Nora szczepańska Sprzysiężenie czarnej wydry Rozdział 1 Datunda (Grzmot) powiedział: -- Przywiozę soli, przywiozę także prochu. Kupię ci, kobieto, igłę z bły szczącego metalu. -- Kup drugą igłę -- rzekła Akuan -- będzie to podarunek weselny dla twojej siostry. Dzieci stały koło ojca, patrząc na piękny strój, który przywdział na drogę. Było ich czworo. Miały czarne, wesołe oczy, a policzki ich błysz czały od tłuszczu, gdyż przed chwilą skończyły jeść śniadanie. Siedmio letnia Net-no-kwa, najstarsza, trzymała jeszcze w ręku na pół ogryzioną kość. -- Mięsa musi wam wystarczyć do mego powrotu -- zauważył Datun da marszcząc brwi. Ułożył i związał razem wszystkie bobrowe skóry. Gdy wsunął je do worka, usłyszał ciche westchnienie' żony. Powiedział nie podnosząc głowy: -- Tak. Dawniej obywaliśmy się bez tych rzeczy. Kobiety szyły koś cianymi igłami, a myśliwi używali łuków i oszczepów. -- A jednak lubimy ich rzeczy... -- Lubimy ich rzeczy. To jest złe. Zarzucił torbę na ramię i wyprostował się. Był tak wysoki, że nawet gdy pióra w jego opasce tkwiły jak teraz, poziomo, na znak pokoju, do tykał głową sufitu. Przed wigwamem* czekali już na niego inni mężczyźni, którzy, jak on, wybierali się tego dnia do faktorii*. Net-no-kwa wybiegła za ojcem, dogoniła go i powiedziała: -- Śniło mi się, że kupisz mi sznurek czerwonych paciorków. Myśliwi wybuchnęli śmiechem, a ojciec pociągnął dziewczynkę za warkocz. -- Mówię prawdę! -- zawołała zawstydzona. Zawróciła ku matce, która stała w drzwiach wigwamu razem z młod szymi dziećmi. Widziały dobrze, jak ojciec pociągnął siostrę za warkocz i słyszały śmiech oddalających się mężczyzn. -- Net-no-kwa jest głupia! -- zawołał jeden z chłopców podskakując rozbawiony. Dziewczynka była ulubienicą ojca i malec był o to zazdrosny. -- Net-no-kwa jest głupia! -- powtórzyły za nim młodsze. -- Ojciec przywiezie mi czerwone paciorki, zobaczycie! Lecz teraz i matka oburzyła się: -- Czerwone paciorki? Musiałby mu się rozum pomieszać, żeby miał być tak rozrzutny! Net-no-kwa pobiegła w stronę rzeki. Widziała, jak ojciec i inni męż czyźni wsiedli do swoich kanu*. Przykucnęła na brzegu i patrzyła, póki nie stali się małymi punkcikami na jasnej wodzie. Słońce paliło, mokra ziemia pachniała rybami i mułem. Dziewczynka weszła do wody. Myślała o ojcu. Może jednak przywiezie jej upragnione czerwone paciorki... Widziała takie u żony wodza. Wyglądały jak jasne krople krwi, zwisające z cieniutkiej nitki. Nie musiałyby być tak piękne i długie -- zadowoliła by się o wiele mniejszymi, to pewne. Przecież kunie skórki, które ojciec zabrał z sobą, były przez nią upolowane. Nikt inny nie nastawił tej zimy tylu pułapek, co ona właśnie. Czyż nie należy jej się coś za to? Ojciec jest dobry. Dla niej zawsze był dobry. Jakże pięknie wyglądał dziś, gdy stał pośrodku wigwamu w kaftanie z rudej skóry, z opaską orlich piór we włosach! Twarz jego, nasmarowana sadłem niedźwiedzim, czer wona była jak miedziany kocioł. Podobny był do góry o zachodzie słońca, do czerwonego obłoku, zza którego wystrzelają pióropusze promieni. Tak, na pewno będzie dobry i przywiezie jej paciorki. Właśnie dlatego pociągnął ją za warkocz, gdyż nie chciał przed innymi przyznać się, że to uczyni. Net-no-kwa weszła w zarośla trzcin. Było tu tajemniczo, zielono. Stanęła i nasłuchiwała. Cayahoga pluskała cicho, uderzając drobnymi falami o brzeg; sennie, leniwie kumkały żaby, z pagórków porosłych kukurydzą dochodził śpiew kobiet i głosy bawiących się dzieci; głuche, rytmiczne dudnienie oznajmiało pracę żaren i stęp, w których miażdżono ziarna. Za parę dni, gdy z faktorii powrócą myśliwi z solą, prochem i innymi ;ennymi rzeczami, które kupią od białych, we wsi uczyni się gwarnie wesoło. Matka ugotuje mięsa w smakowitym, słonym sosie, upiecze placków, a może nawet, jak to przy święcie, poda syropu klonowego; jest go wprawdzie już niewiele, ale może... -- Pst!... Go co? Dziewczynka słyszy dziwny, obcy dźwięk. Głos jakiś niedaleko niej mówi coś niezrozumiałego. Głos nabrzmiewa, rośnie, przybliża się bez szelestnie, jak gdyby niósł go z sobą prąd rzeki. Net-no-kwa rozchyla trzciny... Tuż przed sobą widzi ogromną, brodatą twarz, oczy, które wpijają się w nią, złe i nieubłagane jak śmierć... Chce krzyknąć, uskoczyć, uciekać... Lecz przerażenie obezwładnia ją, obezwładnia spojrzenie białych oczu. Nagle spostrzega jeszcze jedną twarz i rękę, która podnosi na tle błę kitnego nieba jakiś czarny przedmiot. Palce Net-no-kwy zaciskają się na trzcinach, zaciskają się coraz moc niej, gdy niebo, jak pokrywa, obsuwa się nagle i spada ciemność twarda, ogłuszająca. I wszystko kończy się, jakby w nagłym bólu zgasło słońce. Dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... I jeszcze raz tyle samo. Toronto nie żałuje rumu. -- Lej, brachu -- mówi do niego kupiec Gibson. -- Niech mają! Ja stawiam! Patrzą obaj na siebie, teraz mogą się nawet śmiać, gdyż czerwonoskórzy są już dobrze zalani. W niskiej izbie o grubych, belkowanych ścianach jest duszno i gorąco. Na kominie bulgoce kocioł, rozchodzi się zapach baraniny z czosnkiem, pod pułapem wisi dym fajek, cuchnie wódka i rum. Delawarowie przyszli rano, wymienili skóry na proch, noże, siekiery i sól. Nie chcieli pić. Wiedzieli dobrze, co znaczy ognista woda i jak rozsądek pod jej wpływem słabnie. -- Nie -- powiedzieli -- nie będziemy pili, póki nie załatwimy tego, po co przyszliśmy. Głowy nasze nie są głupie. Gibson nie upierał się. Od dziesięciu lat handlował w tych okolicach i wiedział, co ma robić. Zresztą czerwonych przyszło wielu i czuli się pewni siebie, a załoga faktorii składała się z czterech osób. Rozłożyli na ziemi skóry i futra. -- Jaka jest miara? -- pytali. Chcieli wiedzieć wszystko dokładnie. Doświadczenie nauczyło ich ostrożności. -- Miara jest dobra -- uspokajał ich Gibson -- nigdy nie była jeszcze taka dobra. Nasz Biały Ojciec więcej dba o was niż o swoje własne dzieci. Słowa moje są prawdą. -- Ale język twój jest zgniły! -- śmiali się czerwoni myśliwi. -- Znamy twój zgniły ozór od dawna. A twoja wątroba także nie wie, co to jest uczciwość. Gibson rechotał. Rzeczywiście wielu przyszło ich dzisiaj i kupiec oba wiał się, że mogą się stać natarczywi. Ale potem, gdy już wypróżnili torby z futer i napełnili je towarem białych, gdy cieszyli się jak dzieci i mieli znów ochotę do picia, wiedział, że postawi na swoim. Teraz nie powtarzali już, że francuscy kupcy na północy są uczciwi i płacą więcej, ale patrzyli na siebie, na torby, na nowe noże i koce. Młod si trącali się łokciami i wskazywali na szynkwas. Toronto szczerzył do nich zęby, wszystkie miedziane misy wiszące na zadymionych ścianach i antałki stojące na półkach śmiały się zapra szająco i szyderczo. Przecież obiecywali sobie i swoim kobietom, że nie skosztują więcej ognistej wody. A potem, gdy Gibson postawił pierwszą kolejkę, wlali w siebie tę odro binę, która w ich wnętrznościach wołała natarczywie, że powinni dalej pić i pić. Wtedy Toronto powiedział: -- Teraz płaćcie. Nie mieli więcej skór, płacili więc tym, co za nie dostali. Oddawali powoli proch, sól, noże. Szynkarz pisał kredą znaki na powierzchni czarnego, płaskiego kamienia. · -- Wszystko musi być sprawiedliwie -- twierdził -- inaczej nie dosta niemy więcej wody ognistej od naszych Wielkich Ojców. Potem mówił: -- Mwawe (Wilk) wypił za trzy uncje prochu. Ten wielki, bez zębów, za dziesięć. Ben-na (BażanO, czy jak się tam zowie, też za dziesięć... Delawarowie odsypywau proch, sól, potem oddawali noże i koce. Niektórzy, co przy tom nie jsi, zataczając się opuszczali gospodę i uciekali, żeby nie stracić wszystkiego, co kupili. Datunda nie wypił wiele. Był mocny. Lubił ogień, który rozgrzewał krew, ale jeszcze bardziej lubił posiadać przedmioty, po które przycho- dził do białych. Wracał teraz z kilkoma myśliwymi, którzy, podobnie jak on, w porę opuścili faktorię. Śpieszyli do swoich wsi, gdyż miły jest po wrót z torbą pełną nowego mienia. Na popasach żuli pemikan* irozkładali przed sobą to, co nabyli. Mówi li zawsze o tym samym: o białych. Tak jak się mówi o chłodzie podczas mroźnej zimy, jak się mówi o chorobach, gdy nadchodzi klęska zarazy. , Wiedzieli, że biali oszukują ich, rozpijają, że zabierają im ziemię, płoszą i wyrzynają zwierzynę, panoszą się coraz bardziej, a plemiona Delawarów, Seneków, Szaunisów i Ottawów, wypierane przez osadników, którzy karczują las, zakładają forty* i faktorie, muszą przenosić się coraz dalej na zachód, opuszczać tereny swych dawnych łowisk i wsi. -- Ale ich rzeczy są dobre... -- zaśmiał się Wagetote, który kupił dziś strzelbę i dwa ostrza dó toporków. -- Mój ojciec mawiał, że wygodne rzeczy odbierają siłę i rozcieńcza ją krew. Naprawdę nie wiem, czy dla nas nie lepsze były oszczepy i łuki niż kije ogniste. -- Stajemy się niewolnikami -- powiedział Datunda. -- Stajemy się słabi przez to, że ich potrzebujemy, a oni nas nie. -- Ale przecież potrzebują futer, które im przynosimy -- oburzył się Wagetote. Datunda wzruszył ramionami. -- Czy myślicie, że są im tak potrzebne, jak nam teraz ich proch i strzelby? Sami też potrafią polować, jeżeli muszą. Zresztą jest ich coraz więcej i przyjdzie czas, kiedy nasi myśliwi nie będą tu mieli nic do roboty. Tego dnia wieczorem wojownicy Delawarów dotarli do Cayahogi. Płynęli z prądem pod łagodnym światłem księżyca i śpiewali pieśni mono tonne i rytmiczne jak uderzenia wioseł po wodzie. Tam w mroku, który ogarniał rzekę, niebo i ziemię, w mroku letniej nocy czekały ich kobiety i dzieci, czekał cichy, pachnący dobrą strawą i dymem wigwam. 0 tym śpiewali i, jak wszyscy mężczyźni powracający z łupem czy z darami, radowali się i byli dumni, że nie powracają z pustymi rękami. O białych nie myśleli wcale, ponieważ pragnęli, aby ich myśli były radosne. Świt leżał mgłą i dymem wzdłuż brzegów rzeki. Lecz skąd płynęła ta woń spalenizny i ciężki, obcy zapach, którego Datunda nie umiał określić? Wciągnął kanu na trawę, już wiedział. Panująca wokół głucha, mar twa cisza mówiła, że stało się coś niedobrego. Biegł prawie, zaciskając szczęki i czując wzrastający niepokój. Ujrzał zgliszcza wigwamów, wygasłe już i czarne jak wypalone ogniska. Dwa, trzy wigwamy, których już nie było. Biegł dalej, potykając się, jak gdyby wypił zbyt dużo wody ognistej. Biegł dalej i miał przed oczami twarze swoich dzieci. Wreszcie stanął. Przed nim leżał rozwalony wigwam, a pod zgliszczami ujrzał kształty straszniejsze od czegokolwiek, co w życiu oglądał: martwe, okrwawione ciała, które były niegdyś jego kobietą i jego dziećmi. Pod szedł jednak. Podszedł bliżej. Dotknął ich wszystkich po kolei, każdego wzywając po imieniu, gdyż to było jedno jedyne, co po nich zostało. Obok matki odnalazł zwłoki synów i najmłodszej córeczki. Nie było tylko Net-no-kwy. Pomyślał, że może biali ją uprowadzili. Widział wokół siebie na ziemi ślady ich stóp, ślady ciężkich, podkutych butów. Co nie było spalone, zostało zdeptane i zniszczone, tak jak ciała jego dzieci. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział takie same ruiny i zgliszcza. Błąkał się po wsi. Spotkał tych, co z nim razem powrócili. Stali nierucho mo przy swoich spalonych wigwamach. Potem ujrzał lekkie, ohydne sylwetki wisielców i podszedł do nich, aby dobrze zapamiętać, kogo będzie musiał pomścić. I nagle zaczął się śmiać, rozdzierając sobie paznokciami usta. Po cóż miał1 liczyć pomordowanych, skoro zostali przy życiu tylko ci, którzy byli z nim razem? Szedł przed siebie, ku rzece. Patrzył na ślady. Wciąż patrzył na ślady. Było ich wiele. Może biali zaskoczyli wieś, a może po prostu udali, że przyjeżdżają w przyjacielskich zamiarach. Któż się teraz dowie? Potem wrócił i krążył razem z towarzyszami wśród tego, co przed paru dniami było ich rodzinną wsią. Nie znaleźli żywych. Nikogo, kto by mógł im cokolwiek powiedzieć. . Pogrzebali trupy. Nie mówili do siebie nic, gdyż obawiali się swoich głosów. Byli pr.zecież wojownikami. Gdy miało się ku wieczorowi, Datunda postanowił odejść. Zarzucił na plecy sakwę z tym, co kupił w faktorii, sakwę, która miała sprawić jego kobiecie i dzieciom tyle radości. Zszedł nad wodę. Kanu i sakwa -- tylko to teraz posiadał. Nie miał siły, by obrócić się raz jeszcze ku wsi. Stał i patrzył w wodę. Wówczas nagle posłyszał jęk. Był cichy jak skomlenie szczeniaka. Dobywał się z gęstwiny trzcin. Datunda wszedł w wodę, rozchylił trzciny i spojrzał... I oto ujrzał przed sobą skuloną postać dziecka, unurzaną we krwi i błocie. Ale choć twarzy nie widział, choć trudno było rozeznać cokol wiek w tym strzępku ludzkim, serce ojca poznało natychmiast. -- Net-no-kwa!... -- krzyknął. Więcej było bólu niż nadziei w tym okrzyku, gdyż wydawała się półmartwa. -- Net-no-kwa... Net-no-kwa... Wyniósł ją na brzeg. Delikatnie, ostrożnie zmył błoto z ciała dziecka, zdjął z siebie kaftan skórzany i zawinął ją, gdyż drżała z gorączki. Czoło i oczy miała całe we krwi. Datunda szybko obmacał kości czaszki, prze biegł palcami wzdłuż