullivan - bo się nas boją. - Możliwe — przyznał Tom. — Ale taka szczęka mo- głaby połknąć ludzką nogę po kolano i jeszcze ją połamać. Jeśli się nas boją, to z wzajemnością. - Podwoimy nocne straże - postanowił Finch. Nawet w Edenie żył wąż, pomyślał Guilford. Rankiem wyruszyli łagodnie pofalowanymi łąkami na wschód, w kierunku gór. Na wężach futerkowych dało się nawet jeździć - nie miały nic przeciwko ładunkowi ludz- kiemu, a nawet reagowały na prymitywne uzdy — ale były po prostu za szerokie, żeby można je objąć nogami (na dodatek tłuste i śmierdzące), a jak dotąd nikt nie wyna- lazł praktycznego siodła na węże. Guilford wolał iść, na- wet po drugim dniu, gdy marsz był znacznie bardziej nu- żący, a łydki, kostki i uda zgodnie protestowały. Porośnięte trawą wzgórza stawały się stopniowo coraz wyższe. Coraz trudniej było znaleźć wodę pitną, chociaż węże wyczuwały potok lub staw z odległości mili. A góry na widnokręgu, których położenie Keck wyznaczał nie- ustannie za pomocą triangulacji, stanowiły coraz wyraźniej- szą barierę: koniec drogi, nawet gdyby Finch i jego to- warzysze znaleźli przejście w miejscu dawnej przełęczy Brenner czy Montgenevre. Wtedy zawrócimy, myślał Guil- ford, zabierzemy sprasowane rośliny i przyszpilone roba- ki do Ameryki, a ludzie będą mówili, że przyczyniliśmy się do „oswojenia" kontynentu, choć to tylko taki żart: jesteśmy ledwie maleńkim nakłuciem wiedzy na skórze tej nieznanej krainy. Ale był dumny z dotychczasowych osiągnięć. Doszli- śmy tam, tłumaczył traperowi, gdzie jeszcze nikt nie do- tarł, i rozwiązaliśmy przynajmniej kilka darwińskich za- gadek. - Nie przelecieliśmy co prawda kontynentu - przyznał Tom Compton - ale zadarliśmy mu trochę spódnicę. Guilford szedł w to chłodne popołudnie u boku Comp- tona, Sullivana i ich zwierząt. Po niebie przesuwały się nisko obłoki, oślepiająco białe na brzegach, szare jak weł- na pod spodem. W gąbczastym gruncie łąki zostawały przez chwilę ich ślady. Na zachodnim stoku wzgórza Keck wy- patrzył jeszcze jeden kopiec owadów, krąg kości wokół złudnie spokojnego skrawka zieleni; coś w rodzaju ogrodu trolla, pomyślał Guilford. Ominęli go szerokim łukiem. Tom Compton zastanawiał się nad czym innym. - Przez ostatnie kilka nocy widziałem ogniska. Pięć, sześć mil za nami. Nie wiem, co o tym sądzić. - Partyzanci? — zapytał Sullivan. - Prawdopodobnie zwykli myśliwi, którzy idą naszym śladem od Rheinfelden, czy też raczej idą za Erasmusem, kłusując na jego terenie. Partyzanci to przeważnie przy- brzeżni piraci z różnych nielegalnych osad. Z reguły nie zapuszczają się w głąb lądu, chyba że polują lub szuka- ją minerałów, a wtedy raczej nie uprawiają polityki na muszce. - Mimo wszystko czułem się lepiej, gdy byliśmy sa- mi - odparł Sullivan. - Ja też - rzekł traper. Obóz na wzgórzu nad bezimiennym potokiem. Te- ren wyraźnie się wznosi. W oddali pokryte śniegiem alpejskie pasmo. Kępy drzew, głównie meczetowych, i nowa roślina: niewielki krzew o twardych i niejadal- nych żółtych jagodach. (Według Sulliuana nie są to prawdziwe jagody, ale na takie wyglądają). Surowy, chłodny wiatr odstrasza muszki, a może po prostu nie zapuszczają się na takie wysokości. Postscriptum. Przy kolacji spojrzałem na północ i ujrzałem coś w rodzaju panoramy Darwinii: cudow- ną, melancholijną mozaikę światła i cienia, chylące się ku zachodowi słońce. Przypomina mi się Monta- na - równie ogromna i pusta, chociaż nie aż tak naga; ubrana w łagodną zieleń, bogata i żywa kraina, choć dziwna. Caroline, rozmyślam o Twoim cierpliwym pobycie w Londynie, gdy pilnujesz Lily, znosisz nastroje Je- reda i dziwactwa Alice. Wiem, jak bardzo nie podoba- ła Ci się moja wyprawa na Zachód, a przecież wtedy mogłaś znaleźć pocieszenie w rozrywkach Bostonu. Mam nadzieję, że warto się poświęcać, że po powrocie do do- mu zwiększy się zapotrzebowanie na moją pracę, że zapewnię moim damom bezpieczną przyszłość. Ostatnio śnią mi się dziwne rzeczy, Caroline. Czę- sto jestem w mundurze, samotny, na jakimś wymar- łym pustkowiu po bitwie, zasnutym dymami i pokry- tym błotem. Takie to realistyczne! Niczym wspomnienie, chociaż niczego takiego oczywiście nie przeżyłem, a opo- wieści o wojnie secesyjnej, które słyszałem przy rodzin- nym stole, nie były aż takie plastyczne. Może to obłęd ekspedycyjny1? Dr Sullivan też opo- wiada o dziwnych snach, nawet Tom Compton przy- znaje niechętnie, że ma kłopoty ze snem. Ale jak mogę spać spokojnie, gdy nie ma Cię u me- go boku? Tak czy owak, światło dzienne przepędza sny. Wtedy marzymy jedynie o górach, których biało-błę- kitne szczyty wznoszą się na horyzoncie. Tom Compton trzymał straż o świcie, gdy zaatakowali Partyzanci. Siedział przy żarzącym się ognisku z Edem Bettsem, zażywnym mężczyzną, któremu broda raz po raz opadała na piersi. Betts nie potrafił czuwać. Tom tak. Pełnił takie warty już wcześniej, zazwyczaj sam, strzegąc się rabu- siów i nielegalnych osadników, zwłaszcza gdy polował w zagłębiach węglowych. Umysł można było nauczyć od- kładania snu na potem. Taka umiejętność. Betts jej nie opanował. Mimo to pierwsze strzały z mrocznego lasu na wscho- dzie zaskoczyły ich. Brzask niebo ledwo rozjaśniał. Cztery lub pięć strzelb zagrzmiało niemal jednocześnie. „Co, do cho- lery. .." - zaczął Betts, po czym osunął się na ziemię z dziu- rą w karku, gasząc ogień krwią. Traper przeturlał się po ziemi. Wystrzelił w skraj la- su, bardziej żeby obudzić obóz, niż go obronić. Nie widział przeciwnika. Węże zapiszczały ze strachu i zaczęły ginąć w ogniu drugiej salwy. Gdy rozpoczął się atak, Guilford spał — znowu śniła mu się wojskowa straż, jego brat bliźniak w khaki, który próbował przekazać jakąś istotną, lecz niezrozumiałą wia- domość. Wczorajszy marsz był wyczerpujący. Wyprawa prze- mierzyła sporo lesistych górskich szczytów i jarów, po- pędzając oporne węże i przechodząc pod łukami drzew meczetowych, wspinając się i schodząc. Zwierzętom nie podobała się leśna gęstwa i wyrażały swoje niezadowo- lenie, pomiaukując, bekając i puszczając bąki. W nieru- chomym powietrzu panował niemożliwy smród, który nie ustąpił nawet podczas deszczu, wzbogacony o odór zsiad- łego mleka unoszący się z przemoczonych futer. W końcu teren się wyrównał. Hale zakwitały w desz- czu, fałszywa koniczyna rozwierała białe gwiaździste płatki przypominające płatki letniego śniegu. Rozbijanie 1 namiotów w deszczu było nieznośnym zajęciem, kolację zjedli z puszek. W namiocie Fincha jeszcze po zmroku paliła się lampa — pewnie gryzmolił swoje teorie, godząc wydarzenia dnia z dialektyką Nowego Stworzenia, lecz wszyscy inni najzwyczajniej w świecie padli na materace i zamilkli. Kiedy padły pierwsze strzały, horyzont na wschodzie zaczynał blednąc. Guilforda obudziły krzyki i palba. Za- czął gorączkowo szukać pistoletu, serce waliło mu jak mło- tem. Odkąd Keck odkrył czaszkę drapieżcy, broń trzymał naładowaną, ale nie był dobrym strzelcem. Wiedział, jak wystrzelić, lecz nigdy nikogo nie zabił. Wytoczył się z namiotu. Uderzenie wyszło z linii drzew na wschodzie, których czarne sylwetki rysowały się na tle rozjaśniającego się nieba. Keck, Sullivan, Diggs i Tom Compton utworzyli coś w rodzaju zasieku z trupów trzech węży futerkowych. Strzelali rzadko, nie widząc celów. Pozostałe węże rycza- ły i szarpały się bezsilnie w pętach. Jeden padł na oczach Guilforda. Pozostali uczestnicy wyprawy w popłochu wypadali z na- miotów. Ed Betts leżał martwy przy ogniu, koszulę miał przesiąkniętą krwią. Chuck Hemphill i Ray Burkę upadli na czworaki i wrzeszczeli: „Na ziemię! Głowy w dół!" Guilford przeczołgał się między podziurawionymi na- miotami i dołączył do Sullivana i reszty. Nie zwracali na niego uwagi, dopóki nie wychylił się i nie wypalił w stro- nę ciemnego lasu. Tom Compton położył mu rękę na ra- mieniu. - Nie strzela się do niewidocznego celu. Poza tym ma- ją przewagę liczebną. - Skąd wiesz? - Widziałem błyski z luf. Na pojedynczy strzał Guilforda odpowiedziała kolejna salwa. Zwłoki węży zatrzęsły się od uderzeń. - Jezu Chryste! - krzyknął Diggs. - Co teraz? Guilford obejrzał się na namioty. Preston Finch wy- biegł właśnie bez kapelusza i butów, za to z lornetką u pa- sa, i wystrzelił w powietrze z pistoletu o chwycie z kości słoniowej. — Uciekamy - odparł Tom Compton. — Prowiant - zaoponował Sullivan - próbki, okazy... Przerwał mu świst przelatującej obok kuli. — Pieprzyć to wszystko! — wrzasnął Diggs. — Zawołajcie innych - nakazał Tom. — Za mną. Partyzanci — jeśli w ogóle byli to Partyzanci — otoczyli obóz, ale na zachodnim, nagim stoku wzgórza było ich mniej i stanowili dogodniejsze cele. Guilford dostrzegł przynajmniej dwóch zabitych wrogów, choć z drugiej stro- ny zginęli Chuck Hemphill i Emil Swensen, a Sullivan został draśnięty w ramię. Pozostali śladem Comptona za- nurzyli się w mgłę jaru, której nie przeniknęło jeszcze słońce. Marsz był powolny i męczący, do porządku przy- woływały ich tylko pokrzykiwania trapera. Guiłfordo- wi nieustannie brakowało tchu; powietrze paliło płuca. Cienie i mgła nie dawały najlepszego schronienia, a sły- szał, lub tak mu się zdawało, bliskie odgłosy pogoni. Do- kąd mieli uciekać? Dolinę przecinał polodowcowy stru- mień; stok wzgórza po drugiej jego stronie był skalisty i stromy. — Tędy - upierał się Tom. Na południe, równolegle do potoku. Grunt pod stopa- mi stawał się grząski i niepewny. Guilford widział przed sobą zanurzoną w kłębach mgły głowę Kecka, ale nic po- nadto. Trzymaj się, powtarzał sobie. Wtem Keck raptownie stanął i spojrzał pod nogi. ¦ - Mój Boże - szepnął. Zmieniła się powierzchnia gruntu. Guilford dołączył do mierniczego. Coś chrupało pod butami. Gałązki. Setki uschniętych gałązek. Nie: kości. Owadzi kopiec. Keck krzyknął do trapera: - Specjalnie nas tu przyprowadziłeś! - Zamknij się. - Tom Compton tworzył zwalisty cień we mgle, był przy nim ktoś jeszcze, może Sullivan. - Bądź- cie cicho. Stąpajcie tam, gdzie ja. Niech każdy idzie za poprzednikiem. Gęsiego. Guilford poczuł, że z tyłu popycha go Diggs. - Nadchodzą, jazda! Nieważne, co ich czeka. Diggs ma rację. Idź za Ke- ckiem, za Tomem. Z mgły wyleciała wyjąca kula. Pod stopami pękało coraz więcej kości. Tom obchodził obwód kopca, okrążając gniazdo, o krok od zagłady. Kilka dni wcześniej Keck przyniósł jednego takiego owada do obozu. Korpus wielkości kciuka dorosłego męż- czyzny, dziesięć długich i mocnych odnóży, szczęki jak narzędzia chirurgiczne ze stali. Lepiej się nad tym nie zastanawiać. Diggs krzyknął, gdy stopa obsunęła mu się na niewi- docznej czaszce i zatoczył się ku miękkiej glebie gniazda. Guilford złapał jedną z wymachujących rąk i przyciągnął go z powrotem. Gdy znaleźli się na przeciwległym skraju kopca, niebo znacznie już pojaśniało. To niedobrze, pomyślał Guilford. Partyzanci mogą się zorientować, że to gniazdo. Ale na- wet wtedy będą musieli obejść kraniec kopca, albo przy zboczu jaru, tak jak oni, albo wzdłuż potoku. Tak czy owak, staną się łatwiejszymi celami. - Ustawcie się w szeregu za tymi drzewami - komen- derował traper. - Przeładujcie broń albo przygotujcie amu- nicję. Strzelajcie do każdego, kto będzie próbował tędy przejść, ale ograniczajcie się do pewnych celów. Partyzantom za bardzo zależało na wygranej, zęby pa- trzeć, co mają pod nogami. Guilford patrzył, jak wynu- rzają się z mgły i wchodzą na to, co wzięli chyba za skalistą półkę albo połać mchu. Naliczył ich siedmiu, uzbrojonych w karabiny wojskowe, choć bez mundurów, w butach z cho- lewami i miękkich kapeluszach. Szczerzyli zęby, pewni swego. I buty ich chroniły - przynajmniej przez chwilę. Prowa- dzący przebył już trzy czwarte miękkiego obszaru, gdy spoj- rzał w dół i zobaczył włażące mu na nogi owady. Uśmiech zniknął; pojął wszystko i szeroko otworzył oczy. Odwrócił się, ale było już za późno; owady trzymały się kurczowo nawzajem, tworząc włochate sznury, które miały go spę- tać i powalić na ziemię. Stracił równowagę i upadł z wrzaskiem. Robaki bły- skawicznie okryły go ruchliwym całunem, podobnie jak kilku mężczyzn za nim, których krzyki wkrótce zagłu- szyły jego wrzask. - Strzelajcie - rozkazał Tom. - Teraz. Guilford strzelał równie często jak reszta, lecz do celu trafiały z reguły kule wysłane przez trapera. Padło ko- lejnych trzech Partyzantów; pozostali salwowali się uciecz- ką, słysząc wrzask kompanów. Na szczęście krzyki wkrótce ustały. Ciało pierwszego z mężczyzn, zesztywniałe od jadu, zgięło się niczym rufa tonącego statku. Spod czarnego roju błysnęła kość. A po- tem cały człowiek zniknął pod ruchliwą glebą. Guilford patrzył jak zaczarowany. Partyzanci zmienią się w część kopca, pomyślał. Kiedy ich czaszki i kości zo- staną wyrzucone niczym kawałki koralu na jakąś plażę? Za kilka godzin, dni? Zrobiło mu się niedobrze. - Guilford - przynaglił go szeptem Keck, który obficie krwawił z uda. Trzeba przewiązać, myślał Law. Zatamo- wać krew. Gdzie apteczka? Ale Keck nie o tym chciał mu powiedzieć. - Guilford! - Wytrzeszczone oczy, wykrzywiona twarz. - Twoja noga! Coś po niej pełzło. Może owada wyrzucił z gniazda wymachujący rękami Partyzant. Nim zdążył zareagować, robak przebiegł mu po cholewie i przebił szczękami materiał spodni. Zatchnął się i zatoczył. Keck schwycił go pod pachy. Sul- livan strącił owada chwytem pistoletu, a Keck rozgniótł go butem. w lii - Niech to szlag - powiedział spokojnie Guilford. Wtedy trucizna dotarła do jakiejś tętnicy, pod skórą wybuchł ogień, a mężczyzna zamknął oczy i stracił przy- tomność. INTERLUDIUM Zdarzyło się to pod Koniec Czasu, gdy Galaktyka za- padła się we własną osobliwość - w okresie, gdy gwiazdy były nieliczne i jałowe, a galaktyki tak bardzo oddaliły się od siebie, że nawet zaburzenia w polu Higgsa nie prze- nosiły się natychmiast. W innych częściach wszechświata cichły głosy galaktycz- nych noosfer, które ulegały rozpadowi lub w szaleńczym tempie wznosiły ogromne, epigalaktyczne twierdze, for- tece mające przetrwać zarówno syreni śpiew czarnych dziur, jak i ochłodzenie kosmosu. Z czasem, w miarę jak rozsypywały się i znikały nawet białe karły i gwiazdy ne- utronowe, jedynymi ostojami spójnej materii pozostawały właśnie te fortece substancji odczuwającej. Minęła trwająca tryliony lat jesień. Noosfery, olbrzy- mie konstrukcje, w których przemieszkiwały resztki cy- wilizacji planetarnych, przez eony dryfowały wśród ska- mieniałych gwiazd na spiralnych ramionach Galaktyki. Dzieliły się i stawały coraz bardziej złożone, spotykając się co miliony lat, by wymienić wiedzę i stworzyć hybry- dowe potomstwo, metakultury zaszczepione na ledwie zro- dzonych noosferach, gęstych niczym gwiazdy neutrono- we. Przemieszczały się w przestrzeni wzdłuż wektorów linii zaburzeń w polu Higgsa, nawołując się zza własnych horyzontów zdarzeń i wykrzykując swoje imiona. Znały się bardzo dobrze. Od niezliczonej liczby epok nie toczyła się żadna wojna - od samospalenia Fioletowego Impe- rium, ostatniej z Prefektur Biotycznych, przed 10 laty. Ale jesień dobiegała końca i trzeba było stawić czoło niewesołej rzeczywistości kosmicznej zimy. Czas spleść się ze sobą. Budować, odbudowywać, chro- nić i pamiętać. Czas na zebranie żniwa lata; czas na za- chowanie ciepła. Noosfery Galaktyki miały wspólne wspomnienia, któ- re sięgały Epoki Eklektycznej, gdy unieważniono śmierć, na długo przed powstaniem Ziemi i jej gwiazdy-matki. Przyszła pora, by zgromadzić te wspomnienia - stworzyć fizyczne Archiwum, które przetrwa nawet utratę swobod- nej energii, połączone izostatycznie z innymi Archiwami we wszechświecie. Archiwum, dzięki któremu materia świa- doma dożyje okresu Gorącej Śmierci i będzie mogła stwo- rzyć sztuczny kontekst, w którym rozwiną się nowe formy substancji świadomych. W tym celu noosfery zebrały się nad ekliptyką ginącej Galaktyki, a ich nowe, niezmierzone wysiłki zasilały pió- ropusze antymaterii buchające z bieguna centralnej osob- liwości. Już ukończone Archiwum miało zawierać całe dzie- je Galaktyki od Epoki Eklektycznej. Archiwum rosło era po erze, stawało się przedmiotem wielkości kilku układów gwiezdnych, zabezpieczone przed pływami własnej masy przez systematyczne zaburzenia przestrzeni lokalnej. Jak maszyna pracująca w temperatu- rach gwiazdowych, wypromieniowało ciemnobursztynowy blask w coraz bardziej pozbawioną światła próżnię - na- wet to skąpe promieniowanie było niedostateczne, lecz brak ten miał zostać usunięty w ciągu kilku następnych mi- lionów lat. Archiwum było rodzajem teleskopu czasowego, zapisu, pamięci — krótko mówiąc, księgą. Ostateczną księgą dzie- jów, rozbudowywaną i odświeżaną dzięki wkomponowa- nym w jego matrycę nieciągłościom czasowym, zapisem każdej obdarzonej czuciem myśli i czynu od zarania Epo- ki Eklektycznej. Nie sposób było ją zmienić, lecz była też nieskończenie otwarta, wyniosła i antyentropijna. Archiwum było największym dziełem techniki gala- ktycznej materii świadomej. Noosfery osiągnęły tu kres swoich możliwości technicznych, czasami zdawało się, że wręcz go przekroczyły. Jego budowa wymagała nieustan- nej pracy noosfer i ich świadomych węzłów, wielkich i ma- łych konstruktorów Turinga, wirtualnych urządzeń wmon- towanych w izostatyczne sieci samej rzeczywistości - pra- cy, która zajęła ponad dziesięć milionów lat. Lecz ostatecznie je ukończono: tę holistyczną biblio- tekę dziejów Galaktyki i twierdzę oporu wobec parowania materii. Noosfery odbyły wokół Archiwum radosny taniec orbitalny. Możliwe, że poza wciąż nienaruszalnymi gra- nicami osobliwości z popiołów starych wszechświatów od- radzały się nowe. Rozpatrzono taką możliwość; między Archiwami mknęły nieznaczne sygnały, propozycje skon- struowania kosmosu, które frapowały samą Materię Świa- domą. Może kiedyś... Jednak były to tylko spekulacje. Póki co, galaktyczna materia świadoma radowała się tym, co stworzyła. Monowłókna zaburzeń Higgsa przeciągnięto przez Ar- chiwum, po kolei nawijając na nie historię. Świadome wę- zły i podwęzły z rozkoszą zanurzały się w przeszłość — raz, dwa, trzy razy, gdy powtórnie odczytywano Archi- wum. Wiedza zmieniła się w rozwijającą się krzywą, zna- ła samą siebie; sofiści pośród noosfer roztrząsali różnice pomiędzy Podmiotem a Przedmiotem aktu poznawczego. Katastrofa zdarzyła się bez uprzedzenia i bez powodu 10 milionów lat po zakończeniu budowy. Noosfery odkryły, że do Archiwum przeniknęły czyn- niki obce, które w nim manipulowały. Byty półświadome — samorozmnażające się, tworzące pasożytnicze kody, skry- te w sieciach sygnałów Higgsa, które przebiegały między galaktykami - wdarły się do protokołów strukturalnych Archiwum. Z każdą chwilą bezpowrotnie tracono infor- macje. Co gorsza, informacje ulegały zmianie. Archiwum wyewoluowało w nowy, zniekształcony twór. Podświadome byty wirtualne, pozostałości wojny, która spustoszyła pewną odległą galaktykę na długo przed roz- poczęciem Epoki Eklektycznej, wykorzystywały Archi- wum, by uchronić swoje algorytmy od śmierci termicznej. Nie żywiły moralnego szacunku dla jakichkolwiek istot poza sobą, lecz w pełni zdawały sobie sprawę z przezna- czenia Archiwum i zamysłów jego twórców. Nie tylko prze- chwyciły tę konstrukcję, ale wzięły ją za zakładnika. Zapisane w Archiwum statyczne wspomnienia stały się w efekcie zarodkami nowych bytów świadomych: no- wych istnień uwięzionych w epistrukturze, której nie mia- ły szansy dostrzec, i manipulowanych przez byty, których nie potrafiłyby pojąć. Tych nowych istnień, choć były skutkiem degradacji Archiwum, nie sposób było zlikwi- dować lub wymazać. Staną się niezmywalnym piętnem na sumieniu Materii Świadomej. Teoretycznie Archiwum można byłoby opróżnić, oczyścić, napisać od nowa... ale to równałoby się morderstwu na ogromną skalę. Ponadto te istnienia trzeba ocalić, zapamiętać. Mate- ria Świadoma od samych swoich narodzin stawiała sobie za cel wybawienie się od śmierci. Nowej i osobliwej quasi- -historii, która rodziła się w Archiwum, nie można było tak po prostu porzucić. Noosfery wycofały się z Archiwum, lękając się skaże- nia; Materia Świadoma naradzała się i minęło tysiąc lat. Zdecydowano, że Archiwum trzeba naprawić. Napast- ników wyprzeć. Jeśli to się nie uda, zarodki nowych by- tów świadomych, wraz z całą resztą Archiwum, zostaną utracone. Wirusowi intruzi spoczną dopiero wtedy, gdy w całym wszechświecie będą znajdować się tylko ich nie- ubłagane kody. Było to zadanie co najmniej równie trudne jak zbudowanie Archiwum, i z pewnością o wiele bardziej kontrowersyjne - bo czystka będzie musiała rozpocząć się w samym Archiwum. Biliony pojedynczych węzłów świa- domych będą musiały wkroczyć tam zarówno fizycznie, jak i wirtualnie. I napotkają przebiegły opór. Jednostki - a w gruncie rzeczy duchy - które dawno temu stopiły swoje tożsamości z noosferą, pozbawiono eo- nów wzrostu i obdarzono niemal śmiertelnością, wypo- sażając je na wejście do zdegradowanego Archiwum. Wśród tych bilionów znajdował się jeden węzeł świa- domy, który nosił niegdyś imię Guilford Law. Ta zaród- kowa świadomość, na tyle złożona, by zachować własną pradawną pamięć, została posłana, w towarzystwie nie- zliczonych rojów jej podobnych, we fraktalne głębiny Ar- chiwum. Rozpoczęła się ostatnia wojna historii. Guilford Law pamiętał wojnę. Przecież to ona go zabiła. KSIĘGA DRUGA ZIMA 1920 - WIOSNA 1921 Esse est percipii biskup Berkeley ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Z DZIENNIKA GUILFORDA LAWA: Chciałbym opowiedzieć o tych wypadkach, dopóki jesz- cze mogę. Chyba tylko cudem żyję i cudem będzie, jeśli który- kolwiek z nas przetrwa zimę. Znaleźliśmy schronienie w niewiarygodnie dziwnym miejscu - o czym napiszę - ale brakuje jedzenia, panują mrozy i ciągle liczymy się z możliwością kolejnego ataku. Dzisiaj jestem jeszcze słaby (trzymam ołówek jak Lily, takie mam też pismo), zaczyna się już ściemniać. Mam nadzieję, że Lily przeczyta kiedyś te słowa, na- wet jeśli nie będę mógł sam jej ich pokazać. Myślę o Was tak często i intensywnie, ze stajecie się wręcz dotykalne. Chociaż jest to coraz trudniejsze, w miarę jak spada go- rączka. Jesteście jedynymi wizjami chorego umysłu, za któ- rymi będę tęsknił. Więcej jutro, jeśli sytuacja pozwoli. Od ataku Partyzantów na naszą wyprawę upłynęły trzy miesiące. Większość tego czasu przeleżałem nieprzytomny, majacząc. Poniżej postaram się zrekonstruować niedaw- ne wypadki. Avery Keck, John Sullivan i „Diggs" Digby uzupełnili luki w mojej pamięci, dopomogli w tym rów- nież inni członkowie ekspedycji. Muszę się streszczać, bo brakuje czasu i sił. (Przez te wy- sokie kamienne framugi, zasłonięte brezentem lub zwie- rzęcymi skórami, przedostaje się niewiele światła, poza tym będę musiał pomóc nam przetrwać, przynajmniej w mia- rę swoich skromnych możliwości; zwykle wspieram Dig- gsa, który utracił władzę w lewej ręce, w przygotowaniu skromnej kolacji. Zaraz będę mu potrzebny. W tej chwili dokłada do ognia, a Wilson Farr poszedł po wiadro śniegu). Gdy odeszliśmy znad Jeziora Bodeńskiego i zbliżali- śmy się już do Alp, zostaliśmy napadnięci przez bandę uzbrojonych Partyzantów, którzy najwidoczniej chcieli nas wymordować i obrabować z zapasów. Od pierwszych salw zginęli Ed Betts, Chuck Hemphill i Emil Swensen, a stra- ty byłyby jeszcze większe, gdybyśmy rozbili obóz bliżej linii drzew. Ocalił nas refleks Toma Comptona. Poprowa- dził nas obrzeżem jednego z ogromnych gniazd owadów, pułapki, do której wpadli ścigający nas Partyzanci i która ich pochłonęła. Ci, którzy uniknęli owadów, uciekli lub zginęli od naszych kul. Nie byli jedynymi ofiarami. Jeden z robaków zdołał wstrzyknąć mi swój jad. Według doktora Farra, w nocy stukałem do wrót śmierci. Spisali mnie już na straty, zresz- tą większość członków ekspedycji odniosła większe lub mniejsze obrażenia. Preston Finch tylko skręcił nogę w kost- ce, ale zupełnie stracił ducha; odzywał się monosylabami i przekazał dowodzenie Comptonowi oraz Sullivanowi. Gdy wreszcie doszli do siebie, wrócili do zrujnowanego obozu. Próbki i sprzęt naukowy zostały spalone, zwierzę- ta wybite, prowiant i lekarstwa skradzione. Do dziś dnia nie mogę myśleć o tym spokojnie. Cała nasza praca, Caroline! Wszystkie próbki Sullivana, jego notatki, prasa do roślin, wszystko przepadło. Zniszczyli oba moje aparaty, rozbili płytki. (Sullivan zdradził mi to, gdy w końcu odzyskałem przytomność). Notatnik ocalał tylko dlatego, że cały czas miałem go przy sobie. Zdoła- liśmy uratować jeszcze trochę innych notatek oraz przy- rządy do pisania i skrawki papieru, tak że większość uczest- ników tej zimowej wyprawy prowadzi teraz dzienniki. Nie mogłem opłakiwać zmarłych, Caroline, tak jak nie mogłem otworzyć oczu, gdy w moim ciele płonęła tru- cizna. Żałobę odbyłem później. Ranni potrzebowali odpoczynku i pożywienia. I raz je- szcze z opresji wybawił nas Tom Compton. Wypalił ślad po ukąszeniu owada i natarł gorzkim sokiem jakiegoś zie- la. Doktor Farr przystał na takie znachorskie praktyki, bo nie zostały nam żadne cywilizowane lekarstwa. Swoje umiejętności wykorzystywał natomiast, opatrując rany i nastawiając złamane kości. Na wypadek kolejnego ata- ku Partyzantów z resztek ekwipunku zbudowaliśmy ła- twiejszy do obrony i mniej rzucający się w oczy obóz. Mało który z nas był zdolny do podróży. Rozsądek podpowiadał, że powinniśmy szukać pomo- cy. Jezioro Bodeńskie znajdowało się kilka dni drogi za nami. Erasmus wrócił już pewnie do swej chaty i zagrody, ale łodzie czekały - chyba ze również zostały odkryte przez wrogie siły - a podróż w dół Renu była łatwiejsza niż pod prąd. Około miesiąca na dotarcie do Jeffersonville, nieco mniej na powrót ekspedycji ratunkowej. Tom Compton zgłosił się na ochotnika, lecz potrze- bowaliśmy jego ochrony i pomocy w leczeniu ocalałych. Dzięki doświadczeniu myśliwego i trapera mógł zdoby- wać żywność nawet bez amunicji do strzelby, którą nosił. Istotnie, zaczął polować na węże futerkowe z nożem Bo- wiego. Wkrótce stworzenia nauczyły się unikać jego za- pachu, lecz wciąż były tak potulne, że umiał podciąć im gardło, zanim zdały sobie sprawę z tego, co im grozi. Na poszukiwanie pomocy wysłaliśmy Chrisa Tuckmana i Raya Burke'a, którzy nie ucierpieli w ataku. Zabrali ostat- nie konserwy (żałosne resztki), namiot, który nie spłonął, pistolety, kompas i znaczną część bezcennej amunicji. Minęły trzy miesiące. Nie wrócili. Nikt się nie pojawił. Z piętnastu, którzy wyruszyli, po- zostało nas dziewięciu. Ja, Finch, Sullivan, Compton, Keck, Donner, Robertson, Farr i Digby. Zima tego roku przyszła wcześnie. Lodowaty deszcz ze śniegiem, potem nieustanne opady ziarnistego śniegu. Do względnego zdrowia wróciłem dzięki staraniom Sul- livana, Wilsona Farra i Toma Comptona - karmili mnie jarzynowym kleikiem i transportowali, gdy trzeba się by- ło przemieszczać, na indiańskich saniach, do których za- przężono węża. Rzecz jasna, straciłem na wadze — nawet więcej niż inni, a wszyscy chodzą wygłodniali jak wilki. Szkoda, że mnie nie widzisz, Caroline. Ten „brzuszek", na który się skarżyłaś, to już wspomnienie. Musiałem zro- bić sobie nowe dziurki w pasku. Żebra wystają mi spod skóry jak ostrza wideł, a gdy się golę (mamy lusterko i brzytwę), moja grdyka skacze niczym kot pod przeście- radłem. Jak już wspominałem, znaleźliśmy schronienie na zi- mę. Ale to schronienie... Caroline, aż trudno je opisać! Może jeszcze nie dzisiaj. (Słuchaj: Diggs wziął się znów do roboty, jego zrobiona z rozwidlonej gałęzi kula postukuje o kamienną podłogę, syczy woda kipiąca z czajnika na ogień - zaraz mnie za- woła). Może opiszę je takim, jak jawiło się moim oczom po raz pierwszy... naturalnie przez mgłę gorączki, ale wtedy nie majaczyłem, choć możesz odnieść takie wrażenie. Cierpliwości, Caroline. Boję się, że mi nie uwierzysz. Wyobraź sobie nas, grupę mężczyzn w zwierzęcych fu- trach: jedni idą, inni utykają, niektórych ciągnie się na włókach. Wygłodniali i przemarznięci przemierzamy ko- lejny ośnieżony górski grzbiet i spoglądamy w następną dziką dolinę... Diggs z bezwładną ręką, Sullivan utyka żałośnie, ja na saniach, bo wciąż nie mogłem zbyt wiele przejść. Zdaniem Farra, odczuwałem wpływ jadu na wą- trobę. Gorączkowałem, pożółkłem i... może lepiej nie wda- wać się w szczegóły. Kolejna alpejska dolina, tyle że inna od pozostałych. Wypatrzył ją Tom Compton. Szeroka dolina rzeki, wycięta w kamienistym gruncie i wysadzana nagimi, szpiczastymi drzewami meczetowy- mi. Z mojego punktu obserwacyjnego na saniach, gdzie leżałem owinięty w futra, zobaczyłem tylko zbocze doliny i ciemną roślinność. Ale reszta towarzyszy nagle zamilkła, więc uniosłem się, żeby sprawdzić, co ich tak poruszyło. Uj- rzałem coś, czego nigdy nie spodziewałbym się zobaczyć na tym pustkowiu. Miasto! Czy też ruiny miasta. Stanowiło olbrzymią mozaikę, przez którą przepływała nie uregulowana rzeka, wyraźnie starą, lecz stworzoną przez budowniczych obdarzonych ro- zumem. Nawet z takiej odległości już na pierwszy rzut oka widać było, że architekci dawno zniknęli bez śladu. Nic nie poruszało się po nieludzko równoległych ulicach. Wciąż jeszcze całe budowle były staloWoszarymi bryłami, wyciętymi z kamienia i nadgryzionymi przez mgłę i czas. Miasto było duże, Caroline, niewiarygodnie duże — w tych ruinach pomieściłby się Boston i jeszcze kilka hrabstw. Pomimo wieku budynki były względnie całe i gotowe do zamieszkania. Ruiny obiecywały wszystko, na co stra- ciliśmy już nadzieję: schronienie dla nas i naszych zwie- rząt, zapasy wody pitnej i (sądząc po lesistych wzgórzach oraz stadach węży futerkowych) obfitą zwierzynę. Tom Compton poszedł na rekonesans i uznał, że możemy tu przezimować. Przestrzegał, że miasto jest nie zamiesz- kaną ruiną, więc trzeba będzie ciężko pracować, żeby nie zmarznąć w pełnych przeciągów labiryntach, nawet przy dużych zapasach drewna. Ale ponieważ już wyobrazili- śmy sobie, jak umieramy w namiotach z wężowej skóry - lub zamarzamy na jakiejś alpejskiej przełęczy - nawet ta ponura perspektywa wyglądała jak dar życzliwego Boga. Z miastem wiązało się rzecz jasna mnóstwo wątpli- wości. Jak powstało, w tej krainie pozbawionej ludzi, i co się stało z jego budowniczymi? Czy w ogóle byli ludźmi, czy też należeli do jakiejś nowej darwińskiej rasy? Jed- nak byliśmy zbyt wyczerpani, żeby zastanawiać się nad pochodzeniem i znaczeniem ruin. Tylko Preston Finch za- wahał się, zanim zszedł zboczem doliny, ale nie wiem, cze- go się obawiał; nie odezwał się ani słowem od wielu dni. Perspektywa znalezienia domu podniosła nas na du- chu. Po drodze zbieraliśmy gałęzie drzew meczetowych i sosny szałwiowej; gwiazdy nie rozbłysły jeszcze na zi- mowym niebie, gdy huczał już ogień rzucający roztańczo- ne cienie na kolosalne głazy Bezimiennego Miasta. Kochana Caroline! Nie prowadziłem tego dziennika tak wytrwale, jak bym sobie tego życzył. Brakuje czasu. Nie zdarzyło się nic tragicznego — nie martw się — tyl- ko bez przerwy ciągnie się tragedia naszego odcięcia od świata i walki o prymitywną egzystencję. Chcąc przeżyć, żyjemy jak czerwonoskórzy. Gorączka minęła (mam nadzieję, że na dobre), w zatrutej nodze od- zyskałem czucie i nawet trochę siły. O lasce mogę już przebyć całkiem spory kawałek i wybieram się z Tomem Comptonem i Averym Keckiem na polowania, choć nie zapuszczam się poza rozległe dno doliny. Na wiosnę będę chyba mógł dotrzymać kroku innym, gdy będziemy wra- cać nad Jezioro Bodeńskie, a potem do domu. Na polowania wychodzimy w futrach i butach ze skóry. Zszywamy je kościanymi igłami, strzępy dawnych ubrań służą za nici. Mamy dwie strzelby i nawet trochę amu- nicji, ale używamy przede wszystkim noży i łuków. Tom zrobił łuki i strzały z miejscowego drewna i kości, wciąż też jest naszym jedynym snajperem. Podkreślał, że strzały z broni palnej mogą niepotrzebnie przyciągnąć czyjąś uwa- gę, a kule przydadzą się w drodze powrotnej. Nie sądzę, żeby gdzieś w pobliżu kręcili się Partyzanci. Zima z pew- nością dokucza im tak samo jak nam. Ale niektórzy z nas od czasu do czasu mają poczucie, że są obserwowani. Schwytaliśmy kilka węży futerkowych i zamknęliśmy je w zagrodzie, którą urządziliśmy w zrujnowanych fun- damentach jakiejś budowli nakrytych resztką dachu. Sul- livan opiekuje się nimi, dostarcza jedzenia i wody. Tym- czasowo przerzucił się z botaniki na hodowlę. Zżyłem się z nim, być może -dlatego, że podobne urazy (moja noga, jego biodro) zmuszały nas do długotrwałego dotrzymywania sobie towarzystwa. Często zostajemy sa- mi z Diggsem lub Prestonem Finchem. Ten ostatni nie- mal nic nie mówi, choć nie unika pracy fizycznej. Za to Sullivan gada bez przerwy, a ja odwzajemniam się tym samym. Raczej nie ufałabyś jego ateizmowi, Caroline, lecz jest to ateizm z zasadami, jeśli coś takiego ma w ogóle rację bytu. Zeszłej nocy pełniliśmy straż jako ostatni, co jest obo- wiązkiem komfortowym, jeśli tylko człowiek przyzwyczai się do pory. Dokładaliśmy do ognia i opowiadaliśmy sobie różne historie, gdy usłyszeliśmy wrzawę w stajni, jak na- zywamy na poły zrujnowaną budowlę, w której trzymamy zwierzęta. Włożyliśmy futra i pokuśtykaliśmy na mróz sprawdzić, co się dzieje. Całe popołudnie padał śnieg i pochodnia Sullivana rzucała ruchliwą smugę światła na bulwar nieskazitelnej bieli. Pokryte śniegiem spękane kamienie i rysy w ścia- nach sprawiały wrażenie, jakby miasto zostało porzucone tylko na chwilę. Budynki są identyczne, chociaż w róż- nym stopniu nadgryzione przez czas, i tak samo wznie- sione - z olbrzymich cegieł wyciętych z nie obrobionego granitu i ustawionych bez użycia zaprawy. Cegły, czy też bloki, są idealnymi sześcianami o bokach długości dzie- sięciu stóp. Same budowle tworzą takie same kwadraty, ustawione po cztery w kwadratowe place, jakby ręką skru- pulatnego, lecz pozbawionego wyobraźni dziecka. We framugach były kiedyś prawdopodobnie drewnia- ne drzwi, lecz albo spróchniały, albo dawno zostały wy- rwane. Otwory są kilkakroć wyższe od człowieka i kilka razy od niego szersze, ale to, jak mówi Sullivan, o niczym nie świadczy - wrota katedr są większe od drzwi ziemia- nek, a przecież przechodzili przez nie tacy sami ludzie. Tak czy inaczej, nie można oprzeć się wrażeniu, że żyła tu jakaś rasa przysadzistych gigantów, predyluwialnych i preadamickich. Zagrodę z wężami otoczyliśmy prostym płotem z drew- na meczetowego. Zazwyczaj stworzenia są spokojne, jeśli nie liczyć normalnego miauczenia i bekania. Ale dzisiaj dobiegł nas nieustający zbiorowy jęk, którego źródło od- kryliśmy pod zrujnowanym kamiennym okapem. Jedno ze zwierząt rodziło. Czy też, jak się przekonaliśmy, składało jaja. Wynu- rzały się z obwisłego brzucha samicy w lśniących gronach, każde wielkości piłki tenisowej, aż w końcu utworzyły na kupce śniegu galaretowatą, parującą masę. Popatrzyłem na Sullivana. - Jaja zamarzną. Gdybyśmy rozpalili ognisko... - Przyroda z pewnością się o to zatroszczyła - szep- nął, kręcąc głową. - Zresztą nawet nie wiemy, jak im po- móc. Odsuń się, Guilfordzie. Zrób im miejsce. Miał rację. Przyroda rzeczywiście zatroszczyła się o to, choć metoda nie była zbyt wyrafinowana. Gdy samica skoń- czyła składać jaja, drugie zwierzę, prawdopodobnie ojciec, podeszło do perłowej masy i osobliwymi poruszeniami sześ- ciu odnóży zaczęło wsuwać jaja do kieszeni umieszczo- nych wzdłuż brzucha... zapewne tam nastąpi inkubacja, dopóki pisklęta nie będą w stanie rozpocząć samodziel- nego życia. Jęki i skrzeczenie ustały, stado zajęło się na powrót swoimi sprawami. Wróciliśmy do ciepłego wnętrza. Zajęliśmy dwa olbrzy- mie pomieszczenia w jednym z mniej eksponowanych bu- dynków, podzieliliśmy je i odizolowaliśmy skórami węży, a na podłogę rzuciliśmy suszone sitowie. W sumie schro- nienie było zaciszne, przynajmniej w porównaniu z lodo- watą ciemnością za murami. Sullivan zamyślił się; grzał dłonie, na brzegu ognia postawił czajnik ze śniegiem, chcąc przygotować herbatę z korzonków. - Rodzą się — powiedział — rozmnażają, umierają... Guilfordzie, jeśli nie są dziełem ewolucji, to ona z pew- nością jeszcze zajdzie: nastąpi naturalna selekcja, wynik okoliczności... - Boże dzieło, jak powiedziałby Finch. - Finch milczał jak zaklęty, więc przejmowałem jego rolę, podtrzymując w ten sposób rozmowę. - Ale co to znaczy? — Sullivan wstał, mało nie wy- wracając czajnika. — Jak bym chciał uwierzyć w tak cudow- nie pełne wytłumaczenie! Nie ironizuję, Guilfordzie. Nie patrz na mnie tym żałosnym wzrokiem. Mówię poważnie. Patrzeć na kolor Marsa na nocnym niebie, na sześciono- gie, okryte futrem węże, które składają jaja na śniegu, i widzieć w tym tylko rękę Boga... czarująca prostota! - Prawda jest prosta - zauważyłem, paląc się ze wstydu. - Często. Łudząco prosta. Ale nie złożę swojej niewie- dzy na ołtarzu i nie nazwę jej Bogiem. Pachnie to idola- trią, najgorszego rodzaju bałwochwalstwem. I to jest właśnie ów „ateizm z zasadami", Caroline. Sullivan jest człowiekiem uczciwym, zdaje sobie sprawę z granic swojej wiedzy. Pochodzi z rodziny kwakrów i na- wet czasami, kiedy jest zmęczony, zaczyna mówić jak kwa- kier: „Powiadam tobie, Guilfordzie". - To miasto - zastanawiał się. - Nazywamy je mia- stem, ale zwróć uwagę, że to tylko układ zaułków i brył... żadnej kanalizacji, miejsc do przetwarzania żywności, pie- ców, spichlerzy, świątyń, placów zabaw... to miasto jest kluczem. Miałem ochotę zapytać, do czego. Nie zwracał na mnie uwagi. - Niezbyt dokładnie je zbadaliśmy. Ruiny zajmują wie- le mil kwadratowych. - Tom odbył rekonesans. - Krótki. I nawet Tom przyznaje... Co? Ale Sullivan pogrążał się już w myślach i nie było sensu nalegać. Zbyt dobrze poznałem jego nastroje. Dla wielu z nas Darwinia stała się sprawdzianem wia- ry. Finch uważa, że kontynent jest jawnym cudem, ale podejrzewam, że wolałby, aby Bóg pozostawił podpis wy- raźniejszy niż te nieme wzgórza i lasy. Z kolei Sullivan zmuszony jest codziennie zmagać się z cudownością. Wypiliśmy herbatę i drżąc, okryliśmy się wojskowymi pledami. Od chwili ataku Partyzantów Tom Compton upie- rał się przy trzymaniu nocnych wart. Zdobyliśmy się na wystawienie dwóch ludzi przy płonącym o północy ogni- sku. Często zachodziłem w głowę, po co pełnimy te straże, skoro napastnicy, gdyby do tego doszło, pokonaliby nas niezależnie od tego, czy zdążylibyśmy obudzić śpiących. Ale miasto jakimś sobie właściwym sposobem zmusza- ło do zachowania czujności. - Guilfordzie - odezwał się po długim milczeniu Sul- livan - czy kiedy śpisz, to coś ci się... śni? Pytanie mnie zaskoczyło. - Rzadko - odparłem. Kłamałem. Sny są banalne, prawda, Caroline? Nie wierzę w sny. Nie wierzę w wartownika, który wy- gląda jak ja, choć ukazuje mi się, gdy tylko zamknę oczy. Na szczęście Sullivan nie drążył tematu i resztę nocnej straży przesiedzieliśmy w milczeniu. Połowa stycznia. Nieoczekiwanie bogata zdobycz z ostat- niego polowania: mnóstwo sprawionego mięsa, zimowe na- siona, nawet para darwińskich „ptaków" - zmierzchnic, pozbawionych mózgu dwunogich stworzeń o skórzastych skrzydłach, które smakują jednak jak soczysta i jędrna baranina. Wszyscy najedli się do syta, z wyjątkiem Paula Robertsona, który zapadł na grypę. Nawet Finch uśmie- chał się z aprobatą. Sullivan ciągle mówi o zbadaniu ruin - to jego obsesja. Teraz, gdy mamy pełne żołądki, a pogoda nieco się po- prawia, chce wprowadzić swoje zamiary w czyn. Chce wziąć ze sobą mnie i Toma Comptona. Nazajutrz wyruszamy na dwudniową wyprawę do jądra ruin. Mam nadzieję, że to mądry krok. Szczerze mówiąc, tro- chę się boję. ' ROZDZIAŁ SZESNASTY Londyńska zima była nietypowo surowa, zimniejsza od wszystkiego, co Caroline zapamiętała z Bostonu. Ciot- ka Alice nazywała ją wilczą zimą. Łodzie z zaopatrzeniem nieco rzadziej przypływały skutą lodem Tamizą, mimo że w porcie tętniło życie, a kominy czerniły niebo. Każdy budynek w mieście dorzucał swoją smugę dymu, jedne czarnego, węglowego, inne bardziej szarego, z drewna lub torfu. Caroline nauczyła się czerpać z tego ponurego nie- ba, symbolu odparcia dzikiej przyrody, odrobinę pociechy. Pojęła istotę Londynu: nie był „osadą" - bo któż chciałby się osiedlać w tym nieprzyjaznym, jałowym kraju - lecz wyzwaniem rzuconym