łuków brwi i skroni. Westchnął z ulgą. Była to wielka rozkrwawiona rana, lecz kości były całe. Z woreczka, który nosił u pasa, wyjął drewniane puzderko z gojącą maścią, jaką każdy myśliwy delawarski zawsze nosił przy sobie. Było to sadło borsucze zmieszane z leczniczymi ziołami. Gdy opatrzył rany Net-no-kwy i roztarł delikatnie jej stopy i dłonie, gdy uczuł, jak serce jej bije coraz wyraźniej i coraz mocniej -- zdjął go strach, lęk okropny o to jedyne, co mu pozostało, o to słabe, bezprzytomnie leżące przy nim dzie cko. Rozejrzał się wokół. Było prawie ciemno. Nie. Nie zostanie tutaj, gdzie Złe zdaje się czyhać, gdzie w powietrzu unoszą się jeszcze dymy znad zgliszcz i duchy zmarłych czekają na maleńką, przerażoną duszę Net-no-kwy. Uchodzić jak najdalej stąd. Daleko od białych, od ich osiedli i fortów, daleko w kierunku zachodzącego słońca. Ułożył córkę na dnie kanu, przykrył troskliwie i ostrożnie. Odpłynął. Cayahoga niosła go na swych szerokich falach ku jezioru Erie. Wiosłował całą noc. Rankiem, gdy słońce wzeszło i kanu unosiło się objęte ogrom nym, pogodnym rozlewem wody i nieba, Net-no-kwa otworzyła oczy. Spojrzała przytomnie. Wówczas Datunda zapłakał. Dziewczynka była zbyt słaba, by mogła cokolwiek powiedzieć. Patrzyła tylko na twarz ojca, po której spływały łzy. Nagle chwycił sakwę leżącą u jego stóp. Szybko, gorączkowo rozwiązał skórzany węzeł, sięgnął do wnętrza, przerzucając niecierpliwie jego zawartość. Wyciągnął mały sznurek czerwonych paciorków. Pochylił się ku dziec- ku, które patrzyło szeroko otwartymi oczami, pełnymi bólu i zachwytu. Przez chwilę trzymał szkiełka przed jej twarzą na tle jasnego nieba, aż ostrożnie, powoli wyciągnęła po nie drżącą rękę. Lecz wówczas stało się z nim coś nieoczekiwanego. Nie myślał już o Net-no-kwie, choć patrzył na nią. Myślał o białych, myślał o tym, że gdy kupował te świecidełka, gdy brał od nich proch, kule, sól, oni czy ich bracia mordowali jego rodzinę, palili wieś. Nienawiść, która wzrastała w nim, musiała przerodzić się w czyn. Pochwycił z rąk córki paciorki, rzucił je precz do wody. Nie słyszał jej cichego płaczu. Pochylił się, wydarł z wnętrza starej, skórzanej torby wszystko to, co nabył u białych. Precz, precz z tym! Niech jezioro pochło nie wszystkie te przeklęte przedmioty! Już nigdy Datunda nie weźmie do ręki niczego, co należało do białych. Spojrzał na strzelbę, która leżała na dnie łodzi. Zawahał się przez chwilę, i z tym większą wściekłością cisnął ją za burtę. Rozdział 2 Lato 1762 roku miało się ku końcowi, ale ranek był tak upalny, że kobiety pracujące na poletkach kukurydzy za wsią zrzuciły wierzchnie ubrania i polewały się od czasu do czasu wodą, którą dzieci przynosiły im z rzeki w jelenich pęcherzach. Z wieżyczek, górujących nad jasnymi łanami, dochodził monotonny krzyk chłopców płoszących ptactwo z pól. Niektórzy uzbrojeni byli w gałęzie, inni w kołatki z tykwy, których grzechotliwy dźwięk podry wał z zagonów stada łakomych szpaków. Malcy podskakiwali i tańczyli dla zabicia czasu, spoglądając tęsknie ponad kopulastymi dachami wigwa mów ku rzece, w której kąpały się młodsze dzieci, nie mające jeszcze żadnych obowiązków. We wsi było spokojnie, w cieniu drzew lub w drzwiach domostw sie dzieli sędziwi wojownicy paląc fajki. Kilka starszych kobiet tłukło leniwie ziarno w stępach. Od czasu do czasu ukazywała się wśród wigwamów półnaga postać z koszem kukurydzy na ramionach; zrzucała swój ciężar i nie spiesząc się wracała na pole. Za polami zaczynał się las, a właściwie puszcza, z trzech stron otacza jąca wieś Ottawów. Od zachodu zamykał ją szeroki rozlew rzeki Detroit, łączący jezioro Św. Klary z jeziorem Erie. Puszcza ciągnęła się nieprzer wanym morzem zieleni, życiodajnym basenem zwierzyny, z którego czerpano co dzień. Podczas gdy kobiety pracowały w polu, budowały i naprawiały wigwamy, gotowały, szyły lub zajmowały się dziećmi -- męż czyźni polowali i dostarczali zwierzyny, która była podstawą egzystencji. Niektórzy wojownicy mieli trzydzieści i więcej osób do wykarmienia, wliczając w to nie tylko krewnych, lecz i sąsiadów. Czymże był więc jeden jeleń wapiti, kilka dzikich indyków, a nawet niedźwiedź, kiedy trzeba było nasycić swoich i jeszcze zrobić zapasy na czas głodu, który zawsze mógł nadejść. Czasem myśliwy musiał przejść dziesiątki kilome trów w pogoni za łosiem czy jeleniem, by wreszcie ubiwszy go przywlec do domu. Tego dnia jednak Aneeb (Wiąz) nie wyruszył na łowy. Upolował wczoraj jelenia i dwa młode dziki. Zajęty był właśnie przed swoim wigwamem naprawą kanu. Obok niego leżał pokaźny stos kukurydzy, którą raz po raz Mesaubis (Pazurki Młodej Gęsi) przynosiła w koszu. Oto i teraz pojawiła się, dźwigając nowy ładu nek oraz niemowlę zawieszone na plecach w skórzanej kolebce. -- Twoja żona skończyła już pracę! -- zawołała zadowolona z siebie. -- Na naszym polu ptaki nie zdołały wymłócić ani jednej szyszki i wcale nie mamy mniej kukurydzy od innych. Po chwili dodała ciszej: -- Ais nie było wcale. Ptaki zjedzą im pół pola, bo nikt ich z tej strony nie odgania. Wysypała kukurydzę. Wyjęła niemowlę z kolebki i przysiadła na ziemi. -- Aneeb, popatrz, jaki tłuściutki, popatrz, jaki silny! Muszę mu ko niecznie zrobić grzechotkę z racic wapiti. Wszystkie kobiety smarują dzieciom nóżki tranem, ale ja dla mego synka wezmę najdelikatniejszego orlego tłuszczu -- paplała Mesaubis bawiąc się z synkiem. Młody wojownik przeciągnął się, patrząc z uśmiechem na swoją ro dzinę. Naprawione kanu leżało w cieniu bujnie rozrośniętych jałowco wych krzewów. Przejrzał jeszcze skóry szopów i szczurów piżmowych, złapanych w sidła nad rzeką. -- Trzeba będzie je oskrobać -- rzekł do żony. -- Powinnaś także naprawić ramę, rozwidlenie jest pęknięte. -- Ta ostatnia skóra niedźwiedzia była bardzo ciężka -- zauważyła pochlebnie Mesaubis, wspominając największego niedźwiedzia, jakiego upolowano w tym roku, a który padł od strzału jej męża. Aneeb spojrzał na żonę, lecz nie rzekł nic; był znany we wsi jako naj bardziej opanowany i milczący z wojowników. -- Rozwidlenie przewiążę łykiem. Potrzyma jeszcze długo, lepiej będzie jednak brać na przyszłość do ram drzewo dębowe -- ciągnęła młoda kobieta. -- Czy nie uważasz, że drzewo dębowe jest lepsze? Ponieważ jednak mąż nie kwapił się z odpowiedzią, mówiła dalej: -- Twoja matka używa zawsze gałęzi orzecha. Ale zobacz, ile razy muszą je zmieniać w ciągu roku. Już wiosną chciałam ściąć młode drzewo dębowe na nasze ramy, ale twoja matka... -- Uaah!... -- przerwał jej niezadowolony. Zamilkła, a po chwili podjęła znowu: -- Chciałabym też utkać nową matę. Jak tylko skończę naprawę da- chu, zabiorę się do maty. Miałam ją już zacząć przed porą zbierania kukurydzy, ale twoja matka jak zawsze... -- Uaah! -- chrząknął znów mąż tak groźnie, że Mesaubis umilkła. Dopiero po chwili podniosła głowę. Usłyszała kroki. Była to siostra Aneeba, Ais-ainse (Mała Muszelka). Była piękna. Masaubis zawsze zazdrościła szwagierce urody. Mówiła często: -- Gdybym miała takie stroje jak ona, wyglądałabym równie ładnie. Ale Ais, prócz niepokalanie białego kaftana, kolorowych mokasynów* i kwiatu wetkniętego we włosy, miała wysmukłą, gładką szyję i oczy piękne jak oczy młodego jelonka, płochliwego i ciekawego zarazem. Usta jej, świeże i wydatne, uśmiechały się trochę tajemniczo, a trochę wstydliwie. Stanęła obok Mesaubis, pochyliła się nad małym. -- Prawda, jaki dzielny? -- szepnęła młoda matka. Lecz wnet odwró ciła głowę ku włosom Ais i pociągnęła nosem. Aha, piżmo. Zmarszczyła brwi. -- Dokąd się wybierasz? -- spytała podejrzliwie. Ais wzruszyła ramionami i wskazała na torbę, którą nosiła na ramieniu. -- Mokasyny -- powiedziała spuszczając oczy. I już odwróciła się, aby iść dalej, jakby chciała uniknąć pytań. Aneeb zawołał: -- Poczekaj! Dźwignął kanu na ramiona. -- Poczekaj. Jadę także do fortu. Mesaubis otworzyła usta, by zapytać, by zawołać, lecz nagle zastano wiła się, wydało jej się dziwne, że Aneeb tak nagle zdecydował się. Zapra wdę dziwne. Wczoraj przybył do wsi biały, którego wojownicy zwali bratem i który nosił strój Ottawów. Dwa razy Wielki Sachem* wzywał Aneeba. Aneeb wracał, palił fajkę i milczał. Mesaubis pytała, a on milczał. Czegóż chciał od niego Pontiak? Czyż kobieta nie może tego wiedzieć? Nie, Aneeb był niedobry, niedobry w swym milczeniu, gdyż ranił dumę Mesaubis! A na przykład Net-no-kwa jest także kobietą, i to w dodatku młodszą od niej, a jednak wolno jej brać udział w naradach mężczyzn. Wprawdzie jest jedyną kobietą, która zasiada w wigwamie Rady, niemniej Mesaubis czuta się dotknięta. Wstała z dzieckiem na ręku. Spoglądała marszcząc czoło i osłaniając oczy dłonią od oślepiającego w świetle poranka rozlewu rzeki. Aneeb i Ais wiosłowali w milczeniu. Nigdy nie byli rozmowni i nie potrzebowali wieląsłów, by się porozumieć. A jednak Ais była ciekawa tym razem, dlaczego brat płynie razem z nią. Gdyby chciał udać się do fortu,,-wziąłby zapewne skóry szopów i lisów, które, wisiały na ścianie jego wigwamu, zmieniłby chyba także stare, wytarte, wystrzępione mo Upał stawał się coraz większy. Płynęli zwężającym się jak rzeka jezio rem, między gęstym lasem z jednej strony a sadami i polami z drugiej. Niebo było bez chmur, powietrze bez tchnienia, gęste i ciężkie mimo bliskości wody. Wiosła lepiły się do rąk, strugi potu ściekały wzdłuż po chylonych karków. , -- Będzie burza... -- powiedziała Ais-ainse. Aneeb milczał. Mijali od czasu do czasu inne kanu, których załogi pozdrawiały ich okrzykami; były tu bowiem w okolicy wsie Pottowatomich i Wajandotów, które razem z Ottawami znajdowały się w bezpo średnim sąsiedztwie fortu. Na brzegu widzieli osadników francuskich, rozwieszających sieci i pracujących w polu, bydło pławiące się w wodzie razem z gromadami nagich dzieci. Stada jaskółek krążyły nisko nad wodą, przelatywały ze świrem obok kanu. Zbliżali się do fortu. Ponad zielenią sadów widać już było wyraźnie szare, drewniane wieże blokhauzów i strażnic. Lecz Aneeb wiosłował wciąż jednako, nie zbaczając ze środka rzeki. Ais spróbowała skręcić ku brzegowi, lecz Aneeb nie zmienił kierunku. Słyszała za sobą jego spokojny oddech. Minęli fort i płynęli dalej na południe. Słońce skryło się za biały opar, który sprawił, że stało się jeszcze duszniej. Po obu stronach rzeki piętrzył się bujny las, gęsty jak mszyste zarośla. Było pusto. Lecz nagle kanu skręciło do brzegu. To Aneeb skierował je w tę stro nę, przekładając wiosło za lewą burtę. Ais poszła za jego przykładem. Spojrzała na ląd. Tam siedział człowiek. Siedział i patrzył na nich. Obok kasyny i skórzany kaftan. ( niego na piasku leżała łódka. Poznała po jej obcym kształcie, że niezna jomy przybywał z daleka. Wstał na ich powitanie, gdy wyskoczyli na piasek, i patrzył z uśmie chem. Był wysoki, wyższy od Aneeba, smukły i bardzo ciemny. Z twarzy pokąsanej przez komary patrzyły czujne oczy o niezwykle żywym spoj rzeniu, i -- Kata-hekassa*? -- spytał Aneeb. -- Kata-hekassa -- odparł młody wojownik i dodał: -- Przynoszę wieści od proroka Delawarów... Ais słyszała, jak brat jej powiedział ściszając głos do szeptu prawie: -- Plemię nasze czeka. Podniosła oczy. Spotkała spojrzenie tamtych obcych oczu, które były bardzo piękne. Odwróciła głowę, a Aneeb rzekł: -- To moja siostra. Potem mężczyźni wsiedli do kanu Aneeba. Ais wzięła lekką łódkę obcego i położyła ją na wodzie. Kształt jej różnił się od kształtu tutej szych kanu. Aneeb odwrócił się i oczami wskazał jej wysoko zadarty dziób. Wówczas dziewczyna odwiązała z szyi chustkę i zarzuciła ją na przód łódki. Nie było wiatru i szmatka trzymała się dobrze. Zawrócili i płynęli w kierunku fortu.-Potem kanu Aneeba skręciło jeszcze bardziej ku środkowi rzeki, Ais zaś ku brzegowi. Przybiła jeszcze przed przystanią i wciągnęła łódkę w zarośla. Przed nią, za wykarczowaną pustą stromizną, wznosił się fort. Od czasu swego powstania w 1701 roku, fort Detroit nieraz zmieniał butwiejące drewno swych siedmiometrowych palisad. Co rok też wzrasta ła liczba domów i mieszkańców. Z początku byli tu tylko Francuzi. Fran cuzi, którzy, bratali się z czerwonoskórymi, przychodzili do ich wsi, polo wali razem i razem z nimi prowadzili wojny przeciw Anglikom. Panowanie Francuzów nie^było uciążliwe. Kupcy ich wprawdzie, tak jak wszyscy kupcy na świecie, dobrze dbali o swoje interesy i oszukiwali ich jak.mogli, byli jednak uprzejmi i nie traktowali Indian z góry. Coureurs des bois*, myśliwi-włóczędzy, odziani w strój indiański wędrowali przez puszcze, koczowali pod namiotami czerwonych braci, uczyli się ich obyczajów i' mowy, przystając do nich niekiedy na stałe,* biorąc sobie za żony ciemnoskóre kobiety, które rodziły im piękne i zdrowe dzieci, mówiące do ojców narzeczem Ottawów czy Wajandotów. ' Gdy przychodziło do walk między Francuzami a Anglikami, czerwonoskórzy walczyli u boków Francuzów. Generałowie i oficerowie przyjaź nili się z indiańskimi wodzami, uczyli ich europejskiego sposobu wojowa nia, uczyli posługiwać się bronią palną i nie dotrzymywać umów. Wysłu giwali się czerwonoskórymi, oszczędzając swoich żołnierzy. Wysławiali zręczność i waleczność Indian, zachęcając ich do walki. Utrzymywali przyjaźń i braterstwo. Tak było przez sześćdziesiąt lat. Aż przyszedł dzień, gdy zdjęto z masz tu na szczycie blokhauzu fortu Detroit flagę francuską, a na jej miejsce wpłynął czerwono-błękitno-biały sztandar Świętego Jerzego -- sztandar angielski. Ku niepomiernemu zdumieniu i oburzeniu Indian, bez walki, bez jednej salwy załoga francuska opuściła fort, ustępując miejsca an gielskiemu garnizonowi. $ Powiadano: ,,Takie przyszły wampumy*, takie listy od Wielkiego Ojca Białych. Tak kazał Wielki Biały Ojciec i dzieci jego musiały słuchać." Ale zdziwienie i smutek były coraz większe. Tym bardziej, że nowi najeźdźcy gardzili czerwonoskórymi, trzymali się od nich z daleka, niej przysyłali darów, jak dawniej francuscy bracia, a kupcy ich oszukiwali bezczelnie i brutalnie, każąc sobie płacić stosami futer za strzelby i proch.; W tym czasie, w 1762 roku, fort liczył około 120 budynków. Były to,, nędzne baraki, niskie, brudne, zamieszkane przez rodziny załogi, kupców i kanadyjskich myśliwych. Załoga garnizonu składała się ze stu kilku dziesięciu żołnierzy i paru oficerów. Między domkami ciągnęły się wąskie, brudne uliczki, gdzie w błocie lub kurzu bawiły się dzieci, odbywały się spotkania i kłótnie, gdzie gospo dynie skubały ptactwo i prały bieliznę, która na sznurach rozpiętych od domu do domu łopotała jak różnokolorowe flagi, pełne łat i dziur. Dziś jednak uliczki były puste, cała prawie ludność skupiła się na placu między domem zebrań, komendą garnizonu i kościołem, czyli między trzema najważniejszymi budynkami fortu, tam bowiem nowo przybyły, kupiec, otoczony pomocnikami, rozkładał toboły i ustawiał baryłki win% i wódki. >o Tłum był różnorodny i różnobarwny. Znajdowali się tam'żołnierze o zawadiackich minach, z powybijanymi zębami, w czerwonych opię tych kurtkach, ze srebrnymi kolczykami w uszach, podobni raczej do rzezimieszków i zbójów. Byli drobni, ruchliwi koloniści francuscy, ubrani pół po europejsku, pół po indiańsku, tak że nieraz można było zobaczyć starą wystrzępioną koszulę z żabotem, wpuszczoną w skórzane leginy*. Żony ich były równie dziwacznie odziane -- w mokasynach lub nawet bose, donaszały stare jedwabne suknie, ściągnięte skórzanymi pasami, osłaniając pilnie twarze przed promieniami słońca słomianymi kapelu szami lub parasolkami. Były tam kobiety z fortu, myśliwi kanadyjscy w skórzanych ubraniach, dzieci, wyrostki oraz kilku Indian z pękami skór pod pachami. Zwabieni zgiełkiem i pchani ciekawością, tak naturalną w tym odcię tym od świata zakątku, ukazali"się też oficerowie. Na widok dowódcy garnizonu kupiec, zostawiając pomocnikom troskę o towar, wydobył z zanadrza paczkę listów, owiniętych w skórę i związa nych rzetnykiem. -- Listy, sir, z Niagara, z.Sandusky, z Presąue Isle! Listy od naczel nego wodza! -- wołał głosem zachwalacza towaru, przeciskając się przez tłum. Major Gladwyn* podał paczkę jednemu z oficerów, który chwycił brudny rzemyk w dwa palce, a następnie, zwracając się do kupca i rozsu wając gapiów, zawołał wesoło: -- No, Gibson, pokaż, coś przywiózł. Nię mamy najpotrzebniejszych rzeczy i niewiele brakuje, a szablą będziemy musieli ćwiartować pie czeń! · -- A zupę chłeptać prosto z misek! -- I strzelać do zwierzyny z łuku, na podobieństwo czerwonych małp! Gibson, rechocąc, zadowolony z siebie i z klienteli, poganiał swoich chłopców i sam pomagał rozkładać towar. Ukazały się oczom zgromadzonych najpierw worki z prochem i długie, powiązane w pęki sztaby ołowiu, następnie skrzynie pełne noży i topor ków. Niemały był to ciężar. Gibson stęknąwszy cicho podniósł je sam, by się popisać siłą mięśni, które napięły się jak sznury pod brudną, lśniącą od potu skórą nagich ramion. -- Sacra! -- krzyknął z podziwem któryś z żołnierzy, lecz głos jego zagłuszyły okrzyki kobiet na widok nowej skrzyni z naczyniami i przybo rami do szycia. Ais-ainse,. prześlizgując się między żołnierzami, kobietami i dziećmi, starała się przysunąć, bliżej. Widziała już wyraźnie bladą, ledwie ozłoco ną słońcem twarz majora, która budziła w niej zawsze tajemny zachwyt. Parę osób zaledwie dzieliło ją od niego. , Dziewczyna Wyjęła z torby najpiękniejszą parę białych mokasynów, ozdobionych szczecią jeżozwierza, i wyciągnęła je, nie bacząc na obu rzenie zebranych, ku Gladwynowi. Major podniósł oczy, a widząc znajomą postać pięknej dziewczyny, rozbawiony jej niewinną przebiegłością, roześmiał się. -- Tu ją macie! Wszystkie jednakowo sprytne. Widzę, że będę musiał płacić na miejscu. Obejrzał mokasyny, cmoknął z zadowoleniem. i -- No, tak... Wybieraj, dziewczyno, a ty, Gibson, nie rób kwaśnej miny -- zwrócił się do kupca, który rzeczywiście skrzywił się przewidu jąc, że z Indianką, znajdującą się pod opieką majora, nie będzie mógł przeprowadzić swych zwykłych nieuczciwych transakcji. Ais podniosła ku Gladwynowi łagodne, trochę nieufne oczy. -- Wybieraj, Katarzyno! -- zaśmiał się major. Ais miała bowiem także chrześcijańskie imię. Wśród jej naszyjników z zębów wilka, pazurów rysia, z,kamieni i blaszek-- wisiał mały srebrny krzyżyk. Ale trzeba było dobrze się przyjrzeć, żeby^go odnaleźć. Bo'też przyjęcie chrztu przez Ais-ainse było rzeczą przypadku. Po prostu parę lat temu, bawiąc u siostry swej matki we wsi Pottowatomich, chodziła razem z innymi dziećmi do starego francuskiego misjonarza. Opowiadali on dzieciom o dziwnym białym bogu, uczył ich pieśni nabożnych i mo->! dlitw. Dzieci biegały na naukę chętnie, gdyż misjonarze byli na ogqł] łagodni i obdarzali je drobnymi upominkami. Toteż nieraz się zdarzało,! że gdy przyjeżdżał nowy biały duchowny, ochrzczone już poprzedniTM dzieci dawały się chrzcić jeszcze raz, by dostać znowu srebrny krzyżykj czy szklany różaniec, . W forcie Ais zjawiała się często,, była stałą dostawczynią mokasynowi Znano ją dobrze, traktując ładną dziewczynę, którą uważano za chrze-j ścijankę, z większymi względami niż jej pogańskich współbraci. ' I dziś udało jej się za mokasyny napełnić skórzaną torbę solą, prochem] i ołowiem. Zatknęła też w kaftan dwie grube igły stalowe. Twarz jej' proi mieniała zadowoleniem. -- Katarzyno!... ' Podniosła oczy na twarz białego. Major stał tuż przed nią, blisko, złote szamerowania i metalowe guziki obcisłego czerwonego munduru pałały jak plamy słońca. Nad tą pełnią blasku jasne oczy wydawały się jeszcze piękniejsze, jeszcze bardziej niezwykłe i godne uwielbienia. Pod trójkątem czarnego kapelusza wiły się blade pukle włosów. Nie rozumiała, co mówił, gdyż nie słyszała nic prócz wewnętrznego głosu, który szeptał w niej: ,,Oto piękny wojownik... oto najpiękniejszy wojownik... jego oczy, jego nozdrza... jego ramiona... silne muszą być jego ramiona... a oddech jego nozdrzy łagodny jak oddech jelonka"... -- Katarzyno... Białe ręce ujęły jej głowę. Gladwyn trzymał półkolisty miedziany grzebień, po który przed chwilą sięgnął do skrzyni. -- Ma ładne włosy -- powiedział śmiejąc się -- ma ładne włosy, które potrzebują ozdoby. Zatknął grzebień nad czołem dziewczyny. Ręce jego powoli zsunęły się wzdłuż szyi ku ramionom. Ais ujrzała dziesiątki oczu zwróconych na nią, usta wykrzywione śmiechem i drwiną. Spuściła szybko głowę i zamknęłaby oczy, gdyby nie czujność, która, jak u dzikiego zwierzątka, nie opuszczała jej nigdy. Widywała majora często, prawie za każdą bytnością w forcie, gdy przynosiła mokasyny dla oficerów garnizonu i ich rodzin. Zawsze bu dziła w niej zachwyt jego biała twarz i jasne włosy. Zdawało jej się, że wszystko, co do niego należy, co go otacza, jest wspaniałe i pełne niewy- . słowionego, uroku. Ale dziś, gdy ujął jej głowę w swe ręce, gdy obdarzył ją pięknym, błyszczącym jak słońce grzebieniem, poczuła taki przypływ uwielbienia i wdzięczności, że stała nie śmiejąc się poruszyć i nie wiedząc, co czynić. Z tego zachwytu wyrwały ją nagle podniesione głosy. Przed straganem stał z naręczem skór stary Indianin, Pottowatomi. Gibson, wziąwszy się pod boki, wykrzykiwał głośno, obelżywie: -- Cztery skóry za cały funt prochu?! Ludzie, słyszeliście coś podob-l nego! Cztery wyliniałe skórki, niewarte nawet plunięcia! Niech mnie .diabli porwą, jeżeli dam ci ten proch za dziesięć takich futer! -- Te czerwone małpy robią się coraz bezczelniejsze -- rzucił jeden 2 pomocników. Ludzie zwabieni podniesionymi głosami, chciwi i niewybredni w roz rywkach, tłoczyli się coraz ciaśniej wokół straganu. Jasne było, że Gibson chce sobie powetować poprzedni kiepski interes. Postawił szybko nogę na bobrowych skórkach, które Indianin chciał podnieść z ziemi. --; Nie rusz! -- krzyknął. -- Jeszc"ze mi coś przy tym ściągniesz! Z wami trzeba targować się z daleką. Czerwonoskóry jednak, widząc, że nie tylko nie dostanie prochu, ale może stracić jeszcze futra, pociągnął je z całej siły, tak że kupiec stracił równowagę i przewrócił się ku uciesze tłumu. Poderwał się jednak i rozjuszony szedł ze spuszczoną głową na, czerwonoskórego. W ręku jego błysnął nóż. Tłum rozstąpił się ostrożnie. Kobiety poczęły krzyczeć; żołnierze, ciekawi bójki, przysunęli się bliżej, zachęcając kupca do walki. -- Śmiało, Gibson! -- Naucz go rozumu! -- Bij czerwonego diabła!... Ais-ainse stała patrząc na starego Indianina. Był chudy, niezbyt wysoki, co ważniejsze jednak -- jak wszyscy Indianie wkraczający w bramy fortu -- nie posiadał broni. Nagle pojawił się obok niego inny wojownik. -- Datunda... -- szepnęła dziewczyna podnosząc dłoń do ust. Datunda dotknął ramienia starego Pottowatomi i odepchnął go na bok. Uczynił to tak, jak gdyby go prawie nie zauważył, albo jak czyni ktoś, kto odsuwa na bok człowieka stojącego mu na drodze. Szedł prosto ku Gibsonowi, mierząc go zimnym nieruchomym spojrzeniem. Wysoki, krzepki, pochylił się ku przodowi i znać było, że choć młodość opuściła go już, siła trwa w nim wciąż jeszcze, dojrzała i opanowana, jak siła starego łosia, który groźniejszy bywa od młodego, zapalczywego samca! Gibson krzyknął coś, czego Ais nie zrozumiała, i twarz jego poczer wieniała jeszcze bardziej Skoczył ku czerwonoskóremu. Datunda cofnął się i uchylił. Ostrze noża przecięło powietrze. -- Bestia. · · -- usłyszała za sobą Ais głos Gladwyna. . Widziała teraz obu, jak chodzili wokół, wodząc się wzrokiem, a stopy ich wykonywały w kurzu1 dziedzińca dziwaczny taniec. Potem kupiec skoczył znowu, lecz tym razem dziobnął Indianina w bark, rozdarł mięsień, rozkrwawił. -- Dostał go! Dostał! -- krzyknął ktoś z tłumu. Krew podniecała patrzących. Zrobił się ścisk, aż zatrzeszczały deski straganu, i Gibson nie odwracając się, krzyknął: -- Pilnuj towaru, Angelo! * Żołnierze zarechotali. Metys* Angelo klął odciągając na bok skrzynie i usiłując zamknąć wieka. Lecz wnet uciszyło się znowu, słychać było tylko przyspieszony oddech walczących i szuranie ich stóp po ziemi. Kurz podnosił się aż do twarzy i opadał na coraz ciaśniejszy1 krąg gapiów. Ale ludzie nie zauważali tego", tak jak nie zauważyli wzmaga jącego się upału. \ Gibson zebrał się nagle w sobie, lecz Indianin uprzedził jego ruch. Skoczył pierwszy, chWycił rękę uzbrojoną w nóż. Wszyscy wstrzymali oddech. -- Bestia... -- powtórzył półgłosem major. Biały szarpnął się. Indianin przysunął się bliżej. Jego palce, jak kleszcze zacisnęły się jeszcze mocniej. Porwał nagle kupca wpół, pociągnął ku sobie. / -- Uważaj, Gibson, uważaj! -- rozległy się okrzyki. Biały stęknął. Krew z rany czerwonoskórego zalała mu szyję i głowę, którą wparł w pierś przeciwnika. Zdawało się, że jest ranny. Dygotali teraz z ogromnego wysiłku. Pot ściekał im strumieniami po karkach. -T Uaah!... ;' ' , Kupiec pchnął nagle kolanem, szarpnął się z całej mocy. Lecz prawie równocześnie jęknął i skurczył się, wciągając głowę między łopatki. Ramię jego, które Indianin trzymał jak w kleszczach, uczyniło powoli pół obrotu, odgięte zostało daleko w tył, skręcone w niezwykłej pozycji. Rozległ się dziwny dźwięk, jakby głuche mlaśnięcie. Gibson stęknął. Datunda puścił jego ramię. Zwisło bezwładnie. Nóż upadł na ziemię. -- Bestia... -- po raz trzeci powiedział Gladwyn, lecz nie wiadomo było, czy brzmiało w tym oburzenie, czy podziw. Gibson, zielony na twarzy, oparł się o stragan. -- No, cóż. Drogo kosztowały te skóry -- rzekł major. -- Idź, Drakę nastawi ci ramie. Nie rńhyp 7, siebie widowiska. Drakę, cyrulik garnizonowy, mały, chuderlawy człowieczek o spryt nych oczkach i długim, sinym nosie, łączył w jednej osobie różnorodne uzdolnienia. Umiał robić peruki, fryzować, wyrywać zęby, przystawiać pijawki, zamawiać wzdęcia, opatrywać rany, naprawić zegarek (w całym garnizonie był tylko jeden, stanowiący własność dowódcy garnizonu), pisać na zamówienie listy, sporządzać driakwie i kordiały, lutować dziury w garnkach, a nade wszystko pić, i to w tak pokaźnych ilościach, że naj więksi opoje garnizonowi uważali go za niedościgniony wzór albo zgoła wierzyli, że. aby