nieprzejednanej naturze. Koniec końców natura oczywiście wygra. Jak zawsze. Jednak Caroline nauczyła się cieszyć w skrytości ducha z każdej nowej brukowanej drogi i ściętego drzewa. W połowie stycznia przypłynął parowiec z towarami, które Jered zamówił latem. Były wśród nich olbrzymie zwoje łańcuchów i lin, gwoździe, smoła i dziegieć, różnego rodzaju szczotki. Jered wynajął pojazd, który przez cały tydzień, każdego ranka, przewoził towary z magazynu do sklepu; uzupełniał braki. Dziś wyładował resztę towarów i zapłacił woźnicy, którego konie dyszały na mocnym wie- trze w zaułku za sklepem; Caroline i Alice układały wszyst- ko na półkach. Ciotka Alice była niezmordowana; wycie- rała dłonie o fartuch i mało co się odzywała. Unikała wzroku Caroline. Zachowywała się tak od kil- ku miesięcy: była zimna, krytyczna, szorstka. Zaraz po wstrząsającej wiadomości o ataku Partyzan- tów na Westona pokłóciły się. Alice nie chciała uwierzyć, że Guilford nie żyje. Uparła się. Caroline była pewna, że jej mąż zginął; wiedziała o tym od chwili, gdy Jered opowiedział jej o losie Westona, cho- ciąż niczego to nie dowodziło - sama ekspedycja została wysadzona na brzeg w górze rzeki. Ale nawet Jered przy- znawał, że mogli łatwo paść ofiarą zdeterminowanych rze- zimieszków. Caroline zachowywała swoje myśli dla sie- bie, przynajmniej z początku. W głębi ducha jednak wdową czuła się już latem. Nikt nie podzielał jej zdania. Zawsze pozostawała na- dzieja. Ale wrzesień minął bez wieści, a' nadzieje bladły wraz z mijaniem jesieni, by właściwie zniknąć z nade- jściem zimy. Alice upierała się, że niczego nie udowodniono. Cuda się zdarzały. - Żona powinna wierzyć - powiedziała do Caroline. Ale czasami kobieta lepiej zna się na tych sprawach. Spór nie został, bo nie mógł zostać, rozstrzygnięty. Po prostu przestały o nim wspominać; lecz nadawał ton każ- dej rozmowie, rzucał cień na stół przy kolacji i towarzy- szył tykaniu zegara. Caroline zaczęła chodzić w czerni. Alice ostentacyjnie trzymała walizkę Guilforda w szafie w sieni. Ale Alice dręczyło dziś coś więcej niż ten przedłużający się spór. Caroline domyśliła się, o co chodzi, przed zakończe- niem porannych prac. Ciotka poszła za ladę obsłużyć klien- ta i wróciła z chmurną miną, która zdradzała, że ma coś niemiłego do powiedzenia. Wpiła wzrok w Caroline, która starała się nie wzdrygnąć. — Źle, że nosisz żałobę — zaczęła - jeśli nie wiesz na pewno, że on nie żyje. Ale gorzej... i to znacznie gorzej, że zaczynasz żałobę zdejmować. Ona wie, pomyślała Caroline. Jakie to zresztą miało znaczenie? Wieczorem Jered i Alice wyszli do pobliskiego pubu, Pod Trzciną i Koroną. Gdy Caroline upewniła się, że już zniknęli, sprowadziła Lily po schodach i przez zimną uli- cę do sąsiadki, pani de Koenig, która brała kanadyjskiego dolara za opiekę nad dziewczynką i zachowanie dyskrecji. Pożegnała się z córką, po czym zapięła żakiet i nałożyła kaptur. Nad zamarzniętym brukiem migotały gwiazdy. Latar- nie gazowe rzucały bladą poświatę na śnieżną skorupę. Caroline szła pośpiesznie pod wiatr, walcząc z wyrzutami sumienia. Tym poczuciem własnej nikczemności zaraziła się od ciotki. Nie robiła nic złego. Nie było takiej możli- wości. Guilford nie żył. Jej mąż nie żył. Nie miała męża. Na rogu Market i Thames Street stał Colin Watson. Przy- tulił ją na chwilę, potem zatrzymał dorożkę. Gdy pomagał jej wsiąść, uśmiechał się jak młodzieniaszek, a uśmiech skrywały jego zabawne wąsy. Caroline sądziła, że dla niej stara się przezwyciężyć swą wrpdzoną melancholię. Dło- nie miał duże i silne. Dokąd ją dzisiaj zabierze? Na kieliszek alkoholu, po- myślała, ale nie w Pod Trzciną i Koroną. Na rozmowę. To wszystko. Chciał rozmawiać. Zamierzał odejść do cy- wila. Zaproponowano mu pracę w porcie. Od września nie mieszkał już u Jereda; wynajął pokój w Imperium i więk- szość nocy spędzał sam. To upraszczało sprawę - własny pokój. Nie mogła zostać tak długo, jak by chciała. Alice i Je- red nie mogą się dowiedzieć, co robi. A jeśli wiedzą, trze- ba jeszcze pozostawić trochę wątpliwości, przestrzeń nie- pewności, na której mogłaby oprzeć swoją obronę. Ale chciała zostać. Colin był dla niej miły w sposób, jakiego Guilford nigdy nie pojmował. Godził się na jej mil- czenie i nie próbował go przerywać, jak Guilford, który zawsze sądził, że huśtawki nastroju Caroline są rezulta- tem jakiegoś jego zaniedbania. Mąż był troskliwy - z pew- nością we własnym mniemaniu się starał - ale czasami chciałaby sobie popłakać, nie słysząc potem przeprosin. Porucznik Watson, wysoki, postawny i też mający swoje humory, zostawiał ją sam na sam z jej żalem. Może dżen- telmen tak właśnie powinien traktować wdowę, myślała. Światowy przewrót zachwiał podstawami dobrych manier, ale niektórzy mężczyźni ciągle potrafili być uprzejmi. Py- tali, zanim wyciągnęli rękę. Colin taki był. Najbardziej podobały jej się w nim oczy. Obserwowały ją uważnie na- wet w chwilach, gdy dłonie wędrowały swobodnie po jej ciele; rozumiały, wreszcie - przebaczały. Caroline zdawa- ło się, że na świecie nie istnieje grzech, którego nie mo- głyby odkupić te spokojne błękitne oczy. Została zbyt długo i zbyt dużo wypiła. Kochali się żar- liwie, rozpaczliwie. Wobec jej nalegań porucznik odpro- wadził ją do dorożki godzinę później, niż planowała, lecz mimo to kazała się wysadzić przecznicę przed rynkiem. Nie chciała, żeby ludzie widzieli, jak o tej porze wysiada z dwukółki. Nie wiedzieć czemu kojarzyło jej się to z wy- stępkiem. Tak więc poszła pieszo, zataczając się pod ude- rzeniami wiatru, i odebrała Lily od pani de Koenig, która wyłudziła od niej kolejnego dolara. Jered i Alice byli już naturalnie w domu. Caroline usi- łowała z pełną godnością powiesić płaszcz swój i Lily, od- zywając się tylko po to, by rozweselić córkę. Jered odłożył książkę i oznajmił obojętnie, że idzie spać. Wychodząc, zatoczył się. On też sobie popił. Za to po Alice nic nie było widać. - Ta mała dziewczynka potrzebuje snu - stwierdziła beznamiętnie. - Dobrze mówię, Lily? - Położę ją - oświadczyła Caroline. - Nie wygląda na taką, która potrzebuje, żeby ktoś ją kładł. Lily, ciepłe łóżeczko czeka! Idź już, skarbie. Lily ziewnęła i wyszła niepewnym krokiem, pozosta- wiając matkę na pastwę Alice. - Rano długo spała - zaczęła Caroline. - W ogóle nie sypia najlepiej. Martwi się o ojca. - Ja też jestem zmęczona. - Ale nie przeszkadza ci to w cudzołóstwie? Caroline wytrzeszczyła oczy, licząc, że się przesłyszała. - W puszczaniu się z mężczyzną, który nie jest twoim ™«'om -Tak mam to inaczei nazwać? - Poniżasz się. - Powinnaś chyba znaleźć sobie inny nocleg. Napisa- łam do Liama do Bostonu. Chce, żebyś wracała do domu, gdy tylko uda nam się znaleźć miejsce na statku. Mu- siałam się kajać. W twoim imieniu. - Nie miałaś prawa. - Miałam wszelkie prawa. - Guilford nie żyje! - Był to jedyny kontrargument i na- tychmiast pożałowała, że użyła go tak pochopnie. W tym niedogrzanym salonie tracił jakby ciężar gatunkowy. - Nie możesz tego wiedzieć — prychnęła Alice. - Czuję to każdego dnia. Któż miałby wiedzieć, jak nie ja? - Więc zabawna jest ta twoja żałoba. - Alice wstała, nie ukrywając gniewu. - Kto wmówił ci, że jesteś kimś wyjątkowym, Caroline? Liam? Zapewne tak cię trakto- wał. Odgrodził od świata w swoim wielkim domu w Bo- stonie, cierpiącą sierotkę. Ale tamtej nocy każdy kogoś stracił, niektórzy więcej niż rodziców... niektórzy z nas utracili wszystko, co kochali, wszystkich i wszystkie miej- sca, synów, córki, braci, siostry, i nie wszyscy mieli bo- gatych krewnych, którzy osuszyliby im łzy, oraz służą- cych, którzy posłaliby im puchowe łóżka. - To niesprawiedliwe! - To nie my ustalamy reguły, Caroline. My albo ich przestrzegamy, albo je łamiemy. - Nie chcę zostać wdową na resztę życia! - Zapewne. Ale gdybyś miała choć odrobinę przyzwoi- tości, dobrze byś się zastanowiła, nim zdecydowałabyś się na romans z człowiekiem, który przyczynił się do zamor- dowania twojego męża! ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY - Nie sądzisz, że już starczy? Głos jakby wyłaniał się z zawiesistego powietrza w ta- wernie, był przydymiony, płynny i przymilny. Ale nie to chciał usłyszeć Vale. Jak zakończyć swoją odpowiedź? Do- bitnie, nakazał sobie w myślach. - Odwal się. Postać zajęła stołek obok. - Niepożądane spotkanie, co? Nie gniewaj się, Eliasie. Wpadłem tak sobie, żeby pogadać. - Czy ja cię znam? - Obrócił z jękiem głowę. Mężczyzna był wysoki. Miły, starannie ubrany i przy- stojny. Chociaż uważał się chyba za jeszcze przystojniej- szego, sądząc po tych białych końskich zębach, które po- łyskiwały niczym światła latarni. Vale dał mu dwadzieścia dwa, trzy lata - młody i jak na swój wiek, o wiele zbyt pewny siebie. - Nie, nie znasz mnie. Matthew Crane. Dłonie jak u pianisty. Długie, kościste palce. Vale zig- norował go. - Odwal się - powtórzył. - Przykro mi, Eliasie, ale muszę z tobą porozmawiać, czy tego chcesz, czy nie. - Mówił z akcentem z Nowej Anglii, wściekle arystokratycznym. - Kim jesteś? Którymś z kuzynów Sanders-Mossów? - Niestety nie. Ale wiem, kim ty jesteś. — Crane pochylił się w jego stronę. Niebezpiecznie blisko. Jego oddech po- ruszył włoski w prawym uchu Vale'a. - Jesteś człowie- kiem, który rozmawia ze zmarłymi. - Jestem człowiekiem, który chciałby cię skłonić, że- byś się odwalił. - Człowiekiem, który nosi w sobie boga. Przynoszą- cego ból i wymagającego boga. Jeśli w najmniejszym choć- by stopniu przypomina mojego. Na Crane'a czekała już przy krawężniku taksówka. Jezus Maria, pomyślał Vale. Co teraz? Miał niejasne po- czucie, że wypadki nabierają tempa, które przekracza je- go zdolność zrozumienia. Podał kierowcy swój domowy adres i usiadł koło tego roześmianego od ucha do ucha durnia. Jesień minęła bez sensacji, zima jeszcze spokojniej. Pew- nie bogowie mieli ważniejsze sprawy na głowie; chociaż zabawa z Eugene'em Randallem nie dobiegła końca - od- byli dwa kolejne seanse, lecz bez większych skutków - jej rozwiązanie wydawało się bezpiecznie odległe. Vale po- cieszał się nawet tęskną myślą, że bóg może przestać się nim interesować. Chyba nic z tego. Gadatliwy pan Crane zamilkł w obecności kierowcy. Vale próbował otrzeźwieć — wzruszał ramionami, mrugał i marszczył czoło — podczas gdy taksówka powoli mijała elektryczne lampy, lodowe kule zawieszone w mroźnym powietrzu. Waszyngtońskie zimy rzadko kiedy były tak bezlitosne. W końcu dotarli do domu Vale'a. Na ulicy było cicho, światła w oknach przyzwoicie wygaszono. Crane zapłacił, wytaszczył z pojazdu dwie olbrzymie walizki, przeciągnął je przez drzwi i najbezczelniej upuścił obok stojaka na parasole. - Trochę u mnie pobędziesz? - Niestety, stary. Stary? Trzymajcie mnie, pomyślał Vale. - Mamy sobie aż tyle do powiedzenia? — spytał. - Mnóstwo. Ale możemy zaczekać z tym do jutra. Le- piej dobrze się wyśpij, Eliasie. Naprawdę, do niczego się teraz nie nadajesz. Porozmawiamy, kiedy już odpocznie- my. Mną się nie przejmuj. Przyłożę głowę na kanapie. Tylko bez ceregieli. I bez wahania wyciągnął się na obitej aksamitem so- fie, przy czym z twarzy nie zniknął mu uśmiech. - Słuchaj, teraz nie mam siły, żeby cię wyrzucić. Ale jak znajdę cię tu rano... - Pogadamy. Doskonały pomysł. Yale wyrzucił w górę ręce i wyszedł z pokoju. Dla Eliasa Vale'a ranek zaczął się tuż przed południem. Crane siedział przy kuchennym stole. Wziął prysznic i ogolił się. Włosy miał uczesane. Włożył świeżą, nakro- chmaloną koszulę. Nalał sobie filiżankę kawy. Vale wyczuł swój duszny pot. - Jak długo zamierzasz tu zostać? - Nie wiem. - Tydzień? Miesiąc? Wzruszenie ramion. - Być może nie zdaje pan sobie z tego sprawy, panie Crane, ale ja mieszkam sam. Bo tak mi się podoba. Nie potrzebuję gości, nawet w takich, hm, okolicznościach. Zre- sztą nikt mnie o nic nie prosił. - To nie w ich stylu, co? Ma na myśli bogów, pojął Vale. - Czyli, twoim zdaniem, nie mam wyboru? - Ja też go nie miałem. Chcesz tost, Eliasie? Jest nas dwóch, pomyślał Vale. Tego się nie spodzie- wał. Ale oczywiście miało to sens. Ilu takich nawiedzo- nych przez boga osobników chodzi jeszcze po ulicach? Set- ki? Tysiące? - Po co tu jesteś? - Założył ręce na piersiach. - Pytanie stare jak świat, czyż nie? Nie jestem pe- wien. Przynajmniej jak dotąd. Sądzę, że masz mnie wszyst- kim przedstawić. - Jako kogo? Swojego kochanka? - Kuzyna, siostrzeńca, nieślubnego syna... - A co potem? - Potem będziemy wypełniać polecenia, gdy nadejdzie pora. - Crane odłożył nóż do masła. - Będę z tobą szczery, Eliasie. To ode mnie nie zależy. Wydaje mi się, że układ jest tymczasowy. Bez urazy. - Bez urazy, ale bardzo bym się ucieszył. - Póki co, musimy znaleźć dla mnie łóżko. Chyba ze chcesz, żeby mój bagaż zagracał ci salon. Przyprowadzasz tutaj klientów? - Często. Ile ty w ogóle o mnie wiesz? - Troszeczkę. A ty o mnie? - W ogóle nic. - Aha. - Czy nie ma tu jakiegoś hotelu... - Vale podjął ostat- nią, rozpaczliwą próbę. - To nie jest ich życzenie. - Znowu ten uśmiech. - Nasze losy są chyba splecione na dobre i na złe. Co najdziwniejsze, Vale w końcu przyzwyczaił się do tego, że Crane zajmuje mu pokój na poddaszu, przynaj- mniej tak, jak człowiek przyzwyczaja się do chronicznego bólu głowy. Timothy był uprzejmym gościem, bardziej niż Vale dbał o porządek i starał się nie przeszkadzać, gdy tamten zajmował się klientami. Nalegał natomiast, żeby Vale wprowadził go do salonu rodziny Sanders-Moss i przed- stawił jako „kuzyna", finansistę. Na szczęście naprawdę znał się na finansach i mechanizmach rządzących Wall Street, zupełnie jakby się tam wychował. Może zresztą tak było. Unikał rozmów o swojej przeszłości, choć na- pomykał o rodzinnych koneksjach. Tymczasem przy stole Sanders-Mossów rozmowa sku- piała się najczęściej na zaginionej ekspedycji Fincha i na perspektywie wojny. Gazety Hearsta odtrąbiły wojnę z An- glią i utrzymywały, że istnieją dowody na to, iż Anglicy przekazywali broń Partyzantom, przez co przynajmniej pośrednio odpowiadali za śmierć amerykańskich obywa- teli. To akurat nie interesowało Vale'a, choć najwyraźniej zajmowało jego boga. W domu starali się unikać i nie zauważać. Jeśli już nawiązali rozmowę - zazwyczaj gdy Vale sobie wypił - mówili o swoich bogach. - Nie rzuca samych pogróżek - rzekł Vale. Kolejna zimna noc, uwięziony w towarzystwie Crane'a, szybami w weneckich oknach trzęsie wiatr. Whisky z Tenne- ssee. Timor mortibus conturbat me. - Obiecał, że będę żył. To znaczy... zył wiecznie. - Nieśmiertelność - stwierdził Crane, obierając jabłko. - Tobie też? - Ależ tak, mi też. - Czy... wierzysz? Crane przyjrzał mu się badawczo. - Kiedy ostatnim razem zaciąłeś się przy goleniu? - Że co? Nie pamiętam... - Dawno? - Dawno - zgodził się Vale. - Dlaczego? - Wyrostek, grypa, gruźlica? Złamanie, ból zęba, kwit- nące paznokcie? - Nie, ale... do czego zmierzasz? - Znasz odpowiedź, tylko nie masz odwagi, żeby się sprawdzić. Nigdy nie kusiło cię, gdy stałeś nad miednicą z brzytwą w ręce? - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Crane położył dłoń na stole i szybko wbił w nią nóż. Ostrze złamało jakąś kość i wbiło się w drewno. Vale wzdrygnął się i zamrugał. Crane skrzywił się na ułamek sekundy. A potem uśmiechnął. Chwycił kurczowo rękojeść i wyciągnął nóż z dłoni. W ranie pojawiła się kropla krwi. Tylko jedna. Matthew starł ją serwetką. Skóra pozostała gładka, różowa, bez zadraśnięć. - Jezu - wyszeptał Vale. - Przepraszam za zniszczenie stołu. Ale wiesz już, co miałem na myśli. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Z DZIENNIKA GUILFORDA LAWA: Przepraszam za pismo. Ogień daje ciepło, ale niewiele światła. Caroline, wyobrażam sobie, jak to czytasz, i ten obraz dodaje mi otuchy. Mam nadzieję, że jest ci ciepło. Nam jest dość ciepło - w ogóle przyzwyczailiśmy się do takich temperatur. Trochę nawet za ciepło. Nienatu- ralnie ciepło. Już wszystko wyjaśniam. Rankiem wyruszyliśmy na tę naszą kulawą wyprawę do jądra ruin: Tom Compton, dr Sullivan i ja. Musieliśmy wyglądać zabawnie (z pewnością myślał tak Diggs) - wszy- scy opatuleni w futra węży, białe jak dmuchawce, dwaj kulejący (na dwie różne nogi) i stękający wąż, który ciąg- nął na saniach zapasy na cztery dni. Diggs nazwał ten wypad „połykaniem wężowego ogona". Nie zważając na kpiny towarzyszy, zanurzyliśmy się w ruiny, w przytłaczającą ciszę. Trudno mi opisać osobli- wość tego nawiedzonego miejsca, tych równo ułożonych i ciągnących się tak daleko budowli. Gdy zmierzaliśmy na południowy zachód, jasny słoneczny blask padał na śnieg skrzypiący pod płozami sań. Ale promienie zimowego słoń- ca padają pod niewielkim kątem, zatem większą część drogi przebyliśmy w cieniu, idąc szerokimi alejami spowitymi w śnieżną melancholię. Tom Compton prowadził węża za uzdę. Traper nie miał nastroju do rozmów, więc zostaliśmy z doktorem Sulli- vanem nieco z tyłu, w nadziei, że ludzkie głosy rozproszą ponury mrok tych identycznych ulic. Ale nastrój udzielił się także Sullivanowi. - Zakładaliśmy, że miasto wzniosły istoty rozumne - powiedział. - Możliwe, że się myliliśmy. Poprosiłem o wyjaśnienie. — Pozory mylą. Widziałeś kiedyś kopiec afrykańskich termitów? To skomplikowana konstrukcja, często wyższa od człowieka. Ale jedynym architektem jest sama ewo- lucja. Albo pomyśl o regularności i złożoności plastra miodu. — Więc twierdzi pan, że możemy być w czymś w ro- dzaju ula? — Twierdzę, że choć na pierwszy rzut oka te budowle są sztucznym tworem, jednolitość wymiarów i prawdo- podobnie również funkcji zdaje się sugerować, ze nie stwo- rzył ich człowiek. — Jaki owad rzeźbi bryły granitu wielkości pomnika Waszyngtona? — Nie mam pojęcia. Co gorsza, nie znajduję żadnego precedensu. Nikt nie widział czegoś takiego. Budowniczo- wie tego miasta nie pozostawili chyba żadnego potom- stwa i wzięli się jakby znikąd. To niemal odrębne stwo- rzenie. Mówił rzeczy aż nadto zbliżone do moich przemyśleń. Mimo wszystkich tych osobliwości, Darwinia jest obdarzona swoistą urodą — wilgotne zielone łąki, polany otoczone sosną szałwiową, łagodne rzeki. Ruiny są zupełnie po- zbawione tego czaru. Całymi godzinami przemierzaliśmy nieludzko regularne ulice miasta, słońce raz po raz kryło się za spękanymi monolitami. Śnieg był biały, nie naru- szony. Dopiero Tom Compton zwrócił nam na to uwagę. Przez cztery czy pięć dni od ostatnich opadów nie pozo- stawiły na nim śladów żadne zwierzęta, żadne istoty la- tające, choćby zmierzchnice. A w tych okolicach aż się od nich roi; całe chmary zmierzchnic gnieżdżą się w rui- nach na obrzeżach miasta. (Łatwo je upolować, jeśli głód zmusi kogoś do ich przełknięcia. Podkradamy się nocą do śpiącego stada z pochodnią; światło je oślepia; można zabić kilka kijem, zanim zorientują się, o co chodzi, i od- lecą). Ale tutaj ich nie ma. Co prawda, w tych kamien- nych labiryntach nie znalazłyby wiele pożywienia. A jed- nak brak istot żywych wydaje się złowróżbny. Działa na nerwy, Carołine, i muszę przyznać, że w miarę jak słońce zachodziło, a cienie się wydłużały, chodziliśmy na pal- cach, gotowi czmychnąć przy najmniejszym poruszeniu. Ale nic się nie poruszało. Tylko trzeszczenie niewidocz- nego lodu, ciche odgłosy przesypywania stopniałego na słońcu śniegu. O zmierzchu spokojnie rozbiliśmy obóz. 0 wielkości tego miejsca świadczy to, że według obliczeń Sullivana nie dotarliśmy jeszcze do centrum miasta. Opał nieśliśmy ze sobą - gęste, lecz puste w środku i niezbyt ciężkie gałęzie drzew meczetowych; rozpaliliśmy ogień w bu- dowli o mniej więcej całym dachu. Nie było co liczyć na nagrzanie wnętrza wielkości katedry, ale przynajmniej schroniliśmy się przed wiatrem i wymościliśmy sobie za- ciszny kącik. W każdym razie jest tu przynajmniej cieplej niż przy drzwiach. Sullivan zwraca uwagę na dziwnie wysoką tem- peraturę kamiennej podłogi, od której o mało co nie topi się lód — prawdopodobnie to wpływ podziemnego ciepłe- go źródła. Tom Compton porzucił na chwilę swe pełne napięcia milczenie i zdradził nam, że gdy pewnej pogod- nej nocy obozował na wzgórzu po polowaniu na węże, do- strzegł bijącą ze środka miasta bajeczną niebiesko-zieloną poświatę. Może to jakiś wulkanizm, choć Sullivan twier- dzi, że warunki geologiczne temu nie sprzyjają. My ni- czego takiego nie widzieliśmy. Muszę w tym miejscu dodać, że Tom Compton, z re- guły zaciekły pragmatyk, zdaje się bardziej od nas wy- prowadzony z równowagi. Gdy zaczynałem dziś pisać, po- wiedział coś dziwacznego... wymamrotał to, nachylając się tak blisko ogniska, że bałem się, by od żaru nie za- paliła mu się zmierzwiona broda. - To miejsce mi się śniło. Zamilkł, ale mnie mimo ognia przebiegł zimny dreszcz. Bo ja też śniłem o tym miejscu, Carołine, w gorączkowych snach jesieni, gdy po ciele wędrowała mi trucizna i nie odróżniałem dnia od nocy... „Ja też śniłem o tym mieście" 1 nie wiem, co to oznacza. ...zeszłej nocy także mi się śniło. Ale mam ci coś jeszcze do powiedzenia, Caroline, a nie zostało zbyt dużo czasu. Nasze zapasy są ograniczone i Sul- livan nalega, żebyśmy wykorzystywali każdą chwilę. Więc w możliwie najprostszych i najkrótszych słowach powiem ci, na co natrafiliśmy. Miasto nie jest zwykłą szachownicą kwadratów; tak jak przypuszczał Sullivan, ma środek. A nie tworzy go katedra czy targ, lecz coś znacznie dziwniejszego. Natrafiliśmy na ten budynek dzisiaj rano. Kiedyś był pewnie widoczny z oddali, ale zakamuflowała go erozja. (Nawet Finch nie śmiałby chyba zaprzeczyć, że te ruiny są niezmiernie stare). Dziś wszędzie dokoła leżą gruzy. Drogę zagrodziły nam olbrzymie kamienne bloki, niektó- re wypolerowane, jakby dopiero co przywieziono je z ka- mieniołomu, inne połupane pod najbardziej nienaturalnymi kątami. Zostawiliśmy sanie i przemierzaliśmy przypad- kowy labirynt, aż dotarliśmy do samego centrum budowli. Na rumowisku wznosi się czarna bazaltowa kopuła, otwarta na około jednej czwartej obwodu. Sklepienie w szczytowym punkcie wznosi się na co najmniej dwie- ście stóp i ma szerokość całej przecznicy. Połacie kamie- nia, które się nie rozpadły, są wciąż gładkie, niemal je- dwabiste, polerowane metodą, której Sullivan nie potrafi rozpoznać. Kopułę nieustannie skrywa mgła i może właśnie dla- tego dotąd jej nie zauważyliśmy. Sullivan doszedł do wnio- sku, że to opary podgrzewanego od dołu śniegu i lodu. Nawet na rumowisku powietrze jest wyraźnie ciepłe, a na kopule nie ma ani płatka śniegu. Musi być znacznie po- wyżej temperatury krzepnięcia wody. Staliśmy i bez słowa wpatrywaliśmy się w ten obraz. Ża- łowałem straconego aparatu. Ależ byłaby fotografia! „Opusz- czone alpejskie ruiny w głębi Europy". Caroline, z takiego zdjęcia żylibyśmy przez rok. Nie wyrażaliśmy na głos swoich myśli. Może uznali- śmy, że są zbyt fantastyczne. Moje z pewnością takie by- ły. Znowu przypomniały mi się powieści przygodowe E. R. Burroughsa, pieczary wulkaniczne i podobni do zwierząt ludzie, oddający cześć starożytnym bogom. (Wiem, że nie podobają ci się moje lektury, Caroline, ale fantazje pana Burroughsa okazują się najlepszym Bae- dekerem po tym kontynencie! Brakuje jeszcze tylko księż- niczki i miecza, który mógłbym przypasać). Wróciliśmy do sań, nakarmiliśmy węża, zabraliśmy ty- le zapasów, ile mogliśmy unieść, i poszliśmy z powrotem pod kopułę. Nigdy nie widziałem Sullivana tak podnie- conego; trzeba go było siłą przytrzymać, żeby nie zaczął ganiać jak szalony. Zgodził się na rozbicie obozu na skraju kopuły i jest wyraźnie niepocieszony, że nie zapuściliśmy się dalej - ale pod tym łukiem z polerowanego kamienia jest bardzo dużo miejsca, a poza tym dziwnie się siedzi, gdy nad głową wisi tyle nie podpartego niczym granitu. W środku panował już półmrok - słońce skryło się za postrzępione ruiny - więc musieliśmy pospiesznie roznie- cać ogień, zęby nie utonąć w zupełnych ciemnościach. Noc przywitaliśmy mieszaniną entuzjazmu i przestra- chu — zbiliśmy się przy ognisku jak Wizygoci w rzymskiej świątyni. Poza kręgiem światła rzucanego przez ogień wi- dać jedynie migotliwe cienie na wewnętrznym obwodzie sklepienia. Nie, to nie do końca prawda. Sulłivan zwrócił nam uwa- gę na jeszcze inne, bledsze światło, którego źródło musi leżeć głęboko pod gruzami. Mam tylko nadzieję, że to zja- wisko naturalne, choć włosy stają dęba na myśl, że mamy jakichś sąsiadów. Za ciemno, żeby pisać. Chyba że chce się oślepnąć. Więc do jutra. W TYM MIEJSCU KOŃCZY SIĘ DZIENNIK - Guilfordzie, jeszcze trochę liny. Głos Sullivana wydobył się z głębi. Law popuścił ko- lejne kilka stóp. Lina była jednym z niewielu użytecznych przedmio- tów, które ocalały po letnim ataku. Te dwa zwoje konop- nego sznura uratowały niejedno życie — stały się uprzę- żami zwierząt, szkieletami namiotów i tysiącem innych, przydatnych rzeczy. Zabrali ją na wszelki wypadek. Na środku zrujnowanej kopuły znaleźli otwór średnicy około pięćdziesięciu jardów; w jego brzegu wycięto stop- nie szerokości około dziesięciu stóp. Schody były nienaru- szone, ich krawędzie wygładziła tylko przez wieki erozja. Przez południowe obrzeże studni lała się struga wody, która tworzyła mgiełkę i znikała w spowitych oparami czeluściach. Z góry sączyło się blade światło dnia, na dole widzieli zimny, łagodny blask. Serce miasta, pomyślał Guilford. Ciepłe i wciąż jeszcze słabo bijące. Sullivan chciał je zbadać. - Nachylenie jest łagodne - tłumaczył. - Schody są w doskonałym stanie, a wyraźnie miały służyć do takich właśnie celów. Nie grozi nam tu większe niebezpieczeń- stwo niż na zewnątrz. - Jesteś głupszy, niż myślałem, jeśli chcesz tam wejść - odezwał się Tom Compton, gładząc pokrytą kropelkami brodę. - A ty co proponujesz? - Sullivan obrócił się i stanął naprzeciw trapera. Guilford nigdy nie widział go w takim stanie: twarz ze złości poczerwieniała mu jak cegła. - Żeby- śmy wrócili do naszej żałosnej rudery i modlili się o słoń- ce? A wiosną przedarli się nad Jezioro Bodeńskie, chyba że wcześniej wykończy nas zimno, Partyzanci lub Rhein- felden? Niech cię szlag, Tom, to może być jedyna szansa, żeby się czegokolwiek dowiedzieć o tym miejscu! - Po co ci wiedza, jeśli zabierzesz ją z sobą do gro- bu? - odparł traper. Sullivan odwrócił się od niego z pogardą. - A po co mi przyjaźń, miłość czy w ogóle życie? Czego ty nie weźmiesz z sobą do grobu? - Wcale się tam nie wybieram - odparł Compton. - Przynajmniej na razie. Rozwinął trzymaną w ręku linę. Niech się tylko rozwidni, a nie będzie tak źle, pomyślał Guilford i trochę dziennego blasku, mimo że bladego, wpad- ło przez brakującą część kopuły. Poza tym otuchy doda- wała lina. Powiązali się nią. Nachylenie było łagodne, lecz kamienie śliskie od wilgoci, można się więc było pośliznąć i upaść, a nie potrafili określić, jak głęboki był ten otwór. Pod poziomem gruntu widoczność wynosiła zaledwie kil- ka jardów. Upuszczony kamień odpowiadał niewyraźnym echem. Pierwszy zszedł Sullivan, oszczędzając zranioną nogę; tak samo Guilford. Traper poszedł za nimi. Spiralne scho- dy były na tyle szerokie, że Law nie musiał spoglądać w zasnute dymem głębiny studni. Nie sposób było powiedzieć, czemu miała ona służyć albo kto tędy niegdyś chodził. Ani jak głęboko sięgała - jakiej rozgrzanej przez lawę pieczary czy jaśniejącego bla- skiem podziemnego świata. Czy Aztekowie nie używali studni do składania ofiar z ludzi? Tak czy inaczej, w tej dziurze nie czekało ich nic dobrego. Gdy przebyli mniej więcej sto stóp, Sullivan zarządził postój. Zarówno krawędzie, jak i dno studni skrywały te- raz kłęby mgły. Sullivan zadyszał się, ale oczy rozjaśniał mu dziwny, przydymiony blask. - Bez urazy, doktorze Sullivan, ale właściwie co spo- dziewa się pan tutaj znaleźć? - zapytał z powątpiewa- niem Guilford. - Odpowiedzi na setki pytań. - To coś w rodzaju studni albo cysterny - rzekł Law. - Otwórzcie szeroko oczy, na miłość boską! To nie może być żadna studnia. Woda miała pozostawać na zewnątrz, tak to zaprojektowano. Sądzicie, że te kamienie tu wy- rosły? Bloki wycięto, a szpary uszczelniono... Nie wiem, jakiego użyto do tego materiału, ale zachował się w do- skonałym stanie. Tak czy owak, zeszliśmy już poniżej po- ziomu wód gruntowych. To nie jest studnia, panie Law. - W takim razie co? - Niezależnie od przeznaczenia praktycznego czy obrzę- dowego, otwór musiał być ważny. Kopuła jest punktem charakterystycznym, a na schodach z pewnością odbywał się ożywiony ruch. - Ruch? - Budowniczych miasta. - Ale oni wymarli - stwierdził Guilford. - Taką przynajmniej macie nadzieję - wymamrotał sto- jący za nimi traper. Droga w dół nie miała końca, spiralne schody zagłę- biały się monotonnie w błękitnawą mgłę; wreszcie nawet Sullivan przyznał, że jest znużony i musi odpocząć. - Potrzeba nam - odezwał się po pewnym czasie - więcej ludzi. Guilford zastanawiał się, kogo miał na myśli. Kecka? Robertsona? Jednorękiego Digby'ego? Tom spojrzał na bezbarwny otwór nad nimi. - Powinniśmy jak najszybciej zawrócić. Niedługo za- padnie zmrok. - Obrzucił Sullivana krytycznym spojrze- niem. — Kiedy tylko złapie pan oddech... - Mną się nie przejmujcie. Odwróćmy kolejność. Ja pójdę ostatni. Był blady i zroszony potem. Traper wzruszył ramionami i zawrócił. Guilford po- szedł za nim i zarządzał postój, gdy tylko czuł, że napręża się lina między nim a Sullivanem. Zdarzało się to często. Oddech botanika było słychać ze znacznej odległości, sta- wał się coraz cięższy. Wkrótce Sullivan zaczął kasłać. Tom gwałtownie się odwrócił i jeszcze bardziej zwolnił tempo. Mgła zaczęła gęstnieć. Guilford stracił z oczu przeciw- ległą ścianę, kamienne stopnie znikały za pióropuszami oparów. Lina stawała się coraz bardziej przydatna, gdyż nawet szerokie ramiona Toma były ledwo widoczne. Utracie punktów orientacyjnych towarzyszyła dezorien- tacja. Nie miał pojęcia, ile drogi przebyli i ile im pozo- stało. Nieważne, upomniał się. Każdy krok przybliża nas do celu. Odezwała się zraniona noga, nieznośny ból wrzy- nał się w ciało jak drut od kostki do łydki. Nie trzeba się było zapuszczać tak daleko, myślał, ale zapał Sullivana okazał się zaraźliwy, to poczucie czeka- jącego ich tuż-tuż odkrycia. Przystanął na chwilę, zamk- nął oczy, poczuł strumień lodowatego powietrza. Poczuł zapach mgły i granitu. I jeszcze czegoś. Dziwniejszego, przypominającego piżmo. - Guilford! Głos Toma. Uniósł nieśmiało głowę. - Patrz pod nogi - przykazał traper. Krawędź skarpy. Jeszcze krok, a spadłby. - Dotykaj lewą ręką ściany. Ty też, Sullivan. Botanik wyłonił się z mgły i bez słowa skinął głową. Zmienił się w cień, w widmo, w wynędzniałego ducha. Guilford szedł po omacku za traperem, gdy nagle lina werżnęła mu się w pas. Zawołał, że muszą stanąć, i od- wrócił się. - Doktorze Sullivan? Bez odzewu. Lina wciąż była napięta. Za sobą widział tylko mgłę. - Doktorze Sullivan, czy wszystko w porządku? Brak odpowiedzi, tylko ten ciągnący do ziemi ciężar. Z mgły wyłonił się Tom Compton. Guilford cofnął się, poluzował linę i zaczął wyglądać Sullivana. Ujrzał go leżącego twarzą w dół na granitowej półce i jedną ręką dotykającego wciąż wilgotnej ściany. - O Boże! - Tom opadł na kolana. Odwrócił Sullivana na wznak i zbadał mu puls. - Oddycha - oświadczył. - Mniej więcej. - Co mu jest? - Nie mam pojęcia. Jest zimny i nieludzko blady. Sul- livan! Wstawaj, skurwysynu! Robota czeka! Sullivan nie obudził się. Głowa opadła mu bezwładnie na bok. Z nosa pociekła strużka krwi. Jakby się skurczył, pomyślał osłupiały Guilford. Jakby ktoś wypuścił z niego powietrze. Tom zdjął plecak i podłożył go pod głowę bo- tanika. - Uparty osioł, życie mu niemiłe i nie umie sobie od- puścić. - I co teraz? - Muszę się zastanowić. Mimo wszelkich wysiłków nie dobudzili Sullivana. Tom Compton kucnął i kołysał się na piętach, pogrą- żony w myślach. Potem zarzucił plecak i wyswobodził się z uprzęży. - Niech to jasny szlag. Słuchaj. Przyniosę wam jedze- nie i koce z sań. Potem zostaniesz z nim, a ja pójdę po pomoc. - On przemókł i zaraz zamarznie, Tom. - Na świeżym powietrzu zamarznie jeszcze szybciej. Lepiej go nie ruszać, bo możemy go zabić. Daj mi dzień na dotarcie do obozu i dzień na powrót z Keckiem i Far- rem. Farr będzie wiedział, co zrobić. Ty dasz sobie radę, ale nie wiem, co będzie z Sullivanem. - Zmarszczył groźnie czoło. - Tak czy owak, masz przy nim tkwić. Nie zosta- wiaj go samego. Możliwe, że się nie obudzi, myślał Guilford. Że umrze. A wtedy zostanę w tej zasranej dziurze sam. - Zostanę. Traper skinął głową. - Jeśli umrze, zaczekaj tu na mnie. Jesteśmy już bli- sko obrzeża, powinieneś odróżnić dzień od nocy. Rozu- miesz? Zachowaj zimną krew. Guilford kiwnął głową. - Dobra. - Tom pochylił się nad nieprzytomnym Sul- livanem z czułością, której Guilford nigdy u niego nie wi- dział, i odsunął z czoła botanika pasemko siwych włosów. - Trzymaj się, stary byku! Pokopany badaczu. Guilford wziął przyniesione przez Toma koce i sporzą- dził z nich zgrzebne legowisko, które chroniło Sullivana przed zimnem i chłodnymi kamieniami. W porównaniu z temperaturą na zewnątrz w studni panował niemal upał — było tuż powyżej zera, ale mgła przenikała ubranie i wychładzała organizm. Gdy Tom zniknął we mgle, Guilford poczuł się boleśnie osamotniony. Jego jedynymi towarzyszami były własne myśli i powolny, ciężki oddech Sullivana. Ogarniała go zarazem nuda i panika. Nagle przyszła mu głupia ochota na lekturę. Jedyną książką, która ocalała z ataku Par- tyzantów, był kieszonkowy Nowy Testament Digby'ego, ale ten nie wypuszczał go z rąk. Diggs uważał, że śmier- dząca cebulą książeczka uratowała mu życie; była jego talizmanem. Po „Argosy" nie pozostał nawet ślad. Jakby w ogóle można było czytać w tym mroku o bar- wie arszeniku. Zorientował się, że zapadła noc, gdy zniknęły ostatnie promienie światła nad jego głową, powietrze zaś nabrało głębszego i bardziej jadowitego odcienia zieleni. Z czeluści wypływały mikroskopijne cząstki pyłu i lodu, podobne do niesionych morskim prądem okrzemków. Szczelniej opa- tulił kocami doktora Sullivana, którego oddech stał się chrapliwy niczym zgrzyt piły o wilgotne drewno sosnowe, i zapalił jedną z meczetowych pochodni, które przyniósł Tom Compton. Bez koca wstrząsały nim niekontrolowane dreszcze. Gdy tracił czucie w nogach, wstawał, zawsze trzymając się jedną ręką ściany. Wetknął pochodnię w stos kamieni i grzał dłonie przy jej małym płomieniu. Nasączone wężowym łojem drewno meczetowe paliło się od sześciu do ośmiu godzin, nie dając jednak zbyt wiele światła. Bał się zasnąć. W panującej ciszy wychwytywał subtelne odgłosy - od- ległe dudnienie, chyba że to jego własne tętno, wyolbrzy- mione przez mrok. Przypomniała mu się jedna z powieści H. G. Wellsa, Wehikuł czasu, i występujący w niej, miesz- kający pod ziemią Morlokowie — ich błyszczące oczy i strasz- liwy głód. Niezbyt miłe wspomnienie. Dla zabicia czasu mówił do Sullivana. Być może słu- cha, pomyślał, choć oczy ma szczelnie zamknięte, a krew wciąż sączy mu się z nosa. Od czasu do czasu moczył połę koszuli w topniejącej wodzie i obmywał twarz bota- nika. Mówił z czułością o Caroline i Lily. Opowiadał o oj- cu, zatłuczonym na śmierć pałkami podczas rozruchów gło- dowych w Bostonie, kiedy za wszelką cenę chciał przejść do swojej drukarni, jak to robił to każdego dnia roboczego w swym dorosłym życiu. Głupia odwaga. Teraz przyda- łoby się jej trochę jego synowi. Bardzo chciał, żeby Sullivan się obudził. Opowiadał mu o nim samym. Udowodnił starożytny, ewolucyjny cha- rakter Darwinii; uderzył w cuda twardym stalowym mło- tem rozumu. Mam nadzieję, że się nie mylisz, myślał przy tym. Mam nadzieję, że ten kontynent nie jest czymś w ro- dzaju snu albo, co gorsza, koszmaru. Mam nadzieję, że rzeczy stare i martwe nie budzą się do życia. Chciałby stąd wyjść, zjeść gorący posiłek i się wyką- pać. Potem łóżko, a w nim Caroline, ciepłe kontury jej ciała pod zaspą bawełnianej pościeli. Nie podobały mu się te dochodzące z głębi odgłosy i ruch dźwięku, który narastał i cichł niczym przypływ. - Mam nadzieję, że pan nie umrze, doktorze Sullivan. Wiem, że strasznie nie chciałby się pan poddać, najpierw wszystkiego nie zrozumiawszy. Ale nie jest łatwo, prawda? Nagle Sullivan głęboko zaczerpnął tchu i zadrżał. Guil- ford spojrzał na niego i z przerażeniem stwierdził, że oczy botanika nagle się otwierają. Sullivan przyjrzał mu się uważnie - albo przejrzał go na wylot - trudno powiedzieć. Jedną ze źrenic miał nie- naturalnie rozszerzoną, białko pokrywała siateczka krwa- wych żyłek. - My nie umieramy - wydyszał Sullivan. Law z trudem powstrzymał się, żeby nie uciec. - Ej, doktorze, proszę leżeć spokojnie! Niech się pan nie da ponieść emocjom. Wszystko będzie dobrze, tylko niech pan leży. Pomoc jest już w drodze. - Czy ci tego nie mówił? Guilford Guilfordowi, że Guil- ford nie umrze? - Proszę nic nie mówić - rzekł Law. Nie mów nic, bo napędzasz mi stracha, dodał w myślach. Wargi Sullivana ułożyły się w jednostronny grymas. Okropny widok. - Widziałeś ich w snach... - Proszę przestać, doktorze Sullivan. - Zieloni jak stara miedź. Kręgosłupy wzdłuż brzu- chów... Oni zjadają sny. Pożerają wszystko! Jego słowa trąciły w Guilfordzie pewną strunę, ale odepchnął od siebie to wspomnienie. Przede wszystkim nie mógł wpaść w panikę. - Guilfordzie! - Sullivan chwycił go lewą ręką za nad- garstek, podczas gdy prawą łapał powietrze. - To jedno z miejsc, w których kończy się świat! - Wygaduje pan bzdury, doktorze Sullivan. Proszę spró- bować zasnąć. Tom wkrótce wróci. - Zginąłeś we Francji. Walcząc ze szkopami. Tylko so- bie wyobraź. - Nie chciałbym tego mówić, ale przeraża mnie pan, doktorze Sullivan. - Nie mogę umrzeć! - powtarzał uparcie botanik. Potem chrząknął i naraz uleciało z niego całe powietrze. Po pewnym czasie Guilford zamknął trupowi powieki. Przesiedział z Sullivanem jeszcze kilka godzin, nucąc monotonne melodie i czekając na coś, co wyjdzie z mroku i go porwie. Był tak wyczerpany, że zasnął tuż przed świtem. Tak strasznie chcą się wydostać na zewnątrz! Guilford czuje ich gniew, ich bezsilną złość. Nie wie, jak ich nazwać. Nie istnieją w pełni. Są za- wieszeni między ideą a stworzeniem, niepełni, nie do koń- ca czujący, tęskniący do wcielenia. Pod względem fizycz- nym są niewyraźnymi zielonymi kształtami, większymi od ludzi, w pancerzach. Pokryte szpicami ogromne pyski otwie- rają i zamykają się w milczącej furii. - Miały się tu skierować po bitwie. Ta myśl nie należy do niego. Guilford odwraca się, nie czując ciężaru własnego ciała. Unosi się w głębi studni, choć nie na wodzie. Powietrze wokół lśni i promienieje. Nie wiadomo jakim sposobem to niestworzone światło jest zarazem powietrzem, skałą i jaźnią. Obok dryfuje wartownik. Kościsty mężczyzna w mun- durze armii amerykańskiej. Światło wypływa z niego, prze- nika go. To żołnierz ze snów Guilforda, ktoś w rodzaju brata bliźniaka. - Kim jesteś"? - Tobą - odpowiada wartownik. - To niemożliwe. - Tak się zdaje. A jednak to prawda. Nawet głos brzmi znajomo. To głos, którym Guilford rozmawia ze sobą, głos skrytych myśli. - A to co? - Chodzi mu o skrępowane stworzenia. - Demony? - Możesz je tak nazywać. Możesz nazwać je potwora- mi. Jedyną ich ambicją jest urzeczywistnienie się. Chcą stać się wszystkim, co istnieje. Guilford widzi je wyraźniej. Łuski i szpony, kilka rąk, kłapiące szczęki. - Zwierzęta? - O wiele więcej. A jednocześnie zwierzęta, jeśli dać im po temu okazję. - Ty je tu uwięziłeś? - Po części. Wespół z innymi. Ale więzy są niedoskonałe. - Nie wiem, co to znaczy. - Widzisz, jak drżą na krawędzi wcielenia? Wkrótce znów obiorą postać fizyczną. Chyba że uwiążemy je tu na zawsze. - Uwiążemy? - pyta Guilford. Boi się. Tyle nie rozu- mie. Ale od dołu czuje olbrzymią presję, straszliwe pra- gnienie, unicestwiane i gromadzone przez eony, czekające na swój moment. - Uwiążemy je - stwierdza spokojnie wartownik. - My? - Ty i ja. Wstrząsające słowa. Guilford czuje ogromne brzemię tej pracy, przytłaczające jak księżyc. - Mc z tego nie rozumiem! - Cierpliwości, młodszy bracie - mówi strażnik, a po- tem unosi go i zabiera przez nieziemskie światło, mgłę i zar niedowcielenia. Jest jak anioł w wystrzępionym mundurze; w miarę jak się unosi, jego ciało roztapia się w powietrzu. Majaczył nad nim Tom Compton z pochodnią. Wstałbym, pomyślał Guilford, gdybym mógł. Gdyby tu nie było tak zimno. Gdyby całe ciało mu nie zesztywniało. Gdyby mógł poskromić szaleńcze myśli. Musiał przeka- zać istotną informację, informację dotyczącą doktora Sul- livana. - Umarł - wykrztusił. Właśnie. Zwłoki Sullivana le- żały obok pod kocem. W blasku pochodni twarz botanika była blada i nieruchoma. — Przykro mi, Tom. - Wiem. Dobrze, że przy nim zostałeś. Możesz cho- dzić? Guilford spróbował postawić nogi na ziemi, ale jedynie uderzył biodrem o kamień. - Wesprzyj się na mnie - nakazał traper. Znowu poczuł, jak go unoszą. Trudno było zachować przytomność. Ociężałe ciało chcia- ło, żeby zamknął oczy i odpoczął. - Gdy się stąd wydostaniemy, rozpalimy ognisko - mó- wił traper. - Naprzód. - Ile czasu upłynęło? - Trzy dni. - Trzy? - Miałem trochę kłopotów. - Kto z tobą przyszedł? Dotarli do krawędzi studni. Wnętrze kopuły zalewało wodniste dzienne światło. Oparta o skalną bryłę czekała na nich jakaś wynędzniała postać z naciągniętym ha gło- wę płóciennym kapturem. Mgła rozmazywała jej rysy. - Finch. Finch ze mną przyszedł - oznajmił Tom. - Finch? Dlaczego on? A Keck, a Robertson? - Nie żyją, Guilfordzie. Keck, Robertson, Diggs, Don- ner i Farr. Wszyscy nie żyją. A nas czeka to samo, jeśli się nie ruszysz. Guilford jęknął i zasłonił oczy. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Wiosna zawitała do Londynu wcześnie. Znad trzęsa- wisk na wschód i zachód od miasta dobiegał ziemisty za- pach, świeży bruk na Thames Street, od portu do Tower Hill, dudnił pod kołami pojazdów. Na zachodzie podjęto przerwane prace nad kopułą nowego Świętego Pawła. Caroline wyminęła pędzone na targ stado owiec; sama czuła się jak zwierzę prowadzone na rzeź. Od kilku tygo- dni nie przyjmowała zaproszeń Colina Watsona, nie wi- dywała się z nim, nawet nie czytała kartek od niego. Nie bardzo wiedziała, dlaczego zgodziła się na to spotkanie w kawiarni na rogu Candlewick Street - chyba tylko z po- czucia, że jest mu coś winna, chociażby jakieś wyjaśnie- nie, zanim wyjedzie do Ameryki. W sumie był tylko żołnierzem. Wykonywał rozkazy. Nie był Kitchenerem ani marynarką wojenną, lecz zwyk- łym oficerem. Kawiarnię odnalazła bez trudu. Wyłożono ją boazerią w stylu Tudorów. Na oprawionych w ołów szybkach skra- plała się para z ogromnego srebrnego samowaru, którym ogrzewano wnętrze. Tłum gości składał się głównie z nie- okrzesanych robotników, przede wszystkim mężczyzn. W morzu wełnianych czapek wypatrzyła wreszcie siedzą- cego w głębi Colina: kołnierz miał postawiony, na pociąg- łej twarzy malował się strach. — Cóż, znowu się spotykamy — zagaił, wznosząc fili- żankę w szyderczym toaście. Ale Caroline nie w głowie była riposta. Usiadła i prze- szła do rzeczy. — Chciałam ci powiedzieć, że wracam do domu. — Właśnie się w nim znalazłaś. — Miałam na myśli Boston. — Boston! To dlatego nie chciałaś się ze mną widywać? - Nie. - Więc może powiedz mi chociaż, dlaczego wyjeż- dżasz. - Zniżył głos i szeroko otworzył niebieskie oczy. - Caroline, wiem, że wyrządziłem ci jakąś krzywdę. Nie wiem jaką, ale jeśli chcesz, bym cię przeprosił, to niniej- szym to robię. Tego się nie spodziewała. Był zdezorientowany, napra- wdę skruszony. Przygryzła wargę. - Chodzi o to, że dowiedziała się o nas ciotka Alice? Caroline spuściła głowę. - Nie staraliśmy się utrzymać tego w tajemnicy. - Tak właśnie przypuszczałem. Wątpię, żeby Jered ro- bił ci wstręty, ale Alice... pewnie się rozzłościła. - Owszem. Ale to bez znaczenia. - To dlaczego wyjeżdżasz? - Nie chcą mnie już u siebie. - Więc przenieś się do mnie. - Nie mogę! - Nie oburzaj się, Caroline. Wiesz, że nie musimy żyć w grzechu. O Boże, jeszcze chwila, a mi się oświadczy! - pomy- ślała. - Przecież wiesz, dlaczego nie mogę! Ona mi wszystko powiedziała. - O czym? Dwóch marynarzy przy sąsiednim stole robiło do niej miny. Zniżyła głos, idąc w ślady Colina. - Że zamordowałeś Guilforda. Porucznik wyprostował się i wytrzeszczył oczy. - Boże wszechmogący! Powiedziała ci, że go zamor- dowałem? Tak powiedziała? - Zamrugał. - Ależ Caroline, to niedorzeczne! - Wysyłając na kontynent broń. Broń dla Partyzantów. Odstawił filiżankę. Znowu zamrugał. - Broń dla... a, juz rozumiem. - Więc to prawda? Wbił w nią wzrok. - Ze zamordowałem Guilforda? Nic z tych rzeczy. A co do broni... - Zawahał się. - W pewnym stopniu chyba tak. Nie omawiamy takich spraw nawet w gronie woj- skowych. - A więc to prawda! - Być może. Naprawdę nie wiem. Nie jestem wysokim rangą oficerem. Wykonuję tylko rozkazy i nie zadaję pytań. - Ale miałeś coś wspólnego z bronią? - Tak, przez Londyn przeszło trochę broni. W pewnym sensie się przyznał. Caroline pomyślała, że powinna się rozgniewać. Zachodziła w głowę, dlaczego gniew tak nagle ją opuścił. Colin zamyślił się i zatroskał. - Przypuszczam, że Alice mogła usłyszeć coś od Je- reda... a on zapewne wie więcej niż ja. Marynarka od czasu do czasu, za jego wiedzą i zgodą, wynajmuje od niego magazyn i konie pociągowe. Mógł też wykonywać inne zadania na polecenie Admiralicji. W końcu uważa się za patriotę. Alice i Jered kłócący się w nocy, nie dający Lily spać: czy o to się kłócili? Jered przyznał, że przez jego magazyn przechodziła broń dla Partyzantów, Alice bała się o Guil- forda... - Ale nawet jeśli wysyłano broń na drugą stronę ka- nału La Manche, nie można mieć pewności, że miała ona zostać użyta przeciwko Guilfordowi. Szczerze mówiąc, nie widzę powodów, dla których komuś miałaby przeszkadzać wyprawa Fincha. Partyzanci działają wzdłuż wybrzeża, węgla i pieniędzy potrzeba im znacznie bardziej niż amu- nicji. Westona mógł ostrzelać każdy - bandyci, anarchiści! Zresztą skąd wiadomo, co spotkało Guilforda za tymi cho- lernymi wodospadami Rheinfelden? Kontynent jest nie- zbadaną głuszą, niebezpieczną już z samej swej natury. Ze wstydem czuła, jak kruszą się jej argumenty i sta- nowczość. W interpretacji Alice sprawa była jasna jak słoń- ce. Ale co, jeśli Jered był w to zamieszany w takim sa- mym stopniu jak Colin? Powinna zakończyć tę rozmowę... ale nie było po temu żadnych powodów, praktycznych ani moralnych. Ten męż- czyzna, cokolwiek zrobił, był z nią szczery. I bardzo się za nim stęskniła. Musiała to przyznać. Marynarze w pasiastych bluzach posyłali jej lubieżne uśmieszki. Colin wyciągnął ku niej rękę. - Chodź, pójdziemy gdzieś z dala od tego zgiełku. Dała mu mówić przez całą Candlewick, a potem Fen- church aż do końca chodnika, pozwoliła się ukołysać jego głosowi i pociągającej myśli, że jest niewinny. Przez całą zimę drzewa meczetowe pozostawały mato- wozielone, lecz wiosenne słońce i topniejący śnieg spra- wiły, że z ich koron wyrastały nowe liście. Było niemal ciepło. Jest żołnierzem, powtórzyła w myślach. Oczywiście, że wykonywał rozkazy; jakie miał wyjście? Jered to inna historia; jako cywil nie musiał współ- pracować z Admiralicją. I Alice o tym wiedziała. Jakże musiała palić taka świadomość! Kłóciła się z mężem tym swoim pełnym goryczy głosem. Obwiniała Jereda, ale nie mogła go opuścić; wiązała ją przysięga małżeńska. W ten sposób nienawiść Alice skierowała się na Co- lina. Ślepa, źle ukierunkowana, bezmyślna nienawiść. Bo nie mogła pozwolić sobie na luksus nienawiści do włas- nego męża. - Spotkajmy się raz jeszcze - błagał Colin. - Chociaż raz. Zanim odpłyniesz. Obiecała mu, że spróbuje. - Aż boję się pomyśleć, co może ci się przytrafić na morzu. Żegluga staje się niebezpieczna. Mówią, że flota amerykańska gromadzi się na północnym Atlantyku. - Nie obchodzi mnie to. - A powinno. Jeszcze w tym samym tygodniu pani de Koenig prze- kazała jej list od Colina. Zaczęła się powszechna mobi- lizacja, może będzie musiał wypłynąć; prosił o jak naj- szybsze spotkanie. Wojna, myślała z goryczą Caroline. Wszyscy mówią o woj- nie. Ledwie przed dziesięcioma laty zachwiały się podsta- wy świata, a już chcą walczyć o rumowisko. O pustkowie! „Times", sześciostronicowy dziennik drukowany na włók- nistym papierze z drzew meczetowych, poświęcał ostatnio wstępniaki atakom na Amerykanów: za zarządzanie kon- tynentem niczym amerykańskim protektoratem, za „na- rzucanie granic" Wyspom Brytyjskim, za arogancję lub współudział w różnych grzeszkach. Ludzie w sklepach i na straganach unosili brwi, słysząc akcent Caroline. Tego dnia Lily spytała, dlaczego tak źle jest być Amerykanką. - Nie ma w tym nic złego - odparła matka. - To tylko słowa. Ludzie są zagniewani, ale wcześniej czy później się uspokoją. - Niedługo popłyniemy statkiem - ciągnęła Lily. - Prawdopodobnie. Nie jadała już z Alice i Jeredem. Gdyby dostawała z do- mu większe sumy, mogłaby wynająć sobie i Lily pokój w Imperium. Ale ciężko znosiła nawet rozmowy przy je- dzeniu w pubie, tyle słyszało się tam o wojnie. Ciotka i wuj, gdy nie mogli już jej uniknąć, traktowali Caroline ze sztywną uprzejmością, chociaż wciąż jeszcze rozpiesz- czali Lily. Od rozmowy z Colinem znosiła to lepiej. Nie- mal litowała się nad Alice - nieszczęsną kobietą o nie- ugiętej moralności, wplecioną w sieć wyrzutów sumienia jak te siwe loki, które utykała we włosach. - Śpij - nakazała wieczorem Lily, moszcząc jej posła- nie i wygładzając bawełnianą pościel. - Śpij dobrze. Nie- długo wyjeżdżamy. Jeszcze nie wiadomo dokąd. Lily skinęła z namaszczeniem głową. Od Bożego Na- rodzenia nie pytała już o ojca. Nie zadowalały jej żadne odpowiedzi. - Daleko stąd? - zapytała dziewczynka. - Daleko. - W bezpieczne miejsce? - W bezpieczne. Słoneczny poranek. Na Fenchurch wylewano asfalt, po całym mieście roznosił się odór smoły, wszędzie słychać było dźwięk podków i matowe brzęczenie dzwonków. Zobaczyła czekającego na nią Colina. Stał odwrócony do niej plecami na Thames Street w pobliżu portu; czytał gazetę. Narastało w niej podniecenie. Nie wiedziała, co mu powie. Nie miała planów. Tylko wiele nadziei i lęków. Zdążyła przejść kilka kroków, gdy w centrum miasta zawyły syreny. Stanęła jak sparaliżowana, ramiona pokryła jej gęsia skórka. Tłum na bulwarze także zastygł w bezruchu. Zdezo- rientowany Colin uniósł wzrok znad gazety. Caroline wy- ciągnęła rękę; podbiegł ku niej. Syreny wciąż ryczały. - Co to? - Wpadła w jego objęcia. - Nie wiem. - Chcę do córki. - Działo się coś złego. Lily się wy- straszy. - Więc chodź. — Ujął jej dłoń i delikatnie uścisnął. — Znajdziemy Lily. Ale musimy się spieszyć. Od wschodu powiał wiatr - wiosenny, wonny, przy- noszący dym. Rzeka toczyła się leniwie, biała od żagli. Na południe od miasta, przy bagnistych brzegach Tamizy pojawiły się właśnie kanonierki. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY To proste, wytłumaczył mu Crane. Jesteśmy częścią czegoś, co rośnie w siłę. A oni są częścią czegoś, co słabnie. Być może tak właśnie wyglądało to z jego punktu wi- dzenia. Crane wśliznął się w szeregi waszyngtońskiej eli- ty - może raczej półelity lub podelity - niczym złocony czopek. Był tu od kilku zaledwie miesięcy, a już pełnił jakąś niejasną funkcję w sztabie senatora Klassena; wy- najął sobie mieszkanie (za co niech dzięki będą bogom); był stałym bywalcem salonu rodziny Sanders-Moss i wywal- czył sobie prawo do protekcjonalnego traktowania Eliasa Vale'a w miejscach publicznych. Tymczasem Vale'a zapraszano coraz rzadziej, jego klien- ci stawali się coraz mniej liczni i zamożni, i nawet Eu- gene Randall odwiedzał go jakby mniej chętnie. Randalla wezwała naturalnie podkomisja Kongresu ba- dająca zaginięcie ekspedycji Fincha. Możliwe, że nawet zmarła małżonka ustępowała miejsca tak wzniosłym obo- wiązkom. Tak czy inaczej, martwi okazywali zdumiewa- jącą cierpliwość. Vale zaczął się zastanawiać, czy bogowie nie wyszu- kiwali sobie aby ulubieńców. Oddawał się różnym rozrywkom. Jeden z nowszych kli- entów, posunięty w latach ginekolog z Marylandu, dał mu bursztynową fiolkę morfiny i srebrną strzykawkę do za- strzyków dożylnych. Pokazał mu, jak znajduje się żyłę, unosi ją i nakłuwa, co kojarzyło mu się niejasno z pszczo- łami i jadem. „O, żądło zapomnienia". Lekkomyślnie po- zwolił, żeby nawyk wszedł mu w krew. Zestaw - pakowany w srebrne pudełko wielkości pa- pierośnicy - znajdował się w kieszeni jego marynarki, gdy Vale przybył do posiadłości Sanders-Mossów. Nie zamie- rzał go używać. Ale popołudnie nie przeszło miło. Pogoda była zbyt wilgotna jak na zimę, zbyt chłodna jak na wios- nę. Eleanor przywitała go niepewną miną - łaska i wdzięcz- ność za odnalezienie chrzcielnego ubranka musiały być na wyczerpaniu - a po obiedzie pijany kongresman zaczął drażnić się z nim na temat pracy. - Jakieś wskazówki giełdowe, panie Vale? Rozmawia pan ze zmarłymi, a ci z pewnością mają wyśmienitą wie- dzę. Z drugiej strony, nie mają chyba zbyt wielu okazji do inwestowania. - W tym okręgu nawet nie głosują, kongresmanie. - Uraziłem pana, panie Vale? - Doktorze Vale. - W jakiej właściwie dziedzinie jest pan doktorem? Nieśmiertelności, pomyślał Vale, w odróżnieniu od cie- bie, gnijąca kupo mięsa. - Wie pan co, panie Vale, tak się składa, że przyj- rzałem się pańskiej przeszłości. Przeprowadziłem małe do- chodzenie, zwłaszcza po tym, jak Eleanor zdradziła mi, ile płaci panu za wróżenie z ręki. - Nie wróżę z ręki. - Tak, skupia się pan raczej na bilansach. - Pan mnie obraża. Kongresman uśmiechnął się szeroko. - A kto panu o tym powiedział, panie Vale? John Wil- kes Booth? Nawet Eleanor wybuchnęła śmiechem. - To nie jest łazienka dla gości! - Olivia pukała zde- nerwowana do drzwi. - To łazienka dla służby! Vale nie zwracał na nią uwagi. Jego zestaw leżał na zielonych płytkach podłogi. Opadł na muszlę. Otworzył okno z bąbelkówatego szkła; powiał chłodny wiatr. Łań- cuch spłuczki obijał się o wilgotną białą ścianę. Zdjął marynarkę, podwinął rękaw. Uderzał dłonią zgię- cie łokcia w lewą pachę, dopóki na wierzchu nie pokazała się żyła. Pieprzyć ich wszystkich, pomyślał święcie obu- rzony. Pierwszy zastrzyk przyniósł ulgę, nieruchomy spokój, który otulił go niczym dziecinny kocyk. Kontury łazienki nagle się rozmazały, jakby zawinięto ją w celofan. Ale jestem nieśmiertelny, pomyślał. Pamiętał, jak Crane przebił sobie nożem rękę. Oka- zało się w ogóle, że miał niezdrowe upodobanie do samo- okaleczania: lubił kłuć się nożem, rozcinać skórę, prze- bijać igłami. Cóż, w końcu mi też nieobce są igły, skonstatował w du- chu. Morfinę wolał nawet od whisky z Kentucky. Zapo- mnienie było pewniejsze, jakby bardziej całkowite. Chciał coraz więcej. - Panie Vale! To pan? - Odejdź, Olivio, dziękuję. Znowu sięgnął po strzykawkę. Koniec końców jestem nieśmiertelny. Nie mogę umrzeć, pomyślał. Konsekwen- cje tego faktu zaczynały działać mu na nerwy. Tym razem skóra stawiła opór. Pchnął mocniej. Jakby wtykał igłę w żółty ser. Zdawało mu się, że odnalazł wresz- cie żyłę, ale kiedy nacisnął tłoczek, skóra wokół zaczęła się odbarwiać, tworzył się duży, płynny siniak. - Jasna cholera. - Proszę wyjść, bo będę musiała zawołać panią San- ders-Moss, a ona każe komuś wyłamać drzwi! - Jeszcze chwilkę, Olivio. Bądź tak dobra i idź sobie. - To nie jest łazienka dla gości! Siedzi pan tu już z go- dzinę! Czyżby? Jeśli tak, to wszystko przez to, że nie pozwo- liła mu się skupić na działaniu. Ponownie napełnił strzy- kawkę. Jednak tym razem igła w ogóle nie chciała przebić skóry. Czyżby ją stępił? Wyglądała na śmiertelnie ostrą, jak zawsze. Nacisnął mocniej. Wzdrygnął się. Bolało. Miękka skóra pofałdowała się i zaczerwieniła. Ale nie pękła. Spróbował wbić igłę w nadgarstek. To samo, jakby chciał przeciąć skórę łyżką. Spuścił spodnie i wypróbował we- wnętrzną stronę uda. Nic. W końcu, w napadzie bezsilnej złości uderzył kapiącą igłą w gardło, tam gdzie powinna biec jakaś tętnica. Czubek się złamał. Zawartość pociekła za kołnierz. - Cholera! — zawołał Vale rozzłoszczony niemal do łez. Drzwi otwarły się z hukiem. Stanęła w nich rozdzia- wiona Olivia i ten bezczelny młodzieniaszek z Kongresu, Eleanor z rozszerzonymi oczami, a nawet urzędowo mar- szczący brwi Timothy Crane. - No i masz babo placek! - krzyknęła 01ivia. - To wszystko wyjaśnia. - Zastrzyk morfiny w łazience dla czarnuchów? Co naj- mniej nie przemyślane, Eliasie. - Zamknij się — warknął Vale. Narkotyk przestał już działać. Ciało miał suche jak wiór, umysł przerażająco jasny. Pozwolił Crane'owi zaprowadzić się do samochodu, po tym jak Eleanor oświadczyła mu jednoznacznie, że nie ma prawa wstępu na teren jej posiadłości, a jeśli jeszcze się tu pokaże, wezwie policję. Używała nieco mniej dy- plomatycznych sformułowań. - Są hojnymi pracodawcami — stwierdził Crane. - Kto? - Bogowie. Nie zależy im na tym, co robisz w czasie wolnym. Morfina, kokaina, kobiety, pederastia, morder- stwa, oczko... wszystko im jedno. Ale nie możesz się osza- łamiać, gdy chcą, byś zachował czujność, a z pewnością już nie pozwolą, żebyś wstrzyknął sobie śmiertelną da- wkę, bo zdaje się taki miałeś właśnie zamiar. Głupi krok, Eliasie, jeśli chcesz znać moje zdanie. - Skręcili. Okropny dzień przechodził w okropny wieczór. - Zabieramy się do roboty, Eliasie. - Dokąd mnie wieziesz? - Było mu w sumie wszystko jedno, mimo że czuł w sobie dziwną obecność boga, który przyśpieszał mu tętno i prostował kręgosłup. - W odwiedziny do Eugene'a Randalla. - Nic mi o tym nie wiadomo. - Już ci wiadomo. Vale obrzucił bezradnym spojrzeniem tapicerkę nowiut- kiego forda. - Co jest w tej torbie? - Zajrzyj. Była to skórzana torba lekarska, zawierająca tylko trzy rzeczy: skalpel, butelkę alkoholu metylowego i pudełko zapałek. Alkohol i zapałki... żeby wysterylizować skalpel? Skal- pel, żeby... - Och, nie. - Nie udawaj świętoszka, Eliasie. - Randall nie jest aż taki ważny, żeby... zrobić to, co zamierzasz. - Ja nic nie zamierzam. To nie my podejmujemy takie decyzje. Przecież wiesz. Vale wbił wzrok w zadowolonego z siebie młodzieńca. - I nie martwi cię to? - Nie. Nie bardzo. - Więc robiłeś już takie rzeczy? - To zastrzeżone informacje, Eliasie. Przykro mi, że tak to tobą wstrząsnęło. Ale jak myślisz, u kogo jesteśmy na służbie? To nie żaden bóg ze szkółki niedzielnej, przysło- wiowy dobry pasterz. Juz bardziej kochający pancerz. - Chcesz zabić Eugene'a Randalla? - Naturalnie. - Ale dlaczego? - Tego to ja już nie wiem. Najpewniej ze względu na zeznanie, które zamierza złożyć przed Komisją Chandle- ra. Wystarczy tylko, jak pouczyła go już ukochana, świę- tej pamięci Louisa Ellen, żeby nie przeszkadzał w pra- cach komisji. Jest pięciu tak zwanych świadków, którzy opowiedzą, jak mówiący po angielsku dżentelmeni strze- lali w Westona z moźdierzy wojskowych Lee-Enfieldów. Randall oszczędziłby sobie i Smithsonian mnóstwa kło- potów, gdyby zgodził się po prostu uśmiechać i kiwać gło- wą, ale skoro chce uparcie mącić... - On jest przekonany, że ludzie Fincha wciąż jeszcze mogą żyć. - I w tym sęk. - Ale jeśli to bogowie chcą tej wojny, jakie znaczenie mają na dłuższą metę zeznania takiego Randalla? Mało prawdopodobne, żeby napisały o nich gazety. - Ale napiszą o jego śmierci. A jeśli tylko będziemy ostrożni, obwinia o nią agentów brytyjskich. Vale zamknął oczy. Obroty współśrodkowych kół, i tak ad infinitum. Na chwilę zatęsknił za zastrzykiem morfi- ny. Wtem narodziło się w nim jakieś ponure postanowienie. - Długo to potrwa? - spytał. - Ależ skąd — pocieszył go Crane. Być może były to ostatnie skutki działania morfiny, lecz idąc pustym korytarzem muzeum w stronę gabinetu Randalla, Vale czuł obok siebie obecność boga. Randall był sam, został w pracy do późna, o co też pewnie zadbali bogowie. Jego bóg, co niezwykłe, był prawie namacalny. Gdy spoglądał w lewo, widział go lub wydawało mu się, że widzi go idącego obok. Jego ciało nie było przyjemne ani eteryczne. Bóg kłuł w oczy fizycznością dorosłego byka, mimo że znacznie przewyższał go groteskowością. Miał o wiele za dużo rąk i nóg, przeraźliwe usta, z ze- wnątrz ostre jak dziób, w środku wilgotne i szkarłatne. Brzuch, na kształt kręgosłupa, łączył z szyją wrzodowa- tych wyrostków. Nie przypadła mu do gustu barwa jego ciała: martwa, mineralna zieleń. Idący z prawej Crane niczego nie widział. I nie czuł. A zapach był natarczywy, przynajmniej dla Vale'a. Ostry, chemiczny - smród garbarni lub rozbitej butelki w gabinecie lekarskim. Zaskoczyli Randalla w gabinecie. (O ileż bardziej zdzi- wiłby się, gdyby zobaczył obrzydliwego boga! Ale nie było 0 tym mowy). Uniósł głowę znużonym ruchem. Przejął po Walcotcie funkcję dyrektora Smithsonian i praca ta go przytłaczała. Na dodatek to wezwanie na przesłucha- nie w Kongresie i pośmiertne reprymendy żony. - Elias! - zawołał. - I pan Matthew Crane, prawda? Spotkaliśmy się chyba na jednym z obiadów u Eleanor. Nie czas na rozmowy. Należały do przeszłości. Crane stanął przy oknie za Randallem i otworzył torbę lekarską. Wyjął skalpel, który błysnął w wodnistym świetle. Ran- dall nie odwracał oczu od Vale'a. - Co się dzieje, Eliasie? Naprawdę nie mam czasu na... Na co? Vale zastanawiał się nad tym, gdy Crane zrobił krok do przodu i przeciągnął skalpelem po gardle Ran- dalla. Ten zabulgotał i zaczął wymachiwać rękami, ale napełniająca usta krew nie pozwalała mu krzyknąć. Crane schował skalpel do torby i wyciągnął brązową buteleczkę z alkoholem metylowym. - Myślałem, że będziesz chciał wysterylizować skal- pel - powiedział Vale. Co za bzdura. - Nie wygłupiaj się, Eliasie. Crane oblał alkoholem głowę i ramiona Randalla, wy- lewając resztkę na biurko. Naukowiec spadł z krzesła i za- czął się czołgać po podłodze. Jedną ręką ściskał gardło, ale spomiędzy palców rytmicznie wypływały mu strumie- nie spienionej krwi. Pora na zapałki. Crane'owi zajęła się lewa ręka, gdy wychodził z pło- nącego biura Randalla. Był tym wyraźnie zafascynowany 1 obracał ją przed oczami, aż błękitne płomienie syknęły i zgasły z braku paliwa. Na ciele i rękawie nie pozostał żaden ślad. - Ale zabawa — stwierdził. Elias Vale, któremu nagle zaczęło się kręcić w głowie, rozglądał się w poszukiwaniu boga. Ale ten zniknął. Po- został po nim tylko dym, płomienie i okropny swąd pa- lonego mięsa. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Guilford odzyskiwał siły, jadąc na wężu futerkowym, któ- rego Tom Compton prowadził w górę zbocza doliny. Wspi- naczka nie należała do łatwych. Skuty mrozem śnieg kłuł zwierzęta w grube łapy; skarżyły się, ale szły naprzód. Może wiedziały, co czai się za nimi, myślał Law. Może chciały od- dalić się od zrujnowanego miasta. Po zmroku, wśród padającego deszczu ze śniegiem, tra- per znalazł w lesie polanę i rozpalił niewielkie ognisko. Guilford zbierał gałęzie, które spadły z pobliskich drzew, a opatulony i milczący Preston Finch dokładał do ognia. Węże zbiły się w gromadę, ich zimowe futra błyszczały, z nozdrzy wydobywała się para oddechów. Na kolację zjedli świeżą zmierzchnicę, oczyszczoną i przy- pieczoną, oraz pasemka suszonego mięsa węży z juków Toma Comptona. Traper zbudował prowizoryczny szałas z gałęzi sosny szałwiowej i futer. Po ostatnim ataku ura- tował kilka skór, pistolet i trzy zwierzęta. Tyle zostało z ekspedycji Fincha. Guilford jadł niewiele. Rozpaczliwie chciało mu się spać - odespać niedożywienie, trzy dni hipotermii w stud- ni, wstrząs wywołany śmiercią Sullivana, odmrożenie, które nadało palcom rąk i nóg złowróżbną barwę porce- lany. Ale nic z tego. Musiał się zorientować, jak bardzo pogorszyła się ich sytuacja. Zapytał trapera, jak zginęli tamci. — Kiedy wróciłem, było już po wszystkim. Sądząc po śladach, napastnicy przybyli z północy. Dziesięciu do pięt- nastu uzbrojonych mężczyzn, może wypatrzyli dym ku- chennego ogniska Diggsa, może mieli łut szczęścia. Zginę- li wszyscy z wyjątkiem Fincha, który schował się w stajni. Bandyci nie ruszyli węży... mieli własne. Zostawili też jednego ze swoich, postrzelonego w nogę, który nie mógł chodzić. - Partyzanci? - dopytywał się Guilford. Traper pokręcił głową. - Przynajmniej nie ten, którego porzucili. - Rozmawiałeś z nim? - Zamieniliśmy parę słów. Nigdzie się nie wybierał. Obie nogi miał do niczego, a gdy się stawiał, zapoznałem go jeszcze z moim nożem. - Jezu, Tom! - Wiesz, nie widziałeś tego, co zostało z Diggsa, Far- ra, Robertsona i Donnera. Ci ludzie to zwierzęta. Finch raptownie uniósł głowę, wzrok miał pusty. - I co? — podjął Guilford. - Po mowie poznałem, że ten dupek nie jest żadnym Partyzantem. Do diabła, z Partyzantami zdarzało mi się nawet pić. To przeważnie Francuzi albo Włosi bez ojczy- zny, którzy lubią sobie od czasu do czasu pomusztrować, wywiesić flagę i postrzelać do amerykańskich kolonistów. Grube ryby to piraci, uzbrojeni kupcy, którzy dopadają jakieś stare, rozpadające się fregaty i kradną ładunek, nazywając to cłem importowym, a zyski przepuszczają w prowincjonalnych burdelach. Jedynymi Partyzantami w dolinie Renu są nielegalni górnicy z poglądami politycz- nymi. Ten gość był Amerykaninem. Mówił, że wynajęto go w Jeffersonville, a jego oddział zapuścił się na kon- tynent, polując na ekspedycję Fincha. Mówił, że dobrze im zapłacili. - Powiedział kto? - Nie zdążył, bo stracił przytomność. A nie nadarzyła się już druga sposobność do rozmowy. Musiałem zająć się Finchem, no i wami dwoma w tej studni. Wykombino- wałem, że w dzień przywiążę skurwiela do sań i jakoś go pociągnę. — Traper umilkł. — Ale uciekł. - Uciekł? - Zostawiłem go na chwilę i poszedłem zaprząc węże. Zresztą był z Finchem, chociaż to właściwie tak jak z ni- kim. Gdy wróciłem, już go nie było. Uciekł. - Mówiłeś, że stracił przytomność. Ze miał przestrze- lone obie nogi. - To wszystko prawda. Z nóg została mu krwawa ku- pa mięsa i połamane kości. Takich ran nie można uda- wać. Ale uciekł. Zostawił ślady. Naprawdę uciekł, i to bie- giem, jak wystraszony zając. Pobiegł w ruiny. Mógłbym go pewnie wytropić, ale miałem o wiele więcej na głowie. - Na pierwszy rzut oka — zaczął ostrożnie Guilford — to niemożliwe. - Na pierwszy rzut oka to kupa bzdur, ale mówię to, co widziałem. - I był przy nim Finch? Bruzdy na czole Toma pogłębiły się, pod okrytą sza- dzią brodą pokazał się gniew. - Był, ale nie miał na ten temat nic do powiedzenia. Guilford spojrzał na geologa. Na jego twarzy wypisane były wszystkie upokorzenia, jakich wyprawa zaznała od momentu śmierci Gillvany'ego, a do tego jeszcze hańba człowieka, który utracił dowództwo... i ludzi, za których odpowiadał. Zginęło gdzieś dawne zadęcie, w nierucho- mym wzroku pozostało tylko poczucie klęski. - Doktorze Finch? Geolog obrzucił Guilforda przelotnym spojrzeniem. Je- go koncentracja migotała jak płomień świecy. - Doktorze, widział pan, co się stało z człowiekiem, z którym rozmawiał Tom? Z tym rannym? Finch odwrócił głowę. - Nie warto - wtrącił Tom. - Jest głuchoniemy jak głaz. - Doktorze Finch, mógłby pan nam bardzo pomóc. Po- móc w powrocie do domu. - To był cud - odezwał się Preston Finch. Skrzeczał, jakby szorował o coś papierem ściernym. Traper wbił w niego pełne zdumienia spojrzenie. - Doktorze Finch? Co pan właściwie widział? - Na- ciskał łagodnie Guilford. - Jego rany się zagoiły. Ciało się zrosło. Kości zesta- wiły. Wstał. Spojrzał na mnie. Roześmiał się. - Ijuz? - Tyle widziałem. - Dużo nam z tego przyjdzie - skomentował Tom Comp- ton. Traper objął straż. Guilford wpełzł do szałasu i ułożył się obok Fincha. Naukowiec śmierdział starym potem, wę- żowymi skórami i beznadzieją, ale Guilford pachniał nie- wiele lepiej. Skromną przestrzeń napełniły ich wyziewy, oddechy zmieniały się w mroźnym powietrzu w sople lodu. Coś rozbudziło Fincha. Zapatrzył się w bezlitosną noc. - Nie takich cudów pragnąłem — szepnął. — Rozumie mnie pan, panie Law? Guilford przemarzł do kości; mógł się skupić tylko z naj- wyższym trudem. - Mało co już rozumiem, doktorze Finch. - Czy nie tak o mnie myśleliście, pan i Sullivan? Pre- ston Finch, ten fanatyk, co szuka dowodów boskiej inter- wencji jak ci, którzy twierdzą, że znaleźli kawałki Arki Noe- go lub Prawdziwego Krzyża. - Przykro mi, jeśli odnosił pan takie wrażenie. W głosie Fincha brzmiała starość całej ten nocy. - Nie szkodzi. Może to prawda. Proszę to nazwać hy- bris. Grzechem pychy. Nie przemyślałem wszystkiego. Jeżeli bóg i natura nie są już oddzieleni, mogą się zdarzać mrocz- ne cuda. To okropne miasto. Ten mężczyzna, którego kości się złożyły. I tunele w ziemi, mój brat bliźniak w poszarpanym wojskowym mundurze i pragnące wcielenia demony. - Nie, nie tak. - Niech to wszystko będzie złudzeniem, my- ślał Guilford. — Znużenie, niedożywienie, zimno i strach. Finch zakaszlał rozdzierająco w dłoń. - To nowy świat - powiedział. Nie da się ukryć. - Musimy się trochę przespać, doktorze Finch. - Siły ciemności i światła. Są tuż za nami. - Pokręcił głową ze smutkiem. - Nigdy nie pragnąłem czegoś takiego. - Wiem. - Przykro mi, że utracił pan fotografie, panie Law. - Dziękuję, że pan to mówi. Zamknął oczy. Codziennie przemierzali niewielką odległość. Szli szlakami dzikiej zwierzyny, kamienistymi koryta- mi rzek, wolnymi od śniegu skrawkami ziemi pod drze- wami meczetowymi i sosnami szałwiowymi; wybierali miejsca, gdzie nie zostawiali rzucających się w oczy śla- dów. Od czasu do czasu traper powierzał Fincha opiece Guilforda i wyruszał z nożem na polowanie. Często jedli mięso węży, w ostateczności zapuszczali się do gniazd zmierzchnic. Ale od wielu miesięcy nie zaznali zieleniny, może z wyjątkiem paru z trudem wygrzebanych korzon- ków i ugotowanych igieł drzew meczetowych. Guilfordowi ruszały się zęby, wzrok też miał nie tak ostry jak dawniej. Finch, który stracił w pierwszym ataku okulary, niemal oślepł. Mijały dni. Wiosna powinna nadejść już wkrótce, lecz niebo pozostawało mroczne, a wiatr zimny i przenikliwy. Guilford przyzwyczaił się do nieustającego bólu stawów, ciągłego skrzypienia zawiasów w całym ciele. Zastanawiał się, czy Jezioro Bodeńskie zamarzło. Czy je w ogóle jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Między warstwami futer trzymał wytarty dziennik; nigdy się z nim nie roz- stawał. Pozostało jeszcze kilka pustych stron, które za- pełniał krótkimi notkami dla Caroline. Czuł, że opuszczają go siły. Noga bolała go już codzien- nie, za to Finch przypominał istotę cudem wyratowaną z owadziego gniazda. Przez trzy kolejne dni rosła temperatura, wreszcie spadł zimny wiosenny deszcz. Cieszyli się ze zmiany pory roku, choć nie z błota i wiatru. Nawet węże sposępniały i wychudły, wygrzebując z błota resztki zeszłorocznej ko- niczyny. Jeden oślepł na jedno oko, katarakta zaciągnęła je bladą gazą. Z zachodu nadciągały burze. Tom Compton wynalazł skalne rumowisko, które dawało niejakie schronienie: pod granity można było wpełznąć z dwóch stron. Podłoże sta- nowił piach zmieszany z odchodami zwierząt. Guilford za- grodził oba otwory wejściowe kijami i futrami, a węże przy- wiązał na zewnątrz, by w razie czego mogły ich ostrzec. Ale żadni mieszkańcy pieczary, jeśli tacy byli, nie dawali znaku życia. Potoki zimnego deszczu nie pozwalały wychylać się na zewnątrz. Tom wygrzebał pod naturalnym, wydrążonym wśród głazów kominem dołek na ognisko. Nabrał zwy- czaju nucenia niedorzecznych melodii rodem z Ckliwej Epoki — Złotych pantofelków, Marmurowych sal i tym po- dobnych. Żadnych słów, same nucone basem melodie. Wy- chodziły z tego nie tyle piosenki, ile barbarzyńskie za- śpiewy, żałobne i dziwaczne. Deszcz padał bez przerwy, czasami rzednąc, ale ani na chwilę nie ustając. Między kamieniami pojawiły się stru- myki. Guilford wydrapał rów, którym woda miała spły- wać niżej położonym wyjściem. Zaczęli racjonować poży- wienie. Co dzień trochę słabniemy; co dzień oddala się Ren, myślał Guilford. Podejrzewał istnienie jakiegoś przej- rzystego równania, zestawiającego ból i czas, które dzia- łało na ich niekorzyść. Wartownik śnił mu się rzadziej, choć wciąż jeszcze był stałym nocnym gościem: zatroskany, patrzący błagalnym wzrokiem i nieprzyjazny. Śnił mu się ojciec, którego upór i zamiłowanie do porządku zaprowadziły do grobu. To niczego nie przesądza, myślał. Co, jeśli nie jakiś dziki upór, mogło przywieść nas na ten koniec świata? Może ten sam upór zaprowadzi go z powrotem do Ca- roline i Lily. „Nie możesz umrzeć", powiedział Sullivan. Może i nie. Dopisywało mu szczęście. Ale potrafił zmusić ciało do nie- wiarygodnego wysiłku. Odwrócił się do Toma, który siedział oparty o zimną skałę z nogami ugiętymi w kolanach. Od czasu do czasu szukał fajki, którą zgubił przed kilkoma miesiącami. - Miałeś w mieście jakieś sny? — zagadnął Guilford. - Co cię to obchodzi? - odparł traper lodowatym tonem. - Obchodzi. - Sny nic nie znaczą. To bzdura. - Nic nie szkodzi. - Miałem taki jeden - rzekł Tom. - Śniło mi się, że zginąłem na jakimś błotnistym polu. Byłem żołnierzem. - Zawahał się. — Byłem własnym duchem, o ile to w ogóle ma sens. Aż za bardzo, westchnął w myślach Guilford. Nie tyle może sens, ale wynika z tego, ze... Boże, że co? Zadrżał i odwrócił się do tamtego plecami. - Potrzebujemy jedzenia - stwierdził Tom. - Jutro, jeśli pogoda pozwoli, pójdę na polowanie. - Rzucił okiem na Fincha, który spał jak zabity. Jego skóra wyglądała jak tatuaż na czaszce. — W przeciwnym razie, będziemy musieli zabić jednego z węży. - Podetniemy gałąź, na której siedzimy. - Z dwoma dotrzemy do Renu. Tym razem w jego głosie zabrakło przekonania. Ranek wstał pogodny, lecz bardzo zimny. - Dokładaj do ognia - nakazał traper. — Nie pozwól mu zgasnąć. Jeśli nie wrócę po trzech dniach, idźcie na północ beze mnie. Pomagaj Finchowi, jak możesz. Guilford odprowadzał go wzrokiem, gdy tamten zanu- rzał się w surowe, niebieskie światło dnia ze strzelbą na ramieniu, stawiając spokojnie kroki, by nie marnować energii. Węże spojrzały na niego wielkimi czarnymi ocza- mi i zamiauczały. - Nie tego pragnąłem - odezwał się Finch. Ogień przygasł. Guilford kucnął i dokładał wilgotne gałązki. Z palącego się szybko mokrego drewna było wię- cej pary niż dymu. - Co się dzieje, doktorze Finch? Tamten wstał i ostrożnie wyszedł z jaskini na lodo- wate powietrze, kruchy jak stary papier. Guilford nie spu- szczał go z oczu. W nocy bredził przez sen. Ale Finch wsparł się tylko o skałę, rozpiął rozporek i spokojnie załatwił potrzebę. Wrócił, kulejąc; usta mu się nie zamykały. - Nie tego chciałem, panie Law. Pragnąłem normal- nego świata, rozumie pan to? Fincha w ogóle trudno było zrozumieć, nawet jeśli się w końcu odezwał. Ruszały mu się dwa przednie zęby; świ- stał jak czajnik. Guilford pokiwał z roztargnieniem głową i dołożył do ognia. - Proszę nie patrzeć na mnie z góry. Niech pan słu- cha. To miało sens, panie Law, ta Przemiana Europy, zwłaszcza w kontekście biblijnego Potopu, wieży Babel, zniszczenia Sodomy i Gomory; gdyby nie był to akt za- zdrosnego, lecz możliwego do pojęcia Boga, rodziłby się z tego tylko chaos, przerażenie. - Może wygląda to tak tylko dlatego, że za mało wie- my - rzekł Guilford. - Może jesteśmy jak małpy, które gapią się w lustro. Jest małpa w lustrze, ale nie ma mał- py za lustrem. Czy to jest cud, doktorze Finch? - Nie widział pan, jak goiły się rany tamtego czło- wieka. - Doktor Sullivan powiedział kiedyś, że cudem nazy- wamy własną ignorancję. - To tylko jedno z jego imion. Istnieją jeszcze inne. - Naprawdę? - Duchy. Demony. - Przesądy - odparował Guilford, czując jednak, jak włos jeży mu się na karku. - Przesądami - stwierdził obojętnie Finch - nazywa- my cuda, które się nam nie podobają. Niedużo zostało papieru i atramentu. Będę się stre- szczał. (Powiem tylko, że tęsknię za Tobą, Caroline, i nie porzuciłem nadziei, że jeszcze kiedyś zobaczę Cię i wezmę w ramiona). Toma Comptona nie ma cztery dni, przekroczył o dzień termin, który wyznaczył. Muszę iść, choć bez jego pomocy będzie to trudne. Wciąż mam nadzieję, że jego owłosiony kształt wynurzy się z lasu. Dr Finch nie żyje, Caroline. Gdy się obudziłem, nie by- ło go w szałasie. Kiedy wyszedłem na przenikliwe zim- no, zobaczyłem, że powiesił się na sośnie szałwiowej. Zamarzł na nim nocny deszcz i w blasku słońca wyglądał jak nieludzka ozdoba choinkowa. Gdy zbiorę siły, odetnę go, a potem zmienię tę niewielką kamienną pieczarę w jego grób i pomnik. Biedny dr Finch. Był zmęczony i chory, zresztą po- dejrzewam, że nie chciał już żyć w świecie, który jego zdaniem opanowały demony. Może miał trochę racji. Ale ja idę dalej. Pozdrowienia dla Ciebie i Lily. r ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Luksusowy hol hotelu Imperium świecił pustkami. Goś- cie zebrali się na ulicy, by obserwować bombardowanie. Caroline minęła obite czerwonym aksamitem meble i we- szła spiesznie na schody, a za nią podążyli Colin i Lily. Watson otworzył drzwi swojego pokoju. Lily natych- miast podbiegła do okna i wyciągnęła szyję, żeby obserwo- wać bitwę, którą widać było ponad ścianą jakiegoś maga- zynu. Z radością wychodziła od pani de Koenig: też chciała zobaczyć, co się dzieje. - Fajerwerki - orzekła z powagą. - Niezupełnie, kochanie. To coś złego. - I hałaśliwego - wtrąciła córka. - Bardzo. — Czy tu jest bezpiecznie? — zastanawiała się Caroline. A zresztą, czy miały się jeszcze gdzie ukryć? Ściany zadrżały od kanonady artyleryjskiej. Amery- kańska artyleria, pomyślała Caroline. Co to oznacza? Pewnie to, doszła do wniosku, że jest obywatelem wro- giego państwa w kraju, który znajduje się w stanie wojny. A to najmniejszy z jej kłopotów. Gdy odciągała Lily od okna, zobaczyła, że płoną doki - oraz stocznie, komora celna, a zapewne również wyładowany amunicją maga- zyn Jereda. Wiatr był łagodny, lecz uporczywy, wiał od wschodu, a na końcu Candlewick Street coś się już za- paliło. Porucznik chrząknął. Odwróciła się i zobaczyła, że stoi niepewnie w progu. - Powinienem dołączyć do mojego regimentu. Tego się nie spodziewała. Perspektywa była przera- żająca. - Colin, nie... nie zostawiaj nas tutaj samych. - Służba nie drużba, Caroline... - Niech służba idzie do diabła. Nie chcę znów zostać sama. Nie chcę, żeby Lily została sama, nie teraz. Ona potrzebuje kogoś, na kim będzie mogła polegać. Ja też, dodała w duchu. Bóg jeden wie, jak bardzo. Colin wyglądał na bezradnego i nieszczęśliwego. - Caroline, na miłość boską, zaczęła się wojna! - I co z tego? Chcesz ją wygrać w pojedynkę? - Jestem żołnierzem - stwierdził bezsilnie. - Jak długo... dziesięć lat? Dłużej? Mój Boże, jeszcze nie skończyłeś? Nie zasłużyłeś na zakończenie służby? Nie odpowiedział. Caroline odwróciła się do niego ple- cami. Stanęła z Lily przy oknie. Dym znad nabrzeża prze- słaniał rzekę, ale widziała kominy amerykańskich kano- nierek i angielskie statki, które już zatonęły, roztrzaskane dreadnaughty pogrążające się powoli w Tamizie. Działa umilkły. Jej uszu dobiegły głosy, krzyki z ulicy na dole. W powietrzu unosił się gorzki swąd dymu i pło- nącego paliwa. Po frustrującej ciszy Colin odezwał się: - Mógłbym odejść ze służby. Ale nie teraz, nie w cza- sie wojny! Bóg jeden wie, że się nad tym zastanawiałem... - Nie tłumacz się - weszła mu w słowo. - Nie chcę, żeby stało ci się coś złego. - Zawahał się. - Nie jest to chyba najodpowiedniejszy moment, by o tym mówić, ale nie da się ukryć, że cię kocham. I zależy mi na Lily. Caroline zesztywniała. Nie teraz, pomyślała. Chyba że mówi poważnie. I nie jest to wymówka, żeby mógł sobie pójść. - Spróbuj mnie zrozumieć — błagał. - Ja rozumiem. A ty? Nie było odpowiedzi. Tylko dźwięk szybko zamykanych drzwi. No, to po wszystkim, pomyślała. Tyle widziałam po- rucznika Colina Watsona, niech go szlag. Zostałyśmy sa- me, Lily, i nie pora na łzy, nie pora. Ale kiedy się odwróciła, Colin wciąż stał w pokoju. * * * Głównym celem ataku byl Arsenał i kilka brytyjskich okrętów zakotwiczonych przy nabrzeżach; wszystkie zo- stały zniszczone już w pierwszej godzinie ostrzału. Arse- nał i magazyny w pobliżu doków płonęły całą noc. Na dno poszło siedem angielskich kanonierek, których kad- łuby płonęły ponuro na leniwej Tamizie. Szkody wyrządzone w porcie londyńskim były stosun- kowo niewielkie i zapewne zdołano by też opanować nad- brzeżne pożary, gdyby nie kilka zabłąkanych pocisków, które spadły na Candlewick Street. Pierwszą cywilną ofiarą bombardowania był piekarz Simon Emmanuel, który niedawno przybył z Sydney. Kli- enci wybiegli z jego sklepu, gdy tylko na rzece pojawiły się amerykańskie okręty. Próbował uratować kilkadzie- siąt piekących się akurat bułek z rodzynkami, gdy pocisk artyleryjski przebił dach i eksplodował u jego stóp, zabijając go na miejscu. Wybuchł pożar, który pochłonął sklep Em- manuela, przeniósł się na sąsiednie stajnie i browar na- przeciwko. Gdy mieszkańcy próbowali zorganizować gaszenie, wy- buchła nowa gazownia. W wyniku eksplozji zginęło dwóch pracowników komunalnych i kobieta w ciąży. Wschodni wiatr stał się suchy i porywisty; spowił mia- sto całunem dymu. Caroline, Colin i Lily spędzili następny dzień w pokoju hotelowym, chociaż wiedzieli, że nie będą mogli w nim zostać za długo. Colin wyszedł kupić coś do jedzenia. Zamk- nięto większość sklepów i straganów na Market Street, kilka z nich obrabowano. Wrócił z bochenkiem chleba i słoi- kiem dżemu. Kuchnia Imperium padła ofiarą wojny, ale hotel serwował w jadalni darmową wodę w butelkach. Caroline cały poranek obserwowała, jak płonie miasto. Pożary w dokach opanowano, lecz ogień pożerał wschod- ni kraniec Londynu; nikt i nic nie zdoła go powstrzymać. Był potężny i rozprzestrzeniał się własnym tempem, ska- cząc znienacka naprzód lub przystając pod uderzeniami wiatru. Powietrze śmierdziało popiołem i czymś jeszcze gorszym. Colin rozłożył na stoliku chusteczkę do nosa i położył przed nią zanurzony w dżemie kawałek chleba; Caroline ugryzła kęs i odsunęła go. - Dokąd pójdziemy? - Będą musieli. Już wkrótce. - Na zachód - oświadczył spokojnie Colin. - Ludzie śpią tam w wysokich wrzosach. Rozbili namioty. Zabie- rzemy koce. - A potem? - To zależy. Trochę od wojny, trochę od nas. Będę mu- siał unikać żandarmerii wojskowej, przynajmniej na ra- zie. Później wykupimy bilety. - Dokąd? - Dokądkolwiek. - Ale nie na kontynent! - Naturalnie. - I nie do Ameryki. - Nie? Myślałem, że chcesz wracać do Bostonu. Wyobraziła sobie, jak przedstawia Colina Liamowi Pierce'owi. Liam nigdy nie przepadał za Guilfordem, ale z pewnością będzie wysuwał zastrzeżenia, zadawał pyta- nia. W najlepszym razie trzeba będzie wrócić do starego życia ze wszystkimi jego ciężarami. Nie, nie Boston. - W takim razie — rzekł Colin — zastanawiałem się nad Australią. — Powiedział to z wystudiowaną skromno- ścią. Caroline podejrzewała, że myślał o tym często. - Mam kuzyna w Perth. Zamieszkamy u niego, dopóki się nie urządzimy. - W Australii są kangury - włączyła się Lily. - Całe mnóstwo. - Porucznik puścił do niej oko. - Aż od nich gęsto. Caroline była oczarowana, aż zaparło jej dech w pier- siach. - Co będziemy tam robić? - Żyć - odparł z prostotą Colin. Nazajutrz portier zapukał do drzwi i oznajmił, że będą musieli natychmiast opuścić pokój, gdyż hotel nie może zagwarantować im bezpieczeństwa. - Chyba nie aż tak szybko - odparła Caroline. Colin i portier zbyli jej uwagę milczeniem. Czyli to prawda, będą musieli wyjechać. W ciągu nocy powietrze zrobiło się nieznośne. Bolały ich płuca, a Lily zaczęła po- kasływać. - Nakazem biura burmistrza wszyscy na wschód od Tha- mes Street muszą się wyprowadzić - upierał się portier. Aż dziw, jak długo może płonąć miasto, nawet takie małe i prymitywne jak Londyn. Zebrała bagaże i pomogła Lily się spakować. Colin nie miał żadnego bagażu -jakby nie zależało mu na żadnych rzeczach — ale zrobił zawiniątko z hotelowej pościeli i ko- ców. - Hotelowi będzie wszystko jedno - stwierdził. - Zwła- szcza w takich okolicznościach. Chciał przez to powiedzieć, że do rana z hotelu zosta- nie popiół. Caroline obejrzała się w lustrze na komodzie i popra- wiła fryzurę. Ale nie widziała zbyt dobrze. Za oknami pa- nował niezmienny półmrok, od momentu ataku nie było gazu. Uczesała swój upiorny cień i wzięła Lily za rękę. - Dobrze, chodźmy już. Do ogromnego miasta namiotów, które wyrosło na za- chód od Londynu, Colin szedł w przebraniu. Włożył za duży płaszcz przeciwdeszczowy i filcowy kapelusz, które kupił po oburzającej cenie od sprzedawcy ubrań zajmu- jącego się uciekinierami. Żołnierze armii i marynarki zo- stali postawieni w stan gotowości. Chodzili pośród tym- czasowych schronień, rozdając żywność i leki. Colin wolał, żeby go nie poznali. Caroline wiedziała, że obawia się, iż aresztują go jako dezertera. W gruncie rzeczy był nim, i musiał być to dla niego twardy orzech do zgryzienia, chociaż wolał o tym nie mówić. - Byłem zaledwie księgowym - powiedział. - Na pew- no nikt nie zauważy mojej nieobecności. Trzeciego dnia pobytu w mieście namiotów zaczęło bra- kować prowiantu, ale rozeszły się optymistyczne pogło- ski: Tamizą płynął parowiec Czerwonego Krzyża; Ame- rykanie ponieśli klęskę na morzu. Caroline słuchała tych wieści obojętnie. Przyzwyczaiła się do plotek. Wystarczy- ło, że pożar jakby się już dopalał, a to dzięki lodowatemu wiosennemu deszczowi. Mówiło się o odbudowie, chociaż Caroline uważała tę myśl za niedorzeczną: co za szaleń- stwo, odbudowywać rekonstrukcję starego świata. Całe popołudnie błąkała się przy obozowych ogniskach i cuchnących latrynach, szukając ciotki i wuja. Żałowała, że poznała w Londynie tak niewielu ludzi, że prowadziła takie samotne życie. Bardzo chciała zobaczyć jakąś znajo- mą twarz, ale nikogo takiego nie spotkała, dopóki w końcu nie natrafiła na panią de Koenig, kobietę, która często opie- kowała się Lily. Pani de Koenig była ponura i samotna, owinięta w parujący brezent, włosy miała mokre i skłębio- ne; z początku nawet nie poznała Caroline. Ale gdy ta spytała o losy Alice i Jereda, kobieta roz- paczliwie potrząsnęła głową. - Za długo zwlekali. Ogień przebył Market Street jak żywa bestia. - Nie żyją? — Caroline zabrakło tchu. - Przykro mi. - Jest pani pewna? - Jak tego deszczu. - Patrzyła przekrwionymi, smut- nymi oczami. - Przykro mi, panienko. Zawsze coś zostaje skradzione, myślała Caroline, brnąc przez błoto i butwiejące rośliny. Zawsze odebrane. W de- szczu mogła wypłakać się do woli. Chciała wrócić do Lily z suchymi oczami. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Nad obeliskiem ku czci Waszyngtona rozkwitły fajer- werki, święcące zwycięstwo na Atlantyku. Światła barwi- ły Reflecting Pool. Nocne powietrze śmierdziało prochem; tłum był radosny i rozbawiony. - Będziesz musiał wyjechać z miasta - rzekł Crane; uśmiechał się niewyraźnie, ręce trzymał w kieszeniach. Chodził w nakryciu głowy braminów, zarazem władczym i szyderczym. - Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. Kiedy Vale po raz ostatni widział święto państwowe? Kilka nieśmiałych fet czwartego lipca od tamtego dziw- nego lata 1912 roku. Ale wiadomość o zwycięstwie na At- lantyku rozeszła się po całym kraju niczym bicie dzwonu. W tej ciżbie, nocą, nikt ich nie rozpozna. Mogli swobodnie porozmawiać. - Chciałbym się jeszcze spakować. W odróżnieniu od bogów Crane potrafił wysłuchać za- żalenia. - Nie ma czasu, Eliasie. Zresztą ludzie tacy jak my nie potrzebują dóbr doczesnych. Przypominamy trochę mni- chów. Uroczystości potrwają do rana. Wspaniała wojenka: Teddy'emu Rooseveltowi spodobałoby się to. Brytyjczycy poddali się, doznawszy dotkliwych strat we flocie atlan- tyckiej i swych darwińskich koloniach, obawiali się też ataku na kadłubowy rząd Kitchenera w Kanadzie. Wa- runki zwycięzców nie były szczególnie surowe: embargo na zakup broni, oficjalna aprobata Doktryny Wilsona. Cały konflikt trwał ledwie tydzień. Nie tyle wojna, myślał Ya- le, ile dyplomacja przy użyciu innych środków i ostrze- żenie dla Japończyków, gdyby przypadkiem chcieli zwró- cić swą uwagę na zachód. Wojna służyła przy okazji innym celom, celom bogów. Vale podejrzewał, że nigdy ich do końca nie pozna. Może chcieli tylko zwiększyć wrogość, agresję, chaos. Z drugiej strony, bogowie są zazwyczaj bardziej przebiegli. W „Post" pojawiła się notka: przesłuchiwano obywate- li brytyjskich w związku ze śmiercią dyrektora Smithso- nian Institution, Eugene'a Randalla. Nie wspomniano przy tym o Vale'u, choć zapewne stanie się to w jutrzejszym wydaniu. - Winieneś mi wdzięczność - odezwał się Crane - za zamortyzowanie upadku. Barwne wyrażenie. Rzecz jas- na, nie jesteś mi wdzięczny. Jesteś zbyt przydatny. Po- myśl o tym w ten sposób: porzucasz pewne wcielenie. Policja odnajdzie trupa w zgliszczach twojego domu, a przynajmniej kilka wymownych kości i zębów. Spra- wa zamknięta. - Czyje to będą kości? - Jakie to ma znaczenie? Przypuszczał, że żadne. Kolejna ofiara. Przeszkoda na słusznej i jedynej drodze rozwoju kosmosu. - Weź. - Crane podał mu kopertę z biletem kolejo- wym i zwitkiem studolarowych banknotów. Stacją doce- lową był Nowy Orlean. Vale nigdy tam nie był. Równie chętnie wyruszyłby na Wschodniego Marsa. - Pociąg odjeżdża o północy — oznajmił Crane. - A ty? - Ja mam ochronę, Eliasie. - Uśmiechnął się. - Mną się nie przejmuj. Może się jeszcze kiedyś spotkamy, za dziesięć albo dwadzieścia lat. Boże broń, pomyślał Vale. - Zastanawiasz się czasem, jaki jest cel tego wszyst- kiego? - spytał. - Ależ tak. Sądzę, że doczekamy jego spełnienia - od- parł Crane. Huk fajerwerków narastał. Wybuchły gwiazdy: niebie- skie, fioletowe, białe. Dobry znak dla nowej administracji Hardinga. Crane'owi będzie się powodziło w nowym Wa- szyngtonie. Pójdzie w górę jak rakieta, pomyślał Vale. Ja zaś pogrążę się w mrokach zapomnienia i może wyjdę na tym najlepiej. W Nowym Orleanie było ciepło, niemal upalnie; wios- na nabrała tropikalnego charakteru. To dziwne miasto, myślał Vale, jakby nie amerykańskie. Wyglądało, jak gdyby przeniesiono je z jakiejś francuskiej kolonii na Karaibach: filigranowe balustrady z kutego żelaza, grzmoty i miękki dialekt patois. Wynajął pod przybranym nazwiskiem mieszkanie w brud- nej, ale bynajmniej nie nędznej dzielnicy. Za część pieniędzy Crarie'a opłacił czynsz i zaczął szukać biura na pierwszym piętrze, w którym mógłby zacząć działalność spirytuali- sty. Czuł dziwną swobodę, jakby jego bóg został w Wa- szyngtonie. To nieprawda - wiedział o tym - ale cieszył się tym uczuciem, póki trwało. Głód morfiny nie miał natury fizycznej, być może dzię- ki nieśmiertelności, ale wspominał narkotyczne upojenie z czułością i nawet poświęcił kilka wieczorów, chodząc po klubach jazzowych w poszukiwaniu handlarzy. Wracał w pewną rozgwieżdżoną, zimną noc do domu, gdy napad- ło go dwóch nieznajomych. Byli dobrze zbudowani, ich tępe twarze skrywały marynarskie czapki. Zaciągnęli go w zaułek za salonem tatuażu. Później Vale uznał, że musieli być nawiedzeni przez boga. Nie widział innego wytłumaczenia. Jeden miał bu- telkę, drugi długi stalowy pręt. Niczego nie chcieli, ni- czego nie żądali. Skupili się na jego twarzy. Pocięli mu nieśmiertelną skórę, nieśmiertelna czaszka pękła w kilku miejscach. Połknął kilka swoich nieśmier- telnych zębów. Naturalnie nie umarł. Obwiązany bandażami, pod narkozą, usłyszał, jak le- karz mówił pielęgniarce o jego przypadku z powolnym akcen- tem z Luizjany: „To cud, że żyje. Bóg jeden wie, że po tym nie pozna go nawet rodzona matka". To nie cud, pomyślał Vale. Nawet nie zbieg okoliczności. Bogowie, którzy w Waszyngtonie zahartowali mu skó- rę przeciw nakłuciom igły, mogliby równie łatwo odbić te ciosy. Pozwolili na to, bo sam nigdy nie zgłosiłby się na ochotnika. „Rodzona matka go nie pozna". Rany goiły się szybko. Nowe miasto, nowe nazwisko, nowa twarz. Nauczył się unikać luster. Brzydota fizyczna nie przeszkadzała w pracy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Guilford dotarł nad Jezioro Bodeńskie, gdzie wpływał do niego lodowaty strumień obmywający śliskie czarne kamienie. Jechał wzdłuż brzegu powoli, skrupulatnie go obserwując, na wężu, którego nazwał Evangeline. Wybrał to imię tylko dlatego, że nie wiedzieć czemu mu się spo- dobało; płeć zwierzęcia była nieznana. Evangeline o wiele sprawniej niż on znajdowała żywność, a sześć żłobkowa- nych odnóży przemierzało ziemię znacznie szybciej niż je- go chude jak tyczki nogi. Dzień kąpał się w łagodnym blasku słońca. Guilford zrobił z lin uprząż, dzięki której utrzymywał się na sze- rokim grzbiecie Evangeline nawet wtedy, gdy tracił przy- tomność; zdarzało się też, że zapadał w półsen, a głowa opadała mu na piersi. Dzięki słońcu mógł zrzucić z siebie warstwę futer; z ulgą poczuł na skórze powietrze, które nie było już zabójczo zimne. Evangeline okazała się inteligentnym wężem. Omijała gniazda owadów nawet w chwilach, gdy Guilford nie mógł skupić się na tym zadaniu. Nigdy nie oddalała się zbytnio od wody. I odnosiła się do Guilforda z szacunkiem - co jednak nie było dziwne, skoro na jej oczach zabił i ugo- tował jednego z jej ziomków, a innego puścił wolno. Cały czas starał się obserwować widnokrąg. Taki sa- motny nie był jeszcze nigdy, przerażająco samotny, na tej pozbawionej granic ziemi mrocznych lasów i skalis- tych, przepastnych parowów. Ale to mu nie przeszkadza- ło. Bardziej bał się wydarzeń, które następowały w obec- ności ludzi. Sprytowi Evangeline przypisał odnalezienie kamien- nego łuku, pod którym zostały ukryte łodzie ekspedycji. Godzina za godziną cierpliwie przemierzała kamienisty brzeg, aż wreszcie stanęła i jękiem przyciągnęła jego uwagę. Guilford poznał kamienie, linię brzegową i pagórko- wate łąki, które zaczynały się akurat zielenić. Miejsce się zgadzało. Ale brakowało brezentu i łodzi. Oszołomiony Guilford zsunął się z grzbietu węża i prze- szukał plażę. Nie, żadnych resztek, żadnych śladów. Zna- lazł osmaloną deskę i zardzewiały gwóźdź. Nic poza tym. Wiatr pchał w stronę brzegu niewielkie fale. Słońce chyliło się ku zachodowi. Musi znaleźć drewno na ognisko, jeśli znajdzie w sobie tyle energii, by rozniecić ogień. - To kres drogi, Evangeline - westchnął. - Przynaj- mniej na razie. - Droga się skończy, jeżeli nie zjesz jakiegoś przyzwoi- tego posiłku. Odwrócił się. Erasmus. - Tom wyliczył, że powinieneś zjawić się w tym miej- scu - stwierdził hodowca węży. Erasmus nakarmił go prawdziwym jedzeniem, użyczył materaca i obiecał, że zaprowadzi jego i Evangeline na tymczasowe ranczo, które zbudował za Rheinfelden, kilka dni drogi lądem z tego miejsca; stamtąd Guilford będzie mógł popłynąć w dół rzeki, kiedy on spławi zimowe stado na handel. - Rozmawiałeś z Tomem Comptonem? Żyje? - Zatrzymał się przy zagrodzie w drodze do Jayville. Kazał mi cię wypatrywać. Po tym, jak opuścił ciebie i Fin- cha, natknął się na bandytów. Sam nie dałby im rady. Dlatego skierował się na północ, zostawiając rozpalone ogniska, żeby ich zmylić, i w ogóle zwodził ich aż do Je- ziora Bodeńskiego. Ocalił panu skórę, panie Law, chociaż nie dało się już chyba uratować Prestona Fincha. - To prawda - potwierdził Guilford. Szli wzdłuż przełomu Renu drogą, którą wytyczył Eras- mus. Hodowca zarządził postój przy sadzawce, do której wpływał bezimienny strumień, powolny i płytki. Słońce podgrzało wodę, chociaż Guilford nie powiedziałby, że by- ła ciepła. Mimo to po raz pierwszy od wielu tygodni mógł się umyć. Łuszcząca się skóra i brud upodobniły wodę do ługu. Wyszedł z niej, trzęsąc się, goły jak larwa. Pierw- sze tego roku muszki odbiły się od jego torsu i uciekły po rozświetlonej słońcem wodzie. Włosy opadły mu na oczy; broda okrywała piersi niczym mokra wojskowa derka. Gdy Guilford suszył się i ubierał, Erasmus rozbił na- miot i wygrzebał dołek pod ognisko. Jedli fasolę z puszki, dżem i wędzonkę. Hodowca za- parzył w blaszanym rondlu kawę, gęstą jak syrop i gorz- ką jak glina. Erasmusa coś dręczyło. - Tom opowiedział mi o mieście, o tym, co was tam spotkało. - Aż tak dobrze się znacie? - Powiedzmy, że się znamy. Połączył nas Inny Świat. Guilford obrzucił go nerwowym spojrzeniem, które Eras- mus odwzajemnił obojętnie. - Do diabła - podjął hodowca węży - gdyby Tom mnie poprosił, sprzedałbym mu te dwadzieścia sztuk. Tak, tro- chę się przeżyło. Ale ten Finch wpadł do mnie jak gra- dowa chmura, wkurzył mnie... W porządku, o zmarłych nie mówi się źle. Wyciągnął z sakwy przy siodle fajkę, nabił ją i zapalił drewnianą zapałką. Palił tytoń, nie nadrzeczne zioła. Za- pach był egzotyczny, nasycony wspomnieniami. Przypo- minał oprawne w skórę księgi i miękką tapicerkę. Zapa- chniało cywilizacją. - Obaj zginęliśmy na Wielkiej Wojnie - oznajmił. - To znaczy, w Innym Świecie. Obaj rozmawialiśmy ze swoi- mi duchami. Guilford zadrżał. Wcale nie miał ochoty tego słuchać. Wszystko, tylko nie to: ma już dość obłędu. W sumie - ciągnął Erasmus - jestem potomkiem zwy- kłych niemieckich emigrantów z Wisconsin. Ojciec całe życie pracował w fabryce butelek, a ja pewnie skończył- bym tak samo, gdybym nie wymknął się do Jeffersonville. A tymczasem w Innym Świecie cesarz pokłócił się z Ango- lami, Francuzami i Rosjanami. Wielu Amerykanów zaciąg- nęło się do armii, przepłynęło Atlantyk i zginęło. W 1917 i 1918. - Wybałuszył oczy i wypluł w ogień brązową grud- kę. - W Innym Świecie jestem duchem, a tu wciąż czło- wiekiem z krwi i kości. Kapujesz? Guilford milczał. - Ale oba światy przestały być tak do końca odrębne. To właśnie istota Przemiany Europy, że nie wspomnę te- go tak zwanego miasta, w którym zimowałeś. Oba światy zostały złączone, bo istnieje siła, która chce je zniszczyć. Może nie tyle zniszczyć, ile zjeść... to trochę skompliko- wane. Niektórzy z nas umarli w Innym Świecie, ale żyją w tym, i to nas wyróżnia. Czeka nas robota, Guilfordzie Law, a nie będzie to zadanie łatwe. Nie sądź, że znam wszystkie szczegóły. Ale to długa i nieprzyjemna praca i spadła właśnie na nas. Guilford nic nie mówił, o niczym nie myślał. - Oba światy bez przerwy się do siebie zbliżają. Tom nie wiedział o tym, gdy wchodził do miasta, chociaż mógł coś przeczuwać, ale opuszczając je, miał już pewność. Te- raz już wie. I ty chyba też. - Ludzie wierzą w mnóstwo rzeczy - odezwał się Guil- ford. - I nie chcą wierzyć w mnóstwo innych. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Na pewno wiesz. Jesteś jednym z nas, Guilfordzie Law. Nie chcesz się do tego przyznać. Masz żonę i córkę i wolałbyś nie brać udziału w nadchodzącym Armagedo- nie. Trudno mieć ci to za złe. Ale to dla ich dobra... dla twoich dzieci i wnuków. - Nie wierzę w duchy - wydusił z siebie Guilford. - To niedobrze, bo duchy wierzą w ciebie. A niektóre chciałyby ujrzeć cię martwym. Są dobre i złe duchy. Muszę przerwać ten sen, pomyślał Guilford. Możliwe, że w snach widział to i owo. W studni pośrodku zrujno- wanego miasta. Ale to niczego nie dowodzi. (Skąd Erasmus miałby wiedzieć o wartowniku? Taje- mnicze ostatnie słowa Sullivana: „Zginąłeś we Francji. Walcząc ze szkopami..." Nie, daj spokój; potem się nad tym zastanowisz. Nie ustępuj. Wracaj do Caroline). - Miasto - usłyszał własny szept... - Miasto należy do nich. Nie chcieli, żeby ktoś je zna- lazł. I bardzo starają sieje ukryć. Za pół roku, rok zniknie bez śladu. Zszywają tę dolinę jak worek mąki. Stać ich na to. Potrafią wyrwać ludzkiej wiedzy kawałek świata. No, może ja czy ty moglibyśmy je znaleźć, ale nie zwykli ludzie. - Jestem zwykłym człowiekiem, Erasmusie. - Pobożne życzenia, jak mawiała moja matka. Nieważ- ne. — Hodowca węży wstał z jękiem. — Prześpij się trochę, Guilfordzie Law. Przed nami jeszcze kawał drogi. Erasmus nie wspomniał już o sprawie, a Guilford wo- lał o niej nie myśleć. Inne zmartwienia były pilniejsze. Zdrowie polepszyło mu się u hodowcy węży. Gdy z Jef- fersonville przybyły łodzie z zapasami, mógł już przejść niewielką odległość, nie kuśtykając. Podziękował Eras- musowi za pomoc i zaproponował, że będzie mu regular- nie posyłał „Argosy". - Niezła myśl. Przez tę książkę Fincha brnęło się cięż- ko. Może przy okazji „National Geographic"? - Nie ma sprawy. - A „Naukę i wynalazki"? - Erasmusie, ocaliłeś mi życie nad Jeziorem Bodeń- skim, więc możesz żądać, czego tylko chcesz. - Dobra, nie wolno przesadzać. A poza tym wątpię, że- bym to ja cię uratował. Nie ode mnie zależy, czy będziesz żył, czy umrzesz. Hodowca załadował swój inwentarz na dwie płasko- denne łodzie, które prowadził handlarz z Jeffersonville. Właśnie z nim Guilford miał wracać nad morze. Law wy- ciągnął rękę do Erasmusa. - Co do Evangeline... - zaczął. - Nic się nie martw. Jeśli chce, może odejść. Kiedy nada się stworzeniu imię, to już nic nie pomoże zdrowy rozsądek. - Dziękuję. - Jeszcze się spotkamy. Przemyśl to, co ci powiedzia- łem, Guilfordzie. - Przemyślę. Ale nie teraz. Kapitan łodzi powiedział mu, że Anglia miała proble- my. Bitwa morska, starannie cenzurowane wiadomości radiowe, „chociaż słyszałem, że daliśmy im niezłego łu- pnia". Łodzie z wężami sunęły szybko, a tymczasem Ren wpły- nął na niziny i utworzył rozległe rozlewisko. Dni stały się cieplejsze, trzęsawiska lśniły szmaragdową zielenią w blasku wiosennego słońca. Posłuchał rady Erasmusa i przypłynął do Jefferson- ville incognito. Miasto trochę się rozrosło, przybyło ry- backich szop, nieopodal doków pojawiły się też trzy sta- bilniejsze budowle. W zatoce stało więcej łodzi, ale nie było ani śladu po wojskowych; marynarka wojenna miała bazę pięćdziesiąt mil na południe. Żaden statek handlowy nie wypływał do Londynu - przynajmniej oficjalnie. Szukał Toma Comptona, ale chata trapera była pusta. W miejscowym biurze Western Union zlecił przelew ze swojego konta w Bostonie. Miał nadzieję, że Caroline nie zlikwidowała go, zakładając, że mąż nie żyje. Pienią- dze przyszły bez przeszkód, jednak nie sposób było się połączyć z Londynem. - Z tego, co wiem - oznajmił telegrafista - nie ma tam nikogo, kto odebrałby wiadomość. O ostrzale dowiedział się od pijanego amerykańskiego * marynarza w przybrzeżnej spelunie, gdzie czekał na czło- wieka, który miał go przewieźć przez kanał La Manche. Guilford włożył granatową kurtkę marynarską i weł- nianą czapkę, którą nasunął sobie na oczy. W tawernie było mnóstwo ludzi i duszącego dymu z fajek. Usiadł na skraju kontuaru, ale nie mógł nie słyszeć toczących się wokół rozmów. Nie zwracał na nie uwagi, dopóki jakiś gruby marynarz przy stoliku obok nie wspomniał o Lon- dynie. Guilford usłyszał słowa „pożar" i „zrównane, kur- wa, z ziemią". Podszedł do stolika, przy którym marynarz siedział w to- warzystwie tyczkowatego Murzyna. - Przepraszam bardzo - zagaił - nie chciałem pod- słuchiwać, ale wpadło mi w ucho, że mówi pan o Londy- nie. Bardzo zależy mi na wieściach stamtąd... zostały tam moja żona i córka. - Ja też zostawiłem tam parę bachorów. — Marynarz uśmiechnął się, jednak jego uśmiech zbladł, gdy zobaczył wyraz twarzy Guilforda. - Bez urazy... znam tylko plotki. - Był pan tam? - Ale jeszcze przed rozpoczęciem ostrzału. Spotkałem palacza, który mówi, że płynął Tamizą na kanonierce. Ale gada tylko po pijaku i nie dałbym głowy, że to prawda. - Ten facet jest w Jeffersonville? - Odpłynął wczoraj. - Co mówił panu o Londynie? - Że został ostrzelany. I że całkiem spłonął. Ale to takie lanie wody. Wie pan, jacy są ludzie. Jezu, co się pan tak trzęsie? Masz pan, walnij sobie szybko kielicha. - Dzięki, nie chce mi się pić. Wynajął pilota o nazwisku Hans Kohn, właściciela od- rapanego, ale zdatnego do żeglugi rybackiego trawlera, który za odpowiednią cenę zgodził się zawieźć Guilforda do Dover. Statek wypłynął z Jeffersonville po zmroku; morze było spokojne, niebo ciemne. Kohn dwukrotnie zmieniał kurs, chcąc uniknąć patrolowców marynarki, których niewyraź- ne sylwetki rysowały się na purpurowym horyzoncie. Nie było mowy o zapuszczeniu się w górę Tamizy. - Jest pod ścisłą kontrolą. Ale z Dover biegnie piasz- czysta droga. Więcej zrobić nie mogę — rzekł pilot. Guilford zszedł na brzeg Kentu po prymitywnym drew- nianym pomoście. Kohn wrócił na otwarte morze. Law siedział przez pewien czas na skrzypiącym molo, nasłu- chując krzyków przybrzeżnych ptaków i obserwując, jak niebo na wschodzie przybiera barwę bladego cynobru. W po- wietrzu czuć było sól i zgniliznę. Nareszcie na angielskiej ziemi. Koniec podróży, a przy- najmniej początek końca. Czuł ciężar mil, które przemie- rzył. Myślał o żonie i córeczce. Trakt z Dover do Londynu wydarto angielskiej pusz- czy; był błotnisty, a czasami miejsca starczało na nim le- dwie dla wierzchowca. Dover było niewielkim, lecz tętniącym życiem mias- teczkiem portowym, wrzynającym się w kredowe skały wy- brzeża, otoczonym wietrznymi wzgórzami i nie kończą- cymi się łąkami, które porastał zielono-niebieski szczaw gwiaździsty i liściasta trzcina nazywana przez tubylców machorką. Skutki wojny nie były tu zbyt odczuwalne; wciąż jeszcze było pod dostatkiem żywności, a Guilfor- dowi udało się nawet kupić przyzwyczajoną do siodła nie- zbyt starą klacz, która miała zawieźć go do Londynu. Nie urodził się co prawda w siodle, ale jazda konna okazała się o niebo przyjemniejsza od siedzenia na Evangeline. Przez pewien czas jechał sam, ale z czasem zaczął spo- tykać coraz więcej uciekinierów. Najpierw minął kilku ludzi w łachmanach, jadących wierzchem lub ciągnących oblepione błotem wozy, na któ- rych taszczyli koce, porcelanę i drewniane kufry. Zamie- niał z nimi po kilka słów. Wieści nie były pocieszające, a większość z nich, słysząc jego akcent, wpadała w po- płoch. Tuż po zmierzchu natknął się na czterdzieści ro- dzin obozujących na zboczu wzgórza; rozpalone ogniska peł- gały niczym światła ruchomego miasta. Myślami był stale przy Caroline i Lily. Wypytywał uchodźców uprzejmie, ale nikt ani ich nie widział, ani nie znał. Zniechęcony i osamotniony, przywiązał konia do drzewa i przyjął zaproszenie, żeby zasiąść przy jednym z ognisk. Podzielił się prowiantem, przedstawił swoją sy- tuację i zapytał, co właściwie zdarzyło się w Londynie. Odpowiedzi były krótkie i brutalne. Miasto zostało ostrzelane. Spłonęło. Ilu zginęło? Wielu - ale trudno zliczyć, nie miał się kto tym zająć. W miarę jak zbliżał się do miasta, nabierał niepoko- jącego wrażenia, że ktoś go śledzi. Raz po raz widywał pewną twarz, która wyglądała mu znajomo: w tłumie uciekających, przy leśnej drodze, wy- chylająca się z gąszczu drzew meczetowych lub pagodo- wych paproci. Twarz mężczyzny, młoda, lecz naznaczona cierpieniem. Ubrany był w mundur khaki, pozbawiony wszelkich insygniów. Łudząco przypominał wartownika z jego snów. Ale to było niemożliwe. Guilford próbował podejść do niego. Dwa razy, na pu- stym odcinku drogi w lesie, zawołał ku niemu z konia. Bez skutku; czuł się oszukany i wystraszony. Pewnie nikogo tam nie było. To tylko złudzenie, dzieło znużonego wzroku, niespokojnego umysłu. Najpierw zobaczył osmaloną, ale nietkniętą kopułę lon- dyńskiego Świętego Pawła, która trzymała ponuro straż nad mieszaniną mgły i gruzów. Tymczasowy prom na linie przewiózł go na północny brzeg Tamizy. Bez przerwy padał drobny deszcz, znaczą- cy powierzchnię niespokojnej rzeki. Na nagich polach na zachód od miasta znalazł obozo- wisko uciekinierów, olbrzymie i cuchnące zbiorowisko na- miotów i latryn, pośród których zwisało kilka przemokłych flag Czerwonego Krzyża. Guilford podszedł do jednego z namiotów medycznych, w których pielęgniarka w siateczce na włosach rozdawała koce. - Przepraszam - zagadnął. Akcent sprawił, że zwróciły się ku niemu wszystkie głowy. Siostra obrzuciła go przelotnym spojrzeniem i nie- zauważalnie skinęła głową. - Szukam pewnej osoby — rzekł. — Jak to można... jest na przykład jakiś spis? Potrząsnęła głową. - Przykro mi. Próbowaliśmy, ale zbyt wielu odeszło po pożarze. Przyjechał pan z Nowego Dover? - Tak. - Więc widział pan, ilu ludzi ucieka. Ale może pan spytać w namiocie żywnościowym. Wszyscy się tam scho- dzą. Stoi na zachodniej łące. - Skinęła głową. - Tam. Zmarszczył brwi i objął wzrokiem kilka akrów ludz- kiego nieszczęścia. Pielęgniarka wyprostowała się. - Przepraszam, nie chcę, żeby pomyślał pan, że nic mnie to nie obchodzi. Ale jest ich... tak dużo. Guilford szedł do kuchni, gdy znowu ujrzał to widmo, na podobieństwo jego cienia mijające błoto, rozdarte płót- no namiotów i dymiące ogniska. - Pan Law? Guilford Law? Z początku zdawało mu się, że to przemówił duch. Ale odwrócił się i zobaczył, że kiwa na niego jakaś kobieta w łachmanach. Poznał ją dopiero po chwili: pani de Koe- nig, wdowa, sąsiadka Jereda Pierce'a. - Panie Law... czy to naprawdę pan? - Tak, pani de Koenig, to ja. - Boże drogi, myśleliśmy, że pan nie żyje! Wszyscy myśleli, że zginął pan na kontynencie! - Szukam Caroline i Lily. - A, no tak. - Bezzębny uśmiech zniknął z jej twa- rzy. - No pewnie. Wie pan co? Napijmy się, to o wszyst- kim porozmawiamy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Droga Caroline! Prawdopodobnie nigdy nie ujrzysz tego listu. Wciąż jednak przyświeca mi blady płomyk nadziei. Jak widzisz, przetrwałem zimę w Darwinii. (Z całej ekspedycji Fincha ocaleliśmy tylko ja i Tom Compton - o ile jeszcze żyje). Jeśli jest to dla Ciebie nowość, mam nadzieję, że nie będzie zbyt wielkim wstrząsem. Wiem, że uznałaś mnie za zmarłego. To zapewne przyczyna two- jego zachowania od jesieni 1920 roku. Myślisz może, że tobą gardzę albo że chcę w tych sło- wach wyładować swój gniew. Tak, gniewam się. Żałuję, że nie poczekałaś. Ale to dyskusyjna kwestia. Nie winie Cię. Ja byłem w dziczy i przeżyłem, Ty siedziałaś w Lon- dynie i byłaś przekonana, że umarłem. Załóżmy, że po- stępowaliśmy w zgodzie z okolicznościami. Piszę to z pewnymi oporami (chociaż szansa, że prze- czytasz ten list, jest niewielka). Ale trudno mi odzwyczaić się od kierowania myśli do Ciebie. Poza tym musimy roz- strzygnąć pewne sprawy. I chcę Cię prosić o przysługę. Jako że załączam moje zapiski i listy do Ciebie z kon- tynentu, pozwól, że dokończę całą historię. Zdarzyło się coś niezwykłego i muszę przelać to na papier, nawet jeśli moje słowa nigdy do Ciebie nie dotrą. (Zresztą, może tak będzie lepiej). Szukałem cię w zrujnowanym Londynie. Tuż po przy- jeździe natknąłem się na panią de Koenig, dawną naszą sąsiadkę z Market Street, która powiedziała mi, że ja- kimś cudem udało Ci się dostać na statek płynący do Au- stralii. Wyjechałaś z Lily i z tym mężczyzną (nie chcę na- zywać go dezerterem, chociaż domyślam się, że nim jest), Colinem Watsonem. Nie będę się rozwodził nad swoją reakcją. Wystarczy powiedzieć, że niewiele pamiętam z dni, które potem na- stąpiły. Sprzedałem konia, a pieniądze wydałem na oca- lałe wyroby destylarni z High Street. W Londynie za zapomnienie płaci się słono, Caroline. Zresztą być może tak jest wszędzie. Po dłuższym czasie ocknąłem się na wrzosowisku, bru- talnie trzeźwy i przemarznięty do kości. Koc i ubranie były mokre. Wstawał dzień, na wschodzie pokazywało się właśnie słońce. Znajdowałem się na obrzeżach obozu uchodźców. Spojrzałem na kilka pozostawionych samym sobie ognisk, dymiących w porannej szarówce. Po chwili wstałem. Czułem się opuszczony i samotny... Ale było to złudzenie. Usłyszawszy jakiś dźwięk, odwróciłem się i zobaczy- łem... Siebie. Wiem, że brzmi to bardzo dziwnie. Ale takie było: dziw- ne i zbijające z tropu. Nigdy nie widzimy swoich twarzy, Caroline, nawet w lustrze. Sądzę, że już za młodu uczymy się pozować, pokazywać się w lustrze z jak najlepszej stro- ny. Zobaczyć własną twarz i ciało u innej osoby to zu- pełnie inna historia. Przez jakiś czas po prostu wpatrywałem się w niego. Bez pytania zrozumiałem, że właśnie ten człowiek szedł za mną krok w krok w drodze z Nowego Dover. Wyjaśniło się, dlaczego go wcześniej nie poznałem. Był z całą pewnością mną, ale niezupełnie lustrzanym odbi- ciem. Pozwól, że go opiszę: młody, wysoki mężczyzna ubra- ny w wytarty mundur. Bez nakrycia głowy, w ubłoconych butach z cholewami. Był lepszej budowy niż ja i nie kulał. Starannie ogolony. Miał jasne, czujne oczy. Uśmiechał się, niegroźnie. Nie miał broni. Wyglądał nieszkodliwie. Ale nie był człowiekiem. Przynajmniej nie żywym. Po pierwsze, nie do końca istniał. To znaczy, jego obraz od czasu do czasu albo bładł, albo się rozjaśniał, jak gwiazda mrugająca w wietrzne noce. - Kim jesteś? — szepnąłem. Odpowiedział głosem stanowczym, niepodobnym do gło- su ducha: - To trudne pytanie. Ale sądzę, że znasz już część od- powiedzi. Z wilgotnego gruntu unosiła się mgła. Staliśmy w chłod- nym półmroku, jakby oddzieleni od reszty świata jakimś murem. - Wyglądasz jak ja - stwierdziłem. - Albo jak widmo. Nie wiem, kim jesteś. - Przejdźmy się, Guilfordzie. Gdy chodzę, łatwiej mi zebrać myśli. Tak więc chodziliśmy w ten zasnuty mgłą poranek po wrzosowisku. Aż dziwne, że się nie bałem. Choć w jakimś sensie mnie przerażał. Ale był rozbrajający. Wyraz jego twarzy zdawał się mówić: „Jakie to absurdalne, że spo- tykamy się w takich okolicznościach". Jak gdyby duch chciał przeprosić za niezręczny wy- gląd: całun, łańcuchy. Być może odnosisz wrażenie, że przyjąłem jego obec- ność spokojnie. W gruncie rzeczy czułem coś w rodzaju hipnotyzującego zdumienia. Sądzę, że wybrał moment, kie- dy byłem wystarczająco zraniony — i oszołomiony — żeby szum mojego strachu nie zagłuszył jego słów. Zresztą może był halucynacją, skutkiem wyczerpania, alkoholu i smutku. Myśl, co chcesz, Caroline. Szliśmy skąpani w bladym świetle poranka. W cieniu drzew meczetowych, które porastały granice obozowis- ka, sprawiał wrażenie bardziej zadowolonego, a przynaj- mniej materialnego. Głos miał fizyczny, dało się w nim słyszeć drżenie ludzkiego oddechu i płuc. Mówił bez na- dęcia, potoczną angielszczyzną, która przypominała mi tok moich myśli. Nigdy się jednak nie wahał, nie brakowało mu słów. Oto, co mi powiedział. Powiedział, że nazywa się Guilford Law, że urodził się i wychował w Bostonie. Że do dziewiętnastego roku życia wiódł przeciętną eg- zystencję; wtedy został powołany do wojska i wysłany za granicę, na wojnę... w Europie, jakąś „wojnę światową". Miałem wyobrazić sobie historię bez Przemiany Eu- ropy, w której ta mieszanka wybuchowa tyranii i kró- lestw wrzała, aż zakipiała i wybuchł globalny konflikt. Szczegóły nie mają znaczenia. Sprowadza się to do tego, że sobowtór Guilforda Lawa wylądował w okopach statycz- nej, krwawej wojny z Niemcami, tym bardziej koszmar- nej, że stosowano w niej gazy bojowe i ataki z powietrza. Ów Guilford Law — „wartownik", jak zacząłem go okre- ślać na własny użytek — poległ na tej wojnie. Co najdziwniejsze, wraz z zamknięciem oczu na Ziemi wcale nie skończyło się jego życie i bieg myśli. W tym momencie, Caroline, ta opowieść staje się je- szcze dziwniejsza i bardziej szalona. Usiedliśmy na jakiejś kłodzie; zadziwiał swobodą, ma- terialnością, samym ciężarem. Jego ciemne włosy poru- szały się przy powiewach wiatru; oddychał jak każda żywa istota; pień zachwiał się, gdy zwrócił się w moją stronę. Jeśli ten wartownik mówił prawdę, to Schiaparelli i as- tronomowie jego szkoły mają rację: na gwiazdach i pla- netach istnieje życie, zarazem podobne i niepodobne do naszego, a w niektórych przypadkach zupełnie odmienne. Wszechświat, mówił wartownik, jest niezmiernie sta- ry. Na tyle stary, że rozwinięte cywilizacje powstały w nim na długo przed tym, jak ludzie udoskonalili kamienny to- pór. Ludzkość narodziła się w Galaktyce pełnej istot świa- domych. Nim nasze Słońce wyłoniło się z pierwotnego py- łu, istniały cuda tak niebywałe i subtelne, że wyglądają bardziej na magię niźli na naukę; szykowały się jeszcze większe - przedsięwzięcia, których spełnienie miało po- trwać całe eony. Opisał Galaktykę - skupisko kilku milionów gwiazd, jedno z kilku miliardów takich skupisk -jako coś żywego, „o budzącej się samoświadomości". Między gwiazdami bieg- ną linie komunikacyjne: nie telegraf czy nawet radio, ale coś wykorzystującego istotę samej przestrzeni (nazwał to „energią izotropową", co ma chyba oznaczać eter); a te gęste sieci komunikacyjne stały się takie złożone, że wy- kształciły własną inteligencję! Dał mi do zrozumienia, że gwiazdy rozmyślają, a co więcej — pamiętają. Preston Finch zwykł cytować słowa biskupa Berkeleya sprowadzające się do stwierdzenia, że wszyscy jesteś- my ideami w umyśle Boga. A jeśli jest to dosłownie pra- wda? Ten Guilford Law do śmierci był zwierzęciem fizycz- nym, a potem zmienił się w coś w rodzaju idei... w za- rodkową świadomość, jak to nazywa, ideę w świadomości tutejszego Boga, tej ewoluującej Jaźni galaktycznej. Nie było to istnienie pełne uniesienia, przynajmniej z początku. Ludzki umysł pozostaje ludzkim umysłem, nawet jeśli zostaje złączony z Większym Umysłem. Po śmierci zbudził się z myślą, że leczy ranę od szrapnela we francuskim szpitalu polowym, i dopiero kilku wcześ- niej zmarłych przekonało go, że tak naprawdę nie żyje! Ciało „wirtualne" przypominało jego własne tak bardzo, że nie dostrzegał żadnej różnicy, chociaż słyszał, że to może się zmienić. Istotą życia jest zmiana, mówił, a istotą życia wiecznego zmiana nieustająca. Musiał się dużo uczyć, od- krywać nowe światy, poznawać nowe formy życia - sta- wać się, jeżeli taka była wola ducha. Jego ciało nie po- trafiło wykroczyć poza fizyczne potrzeby i zdolność mózgu do zachowywania wspomnień. Teraz przeszkody zostały usunięte. Naturalnie, podlegał zmianom, w miarę jak uczył się mieszkać w obejmującym go Umyśle, wykorzystywać jego wspomnienia i mądrość. Nie miał porzucać swojej ludz- kiej natury, lecz na niej budować, rozszerzać ją. I właśnie tym zajmował się przez całe miliony stuleci, dopóki nie został „Guilfordem Lawem", tą zarodkową świadomością, która stała się cząstką czegoś nieskończe- nie większego i bardziej złożonego. Tego ranka rozmawiałem jednocześnie z Guilfordem Lawem i tym większym bytem - miliardami miliardów istot, złączonych, a pozostających sobą. Możesz wyobrazić sobie moje niedowierzanie. Ale w ta- kich okolicznościach do przekonania trafiały mi wszyst- kie wyjaśnienia. Czy to dla Ciebie tylko majaki człowieka doprowadzo- nego do szaleństwa przez samotność i rozpacz? Bóg jeden wie, że rozpacz jest prawdziwa, że żałuję wszystkiego, co oboje straciliśmy. I nie oczekuję, że mi uwierzysz. Proszę cię tylko o cier- pliwość. I odrobinę dobrej woli, Caroline, jeśli jeszcze nie jest na wyczerpaniu. Zapytałem wartownika, jak to wszystko jest w ogóle możliwe. W końcu to ja jestem Guilfordem Lawem i nie zginąłem na żadnej wojnie z Niemcami - to było jasne jak słońce. - To długa historia - stwierdził. Powiedziałem, że nigdzie mi się nie spieszy. Życie pośmiertne różniło się od jego oczekiwań. Przede wszystkim nie było w nim nic nadprzyrodzonego - ten raj był dziełem człowieka (czy też istoty inteligentnej), równie sztucznym jak Most Brookliński i mimo swego ogromu równie skończonym. Odzyskane dusze z milionów planet łączyły się w konstrukcje zwane „noosferami", ma- chiny rozmiarów planet, które przemierzały Galaktykę w nie kończących się rejsach badawczych. Raj, Caroline, lecz nie niebo. Eden nie pozbawiony własnych trudności i wrogów. Zapytałem, jakich wrogów mogą mieć ci bogowie. - Dwóch - odparłem. Jednym był Czas. Świadomość pokonała śmiertelność, przynajmniej na skalę Galaktyki. Od narodzin ludzkości każda istota świadoma, która umarła w obrębie noosfery, została wzięta do raju. (Włącznie ze wszystkimi ludźmi, od neandertalczyków po prezydenta Tafta i później. Nie- którym potrzebna była spora doza „moralnego przebudze- nia", zanim mogli przystosować się do życia pozagrobo- wego. Zdaje się, że nie jesteśmy najpodlejszymi istotami w Galaktyce, lecz do anielskości też nam sporo brakuje). Ale Sama Świadomość była śmiertelna, tak samo jak Droga Mleczna i wszechświat! Wspominał coś o „rozpa- dzie cząstek" i „gorącej śmierci", ale niewiele z tego zro- zumiałem. Sprowadza się to do stwierdzenia, że w końcu umrze sama materia. Mając do dyspozycji tyle inteligencji, noosfery wynalazły sposób, by przedłużyć swą egzystencję poza ten punkt. Postanowiły zbudować „Archiwum", sumę dziejów świadomości, z którego mogłyby skorzystać nie tylko noosfery, lecz również porównywalne byty przeby- wające w innych, niewyobrażalnie odległych galaktykach. Tak więc jednym z wrogów był Czas, ale jeśli nawet go nie pokonano, to przynajmniej wybito mu zęby. Drugiego wroga nazwał „pseudożyciem", od greckiej li- tery psi. Pseudożycie było ostatecznym rezultatem prób naśla- dowania ewolucji w obrębie maszyn. Powiedział, że maszyny mogą osiągnąć pewien poziom świadomości. (Zdaje się, że słowom „świadomość" i „ma- szyny" nadawał jakiś specjalistyczny sens, ale go nie wy- pytywałem). Świadomości organiczne i prawdziwie maszy- nowe wykorzystywały coś, co nazwał „nieoznaczonością kwantową", podczas gdy pseudożycie należało do mate- matyki. Pseudożycie wytwarza „pasożyty systemowe", czyli - 0 ile zdołam to powtórzyć - „bezmyślne Algorytmy, ży- wiące się złożonością, zamieszkujące ją, a następnie po- żerające". Owe Algorytmy nie nienawidzą wcale istot świadomych, bardziej niż osa nienawidzi tarantuli, w której składa swe jaja. Pseudożycie osiedlało się w „systemach" świadomo- ści i pożerało samą świadomość. Duplikowało się za po- mocą komunikacji i myśli, a kopie powielały się, i tak w nieskończoność. Pseudożycie, pozbawione konwencjonalnej świadomo- ści i osobowości, potrafiło naśladować te cechy - umiało działać ze swego rodzaju skoncentrowaną, choć zwierzęcą inteligencją, ślepą przebiegłością. Wyobraź sobie tylko, jeśli potrafisz, ogromną inteligencję pozbawioną śladu ro- zumu. Pseudożycie powstawało w różnych momentach i miej- scach we wszechświecie. Zagrażało Świadomości i zostało odparte, choć nie zgładzone. Sądzono, że nie może prze- niknąć do Archiwum; rozpad konwencjonalnej materii równałby się zagładzie owych Algorytmów. Stało się jednak inaczej. Pseudożycie skaziło Archiwum. Archiwum. Jak Twoim zdaniem, Caroline, wyglądałaby z boskiego punktu widzenia ostateczna wersja historii? Nie czyjaś interpretacja przeszłości, choćby naj- bardziej przemyślana i obiektywna. Ani sama prze- szłość, której nie można poznać w żaden bezpośredni 1 prosty sposób. Nie, ostateczny podręcznik historii byłby historią w zwierciadle, przeszłością odtworzoną i możliwą do po- znania, niby książka, którą można otworzyć i przeczytać we wszystkich jej językach i dialektach; wiernym mode- lem roboczym, dla uproszczenia pozbawionym luk i do- stępnym dla Wielkiego Umysłu w sposób, który nie na- ruszałby i nie zmieniał samej księgi. Archiwum było statyczne, gdyż historia się nie zmie- nia, lecz w określonych długich odstępach czasu znajdo- wało się pod wpływem czegoś, co nazywał „polem Higg- sa". Porównał je do igły adaptera, wędrującej żłobkiem płyty. Płyta się nie zmienia, lecz zjawisko dynamiczne - muzyka - zostaje wydobyte z nieruchomego przedmiotu. W normalnym świecie muzyka jest identyczna przy każ- dym nastawieniu adaptera. Ale co by się stało, gdybyś nastawiła symfonię Mozarta, a ta w połowie zmieniłaby się w Czarodziejski flet? Mimo oszołomienia zacząłem dostrzegać, do czego zmierza. Wojna światowa była jak symfonia Mozarta. Przemia- na Europy odegrała rolę Czarodziejskiego fletu. - Chcesz przez to powiedzieć, że znajdujemy się w Ar- chiwum? Spokojnie kiwnął głową. Zadrżałem. - Czy to oznacza... że jestem czymś w rodzaju pod- ręcznika historii... a przynajmniej stroną lub akapitem? - Tak miało być. Strasznie trudno było to wszystko ogarnąć, mimo że się starałem. A kiedy myślę, że to czytasz, Caroline... na pewno już dawno uznałaś, że zwariowałem. Może zresztą masz rację. Sam bym tak wolał. Ale zastanawiam się, czy ten list jest skierowany do Ciebie... to znaczy do Caroline w Australii... czy może do tej drugiej, tego obrazu Caroline, który poniosłem z so- bą na pustkowia, który trzymał mnie tam przy życiu. Może tamta Caroline jeszcze nie całkiem umarła. Mo- że zerka Ci przez ramię, gdy czytasz. Czy pojmujesz konsekwencje tego, co powiedziało mi to widmo? Dało do zrozumienia — w biały dzień i najprostszymi słowami - że świat wokół mnie, w którym oboje miesz- kamy, jest czymś w rodzaju złudzenia podtrzymywanego przez maszynę u końca czasu. Na coś takiego nie byłem przygotowany, mimo mej zna- jomości dzieł panów Burroughsa, Verne'a i Wellsa. - Nie potrafię ująć tego prościej - oświadczył - ani zażądać od ciebie czegoś więcej niż rozważenia takiej mo- żliwości. Sprawa się komplikuje. Gdy byliśmy jeszcze „podręcz- nikiem historii", Caroline, każde zdarzenie i każdy po- stępek były z góry określone jako pamięciowe odtworze- nie tego, co wydarzyło się wcześniej - chociaż nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Ale pseudożycie wprowadziło do systemu „chaos" (to jego słowa) ...który odpowiada „wolnej woli" w wykładni teologów. Co oznacza, mówił wartownik, że ja, Ty i wszystkie inne byty świadome, które zostały ukształtowane w Ar- chiwum, stały się samodzielnymi, nieprzewidywalnymi podmiotami etycznymi... czyli prawdziwymi istnieniami; nowymi istnieniami, których ochrona jest obowiąz- kiem Świadomości! Innymi słowy, inwazja pseudożycia wyzwoliła nas z eg- zystencji machinalnej... mimo że pseudożycie zamierza zrobić z nas zakładników, a następnie unicestwić. (Kusi, żeby porównać te pseudobyty do zbuntowanych aniołów. Nadały nam status istot moralnych, wnosząc do świata zło — i trzeba je za wszelką cenę zwalczać, mimo że nas uwolniły!) Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas; resztki porannej mgły rozwiewały się i słońce świeciło jaśniej. W jego blasku wartownik bardziej przypominał ducha. Rzucał cień, choć nie tak ciemny jak mój. Na koniec zadałem mu najważniejsze pytanie: Po co tu przybył i czego ode mnie chce? Odpowiedź była długa i niepokojąca. Poprosił o pomoc. Odmówiłem. * * Doktor Sullivan, gdy kłócił się z Prestonem Finchem, zarzucał go cytatami z Berkeleya. Szczególnie utkwiły mi w pamięci słowa: „Byty i czyny są takie, jakie są, a ich konsekwencje będą takie, jakie będą; dlaczego więc chce- my pozwolić się oszukać?" A czasami naprawdę chcemy, Caroline. Chcemy po- zwolić się oszukać. Być może zdziwi Cię wiadomość, że wybieram się z po- wrotem na kontynent, prawdopodobnie do jednej z osad śródziemnomorskich: Fayetteville lub Oro Delta. Panuje tam sprzyjająca aura. Otwierają się perspektywy. Wspomniałem, że chcę prosić Cię o przysługę. W Australii masz swoje życie, Caroline. Wiem, że nie- siesz brzemię nieszczęścia, od którego nigdy nie potrafiłem Cię uwolnić. Może znalazłaś sposób, by się go na dobre pozbyć. Mam nadzieję. Nie będę podawał w wątpliwość Twojej decyzji i nie zjawię się u Lily nieproszony. Ale proszę Cię - o to chcę właśnie prosić - nie pozwól, by myślała, że nie żyję. Posyłam ten list przez niejakiego pana Barnesa, który płynie do Sydney jako przedstawiciel Czerwonego Krzyża z transportem uchodźców. Ma przekazać te zapiski ja- kiemukolwiek żyjącemu krewnemu porucznika Colina Watsona. Poprosiłem go, żeby nie robił niczego, co nara- ziłoby porucznika na podejrzenia ze strony wojskowych. Pan Barnes wygląda na człowieka godnego zaufania i dys- kretnego. Załączam notatki z zimy na kontynencie. Myśl o nich jako o listach, których nie mogłem wysłać. Może kiedy Lily dorośnie, będzie je chciała zobaczyć. Wiem, że nie byłem dla Ciebie wymarzonym mężem. Mam szczerą nadzieję, że czas i pamięć obejdą się z nami łagodnie. Wątpię, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Ale przypominaj o mnie Lily. Możliwe, że wszyscy je- steśmy zaledwie widmami w maszynie. Takie wyjaśnie- nie zainteresowałoby chyba dr. Sullivana. Nieważne czym - ale jesteśmy. Lily to moja córka. Kocham ją. Przynaj- mniej ta miłość jest prawdziwa. Przekaż jej to ode mnie, proszę. Powiedz, że kocham ją bardzo i na zawsze. Na zawsze. Na zawsze. INTERLUDIUM Zarodkowa świadomość Guilforda Lawa spadła do Ar- chiwum na jądrze złożonej materii nie większym niż ziarnko piasku. Archiwum zasypywał grad takich ziaren. Były to za- rodkowe świadomości ze wszystkich światów i gatunków, których dziejom zagroziła ingerencja pseudożycia. Każde z ziaren działało w zasadzie jak broń, zamaskowana i ma- jąca współdziałać z hermetyczną podstrukturą Archiwum w sposób niewidoczny dla nieprzyjaciela. We wszystkich zakamarkach Archiwum wrzały bitwy. Podświadome pakiety Turinga włóczyły się wszędzie, wy- szukując algorytmiczne podpisy pseudożycia i przerywa- jąc jego rozmnażanie. Z kolei węzły pseudożycia ulegały mutacjom lub maskowały swoje kody. Drapieżnym pakie- tom przez jakiś czas wiodło się znakomicie, lecz w końcu napastnicy namierzyli i obezwładnili ich sekwencje agre- sywne. Wojna stała się ekologią. Guilfordowi wyznaczono inne zadanie. Za pomocą swo- ich układów autonomicznych przedostawał się do archi- tektury funkcjonalnej Archiwum i przenosił do kopii pra- dawnej Ziemi. Nie mógł objawiać się jako byt fenomenolo- giczny - przynajmniej nie pod względem funkcjonalnym i nie na długo - lecz umiał porozumiewać się bezpośred- nio ze swoim sobowtórem, drugim Guilfordem Lawem. Tutaj działy się rzeczy najistotniejsze. Pseudożycie rady- kalnie zmieniło ontosferę, która była jądrem Archiwum. Wszędzie widać było ślady walki. Kontynent europejski został przetworzony jednym po- ciągnięciem i obdarzony mutacją historii. Pseudożycie usi- łowało stworzyć sekwencję ewolucyjną, która pozwoliłaby mu przeniknąć do ontosfery przy pomocy podświadomych stworzeń podobnych do owadów. Napotkało jednak skuteczny opór. Chciało zupełnie od- mienić Ziemię. Udało mu się przetransformować tylko jej część. Ale zmiany w tym świecie-kopii były nieodwracalne. Istnienia nagle przerwane - jak na przykład Guilforda Lawa - przekształciły się w autonomiczne, w pełni świa- dome formy. Wiele z nich stało się kanałami komunikacji między podstrukturą Archiwum a jego centralną ontolo- gią. To znaczy drogami, po których duchy - jak duch Guil- forda lub pasożytnicze węzły pseudożycia - mogły wkro- czyć do centrum dziejów i je zmienić. Zarodkową świadomość, która była Guilfordem Lawem, na widok poczynionych szkód porwała wściekłość. I ogar- nął ją strach: strach o nowe zarodkowe umysły stworzone wskutek inwazji pseudożycia, które może nie sposób bę- dzie uratować; które mogą stanąć wobec perspektywy cał- kowitej zagłady. Byty, które były zaledwie rekonstrukcjami przeszłości, stały się zakładnikami — delikatnymi, może skazanymi na zagładę, jeśli nie przerwie się napływu pseudożycia do ontosfery. Jako świadomość zarodkowa oddzielona od swojej no- osfery Guilford Law mógł liczyć na zrozumienie zaledwie cząstki toczących się walk. Nie na tym polegało jego za- danie. Wraz z innymi przybył tu tylko po to, by wziąć udział w bitwie o Ziemię. Ziemię rozumiał dość dobrze. W Europie psjony zostały uwiązane (choć na krótko) w swym punkcie dostępu: z perspektywy ośrodka przy- pominał on studnię łączącą ukryte struktury Archiwum z ontologiczną Ziemią. Psjony wykorzystały jako wciele- nia duże owadopodobne stworzenia, które obdarzyły swoi- mi umiejętnościami i motywami, po czym wykorzystały do wzniesienia prymitywnego kamiennego miasta, chro- niącego ich punkt dostępu. Miasto padło w jednej z wcześniejszych bitew. Przej- ście zostało zamknięte. Na razie. Zwrócił uwagę na kolejne poruszenie. Pole Higgsa, two- rzące w Archiwum czas ontologiczny, wykazało istnienie nowej diaspory pseudożycia. Nowy Armagedon. Następna bitwa. Wszystko to wyczuwał bezpośrednio: studnię; własne wcielenie Guilforda Lawa; kontynent zwany przez nie- których Darwinią; nawet zmieniony krajobraz marsjań- ski, a na nim ahistoryczne umysły zarodkowe walczące o autonomię. Przeszłe i przyszłe kryzysy. Ale nie mógł interweniować, przynajmniej nie bezpo- średnio. Nie mógł też tak po prostu przejąć wcielenia i nim rządzić, jak czyniły to psjony. Szanował etyczną nieza- leżność istnień zarodkowych. Do swojego wcielenia pod- chodził ostrożnie. Usiłował przystosować się do możli- wości umysłowych tamtego... stać się w pełni śmiertelną istotą, którą niegdyś był. Czuł się dziwnie, odkrywając na nowo to jądro osobo- wości, bezładną mieszaninę lęków, potrzeb i aspiracji, która stanowi zarodek wszelkiej świadomości. Myślał między innymi: Taki kiedyś byłem. Moje istnienie ograniczało się do tego, nagiego, samotnego i wystraszonego, bez innej Jaźni. Kropla w morzu materii nieożywionej. Zalała go fala litości. Zjawił się przed wcieleniem jako widmo, co było szczy- tem jego możliwości w ontosferze Archiwum. Powiedział awatarowi, że szykuje się bitwa. Że ma do odegrania pew- ną rolę. Że potrzebuje jego pomocy. Awatar wysłuchał długotrwałych wyjaśnień Guilforda. Słowa były niezręczne, prymitywne, zupełnie nie odpo- wiadające istocie rzeczy. A potem jego awatar mu odmówił. - Nieważne, co powiesz. - Młodszy Guilford stawiał spra* wę otwarcie i był stanowczy. - Nie wiem, kim jesteś ani czy mówisz prawdę. Roztaczasz przede mną średniowiecz- ne obrazy - duchy, demony i potwory, jak w moralitecie z dziesiątego wieku. Dziecinna świadomość była gorzka. Opuściła go żona. Wi- dział daleko więcej, niż potrafił zrozumieć. Na jego oczach umierali rodacy. Starszy Guilford go rozumiał. Przypomniał sobie Belleau Wood i Bouresches. Łan pszenicy czerwieniący się od maków. Wspomniał Toma Comptona, ściętego serią z karabinu maszynowego. Przy- pomniał sobie uczucie żalu. KSIĘGA TRZECIA LIPIEC 1945 Bo każdy wiek jest snem, który ginie albo się rodzi A. W. E O'Shaughnessy ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Na nizinach Kampanii powrócono do wielu starych nazw. Zatoka Neapolitańska wciąż otwierała się na Mo- rze Tyrreńskie, wciąż otaczały ją przylądek Miseno i pół- wysep Sorrento, a nad nią wciąż wznosił się Wezuwiusz (chociaż pierwsi osadnicy zazwyczaj nazywali go Starą Wę- dzarnią). Ziemia nadawała się do uprawy, klimat był w mia- rę łagodny. Suchy wiosenny wiatr, wiejący od Azji Mniej- szej, wciąż znano jako sirocco. Za to osady na stokach wzgórz przybierały szczególne nazwy: Oro Delta, Palaepolis, Fayetteville, Dawson City. Uczniowie utopisty Uptona Sinclaira założyli na wyspie zwanej niegdyś Capri Miasto Wspólnoty, chociaż wymia- na handlowa złagodziła nieco ostre reguły życia komuny. Zatokę zagospodarowano tak, by lepiej służyła handlowi. Do miejsca, w którym niegdyś widziało się tylko kutry i trawlery rybackie, teraz zawijały afrykańskie frachtowce, statki z uchodźcami ze zniszczonych terenów w Egipcie i Arabii oraz amerykańskie tankowce. Fayetteville nie było największą z osad, które przy- tulały się do zatoki. Z odrębnego miasta przekształcało się stopniowo w przedłużenie Oro Delta, wyciągnięte wzdłuż wybrzeża i karmiące gospodarzy oraz robotników rolnych. Nizina dawała bogate plony kukurydzy, pszeni- cy, buraków cukrowych, oliwek, orzechów i konopi. Morze zapewniało ryby, kraby i słoną sałatę. Nie uprawiano żadnych miejscowych roślin, ale sklepy korzenne były za- opatrzone w orzechy dingo, nasiona winne i len chmie- lowy. Guilfordowi to miejsce przypadło do gustu. Na jego oczach zmieniało się z przygranicznej osady, którą było w latach dwudziestych, w prężnie rozwijający się, dość nowoczesny ośrodek. Do Fayetteville i innych neapolitań- skich miasteczek doprowadzono już elektryczność. Latar- nie, brukowane drogi, chodniki, kościoły. Meczety i świą- tynie dla Arabów i Egipcjan, choć ci gromadzili się głównie w Oro Delta, na południe stąd. Kino z lubością wyświet- lające absurdalne filmy przygodowe o Darwinii, masowo produkowane w Hollywood. I miejsca mniej powabne: ba- ry, palarnie, nawet burdel na Follette Road za żwirownią. Był czas, gdy wszyscy mieszkańcy Fayetteville się zna- li, ale to należało już do przeszłości. Teraz na ulicach wi- działo się mnóstwo nieznanych twarzy. Chociaż większy niepokój wzbudzały znajome. Guilford ostatnio widział jedną taką. Szła za nim po pagórkowatych drogach, gdy spacero- wał. Całą wiosnę ukazywała mu się w dziwnych momen- tach: wychylała się z łanu pszenicy lub rozpływała w nad- morskiej mgle. Postać miała na sobie postrzępiony staromodny mun- dur. Miała jego twarz. Jego sobowtór: duch, żołnierz, war- townik. Nicholas Law, który miał dwanaście lat i bardzo chciał w pełni skorzystać z resztek letniego ciepła, przeprosił ich i pognał ku drzwiom. Zatrzasnęły się za nim z hu- kiem. Guilford zobaczył jeszcze syna przez okno — ubrany w luźny sweter w pasy, pomknął w dół wzgórza. Za nim rozciągało się tylko niebo, przylądek i błękitne wieczorne morze. Z kuchni wyszła Abby, która wzięła sobie deser z lo- dówki. Coś z lodami. Kupionymi w sklepie, do czego Guil- ford nie mógł się wciąż przyzwyczaić. Stanęła jak wryta na widok porzuconego talerza. - Nie mógł chociaż zaczekać na deser? - Pewnie nie. - Gra w palanta o zmierzchu, pomyślał. Szeroka łąka przed szkołą. Poczuł ukłucie bezsensownej zazdrości. - Tobie też nie chce się jeść? Trzymała w ręku dwa desery. - Spróbuję. Usiadła po drugiej stronie stołu, na jej twarzy malo- wał się niepokój. - Schudłeś. - Troszeczkę. Nie zaszkodzi mi to. - Za często wychodzisz sam. - Spróbowała lodów. Guilford zauważył ślady siwizny na jej skroniach. - Był tu dzisiaj pewien człowiek. - Tak? - Spytał, czy to dom Guilforda Lawa, a gdy odpowie- działam, że tak, zapytał, czy to ty masz zakład fotogra- ficzny na Spring Street. Powiedziałam, że tak i że naj- lepiej szukać cię właśnie tam. - Łyżeczka zawisła nad lodami. - Dobrze zrobiłam? - Jak najbardziej. - Był u ciebie? - Być może. Jak wyglądał? - Śniada cera. Miał dziwne oczy. - Co masz na myśli, Abby? - No takie... dziwne. Niepokoiło go, że ten nieznajomy przyszedł do domu i zastał Abby samą. - Nie ma się czym przejmować. - Nie przejmuję się — zaczęła ostrożnie Abby. — Chyba że ty się martwisz. Nie potrafił się zdobyć na kłamstwo. Trudno było ją oszukać. Poprzestał na kręceniu głową. Wyraźnie chciała wiedzieć, co się dzieje. Oczywiście, nie mógł jej powiedzieć. Nigdy o tym nie wspominał — nikomu. Z wyjątkiem tego dawnego listu do Caroline. Dobrze przynajmniej, że to nie jego sobowtór. Po tylu latach, myślał, człowiek zapomina. Kiedy wspomnienie jest tak osobliwe, odbiega od codziennych doświadczeń, wylatuje z głowy... albo tłucze się po niej, na poły za- grzebane, jak w dziecinnej grzechotce. Aż coś ci je przywo- ła. Wtedy wraca jak przechowywany w lodzie stary sen, odwinięte i lśniące w blasku dnia. Jak dotąd tylko migało przed oczami pamięci - może to zwiastuny, wróżby, niesforne obrazy. Może nie miała znaczenia ta młodzieńcza twarz, która szła za nim w tłu- mie, by po chwili zniknąć, spoglądająca niczym smutne wspomnienie z wieczornych zaułków. Wolał myśleć, że to bez znaczenia. Bał się innych wytłumaczeń. Abby zjadła deser i wyniosła naczynia. - Przyszła poczta z Nowego Jorku - oznajmiła. - Po- łożyłam ci ją obok krzesła. Z wdzięcznością dał się oswobodzić z tego łańcucha mrocz- nych myśli. Przeszedł do czegoś, co Abby nazywała sa- lonem, choć w istocie był to południowy kraniec prosto- kątnego domu, który Guilford zbudował w gruncie rzeczy własnymi siłami jakieś dziesięć lat temu. Skonstruował szkielet i zalał fundamenty; miejscowy budowniczy otyn- kował dom i nakrył go dachówką. W ciepłym klimacie łatwiej wznieść dom. Życie wprowadzili do niego Abby i Nicholas: zdjęciami w ramkach, obrusami i pokrowcami na meble, gumowymi piłkami i drewnianymi zabawkami zaczajonymi pod meblami. Poczta sprowadzała się do kilku starych numerów „As- tounding" oraz sterty nowojorskich gazet. Wieści były przy- gnębiające: szczegóły wojny z Japonią, warsztat dzienni- karski lepszy niż w korzystającym z doniesień radiowych „Fayetteville Herald", ale wiadomości trochę nieaktualne. Guilford zajął się najpierw czasopismami. Zamiłowa- nie do fantasy przeszło mu odrobinę po utracie Caroline i Lily, ale nowsze magazyny znęciły go na powrót. Ol- brzymie rakiety, podróże międzygwiezdne, życie na ob- cych planetach: wszystko to wydawało mu się zarazem bardziej i mniej prawdopodobne niż kiedyś. Ale niezmien- nie lubił opowiadania. Tylko nie dzisiaj. Przebiegał całe stronice i niczego nie pamiętał. Zadowolił się bezmyślnym wpatrywaniem w barw- ne i obiecujące Bóg wie co ilustracje na okładkach. Zasypiał właśnie na krześle, gdy usłyszał wóz strażac- ki z remizy na Lantern Hill. A potem rozległ się dzwonek telefonu. Telefon był w Fayetteville czymś stosunkowo nowym i nie zdążył przyzwyczaić się do myśli, że ma w domu aparat, chociaż w pracy używał go od ponad roku. Draż- niący dźwięk dzwonka przejechał mu po grzbiecie niczym nóż do ryb. Głos w słuchawce należał do Tima Mackelroya, jego pomocnika w zakładzie. „Przyjeżdżaj szybko, mówił Tim. Jezus Maria, to straszne. Szybko, zakład się pali". ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Guilford zbudował dom z dala od miasta, pół mili piasz- czystą drogą do najbliższego brukowanego traktu. Z pro- gu widział Fayetteville, sieć domów i ulic oraz pióropusz dymu unoszący się prawdopodobnie znad Spring Street. Powiedział Abby, że się tym zajmie. Niech na niego nie czeka. Zadzwoni, gdy tylko zdobędzie jakieś pewne informacje. Do tego czasu nie powinna się martwić; ubez- pieczyli firmę w Oro Delta Trust. Odbudują zakład. Abby milczała; pocałowała go tylko i patrzyła, jak od- jeżdża wysłużonym fordem, wznosząc kłęby kurzu. Miesiąc był suchy. Niebo jaśniało barwami, słońce chy- liło się ku morzu na zachodzie. Guilford minął Nicka, który nie dojechał jeszcze ro- werem do miasta. Zatrzymał się, wrzucił rower chłopaka na tył, a jemu samemu zrobił miejsce z przodu. Nick sposępniał, gdy usłyszał nowiny, ale on często wpadał w przygnębienie. Duże oczy osadzone w małej twa- rzy. Bez przerwy marszczył brwi. Bez uśmiechu, tylko z różnymi grymasami. Nawet w najlepszym nastroju — gdy się bawił, czytał, pracował nad modelami - marszczył czoło w wyrazie skupienia, mocno zaciskając usta. - Jak zakład mógł się zapalić? - zapytał Nick. Guilford odparł, że nie ma pojęcia. Za wcześnie na ja- kieś teorie. Przede wszystkim trzeba sprawdzić, czy nic nie grozi Timowi Mackelroyowi, i uratować, co się da. Dzikie zbocze ustąpiło miejsca tarasom pól. Guilford wjechał na brukowaną High Road. Ruch był niewielki: kilka samochodów, parę wozów z osady amiszów w po- bliżu Palaepolis, kilka ciężarówek, które wracały puste ze spichlerzy. Follette Road stanowiła główną arterię Fayettevilłe; dym zobaczył tuż za zakrętem przy maga- zynie paszy i zboża. Skrzyżowanie Follette i Spring blo- kował wóz straży pożarnej. Z Zakładu Fotograficznego Law i Mackelroy pozostało niewiele. Kilka zwęglonych belek. Skorupa poczerniałych cegieł. — Ojej — sapnął Nick, w którego oczach odbijał się dym. Guilford odnalazł Tima Mackelroya pod markizą kina Tyrreńskiego. Twarz pokrywały mu smugi dymu i łez. Po drugiej stronie ulicy straż pożarna oblewała dymią- ce zgliszcza strumieniem wody. Tłum zaczynał się już roz- chodzić. Law znał większość tych ludzi: prawnika z kan- celarii Tunneya, ekspedientkę od Blake'a, Molly i Kate z restauracji Lafayette. Na jego widok przybierali nie- śmiałe, współczujące miny. Guilford kazał Nickowi sie- dzieć w wozie, a sam rozmawiał z Mackelroyem. Tim był jego wspólnikiem od 1939 roku, gdy zakład przeżywał rozkwit. Zajmował się handlową stroną przed- sięwzięcia. Guilford natomiast ograniczał się do fotogra- fowania i większość czasu spędzał w studiu zdjęć portre- towych. Interes stał dobrze - przynajmniej do dzisiaj. Praca była często rutynowa, ale nie przeszkadzało mu to. Lubił studio i ciemnię, cieszył się, że zarabia tyle, że wystarcza na dom na przylądku, szkołę Nicka i zabezpieczenie przy- szłości swojej i Abby. Od czasu do czasu dorabiał napra- wami sprzętu elektronicznego. Zorganizował import du- żej partii lamp odbiorczych firmy Edicron i G. E., gdy nad Palaepolis wyrósł maszt radiowy - przez pewien czas doskonale na tym wychodził, gdyż większość aparatów, któ- re ludzie przywozili ze Stanów, miała wadliwe lampy: sta- lowe złącza przeżarte solą, części urwane podczas rejsu. Naturalnie, po przyjeździe z Londynu było mu ciężko. Przez pierwsze pięć lat zaciągał się na łodzie wypływa- jące z Oro Delta lub zwoził plony z pól; była to wyczer- pująca praca, przy której zostawało mało czasu na roz- myślania. Najgorzej było nocą. Już w 1921 gospodarstwa w Kampanii wytwarzały mnóstwo zboża i winogron, nie brakowało więc miejscowej wódki i wina, a Guilford nie omieszkał poszukać pociechy - nieco zbyt gorliwie - w bu- telce. Rzucił picie, gdy poznał Abby. Nazywała się wtedy Ab- by Panzeca i była urodzoną w Ameryce córką Sycylijczy- ków, która przybyła do Darwinii z głową pełną opowieści o Starym Świecie. Guilford często spotykał takich ludzi; przeżywali rozczarowanie i nierzadko wracali do Stanów. Ale Abby trzymała się uparcie i jakoś stanęła na nogi. Była kelnerką w knajpie Antonio's w Oro Delta, kiedy poznali się z Guilfordem. Żartowała sobie z neapolitań- skimi ładowaczami, którzy odwiedzali bar, ale nie śmieli jej tknąć. Umiała zdobyć sobie szacunek. Emanowała od niej godność, która niemal oślepiała niczym łuna światła elektrycznego. I wyraźnie lubiła Guilforda, choć nie zwracała na nie- go większej uwagi, dopóki nie przestał przynosić do An- tonia odoru ryb. Zaczął się myć, odkładać zarobek, pra- cował na dwie zmiany, aż zaoszczędził pieniądze, kupił sprzęt i założył własny zakład -jedyne studio portretowe w mieście, choć w tamtym okresie był to zwykły magazyn nad sklepem rzeźnika. Pobrali się w 1930. Nick przyszedł na świat w 1933. W 1935 urodziła się jeszcze dziewczynka, ale zmarła na grypę, nim zdążyli ją ochrzcić. Zakład żywił całą rodzinę przez piętnaście lat. Zostały po nim tylko cegły i popiół. Przygnębione oczy Mackelroya wyzierały zza maski sadzy. - Przykro mi - odezwał się. - Nic nie mogłem zrobić. - Byłeś tu, gdy wybuchł ogień? - W biurze. Chciałem wypisać trochę faktur, a potem pójść do domu. Kilka godzin nadliczbowych. Wtedy wpad- ły przez okna. - Co? - Wyglądały jak butelki po mleku napełnione benzy- ną i wypchane szmatami. Tak to przynajmniej śmierdzia- ło. Wpadły przez okno jak cegły, napędziły mi stracha, a potem huk, cały pokój tonie w ogniu, a ja nie mogę przedrzeć się przez płomienie do gaśnicy. Zadzwoniłem z restauracji po straż, ale paliło się zbyt szybko. Gdy przy- jechali, było już właściwie po wszystkim. Butelki? - zdziwił się w myślach Guilford. Bdnzyna? Ujął Mackelroya za ramiona. - Chcesz przez to powiedzieć, że ktoś zrobił to celowo? - To jasne jak słońce. Nie ma mowy o wypadku. Guilford obejrzał się na samochód. Na syna. Trzy rzeczy, które być może nie stanowiły zbiegu oko- liczności: Podpalenie. Wartownik. Nieznajomy, z którym rozmawiała rano Abby. - Chce z tobą pogadać komendant straży - oznajmił Mackelroy. - Szeryf też chce chyba zamienić słówko. - Powiedz im, żeby zadzwonili do domu. Już biegł. Guilford obrzucił go roztargnionym spojrzeniem. - Skurwysyn! - odezwał się Nick w samochodzie. - Licz się ze słowami. - Sam to powiedziałeś. - Co ty? - Jakieś pięć razy w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Może lepiej zwolnij? Zwolnił. Trochę. Nick się uspokoił. Za zakurzoną szy- bą forda migały dzikie równiny w płowych barwach lata. - Skurwysyn - odezwał się ojciec. Abby była bezpieczna, chociaż przejęta, a Guilfordowi zrobiło się głupio, że tak go poniosło. Powiedziała, że dzwo- nili i komendant straży, i szeryf. - Odłożymy to wszystko do jutra - zadecydował. - Za- mknijmy dom i prześpijmy się trochę. - Będziesz mógł zasnąć? - Chyba nie. Przynajmniej nie od razu. Ale niech uśnie chociaż Nick. Gdy położyli już chłopca, Guilford usiadł przy kuchen- nym stole, a Abby zajęła się parzeniem kawy. Kawa przed północą była zapowiedzią nadciągającej burzy. Abby cho- dziła po kuchni z charakterystyczną dla niej oszczędno- ścią ruchów. Chociaż dzisiaj marszczyła brwi podobnie do Nicka. Starzała się z niezwykłym wdziękiem. Była krępa, ale nie otyła. Gdyby nie pokazująca się na skroniach siwizna, można by powiedzieć, że ma dwadzieścia pięć lat. Obrzuciła Guilforda przeciągłym spojrzeniem, rozmy- ślając nad czymś. - Może byś o tym opowiedział - wydusiła w końcu. - To znaczy? - Przez ostatni miesiąc chodzisz rozdrażniony jak kot. Ledwie tkniesz kolację. A teraz to. - Zawahała się. - Ko- mendant powiedział mi, że to nie wypadek. Z kolei zawahał się Guliford - Tim Mackelroy mówi, że przez okno wpadło kilka bomb domowej roboty. - Rozumiem. - Założyła ręce na piersiach. - Ale dla- czego? - Nie wiem. - To co nie daje ci spokoju? Milczał. - Chodzi o coś, co zdarzyło się, zanim się poznaliśmy? - Wątpię. - Bo niewiele mówisz o tamtych czasach. Nie ma spra- wy, nie muszę wiedzieć o tobie wszystkiego. Ale jeśli coś nam grozi, jeżeli coś grozi Nickowi... - Abby, ja naprawdę nie wiem. Prawdą jest, że chodzę jak struty. Ktoś spalił mi firmę. Może chodzi o zwykłego wariata, ale możliwe, że ktoś ma do mnie jakieś żale. Pozostaje zamknąć dom na cztery spusty, a rano poroz- mawiać z szeryfem Carlyle'em. Przecież wiesz, że nie do- puściłbym, żeby cokolwiek stało się tobie albo Nickowi. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. - To idę spać - oświadczyła. - Idź. Ja tu jeszcze trochę posiedzę. Skinęła głową. Podpalenie. Nieznajomy u drzwi. Wartownik. Zostawia człowiek coś za sobą, myślał, ale upływa ja- kiś czas, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia pięć lat, więc to powinno się już skończyć. Pamiętał wszystko dokładnie, w jaskrawych barwach koszmaru: morderczą zimę w starożytnym mieście, za- gładę Londynu, utratę Caroline i Lily. Ale, na litość bo- ską, to zdarzyło się ćwierć wieku temu... co sprawiało, że był wartą zachodu ofiarą? Jeśli to, co powiedział mu wtedy wartownik, jest praw- dą... ...ale przypisał to gorączce, zaburzeniom pamięci, ha- lucynacjom... Ale jeśli słowa wartownika są prawdą, dwadzieścia pięć lat to zaledwie mgnienie oka. Bogowie mają długą pa- mięć. Podszedł do okna. Zatoka była pogrążona w ciemności, tylko na kilku statkach handlowych paliły się światła. Suchy wiatr poruszał koronkowymi firankami, które za- wiesiła Abby. Na firmamencie drżały gwiazdy. Przyszedł czas na szczerość, pomyślał. Koniec z po- bożnymi życzeniami. Tym bardziej że gra toczy się o ro- dzinę. Możliwe - trzeba się do tego przyznać - że nadchodzi czas spłaty starych długów. Nieprzyjemne pytanie: Czy mógł temu zapobiec? Nie. Przewidzieć to? Być może. Często zastanawiał się, czy pewnego dnia nie nadejdzie czas rozrachunku. W oczach świata ekspe- dycja Fincha zniknęła gdzieś pomiędzy Jeziorem Bodeń- skim a Alpami. I jak dotąd świat całkiem dobrze radził sobie bez niego. Ale jeśli sytuacja się zmieniła? Abby i Nicholas, myślał. Nie może stać im się żadna krzywda. Niezależnie od tego, czego życzą sobie bogowie. Na kilka godzin przed świtem położył się obok Abby. Nie chciało mu się spać, tylko przymknąć oczy. Jej obec- ność, łagodna muzyka jej oddechu, uspokoiła jego myśli. Gdy się zbudził, zobaczył wpadający przez pkno blask słońca i ubraną Abby, która trzymała mu rękę na ramieniu. Usiadł. - Wrócił - oznajmiła. - Ten człowiek. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Rozmyślał o zmianach, jakie zaszły na kontynencie w cią- gu ostatniego ćwierćwiecza. Nowe porty, osady, bazy marynarki wojennej. Tory ko- lejowe i drogi w głąb lądu. Kopalnie i rafinerie. Lotniska. Nowy system okręgów, obieralni gubernatorzy, sieci radiowe. Osadnicy na rosyjskich stepach, z tej strony stre- fy wulkanów, które oddzielały Darwinię od Starej Azji. Potyczki z Turkami i Arabami. Naloty na Jerozolimę, no- wa wojna z Japończykami, wywołane mobilizacją zamie- szki na północy. A tyle ziemi jest wciąż nie zasiedlone. Rozległe pusz- cze i równiny, w które człowiek mógłby zapaść się jak kamień w wodę. Abby zaprosiła nieznajomego na śniadanie. Jadł właś- nie naleśniki. Nożem i widelcem posługiwał się jak pię- ciolatek. Na gąszczu brody zawisła kropla syropu kuku- rydzianego. Na jego widok Guilford poczuł mieszaninę gwałtow- nych i sprzecznych uczuć: zdumienie, ulgę, odnowiony lęk. Traper nabił na widelec ostatni kęs naleśnika i uniósł wzrok. - Guilford - stwierdził lakonicznie. — Szmat czasu. - Szmat czasu, Tom. - Mogę zapalić? Nowa fajka. Połatany mieszek z rzecznym zielem. - Wyjdźmy - rzekł Guilford. Abby nieśmiało dotknęła jego ramienia. - Policja i komendant straży prosili, żebyś zadzwonił. Trzeba też będzie porozmawiać z towarzystwem ubezpie- czeniowym. - Nie martw się, Abby, Tom to mój stary przyjaciel. Inne sprawy mogą chwilę zaczekać. Co się stało, to się nie odstanie. Nie ma pośpiechu. - Pewnie tak. - Jej wzrok mówił jednak co innego. - Niech Nick nie wychodzi dzisiaj z domu. - Serdecznie dziękuję za śniadanie, pani Law - po- wiedział Tom Compton. — Bardzo smaczne. Traper nie zmienił się w ciągu tych dwudziestu pięciu lat. Od tamtej okropnej zimy przystrzygł brodę i był bar- dziej krępy - zdrowszy - ale w zasadzie pozostał taki sam. Trochę osmagany przez nieprzyjazny klimat, ale żadnych oznak starzenia. Tak jak ja, pomyślał Guilford. - Nieźle wyglądasz, Tom. - Obaj jesteśmy zdrowi jak ryby, a powodów powinie- neś się już dawno domyślić. Co mówisz ludziom, Guil- fordzie? Kłamiesz, gdy mówisz, ile masz lat? Ja nigdy nie musiałem się tym przejmować, bo nigdzie nie zagrza- łem zbyt długo miejsca. Siedzieli na skrzypiącym drewnianym ganku. Znad za- toki docierało poranne powietrze, świeże jak chłodna wo- da i pachnące roślinnością. Tom nabił fajkę, ale jej nie zapalił. - Nie wiem, co masz na myśli - odparł Guilford. - Przecież wiesz. Wiesz też, że nie zjawiłbym się tu, gdyby nie ważne sprawy. Nie ma co wciskać sobie kitu. - Minęło ćwierć wieku, Tom. - Rozumiem twoje ciągoty. Ja sam dopiero po dziesię- ciu latach załamałem się i zgodziłem. Świat się pieprzy, a mnie wybrali, żebym postawił go na nogi. Niełatwo w to uwierzyć. Jeśli to prawda, to cholernie przerażająca, a je- śli nie, powinni nas wszystkich zaraz wsadzić w kaftany bezpieczeństwa. - Nas wszystkich? Traper wyjął zapałkę i przytknął ją do cybucha. - Są nas całe setki. Aż dziw, że o tym nie wiesz. Guilford siedział chwilę bez słowa. Nie wyspał się. Bo- lało go ciało, oczy. Ledwie dwanaście godzin temu stał w Fayetteville i patrzył na zgliszcza własnej firmy. - Nie chcę cię wypraszać, ale mam dużo spraw na głowie. - Musisz to rzucić - oznajmił z powagą traper. - Na mi- łość boską, Guilfordzie, tylko spójrz na siebie. Żyjesz jak zwy- kły śmiertelnik, masz żonę, dziecko. Nie, żebym miał ci to za złe. Sam też może chciałbym czegoś takiego. Ale jesteśmy, jacy jesteśmy. Pamiętam, jak razem z Sullivanem cieszyliście się, że macie takie cholernie szerokie horyzonty, nie jak ten stary Finch, który budował historię według swoich życzeń. A teraz żyjesz sobie jak porządny obywatel, nikt nie może ci nic zarzucić i biada tym, którzy powiedzą inaczej. - Tom, posłuchaj... - Sam posłuchaj. Spalił ci się zakład. Masz wrogów. Mie- szkańcom tego domu grozi niebezpieczeństwo, i to przez cie- bie. Taka jest smutna prawda, Guilfordzie. Lepiej spojrzeć w oczy jej niż trupom żony i dziecka. - Może niedobrze, że się tu zjawiłeś. - Mam to w dupie. - Potrząsnął głową. - A tak nawiasem mówiąc, Lily jest w mieście. Zatrzymała się w hotelu w Oro Delta i chciałaby się z tobą zobaczyć. - Lily? — Serce Guilforda zabiło mocniej. - Twoja córka. O ile sięgasz jeszcze pamięcią. Abby nie wiedziała, co nieokrzesany traper powiedział jej mężowi, ale gdy ten przestąpił próg domu, od razu wyczytała w jego twarzy zaskoczenie. - Abby - zaczął - będzie chyba lepiej, jeśli ty i Nick spa- kujecie się i zamieszkacie na tydzień u kuzyna w Palaepolis. Rzuciła mu się na szyję, opanowała się, wreszcie pod- niosła głowę. - Dlaczego? - Dla bezpieczeństwa. Dopóki nie zorientujemy się, co jest grane. Żyje się z człowiekiem tyle czasu, myślała, i uczy słu- chać tego, co ukryte poza słowami. Nie było dyskusji. Guil- ford był wystraszony, dogłębnie przerażony. Strach jest zaraźliwy, ale ukrywała go - Nicholas nie może tego zauważyć. Czuła się jak aktorka w na poły zapomnianej sztuce, aktorka, która stara się przypomnieć sobie kwestię. Już ' od lat spodziewała się - cóż, może nie tego, ale czegoś, jakiegoś kryzysu, który wtargnie w ich życie. Bo Guilford nie był zwykłym człowiekiem. Nie chodziło tylko o jego młodzieńczy wygląd, choć w cią- gu kilku ostatnich lat stał się szczególnie uderzający. Nie tylko o przeszłość, o której rzadko wspominał i której za- zdrośnie strzegł. Chodziło o coś więcej. Guilford był od- dzielony od zwyczajnego ludzkiego życia, wiedział o tym i nie podobało mu się to. Słyszała różne historie. Legendy. Ludzie mówili o Star- cach, przeważnie szacownych traperach, którzy od czasu do czasu przemykali przez miasto. (Ten Tom Compton był klasycznym przykładem). Historie opowiadane w dłu- gie wieczory między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą: Starcy wiedzieli więcej, niż mówili. Mieli swoje tajemnice. Starcy nie byli do końca ludźmi. Nigdy w to nie wierzyła. Słuchała tego z uśmiechem. Ale zimą dwa lata temu, gdy Guilford rąbał drewno, ręka ześliznęła mu się z trzonka starej siekiery i ostrze wbiło się głęboko w lewą nogę pod kolanem. Abby widziała wszystko przez pokryte szronem okno. Blade słońce jeszcze nie zaszło. Widziała wszystko wyraź- nie. Widziała, jak ostrze wbija się w niego — wyrwał je z siebie niczym z mokrego pniaka - widziała krew na siekierze i na zamarzniętej ziemi. Serce zamarło jej w pier- si. Guilford puścił siekierę i upadł, potwornie blady. Wybiegła tylnymi drzwiami, ale nim do niego dotarła, jakimś cudem zdołał już wstać. Miał osobliwą, przyga- szoną minę. Spojrzał na nią jakby ze wstydem. - Nic mi nie jest - powiedział. Osłupiała. Ale rana już się zasklepiła - w miejscu, gdzie wbiła się siekiera, pozostał tylko blady ślad po krwi. Niemożliwe, pomyślała. Ale nie chciał o tym mówić. Upierał się, że to tylko draśnięcie; jeśli widziała coś więcej, na pewno dała się zwieść grze popołudniowego światła. A nazajutrz rano, gdy się ubierał, po cięciu nie było już nawet blizny. Zapomniała o tym, bo tak chciał Guilford, a sama nie rozumiała tego, czego była świadkiem — może miał rację, może nie zdarzyło się nic takiego, co widziała, chociaż krew na siekierze i na ziemi była jak najbardziej pra- wdziwa. Ale czegoś takiego się nie zapomina, pomyślała. Wspom- nienie wciąż ją dręczyło. Jako dyskretna świadomość, że pozory mylą i że Guil- ford może być kimś więcej, niż się wydaje; a z tego wy- nika, że ich życie nie może być tak do końca normalne. Nadejdzie dzień rozliczenia, powiedziała sobie. Czy właśnie nadszedł? Nie potrafiła powiedzieć. Ale skóra złudzenia została przecięta. Tym razem krew może płynąć bez końca. Mężczyźni siedzieli na trawiastym stoku za wiązem, który Guilford posadził przed dziesięcioma laty. Abby spakowała torbę. Nick też się spakował; cieszył się na myśl o wycieczce, choć zdawał sobie sprawę ze zmia- ny, jaka zaszła w domu. Guilford zobaczył chłopca, gdy ten stał w progu i spoglądał na ojca oraz tę brodatą zjawę. W jego oczach malował się lęk. - Ja też nie mam na to ochoty — oświadczył Tom Comp- ton. — Nigdy nie chciałem, żeby do życia wtrącały mi się duchy. Ale wcześniej czy później przychodzi czas, kiedy nie można uniknąć prawdy. - „Byty i czyny są tym, czym są, a ich konsekwencje będą takie, jakie będą; dlaczego więc chcemy pozwolić się oszukać?" - Czy to nie jedno z kazań Sullivana? - Zgadza się. - Brak mi tego sukinkota. Czekający na matkę Nick wyniósł z domu piłkę i rę- kawicę do baseballu, po czym zaczął grać sam ze sobą: rzucał piłkę wysoko i biegł, żeby złapać ją jeszcze w po- wietrzu. Ciemnoblond włosy opadały mu na oczy. Jak chcesz grać w baseball, pomyślał Guilford, to musisz przy- ciąć grzywkę. - Nie podobałem się sobie w tym zawszonym mundu- rze - ciągnął traper. - Nie podobał mi się ten duch, który deptał mi po piętach i opowiadał o sprawach, o których wolałem nie słyszeć. Wiesz, o co chodzi. - Wbił wzrok w Guilforda. - Całe to Archiwum, ileś milionów lat tego i owego. Człowiek słucha przez jakiś czas i ma ochotę zatkać tamtemu gębę. Ale potem gadałem z Erasmusem, pamiętasz tego rzecznego szczura, i opowiadał mi o tym samym. Rzucona przez Nicka piłka leciała przez bladobłękitne niebo, mijając po drodze wyblakły księżyc. W jednym z okien na górze mignęła sylwetka Abby. - Wielu z nas zginęło w tej wojnie światowej, Guil- fordzie. Nie do wszystkich zgłaszały się duchy. Przyszli do nas, bo nas znają. Wiedzą, że istnieje jakaś tam szan- sa, że weźmiemy to brzemię, może uratujemy komuś ży- cie. Chcą od nas tylko tyle, żebyśmy ratowali życie. - Tak mówią. - A ci drudzy, ten ich nieprzyjaciel i dupki, których zmobilizowali, są naprawdę groźni. Zabić ich trudno tak samo jak nas, a bez mrugnięcia okiem wykańczają męż- czyzn, kobiety i dzieci. - Jesteś pewien? - Jasne. Dowiedziałem się tego i owego, nie chowałem głowy w piasek przez te lata. Jak sądzisz, kto spalił ci firmę? - Nie wiem. - Jakoś wpadli na to, że tu jesteś. To nie są ludzie zorganizowani. Ich metoda to szrapnele. Kto będzie w po- bliżu, tego strata. Abby wyszła przed dom, żeby zdjąć pranie ze sznurka. Bryza od morza wydymała prześcieradła na podobieńst- wo żagli. - Pseudożycie wybrało naszych nieprzyjaciół z tego sa- mego powodu, dla którego wybrano nas: bo było prawdo- podobne, że pójdą na współpracę. Nie są zbyt moralni. Mają coś poprzestawiane w sumieniach. Niektórzy są oszus- tami, inni mordercami. - Powiedz, co Lily robi w Oro Delta. Traper ponownie nabił fajkę. Abby składała pościel do wiklinowego kosza, od czasu do czasu rzucając okiem na Guilforda. Przepraszam, Abby, myślał Law. Nie chciałem, żeby tak wyszło. Przepraszam, Nick. - Jest tu z twojego powodu. - Czyli wie, że żyję. - Od kilku lat. Znalazła twoje zapiski w rzeczach matki. - Czyli Caroline... nie żyje? - Niestety. Lily jest silną kobietą. Dowiedziała się, że być może jej ojciec nie zginął podczas ekspedycji Fincha, że może cały czas żyje, a zostawił jej tę nieziemską his- toryjkę o duchach, mordercach i zrujnowanym mieście... Sęk w tym, że ci uwierzyła. Zaczęła się rozpytywać. A to naprowadziło na jej trop nasze czarne charaktery. - Bo zadawała pytania? - Bo pytała zbyt otwarcie. Jest nie tylko mądra: to dziennikarka. Chciała opublikować twoje notatki, ale mu- siała potwierdzić ich autentyczność. Zjawiła się w Jeffer- sonville i odgrzebywała stare dzieje. Abby wróciła do domu. Nick zmęczył się grą, rzucił rękawicę na trawę. Wiedziony ciekawością, choć miał świa- domość, że nie powinien się zbliżać, przemknął w cień wiązu, rzucając ukradkowe spojrzenia na Toma i Guil- forda. Rozmowy dorosłych, poważne i dziwne. - Próbowali zrobić jej krzywdę? - Próbowali. - Powstrzymałeś ich? - Usunąłem im ją z drogi. Rozpoznała mnie z twojego opisu. Byłem dla niej świętym Graalem: dowodem, że to wszystko nie jest wyssane z palca. - I przywiozłeś ją tutaj? - I tak trafiłaby do Fayetteville. To przecież ciebie tak naprawdę szuka. Abby wyniosła walizkę, wtaszczyła ją do bagażnika sa- mochodu, spojrzała na Guilforda i wróciła do domu. Wiatr rozwiewał jej ciemne włosy. Spódnica tańczyła wokół jej nóg. - Nie podoba mi się, że została w to wciągnięta - stwier- dził Guilford. - Guilfordzie, do jasnej cholery, wszyscy są w to wciąg- nięci! Nie chodzi o mnie, ciebie i kilkuset gości, co gadają z duchami. Gra toczy się o to, czy twoje dzieci i dzieci twoich dzieci będą umierać na zawsze albo, co gorsza, skończą jako niewolnicy tych bestii z Innego Świata. Chmura przemknęła przez słońce. - Na chwilę wypadłeś z gry, ale gra się nie skończyła. Po obu stronach są ofiary, choć trudno jest nas zabić. Zna- ją twoje nazwisko i nie możesz udawać, że o tym nie wiesz. Bo widzisz, im jest wszystko jedno, czy postanowisz prze- siedzieć wojnę w domu czy nie. Jesteś potencjalnym za- grożeniem i chcą skreślić cię z listy. Nie możesz siedzieć w Fayetteville. Guilford popatrzył odruchowo na długą piaszczystą dro- gę, wypatrując nieprzyjaciół. Nic. Suche powietrze mąciły tylko od czasu do czasu unoszące się kłęby kurzu. - Jaki mam wybór? - zapytał. - Żadnego. I to jest najgorsze. Zostań tu, a wszystko stracisz. Zamieszkaj gdzie indziej, a wcześniej czy później przytrafi się to samo. A więc... czekamy. - My? - My wszyscy, starzy żołnierze. Już się poznaliśmy, albo bezpośrednio, albo poprzez duchy. Prawdziwa bitwa jeszcze się nie zaczęła. Czeka na nas w przyszłości. Dla- tego raczej trzymamy się z dala od ludzi. Żadnych stałych adresów czy rodzin, tylko przypadkowe prace, trochę w la- sach, trochę w miastach, w miejscach, gdzie można żyć na uboczu, mieć na oku nieprzyjaciół, ale przede wszyst- kim... czekać. - Na co? - Na wielką batalię. Zmartwychwstanie demonów. Na wezwanie. - Jak długo? - Kto wie? Dziesięć lat, dwadzieścia, trzydzieści... - To nieludzkie. - Smutna prawda. Bo my nie jesteśmy ludźmi. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY W towarzystwie Toma Comptona przemierzył schody hotelu w Oro Delta i wszedł do jadalni. Był wysoki, twarz miał przeciętną, choć nie zaniedbaną. Wyglądało na to, że jest mniej więcej w jej wieku, i Lily z miejsca zapo- mniała o wszystkim, co chciała powiedzieć. Za to próbowała przywołać obraz prawdziwego Guil- forda Lawa - własne wspomnienia, a nie opowieści zasły- szane z ust matki lub podczas poszukiwań. Zdołała ujrzeć tylko kilka cieni. Kształt przy łóżku. Opowieści o krainie Oz. Sposób, w jaki wymawiał imię „Dorotka" - zaokrąg- lonymi, powolnymi sylabami: „Do-ro-tka". Za to on pamiętał ją doskonale. Stanął przy jej stoliku z traperem, na twarzy malował mu się lęk, powątpiewa- nie i - chyba że to tylko jej wyobraźnia - piętno dawnych wyrzutów sumienia. Jej serce biło jak oszalałe. Odezwała się idiotycznie: - Pan musi być Guilfordem Lawem. - A pani to Lily - zaskrzeczał. - Pogadajcie sobie - rzucił Tom. - Ja muszę się napić. - Miej na oku drzwi - poprosiła Lily. Szło jak po grudzie, przynajmniej z początku. Zacho- wywał się tak, jakby chciał wiedzieć i wyjaśnić wszystko: pytał, wpadał jej w słowo, gdy odpowiadała, przerywał sam sobie, zaczynał wspomnienia, które kończyły się ci- szą. Wylał na podłogę filiżankę kawy, zaklął, zarumienił się i przeprosił. - Nie jestem kruchą kobietką. I nie mam pięciu lat — powiedziała. — Chyba wiem, co teraz czujesz. Mnie też nie jest łatwo, ale moi^ będziemy mogli zacząć wszystko od nowa, jak dwoje dorosłych ludzi? - Dwoje dorosłych. Jasne. Tyle tylko... - Co? Wyprostował się. - Tak się cieszę z tego spotkania, Lii. Zagryzła wargę i skinęła głową. Jest ciężko, myślała, bo wiem, kim jest. Siedzi tu jak zwykły człowiek, skubie mankiety, bębni palcami w stół. Tymczasem był równie nieprzeciętny jak Tom Comp- ton: dotknęło ich coś tak ogromnego, że nie potrafiła ogar- nąć tego ludzka wyobraźnia. Jej nieludzki ojciec. Opowiedziała mu pokrótce o sobie. Była ciekawa, czy przypadnie mu do gustu jej praca - od czasu do czasu zlecenie od pewnej gazety z Sydney, poszukiwania tema- tów, artykuły w czasopismach, własna kolumna. Była sa- motną trzydziestolatka, która poświęcała się pracy — nie- zbyt pochlebny opis. Nawet jej kojarzyło się to z jakąś kościstą starą panną, źle umalowaną i trzymającą w do- mu koty. Czy tak samo widział to Guilford? Chyba bardziej zależało mu na jej bezpieczeństwie. - Przykro mi, że musiałaś w tym ugrzęznąć. - A mi nie. Prawda, sprawa jest przerażająca. Ale z dru- giej strony, wyjaśnia wiele kwestii. Już od dziecka intry- gowała mnie Darwinia, sama idea Darwinii. Hospitowa- łam wiele zajęć uniwersyteckich: z geologii, teorii genesis, tej tak zwanej „implikowanej historiografii", o darwińs- kich skamielinach i tym podobnych. Na temat kontynen- tu zgromadzono mnóstwo informacji, ale ich jądrem po- zostaje wciąż tajemnica. I nikt nie śmie nawet pokusić się o jej wyjaśnienie, jeśli nie liczyć teologów. Gdy na- trafiłam na twoje zapiski, a potem spotkałam Toma, zro- zumiałem, że odpowiedź istnieje, mimo że dziwaczna i trud- na do przyjęcia. - Chyba byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś jej nie znała. - Niewiedza nie jest cnotą. - Boję się o ciebie, Lii. - A ja boję się o wszystkich. To nie może mnie po- wstrzymać. Uśmiechnął się. - Ja nie żartuję - dorzuciła. - Wiem. Ale przez chwilę kogoś mi przypominałaś. - Tak? Kogo? - Mojego ojca. Twojego dziadka. Zawahała się. - Chciałabym się czegoś o nim dowiedzieć. - A ja chciałbym ci opowiedzieć. Szczerze mówiąc, zauważył w niej przede wszystkim podobieństwo do matki. Gdyby nie jaśniejsza karnacja, można by ją wziąć za Caroline - była równie kapryśna, choć w głębi nie czaiły się niepokój i wątpliwości. Caro- line zawsze miała skłonność do ucieczki przed światem. Lily wolała zmierzyć się z nim z podniesionym czołem. Tom zauważył, że hotelowa jadalnia jest zbyt publicz- nym miejscem, zwłaszcza że goście zaczynali się już scho- dzić na kolację. Ale u stóp wzgórza, na którym stał hotel, na północ od portu, była kamienista plaża; Guilford i Lily poszli w tamtą stronę. Wieczorne słońce rzucało między skały nieregularne plamy cienia. Słupy pękniętego drewnianego molo oplotły porosty. Jasnoniebieski głowonóg pełzł w pogoni za od- pływem. Lily zerwała piaskową jagodę z krzewów rosnących po- wyżej linii przypływu. - Pięknie w tej zatoce. - Ale brudno. Morze zostawia tu wszystkie ścieki. Sos- nową smołę, odpady, olej silnikowy, paliwo do diesli. Za- bieramy Nicholasa na plażę na północ od Fayetteville, gdzie woda jest wciąż czysta. - Tom mówił mi o twoim synu. Chciałabym go kiedyś poznać. - Też bym tego chciał, ale nie wiem, czy to byłoby mądre. Jeśli Tom ma rację, narażasz się na niebezpie- czeństwo. Dlatego muszę spytać, po co tu przyjechałaś, Lii. - Może chciałam się z tobą spotkać. - Naprawdę? - Naprawdę. - Ale to nie jedyny powód. - Nie. Usiedli na spękanym betonowym falochronie. - Miałeś rację. Matka uznała cię za pomyleńca... albo przeżyła wstrząs na wieść, że jednak żyjesz, przez co sta- ła się kimś w rodzaju cudzołożnicy. Nie lubiła mówić o to- bie, nawet po jego odejściu. - To znaczy tego Colina Watsona? - Tak. - Dobrze cię traktował? - Nie był złym człowiekiem. Tylko niezbyt szczęśli- wym. Może żył w twoim cieniu. Może wszyscy w nim ży- liśmy. - Porzucił ją? - Po kilku latach. Ale jakoś dawałyśmy sobie radę. - Jak zmarła Caroline? - Na grypę, która wtedy szalała. Żadna tragedia, po prostu... nie wyzdrowiała. - Przykro mi. - Kochałeś ją, prawda? - Tak. - Ale nigdy nas nie szukałeś. - Nie przyniósłbym wam żadnego pożytku. - Wręcz przeciwnie, myślał. Wystarczy spojrzeć na Nicka. Na Ab- by. - I co teraz? Nie możesz opublikować niczego na ten temat. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę. - Może jestem śmiertelniczką, ale za to nie pozbawio- ną wpływów. Tom mówi, że mogę coś zdziałać w Stanach. Bez narażania się. Tylko obserwować. Opowiadać o tym, co widzę. - Zabiją cię. - Toczy się wojna - odparła. - Wątpię, żeby Tokio zdołało długo wytrzymać. - Nie o tę wojnę mi chodzi. Przecież wiesz. ¦ Chodziło o Wojnę w Niebie. Pseudożycie, Archiwum, ukryte mechanizmy rządzące światem. Czuł wzbierającą w nim od lat bezsilną wściekłość. - Lily, proszę cię dla twojego dobra, nie mieszaj się w to. Duchy, bogowie i demony... to jakiś koszmar rodem ze średniowiecza. - Co ty pleciesz! — Zmarszczyła brwi. Podobny grymas widział u Nicka. - John Sullivan miał rację, wierząc, że to wcale nie koszmar. Żyjemy w rzeczywistym świecie: być może innym, niż się zdaje, ale rzeczywistym, z pra- wdziwą historią. To, co zdarzyło się w Europie, to żaden Cud, lecz atak. - Czyli jesteśmy mrówkami, którym ktoś wdepnął w mrowisko. - Nie mrówkami! Jesteśmy istotami myślącymi... - Cokolwiek to znaczy. - I możemy stawić opór. Wstał sztywno. - Mam rodzinę, syna. Chcę prowadzić firmę i wycho- wywać dziecko. Nie chcę żyć sto lat, nie chcę być wkrę- cony w koło historii. - Ale jesteś jednym tych nieszczęśników - stwierdziła cicho Lily. - Nie masz wyboru. Guilford zapragnął nagle odwrócić bieg czasu, cofnąć się do chwili, gdy jego życie było nietknięte. Niech wrócą Nick, Abby, zakład fotograficzny i dom na przylądku, sta- tus quo ante, złudzenie, w które tak żarliwie wierzył. Wynajął pokój w hotelu w Oro Delta. Zapłacił gotów- ką, użył fałszywego nazwiska. Potrzebował czasu do na- mysłu. Zadzwonił do kuzyna Antonia. Chciał wiedzieć, czy je- go rodzina ma się dobrze. Odebrał Tony. Miał winnicę na stoku wzgórza koło Palaepolis, a obok rozległy dom z cegły, w którym było dość miejsca dla Nicka i Abby, choć dwoje dzieci kuzyna przewracało wszystko do góry nogami. - Guilford! - zawołał Tony. - O co ci chodzi tym razem? - Tym razem? - Dwa telefony w ciągu kwadransa. Czuję się jak te- lefonista w centrali. Winien mi jesteś wyjaśnienie. Z Ab- by nie potrafiłem wydobyć niczego sensownego. - Tony, wcale do ciebie nie dzwoniłem. - Nie? A zdawało mi się, że słyszę twój głos, zresztą facet przedstawił się jako ty. Czy aby trochę sobie nie podpiłeś? Nie żebym miał ci to za złe. Nawet jeśli coś się między wami nie układa, na pewno jakoś się pogo- dzicie... - Czy Abby jest u ciebie? - Wrócili do domu. Tak, jak im kazałeś. Guilford? Odłożył słuchawkę. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Noc była ciemna, wiejskie drogi nie oświetlone. Re- flektory samochodu omiatały łany pszenicy i skaliste zbo- cza. Czają się w ciemnościach, myślał Guilford, wrogowie bez twarzy, cienie z niewytłumaczalnej przeszłości lub nie- możliwej przyszłości. Tom dołączył do niego, a jego śladem - mimo sprze- ciwów Guilforda - poszła Lily. Traper przekonywał, że w mieście grozi jej takie samo niebezpieczeństwo. - W tej chwili jesteśmy dla niej najlepszą ochroną. - Wychowałam się na wsi. W razie potrzeby mogę chwy- cić za broń - dodała pośpiesznie Lily. Guilford wziął zakręt i poczuł, jak zarzuca tył wozu. Kurczowo zacisnął dłonie na kierownicy. Dzięki Bogu, o tej porze na drodze nie było żadnych pojazdów. - Ilu mamy przeciwko sobie? - Co najmniej dwóch. Zapewne więcej. Ci, którzy ob- rzucili bombami twój zakład, nie pochodzili stąd, bo lepiej by wszystko przygotowali. Ale szybko się uczą. - Ten, który dzwonił do Tony'ego, mówił moim głosem. - Tak. Potrafią to. - Czyli są... jak to się mówi? Nawiedzeni przez de- mony? - Może być. - I nie sposób ich zabić? - Och, to da się zrobić - odparł Tom - tyle że trzeba się bardziej postarać. - Czego chcą od Nicka i Abby? - Niczego. Gdyby chcieli im coś zrobić, zapukaliby do ku- zyna Tony'ego i obrócili wszystko w perzynę. Abby i Nick to przynęta. Co daje im przewagę, mimo że rozszyfrowa- liśmy ich wcześniej, niż się spodziewali. Guilford nacisnął pedał gazu, silnik forda zaryczał, a tyl- ne koła wyrzuciły w ciemności kłęby kurzu. - Mam w moim marynarskim worku parę pistoletów — oznajmił Tom. Worek wrzucił na tylne siedzenie. — Zaraz je załaduję. Masz w domu jakąś broń, Guilfordzie? - Strzelbę myśliwską. Nie, dwie: na strychu leży sta- ry remington. - A amunicję? - Mnóstwo. Zbliżamy się. Lily, schowaj się. Kobieta wzięła od Toma jeden z pistoletów i oświad- czyła ze spokojem: - To utrudnia celowanie. Stary grat Tony'ego stał przed domem, ledwie widocz- ny w smudze reflektorów. Pewnie Abby pożyczyła samo- chód, żeby tu dotrzeć. Ile minęło czasu? Raczej niewiele, przecież musieli jeszcze przebyć drogę z Palaepolis. Czter- dzieści pięć minut, godzina? Ale w domu panowały ciemności. - Wyłącz silnik - polecił Tom. - Zgaś światła i podjedź po ciemku. Potrzebujemy trochę czasu. Guilford skinął głową i przekręcił kluczyk. Ford za- nurzył się w aksamitną ciemność, jedynym dźwiękiem był grzechot żwiru pod oponami. Drzwi wejściowe otwarły się i ukazał się w nich pro- myk światła: Abby ze świecą w ręku. Guilford wypadł z samochodu i kazał jej natychmiast wracać do środka. Ich śladem poszli traper i Lily. - Nie ma światła - powiedziała Abby. - Nie działa telefon. Co się dzieje? Dlaczego tu jesteśmy? - To nie ja dzwoniłem, Abby. To jakiś podstęp. - Ale rozmawiałam z tobą! - Nie, nie ze mną. Abby zakryła usta dłonią. Nick leżał na kanapie, sen- ny i zdezorientowany. - Zasuńcie zasłony - rozkazał Tom. - Trzeba zamknąć wszystkie drzwi i okna. - Guilfordzie...? - zaczęła Abby, wytrzeszczając oczy. - Mamy małe kłopoty, Abby. - Och, nie... Guilfordzie, zdawało mi się, że to ty... słyszałam twój głos... - Wszystko będzie dobrze. Musimy tylko na pewien czas gdzieś się zaszyć. Nick, kładź się spać. Nicholas pokiwał głową z powagą. - Wyciągaj strzelbę, Guilfordzie - odezwał się traper. - Pani Law, ma pani jeszcze świece? - W kuchni - odparła oszołomiona. - Dobrze. Lily, otwórz mój worek. Guilford zobaczył amunicję, lornetkę i nóż myśliwski w skórzanym futerale. - A nie możemy po prostu... wyjechać? - zapytała Abby. - Kiedy się już tu znaleźliśmy - oświadczył Tom - oni raczej do tego nie dopuszczą, pani Law. Ale jest nas więcej, niż przypuszczali, i jesteśmy lepiej uzbrojeni. Czyli mamy jakieś szansę. Rano spróbujemy się stąd wymknąć. - O Boże... tak mi przykro! - Abby cała zesztywniała. - To nie pani wina. Wyłącznie moja - pomyślał Guilford. Abby opanowała się, zajmując się Nickiem: pocieszała go i przygotowywała mu miejsce do snu na kanapie, którą Guilford przesunął w kąt pokoju, oparciem do drzwi. - Fort - stwierdził Nick. - I to jaki solidny — dodała Abby. Oddychała przez zaciśnięte zęby, odliczając godziny do świtu. Ludzie na zewnątrz chcą zrobić nam krzywdę, my- ślała, odcięli prąd i telefon. Nie możemy odjechać, we- zwać pomocy ani stawić oporu... Guilford wziął ją na stronę razem z młodą kobietą, która zjawiła się z Tomem Comptonem. Mimo że Guilford nie rozwodził się na temat swojej przeszłości, Abby wie- działa o jego córce, którą dwadzieścia pięć lat temu po- zostawił w Londynie. Zorientowała się, zanim jeszcze Guil- ford zdążył ją przedstawić: - To jest Lily. Oczywiście. Miała oczy Lawa, barwy zimowego błęki- tu, i tak samo uparcie marszczyła czoło. - Cieszę się ze spotkania z panią - zaczęła Abby, jed- nak zdała sobie sprawę, jak to zabrzmiało. - To znaczy wolałabym... w innych okolicznościach... - Wiem, co chce pani powiedzieć - przerwała jej po- ważnie Lily. - Dziękuję, pani Law. Abby zaś pomyślała: Co ty wiesz o Starcach? Kto cię wtajemniczył w ich sekrety? Ile wie Guilford? Kto tam, w ciemnościach, chce zabić mojego męża i dziecko? Nie było na to czasu. Takie uczucia, jak: strach, gniew, osłupienie i smutek stały się luksusem. Nicholas popatrzył na Guilforda, gdy ten poprawiał na nim koc. W blasku świec wszystko wyglądało osobliwie. Sam dom wydawał się większy - bardziej pusty - jakby rósł w mroku. Nick wiedział, że coś jest nie w porządku, że drzwi i okna są zaporą dla jakiegoś niebezpieczeństwa. Słyszał, jak Tom Compton mówił o „złych ludziach". Przy- pomniały mu się filmy. Ludzie bezprawnie zagarniający złotodajne działki, koniokradzi, nieokrzesani mężczyźni z ciemnymi kręgami pod oczami. Zabójcy. — Prześpij się, jeśli możesz — powiedział ojciec. — Byle do rana, wtedy opanujemy sytuację. Spać zupełnie mu się nie chciało. Obrzucił twarz ojca spojrzeniem pełnym poczucia straty, które zakłuło jak nóż. — Dobranoc, Nick — powiedział Guilford, gładząc go po głowie. — Do zobaczenia — usłyszał jeszcze Nicholas. Lily stanęła na straży w kuchni. W domu było dwoje drzwi, frontowe w salonie i ku- chenne. Kuchnia, z jednym okienkiem i wąskimi drzwia- mi, była łatwiejsza do utrzymania. Drzwi zostały zamknię- te na klucz. Tak samo okno, ale zdawała sobie sprawę, że nie stanowią one przeszkody dla zdecydowanego na wszystko przeciwnika. Usiadła na drewnianym krześle, trzymając na kola- nach starego remigtona Guilforda. Jako że w pomiesz- czeniu panował mrok, rozsunęła nieco żaluzje i przysunę- ła krzesło do okna. Nie świecił księżyc, tylko kilka gwiazd, za to widziała światła zakotwiczonych w zatoce frachtow- ców, ziemską konstelację. Strzelba dodawała otuchy. Mimo że nigdy nie strzelała do niczego większego od królika. Witamy w Fayetteville, myślała. Witamy w Darwinii. Całe życie rozmawiała o Darwinii, czytała o niej, ma- rzyła we śnie i na jawie, co niezmiernie martwiło jej mat- kę. Kontynent ją fascynował. Od małego chciała zgłębić jego osobliwości. I oto siedziała sama w ciemnościach i bro- niła się przed demonami. Nie szastaj tak pragnieniami, dziewczyno, upominała się. Wiedziała właściwie wszystko, co nauki przyrodnicze mówiły na temat Darwinii — czyli niewiele. Rzecz jasna nie brakowało szczegółowych informacji, istniały nawet pewne teorie. Ale bolesne fundamentalne pytanie, to wiecz- ne ludzkie „dlaczego", pozostawało bez odpowiedzi. Co cie- kawe, jeszcze jedna planeta Układu Słonecznego uległa wpływowi tego zjawiska. Zarówno Obserwatorium Kró- lewskie w Capetown, jak i Obserwatorium Narodowe w Bloemfontein publikowały zdjęcia przedstawiające zmia- ny pór roku na Marsie i pojawienie się tam dużych mas wody. Nowy świat na niebie, planetarna Darwinia. Listy ojca wyjaśniały wszystko, choć on sam rozumiał niewiele. Guilford, Tom i wszyscy inni Starcy dokonali tego, co nie udało się doktorowi Sullivanowi: wyjaśnili Cud, nie odwołując się do działania Boga. Tłumaczenie było oczywiście nieziemskie i nie potrafiła wyobrazić so- bie eksperymentu, który mógłby je potwierdzić. Ale cała ta dziwaczna teografia Archiwum, aniołów i demonów nie mogła się narodzić w tylu miejscach i zgadzać w tylu szcze- gółach, gdyby w swych zrębach nie była prawdą. Z początku podawała ją w wątpliwość - uznała zapiski Guilforda za majaki na poły zagłodzonego rozbitka. Zmie- niła zdanie w Jeffersonville. Pod wpływem Toma Comp- tona. Starcy powierzyli jej swoje tajemnice, przez co nie tylko uwierzyła w nie, ale też zrozumiała, że pisanie o ca- łej sprawie jest próżnym wysiłkiem. Nie pozwolą jej na to, a nawet jeśli dopnie swego, nikt jej nie uwierzy. Bo w Alpach nie było żadnego zrujnowanego miasta. Nie zna- lazło się na żadnej mapie, nie sfotografowano go, nikt nie widział go z samolotu ani z lądu, z wyjątkiem oczywiście członków wyprawy Fincha. Tom mówił, że demony za- szyły je niczym podarty rękaw. Było je na to stać. A jednak istniało, przynajmniej w jakiś nienamacalny sposób. Walczyła z sennością, wyobrażając sobie miasto zagu- bione w darwińskiej głuszy: starożytny, bezduszny pępek świata. Oś czasu. Punkt spotkania świata żywych i umar- łych. Chciałaby je zobaczyć, choć zdawała sobie sprawę z niedorzeczności tego życzenia; nawet gdyby je odnalazła (a nie mogła, gdyż była zwykłą śmiertelniczką), miasto było niebezpiecznym miejscem, być może nawet najnie- bezpieczniejszym na całej Ziemi. Ale fascynowało ją tak samo, jak w dzieciństwie; intrygowały ją różne dziwaczne nazwy: Góra Kościuszki, Wielki Basen Artezyjski, Morze Tasmańskie. Pokusa egzotyczności. I chwała tej dziew- czynce z Wollongong, że tego pragnęła. Ale póki co jestem tutaj, pomyślała, a na kolanach trzymam strzelbę. Nigdy nie zobaczy tego miasta. Ale Guilford ujrzy je ponownie. Tak mówił Tom. Guilford weźmie tam udział w Bitwie... chyba że przeszkodzi mu uparta miłość do tego świata. - Guilford zanadto kocha ten świat - tłumaczył jej Tom. - Kocha go tak, jakby był rzeczywisty. - A nie jest? — zapytała. Nawet jeśli składa się z liczb i maszyn... czy nie jest wystarczająco rzeczywisty, by go kochać? - Dla was - przyznał Tom. - Nie wszystkich z nas stać na takie myślenie. Hinduiści mówili o oderwaniu się. A może to byli bud- dyści? Mówili o porzuceniu świata. Porzuceniu żądz. Coś okropnego, myślała. Takich okropieństw nie można wy- magać od nikogo, a zwłaszcza nie od Guilforda Lawa, który kochał świat ze świadomością, jak bardzo jest kruchy. Stara strzelba była okropnym brzemieniem. Za oknem poruszały się tylko gwiazdy za wodą, odległe słońca suną- ce się przez noc. Bezbronna Abby przykucnęła w rogu pokoju oświet- lonego przyćmionym blaskiem świec. Jakoś po północy Guilford przyczołgał się do niej. Położył jej rękę na ra- mieniu. Poczuł jej chłodną skórę pod dotykiem rozpalonej dłoni. - Już nigdy nie będziemy się tu czuć bezpieczni - oświadczyła. - Jeśli będzie trzeba, przeprowadzimy się. Gdzieś na północ, zmienimy nazwisko... - Naprawdę? Nawet gdybyśmy stąd wyjechali i osied- li gdzieś, gdzie nikt nas nie zna, co dalej? Będziesz pa- trzył, jak się starzeję? Jak umieram? Będziesz patrzył, jak starzeje się Nicholas? Będziesz czekał na ten Cud, który cię tu sprowadził, a któregoś dnia przyjdzie i za- bierze? Usiadł zaskoczony. - Myślałeś, że możesz to dłużej ukrywać? Cały czas wyglądasz jak młodzieniec przed trzydziestką. Zamknął oczy. Duch powiedział mu, że nie umrze; wi- dział, jak rany goją mu się same, jak grypa omija go z da- leka, zabierając jednocześnie córeczkę. Nienawidził się za to, często. Ale przeważnie po prostu udawał. Natomiast perspe- ktywa starości, śmierci Abby... Rany goiły mu się szybko, ale nie znaczyło to, że nie mógł zginąć. Niektóre były śmiertelne i nawet Tom zda- wał sobie z tego sprawę. Nie potrafił wyobrazić sobie przy- szłości po Abby, nawet jeśli miałby rzucić się z klifu lub wpakować sobie do ust lufę strzelby. Wszyscy mieli pra- wo do śmierci. Nikt nie zasługiwał na stulecie żałoby. Abby jakby czytała mu w myślach. Wzięła go za rękę. - Zrób to, co konieczne, Guilfordzie. - Nie dam cię skrzywdzić, Abby. - Rób, co do ciebie należy. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Od pierwszego strzału rozsypało się okno w salonie. Nicholas, który drzemał na sofie, zerwał się nagle i roz- płakał. Abby podbiegła do niego i schowała mu głowę. - Zwiń się w kłębek - nakazała. - I zakryj głowę! - Zostań z nim! - krzyknął Guilford. Przez okno wpadły następne kule, uderzając w firanki jak huragan i wybijając w przeciwległej ścianie dziury wielkości pięści. - Pilnuj tego pokoju - odezwał się Tom. - Lily, idzie- my na górę. Chciał znaleźć umieszczone wysoko okno, które wy- chodziłoby na wschód. Do świtu brakowało zaledwie dwu- dziestu minut. Powinno się już rozwidniać. Guilford klęczał za drzwiami w salonie. Strzelił kilka razy przez otwór na listy, wierząc, że w ten sposób od- straszy napastników. W odpowiedzi grad kul rozdarł drzwi nad jego głową. Spadła ulewa drzazg. Pociski rozrywały drzewo, tynk, tapicerkę, zasłony. Zgasła jedna ze świec kuchennych Abby. Unosił się żrący smród przypalonego drewna. - Abby? - zawołał. - Nic ci nie jest? Na wschód wychodziło okno w pokoju Nicka. Modele samolotów z balsy stały w rządku na półce obok radia na kryształy i kolekcji muszelek. Tom Compton rozwarł zasłony i kopniakiem wybił dol- ną szybę. Po domu wciąż niosło się echo tłuczonego szkła. Traper zanurkował pod parapet, na chwilę wysunął głowę, by zaraz skryć się z powrotem._ — Widzę czterech. Dwóch za samochodami i jeszcze co najmniej dwóch koło wiązu. Dobrze strzelasz, Lily? — Tak. - Nie ma co udawać skromnej. Chociaż nigdy nie miała w ręku takiego remigtona. — Strzelaj w stronę drzewa — zarządził. — Ja zajmę się bliższymi celami. Nie było czasu do namysłu. Nie zawahał się, tylko chwy- cił lewą dłonią framugę okna i zaczął bić z pistoletu w szyb- kim, miarowym rytmie. Perłowe niebo dawało niewiele światła. Lily podeszła do okna, wychyliła się nieznacznie, wzięła na muszkę wiąz, potem niewyraźną sylwetkę obok, i wystrzeliła. To nie był królik. Ale mogła udawać. Przypomniała jej się farma koło Wollongong, czasy, gdy strzelała do kró- lików z Colinem Watsonem, którego wówczas jeszcze na- zywała tatusiem. Wtedy strzelba zdawała się większa i cięż- sza. Ale panowała nad nią. Nauczył ją, jak z góry brać pod uwagę huk i odrzut. Robiło jej się niedobrze na widok królików rozrzuconych po suchej ziemi niczym podarte papierowe torby. Ale były szkodnikami, plagą, więc na- uczyła się tłumić współczucie. Tu zetknęła się z inną plagą. Strzelała spokojnie. Broń uderzyła w ramię. Łuska zagrzechotała o drewnianą pod- łogę pokoju Nicka i poleciała pod łóżko. Czy cień upadł? Tak sądziła, ale światło było takie słabe... — Nie przestawaj — odezwał się Tom, ładując pisto- let. - Tych ludzi nie załatwia się jednym strzałem. Nie- łatwo ich zabić. Guilford stracił czucie w lewej nodze. Gdy spuścił gło- wę, zobaczył wilgotne miejsce nad kolanem, poczuł za- pach krwi i ciała. Rana juz się goiła, ale chyba został naruszony nerw; to potrwa trochę dłużej. Poczołgał się ku kanapie, ciągnąc za sobą smugę krwi. — Abby? — rzucił. Znowu kule, wpadające przez zniszczone drzwi i okna. Zasłony zaczynały kopcić czarnym dymem. Coś uderzyło o drzwi kuchenne. - Abby? Z kanapy nie nadchodziła odpowiedź. Usłyszał strzały Toma i Lily na piętrze, na zewnątrz rozległy się okrzyki zaskoczenia i bólu. - Abby, powiedz coś! Oparcie kanapy przeorało kilka kul. Strzępy końskie- go włosia i bawełny, którymi była wypchana, wisiały w po- wietrzu niczym płatki śniegu. Trafił dłonią w kałużę krwi, nie swojej krwi. - Trafiliśmy czterech - stwierdził Tom. - Ale musimy ich dobić. Jeszcze jacyś mogą się czaić z tyłu. Ale z tamtej strony nie było żadnego okna. Zbiegł po schodach. Lily deptała mu po piętach. Trzę- sły jej się ręce. Dom śmierdział kordytem, dymem, mę- skim potem i czymś jeszcze gorszym. Traper zatrzymał się na progu salonu i wykrztusił: - Jezu! Ktoś wszedł kuchennymi drzwiami. Jakiś grubas w szarym mundurze policji. - Szeryf Carlyle - rzekł Guilford. Law był ranny i oszołomiony, ale zdołał się podnieść. Jedną ręką ściskał zakrwawione udo. Drugą wyciągnął w błagalnym geście. Pistolet zostawił na podłodze przy kanapie... Kanapie zbryzganej krwią. - Są ranni - prosił płaczliwie. - Musi mi pan pomóc zawieźć ich do miasta. Do szpitala. Ale szeryf tylko się uśmiechnął i uniósł pistolet. Szeryf Carlyle - jeden ze złych łudzi. Lily z trudem wycelowała. Serce biło jak szalone, ale krew krzepła w zimną breję. Szeryf wypalił dwukrotnie, nim Tom strzelił i posłał tamtego na ścianę. Traper stanął nad szeryfem Carlyle'em. Wpakował mu z bliska trzy kule, a głowa mężczyzny zmieniła się w bezkształtną krwawą masę, niczym łby królików Co- lina Watsona. Guilford leżał na podłodze, z rany na piersi tryskała mu krew. Abby i Nicholas leżeli za bezużyteczną fortecą kanapy, bez wątpienia martwi. INTERLUDIUM Guilford zbudził się w wysokiej trawie w cieniu wiązu, na kępie fałszywych anemonów błękitnych jak lodowiec. Skórę chłodziła mu łagodna bryza. Rozproszone światło utrzymywało każdy przedmiot w swej spokojnej zawiesi- nie, jakby percepcja Guilforda została oczyszczona z wszel- kich skaz. Ale niebo było czarne i rozgwieżdżone. Dziwne. Odwrócił głowę i zobaczył stojącego kilka kroków dalej wartownika. Swój cień. Swojego ducha. Powinien się chyba bać. Ale jakimś cudem nie odczu- wał strachu. - Ty - zdołał wydusić z siebie. Wartownik - ciągle młody i jak zwykle w postrzępio- nym mundurze - uśmiechnął się współczująco. - Czołem, Guilfordzie. - Czołem. Usiadł. Gdzieś w głębi ducha dręczyło go przeczucie, że coś jest nie w porządku, strasznie, tragicznie nie w po- rządku. Ale wspomnienie pozostawało w ukryciu. - Chyba - rzekł wolno - mnie zastrzelili... - To prawda. Ale póki co nie przejmuj się tym. To niebo, pełne gwiazd jaskrawych jak światła elek- tryczne, znajdujące się na wyciągnięcie ręki, ono też nie dawało mu spokoju. - Dlaczego tu jestem? - Bo musimy porozmawiać. - A może ja nie chcę rozmawiać. Czy mam jakiś wy- bór? - Oczywiście. Możesz na przykład zakryć uszy i szep- tać „western". Ale chyba lepiej wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Nie jesteś raczej krynicą dobrych wieści. Przejdźmy się, Guilfordzie. Za dużo chodzisz. Wtedy łatwiej mi zebrać myśli - odparł wartownik. Tak samo jak na zgliszczach Londynu ćwierć wieku wcześniej, czuł dziwny spokój. Powinien być przerażony: wszystko poszło źle... znacznie gorzej niż źle, jak podpo- wiadała pamięć. Zastanawiał się, czy wartownik umiał narzucić mu uczuciową amnezję, dzięki której mógł opa- nować panikę. A łatwo było w nią wpaść, może nawet należało. - Tędy - odezwał się wartownik. Guilford poszedł za nim drogą za dom, wśród zarośli i wykręconych przez wiatr drzew. Obejrzał się na dom, mały i opuszczony na tym zarośniętym trawą przylądku. Za nim ujrzał ocean, płaski jak szkło i odbijający gwiazdy. - Czy ja nie żyję? - I tak, i nie. - Może nieco jaśniej? - Na dwoje babka wróżyła. Pomimo nieludzkiego spokoju Guilford poczuł muśnię- cie przerażenia. - Od czego to zależy? - Od szczęścia. Stanowczości. Od ciebie. - To taka zagadka? - Nie. Ale trudno to wyjaśnić. Powoli pięli się w górę. Normalnie Guilford już by się zdyszał, ale tutaj płuca pracowały jakby sprawniej albo powietrze było gęste, wreszcie może on był nietykalny i nie- materialny jak sen. Wkrótce dotarli na szczyt wzgórza. - Usiądźmy na chwilę - powiedział wartownik. Znaleźli drzewo meczetowe i oparli się o nie plecami, jak czasami Guilford robił to z Nicholasem, gdy oglądali gwiazdy na letnim niebie. Gwiazdy w oceanie, gwiazdy na firmamencie. Nie wiedział, że może istnieć tyle gwiazd. Wyraźnie się obracały - nie wokół północnej osi, lecz ja- kiegoś punktu dokładnie nad nimi. - Czy te gwiazdy są prawdziwe? - zapytał. - Nawet nie wiesz, jak ważkie jest słowo „prawdziwe". - Ale to nie jest tak naprawdę wzgórze za moim do- mem? - Nie. To tylko miejsce, w którym możemy odpocząć. To jego rewir, pomyślał Guilford. Terytorium duchów. - Jak czuje się bóg? - Nie jestem nikim takim. - Trudno dopatrzyć się różnicy. - Czy włączając światło elektryczne, stajesz się bogiem? Twoi przodkowie mogliby powiedzieć, że tak. - Mrowie żarówek. - Guilford spojrzał na sklepienie nieba i zamrugał. - Jesteśmy w Archiwum. A dokładniej rzecz biorąc, w pakiecie logiki węzłowej przyłączonym do protokołów proceduralnych ziemskiej ontosfery. - No, to wszystko staje się jasne. - Przykro mi. Chciałem przez to powiedzieć, że jeste- śmy jeszcze w Archiwum — nie możemy go opuścić, przy- najmniej na razie - ale nie całkiem na Ziemi. - Wierzę ci na słowo. - Nie mogę wyprowadzić cię z Archiwum, ale mogę ci pokazać, jak wygląda z zewnątrz. Guilford nie bardzo rozumiał tę propozycję - a wciąż coś go gnębiło — ale ponieważ nie miał szczególnego wy- boru, skinął głową. - Do dzieła. Wtedy niebo zaczęło się nagle przemieszczać. Przesta- ło wirować. Gwiazdy ruszyły w nowym kierunku, z po- łudnia na północ, podczas gdy południowy widnokrąg obni- żał się w oszałamiającym tempie. Guilford sapnął i chciał przywrzeć mocniej do ziemi, chociaż nie czuł żadnego ru- chu. Od morza cały czas wiała łagodna, ciepła bryza. - Co oglądam? - Po prostu patrz. Znad widnokręgu wychylały się kolejne gwiazdy, nie- zliczone roje gwiazd, po czym zaczęły się cofać ze zdu- miewającą prędkością, zmieniając się w smugi i pasma światła... ramiona, dysk Galaktyki. Światło gwiazd uspo- koiło się, przekształciło w ogromne lśniące koło. — Ontosfera Archiwum - poinformował go wartownik. — Jego istność. Guilford nie wiedział, jak zareagować. Czuł trwogę ści- skającą mu piersi niczym pas. Z kolei sama Galaktyka zaczęła się zlewać w jednolitą kulę światła. - Ontosfera w czterech wymiarach. I ten obraz zniknął równie błyskawicznie. Niebo po- kryło się ogromną liczbą tęczowych pasm, opalizujących, równoległych, ciągnących się w nieskończoność we wszyst- kich kierunkach, tak że nie mógł już na nie patrzeć — to groziło szaleństwem. — Struktura Higgsa Archiwum — podjął wartownik — zobrazowana i uproszczona. Uproszczona! - przebiegło Guilfordowi przez głowę. To też zniknęło. Przez chwilę niebo było całkowicie czarne. — Gdybyś znalazł się poza Archiwum, zobaczyłbyś właś- nie coś takiego — oznajmił wartownik. Archiwum: nieskazitelna, zamknięta kula ponurego pomarańczowego światła, która wypełniała horyzont na zachodzie i odbijała się w nieruchomych wodach zatoki. - Obejmuje wszystko, czym kiedykolwiek była Gala- ktyka - powiedział cicho wartownik. - A przynajmniej było tak do inwazji psjonów. Ta smuga czerwonego świat- ła nad wzgórzami, Guilfordzie, to ostatni ślad pierwot- nego kształtu Galaktyki, z wszystkimi jej gwiazdami, cy- wilizacjami, głosami i możliwościami - olbrzymia czarna dziura pochłaniająca kilka martwych popiołów. - Czarna dziura? - zdołał wykrztusić Guilford. — Osobliwość, materia tak gęsta, że nic, nawet światło nie może się z niej wymknąć. Widzisz promieniowanie wtórne. Guilford milczał. Czuł, jak do otaczającej go skorupy spokoju dobija się ogromny strach. Jeśli wartownik mó- wił prawdę, ta masa na firmamencie zawiera jego prze- szłość i przyszłość; czas kruchy, niepewny, podatny na atak. Ten dymiący popiół stał się tabliczką, na której bo- gowie zapisali światy. Wystarczy źle umiejscowić jeden atom, a następują zderzenia planet. Na tejże tabliczce zapisali Lily i Caroline, Abby i Ni- cholasa... i Guilforda. Na chwilę go z niej wyciągnięto, jak liczbę, wahającą się pomiędzy jedynką a zerem. Dusze jak kredowy pył, pomyślał. Spojrzał na wartow- nika. - Czego ode mnie chcesz? - Już o tym kiedyś rozmawialiśmy. - Chcesz, żebym został żołnierzem w twojej bitwie. - Może się zdziwisz, ale są rzeczy, które ty możesz zrobić w ontosferze, ja zaś nie. Proszę cię o pomoc. - Pomoc! - Wytrzeszczył oczy na matową poświatę Ar- chiwum. - Nie jestem bogiem! Nawet jeśli spełnię twoje życzenia, co z tego wyniknie? - Nic, jeśli będziesz sam. Ale takich jak ty są miliony na milionach światów, a przybędą kolejne miliony. - Więc dlaczego tracisz czas ze mną? - Jesteś równie istotny jak wszyscy inni. Masz zna- czenie, Guilfordzie, bo ważne jest każde życie. - To zabierz mnie do domu, gdzie będę mógł opieko- wać się Abby i Nickiem. Chyba nic im się nie stało? Starał się zebrać okruchy wspomnień. Pamięć przypomniała potłuczoną szybę... - To niemożliwe - odparł wartownik. - Nie jestem wszechmocny. Jeśli mnie za takiego bierzesz, popełniasz błąd. - To co z ciebie za bóg? - Żaden bóg, Guilfordzie. Narodziłem się ze śmiertel- ników jak ty. - Milion łat temu. - O wiele wcześniej. Ale nie mogę manipulować on- tosferą tak, jak proponujesz. Nie umiem napisać na nowo przeszłości... a tylko ty możesz wpłynąć na kształt przy- szłości. - Wstał. W sposobie bycia wartownika była jakaś godność, któ- rej Guilford nie widział w sobie. Przez chwilę zdawało mu się, że dostrzega coś za nim... nie patrzył na prze- strzał, lecz poza skromnymi pozorami dostrzegał coś go- rącego i ogromnego jak słońce. To nie człowiek, myślał Guilford. Może kiedyś był czło- wiekiem, nawet Guilfordem Lawem. Ale teraz był inną istotą. Chodzi wśród gwiazd tak, jak ja mógłbym w jakiś słoneczny dzień wejść do Fayetteville, stwierdził w duchu. - Pomyśl o stawce tej gry. Jeśli przegramy bitwę, two- ja córka popadnie w niewolę, a wnuki posłużą za inku- batory czegoś zupełnie bezdusznego. Zostaną pożarte, i to całkowicie dosłownie. To rodzaj śmierci, po której nie ma zmartwychwstania. Nick, pomyślał Guilford. Nick ukrywający się za ka- napą w salonie... - A jeśli przegramy wszystkie bitwy - ciągnął war- townik - wszystko, cała przeszłość i przyszłość, wszystko, co kochałeś lub mogłeś kiedyś kochać, zostanie rzucone na pastwę szarańczy. - Powiedz mi jedną rzecz. Tylko jedną. Dlaczego to wszystko zależy właśnie ode mnie? Nie jestem nikim szcze- gólnym, sam wiesz, jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz. Dlaczego nie znajdziesz sobie kogoś innego? Inteligentniej- szego? Obdarzonego siłą pozwalającą patrzeć, jak dzieci starzeją mu się i umierają. Boże drogi, zawsze chciałem tylko takiego życia jak wszyscy: zakochać się, mieć dzieci, założyć rodzinę, której będzie na mnie zależało na tyle, by urządzić mi przyzwoity pogrzeb... - Stoisz jedną nogą w jednym, a drugą w innym świe- cie. Po części jesteś taki jak ja, jak Guilford Law, który zginął we Francji. Ale jesteś też kimś wyjątkowym: owym Guilfordem Lawem, który był świadkiem Cudu. Dzięki temu w ogóle możliwa jest nasza rozmowa. Guilford spuścił głowę. - Byliśmy podobni przez jakieś dziewiętnaście czy dwa- dzieścia spośród setek milionów lat? To nieznaczący uła- mek. - Jestem od ciebie o niebo starszy. Ale nie zapomnia- łem, co czuje człowiek, który trzyma karabin w błotni- stym okopie. Który boi się śmierci, wątpi w rozsądek ca- łego przedsięwzięcia, czuje uderzenia kul, ból, przeżywa agonię. Nie podoba mi się, że muszę prosić cię, byś po- szedł na jeszcze okropniejszą wojnę. Ale obaj nie mamy wyboru. - Pochylił głowę. - To nie ja stworzyłem Nie- przyjaciela. Nick za kanapą. Abby skulona na nim, ochraniająca go. Końskie włosie, bawełna, zapach prochu i... i... Krwi. - Mogę ci tylko zaproponować - mówił ponuro war- townik - jeszcze więcej cierpienia. Przykro mi. Jeśli wró- cisz, zabierzesz mnie ze sobą. Moje wspomnienia. Bou- resches, okopy, strach. - Mam jedno życzenie - powiedział Guilford. Czuł żal wzbierający w nim niczym balon na rozgrzane powietrze. - Jeśli cię posłucham... - Nie mam niczego w zamian. - Chcę umrzeć. Nie chcę żyć wiecznie. Pragnę zesta- rzeć się i umrzeć jak człowiek. Czy proszę o zbyt wiele? Wartownik umilkł. Pakiety Turinga pracowały niestrudzenie, żeby pode- przeć walące się podstruktury Archiwum. Pseudożycie parło do przodu, wycofywało się i znów parło na tysiącu frontów. Archiwum zalała druga fala kodów wirusowych skie- rowanych na solidnie chronione sekwencje zegarowe pseu- dożycia. Noosfery liczyły na przerwanie ciągłości czasowej psjo- nów, na oderwanie ich od zegara Higgsa ontosfery. Plan był śmiały, lecz niebezpieczny; strategia mogła obrócić się przeciwko nim. Świadomość czekała: nieskończenie cierpliwa, nieskoń- czenie przerażona. KSIĘGA CZWARTA JESIEŃ 1965 Kto widzi różnorodność, nie widząc jedności, ten błądzi od śmierci do śmierci upaniszada Katha ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Takich jak on były setki, pracowali przy transalpej- skiej linii kolejowej. Mieli karty związku zawodowego robotników kolejo- wych. Wdzierali się w góry za pomocą trotylu, przerzucali mosty nad wąwozami, przybijali szyniakami tory. Pra- cowali jako inżynierowie i tragarze, oliwili urządzenia, byli maszynistami i ładowaczami. Gdy brakowało pracy, przepadali na całe miesiące w pustkowiach. Albo z równą łatwością w mrocznych slumsach Tilson czy Nowego Pittsburgha nad Renem. Byli samotni i milczący. Nie mieli przyjaciół ani ro- dzin. Nie wyglądali na szczególnie starych (trudno było określić ich wiek), lecz starość otaczała ich jak aura. Po- ruszali się, jakby oszczędzali siły, co sugerowało jakąś straszliwą, ponurą cierpliwość. Karen Wilder znała ten typ. Widziała ich już wielu. I ostatnio widywała ich więcej niż zwykle. Karen była barmanką w Schaffhausen Grill w mia- steczku Randall leżącym na Nowych Terytoriach Wewnętrz- nych. Przebywała tu od pięciu lat, kiedy to przywędro- wała bez grosza przy duszy, szukając pracy, z górniczego miasta w Pirenejach. Znała swój fach i postawiła właś- cicielowi lokalu stanowcze warunki. Kucharz trzymał rę- ce przy sobie i nie musiała chodzić z gośćmi na piętro. (Chociaż to stopniowo przestawał być problem, jako że w zeszłym roku skończyła czterdziestkę. Propozycje nie ustawały, ale było ich jakby coraz mniej). Randall było niewielką stacyjką na linii kolejowej Ren- Zagłębie Ruhry. Wielkie pociągi towarowe przejeżdżały tędy dzień w dzień, wioząc węgiel do Tilson, Carver i No- wego Drezna. Za wodospadem tory krzyżowały się z Au- tostradą Wewnętrzną. Węzeł kolejowy rozrósł się znacz- nie w ciągu kilku ostatnich lat. Do miasta przybyło trochę porządnych rodzin. Ale Randall było wciąż miejscowością przygraniczną, a na mocy ustawy o osadnictwie i imigra- cji cały czas napływali tu rozbitkowie z całego świata. Karen przekonała się, że ci nowi sprawiali kłopoty: kłócili się, zawsze gotowi wszcząć burdę. Wolała towarzystwo starych bywalców, nawet (a może zwłaszcza) tych mil- czących jak Guilford Law. Poznała go w dniu, w którym po raz pierwszy zjawił się w barze - nie jego imię, lecz typ. Był starym bywalcem najczystszej próby. Chudy, nie- mal wynędzniały. Wielkie łapy. Bardzo stare oczy. Karen kusiło, by spytać, co te oczy widziały. Ale nie był szczególnie wylewny. Zachodził tu od roku, może od półtora. Pojawiał się wieczorem, zjadał skromny posiłek, wypijał co nieco. Karen miała wrażenie, że przy- padła mu do gustu — zawsze zamienił z nią słowo o po- godzie lub najnowszych wieściach. Gdy rozmawiali, po- chylał się ku niej jak słonecznik ku słońcu. Ale potem zawsze szedł na piętro z kurwami. Dzisiaj było inaczej. W połowie września do Schaffhausen schodzili się pra- wie wyłącznie miejscowi. Letni goście: drwale, hodowcy węży oraz biedniejsi turyści wyjechali w cieplejsze strony. Właściciel, chcąc zatrzymać klientów, zatrudnił zespół jaz- zowy z Tilson, ale muzycy słono kosztowali i mieli nie- pohamowaną skłonność do kobiet, pijany trębacz zaś lubił wygrywać gamy na miejskim rynku o świcie. Tak więc szybko się to skończyło. Z końcem września do Schaffhau- sen powrócił zwykły spokój. Wtedy zaczęli się pojawiać starzy bywalcy. (Niektórzy nazywali ich Starcami). Z początku nie zwracało to ni- czyjej uwagi. Tego pokroju ludzie przewijali się przez Randall bez przerwy; wynajmowali jakiś stary pokoik, by po pewnym czasie pójść swoją drogą. Płacili rachunki, nie zadawali pytań, nie żądali wyjaśnień. Byli elementem krajobrazu, jak dzikie węże, które pasły się na południo- wych wzgórzach. Ale ostatnio zatrzymywali się tu na dłużej niż zwykle i pojawiało się ich więcej; siadali w Schaffhausen zbici w gromadki i przyciszonymi głosami spierali się o Bóg wie co; Karen, mimo najszczerszych chęci, była bardzo zaintrygowana. Dlatego gdy Guilford Law usiadł przy szynkwasie i za- mówił drinka, podała mu go i zapytała: - Czy w mieście odbywa się jakiś zjazd? Grzecznie podziękował, po czym odparł: - Nie wiem, o czym pani mówi. - Bujać to my, ale nie nas. Obrzucił ją bacznym spojrzeniem. - Karen, dobrze pamiętam? - Aha. - Tak, panie stary znajomy, właśnie tak mam na imię, dorzuciła w nyślach. - Wiesz co, Karen, zadajesz trudne pytania. - Czyli mam się nie wtrącać. Ale coś się kroi. - Czyżby? - Jak się ma oczy, to się widzi. Zeszły się tu dzisiaj wszystkie chyba kolejowe szczury i leśne wszy z Teryto- riów. Nie da się ukryć, że rzucacie się w oczy. Jak wygłodniałe i zbite zwierzę, które nie chce zdech- nąć, pomyślała. Ale tego mu już nie powiedziała. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że mężczyzna zacznie się zwierzać. Na jego twarzy pojawił się wyraz tak czystej ludzkiej samotności, że Karen poczuła, jak za- czyna jej drżeć dolna warga. Ale zamiast tego powiedział: - Jesteś bardzo ładną dziewczyną. - Po raz pierwszy od jakichś piętnastu lat ktoś na- zwał mnie dziewczyną, panie Law. - Idzie ciężka jesień. - Naprawdę? - Możliwe, że nie zobaczymy się przez dłuższy czas. Ale coś ci powiem. Jeśli wrócę na wiosnę, może tu do ciebie zajrzę. Chyba że ci to przeszkadza. - Chyba nie. Do wiosny jeszcze daleko. - A jak nie wrócę... Skąd? - pomyślała. Czekała, żeby dokończył. Ale tylko wychylił drinka i potrząsnął głową. Nazwał ją ładną dziewczyną. Codziennie dostawała tuzin komplementów od facetów, którzy byli pijani lub niezobowiązująco się nią intereso- wali. Komplementy były bez znaczenia. Ale słowa Guil- forda Lawa nie opuszczały jej przez cały wieczór. Takie proste, myślała. Takie smutne i dziwne. Może do niej zajrzy... i może nie będzie jej to prze- szkadzać. Tego dnia dopił alkohol i wrócił do siebie sam, chwie- jąc się jak zranione zwierzę. Wpiła w niego wzrok. Od- wrócił głowę. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Lily skończyła pracę o wpół do piątej i pojechała auto- busem do Muzeum Narodowego. Dzień był zimny, pogodny, powietrze czyste. Autobus wypełniali ponurzy robotnicy, mężczyźni w garniturach z samodziału i zmiętych kapeluszach. Żaden nie miał po- jęcia o zbliżającej się wojnie na niebiosach. Jak znała ży- cie, zależało im tylko na kieliszku, kolacji, a potem znowu kieliszku. Później dzieci pójdą spać, oni zaś będą siedzieć przed telewizorem, oglądając program jednej z dwóch pub- licznych telewizji, a przed snem może jeszcze wypiją kie- liszek. Zazdrościła im. W muzeum prezentowana była wystawa monograficz- na, reklamowana na ogromnych transparentach wywie- szonych niczym feudalne sztandary nad wejściem: PRZEMIANA EUROPY Zrozumieć Cud Słowa „Cud" użyto chyba, by dogodzić gustom stron- nictw religijnych. Ona wolała nazywać kontynent Dar- winią, tą starą nazwą wymyśloną przez gazety Hearsta. Nikt nie rozumiał już jej ironicznej wymowy; wszyscy zgadzali się, że Europa miała własną archeologię, a Lily potrafiła sobie wyobrazić młodego Karola Darwina, który zbiera w bagnach nad Renem chrabąszcze i rozwiązuje tajemnicę kontynentu. Choć niekoniecznie dociera do ta- jemnicy głównej. Wysiadła z autobusu, zanurzyła się w chłodne powie- trze, a potem w zalane fluoryzującym blaskiem wnętrza muzeum. Ekspozycja była ogromna. Lily zignorowała znakomitą większość eksponatów, kierując się prosto ku szklanej gab- locie poświęconej ekspedycji Fincha z 1920 roku i krót- kiemu konfliktowi angielsko-amerykańskiemu. Umiesz- czono tu egzemplarze starych kompasów, pras do roślin, teodolitów, prymitywną tabliczkę odnalezioną wiele lat później nad Renem za Jeziorem Bodeńskim: „Pamięci do- ktora Thomasa Marklanda Gillvany'ego". Zdjęcia człon- ków ekspedycji: Prestona Fincha, idiotycznie sztywnego w korkowym hełmie; chudego Avery'ego Kecka; nieszczęs- nego Gillyan/ego; biednego męczennika Johna Wattsa Sul- livana... Nie przedstawiono Diggsa, kucharza, ani Toma Comptona, ale oto ujrzała swego ojca, Guilforda Lawa, z jednodniowym zarostem i we flanelowej koszuli. Foto- grafia z wcześniejszej wyprawy nad rzekę Gallatin: za- sępiony młody człowiek z aparatem pudełkowym i brud- nymi paznokciami. Dotknęła gabloty czubkiem palca. Nie widziała ojca od dwudziestu lat, od tamtego okropnego poranka w Fayette- ville, gdy wschodzące słońce oświetlało morze krwi. Nie zginął. Rany, mimo że poważne, goiły się błyska- wicznie. Trzymano go pod nadzorem w szpitalu powia- towym w Oro Delta: policja chciała uzyskać od niego wyjaśnienia na temat śmierci Abby, Nicholasa, trzech nie- znanych mężczyzn i szeryfa Carlyle'a. Ale doszedł do sie- bie o wiele wcześniej, niż spodziewali się lekarze; opuścił szpital w czasie nocnej zmiany, obezwładniwszy uprze- dnio strażnika. Wydano list gończy, ale był to właściwie pusty gest. Zbiegowie przepadali na kontynencie bez śladu. Ciągle gdzieś tam się kręcił. Wiedziała o tym. Starcy od czasu do czasu nawiązy- wali z nią kontakt. Zdawała im wtedy sprawozdanie z tego, czego dowiedziała się jako sekretarka w biurze Matthew Crane'a — opętanego przez demony urzędnika Departa- mentu Obrony - a oni zapewniali, że jej ojciec żyje. Gdzieś jest, udaremnia nadejście Apokalipsy. Powtarzali, że czas nadchodzi. Lily przystanęła przed podświetlaną dioramą. Oto skamielina darwińskiego dwunoga - nie pamięta- ła czy też nie mogła poprawnie wymówić łacińskiej na- zwy - dwunogiego i czterorękiego potwora, który graso- wał na europejskich równinach jeszcze w epoce lodowcowej. Szkielet na dioramie miał osiem stóp wysokości, solidny kręgosłup brzuszny, do którego niegdyś przyczepione były pasma mocnych mięśni, dobrze sklepioną czaszkę, ostre jak brzytwa zęby. Obok znajdowała się rekonstrukcja - pokryta chitynowym pancerzem, ze szklanymi oczami i nierównymi szponami długości kuchennych noży, któ- rymi rozrywał gardło węża futerkowego. Eksponat muzealny, tak samo jak zdjęcie Guilforda Lawa; ale Lily wiedziała, że zarówno zwierzę, jak i jej ojciec ciągle żyją. - Niedługo zamykamy, proszę pani. To nocny strażnik, niski mężczyzna z obwisłym brzu- chem i oczami znacznie starszymi od reszty twarzy. Mó- wił przez nos. Nie wiedziała, jak ma na imię, chociaż spo- tykali się dość często i zawsze w takich okolicznościach. Był jej kontaktem. Jak zwykle wcisnęła mu do ręki książkę. Kupiła ją dzień wcześniej w jakimś supermarkecie w Arlington. Było to dzieło popularnonaukowe, zatytułowane Nowe spojrze- nie na kanały marsjańskie, z najnowszymi fotografiami z Palomar, ale Lily zdążyła tylko rzucić na nie okiem. Między karty powkładała fotokopie dokumentów, które zdobyła w pracy. - Ktoś jej chyba zapomniał - odezwała się. Strażnik wziął książkę w mięsistą rękę. - Zaniosę Zagubionym i Znalezionym. Tę uwagę słyszała tyle razy, że zaczęła uważać „Za- gubionych i Znalezionych" za jeszcze jedno określenie Starców, Weteranów, Nieśmiertelnych: Zagubieni i Zna- lezieni. - Dziękuję. - Przed wyjściem zdobyła się jeszcze na uśmiech. Starość, myślał Matthew Crane, przypomina akt spra- wiedliwości. Nie tylko się przydarza, ale wszyscy muszą ją dostrzec. ,. Wynalazł wiele sposobów, dzięki którym jego młodość nie rzucała się zanadto w oczy. Raz do roku - jesienią - zamykał się w swojej mar- murowej łazience, brał prysznic, wycierał się do sucha i zasiadał przed lustrem z pincetą, po czym wyrywał sobie włosy na głowie, by stworzyć wrażenie, że powoli łysieje. Bogowie &ie raczyli znieczulać go na czas tego zabiegu, ale przyzwyczaił się do bólu. Gdy kończył, brał brzytwę i wycinał w twarzy kilka nowych bruzd. . . Metoda wymagała delikatności. Ciąć należało głęboko (ale niezbyt) i gęsto. Na przykład, tuz przy kąciku oka. Wystrzegał się naruszenia gałki ocznej, kierując ostrze w stronę policzka. Na chwilę pojawiała się krew. Wytrzeć i powtórzyć. Po trzecim lub czwartym cięciu uparcie nie- śmiertelne ciało tworzyło bliznę. Artyzm. Zdawał obie oczywiście sprawę, jak to wygląda w oczach niewtajemniczonych-przerażająco. Ciąć, wytrzeć, znowu ciąć. Jak chirurg, który przeprowadza operację czaszki na zwłokach, starając się nie naruszyć nerwów biegną- cych pod skórą. Pewnego razu musiał przeciąć nerw, bo przez kilka dni opadała mu dolna warga, az jeden z jego asystentów spytał, czy nie miał przypadkiem zawału. De- likatna robota, wymagająca cierpliwości i pewnej ręki. Narzędzia trzymał w skórzanej torbie, którą zamykał w apteczce; Zestaw Kosmetyczny Nieśmiertelnych: nowe brzytwy, osełka, waciki, pincety. Do nadania skórze szorstkości przydawał się papier ścierny. Szczególnie dziesiątka, którą stosował, dopóki pory nie podchodziły krwią. Tej iluzji nie będzie można oczywiście utrzymywać w nie- ończc^ Nip hprt7Ae iednak takiej potrzeby. Wkrótce nastąpi decydujący zwrot w wojnie; zrzucą maski; za sześć miesięcy, za rok... wszystko się zmieni. Tak mu właś- nie obiecano. , Odłożył brzytwę, oczyścił ostrze, zmył krew z umywal- ki, spuścił zakrwawione waciki w klozecie. Zadowolony z wykonanej pracy, zbierał się już do wyjścia, gdy zauwa- żył coś dziwnego. Nie miał paznokcia na palcu wskazują- cym lewej ręki. Zamiast niego zobaczył różowe, wilgotne ciało. Dziwne. Nie pamiętał, żeby go gdzieś stracił. Nie czuł bólu. Wyciągnął obie dłonie i obejrzał je głęboko zaniepo- kojony. Odkrył jeszcze dwa obluzowane paznokcie, na kciuku i małym palcu prawej ręki. Na próbę podważył paznokieć na kciuku. Oderwał się od ciała z wilgotnym, obrzydli- wym mlaśnięciem i wpadł do umywalki, gdzie błyszczał na tle porcelany niczym skrzydło chrabąszcza. No cóż, pomyślał, to coś nowego. Jakaś choroba skóry? Na pewno przejdzie. Paznokcie odrosną. Tak jak zawsze. Był nieśmiertelny. Ale bogowie nie mieli na ten temat nic do powiedzenia. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Ostatnią klientką Eliasa Vale'a była staruszka z Ka- raibów, która umierała na raka. Miała na imię Felicity i przyszła w jesiennym deszczu na swoich patykowatych nogach do zaniedbanego apar- tamentu Vale'a w dzielnicy Węglowej Nowego Drezna. Mia- ła sukienkę w kwiaty, która wisiała na niej niczym za- padający się namiot. Guzy - podpowiadali mu bogowie - zaatakowały już jej płuca i jelita. Spuścił rolety okien wychodzących na mokrą ulicę, mrocz- ne twarze, fabryczne kominy i gryzące powietrze. Gdy za- padał półmrok, siedemdziesięcioletnia Felicity westchnę- ła. Widok zmasakrowanej twarzy Vale'a wstrząsnął nią. Vale ucieszył się z tego. Strach i nabożna cześć dobrze czuły się w swoim towarzystwie. - Czyja umrę? - zapytała Felicity słabym głosem, w któ- rym wciąż jeszcze słychać było hiszpański akcent. Do postawienia takiej diagnozy nie trzeba było spiry- tysty. Pierwszy lepszy uczciwy laik powiedziałby z miej- sca, że jej dni są policzone. Aż dziw, że zdołała wspiąć się na piętro do gabinetu Vale'a. Naturalnie, nie przyszła jednak po prawdę. Usiadł po drugiej stronie drewnianego stolika, pod któ- rego krótszą nogę wsunął księgę z wykresami astrologicz- nymi. Żółte oczy Felicity błyszczały w wodnistym świetle. Vale wyciągnął do niej miękką, pulchną dłoń. Jej ręka była chuda, pergaminowa skóra okrywała bladą dłoń. - Ma pani ciepłą rękę - stwierdził. - A pan zimną. - Ciepłe ręce to dobry znak. To życie, Felicity. Wsłu- chaj się w nie. To wszystkie dobre dni, które przeżyłaś, przepływające przez twoje ciało niczym prąd. Spanish Town, Kingston, statek do Darwinii... mąż, dzieci, wszystkie są pod skórą. - Jak długo jeszcze? - spytała surowo. Bóg Vale'a nie interesował się tą kobieta. Liczyło się tylko piętnaście dolarów za konsultacje. Istniała tylko po to, by wypchać mu kiesę, nim Elias wyruszy pociągiem na spotkanie Armagedonu. Niekoniecznie gotowy. Ale jej współczuł. - Czujesz tę rzekę, Felicity? Rzekę krwi? Żelaza i po- wietrza, spływającą z serca, gdzieś w wysoko w górach, do delty palców dłoni i stóp? Zamknęła oczy i wzdrygnęła się lekko, czując ucisk jego palców na swoim nadgarstku. - Czuję - szepnęła. - To potężna stara rzeka, Felicity. Szeroka jak Ren. - Gdzie wpływa... w końcu? - Do morza - odparł łagodnie Vale. - Jak wszystkie inne rzeki. - Ale... jeszcze nie teraz? - Jeszcze nie. Jeszcze nie wyschła. - Czuję się bardzo kiepsko. Czasami rano nie mogę zwlec się z łóżka. - Nie jesteś już młoda, Felicity. Pomyśl o dzieciach, które wychowałaś. Michael, budujący mosty w górach, i Con- stance, sama mająca prawie dorosłe dzieci. - I Carlotta — wymamrotała z zamkniętymi oczami. - I mała Carlotta, pulchna i piękna jak dzień, w któ- rym zmarła. Czeka na ciebie, Felicity, ale jest cierpliwa. Wie, że jeszcze nie przyszła pora. - Jak długo? - Do końca świata - odparł. Czyli niedługo. - Ile? Otrzeźwiła go ta jej natarczywość. W tym worku gna- tów i przegniłej tkanki siedziała wciąż silna kobieta. - Dwa lata - oświadczył. - Może trzy. Wystarczy, że- by zobaczyć, jak usamodzielniają się dzieci Constance. Że- by zrobić wszystko, co trzeba. Westchnęła z głęboką ulgą i wdzięcznością. Jej oddech śmierdział jak sklep rzeźnika na Hoover Lane, tam gdzie trupy baranów wieszano na wystawie niczym choinkowe ozdoby. - Dziękuję. Dziękuję, doktorze. Umrze przed końcem miesiąca. Włożył zwitek banknotów do kieszeni i sprowadził ją po schodach. Dworzec kolejowy w Nowym Dreźnie był pokrytym sa- dzą rozległym placem, oświetlonym ostrymi fabrycznymi latarniami zawieszonymi na metalowych słupach. W tle — niczym kamienie nagrobne — wznosiły się miejskie wie- żowce, parujące deszczem. Vale ubrał się na ciemno. Do torby z materiału zapa- kował kilka przedmiotów. Pieniądze wszył w pasek, któ- rym się opiął. W fałdach spodni ukrył pistolet. Przepełzł pod dziurawą siatką ogrodzenia, brudząc so- bie spodnie w błocie. Na ubitej ziemi, popiele i węglowym pyle tworzyły się kałuże pokryte tęczami oleju. Czekał prawie godzinę, trzęsąc się z zimna, nim na pobliski tor wtoczono pociąg, który miał odjechać w głąb kontynentu. Dieslowski silnik zaczynał się rozpędzać, reflektory kroi- ły ciemność przecinaną smugami deszczu. Naprzód, nakazał sobie w myślach Vale. Biegiem. Czuł, jak bóg ponagla go, ale nie chodziło o złapanie tego konkretnego pociągu. Dzieje ludzkości zbliżały się do punktu zerowego, i to chyba szybciej, niż przypuszczali bogowie. Vale'a czekała robota. Zjawił się w tej dziurze z określonego powodu. Wrzucił torbę na podłogę wagonu towarowego i wsko- czył w ślad za nią. Przetoczył się po podłodze, odginając palce lewej dłoni. - Niech to szlag - zaklął szeptem. Oparł się plecami o przeciwległą ścianę. Wagon był ciemny i śmierdział starymi ładunkami: zgniłym sianem, wiezionymi na rzeź wężami i bydłem. Za otwartymi drzwia- mi mignęły jaskrawe światła dworca. Nie był sam. W odległym kącie siedział jakiś człowiek, widoczny w błyskach światła. Vałe sięgnął odruchowo po pistolet. Ale w przebłysku latarni zorientował się, że męż- czyzna jest stary, zaniedbany, ma pusty wzrok i najpew- niej upił się jakimś środkiem dezynfekującym lub wodą ko- lońską. Towarzystwo niezbyt przyjemne, ale niegroźne. - Witaj, nieznajomy - zagadnął tamten. - Daj mi spokój - warknął Vale. Czuł na grzbiecie brzemię całego życia. Po opuszcze- niu Waszyngtonu spędził w zapomnieniu wiele lat, pro- wadził życie na uboczu, na peryferiach wielu miast: No- wego Orleanu, Miami, Jeffersonville, Nowego Pittsburgha i Nowego Drezna. Nauczył się kilku rzeczy, które przy- dały się bogom, i nigdy nie brakowało mu jedzenia ani dachu nad głową, chociaż nie zawsze mu się przelewało. Podejrzewał, że trzymano go w rezerwie, że czekał na ostatnie wezwanie, ostatni sygnał, zwycięstwo bogów nad ludzkością. Zawsze dręczył go lęk: co będzie, jeśli nie dojdzie do bitwy? Jeśli skazany jest na nie kończący się łańcuch ta- nich pokoi, wyznania impotentów, umierających kobiet i po- grążonych w żałobie mężów, płytkich uciech dostarcza- nych przez tani alkohol i turecką heroinę? Już niedługo, szeptał bóg. Albo jego tajemny głos we- wnętrzny. Ostatnio nie potrafił ich rozróżnić. Niedługo. Niedługo. Pociąg zagłębiał się ze stukotem w kontynent, mijając ociekające deszczem drzewa meczetowe i lasy sosny szał- wiowej, przemierzając stalowe mosty śliskie od jesiennej mgiełki; kierował się na dziki wschód, w stronę Arma- gedonu. Zbudził go blask słońca, na którego tle zobaczył mene- la. Odsunął się w popłochu od śmierdzącego starca i sięg- nął po broń. Tamten wycofał się i podniósł brudne ręce w pokojowym geście. - Spokojnie! Nic się nie dzieje! Pociąg pędził przez rozświetlony las. Za drzwiami wi- dać było górski stok opadający ku omszałej rzece. - Tylko się, kurwa, nie zbliżaj! - krzyknął Vale. - Skaleczyłeś się w rękę, przyjacielu - oznajmił włó- częga. - To moja sprawa. - Nie wygląda to najlepiej. - Do wesela się zagoi. - Skręcił rękę, gramoląc się wczo- raj do wagonu. Nie bolała. Ale wyglądała dziwacznie. Brakowało czterech paznokci. Ciało było nienaturalnie blade. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Przybywali z wybrzeża i z głębi lądu; z Tilson, Jef- fersonville, Nowego Pittsburgha i tysiąca mniejszych mia- steczek; z Alp, Pirenejów, punktów orientacyjnych na Te- rytoriach. Zbierali się niczym tajemna armia w miejscach, gdzie drogi zbiegały się z liniami kolejowymi, w dziesiąt- kach wsi i gospod na rozdrożach. Nieśli własne uzbroje- nie: strzelby, pistolety, karabiny. Amunicja przyjeżdżała w skrzyniach do węzłów kolejowych w Randall i Perse- verance, gdzie przeładowywano ją na wozy i ciężarówki, które rozwoziły ją do arsenałów pod namiotami, skrytych w leśnych gąszczach. Artylerzyści przybywali w przebra- niu rolników, ukrywając działa w sianie. Przez ostatni rok Guilford Law chodził na rekonesan- se. Znał każdą piędź ziemi okolicznych dolin i wzgórz. Szedł znaną sobie drogą do Miasta Demonów, bacznie wy- patrując w lesie jakichkolwiek śladów wroga. Pogoda ustaliła się, chłodna, lecz dość słoneczna. Drze- wa meczetowe nie zrzucały kanciastych liści, tylko z upły- wem czasu szarzały. Ściółka — butwiejące rośliny, pokryte wielobarwną pleśnią — ukrywała jego ślady. Zanurzał się w pachnący cynamonem cień, przemykał przez wąskie smu- gi słonecznego blasku. Jego sięgająca kolan kurtka była zro- biona z garbowanej skóry, pod nią trzymał pistolet maszy- nowy. Miasta Demonów nie zaznaczono na żadnej mapie. W po- bliżu nie przebiegały żadne drogi publiczne. Nie wspo- minały o nim mapy topograficzne i lotnicze, ziemia ani klimat nie nęciły drwali czy osadników. Prywatne samo- loty, zwłaszcza popularne na Terytoriach niewielkie pła- towce Winchestera, czasami nad nim przelatywały, lecz piloci nie widzieli nic szczególnego. Lesista dolina znik- nęła z ludzkiej świadomości w ciągu lat, które upłynęły od momentu, gdy ekspedycja Fincha o mało co ujawniłaby jej istnienie. Ludzkie oczy jej nie dostrzegały. Z Guilfordem było inaczej. Teraz uważaj, upomniał się. Teren wznosił się szere- giem częściowo porośniętych lasem grzbietów. Na tych krę- gosłupach starożytnej skały byłby aż nadto widoczny. Być może nie przez przypadek zachodził miasto od stro- ny tego samego wzgórza, z którego zobaczył je po raz pierw- szy niemal pięćdziesiąt łat temu. Ale nie: widział je jeszcze wcześniej... gdy rozkwitało, dziesiątki tysięcy lat wcześniej; granitowe bloki świeżo wycięte w korpusie gór, aleje, a na nich tłum potężnych dwunogów, awatarów psjonów. Były wynikiem ewolucji, w toku której bezkręgowce dłużej wymyślały kręgosłup, dziejów, które zupełnie unicestwiłyby starą Ziemię, gdyby nie interwencja galaktycznego Umysłu. Bitwy po trosze wygrane, myślał Guilford, po trosze przegrane. W cen- trum tej nowej Europy psjony zostawiły otwór w ziem- skiej powłoce, Studnię, maszynę, która łączyła się bez- pośrednio z aktywnymi kodami Archiwum; stąd już nie- długo ponownie wyłonią się psjony, by zasiedlić pożeraną Ziemię. Tutaj i na milionie innych planet Archiwum. Teraz, w przeszłości i w przyszłości. Wszystkie te wspomnienia należały w pewnym sensie do Guilforda, ale były niewyraźne, krótkotrwałe, niepeł- ne. Zdawał sobie sprawę z własnych ograniczeń. Był kru- chym naczyniem. Zastanawiał się, czy uniesie to, co wleje w niego ten bóg-Guilford. Leżał na szczycie wzgórza i przez gąszcz pokrzyw ob- serwował miasto. Słyszał szum wiatru w łodygach, czuł muszki siadające mu na włoskach rąk. Słuchał własnego oddechu. Miasto Demonów odnawiało się. Psjony nie wyszły jeszcze ze Studni, lecz ulice były znowu zamieszkane, tym razem przez ludzi opętanych przez demony. To także weterani, pomyślał Guilford. Po- dobnie jak gromadzący się w lasach Starcy, ci mężczyźni" również zginęli pod Ypres, nad Marną lub na morzu - zmarli w jednym świecie, żyli w drugim. Byli przewod- nikami, przez które odbywała się komunikacja między Ar- chiwum a jego ontosferą. Pozbawieni sumień, stanowili doskonałe media dla psjonów. Byli Obrońcami Miasta De- monów, uzbrojonymi obrońcami. Przybywali tu w poje- dynkę lub parami od wielu miesięcy. Guilford liczył namioty, usiłował wypatrzyć okopy i sta- nowiska artylerii. Jasne, łagodne słońce rzucało na mia- sto cienie chmur. Kopułę Studni oczyszczono ze śmiecia. Była teraz doskonale widoczna, z jej pękniętej skorupy wydobywał się na jesienne powietrze pióropusz pary. Guilford naszkicował w kieszonkowym notesie okopy, zaznaczając najsłabsze punkty, które można zaatakować z lesistych stoków. Czas biegnie szybko, upomniał się. Pa- kiety Turinga wykonały swoje zadanie. Wróg nie jest aż tak dobrze przygotowany. Lecz okopali się porządnie, tworząc koncentryczne krę- gi umocnień i drutu kolczastego, począwszy od zrujno- wanego obwodu miasta, na Kopule Studni skończywszy. Nie pójdzie z nimi łatwo. Obserwował miasto w popołudniowym świetle, ale nie dostrzegł nic nowego... tylko te ulice - klepsydry, odmie- rzające czas przeciwko Ziemi. Wracał równie ostrożnie, jak przyszedł. Cienie groma- dziły się pod drzewami niczym woda. Myślał o Karen, barmance z Schaffhausen Grill w Randall. Co ona mogła w nim wiedzieć? Jestem stary jak skóra, myślał Guilford. Mój Boże, ja już prawie nie jestem człowiekiem. Mimo to wciąż nęciła go stara, znajoma fantazja o ludz- kim cieple... ale trąciła nostalgią i cierpieniem. Gdy znalazł się w obozie, zapadł już zmierzch. Na ko- lację było mięso z puszek, przejętych zapewne z jakiegoś frachtowca na Morzu Chińskim. Pośród drzew kłębili się Starcy: niektórzy nazywali siebie Duchami Żołnierzy. Był to oddział piechoty dowodzony przez Toma Comptona, któ- ry siedział z fajką nad brzegiem kamienistego potoku i przy- glądał się resztkom błękitu na niebie. Patrząc na Toma, Guilford nie mógł się wyzbyć uczu- cia, że spogląda na podwójnie naświetlone zdjęcie, na wie- lowarstwową klatkę pamięci; Tom był z nim pod Belleau Wood, gdy ich batalion maszerował rytmicznie wprost pod ogień nieprzyjaciela. Jako dwaj amerykańscy rekruci chcieli dać łupnia szkopom tak samo, jak ich dziadowie pokonywali armie Jeffersona Davisa, i nie całkiem wie- rzyli w istnienie kul, które na ich oczach dziesiątkowały szeregi niczym ostrze niewidzialnego sierpa. Inne wspomnienia, inni wrogowie: Tom i Lily, Abby i Nick... Nie ma między nami niedomówień, myślał, został tyl- ko odór krwi. Złożył sprawozdanie z wyprawy do miasta. - Pogoda powinna się utrzymać - stwierdził traper - przynajmniej jeszcze dzień. Nie wróży to najlepiej. - Wyruszamy dziś w nocy? - Jaszcze już pojechały. Nie licz, że się wyśpisz. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Lily uważała, że w ciągu piętnastu lat pracy w De- partamencie Obrony zdążyła poznać Matthew Crane'a. Był cywilnym „konsultantem", który większość czasu spędzał na obiadach z inspektorami Kongresu i podpisy- waniu dokumentów związanych z dotacjami rządowymi. Był wysoki, chudy, sympatyczny i miał rozległe koneksje. Jego trzy sekretarki i kilku asystentów nie mogło narze- kać na brak zajęć. Otrzymywał doskonałą pensję. Był rzecz jasna opętany przez demony, a prawdziwa praca Lily polegała na obserwowaniu go i przekazywaniu swych spostrzeżeń Starcom. Nie miała pojęcia, czy któ- rekolwiek było użyteczne albo ważne. Pewnie nigdy się tego nie dowie. W głębi ducha obawiała się, że zmarno- wała życie jako drobny szpieg działający na rzecz Bitwy, która nie rozegra się za jej życia i nie zostanie najpra- wdopodobniej rozstrzygnięta w ciągu wieków... eonów. Miała pięćdziesiąt lat i nie była zamężna, nigdy nawet się na to nie zanosiło. Nauczyła się żyć samotnie. Miało to swoje dobre strony. Jak na ironię polubiła Matthew Crane'a. Był uprzej- my, pełen rezerwy i punktualny. Nosił ubrania od krawca i przykładał do strojów wielką, zatrącającą o próżność wa- gę. Pod skorupą doskonałego opanowania wykryła w nim ludzką niepewność. Z drugiej jednak strony był, przynajmniej częściowo, wyrachowany, bezlitosny i nie do końca ludzki. Tego ranka pojawił się w biurze z rozwianym włosem, przyciskając lewą rękę do boku, i minął swój zespół bez słowa. Lily wymieniła z Barb i Carol, młodszymi sekre- tarkami, pełne troski spojrzenia, ale nic nie powiedziała. Starała się nie zadawać nigdy podstawowego pytania: Co będzie, jeśli odkryje, kim jestem? Strach towarzyszył jej od dawna. Crane umiał być czarujący. Ale wiedziała, że nie będzie się kierował litością. Zamknąwszy się w gabinecie, Matthew Crane zdjął ma- rynarkę, położył rękę na lakierowanym blacie biurka i pod- winął rękaw koszuli. Pod łokieć podłożył bibułę, w którą wsiąkała płynąca nieprzerwanie krew. Potknął się o fontannę w holu i jakimś sposobem za- drapał skórę na lewym przedramieniu. Krwawił. Tego się nie spodziewał. Odzwyczaił się od widoku własnej krwi. Jeśli to w ogóle była jego krew. Coś się tu nie zgadzało. Po pierwsze, miała dziwny odcień czerwieni. Była koloru ciemnej cegły, prawie brązowa. Błyszczało w niej coś na kształt ziaren miki. Była też lepka jak miód i pachniała trochę (może więcej niż trochę) amoniakiem. Krew, myślał gorączkowo Matthew Crane, nie powin- na mieć takich właściwości. Sama rana była niewielka, bardziej zadraśnięcie, i to zupełnie powierzchowne, tyle że wcale nie chciała się go- ić, a ciało tuż pod naskórkiem miało dziwaczną strukturę; nie wyglądało jak zwykły ludzki mięsień, przypominało raczej krwawiący plaster miodu. Połączył się z Lily i poprosił, żeby z apteki przysłali trochę waty i bandaż. - I proszę tego nie wyolbrzymiać. Tylko się zadrapa- łem - powiedział. ¦ - Tak, proszę pana - odparła po chwili milczenia. Crane odłożył słuchawkę. Kropla krwi kapnęła mu na spodnie. Zapach nasilał się. Coś w rodzaju środka, któ- rym stróż czyścił toalety. Dla uspokojenia zaczerpnął kilka razu tchu i przyjrzał się swoim dłoniom. Palce miał jak niemowlę, różowe i bez- kształtne. W nocy odpadł ostatni paznokieć. Szukał ich, rozżalony jak dziecko, lecz nie znalazł w zakrwawionej pościeli. Palce stóp nie straciły jeszcze paznokci. Tkwiły uwię- zionę w butach. Czuł je, luźne i zaplątane w skarpetki od Argylla. Po chwili zjawiła się Lily z wacikami i butelką środka dezynfekującego. Nie zakrył ręki i kobieta aż wstrzymała oddech na widok rany. Gdyby przyjrzała się uważniej, myślał, dostałaby ata- ku histerii. Podziękował jej i kazał wyjść. Zalał ranę jodyną i wytarł nadmiar płynu Aktami Kon- gresu. Następnie obłożył miejsce watą, obwiązał całość sznurówką, po czym zakrył wszystko rękawem poplamio- nym zakrzepłą krwią. Przydałaby się nowa marynarka, ale jak miał ją zdo- być? Posłać Lily do sklepu z męską odzieżą? Coś się stało, a nie chodziło tylko o utratę paznokci, ranę czy niepokojące milczenie wewnętrznego boga. Do- słownie czuł to zaburzenie w kościach. Wszystko go bo- lało. Wyobrażał sobie, że czuje poruszenia w ziemskiej po- włoce, gdzie ścierały się mechanizmy kierujące światem. Nadchodzi Bitwa, moment ujawnienia się bogów, zmierzch nowej ery; bogowie wyleją się z ukrytej w Europie doliny, zbudują pałace z kości opornych mas, a Crane będzie żył wiecznie, rządząc swoją częścią podbitej Ziemi... Tak powiedział mu bóg. Co się stało? Może nic. Ale rozpadał się na kawałki. Uniósł pozbawione paznokci palce, dziesięć różowych kiełbasek. Gdy spojrzał na biurko, zorientował się, że zaczęły mu też wypadać włosy. * * * Do południa Matthew Crane nie wychodził z gabinetu, odwołał też wszystkie umówione spotkania. Lily pomy- ślałaby, że wykrwawił się na śmierć, gdyby od czasu do czasu nie dzwonił, żądając bandaży, wiadra, ścierki i opa- kowania waty chirurgicznej. (- Szybko - rzucił ostatnim razem. - I, na miłość bo- ską, proszę zachować dyskrecję). Trudno o dyskrecję, myślała Lily, gdy prosi się portie- ra o butelki Pine-Solu. Crane odbierał wszystko przez ledwo uchylone drzwi; nie pozwolił jej wejść do środka. Ale nawet przez taką szparę czuła odór amoniaku, ja- kiegoś środka wybielającego i czegoś jeszcze ostrzejszego, w rodzaju zmywacza do paznokci. Barb i Carol marsz- czyły nosy, wpatrywały się w maszyny do pisania i nic nie mówiły. Wyszły równo o wpół do piątej. Telefon zadzwonił w chwili, gdy Lily porządkowała swoje biurko. Była sama w przestronnym sekretariacie, gdzie dźwięk dzwonka tłu- miła wykładzina i pokryty płytkami sufit. Za jedynym ok- nem widać było zapadający już zmierzch. Zauważyła, że zaczął więdnąć jej fikus. Nie podnoś słuchawki, ostrzegła się w myślach. Weź torebkę i wyjdź. Ale postać, którą z takim wysiłkiem stworzyła, sekre- tarski truteń, poślubiona pracy niekochana kobieta w śred- nim wieku - ta osoba by odebrała. Przypomniało jej się, co Guilford opowiadał w Fayette- ville o dziadku. Był drukarzem w Bostonie i miał tak sil- ne poczucie obowiązku, że zginął, gdy usiłował przedostać się do drukarni - która od miesiąca nie miała żadnych zamówień - podczas zamieszek głodowych w mieście. Dziadku, myślała, czy też tak się czułeś, gdy przebi- jałeś się przez tłum? Słuchawka znalazła się już w jej dłoni. - Tak? - Proszę do mnie przyjść - powiedział Matthew Crane. Głos miał chrapliwy i niewyraźny. Lily patrzyła na za- mknięte drzwi z przeczuciem, że czeka ją coś okropnego. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Zbliżając się do świętego miasta, Elias Vale pozosta- wiał na ilastej ziemi pod szałwiowymi sosnami krwawy ślad. Nie był przyzwyczajony do warunków panujących w tej darwińskiej głuszy. Bóg wiódł go piaszczystymi lub żwi- rowymi duktami, prowadząc od węzła kolejowego w Per- severance, przez prymitywne szyby górnicze, aż wreszcie skierował do lasu. Przestrzegał go przed białymi kręgami kości otaczającymi gniazda owadów, odszukiwał mu wodę i schronienie w chłodne jesienne noce. I zapewne również bogu zawdzięczał to poczucie celu, pełni, jasności. Jak dotąd bóg nie wytłumaczył mu błyskawicznej utraty włosów i paznokci ani tego, że nieśmiertelna skóra po najlżejszym draśnięciu łuszczyła się i odchodziła od ciała. Jego ręce pokrywały bolesne rany, ramiona pulsowały bó- lem, a twarz - którą widział ostatni raz w kałuży lodo- watej wody - pękała wzdłuż jakichś szwów. Ubranie ze- sztywniało od zakrzepłych wydzielin. Śmierdział; roztaczał przenikliwy, chemiczny odór. Vale wspiął się na porośnięty lasem grzbiet wzgórza, zostawiając za sobą różowy trop; jego podniecenie sięgało zenitu. Już blisko, szeptał mu bóg, a gdy znalazł się na wzgórzu, ujrzał miasto zbawienia, które lśniło ciemnym blaskiem w ukrytej dolinie, ogromne, władcze i starożyt- ne, przez długi czas opuszczone, lecz teraz zasiedlone na nowo przez opętanych mężczyzn. Serce miasta, Studnia Stworzenia, wciąż biło pod spękaną kopułą. Nawet z tej odległości Vale czuł jego zapach, mineralną woń pary i promieni słonecznych padających na zimny granit. Chcia- ło mu się płakać z wdzięczności, upokorzenia, uniesienia. Jestem w domu, pomyślał, po zbyt wielu latach w tylu mrocznych zaułkach i norach, nareszcie w domu. Zbiegał radośnie po zalesionym stoku, bez tchu, lecz ochoczo, aż dotarł do zasieków, gdzie bez słowa powitali go mężczyźni tacy jak on, półbogowie wydzielający różo- wą plazmę. Bez słowa, bo rozmowy były zbędne, bo niektórzy z nich nie mogliby mówić, nawet gdyby chcieli, jako że skó- ra schodziła im z twarzy niczym zbutwiała papierowa ma- sa. Ale byli jego braćmi i Vale czuł na ich widok olbrzymią radość. Dali mu pistolet maszynowy i pudełko amunicji, po- kazali, jak zarzucić sprzęt na pokryte bąblami ramię, jak ładować i strzelać, a tuż przed zachodem słońca zawiedli go do budowli, w której przygotowano nocleg. W kamien- nej ciemności czekał na Vale'a cienki materac, na któ- rym miał spać, otulony smrodem gnijącego ciała, acetonu i amoniaku oraz delikatniejszym odorem samego miasta. Gdzieś tam woda kapała z kamienia na kamień. Muzyka erozji. Sen przychodził z trudem, a gdy już zasnął, miał ko- szmary o bezsilności, uwięzieniu i powolnym duszeniu się we własnym ciele, tonięciu w wydzielinach organizmu. We śnie marzył o domu, nie o tym świętym mieście, lecz pewnym opuszczonym domu, który porzucił dawno, daw- no temu. Gdy się obudził, zobaczył, że ciało pokrywają mu de- likatne zielone pryszcze. Dzień spędził w tymczasowych okopach w towarzys- twie tych spośród milczących towarzyszy, którzy mogli jeszcze utrzymać broń i strzelać. Ci, którzy nie mogli - których ręce zmieniły się w szpo- ny, których ciałami miotały konwulsje, którym z powię- kszonych kręgosłupów wyrastały nowe odnóża - walczyli na innych frontach. Bóg dał Vale'owi do zrozumienia, że wszystkie te me- tamorfozy są naturalne, lecz zachodzą zbyt wcześnie, wsku- tek sabotażu gdzieś w krainie bogów. Jego bogowie byli potężni, lecz nie wszechmocni; wie- dzieli dużo, lecz nie byli wszechwiedzący. Dlatego potrzebowali jego pomocy. I służył im z przyjemnością, mimo że jakaś część jego buntowała się przeciw tej niewoli, mimo że od czasu do czasu czuł tęsknotę za tą częścią siebie, która była po prostu ludzka. W świętym mieście nikt nie mówił, choć ten i ów krzy- czał czasami przez sen. Jakby zostawili język w lesie, po- za zaporą z drutu kolczastego. Wszyscy byli opanowani przez bogów, a skoro bogowie byli w sumie jednym bo- giem, po co mieliby rozmawiać? Ale ta część Eliasa Vale'a, która tęskniła za utraco- nym człowieczeństwem, tęskniła równocześnie za dźwię- kiem ludzkiej mowy. Odgłosy palby i kroków zamierały melancholijnie w tych kamiennych alejach i nawet bez- dźwięczny głos jego myśli zaczynał cichnąć i zmieniać się w bełkot. Nazajutrz obudził się w nowej skórze, zielonej jak las i lśniącej niczym szelak, choć w okolicach stawów wciąż jeszcze wydzielała białawy płyn. Porzucił resztkę śmierdzących ubrań. W świętym mie- ście nie było miejsca na skromność. Głód również stał się wspomnieniem. Będzie musiał kiedyś zjeść dużo, bardzo dużo, by od- robić te chude czasy. Ale nie teraz. Za to wody potrzebował mnóstwo. Z rzeki do granic miasta poprowadzono rurę, z której woda płynęła nieprze- rwanym strumieniem wsiąkającym w alpejską glebę. By- ła zimna, miała posmak kamienia i miedzi. Vale, podo- bnie jak inni mężczyźni, wypijał ją wiadrami. O ile mógł ich jeszcze nazywać mężczyznami. Naj- wyraźniej stawali się czymś innym. Ciała zmieniały się radykalnie. Niektórym wyrosła druga para ramion, kró- ciutkich węzłów, wyłaniających się z przekształconej mu- skulatury żeber, zaopatrzonych w niewielkie palce, które zaciskały się kurczowo. Pił, ale nie czuł potrzeby oddawania moczu. Nowe cia- ło efektywniej wykorzystywało płyny, co mu nie przeszka- dzało; penis utracił w nocy. Członek leżał na materacu jak dotknięty gangreną kciuk. Ale Vale wolał się nad tym nie zastanawiać. Psuło mu to euforyczną radość. Jesienne powietrze było delikatne i chłodne. Elias Vale przepowiedział przyszłość wielu ludziom. Mówił prawdę lub kłamał. Zaglądał w ludzkie dusze jak- by przez roziskrzone szkło i widział tam wiele rzeczy. Bo- gom przydała się ta jego umiejętność. Własnego losu nie potrafił jednak przewidzieć. Czy miało to jakieś znaczenie? Kiedyś jego bóg obiecał mu bogactwa, życie wieczne, panowanie nad Ziemią. Teraz wszystko to zdawało się straszliwie odległe, jak puste obietnice składane dziecku, żeby je uspokoić. Służymy, bo służymy, myślał. Była to prawda, choć myśląc w ten sposób, wpadało się w błędne koło. Czuł, jak Studnia Stworzenia pulsuje w sercu świę- tego miasta. Skóra zeszła mu z twarzy jak skórka z pomarańczy. Mógł się tylko domyślać, jak wygląda. Nie było tu żad- nych luster. Bóg zabrał go w głąb miasta i włączył do kręgu za- ufanych strażników strzegących kopuły studni. Elias Vale czuLsię zaszczycony. Tej nocy spał w mroźnym cieniu kopuły, wspierając głowę na kamieniu. Zbudził go ogień moździerzy. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Guilford Law posuwał się w górę przy akompaniamen- cie salw artyleryjskich. Dźwięk przypominał mu wysadzanie tuneli pod kolej transalpejską. Brakowało tylko hurkotu spadających ka- mieni. I huk nie ustawał. Trwał z szaleńczą nieregular- nością, jak bicie przerażonego serca. Przypomniało mu się Belleau Wood i niemiecka ar- mata. - Pewnie wiedzieli, że się zbliżamy. - Wiedzieli - rzekł Tom. Kucali za głazem. - Nie wie- dzieli tylko, ilu nas będzie. - Zapiął kołnierz wystrzępio- nego brązowego płaszcza. - Diabeł jest optymistą. - Mogą ściągnąć posiłki. - Wątpię. Nasi ludzie czuwają na każdej stacji kole- jowej i lotnisku na wschód od Tilson. - Ile zyskujemy dzięki temu czasu? Traper wzruszył ramionami. Czy miało to jakieś znaczenie? Oczywiście, nie. Ru- szyła lawina wypadków; nie można było jej powstrzymać. Grzbiety wzgórz zalewało przygaszone światło dnia. Stanąwszy na szczycie, Guilford ujrzał pod sobą chaos. Dolina była jeszcze pogrążona w mroku, ulicami snuły się białe warkocze mgły. Oddział, do którego należał mię- dzy innymi Erasmus, tak zdołał ustawić stanowiska ar- tyleryjskie, że działa obłożyły ogniem kilka najbliższych budowli. Rozpoczęty przed świtem ostrzał z armat, hau- bic i moździerzy zaskoczył demony. Ale nieprzyjaciel zbierał na powrót siły; zachodnie skrzyd- ło ponosiło poważne straty. Tymczasem Guilford i kilkuset innych Starców zaczęło schodzić ku miastu od północy. Na stromym skalnym zbo- czu było rozpaczliwie mało osłon, tylko trochę czerwonych trzcin i głazów. Mogli jedynie liczyć na to, że trudno tu było ustawić zasieki i pociągnąć okopy. Wciąż beznadziejnie daleko od głównego celu: Kopuły Studni, gdzie Świadomość uwięziła tysiące na poły wcie- lonych demonów; Guilford nie zapominał również o tam- tej wojnie... Bo jestem przy tobie, przypominał się wartownik. Guilford niósł teraz ducha w sobie. Jeśli zdoła dostar- czyć go do Studni -jeśli uda się to któremukolwiek z jego towarzyszy - istniała szansa, że demony zostaną na po- wrót związane. Ledwie jednak sformułował tę myśl, ostrzelał ich snaj- per. Ukrywał się pośród karłowatych drzew meczetowych wyrastających ze stromego zbocza. Serie z broni maszy- nowej przeszyły ludzi obok niego... Przeszyły też jego. Czuł, jak kule wbijają mu się w ciało, jak od uderzenia pada na ziemię. Znalazł schronienie za kępą uschniętych drzew. Atak utknął w miejscu; moździerz próbował wymacać, gdzie chowa się snajper. Guilford zapatrzył się na rany Toma Comptona. Traper miał rozorane prawe ramię, a pod najniższym żebrem na lewym boku ział otwór. W miejsce tych ubytków pojawiało się nie mięso, ale coś bardziej mglistego i dziwacznego, błyszczący zarys, tak że ciało trapera zmieniało się w materialny płomień. Wystarczy utracić ciało, myślał Guilford, a już widać ducha. ś Z niechęcią obejrzał własne rany. Policzył je. Odniósł dotkliwe obrażenia. Pierś i brzuch w strzę- pach, z ubrania pozostały osmalone szmaty. Tors błysz- czał mu jak latarnia na maskaradzie. Powinien już nie żyć. Może nawet umarł. Wyglądało na to, że nie miał krwi, wnętrzności i mięśni, jedynie to pulsujące światło. Głębokie liczby, myślał. Dziwne, głębokie liczby. Nie krwawił, a jednak czuł, że serce bije mu jak sza- lone w zmasakrowanej piersi. A może to też złudzenie? Może nie żyje od dwudziestu lat... często się tak czuł. Wdech, wydech. Podnieś młotek, przekręć klucz; z dala od miłości, od przyjaźni, trwaj... Kule zagrzechotały o kamienistą glebę tuż przy jego uchu. Wiedziałeś, że ten dzień nadejdzie. Zbyt długo odwlekany. - Zabijają nas - mruknął. - Nie - zaoponował Tom. - Może ten snajper tak my- śli. Nie zabijają. Mogą zabić tylko to, co śmiertelne. — Odwrócił się z grymasem bólu. - Sprawiają, że wyłaniają się z nas bogowie. - To boli. - Fakt. Przez cały ten długi poranek towarzyszyły mu zbyt liczne i nadto wyraźne wspomnienia. Przetoczył się przez zasieki, zaczepił nogą o pęd wę- żownika, upadł kilka metrów dalej i pistolet wyskoczył mu z rąk. Ostry kamień zadrapał policzek. Dotarł do ob- rzeży miasta. To ja, myślał, pod Belleau Wood; teraz sobie przypo- minam. O Boże: łan pszenicy zarośnięty makami, pada- jący wszędzie żołnierze. Rannych zostawiało się sanita- riuszom, jeśli ci ocaleli; żołnierze przekrzykujący salwy i duszący dym... Co za widok. Niemal dwustu na poły ludzkich Starców szło jego śla- dem. Mieli na sobie płaszcze z wężowej skóry, kombinezony robocze, filcowe kapelusze zamiast hełmów; kule pozosta- wiały w nich dziury wielkości jabłek. Ale nie byli do końca nieśmiertelni. Naczynie ciała mogło znieść tylko określoną dozę bólu i magii. Niektóre rany były śmiertelne; pozosta- wali martwi na grzbiecie wzgórza, martwi jak żołnierze pod Belleau Wood. Pozbawiony dużej części ciała, czający się między ko- lumnami z wyszczerbionego kamienia, Guilford wspominał. Ujeżdżał mnie tyle lat jak konia. Przecież jesteśmy jednym i tym samym. Ale nie do końca. Wspomnienia parowały z Miasta Demonów. Niegdyś te budowle stały białe i nienaruszone jak mar- mur, dając żywność i schronienie ślepo żywotnemu i nie- zmiernie potężnemu gatunkowi stworzonemu specjalnie po to, by stał się narzędziem pseudożycia, które chciało przeniknąć doTzasu Archiwum. Żyli jak owady, bezmyślni budowniczy. Gdy dojrzeli, zanurzyli się w Studni Stworze- nia, i wyłonili się z niej jako śmiertelni bogowie. Była to jedna ze ścieżek dostępu do ontosfery Archi- wum. Naturalnie, istniały takich tysiące. Pseudożycie by- ło pomysłowe i nieustępliwe. Widziałem ich już kiedyś i przeraziłem się: Boże, co może przerazić człowieka, który chodzi wśród gwiazd? Pamiętam Caroline, myślał ponuro. Pamiętam Lily. I Ab- by. I Nicholasa. Pamiętam wygląd krwi, która miesza się z ziemią i desz- czem. Pamiętam błękitne niebo pod słońcem, które zgasło mi- liony lat temu. Pamiętam zbyt wiele nieb. Zbyt wiele światów. Chcąc nie chcąc, pamiętał tysiące Bizancjów starożyt- nej Galaktyki. Zanurzył się w zrujnowane aleje, w miejsca, gdzie nie sięgało południowe słońce, gdzie rzeki cienia wpadały do oceanów mroku. Czy ja umieram? - zastanawiał się. Co oznaczała śmierć, jeśli świat składał się z liczb? Dogonił go Tom Compton, przez chwilę szli krok w krok. - Wytężaj wzrok - przestrzegł go traper. - Są blisko. Guilford przestał koncentrować się na gwiazdach, a sku- pił na pociętych i wyszczerbionych kamieniach. Ten zapach, pomyślał. Ostry. Jak rozpuszczalnik. Jak coś, co się zepsuło. Przed sobą, w miejscu, gdzie uniosła się mgła, zobaczył jasny korpus i ostre szpony wroga. - Nie pokazuj się - wyszeptał Tom. - Jesteśmy za bli- sko Kopuły, żeby ryzykować starcie. * * * Dziesięć tysięcy lat temu, według ontosferycznej mia- ry czasu, demony zostały związane w Studni. Ich ziemskimi awatarami stały się zwierzęta. Pseu- dożycie wpisało im w DNA niebezpieczne kody, ale póki nie były opętane przez boga, nie stanowiły bezpośrednie- go zagrożenia dla Archiwum. Guilford stawił im czoło ja- ko bóg, niewidzialny i potężny niczym wiatr. Wyłonią się ze Studni w tych samych mocarnych cia- łach, a opętani przez demony ludzie, którzy jej bronią, słu- chają tej samej monistycznej logiki, ich ciała ulegają obcym programom genetycznym. Świeże pakiety Turinga przerwały sekwencje czasowe demonów wcześniej, niż się spodziewały. Na drodze wro- ga stanęły jego własne niezgrabne metamorfozy. Ale wszystkie wysiłki pójdą na marne, jeśli któraś ze świadomości zarodkowych nie zaniesie do wnętrza studni swojego starożytnego ducha. Guilford Law czuł lęk śmiertelnego Guilforda — ale był to przecież również jego lęk. Było mu żal tej małej kopii sie- bie, tej nieświadomej osi, wokół której obracał się świat. Odwagi, braciszku. Myśl odbiła się między Guilfordem a Guilfordem jak pomiędzy dfoma niedoskonałymi lustrami. Opętani przez demony ludzie — nawet ci tak zniekształ- ceni, że nie mogli już unieść broni - byli wciąż śmiertelnie groźni. Ranny Guilford bez przerwy czuł ogromną energię, za pomocą której podtrzymywano go przy życiu. Odgłosy kanonady artyleryjskiej cichły na zachodzie. Kończy im się amunicja, myślał. Przejdą teraz do walki wręcz. Zimą miasto wydawało się inne, gdy szli koło niego Tom i Sullivan. Słyszał ludzkie głosy i żałosne ryki węży futerkowych, widział łagodne łuki śniegu, gdy jeszcze w swo- jej naiwności wierzyli w normalny i uporządkowany świat. Myślał ze smutkiem o Sullivanie, starającym się pojąć cud Darwinii... który nie był w gruncie rzeczy cudem, lecz dziełem tak potwornie zaawansowanej techniki, że żaden człowiek nie mógł jej zrozumieć ani rozpoznać jej piętna. Sullivanowi nie spodobałby się jednak ten demo- niczny świat, myślał. Tak samo jak Prestonowi Finchowi. Taki świat nie sprzyja zapaleńcom i sceptykom. Nieopodal rozległy się strzały z broni krótkiej. Idący z przodu Tom Compton dał mu znak, by szedł wzdłuż porośniętej strupami mchu ciemnej kamiennej ściany. Po- godne niebo poranka pokryło się strzępami chmur, z któ- rych raz po raz spadał deszcz. Zmasakrowane ciało tra- pera lśniło blado — niczym świeca — w cieniu. Ta poświata przeszkadza w walce po nocy. Równie dobrze można by wywiesić znak: dobijcie mnie, myślał Guilford. Ale wrogowie też byli doskonale widoczni. W cichym zaułku przed nimi krążyło ich kilkunastu. Kucnął za jakimś głazem i odprowadził ich wzrokiem: gu- złowate grzbiety lśniły niczym kuty metal, długie głowy oglądały się na wszystkie strony. Byli groteskowymi dwu- nogami, jakby parodią ludzi, z których się niedawno na- rodzili. Niektórzy mieli strzępy ubrań narzucone na ko- ściste biodra i ramiona. Śmiertelna cząstka Guilforda wpadła w panikę. Ale przezwyciężyła strach. Przemykał wzdłuż spękanych kamiennych ścian w kie- runku centrum miasta, tą samą drogą, którą przemierzył owej strasznej zimy niemal pół wieku temu, ku Kopule Studni, zupełnemu końcowi widzialnego świata. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Matthew Crane wyłączył górne światło. Siedział w mrocz- nym kącie gabinetu. Paliła się tylko lampka na biurku. Z samego biurka posprzątał. W kręgu światła lampki leżał jeden jedyny przedmiot: staromodny rewolwer, wypo- lerowany i czysty. Lily wbiła wzrok w broń. - Naładowany - odezwał się Matthew Crane. Głos miał bulgotliwy, niewyraźny. Lily zaczęła odru- chowo obliczać odległość dzielącą ją od biurka. Prześcig- nie go? Warto podejmować takie ryzyko? Czego od niej chciał? - Nie martw się, Mała Weszko. - Mała Weszko? - zdziwiła się Lily. - Przypomnij sobie tę bajkę: „Wielkie wszy noszą na grzbiecie małe weszki, które je kąsają, a małe weszki ma- ją jeszcze mniejsze, i tak dalej w nieskończoność". Bo by- łaś moją Małą Weszką, co, Lily? Szukała po omacku włącznika do światła. - Nie — rzucił ostro Crane. Lily opuściła rękę. - Nie wiem, o czym pan mówi - powiedziała. - Za późno. Obawiam się, że jest już za późno dla nas obojga. Bo widzisz, ja też mam swoich szpiegów. Mała Weszka niosła na grzbiecie Mniejszą Weszkę, gdy odwie- dziła wczoraj muzeum. Mogłabym uciec, pomyślała Lily. Czy by mnie wtedy zastrzelił? Trudno się zdecydować. Chemiczny odór przy- prawiał ją o zawroty głowy. - Wiemy, kim jesteśmy - stwierdził Crane. - To upra- szcza sprawę. - Jaką sprawę? - Pomyśl o nas - rzekł bulgotliwie Crane. Nagle kaszel zgiął go wpół, lecz wyprostował się, nim Lily zdołała sko- rzystać z tej chwili słabości. - Pomyśl o nas przez wszyst- kie te lata. Wielka Wesz i Mała Weszka, a po co to wszystko? Czego dokonałem, Lily? Skierowałem gdzie indziej kilka transportów broni, zdradziłem parę państwowych tajem- nic, przyczyniłem się do tego, że rząd cywilny zajmował się wojnami lub debatami doktrynalnymi, a teraz toczy się Bitwa... - Wykonał gest, który w mroku przypominał wzruszenie ramion. - Daleko stąd. Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? - To nie jest śmieszne. - Zgadzam się. Zmieniam się, Mała Weszko, i nie wiem czemu. Wstał i podszedł do lampy - do pistoletu. Pozwolił, by długi płaszcz opadł mu z ramion. Smród nasilił się. Lily dostrzegła pod koszulą guzłowatą skórę, pryszczate wyrostki, skórę twarzy, która łuszczyła się jak bibuła. Czaszka zaczynała przybierać nowy kształt, szczę- ka wysuwała się do przodu, głowa kąpała się we krwi, włosach i gęstym żółtym płynie. Lily wstrzymała oddech. - Aż tak źle, Mała Weszko? Nie mam tu lustra, ale pewnie masz rację, nie wygląda to dobrze. Sięgnęła w stronę klamki. - Zacznij uciekać, a cię zastrzelę. Słowo honoru. Za- miast tego spróbujmy zagrać w pewną grę. Tak przerażona nie była dawno - chyba od tamtej okropnej nocy w domu Guilforda w Fayetteville. Wtedy przeciwnicy wyglądali przynajmniej na ludzi. Crane już tak nie wyglądał, nawet w tym przyćmionym świetle. - Grę? — wydyszała. - Zapomnij o moim wyglądzie, Mała Weszko. Nie mia- ło tak być, przynajmniej nie tak szybko. Nie panuję nad sytuacją. Co dziwniejsze, mój bóg też chyba nie. - Co za bóg? - Mój nieobecny bóg. Nieobecny. I w tym sęk. Ten ci- chy ełos milczy. Pewnie ma inne sprawy na głowie. Nad- zwyczajne zdarzenia. To przez twoich ludzi. Ale ten... pro- ces... - Wyciągnął pokryte bąblami ręce. - Boli, Mała Weszko. I choć modlę się o ulgę... modlitwy pozostają bez odpowiedzi. Urwał, zakasłał. Długi, mokry spazm. Krople jakiejś wodnistej, różowej substancji wylądowały na biurku, na wykładzinie, na jej bluzce. Teraz, pomyślała Lily, ale ugięły się pod nią nogi. - Już wkrótce - podjął Crane - nie będę sobą. Bogo- wie, kimkolwiek są, są głodni. Przede wszystkim. Nie chcą, żeby Matthew Crane przeżył, tak samo, jak chcą uśmiercić ciebie. Rozumiesz więc chyba, w jakiej znala- złem się sytuacji. Zrobił jeszcze jeden chwiejny krok do przodu. Nogi zgi- nały mu się w dziwnych miejscach. Ciało pękało przy każ- dym ruchu; spod mankietów wylewała się żółć. - To takie zawody. Rewolwer jest naładowany i go- towy do strzału. Moje palce, mimo że ohydne, potrafią jeszcze pociągnąć za spust. Twoje oczywiście też. Nie je- stem już może zanadto zwinny, ale i ty nie jesteś pierw- szej młodości, Mała Weszko. Przypuszczam, że dotarłaś już do etapu, gdy kobieta nosi wkładki ortopedyczne, mam rację? Być może w wilgotne noce dolega ci nawet trochę reumatyzm. Nie chce ci się już biec do autobusu. Wszystko to była prawda. - Gra. O nazwie „łap rewolwer". Sądzę, że szansę ma- my mniej więcej równe. Tylko nie czekaj, aż powiem „start". Nie czekała. Zrobiła kilka gwałtownych kroków, lecz czuła się tak, jakby biegła we śnie; nogi ciążyły jej strasz- nie; jakby znalazła się pod wodą. Zobaczyła rewolwer w kręgu światła, błyszcząca czerń na polerowanym mahoniu, w karbach i zgięciach broni rozbłyskiwały konstelacje światła. Smród transformacji Crane'a zapierał dech. Wydał dźwięk, który ledwie dotarł do Lily, coś w rodzaju przeni- kliwego pisku zwierzęcia. Prawą ręką dotknęła chwytu. Odsunął się od niej o bez- cenny cal. Czuła bliskość Crane'a, jego siarczany żar. Lecz nagle rewolwer znalazł się w jej ręce, zacisnęła palce na chwycie. Cofnęła się o krok, zawadziła o coś obcasem, potknęła się i usiadła na zakrwawionym dywanie, trzymając broń w dwu trzęsących się rękach. Wyciągała go przed siebie jak tandetny krucyfiks. Matthew Crane - to, czym teraz był - stanął przed nią. Lampa z biurka przewróciła się, omiatając smugą światła jego pokrytą pęcherzami twarz. Oczy miał wiś- niowe, źrenice zmieniły się w dwie czarne szparki. - Dobra robota, Mała Weszko! - wrzasnął. Wypaliła. Celowała nisko. Kula przeszyła żebro, roz- bryzgując krwawą substancję na przeciwległą ścianę. Crane zatoczył się do tyłu, wspierając ręką na stosie sprawoz- dań parlamentarnych. Spojrzał na ranę, a potem na Lily. Wstała ostrożnie. Uśmiechnął się - bo chyba miał być to uśmiech - ki- kutami zębów. - Dalej, Mała Weszko - szepnął. - Dalej, tylko nie ustawaj. Nie przestała, dopóki nie opróżniła bębna, dopóki re- sztki Matthew Crane'a nie legły nieruchomo na podłodze. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Spazm ognia moździerzowego zwalił resztki Kopuły Studni. Olbrzymie nietknięte bryły granitu padały i roz- trzaskiwały się, wznosząc w jesiennym powietrzu tu- many pyłu. Guilford szedł przez rumowisko z pistoletem maszynowym w ręku. Był poważnie ranny, oddychał ury- wanie, z bólem. Ale miał władzę we wszystkich członkach i myślał jasno jak na takie okoliczności. Znad gór nadciągnęła rafa chmur, dzień stał się zimny i wilgotny. Mżawka malowała budowle miasta błyszczą- cą, lodowatą czernią. Guilford wysmarował twarz garścią błota i wyobraził sobie, że stapia się z tymi pokruszonymi głazami. Wrogowie poszli w rozsypkę i czaili się na lu- dzkich napastników bez ogólnego porządku - była to sku- teczna strategia, jeśli wziąć pod uwagę, że nie wiadomo, za którym rogiem mógł czaić się demon. Zdradzał ich tyl- ko smród. Guiłford wychylił się zza nietkniętego węgła i zobaczył jedno z monstrów kilka jardów od siebie. Ten był już zupełnie niepodobny do człowieka. Prze-^ miana niemal się dokonała: miał prawie siedem stóp wzro- stu, jego zaokrąglona czaszka i ostre jak brzytwa zęby przypominały egzemplarz, który Sullivan pokazywał mu w Muzeum Monstrów. Systematycznie rozdzierał człowie- ka, który wpadł mu w łapy — Guilford nie znał go oso- biście, ale niezbyt dodawało mu to otuchy. Bestia roz- dzierała ciało, oglądając wszystkie członki i odrzucając je, Guilford zaś powstrzymywał falę mdłości i starannie celował. Gdy potwór wstał ze świeżym kawałkiem ludz- kiego ciała, wypalił. Celny strzał w blade i wrażliwe podbrzusze. Potwór zatoczył się i upadł - ranny, ale żywy, choć zdolny tylko do leżenia na grzbiecie i zginania szponów. Law przebiegł granitowe rumowisko w stronę zwalonej Kopuły, chcąc znaleźć nową kryjówkę, nim odgłos kroków przyciągnie następne stwory. Zauważył Toma Comptona, który klęczał za połówką mu- ru, trzymając się ręką za gardło. - Gnojki o mało nie odstrzeliły mi głowy - odezwał się. Wypluł na ziemię krwawą grudę. Więc możemy jeszcze krwawić, pomyślał Guilford. Tak jak pod Belleau Wood. Gdy byliśmy ludźmi. Ujął Toma pod ramię. - Dasz radę iść? - Mam nadzieję. Za wcześnie, cholera, by wyzionąć ducha. Guilford pomógł mu wstać. Rana gardła była okropna, inne niewiele lepsze. W ruinach tego ciała pełgało blade światło. Krucha magia. - Teraz cicho - przestrzegł go traper. Wspięli się na stos gruzu, jedyny ślad po Kopule, która stała dziesięć tysięcy lat w ciszy pustego kontynentu. Z pół- nocy i zachodu dobiegała palba karabinów. - Schyl głowę - upomniał go Tom. Szli krok za krokiem, wdychając kurz, aż ich usta zmie- niły się w papier ścierny, a gardła w zardzewiałe rury. Pamiętam cię, myślał Guilford: Tom Compton, sierżant, który wlókł go przez łan pszenicy ku Chateau-Thierry, bez sensu, bo Guilford konał... Po tych nożach z granitu, dopóki nie zobaczyli Studni, jaśniejszej niż we wspomnie- niach Lawa, promieniującej światłem. Jej spękanej kra- wędzi pilnowały dwa potwory, obracające głowy z dra- pieżną inteligencją. Elias Vale mógł jeszcze trzymać pistolet maszynowy i się nim posługiwać, choć palce stawały się niezręczne i dziwne. Wolał nie zastanawiać się nad przemianami, które w nim zachodziły, podobnymi do zmian u mężczyzn wokół niego, z których część nie przypominała już w ogóle ludzi. Ale jemu to nie przeszkadzało. Stał w pobliżu Stud- ni Wziemięwstąpienia. Wykonywał święte i pilne zada- nie. Czuł bliskość bogów. Subtelnie zmienił mu się wzrok. Potrafił wykryć nie- znaczny ruch w przyćmionym świetle. Inne zmysły również mu się wyostrzyły. Wyczuwał zapach peklowanej wieprzo- winy wydzielany przez napastników. Deszcz, który padał na jego guzłowatą skórę, przyjemnie ją chłodził. Odgłos strzelaniny był przenikliwy, nawet grzechot kamieni prze- kształcił się w symfonię odrębnych nut. Wyostrzył się również dar, który zwrócił na niego uwagę bogów: możliwość zaglądania, przynajmniej na niewielką głębokość, w ludzką duszę. Istoty atakujące Święte Mia- sto były tylko po części ludźmi - częściowo czymś znacz- nie starszym i większym - ale wyczuwał kształt ich życia, każde napięcie i ukryty słaby punkt. Ta umiejętność mo- że się jeszcze przydać. Pistolet nie był jego jedyną bronią. Kulił się za granitowym blokiem, gdy dwóch bardziej odmienionych ludzi patrolowało obręb Studni. Czuł -jak trudno ująć to w słowa! - ogromną energię, która ema- nowała z tego miejsca, bogów uwięzionych w niezmierzonej głębi ziemi i walczących o fizyczne wcielenie. Całą ich armię. I obecność dwóch na poły śmiertelnych mężczyzn, któ- rzy nadchodzili z północy. Wyczytał w błyszczącym powietrzu ich imiona: Tom Compton i Guilford Law. Starożytne dusze. Przycisnął pistolet do pryszczatej piersi i uśmiechnął się pusto. - Ja zajdę ich od lewej i odwrócę uwagę kilkoma strza- łami, a ty radź sobie, jak umiesz - oznajmił Tom. Guilford skinął głową, patrząc, jak jego ranny przy- jaciel odchodzi. Studnia stanowiła niszę algorytmiczną wbudowaną w ontosferę, szczelinę, przez którą można było dojrzeć głęb- szą strukturę Archiwum. Bóg-Guilford mógł się tam prze- dostać tylko dzięki fizycznemu wcieleniu: potrzebował Guil- forda, który by go tam zaniósł, ale bitwa w Studni, Zwią- zanie, należało już do boga. Ależ jestem zmęczony, myślał Guilford. Wszystko mnie boli. Wraz z bólem i znużeniem zalała go obezwładniająca fala tęsknoty; przypomniała mu się Caroline, jej długie, czarne włosy i cierpiące oczy; Lily, pięciolatka oczarowana Dorotką Gale i Tik-Tokiem; cierpliwość i siła Abby; Nicholas patrzący na niego z za- ufaniem, na które sobie nie zasłużył ani nie zapracował, zresztą szybko zawiedzionym... chciał to wszystko przy- wrócić do życia i zastanawiał się, czy bogowie nie zbu- dowali Archiwum z takich właśnie pobudek: nie chcąc utracić przeszłości, wydać miłości na pastwę rozsypują- cych się atomów materii. Zamknął oczy i oparł policzek na wilgotnym kamieniu. Rozbłysły światła w jego wnętrzu. W ranach zabulgotała krew. Z zamyślenia wyrwał go odgłos karabinu Toma. Dwa potwory na zerodowanej krawędzi Studni zwró- ciły głowy w stronę, z której dobiegły strzały. Tom wypalił raz jeszcze i jedno ze stworzeń ryknęło niemal jak czło- wiek, z bólem i wściekłością. Z rozerwanego jelita trysnął zielony płyn. Guilford skorzystał z zamieszania, by zbliżyć się o kil- ka jardów do Studni; krył się za granitowymi kolumnami wysokości mężczyzny. Obydwa potwory zbliżały się okrężną drogą do źródła strzałów, chroniąc się przed kulami pancerzem na grzbie- cie. Były niezwykle wielkie, może dlatego wybrano je na strażników. Poruszały się powoli, płynnymi ruchami, ale Guilford nauczył się bać ich szybkości. Obnażyły szpony i szczęki, białe kości lśniły w deszczu. Mniejsze, niższe ramiona, czy też raczej dodatkowe sztylety, grzechotały niespokojnie. Deszcz przeszedł z mżawki w ulewę, zalewał potokami starnżvtne kamienie, dobywaiąc ze Studni kłęby pary. Ulewa nie robiła na potworach żadnego wrażenia. Przy- stanęły i zakołysały głowami drżącym ptasim ruchem. Od wody ich skóra czy też skorupa nabierała połysku, wyła- niały się ukryte barwy, pasma tęczy, które przypominały Guilfordowi o dzieciństwie, gdy mył kamyki w strumie- niu, by ich blask wyłonił się spod nalotu pyłu i zanie- czyszczeń. Juz blisko. Czuł żar bijący od Studni, smród podobny do swądu palącej się izolacji. Tom stanął na otwartej przestrzeni i strzelił, opróż- niając chyba magazynek. Guilford skorzystał z okazji i po- gnał na skraj Studni, oglądając się za siebie. Uciekaj, pó- ki czas, myślał, ale widział już, jak pod Tomem ugina się lewa noga. Traper upadł na jedno kolano, zdołał je- szcze unieść broń, ale monstrum, które przed chwilą zra- nił, już runęło na niego. Guilford jęknął odruchowo, gdy potwór zręcznym ru- chem odciął Tomowi głowę. Strugi deszczu zakryły całą resztę. Powietrze pachnia- ło ozonem i błyskawicami. Niepotrzebnie się zatrzymał. Drugie monstrum już go wypatrzyło i pędziło ku Studni z przerażającą prędkością; długie nogi niosły je równie sprawnie jak geparda. Nie robiło przy tym hałasu, który dałby się słyszeć przez szum deszczu; ale gdy stanęło, buchnął obłok cuchnących jak rozpuszczalnik oparów, wytworów jakiejś nieludzkiej chemii organicznej. Oczy, pozbawione wyrazu i dziwacz- ne, wbiło prosto w Guilforda. Law uniósł pistolet maszynowy i szybko strzelił dwa razy w stronę bestii. Pociski naruszyły lśniący pancerz, może złamały ja- kieś obnażone żebro, i sprawiły, że monstrum cofnęło się o krok. Guilford opróżnił cały magazynek i potwór legł nieruchomo. Tom, pomyślał Law. Ale trapera nie można już było uratować. Guilford odwrócił się ku Studni. Krawędź była tuż-tuż. Spirala kamiennych schodów pozostała nienaruszona, choć pokrywały ją świeże szcząt- ki. Nieważne. Nie zamierzał korzystać ze schodów. Wsko- czy i da się ponieść grawitacji. Dnem tej króliczej nory mógł być tylko koniec świata. Runął naprzód. Zatrzymał się, gdy jakieś dziesięć kroków przed nim stanęła ludzka postać. Nie, nie ludzka, tylko jakaś nieszczęsna dusza, która nie uległa jeszcze do końca zniszczeniu. Szczególnie twarz wyglądała na dawno pogruchotaną, kości przesuwały się w niej niczym płyty tektoniczne. Stworzenie usiłowało podnieść karabin, jego rękoma wstrząsał paraliż metamorfozy. Guilford zdjął z pasa następny magazynek. - Nie strzelaj - odezwał się potwór. Słowa zagłuszyły szum deszczu i odległe dudnienie ar- tylerii. Nie zwracaj na niego uwagi, upominał go bóg-Guil- ford. - Ktoś ze mną jest, Guilfordzie. Ktoś, kogo znasz. Wyrzucił zużyty magazynek. - Któż mógłby to być? - Patrzył, jak monstrum zmaga się z bronią. Poważny przypadek epilepsji. Musiał zająć go rozmową. Nie, upierał się wartownik. Potwór zamknął oczy i powiedział: - Tato? Guilford zastygł w bezruchu. Nie - rzucił wartownik. To ty? Nie widzę... Guilford znieruchomiał, choć czuł natrętne błagania wartownika. Tato, to ja! Nick! To nie Nick, bo Nick... - mówił wartownik. - Nick? Tato, nie strzelaj! Jestem tu, w środku! Nie chcę umie- rać jeszcze raz! Potwór cały czas próbował przezwyciężyć konwulsje i podnieść broń. Guilford widział wszystko, ale nie pojmo- wał. Pamiętał okropne jasne róże krwi syna. Wartownik znalazł się nagle obok niego, blady jak mgła. Czas zaczął pełznąć powoli. Czuł, że walące jak osza- lałe serce zwalnia, wybija powolny rytm perkusji. Monstrum wymachiwało bronią z brakiem precyzji, od którego ciarki przebiegały po grzbiecie. - Słuchaj, ale szybko. To nie jest Nick - rzucił war- townik. - Co się dzieje ze zmarłymi? Czy dostają się w łapy demonów? - Nie zawsze. Ale to nie jest Nick. Skąd mam wiedzieć? — spytał w myślach Law. - Guilfordzie, czy myślisz, że pozwoliłbym, żeby go za- brali? - A nie pozwoliłeś? - Nie, Guilfordzie. Nick jest ze mną. Z nami. Wartownik wyciągnął ręce, jakby kołysał dziecko, i przez chwilę - słodką i okropną chwilę - Law zobaczył Nicka, śpiącego spokojnie, dwunastoletniego. - Na tym to wszystko polega - stwierdził wartownik. - To życie. - Jestem taki zmęczony... Nick? - rzekł Guilford. Ale Nick już zniknął. - Strzelaj - nakazał surowo wartownik. Strzelił. Razem z potworem. Guilford czuł, jak wbijają się w niego kule. Tym razem ból był przeszywający. Ale to nieważne. Jest już blisko. Strzelał raz za razem, dopóki człowiek o zdruzgotanej twa- rzy nie legł w strzępach na ziemi. Guilford dowlókł swoje zbolałe ciało na krawędź Studni. Zamknął oczy i zaczął spadać. Ból odpłynął we mgłę. Swobodny jak kropla deszczu. Nick, patrz na mnie, za- wołał w duchu. I poczuł senną obecność syna. Wartownik mówił prawdę. Nick spał otulony w bezczasowość, spał aż do końca ontosfery, zapadał w jej lśniące wody, liczby głębsze od wszystkich oceanów, ciepłe jak letnie powietrze. Zamrugał i zobaczył, jak wydobywa się z niego bóg. To lśniące istnienie było niegdyś Guilfordem Lawem, któ- ry zginął na polu bitwy we Francji, został opatrzony przez Świadomość. Równy bogom i jeden z nich, niepodzielnie z nimi złączony. Guilford nie potrafił pojąć tej istoty, zło- żonej ze światła, barwy i płomieni - niczym rozgniewany anioł. Bóg wiązał demony: ryczały w bezsilnej złości, a ich krzyk odbijał się od dalekich i znikających granic świata. INTERLUDIUM Stali chwilę na grzbiecie wzgórza nad ruinami Miasta De- monów. Dzień był pogodny, choć niebo pełne było gwiazd. - I co teraz? - spytał Guilford. - Czekamy — odparł niezmiennie cierpliwy wartownik. Guilford widział mężczyzn pnących się po zboczu. Mia- sto ponownie pogrążyło się w ciszy, opustoszało. Law po- znawał Starców, wśród nich Erasmusa i Toma Comptona, całych i uśmiechniętych. Dziwił się, że z takiej odległości dokładnie widzi ich twarze. - Na co? - Na koniec wszystkich bitew. Guilford potrząsnął głową z dezaprobatą. - Nie. - Nie? - Nie. Nie mam na to ochoty. Chcę tego, czego nie mogłem otrzymać. - Spojrzał hardo na wartownika. - Chcę życia. - Ile tylko zechcesz... kiedyś. - Chodzi mi o życie ludzkie. Chcę żyć jak człowiek, zestarzeć się, a potem umrzeć. Zwyczajne... ludzkie życie. Wartownik milczał dłuższy czas. Zaskoczyłem boga, pomyślał Guilford. - Możliwe, że leży to w mojej mocy - odezwał się w koń- cu wartownik. - Czy aby na pewno tego właśnie chcesz? - Nigdy nie chciałem niczego innego. Starożytny Guilford skinął głową. Zrozumiał - przy- najmniej pojęła to najstarsza jego część. - Ale cierpienie... - zaczął. - Tak - stwierdził krótko Guilford. - Razem z cier- pieniem. EPILOG KONIEC LATA 1999 ROKU Karen, która wróciła z porannej przechadzki, powie- działa Guilfordowi, że morze wyrzuciło na plażę ogromne koło morskie. Po obiedzie (kanapki na tarasie, choć prze- łknął zaledwie parę kęsów) poszedł obejrzeć ten cud. Nie spieszył się, nie chciał tracić energii. Szedł ścieżką pośród paproci, mijając drzewa dzwonowate, z których ka- pał sierpniowy nektar. Od razu rozbolały go nogi, a gdy dotarł nad morze, był już mocno zdyszany. Na wybrzeżu koło Oro Delta panował, jak na darwińskie warunki, bar- dzo łagodny klimat, lecz lato potrafiło być nieznośnie wil- gotne i było nieodmiennie gorące. Obłoki wznosiły się nad nieruchomym Morzem Śródziemnym jak marmurowe pa- łace, jak katedry dawnej, nie istniejącej już Europy. Nocny sztorm wyrzucił koło morskie daleko na kamie- nistą plażę. Guilford podchodził niepewnie. Było ogrom- ne, miało przynajmniej sześć stóp średnicy, nie tworzyło idealnego koła, bardziej złamaną elipsę, białą i cętkowa- ną. W ogóle przypominało koło od wozu, część jakiegoś podwodnego pojazdu. Tak naprawdę była to roślina, rosnąca w morskich głę- binach, wykazująca typowo darwińską, pustą symetrię. Aż dziw, że wylądowała akurat tutaj, ozdabiając mu plażę za domem. Zastanawiał się, jaka siła, jaki pływ lub ruch wody wyrwał koło z podłoża. A może jest to kolejny dowód przemawiający za ciągłą walką ekologii darwiń- skiej z ziemską, walką toczącą się nawet na zacisznym dnie oceanów. Za życia Guilforda na lądzie rośliny stopniowo wypie- rały swoje powolniejsze darwińskie odpowiedniki. Ostat- nio odkrył na skraju drogi z Tilson kępę powoju, błękit- nego jak letnie niebo. Jednak niektóre gatunki darwińskie odpłacały się pięknym za nadobne; podobno koronka szkie- letowa i fałszywe anemony stawały się coraz pospolitsze na południe od linii Masona-Dixona. Do jutra delikatne i kruche koło morskie zbutwieje i po- czernieje. Guilford chciał zawrócić, ale poczuł przypływ bólu i na chwilę przystanął. Zmoczył chusteczkę w ka- łuży morskiej wody i otarł nią twarz; poczuł na wargach szczypanie soli. Oddychał z trudem, ale tego należało się spodziewać. W zeszłym tygodniu lekarz z kliniki w Tilson pokazał mu zdjęcia rentgenowskie i aż nadto łatwe do odczytania cienie na wątrobie oraz płucach. Law zrezyg- nował z operacji i naświetlania. Po prostu nadszedł jego czas. Zmuszony przysiąść, podziwiał osobliwość morskiego koła, jego przyprawiającą o zawrót głowy niekonsekwen- cję. Obcy przedmiot, wyrzucony na obcy brzeg: wiem, co to znaczy, myślał. Po nocnej burzy powietrze zrobiło się przejrzyste. Pa- trzył, jak szklące się morze odbija błękit nieba. Pogwiz- dywał przez zęby, dopóki nie poczuł, że zebrał wystar- czająco dużo sił na powrót. Karen będzie czekać. Nie powtórzył jej wszystkiego, 0 czym mówił lekarz, ale na pewno coś podejrzewała. Jakoś się z tym pogodzi, szczególnie jednak bał się nie- uniknionych telefonów od znajomych, zwłaszcza od Lily, 1 wszystkich nieuchronnie towarzyszących temu konse- kwencji: ostatnia wizyta, stare grzechy i stare żale, uno- szące się w powietrzu niczym bezgłośne ptaki. Nie powie, że nie chce się z nią zobaczyć, ale Lily też miewa się nie najlepiej. Przynajmniej jej nie przeżyje. Małe radości, po- myślał. Wobec takich ponurych rozmyślań nawet nie bardzo się zdziwił, gdy - odwróciwszy się od koła morskiego - zobaczył wartownika, który czekał na kamienistej plaży. Serdecznie przywitał się ze zjawą. Wartownik zacho- wał szczupły, chłopięcy wygląd. Nie było już mowy o so- bowtórze. To ktoś inny. Młodszy. Starszy. - Powiedz no - zagadnął migającą nieznacznie zjawę - nie nudzą ci się te wojskowe łachmany? - To był mój ostatni strój za życia. Nie wyobrażam sobie, bym mógł włożyć coś innego. A gdybym chodził na- gi, za bardzo rzucałbym się w oczy. - Szmat czasu — zmienił temat Guilford. - Trzydzieści lat. Nie da się ukryć. - To co, będzie jak w filmie? Przyszedłeś, żeby roz- winąć przede mną czerwony dywan do nieba? Z łoża śmier- ci prosto w chmury, przy akompaniamencie skrzypiec? - Nie. Ale jeśli nie masz nic przeciwko, odprowadzę cię do domu. - Zjawiłeś się ot tak, bez konkretnego celu? Wałęsasz się? Nie powiem, żebym nie cieszył się z tego spotkania... - Mam jedno pytanie. Ale to potem. Przejdziemy się? Zawsze lepiej myślało mi się, kiedy chodziłem. Rozmawiali o tym i owym, idąc ścieżką przez las. Guil- ford nie bał się wartownika, choć odczuwał szczególne ner- wowe podniecenie. Gadał o Darwinii, o zmianach, które zaszły na kontynencie, jak pokrył się siecią miast, kolei i lotnisk, chociaż ci, którzy woleli zaszyć się na pustko- wiu, mieli jeszcze dużo miejsca... jakby wartownik o tym nie wiedział. - Wolisz wybrzeże - stwierdziło widmo. To prawda. Odpowiadało mu. Może dlatego, że spoty- kały się tu i splatały przeciwne żywioły: stary i nowy świat, ląd i ocean. Przeszłość i przyszłość. Wartownik słuchał go cierpliwie, aż na chwilę uśpił czujność Guilforda. Wtedy olśniła go myśl. - To pierwsza taka, prawda? - Co? - spytało widmo. - Wizyta po znajomości. Wpaść do starego byka, póki jeszcze patrzy na księżą oborę. - To nie jest kurtuazyjna wizyta. - To po co...? - Przypomnij sobie, Guilfordzie. Trzydzieści lat temu zaproponowałem ci życie podobne do mojego. - Po Związaniu - potwierdził Law. - Gdy obaj zginę- liśmy. - Pamiętasz swoją odpowiedź? - Mgliście. - Kłamał. Pamiętał każde słowo. - Powiedziałeś: „Chcę tego, czego nie mogłem otrzy- mać. Chcę się zestarzeć, a potem umrzeć". - Aha. - Nie było to łatwe. Kości z prochu. Ciało z powietrza. Starzejące się, śmiertelne ludzkie ciało. - To prawda, zostałem wskrzeszony w stopniu wię- kszym niż znani mi ludzie. - Przyszedłem spytać, czy było warto. - Taki mają cel te małe odwiedziny? Zbliżali się do domu. Wartownik trzymał się cienia drzew, jakby wolał, żeby Karen go nie widziała. W półmroku był prawie niewidoczny, jak prawdziwe widmo, niewiele bar- dziej materialne niż powiew wiatru. - Urodziłem się jako istota ludzka - rzekł wartow- nik - ale nie byłem do końca człowiekiem jeszcze wtedy, kiedy gwiazdy były młode. A ty dokonałeś czegoś, czego ja nigdy nie zrobiłem. Zestarzałeś się. Z własnej woli. Więc powiedz mi, czy było warto. Guilford zastanawiał się nad odpowiedzią. Nie chciał się przechwalać. Niektórymi rzeczami niech zajmują się inni. Na przykład pisaniem nekrologów. Rozmyślał o swym życiu od momentu Związania, o jego ogólnym przebiegu i poszczególnych wypadkach: o głębszym poznaniu Lily; ślubie z Karen i stworzeniu jej domu; oglądaniu, jak ro- dzą się dzieci, kończy się życie, a ludzie wymyślają siebie w ten ich charakterystyczny, smutny i rozpaczliwy spo- sób. Urodziłem się w 1898 roku, pomyślał. Ponad sto lat temu. W oczach bogów nie miało to być może większego zna- czenia, ale na nim robiło ogromne wrażenie. Proste pytanie, prosta odpowiedź. - Naturalnie, że było warto. Odwrócił się ku wartownikowi, ale po nim nie było już śladu, jak gdyby pod drzewami zawsze było tylko słoń- ce i cień. Po usłyszeniu wieści od lekarza Karen rozpłakała się, ale wieczorem była już spokojna i otarła łzy. Koniec koń- ców jeszcze żyje, powiedziała mu. W jej ustach śmierć brzmiała niczym skrypt dłużny hazardzisty: dług, który niekoniecznie się odzyska. Lubił tę jej twardość, podobną do kwaśnej świeżości jabłka. Wyjęła butelkę terytorialnej whisky — którą za- zwyczaj nazywała butelką ślubną i pogrzebową; dzisiaj powstrzymała się jednak od tego określenia — wypiła znacz- ną jej część i dopiero wtedy poszła do łóżka. Kochał ją mocno. Uznał, że jego miłość nigdy nie była głębsza. Ale nie mógł zasnąć. Siedział sam na ganku i wpatrywał się w niebo. Czy ten punkt na horyzoncie to Mars? Nigdy nie znał się na topografii nieba. Astronomia była jedną z ulubio- nych dziedzin Sullivana. Dr Sullivan pokazałby mu Mar- sa w każdej chwili. Mars sprawi wkrótce kłopoty. Zdjęcia z ubiegłorocznej sondy sugerowały istotę problemu. Marsjańskie psjony wy- dostały się ze Studni i zniewalały tamtejszą rasę: to isto- ty łagodne, niemal ludzkie (nie miał pojęcia, skąd o tym wszystkim wie). Potrzebna będzie pomoc. Kolejne Zwią- zania przed końcem świata, a przecież jeszcze nikt nie wiedział, jak się to skończy. Nawet bogowie nie mieli pew- ności. Marsjanie potrzebowali pomocy, ale Guilford nie był w stanie jej udzielić. Ta bitwa rozegra się bez jego udziału. Chyba że ten narastający ból w piersiach to wezwanie do boju, rodzaj pobudki. Być może po śmierci odnajdzie Caroline, Nicka i Abby (o ile utrzymywali ze sobą kon- takt), odnajdzie też Toma Comptona... przemierzy ten dłu- gi szlak z Belleau Wood do gwiazd. Zostanie bogiem, a bo- gowie stawią się do bitwy, co oznacza... Westchnął i wsłuchał się w bzyczenie owadów. Wokół światła na ganku kłębiły się muszki, istnienia trwające najwyżej dzień, pokolenie za pokoleniem wysyłane w cie- mność niczym strzały. Eklezjastes: Wszystkie rzeki płyną do morza, a morze wcale nie wzbiera... Morze, pomyślał, wzbiera od życia. Nie ma czasu na żale, tyle jest do zrobienia. I tylko chwila na odpoczynek, na zamknięcie oczu, na sen. w sprzedaży David Farland SUMA ?SZYSTKIC LUD23 SUMA WSZYSTKICH LUDZI Tom I cyklu „Władcy Runów" Do królestwa Heredonu przybywa młody książę Orden. Zamierza prosić o rękę córki króla Sylvarresty, by doprowadzić do sojuszu dwóch największych państw Pomocy. Jako następca tronu jest Władcą Runów, któremu w zamian za opiekę udzieliło swych sił i talentów wielu poddanych. Nie wie jeszcze, że to ostatnie dni młodzieńczej beztroski. Czekają go wyzwania wymagające niełatwej umiejętności rozróżniania między dobrem a złem i nieugiętej wierności kobiecie, którą pokochał, wiążącym go przysięgom i ludowi. Gdy zostanie sam przeciw wszystkim, przyjdzie mu walczyć z potężnym tyranem z Południa, pradawną inteligentną rasąraubenów i brzemieniem smutku... **& ri .5 i 3 * r