trzeźwą głowę po tylu szklankach wódki zachować, trzeba chyba mieć z diabłem do czynienia. / Drakę zajął się pobladłym z bólu kupcem. Wezwał trzech tęgich drabów, znających się na rzeczy, którzy rzucili się na ofiarę, jakby ją chcieli co najmniej udusić, przytrzymując na zydlu. Cyrulik zaś z po mocnikiem, też chłopem co się zowie, stękając, pokrzykując i pocąc się porządnie -- naciągali i nastawiali wywichnięte ramię. Trwało to dobrą chwilę, która zapewne pacjentowi musiała się wydawać dłuższa niż jego lekarzom. i * Siedział teraz blady, upokorzony, wściekły. Mały Drakę zaś, wypiwszy kubek whisky, napełnił go do połowy i podsunął kupcowi. -- Wypij, zuchu! -- zawołał złośliwie, mierząc jego ogromną postać zazdrosnym spojrzeniem. -- Po takim zwycięstwie należy ci się nagroda. Gibson jednym łykiem opróżnił kubek, gdy drzwi sąsiedniej izby otwo rzyły się i młody żołnierz zawołał: -- Kupiec Gibson do dowódcy garnizonu! W kwaterze Gladwyn siedział zatopiony w lekturze listów i nie pod nosząc głowy wskazał Gibsonowi stołek naprzeciw siebie. Dłuższy czas jednak upłynął, zanim major obojętnym głosem zaczął zadawać pytania dotyczące innych fortów, zachowania się Indian, fa ktorii nowo powstałych na południu. Zdawało się, że nie słucha odpowiedzi. Upał wzmagał się, a w dusznej kwaterze, nagrzanej słońcem, parno było jak w łaźni. Żołnierz w czerwo nym, przepoconym mundurze postawił przed dowódcą kryształowy pucharek z lodowatym napojem, który major spijał małymi łykami, nie odrywając oczu od listów. Wreszcie ziewnąwszy zapytał: -- A na jeziorze, Gibson, pusto? -- Pusto, sir --·· odpowiedział kupiec. -- Trochę'ryb łowią, ot i wszyst ko. Tylko wczoraj przemknęło przed nami jakieś kanu. Ale o dobre ćwierć mili. Nie była to jednak tutejsza* łódka. -- Irokezów? -- Nie, chyba gdzieś z południa. James przysięgał, że widział czerwo ny czub na głowie Indianina. -- Hm... tu go przecież nie widziano. Straże nie raportowały mi o tym -- mruknął do siebie major i pomyślał, że albo samotny wojownik utknął powyżej Detroit, u Wajandotów lub Pottowatomich, albo... albo wylądo wał przed fortem i przeniósł kanu lasem. Znaczyłoby to, że się ukrywał. Jeśli zaś ukrywał się, to musiał mieć ku temu powody. W listach jednakże nie było wzmianki o żadnych niepokojących ru chach wśród Indian. Myśliwi wpraVdzie -przywozili wiadomości o rosną cej do Anglików nienawiści, o tym, że agenci francuscy podsycają tę nienawiść i szerzą plotki o odwecie Francji -- czyż jednak samotny wojownik nie mógł mieć innych celów prócz przewiezienia czarnych wampumów' wojny? Gladwyn, zmęczony upałem, ziewnął znowu i przeciągnął się na krześ le, spoglądając przez okno na zalany słońcem plac. Wokół kramu cisnął się niemal tłum ciekawskich, choć pomocnicy kupca pod jego nieobecność nie przeprowadzali żadnych transakcji handlowych. Coraz częściej jednak ludzie podnosili głowy i spoglądali w niebo: od'południa sunął ciemny, prawie granatowy wał chmur. Ais-ainse zauważyła także zbliżającą się burzę. Zarzuciwszy na ramię worek z jeleniej skóry, zbiegła do przystani. Od południa, od zbliżającej się chmury tchnął upalny, gęsty powiew. Nie był to wiatr, lecz jakby żar buchający z otwartego, ogromnego pieca. Ruchliwe nozdrza dziewczyny wciągały daleki, nieokreślony zapach popiołu czy spalenizny. Zepchnęła kanu na gładką wodę; wiosłowała pełna nieokreślonego niepokoju. W bezładzie wyobraźni wicher i groza burzy, która nadcią gała, zlewały się z wizją jasnych oczu, bladej twarzy, białych dłoni, które czuła jeszcze na swojej szyi. ' Zaczynał dąć wiatr. Po tamtej stronie rzeki dzieci osadników francus kich spędzały bydło z pastwiska, ludzie biegiem wracali z pól do domów. Wiosłowała co sił. Wiatr popychał kanu, które śmigało jak jaskółka.~ Oto już kończył się las. Oto już kuźnia stojąca wpół drogi. Wiatr wydmu chuje snopy iskier, rwie z komina ognistym jęzorem. Unosi pył, tumany liści toczy przed sobą ku wodzie. Zasłonięte, dotychczas wzniesieniem brzegu, ukazały się ciemne jak kretowiska kopuły wigwamów. Dobiła do brzegu, wciągnęła kanu między zarośla, zdawało się jej, że krzewy pełzną po ziemi, porywane przez wicher. Biegła czując za sobą dech gorący, jak żar paleniska. Położyła rękę na włosach, przytrzymując grzebień; wydał jej się cenniejszy niż wszystko inne. We wsi, która jeszcze przed chwilą była zajęta spokojną całodzienną pracą, ludzie zeszli z pól, przybiegli znad wody i stali przed wigwamami. Twarze wszystkich zwrócone były na południe. Stamtąd szła dziwna chmura. Poprzedzał ją wiatr, który przynosił z sobą duszny, ostry zapach ognis ka zalanego wodą. Nie słychać było grzmotów, nie widać było błyskawic. Chmura sunęła nisko, tak nisko, że zdawała się pełzać po wierzchołkach drzew, ciężka i czarna. Ais przebiegła obok wigwamu wodza. Pontiak*, Wielki Sachem Ottawów, stał tam w towarzystwie obcych wojowników i białego mężczyzny odzianego w strój indiański. Mrużyli oczy przed światłem dnia, gdyż przed chwilą wyszli z wnętrza wigwamu. -,, , V Wiatr coraz silniejszy niósł teraz, wyraźny odór siarki. Wzbił tuman suchego piasku, zakręcił się wirem wśród wigwamów. Wysoko nad wsią przeleciało stado ptaków, niesione na falach wichury. I nagle lunął deszcz. Ciężkie, grube krople poczęły bębnić po dachach, bić po twarzach i ramionach ludzi; którzy nie zdążyli się jeszcze schronić. A równocześnie zewsząd podniósł się lament i okrzyki trwogi. -- Czarny deszcz! -- Czarny deszcz! Czarna woda z nieba! Rzeczywiście czarne smugi wody spływały z chmur; czarne jak sadzą kałuże i strumyki zaczęły tworzyć się na spalonej upałem ziemi, która --: zdawało się -- pić ich nie chciała. Spośród wszystkich mieszkańców wsi tylko Pontiak pozostał na dwo rze. Stał pod strugami deszczu, z przymkniętymi oczami, samotny i hardy, jakby chciał pokazać swoim, że nie obawia się niczego, że jest w zgodzie z siłami Manitu*. Był przecież wielkim wodzem, wodzem swego ludu. Niech widzą! W odwadze jest moc! ' . Wiatr rozwiewał jego długie, czarne włosy, deszcz kalał twarz i ramio na. Nikt, nawet szaman, czarodziej plemienia, nie pozostał pod strugami ulewy. On jeden trwał. Rozdział 3 Jeszcze strugi czarnego deszczu nie spłynęły ku rzece, a już jeden z wo jowników, przechodząc od wigwamu do wigwamu, zaczął wzywać męż czyzn na naradę. Wieść się rozeszła, że Pontiak nie tylko swoich oczekuje. Wiedziano, że od kilku dni gości u niego Francuz Chouteaii, znany dobrze wszystkim Indianom z tego, że nosił zawsze ich strój, mówił wieloma narzeczami indiańskimi i -- jak sam twierdził -- indiańską miał duszę. Wiedziano również, że rankiem Aneeb przyprowadził do wigwamu wodza młodego wojownika znad Scioto. Wreszcie widziano gońców, którzy jeszcze przed deszczem biegli do wsi Wajandotów i Pottowatomich. Spodziewano się więc ważnej narady i niejeden wojownik przygotowywał się do niej, nucąc cicho pieśń Czerwonego Tomahawka*. Najwięcej jednak poruszył wszystkich czarny deszcz, złowroga zapo wiedź głodu lub wojny, w każdym bądź razie znak gniewu Manitu. Prze ciw komu był on jednak skierowany? Spadł przecież zarówno na osady białych, jak i na wsie indiańskie. Komu grozi Wielki Duch, kogo chce przestrzec, komu wskaŁać drogę? Najstarsi wojownicy nie słyszeli nigdy o takim znaku nieba, z całym też spokojem mogli twierdzić, że jak świat światem, czarnego deszczu jeszcze nie było. Wstrętny fetor siarki i spalenizny, jaki mu towarzyszył, pochodzi! z pewnością od złych mocy. Pilnie też zmywano i czyszczono najmniejszą plamę po czarnej wodzie na ubraniach i twarzach, prawie wszyscy ci, których deszcz złapał, nim zdążyli się schronić, myli się teraz w rzece i płukali swe odzienie. Starcy narzekali i przepowiadali rzeczy straszne, dzieci zaś, nie śmie jąc za dużo pytać, patrzyły na nich z dreszczem niepokoju i przestrachu. Przed każdym prawie wigwamem siedzieli wojownicy, malując oblicza i przygotowując się do narady. -- Słyszę szum skrzydeł Wielkiego Orła -- rzekł Czarny Łoś, ojciec Ais, który był głuchy jak pień i żył w swoim własnym świecie. Zdanie jego na ogół było jednak bardzo cenione, choć przepowiednie nie zawsze się sprawdzały. Ponadto był on zrzędą i krytykował wszystko, co się działo dookoła --' to zyskało mu opinię człowieka mądrego. Teraz siedział w świetle przed wejściem do wigwamu. Na ziemi przed 'nim leżała otwarta torba skórzana, z której wydobył pokaźną ilość pude łek z kory i rogu jeleniego. Zawierały one barwniki roztarte z niedźwie dzim sadłem.' Powolnym, lecz wprawnym ruchem rozprowadził najpierw warstwę czerwonobrunatnej farby na policzkach i czole. Następnie, zdając się czegoś oczekiwać, siedział jakiś czas nieruchomo. · --· Gdzie moja miska z wodą? -- zawołał wreszcie i westchnął ciężko. Ponieważ jednak nikt się nie zjawił, starzec zaczął zrzędzić: -- Czy córka moja zapomniała o misce wody dla swego starego ojca? Czy mam nakre ślić krzywe kreski i czy córka moja chce, żeby oblicze jej ojca wyglądało śmiesznie? Wreszcie Ais, która wróciła znad rzeki, zakrzątnęła się koło niego. -- Słyszałem szum skrzydeł Wielkiego Orła -- powtórzył jakby do siebie Czarny Łoś. Córka jednak, przyzwyczajona do jego wielkich przepowiedni, nie zwracała na nie zbytniej uwagi. Przyniosła dość głębokie naczynie, posta wiła je przed staruszkiem i zdjąwszy pęcherz z wodą, wiszący na drzewie, nalała wody. Następnie, pochylając się ojcu do ucha, powiedziała głośno: -- Czemu nie chcesz przejrzeć się w zwierciadle z błyszczącego me talu? Wielu wojowników tak czyni. -- Słowa twoje są głupie -- odrzekł na wszelki wypadek, mimo iż nie dosłyszał, o co jej chodzi. Patyczkiem umoczonym w białej farbie nakreślił ukośnie kilka falistych linii, biegnących od nasady nosa ku skroniom. Podobnymi falistymi kres kami ozdobił czoło. Następnie zrobił to samo czarną farbą -- sadzą zmieszaną z orlim tłuszczem. Za każdym razem, gdy patyczek z farbą dotykał twarzy, stary wojownik ,pochylał się i przeglądał w naczyniu z wodą. Teraz przyszła kolej na włosy, które, podstrzyżone po bokach prawie do skóry, a pozostawione na środku głowy od czoła do karku, tworzyły jakby czarną grzywę. Układaniem ich zajęła się matka, stara, żwawa In dianką o okrągłych kształtach i płaskiej twarzy. Sprawnie rozczesała je grzebieniem z rogu' i namaściła obficie tranem, aby nadać im połysk, przewiązała je następnie wąskim rzemykiem, na rzemyk zaś nałożyła opaskę skórzaną, w którą wetknięte były, a raczej wszyte ścięgnem jelenim, piękne orle pióra. v, Kiedy wreszcie wojownik podniósł się, poprawiając opaskę, wygładza jąc leginy i pomstując swoim zwyczajem na opieszałość kobiet, narzuciła mxi na ramiona wełniany koc, gdyż tak sobie życzył, przeczuwając, że wieczór po deszczu będzie chłodny. Z sąsiednich wigwamów zaczęli wychodzić wojownicy z twarzami pomalowanymi na czarny i biały kolor. Niektórzy z nich mieli we włosach pióra, inni czuby z jeleniej sierści. Wielu okryło się płaszczami z bawolej skóry i ozdobiło piersi bogatymi naszyjnikami ze, szponów, pazurów i kłów lub kolorowych paciorków i blaszek. Twarze były uroczyste. Czuło się jednak pod maską opanowania niepokój i podniecenie. Aneeb przystanął przed wigwamem ojca. Towarzyszył mu Kata-hekassa. Obaj byli ubrani odświętnie, a właściwie umalowani i uczesani od świętnie, gdyż odzienie ich składało' się tylko z leginów i mokasynów. Nadzy byli do pasa, przystrojeni w naszyjniki. Jaskrawe farby zdobiły ich twarze falistymi kreskami. Lecz uroda Aneeba gasła wobec piękności młodego Szaunisa. Włosy jego zebrane w czub i ozdobione jelenią' kitą ufarbowaną na czerwono, podwyższały go jeszcze, choć i tak wyższy był od Aneeba prawie o głowę. Skórę miał ciemniejszą, rysy nie tak ostre jak rysy Ottawów, prawie łagodne, gdyby nie potężne szczęki i rozdęte nozdrza, które nadawały jego twarzy wyraz zapalczywej dzikości i siły. Czarne oczy o wysoko uniesionych, drapieżnych brwiach spoczęły na Ais, która stała z matką przed wejściem. Dziewczyna odwróciła głowę. Gdy wojownicy odeszli pełnym godności krokiem, matka Ais spoglądała za nimi, dopóki nie znikli w tłumie przed wigwamem Rady. -- Piękny wojownik! --- powiedziała z szerokim uśmiechem, obcierając tłuste jeszcze od tranu ręce we własne włosy. * Ais przykucnęła na ziemi u jej stóp. Patrzyła przed siebie daleko ponad dachy wigwamów. -- Piękny wojownik... .-- szepnęła uśmiechając się. Odchyliła głowę w tył, oparła ją o ścianę wigwamu, cjparła mocno, aż poczuła,, że ostre zęby grzebienia wbijają jej się w skórę, sprawiając ból. W wielkim wigwamie* Rady płonęło ognisko, którego dym wylatywał otwartym w dachu upustem. Wokoło szerokim kręgiem siedzieli wodzowie Ottawów, Wajandotów i Pottowatomich, ćmiąc fajkę w milczeniu. Mil- czat także, wpatrując się w ogień, Pontiak i siedzący obok niego Francuz Chouteau oraz nowo przybyły poseł Szaunisów, młody, Kata-hekassa. Dalej za nimi stali wojownicy i młodzi chłopcy, którym wolno już było uczestniczyć w. naradach. Wśród nich znajdowała się tylko jedna kobieta, a raczej dziewczyna. Siedziała obok wodzów, lecz w pewnej odległości od nich, by podkreślić należny im szacunek. Była wszakże tylko kobietą i to, że znajdowała się tu razem z wojownikami, wynikało jz, funkcji, jaką wśród nich pełniła. Zwano ją Pamięcią Plemion, gdyż potrafiła zapamiętać i powtórzyć bezbłędnie najdłuższe przemówienie, umiała przetłumaczyć je na narze cze Delawarów, Odżibwejów, Sauków, a nawet na obie mowy białych. Była to dziewczyna rosła, o dużej twarzy, mocnych szczękach i szerokim, męskim czole, przeciętym blizną biegnącą ku lewej brwi. Oczy jej -- piękne, o nieco zmrużonych powiekach i uważnym spojrzeniu, i słodkie dziewczęce usta łagodziły surowość rysów. Odwrócona nieco w bok, spoglądała na Wielkiego Sachema w skupieniu, wyczekując. Oto był ten, którego przywykła podziwiać od dzieciństwa, gdyż czuła w nim wielkość i siłę, jakiej nie posiadał nikt inny -- ani jej ojciec, 'tak mądry przecie i tak niezawodny w walce i na łowach, ani stary, doś wiadczony Niniwej, wódz plemienia Pottowatomi, ani młody Aneeb, któremu mało kto dorównał w sile, zręczności i rozwadze, ani Mge-se-wa, czarodziej i lekarz, mający siłę niedźwiedzią i chytrość lisa. Dziesięć lat mijało, odkąd przybyła tu z ojcem. Dziesięć lat, odkąd zatrzymał się tu we wsi Ottawów, prosząc o ratunek dla umierającego dziecka. I oto przez te lata z małej, wątłej Net-no-kwy, której owego pa miętnego dnia biali omal nie zabili nad brzegiem Cayahogi, wyrosła pięk na i silna dziewczyna, obdarzona niezwykłą pamięcią i męskim umysłem. -- Zastępuje mi syna -- mawiał nieraz Datunda, ucząc ją strzelać z łuku i rzucać oszczepem. Nie pozwolił jej tylko nigdy wziąć do ręki strzelby ani żadnego przedmiotu, który pochodził od białych. On sam zresztą używał tylko łuku i tomahawka, a pogardzał kijem ognistym. Datunda nie przypuszczał, że zatrzyma się tu na stałe. Wprawdzie Francuzi, którzy podówczas zajmowali fort i osiedlali się wzdłuż brzegu rzeki, różnili się znacznie od Anglików, niemniej byli to biali. Ale był Pontiak, którego mądrość i urok osobisty podziałały na Delawara, tak jak na wielu innych. Po raz pierwszy zetknął się z czerwonoskórym, który miał własny plan polityczny, dla którego sprawa odzyskania ziemi i wypędzenia z niej najeźdźców była czymś tak realnym, jak dla innych skalpy i nasycenie zemsty osobistej, który marzył o zjednoczeniu wszyst kich plemion z okolicy Wielkich Jezior i o wielkim powstaniu, mającym oswobodzić ich ziemię. Datunda marzył o zemście, to prawda, ale był jednym z niewielu, którzy rozumieli, że nie ona jest celem, był jednym z niewielu, którzy zdawali sobie sprawę z wielkości i wagi zamierzeń Wielkiego Sachema Ottawów. Wpatrywał się teraz w niego, podobnie jak Net-no-kwa, z oczekiwa niem i nadzieją. Wszyscy zachowywali milczenie. Ogień trzaskał i huczał. Wielkie jak pszczoły iskry -- dusze spalonych drzew -- ulatywały w czeluść nocy. Z rąk do rąk krążyła fajka. > Mijał czas namysłu i rozwagi. Wysoki ogień zmalał i uspokoił się. Cisza stała się taka, że słychać było tylko syk płomieni i chrobotanie robaczków toczących ściany wigwamu. Wreszcie Pontiak wstał i oczy wszystkich zwróciły się ku niemu. Czar ne, wilgotne włosy, nie związane w czub, nie ozdobione piórami, zwisały na nagie ramiona; twarz miał pomalowaną jak inni wojownicy, brwi podkreślone długą poziomą kreską czarnej barwy. Naszyjniki okrywały jego potężną wypukłą pierś, za pasem miał sztylet w srebrnej, wysadzanej turkusami pochwie, który niegdyś otrzymał w przyjacielskim darze.od markiza Montcalma*. Był średniego wzrostu, lecz wydawał się wysoki dzięki potężnej budowie i muskularnej szyi. Twarz jego, szczególnie oczy miały wyraz władczy i skupiony; dzikość czającą się w kątach ust, i rozdęciu nozdrzy łagodziło czoło -- wysokie i wypukłe czoło myśliciela. Stał chwilę nieruchomo, utkwiwszy wzrok w ciemności nad głowami zebranych. Zdawał się oczekiwać znaku, nasłuchiwać czyjegoś głosu. Lecz milczał ciągle. Powiódł oczami po twarzach wojowników i spuścił głowę na piersi. Przemówił wreszcie, a głos jego, wibrujący i głęboki, docierał do serc wojowników i budził je, i dostrajał do siebie, przejmował smutkiem i darzył nadzieją zemsty. -- Bracia, wodzowie i wojownicy! Wielki Duch przemówił do swoich dzieci -- czarny deszcz spadł'na naszą ziemię, nasze lasy! Wielki Duch chce odwrócić oczy od naszych ścieżek! Dwie zimy minęły, od kiedy czerwone mundury weszły na nasze ziemie, wypędzając dobrych ojców francuskich. Od tego czasu nieszczęścia spadają na naszych wojowników, Anglicy zajmują coraz większe obszary, płoszą nierozumnie zwierzynę, co oznacza dla czerwonych plemion głód. Za strzelby, proch i kule żąda ją wielu, wielu futer... Tu przerwał na chwilę, jakby dając czas wojownikom do wyrażenia swego żalu. Żaden z nich nie odezwał się jednak, wojownicy bowiem podczas narad zachowywali pełną godności ciszę, a usta ich nosiły pie częć milczenia. -- Czerwone mundury wygnały Francuzów -- ciągnął dalej Pontiak -- teraz zaś, bracia, przygotowują śmierć wszystkim Indianom. Wojsko francuskie pozwalało nam czuć się bezpiecznie --- wojsko angielskie nie pozwala nam spać spokojnie. Wodzowie francuskich ojców tańczyli przy naszych ogniskach i nazywali nas braćmi -- wodzowie czerwonych mundurów gardzą nami, oszukują nas, zabierają ziemię. Głos jego zabrzmiał bólem, oczy płonęły nienawiścią, twarz jednak pozostawała opanowana i spokojna, jak tego wymagał obyczaj. Mówił długo, a Indianom zdawało się, że to ich serca mówią, że to ich własne myśli, że oni sami to właśnie chcieli powiedzieć. Wszyscy widzieli czarny deszcz, słyszeli złe wieści biegnące przez puszczę, pamiętali losy plemion wschodnich, Algonkinow, wyciętych w pień przez białych kolonistów. Nie było wśród nich nikogo, kto by nie był lżony, oszukiwany lub skrzywdzony przez Anglików. A iluż było takich, którzy nosili blizny od ich kul i szabel. Gdy wódz skończył, ponura cisza zaległa wigwam Rady. Palono fajki w milczeniu i patrzono w płomienie ogniska, przeżuwając gorzkie myśli Wreszcie po długiej chwili wstał Niniwej, wódz Pottowatomich. Wiedziano, że przed paroma dniami powrócił z fortu Niagara, wszyscy też z ciekawością czekali na jego słowa. -- Pan Życia odwraca od nas swe oczy i wydaje na nas śmierć -- rzekł, a jego szeroka, koścista twarz nie wyrażała nic prócz spokoju. -- Śmierć gotują Anglicy wszystkim synom puszczy. Bracia, złe wieści przynoszę z fortu stojącego nad grzmiącą wodą. Złe są wieści, odkąd czerwone mundury wypędziły wojska francuskiego ojca, odkąd Anglicy osiedlili się w fortach, a wokół nich zgromadzili się biali koloniści. Już daleko poza rzeką Susąuehanna sięgają osiedla białych, ich topory i ogień pożerają puszczę. Znika zwierzyna, bez której wnet wymrą czer wone plemiona... » Długo ciągnął swą opowieść Niniwej o tragicznej sytuacji na grani cach. Dawny fort Quesne został odbudowany i obsadzony silną załogą. Nad Ohio I nad Monongahelą stoją garnizony angielskie. Powstały nowe forty, wokół nich zaś mnożą się osiedla białych. Myśliwi zapuszczają się coraz głębiej w puszczę czerwonych plemion, myszkują w dolinie Ohio, dochodząc aż nad Scioto. Nie ma już, jak dawniej, wolnego dostępu do-fortów. Oficerowie francuscy witali Indian jak braci, gościli i obda rowywali upominkami -- oficerowie angielscy mają dla nich tylko sło wa pogardy, uderzenie kolbą lub oszukańcze zamiary. Kupcy ich okrada ją czerwonych myśliwych. Były to właściwie ciągle te same bolączki, te same nieszczęścia. Ale dopiero teraz czerwonoskórzy uświadomili sobie, że dzieje się to nie tylko u nich, w okolicy Detroit, lecz na wszystkich zajętych przez Angli ków terenach. Uświadomili sobie, że jeżeli wczoraj było tak z Susąuehanną i na wschód od Ohio, dziś nad jeziorem i nad brzegami Monongaheli, to jutro... jutro posuną się biali nad Scioto i jeszcze dalej, aż przyjdzie dzień, gdy zaleją wszystkie tereny czerwonoskórych, wytępią zwierzynę, wypalą i wykarczują lasy i dojdą zwycięsko do Słonego Jeziora, tam gdzie zachodzi słońce Jeden z wojowników dorzucił naręcze gałęzi do paleniska, które za czynało wygasać. Zapatrzeni w ogień, siedzieli chmurni, wzbierał w nich gniew i rósł zaczyn nienawiści, jak płomień ogniska podsycanego przez dorzucane drewna. -- Bracia -- ciągnął cichym głosem Niniwej -- bracia, niepokój podnosi serca i ręce Seneków, Szaunisów, Majamów i Delawarów. Delawarowie, wypędzeni na zachód, tęsknią za swoją Wielką Rzeką. Widząc, że biała śmierć zbliża się do nich, pytają: ,,Mamyż umierać jak niewolnicy? Mamyż umierać i nasycać krwią ziemię, w której śpi zakopany czerwony topór wojenny?" Podobnie pytają i inne plemiona. A oto ja, wódz Pottowatomich, który wiele widział, rzucam wam teraz to samo pytanie!Ledwie umilkł, pomruk westchnień i zgrzytanie zębów ozwało się zewsząd. Usta wojowników pozostały jednak zamknięte. Tylko mięśnie twarzy drgały złowrogo i oczy pałały nienawiścią. Nabrzmiałą pragnieniem działania ciszę przerwał głos Kata-hekassy. Wszystkie oczy zwróciły się na nieznajomego posła. Niejeden chlubiący się wzrostem Ottawa mógłby mu pozazdrościć dumnej postawy, silnego karku i szerokich, muskularnych ramion. Lecz nie dorównywał w opano- waniu uczuć swoim przedmówcom. Młoda jego twarz wyrażała wzburze nie, współgrała z treścią słów, zamiast przeciwstawić im kamienny spokój oblicza i siłę dojrzałej męskiej odwagi. W innych warunkach źle by oce niono tę zbytnią żywość, w tej chwili jednak trafiła ona do serc wojowni ków. , Młody Szaunis trzymał w rękach szeroki pas wampumu i czytał przesu wając go w palcach:. ,,Bracia, niech wampum ten otworzy wasze uszy i skłoni was do słuchania! Złe wieści idą przez pieszczę i biegną wzdłuż rzeki!'Gniew i nienawiść ogarnia czerwone plemiona Delawarów i Szaunisów. Bracia! Biali wojownicy zabierają im ziemię, niszczą plony, prze pędzają zwierzynę... Lecz oto jeden Indianin, bracia, z plemienia Delawarów, przejęty głębokim pragnieniem poznania prawdy i zamierzeń Wielkiego Ducha, poszedł w puszczę i tam modląc się i poszcząc wzywał Manitu, by objawi! mu we śnie, jaki los czeka czerwone ludy. We śnie stanął przed nim On i powiedział: Ja jestem stworzycielem nieba i ziemi, drzew i jezior, rzek i wszystkich rzeczy. Ja jestem stworzycielem ludzi i ponieważ was miłuję, musicie pełnić moją wolę. Kraj, w którym żyjecie, stworzyłem dla was. Dlaczegóż pozwalacie, by biali ludzie mieszkali wśród was? Dzieci moje, zapomniałyście o obyczajach i zwyczajach ojców waszych! Dlaczego nie ubieracie się, jak oni, w skóry, nie używacie łuków i kamien nych grotów, których oni używali? Kupujecie strzelby, noże i kociołki od białych i teraz już nie możecie bez nich żyć! Co gorsza, pijecie wodę ognistą, która zamienia was w sza leńców. Odrzućcie to wszystko! Żyjcie, jak żyli wasi mądrzy przodkowie, a na tych, co ubrani w czerwone mundury przychodzą rabować obszary łowieckie i tępić waszą zwierzynę -- podnieście topory wojny! Złączcie się, o plemiona czerwone, zetrzyjcie ich z powierzchni ziemi, a wtedy odzyskacie moją łaskę i będziecie żyli w szczęściu i dostatku. Dzieci Wielkiego Ojca, króla Francji, są inne niż Anglicy. Nie zapomi najcie nigdy, że są waszymi braćmi! Pontiak słuchał i radość wstępowała w jego serce. Bo przecież Wielki Manitu przez usta proroka powtarzał to, p czym on, Pontiak, już od dwóch lat bez przerwy myślał. Usta jego jednak pozostały zamknięte, spuścił powieki, jakby bał się, że z oczu jego zbyt jaskrawo błyśnie nieo kiełznana duma. t Chouteau także uśmiechał się w duchu, gdyż proroctwa Delawarów odpowiadały interesom francuskich kupców z Illinois i Luizjany. Czekał na swoją kolej, by przemówić, i kiedy Pontiak z rąk młodego Szaunisa odebrał wampum Delawarów, Chouteau zabrał głos. Mówił narzeczem Ottawów tak czysto, że czerwonoskórzy, widząc go odzianego w ich strój, zapominali, że nie ta sama krew płynie w jego żyłach. , --r Bracia! -- zawołał stając jak jego przedmówcy między ogniskiem a kręgiem wodzów. -- Bracia! Nieraz pytaliście, dlaczego dobry Wielki Ojciec, król Francji, pozwolił, aby Anglicy odebrali mu Kanadę. Odpo wiem wam, bracia. Król Francji zapadł w długi sen, a w tym czasie czer wone mundury zagrabiły naszą ziemię. Lecz teraz król Francji obudził się i zawrzał strasznym gniewem. Natychmiast kazał wysłać armię na wielkich łodziach o białych skrzydłach, aby wypędzić Anglików... Chouteau mówił zręcznie. Dobrze wiedział, jak trzeba przemawiać do czerwonoskórych. Mówił długo i pilnie zważał, by słowa jego podsy cały i umacniały porywy nienawiści i chęć zemsty, która coraz jaśniej paliła się w oczach wojowników i napełniała ich żądzą czynu. Cisza, jaka zaległa teraz wigwam, była ciszą wielkiego oczekiwania. Wszyscy czuli, że rozstrzygają się ich losy, że zapadają postanowienia nie dające się cofnąć. Pontiak powstał znowu. Głosem grzmiącym i władczym zawołał: -- Wielki Duch przez proroka Delawarów objawił Indianom swoją wolę. Powinni oni wykopać topory wojny, zjednoczyć się i uderzyć na Angli ków. Armia francuska oczekuje pomocy czerwonych wojowników. CzaTny deszcz jest znakiem klęski dla najeźdźców. W jednym dniu wszyst kie plemiona uderzą na forty, zniszczą je, a potem niewstrzymaną falą zaatakują osiedlać Czerwone plemiona pędzić będą przed sobą wroga tak długo, póki nie zanurzy się w Słonej Rzece i nie zatonie na zawsze! Skończył mówić, odrzucił z prawego ramienia ciężki płaszcz z bawolej skóry i wszyscy ujrzeli w jego dłoni Czerwony Tomahawk wojny. Pontiak podniósł go wysoko i trzymał przez chwilę, jakby chciał, żeby go wszyscy zobaczyli, a potem wbił go w ziemię, z taką siłą, że zadrgała rękojeść. Wówczas wojownicy porwali się z ziemi, wydając przeciągły, gardło wy okrzyk wojenny', który przez ściany wielkiego wigwamu rozbrzmiał na całą wieś, przejmując lękiem serca kobiet. Wigwam opustoszał. Pontiak został sam z wielkim cieniem własnej postaci, który błądził na kształt niespokojnego ptaka, muskając bezsze lestnym skrzydłem pochyłe ściany. Wpatrzony w ognisko, do którego dorzucał od czasu do czasu suchych gałęzi -- dumał. Podniecenie, niena- wiść -- wszystko minęło, odeszto. Wódz pozostał przeraźliwie trzeźwy, samotny wobec powziętego postanowienia. Gzy sprosta swoim zamiarom? Czy uda mu się oswobodzić czerwone plemiona? Czy Francuzi rzeczywiście przyjdą z pomocą i czy pomoc ta okaże się wystarczająca? Pamiętał doświadczenia minionej wojny, zwy cięstwa przekreślone ostateczną klęską. Dziką, naiwną waleczność Indian, niepewną przyjaźń Francuzów i białoskrzydłe wielkie łodzie, wypływa jące z głębi nieba i oceanu, przynoszące coraz liczniejszych, coraz le-. piej uzbrojonych Anglików. Zdawał sobie sprawę, że ważył się na rzecz ostateczną. Lecz była to jedyna szansa -- szansa ranionego zwierzęcia, które ostatnim wysiłkiem próbuje jeszcze chwycić za gardło przeciwnika. Godziny nocy ńiijały. Patrząc uparcie w ogień, wracał myślą do swoich współbraci, którzy, pełni zapału, nienawiści i radości walki, krótkowzro cznie mierzyli możliwości siłą swych mięśni i bystrością oczu. Wiedział, jak daleka jest im myśl obejmująca całokształt wydarzeń, jak obce prze widywanie, jak trudna rachuba sił, jak niezrozumiała strategia. Nawet wodzowie, nawet ci, z którymi, zdawało się, powinien dzielić swe zwąt pienia i obawy -- nie dorastali do wielkości chwili. Siedział samotny, wyrosły ponad swoich czerwonych braci, przewiduj jacy, więc chmurny. Tej samej jeszcze nocy, w godzinie przedświtu, pomalowawszy czarną farbą twarz, piersi i ramiona, z przewieszoną przez ramię rzeźbioną fajką, zatknąwszy za pas długi myśliwski nóż, Pontiak opuścił obóz. W bezwietrznym mroku, w ciszy, której nie zakłócały jego lekkie kroki, odchodził pradawnym obyczajem wodzów wojennych na pustko wie. Słońce zastało go w drodze. Przeminął upalny dzień, a Pontiak szedł i szedł bez wytchnienia. Las otwierał przed nim i zamykał światła polanek, gmatwał ściegi dróg łowieckich, zagęszczał coraz dziksze ostępy. Wresz cie wieczorem, przedarłszy się przez istne uroczysko zwalonych drzew, przez trzęsawiska i bagna pełne trzepotu i krzyku dzikiego ptactwa, przez splątane zda się nie do przebycia chaszcze -- dotarł do celu. Wznosiła się tu skała, samotna wśród rumowiska głazów. Pontiak napił się wody ze źródła bijącego spod omszałych kamieni. Był, to jedyny po karm, jaki miał w ustach od dnia narady. Następnie, odetchnąwszy głębo ko, wszedł na skałę. Było już po zachodzie słońca. Na małej platformie szczytu wódz usiadł zmęczony i zamknął oczy. Powoli zaczął go ogarniać mrok i nierucho- mość. Jeszcze tylko zbyt mocno pulsowała krew w żyłach, jeszcze zbyt silnie unosił piersi zmęczony oddech. Powoli, powoli uspokajało się serce. Chłód idący od skały obejmował zmęczone stopy, nad opartą na kolanach głową jedna po drugiej zapalały się gwiazdy na głębokim sierpniowym niebie, a nisko, zza lasów wypływał wielki księżyc. Pontiak wciąż siedział nieporuszony... , Przeciągły, żałosny krzyk sowy przeszył powietrze. Wojownik powoli podniósł głowę, jakby wypatrywał kogoś w mrocznym morzu leśnym. Lecz pusto było i tylko blask księżyca srebrzył fale skłębionych wierzchoł ków. Nie ruszając się z miejsca, wydobył krzesiwo i położył przed sobą fajkę; w płytkim cybuchu zapłonęło oko żaru i blady dym wypełznął w ciemności. \ Nie dla siebie zapalił kalumet*. Wstał, wyprostował się i w wyciągnię tych przed siebie rękach ofiarował go niewidzialnemu bóstwu. Potem, złożywszy fajkę na skale, podniósł ramiona i zastygł w geście modlitwy. Wzywał Wielkiego Manitu, by w zbliżającej się wojnie wziął pod opiekę swe .dzieci. Wzywał wielką siłę, która kazała rosnąć posiewom, płynąćrzekom, wschodzić słońcu i gwiazdom. Modlił się strzępami słów i myśli, chaose-m doznań, przechodząc od trwogi do nadziei i oczekiwania. Oto ma prowadzić swoich wojowników przeciw fortom, strzelbom i bagnetom białych ludzi. Oto staje pokorny przed Wielkim Duchem, ofiarowując mu zapalony kalumet, prosząc o siłę, rozum, bystrość oczu, niechybność tomahawków i celność kul. Niech Wielki Duch puszcz i jezior, prerii i rzek chroni miedzianoskóre dzieci przed zniszczeniem przez białych. Niech da znak, że pamięta o swym ludzie, że on, Pontiak, znajdzie łaskę w jego oczach, że Manitu przyjmuje ofiarę. W ten sposób od wieków wodzowie wzywali Wielkiego Ducha przed decydującymi wyprawami wojennymi, trwając w postach i oczekiwaniu na objawienie, na wskazówki, które bóstwo zsyłało im we śnie. Dnie całe spędzali w półśnie, wymęczeni postem, zimnem lub upałem. Ciało ich chudło, zapadały się policzki, tylko oczy błyszczały gorączką oczekiwania. Drugiej czy trzeciej nocy, spalony słońcem, trawiony gorączką, wy czerpaniem i głodem, Pontiak zapadł w głęboki sen. Leżał od kilku go dzin nieruchomo, z twarzą wspartą o skałę, aż przyśniło mu się, że Wielki Orzeł ogarnia go skrzydłami i unosi w górę coraz wyżej i wyżej. Niebo nad nim roiło się od drapieżnych ptaków, których szpony napinały cięci wy świecących łuków, skierowanych przeciw białym okrętom, żeglują cym w przestworzach. Wytoczyło się słońce w wieńcu z piór i błyskawic, oświetlając ziemię, z której poczęły wyrastać czerwone topory wojny. Nad głową usłyszał krakanie Wielkiego Orła. Przebudził się, uczuł jakieś dotknięcie. Było lekkie i łagodne, niemniej wojownik podniósł się i oparł na ręce. W tej samej chwili uczuł na twarzy uderzenie skrzydeł. Zdawało mu się, że wiatr porywa go ze skały. Dziki okrzyk triumfu wydarł się z jego piersi. Oto jest! Orzeł! Oto Wielki Duch! Nie próżno pościł i czekał. Czuje na sobie powiew jego skrzydeł, widzi go przed sobą, dotyka... Wyciągnął ręce w trwodze i nadziei... Przestraszony ptak zatrzepotał skrzydłami, po czym odfrunął w noc. Rozdział 4 Konspiracja Pontiaka zataczała coraz szersze kręgi. Od wczesnej jesieni zaczęły się już wędrówki posłów wojennych, którzy lasem i wodą docie rali do najdalej położonych plemion puszczańskich, wygłaszali płomienne mowy, przynosząc czarno-białe pasy wampumów -- wezwanie czerwonoskórych do walki z Anglikami. Ze swej kwatery głównej, położonej w pobliżu Detroit, w czasach kiedy nie było przecież telefonu ani radia -- Pontiak utrzymywał stały kontakt z plemionami rozrzuconymi na przestrzeni równającej się mniej więcej obszarowi Europy Środkowej. Jeżeli się zważy, że był to kraj dziki, kraj puszcz prawie dziewiczych, w którym każde plemię mówiło innym narzeczem, a wsie oddalone były niekiedy jedna od drugiej o setki kilometrów, że między tymi wsiami na drogach wodnych rozsiane były wszędzie forty obsadzone załogą angielską, że.prócz fortów były jeszcze faktorie, w których nie tylko wymieniano lub sprzedawano skóry, ale tak że zasięgano języka, że wszędzie myszkowali agenci angielscy i nie mniej chytrzy od agentów kupcy, a mimo to konspiracja wzrastała na sile -- jeżeli wszystko to weźmiemy pod uwagę, będziemy musieli przyznać, że Pontiak był geniuszem. Tuż pod bokiem Anglików zorganizował swe wojska, przygotowując się do walnej rozgrywki. . , Oczywiście- zdarzało się niekiedy, że pijany Metys, odgrażając się białym, wygadał to lub owo, że czerwonoskóra żona jakiegoś Kanadyj czyka albo indiańska kochanka angielskiego żołnierza przestrzegała swego towarzysza przed wzrastającym niebezpieczeństwem. Lecz okolice te od dawna nie znały spokoju, krwawe sprzeczki, napady, utarczki leśne były na porządku dziennym. Indianie nigdy nie kochali Anglików, a żony zawsze drżały o swoich mężów. Działalność posłów i gońców otoczona była największą tajemnicą. Pontiak zakazał w tym czasie wszelkich zbrojnych zaczepek i zalecił utrzymywanie z załogami fortów jak najlepszych stosunków, gońcy zaś mieli rozkaz przekradać się ukrytymi ścieżkami wojennymi, unikać polowań i spotkań z białymi. Gdzieniegdzie Anglicy zaczynali się mieć na baczności. Zastanawiało ich przede wszystkim masowe zakupywanie broni przez czerwonoskórych. Ponieważ jednak stosunki z nimi układały się znośnie, nie mogli nic Indianom zarzucić. Tylko mniejsze i bardziej na zachód wysunięte forty postanowiły podwoić straże i obserwować pilnie, co się wśród Indian dzieje. Toteż nie lada sztuką było przeprawić się drogą wodną pod nosem licznych straży. Najczęściej trzeba było je omijać, opuszczając wodę i kryjąc się w lasach. Lecz i to nie było pozbawione trudności. Przedzie rać się nocą przez puszczę, niosąc na ramionach kanu, którym zaczepie można było o gałąź i uszkodzić je, a które w najlepszym razie opóźniało marsz -- nie było rzeczą łatwą. Na ścieżkach znanych tylko ezerwonoskórym, na ścieżkach wyciętych w gąszczu jak korytarz -- rzecz przed stawiała się inaczej. Lecz do tych ścieżek trzeba się było przedrzeć, prze rąbać niekiedy przez dziką plątaninę pni i gałęzi. Gońcy i posłowie jednak, nie zważając na to wszystko, wędrowali niosąc słowa wodza i odpowiedzi czerwonych plemion, nie przerywali łączności i utrzymywali Indian w ciągłym napięciu i w oczekiwaniu no wych rozkazów. Była bezwietrzna noc listopadowa. Maumee płynęła cicho w chłodnym mroku. Na tle nieba majaczył zarys strażnic i palisady fortu Majami. Z bramy wyszło dwu mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręku ślepą la tarkę, która rzucała wąską smugę światła pod nogi idących, budząc dłu gie, ruchliwe cienie na nierównym gruncie przystani. Drugi niósł dwie strzelby. -- Bierze mroź... -- rzekł półgłosem, spoglądając na grudę migocą cą iskrami szronu. Zeszli ku wodzie. Odepchnięta łódź zachybotała lekko i poddała się prądowi. Płynęli sterując tylko, unoszeni wzdłuż lewego brzegu Maumee. Noc była ciemna, a nikłe, rozproszone światło, jakie daje księżyc świecą cy za grubą warstwą chmur, zacierało kontury przedmiotów, nadając drzewom i krzakom fantastyczne kształty i wymiary. -- Zatknij nie zapaloną pochodnię i sprawdź, czy deska dobrze sie dzi -- rozkazał Johnson. -- Dobrze, dobrze, wiem przecie -- niecierpliwie odparł pomocnik, pochylony w ciemnościach nad dziobem łodzi. -- Co ty tam wiesz, najważniejsze, żeby na nas nie padało światło, rozumiesz? Łódź ma wyglądać tak, jakby sobie sama płynęła w ciemnoś ci... · Sprawdził raz jeszcze zatkniętą na dziobie pochodnię, skręconą z kory brzozowej, i zastawił ją na powrót szeroką deską, która ich obu i całą łódź miała po zapaleniu pozostawić w mroku. Przysiadł, by sprawdzić strzelbę. -- W taką noc," rok temu, ustrzeliłem sześć jeleni. -- Nad Maumee? -1 Nie, nad Detroit. Byłem tam głównym dostawcą zwierzyny, choć, powiadam ci, nie brakło u Gladwyna tęgich strzelców. Ale stary Johnson ma oko... Nieraz strzelaliśmy do świec o.zmroku. Nie zdarzyło mi się, bym którą zgasił, zawszem tylko sam koniuszek knota ustrzelił... Zachichotał zadowolony, a po chwili dodał: -- Przygotuj szczapy, tu już trzeba się mieć na baczności. Sześć jeleni -- ciągnął dalej. -- Jeden po drugim szły pod strzał. Go jakie pół mili, powiadam ci, stały jak straże. Trzymałem strzelbę w pogotowiu. Libby, wiesz, ten Metys, zapalił łuczywo. Świeciło dobrym płomieniem -- nie za wielkim, żeby nie przestraszyć zwierząt, ot, takim jak trzeba. Patrzę... a tu z zarośli, tuż przy brzegu, świecą dwie latareczki: jeleń stoi i ślepi prosto w pochodnię, ani się ruszy. Trrach... w łeb! Latarki zgasły. Zakot łowało się w krzakach... Cisza... Libby wyskoczył, sprawdził, zatknął szmatę na kiju, żeby naznaczyć miejsce. Jedziemy dalej. ,,Leży -- powia da Metys -- łbem przy wodzie, zaraz go zauważą... nie^będą musieli szu kać." Bo widzisz, druga łódź jechała za nami i jużeśmy o ubitą zwierzynę nie potrzebowali się troszczyć. Tak, powiadam ci, dobry to był strzał... Taki najlepszy, chłopie, skóry nie uszkodzi, bo Walisz między ślepia. -- Cicho -- syknął pomocnik chwytając nagle starego za ramię. -- Patrz, tam "ktoś płynie... -- Zgaś latarkę, do kroćset diabłów! -- zaklął Johnson "szeptem. Ogarnęły ich ciemności. Rzeka płynęła tu leśnym korytem i tylko środek jej odbijał mdłe światło mrocznego nieba. Na tej smudze dostrze gli wyraźnie zarys kanu, a na nim ciemną postać. Skręcili w szuwary przybrzeżne, w najgłębszy mrok. Możliwe, że Indianin nie spostrzegł ich wcale, płynęli bowiem blisko brzegu, a rzeka przed nimi wiła się. nieznacznie, gubiąc się w kępach krzaków. Zaczaili się ze strzelbami w pogotowiu. Kanu zbliżało się ku nim szyb- Jedziemy dalej, a tu znowu... v ko. Dzieliło ich nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Zdawało im się, że słyszą- regularny, cichy chlupot wioseł. I nagle... kanu znikło. Wyglą dało to tak, jakby roztopiło się w mroku, jakby wpłynęło pod wodę. Nasłu chiwali przez chwilę. Ale nie, nie było nic słychać poza pluskiem fal przybrzeżnych i biciem ich własnych serc. Na próżno wlepiali oczy w ciemność -- rzeka przed nimi była pusta. -- Tam, do licha -- szepnął Johnson -- gdzież się podział? -- Może wylazł na brzeg -- odpowiedział niepewnie pomocnik. -- Tobyśmy go słyszeli, był przecie blisko... -- Te czerwone małpy mogą mieć z nieczystym do czynienia -- trwożnie przeżegnał się młody. Umilkli i dobre pół godziny trwali w zupełnej ciszy. Trzeba było za chować ostrożność. Nigdy nie wiadomo, co może wyleźć z tych prze klętych ciemności. Wreszcie, nie poruszając się, Johnson rzekł cicho: -- Niedobra -sprawa taki Indianin, co się nocą koło fortu przemyka. Zawsze od tego się zaczynało: krążyli po nocy jak szakale, węszyli, pełzali. Umilkł i nastawił ucha. Ale cicho było i spokojnie, żaden podejrzany szelest nie przerywał ciszy. -- Muszą coś knuć. Już i nasz chorąży Holmes nosem na nich kręci... ; -- A czerwone kobiety tych kanadyjskich włóczykijów już dawno kraczą, że z nami źle będzie -- dorzucił pomocnik. -- Babskie gadanie i tyle! Ale ja bez ich plotek czuję, że coś się święci niedobrego, a wiesz dlaczego? -- No? -- To ci powiem. Za słodko się do nas uśmiechają. Wspomnisz jeszcze słowa starego Johnsona. Niedobrze, kiedy są tacy mili, niedobrze... -- Nie widzę uśmiechów -- odparł szeptem młody. -- Kiedy przycho dzą ze skórami, to tak patrzą na nas, jakby nas zjeźć chcieli. -- Cicho... Wielki Boże, może się tu kto czai,.. · '· Znów umilkli nasłuchując, lecz tylko daleko, w dole rzeki odezwał się chrapliwy bek jelenia. -- Jedziemy? -- spytał pomocnik. Stary zastanowił się', po czym westchnął i stanął w czółnie. Obutą w indiański mokasyn stopą odepchnął łódź od brzegu. Wykręcił ster w prawo. -- No co, zasnułeś przy wiosłach? Rusz się, mazgaju! Plusnęła czarna, spokojna toń wody i czółno, zrobiwszy pół obrotu, skierowało sie przeciw prądowi. -- Do diabła z polowaniem! -- zaklął Johnson. -- Musimy przecież zdać chorążemu raport. Aneeb podniósł z wody kanu i oparł je na ramionach. Jego stopy, obute w zimowe mokasyny, podbite podwójną, giętką podeszwą z jeleniej skóry, cicho sunęły po nadbrzeżnej trawie. Wokół rosły na wpół ogołocone z liści buki, hikory* i dęby. Tu i ówdzie głębszą plamą nieprzejrzystej czerni i chłodnym aromatem dawała o spbie znać pachnąca jodła- Szedł powoli, gdyż ziemia zasłana była opadłymi liśćmi, które po ostatnich deszczach zaczynały już wprawdzie butwieć, jednak gdzieniegdzie pod gęstymi drzewami zachowały jeszcze szelesz czącą suchość. Gałęzie na szczęście nie opuszczały się nisko i nie zacze piały o kanu, tak że młody wojownik dość prędko posuwał się naprzód. Gdy doszedł do miejsca, gdzie z drugiej strony rzeki ukryci byli dwaj myśliwi, przystanął i nastawił ucha. Zaśmiał się w duchu sam do siebie i ruszył dalej. Okrążył fort i znów zszedł ku rzece. Miał teraz przed sobą kilkumilową trasę po Maumee aż do rzeki St. Marys, która skręcała najpierw na południe, a potem na wschód. Tędy, ciąg le pod prąd, miał dotrzeć do miejsca, od którego trzeba było znów wziąć kanu na barki i przedrzeć się aż do wojennej ścieżki, łączącej tajemnym przejściem St. Marys z rzeką Wabash. Aneeb szedł ostrożnie, jak łania, która pieczołowicie ochrania swe młode -- niósł bowiem na piersiach czarny wampum wojny. Od wczesnej jesieni trwała gorączkowa akcja przygotowań wojennych. Nieraz już, z narastaniem chłodów, młody wódz zapuszczał się w sieć rzek i jezior, by nieść poselstwo Pontiaka. Jak wszyscy inni, unikał spotkania z białymi. Nic nie powinno wzbu dzić podejrzeń Anglików. Przemykał się w głębi lasów tajemnymi ścież kami, o których istnieniu nie wiedzieli biali myśliwi. Podróżował prze ważnie nocą, odpoczywając w dzień, rzadko kiedy rozpalając ognisko, nie polując wcale, by strzałami nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Następnego ranka, pozostawiwszy za sobą brzeg St. Marys, Aneeb zagłębił się w las, zmierzając ku tajemniczemu przejściu. Jakoż po paru godzinach dotarł do maleńkiej polanki, otoczonej wiecznie zielonymi tujami, gdzie zaczynał się wąski wyrąb ścieżki. Indianin ztozył pieczołowicie kanu na podściółce z gałęzi, po czym siadł u stóp młodego buku w bladym, jesiennym słońcu. Z podróżnej torby, przewieszonej przez ramię, wydobył pęcherz napełniony pemikanem, zmieszanym ze szpikiem i sadłem niedźwiedzim. Garść tej tłustej masy, garść prażonej kukurydzy i woda z leśnego źródła były całym j jego pożywieniem. Gdzieniegdzie na podmarzłych mokradłach znajdo wał jeszcze czerwone, kwaśne jagody, rosnące na cienkich jak nić łodyż kach, lub zrywał cierpkie, lecz jadalne po pierwszych przymrozkach owoce tarniny i gorzkie grona jarzębin. Nie rozpalał ogniska. Leniwe, ciepłe, listopadowe słońce kładło się; sennie na jego przymrużonych powiekach. Przypominało mu to inne ciepło. Żywy żar ogniska Rady w wigwamie wodza: Pontiak uczył swych posłów przemówień wojennych. Przez wiele, wiele dni zbierali się, by powtarzać je chórem i każdy z osobna. I zdało się młodemu Ottawie, że widzi skupione twarze swych współtowarzyszy. Oto Mko (Niedź wiedź), mały chudy Pottowatomi, zręczny zapaśnik i chytry myśliwy. Dalej Wag-ge-kaut (Krzywonóg), olbrzym, w którego dłoni tomahawk zmieniał się w najgroźniejszą broń. Gardził on, podobnie jak Datunda, nowymi siekierami znad Hudsonu, o importowanych angielskich ostrzach.1 Jego słynną bronią było sprężyste stylisko, w którym tkwił półokrągły ka mień. Była to jakby maczuga, lecz maczuga, którą potrafił ubić bizona] lub łosia. Taką bronią nie posługiwał się już nikt prócz jego brata bliźnia ka, Waus-so (Błyskawica). Podobni byli do siebie jak dwie krople wody. Waus-so jednak obdarzony był żywszą wyobraźnią i odrobiną pamięci,; podczas gdy jego starszy brat, z największym mozołem zapamiętywał.! słowa przemówień, a wygłaszając je, często plątał się i .sierdził prawie do łez nad swą nieudolnością. Nieodłącznym towarzyszem bliźniaków] był Saggi-to (Ten, którego się wszyscy boją), zwany też Cichym Głosem od czasu, gdy w jakiejś utarczce kula przeszyła mu krtań, zmieniając! jego jnłody głos w świszczący szept. Uśmiechnął się Aneeb na myśl o tym! wojowniku. Złośliwie potrafił przygadać, to prawda, ale też nikt nie do^ równywał mu w chytrości i sprycie. Nie mógł występować samodzielniej jako mówca, posłował jednak pospołu z bliźniakami, dla których jegd dobra rada i przebiegłość były niekiedy ostatnią deską ratunku. Któż tam siedział jeszcze? Meke-nauk (Żółw), który mówił o sobie, że ma lepszy węch,od wilka i tropił ślady, których już nikt nie potrafi: odczytać, oraz Saning-wub (Rozpościerający Skrzydła), poczciwy wo jownik o okrągłych wronich oczach, dobroduszny i zadowolony. Do ognią dorzucał zwykle gałęzi najmłodszy z nich, Ka-kaik (Mały Żółw), piękny jak dziewczyna, obdarzony doskonałą pamięcią i sokolim wzrokiem. W kręgu światła, nieco wyżej, to znaczy bliżej Pontiaka, siadywali wodzowie Wajandotów i Pottowatomich. Siedział tam stary Takee, mądry wódz-lekarz, który lepiej znał się na ziołach i gojeniu ran od nie jednego czarownika. Dalej siwy Niniwej o orlej, szlachetnej twarzy. Był jeszcze Datunda, który nie uśmiechał się nigdy, i uderzającej pięknoś ci ciemnoskóra Net-no-kwa, jego jedyna córka i jedyna kobieta, której wolno było zasiadać u ogniska Rady. Była jednak ponura i dzika, jak gdyby to, co przeżyła w dzieciństwie wycisnęło na niej swe piętno. Tylko na widok Pontiaka twarz jej rozjaś niał łagodny uśmiech. Aneeb przypominał sobie, jak siedziała ze spusz czonymi oczami, powtarzając cierpliwie dla gońców słowa wojennych przemówień i jak twarz jej ożywiała się, ilekroć wódz zwracał się do niej. Słońce przygrzewało mocniej. Zbliżało się widać południe. Aneeb przeciągnął się i ziewnął. Gdzież są teraz ci, towarzysze sprzed ogniska Rady? Rozsypani po lasach i wodach, wędrują niosąc poselstwo Pontia ka. Niektórzy, tak jak on, powtarzali już kilkakroć swe podróże. Wszę dzie prawie przyjmowano czarne wampumy i odsyłano tomahawki wojen ne na znak zgody, na znak przystąpienia do konspiracji. We wsi w tym czasie kobiety haftowały wciąż nowe pasy wampumów. Żmudna to była i niełatwa robota. Młody Ottawa widział pokaleczone do krwi palce Ais, zręcznie i prędko nanizujące muszelki według podane go przez Pontiaka wzoru, który odpowiadał najważniejszym punktom wojennych przemówień. Dziewczyna siedziała w kucki przed wigwamem, z ciężkim pasem gotowego haftu, opadającym na smukłe kolana. Przypomniał sobie porę wczesnej jesieni, czas bogatych łowów i sutych posiłków. Przed oczyma stanęły mu wyprawy towieckie z Kata-hekassą, który nie mógł się jakoś zdecydować na powrót nad Scioto. Aneeb do myślał się powodu. Widział gorące spojrzenia, którymi młody Szaunis obrzucał jego siostrę, i przypomniał sobie, jak spotkał ich raz w lesie, gdzie dziewczyna zbierała korę na zimowe poszycie wigwamu. Ais miała twarz gniewną. Gniewne i blade było oblicze Kata-hekassy. Wracając zadawał drzewom ciosy ostrzem tomahawka. Młody Ottawa zgorszony był tym brakiem opanowania. Tego samego wieczoru przyja ciel jego wsiadł do kanu i odjechał. -- Siostra moja obraziła dzielnego wojownika -- rzekł wracając znad rzeki, dokąd odprowadził przyjaciela. Uśmiechnęła się zmieszana i odwróciła głowę. -- Kata-hekassa pragnął, byś weszła do jego wigwamu. -- Wiem o tym -- odrzekła cicho. -- Czy przyjaciel nasz niegodny jest mojej siostry? -- zapytał z naga ną w głosie. Wzruszyła ramionami i nic nie odrzekła. i ,,Trudno jest rozmawiać z kobietami -- pomyślał. -- Muszę tu przy słać Mesaubis." ?,'·'·' Lecz Mesaubis niewiele zdołała wydobyć z milczącej dziewczyny, mimo iż wyliczała na palcach wszystkich młodych wojowników, którzy, jej zdaniem, mogli być rywalami Kata-hekassy. -- Jeden z nich podarował jej błyszczący grzebień --· powiedziała tylko. -- Bardzo ładny grzebień, żółty jak księżyc. Gdyby mi ktoś kupił, taki grzebień, wyglądałabym o wiele ładniej. Ale mój małżonek... -- Jestem głodny -- przerwał jej wówczas Aneeb niezbyt grzecznym* tonem. Uśmiechnął się teraz błogo, gdyż przypomniał sobie tłustą pieczeń, którą mu wówczas podała, polewając dymiącym, słonym sosem kukury dziane placki, ułożone na dnie drewnianej miski. J Nad wieczorem Aneeb obudził się z parogodzinnego snu, spożył skrom ną wieczerzę, nie różniącą się niczym od poprzedniego posiłku, zacisnął mocniej pas na biodrach, sprawdził strzelbę i załadowawszy kanu naj plecy, ruszył naprzód. Zaledwie jednak uszedł parę kroków, przystanął i jął nasłuchiwać. Pusty kadłub kanu, które niósł nad głową, jak muszla akustyczna łapał szmery i głosy lasu. Teraz najwyraźniej Aneeb usłyszał daleki śpiew... Po chwili głos ucichł. Lecz trzeba było mieć się na baczności. Nie ruszał się. Chciał dokładnie zorientować się, co to za głos i 'skąd pochodzi. Ktoś szedł za nim. Szedł jego śladami. Nie był to Indianin, gdyż nie śpiewałby posuwając się ukrytą, wojenną ścieżką. Więc biały. Lecz jakii biały szedłby tak nieostrożnie, nieznaną drogą, z pieśnią na ustach? Nagle pośród ciemniejących w miękkim zmroku drzew popłynęła znó« pieśń. Wędrowiec musiał już być niedaleko. W jego młodym głosie dźwię czał i śmiech, i melancholia. Teraz już zupełnie wyraźnie do uszu Aneebs doszły niezrozumiałe słowa francuskiej piosenki. Par derriere chez mon pere II y a un pommier doux...* I nagle Indianin uprzytomnił sobie, że zna tę pieśń i zna głos, który ją śpiewał. Jakże! Par derriere chez mon pere... Ileż razy słyszał to, gdy razem z Francuzami kilka lat temu wojowali wśród zielonych lasów, między Ticonderogą a jeziorem Ontario! Par derriere chez mon pere II y a un pommier doux... Przecież to nikt inny, tylko Vincent, Ludwik Yincent... Przypomniał sobie małego, chudego Kanadyjczyka, który z taką zaciętością bił się i tak chętnie śpiewał przy ogniskach Indian. Od dłuższego czasu nie wi dział go, lecz słyszał o nim nieraz. Vincent nie wrócił do Kanady, został w puszczy jako wolny myśliwy, jako jeden z coureurs des bois, którzy na własną rękę polowali i żyli ze sprzedaży futer. Sława jego wśród In dian i białych była wielka. Znany był jako jeden z najlepszych strzelców, doświadczonych myśliwych, którzy nie gorzej od czerwonoskórych czytają w leśnej księdze śladów i rozwiązują najbardziej zawiłe zagadki; popisywał się celnym, tak cenionym przez kupców w faktoriach strzałem, który dostarczał nie uszkodzonych skór rysiów, niedźwiedzi czy bobrów. A przy tym był bratem czerwonoskórych. Znał ich narzecza i obyczaje, rozumiał je i szanował. Byli mu bliscy, gdyż byli, tak jak on prześladowani, pokrzywdzeni i żyli w pogardzie. Aneeb słuchał obcych i znajomych zarazem słów piosenki, i wiedział już z całą pewnością, że to nikt inny, tylko Ludwik Vincent idzie jego śladem. Zastanowił się, czy się nie ukryć. Lecz nie na wiele by się to przydało, bo jeśli mały Kanadyjczyk miałby ochotę odnaleźć jego ślad i iść za nim, to nic nie stało temu na przeszkodzie -- nie było chyba nikogo wśród białych i czerwonoskórych, kto by go zdołał wywieść w pole. Poza lym młody wojownik dźwigał kanu, z którym dość niezręcznie byłoby ,mii się ukrywać. A wreszcie, to był przecież przyjaciel. Lecz nawet z przyjacielem Aneeb musiał być teraz ostrożny -- ni ós t' bowiem wampum wojny. Stanął więc ukryty w zaroślach, parę kroków zaledwie od polanki, na której przespał dzień. Nagle rozchyliły się po przeciwległej stronie zielone gałęzie gęstych tuj i oczom młodego wojow-j nika ukazał się mały, chudy myśliwy w skórzanej, wystrzępionej kurtce] i Indiańskich leginach. Jego bystra, ogorzała twarz okolona była kę dzierzawą brodą, która łączyła się z grzywą równie kędzierzawych, ro/.wichrzonych włosów, spadających aż na ramiona. W ręku trzymali strzelbę, z ramienia, zwisała mu torba, do której przytroczony był ustrze-J lony indyk. Indianin w płytkim'mroku nie widział dokładnie rysów jego] iwarzy, poznał jednak, że się nie omylił: to był Ludwik Vincent. Nie namyślając się dłużej, postawił kanu na ziemi i wyszedł z zarośli! Mały Francuz nie wydawał się bynajmniej zaskoczony, przechylił tylko] gfowę, uśmiechnął się i na znak powitania wyciągnął do młodego Ottaw J rękę. Był tak pewny siebie i spokojny, jakby spotkali się na środku jegol rodzinnej wsi. Czy poznał Aneeba? -- Wątpliwe. Jego, Vincenta, znali prawie wszysi cy w okolicy Wielkich Jezior, lecz czyż on mógł zapamiętać twarze] wszystkich czerwonoskórych, z którymi bratał się i przyjaźnił przed laty?] Zresztą młody Indianin wyrósł, zmężniał, zmienił się bardzo od owegJ czasu, a jego czarne, zbyt blisko osadzone oczy, nie spoglądały jak kiedyś! z natarczywą ciekawością, lecz były powściągliwe i dumne. -- Niech ci szczęście sprzyja, bracie -- odezwał się K^i.nadyjczyB w narzeczu Algonkinów. -- O ile się nie mylę, jesteś z plemienia Otta] wów. -- Niech ci się darzą łowy, Vincent -- odpowiedział Aneeb. -- Patrzcie, nom d'un mouton*, widzę, że jestem sławny! Czy tej może znamy się, a tylko moja pusta głowa... Powiedz, bracie,, zdaje mi się, żeśmy się już gdzieś widzieli? -- Siedem zim minęło od tego czasu. Czy pamięta biały brat bitwa pod fortem Henry? Czy imię Aneeba nie zostało w jego pamięci? I -- Aneeb! Mon Dieu!* Czyżbym mógł zapomnieć s.tarego towarzysz! broni! Ale jakże wyrosłeś, Aneeb! I ile w tobie powagi i godności. Ja, jak widzisz, pozostałem mały, tylko brodami się wydłużyła -- zaśmiał się zrzucając z ramion torbę i kładąc strzelbę na ziemi. -- Nom d'um mouton, przyjemnie będzie usiąść we dwóch i wspomnieć dawne czasy. Mam nadzieję, że zjesz ze mną wieczerzę? Widząc, że Ottawa ma zamiar odmówić, Vincent dorzucił: -- No nie, tak nie można, mój drogi! Spotykamy się po tylu latach i chcesz mi umknąć! Nie, nie! Nie pozwolę na to. Przecież musiałeś też maszerować przez taty dzień i należy ci się odpoczynek -- mówił uśmie chając się. -- A może spałeś w dzień? Lecz czemuż byś miał sypiać we dnie, a wędrować nocą? Nie -- dodał spoglądając ukradkiem na głębo kie fałdy, jakie parogodzinny odpoczynek w siedzącej pozycji zostawił na skórzanym odzieniu młodego Ottawy -- nie, nie pozwolę ci tak odejść. Oprócz tego indyka mam jeszcze w manierce parę łyków rrmu. No, co o" tym powiesz, przyjacielu? Indianin milczał. Spojrzenie jego stało się chmurne. Nie wiedział, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Czuł, że Vincent domyśla się czegoś. Jego badawcze, ukradkiem rzucane spojrzenia nie uszły czujnych oczu czerwonoskórego. Stał zamyślony, a tymczasem mały Kanadyjczyk zabierał się do rozpalenia ogniska. Gdy pierwsze płomienie, trzaskając wesoło, objęły stos brzozowych gałęzi, Vincent oskubując indyka, rzuci; obojętnie: -- Wabash... do rzeki nie dalej niż dziesięć mil. Idę też w tę stronę. To, że wiedział, iż Anęeb idzie do rzeki Wabash, nie było dziwne. Byli na. najwęższej przestrzeni dzielącej od niej rzekę St. Marys. Lecz ciągle zdawało się Indianinowi, że mały Francuz wie więcej, niż mówi. Przybliżył się wreszcie do ogniska i Vincent pełnym podziwu spojrzeniem objął dorodną postać. Aneeba, jego szerokie ramiona, wyniosłą szyję, skupioną, nieco posępną twarz. Twarz ta jednak nie była pozbawiona urody, a nawet wdzięku i jeżeli oblicze Francuza o małych, żywych oczach i drobnych rysach, które rozjaśniał co chwila trochę kpiący, chytry uśmiech, miało w sobie coś z mądrego lisa, to twarz młodego Ottawy przywodziła na myśl głowę dra pieżnego ptaka. Ale drapieżność ta tkwiła raczej w układzie rysów, w śmiałym rysunku wąskiego nosa, bliskim osadzeniu oczu, w kapryśnej linii gęstych brwi, niż w wyrazie twarzy. Pełne usta bowiem były łagodne i ujmujące, choć nieczęsto rodził się na nich uśmiech, spojrzenie zaś dumne, nieufne i smutne zarazem. -- Noc będzie zimna -- zauważył Kanadyjczyk spoglądając na po godne niebo. -- Noc będzie zimna -- odparł jak echo Aneeb. -- Dobrze się idzie w taką pogodę. Ciało nie czuje zmęczenia. -- Wojownik nie myśli o zmęczeniu. -- Szczególnie gdy niesie wampum wojny -- cicho powiedział Vincent. Indianin stał nieporuszony. Twarz jego nie drgnęła nawet, tylko spoj rzenie stało się czujne, a nawet groźne. Mały Kanadyjczyk obracał spo kojnie indyka, którego wbił był właśnie na rożen. Tłuszcz, skwiercząc, złotymi kroplami kapał do ognia. . -- Wiem, co mówię, bracie -- ciągnął dalej nie podnosząc głosu. -- Wielkie wydarzenia idą przez puszczę. Nie jesteś pierwszy, którego spotykam. Czemuż nie chodzicie zwykłymi szlakami? Czemuż śpicie w dzień, zaszywając się w cichy kąt, a podróżujecie nocą? -- O kim mówi mój brat? -- spytał Indianin spuszczając głowę. -- Mówię o tobie, Aneebie, mówię o nie znanym mi wojowniku Pottowatomich, którego oczy nie otworzą się już nigdy, a którego po grzebałem dziesięć dni temu naprzeciw Celoronu... Aneeb spojrzał uważnie na małego Francuza, a ręka jego spoczęła na rękojeści długiego, myśliwskiego noża. Lecz Vincent zdawał się tego nie zauważać i najspokojniej w świecie obracał rożen. -- Nie wiem, czy Pottowatomi nie został ustrzelony przez grubego Gibsona. Ponoć w tym czasie przejeżdżał koło wyspy. Nie wiem. Trup pływał przy brzegu, w szuwarach. Kula przeszła przez potylicę i wyszła czołem. Vincent rozpiął kurtkę i spod koszuli wydobył skórzany woreczek. W blasku ognia Aneeb ujrzał nagle mieniące się muszelki czarno-białego wampumu. -- Schowaj to -- rzekł Kanadyjczyk. -- Bóg chciał, by dostał się w moje ręce, wierz mi, są równie pewne jak ręce twoich czerwonych braci. Pottowatomi miał go na piersiach pod kaftanem. -- Niech milczenie strzeże twoich ust, bracie -- rzekł młody wojownik chowając pieczołowicie wampum. Potem rzekł jakby do siebie, patrząc w ciemną głębię lasu za ogniskiem: -- Mko poluje teraz w Krainie Wiecz nych Łowów... -- A do Kanadyjczyka: -- Gdybyś nie był Ludwikiem Vincent, który przelewał krew razem z ,krwią czerwonych plemion w obronie ich ziem, ręka Aneeba musiałaby zadać ci śmierć, gdyż wiesz za dużo. Mały Francuz roześmiał się beztrosko. -- Czyżbym ci oddał wampum, gdybym nie był waszym przyjacielem? Mówiąc to pociągnął Indianina ku sobie. Ottawa usiadł wreszcie, a wówczas Vincent spojrzał mu z bliska w oczy. -- Jestem zawsze po waszej stronie. -- rzekł wyciągając do Aneeba rękę. Gdy wieczerza, została skończona i obaj pociągnęli spory łyk rumu z manierki Vincenta, rzekł Ottawa: -- Już czas... Lecz Kanadyjczyk ociągał się. -- Poczekaj jeszcze, we dwóch i tak zajdziemy prędzej. Dobrze się siedzi przy ognisku z pełnym żołądkiem i odrobiną ognistej wody, która krąży w żyłach i budzi wspomnienia. Czy nie mam racji poważny przy jacielu? Aneeb uśmiechnął się i zmrużył oczy. -- Gdy tak siedzę -- ciągnął dalej Yincent, opierając brodę na' pod kurczonych kolanach -- gdy tak siedzę i patrzę w ogień, przypomina mi się dom rodzinny. Par derriere chez mon pere... -- zanucił cicho. -- Chodzę po lasach, błąkam się sam. To jest dobre, wiesz o tym także, synu puszczy, ale coś tu -- dotknął ręką piersi -- wiecznie boli i gryzie. Wtedy muszę iść przed siebie. Iść... iść... aż do zupełnego zmęczenia, aż zmęczenie zabije ból. -- Śpiewaj -- odezwał się Indianin -- twój głos łaskocze powieki li wyciska łzy. Vincent zaśmiał się, jakby chciał zakpić ze swego smutku, objął ciem ność spojrzeniem czujnych oczu, zwichrzył brudnymi palcami krótką brodę i zaczął śpiewać. Zrazu niegłośno -- było to raczej melodyjne mruczenie, śpiewał, jak gdyby sobie tylko zwierzał jakieś bardzo wzrusza jące wspomnienia. Indianin słuchał nie rozumiejąc słów, ale jego wraż liwa natura chłonęła obce piękno starej, ludowej pieśni, przywiezionej z daleka. I nagle, niespodziewanie dla samego siebie, przerywając pieśń towarzysza, Indianin zapytał: -- Po cóż tu przyjeżdżacie?... Zaskoczony Vincent umilkł. Spojrzał na młodego Ottawę uważnie. -- Po co? Czy chodzi ci o to, po co ja tu przyjechałem? Nie przyjeż dżałem wcale -- urodziłem się już na tej ziemi. Yincent westchnął, unosząc w górę krótkie, gęste brwi. Potem roześ miał się znowu i odwrócił ku Aneebowi. Masz rację, że o to pytasz. Ale czy myślisz, że łatwo mi odpowiedzieć? Jestem prosty chłop, nieuczony. Czy myślisz, że pytali mego ojca, czy chce jechać, gdy go z sobą zabierali z Francji? Umilkł na chwilę. Potem zaśmiał się krótko. Lecz był to gorzki śmiech. -- Po co tu przyjechaliśmy? Masz rację, Ottawo. Lecz jeśli o mnie chodzi, nie jestem głodny waszej ziemi. -- A inni? A osadnicy, a czerwone kubraki? < -- Czy myślisz, że wśród nich nie ma takich jak ja? Pewnie są. Czemu przyjeżdżają? Czy ja wiem... Może tam, gdzie żyli, nie ma już dla nich miejsca, może szukają przygód, złota, pieniędzy? -- Nie rozumieją -- powiedział Indianin prosto -- co to jest ziemia ojców. Własna ziemia. Kanadyjczyk westchnął. -- Nie wszyscy ją mieli, mon ami*. Ziemia, na której żył mój dziad i pradziad, tam daleko we Francji... Nie potrafię ci wytłumaczyć. Sam zresztą dobrze nie rozumiem... -- Wzruszył ramionami i bezradnie spojrzał na towarzysza. -- Ale masz rację. Kradną wam waszą ziemię. Zabierają ojczyznę, bracie, bo są mocniejsi, mądrzejsi. Bo mają armaty i proch. -- Już dość... -- rzekł nagle Indianin zdławionym przez nienawiść głosem. -- Dość... Cierpliwość czerwonych plemion została wyczer pana... Oczy jego zabłysły groźnie, a dłoń zacisnęła się na rękojeści noża. Lecz Vincent pokiwał z powątpiewaniem głową. -- Ich siły są niewyczerpane, przyjacielu. Nawet my, Francuzi, mu sieliśmy się przed nimi cofnąć. · Aneeb zdawał się nie słuchać. Podniósł się, a oczy jego wciąż patrzyły gniewnie w ciemność. -- Idziemy -- rzekł krótko, jakby spieszno mu byto nadrobić straco ny czas, który zaciążył nagle odpowiedzialnością na sumieniu wojownika. -- Idziemy!- Tym razem Kanadyjczyk nie oponował. Zarzucił torbę na ramię i sprawdził strzelbę. Indianin starannie zadeptał ognisko. Noc była mroźna. Nad ich głowami w ogołoconych koronach buków skrzyły się gwiazdy. Nazajutrz rano, w zupełnej ciemności, doszli do rzeki Wabash. Czyste w nocy niebo pokryło się chmurami, nadciągającymi z zachodu. -- Spadnie śnieg -- rzekł Aneeb wciągając chłodne powietrze w noz drza i węsząc jak pies. -- Musimy się śpieszyć. Lecz Vincent przystanął i powiedział: -- Drogi nasze rozchodzą się. -- Myślałem, że mamy wspólną drogę. -- Nie -- uśmiechnął się Francuz -- nie znaczy to jednak, że nit zobaczymy się wkrótce. Potem zamyślił się na chwilę. s -- Myślę, że potrzebne wam będą teraz strzelby i proch. Na jakiś czas chyba zostawię zwierzynę w spokoju. Zajmę się tym. Indianin roześmiał się cicho. -- Więc myśl o Ottawach znad Potoku Przodków, bracie! W powietrzu zaczęły wirować\ pierwsze płatki śniegu. -- Bądź zdrów, synu puszczy... -- skinął raz. jeszcze ręką Vincent, odwracając się ku Aneebowi. Indianin przez chwilę patrzył za odchodzącym. -- Dziwna jest dusza białych -- rzekł do siebie i przypominając sobie to* co przy ognisku powiedział mu Vincent, pokręcił głową: -- Może naprawdę nie rozumieją, co' to jest ziemia ojców? Tymczasem śnieg gęstniał. Ucichł wiatr. Brzeg rzeki szarzeć zaczął i srebrzyć się nowym, zimowym nalotem. Płatki śniegu znikały w zetknię ciu z czarną, oleistą wodą, osiadały jak drobny puch na burcie kanu. Około południa Ottawa skręcił na zachód. Niebawem ujrzał poprzez firankę śniegu szeroką polanę, a w dali niewysokie pagórki, pokryte lasem. Zbliżał się do celu. / We wsi Majamów panował ruch i gwar. Przygotowywano się do zmia ny obozu, do wyprawy na łowiska zimowe. Przedwczesny śnieg napełnił powietrze radosnymi okrzykami dzieci, szczekaniem psów i podniesiony mi głosami dorosłych. Z kurnych upustów na dachach wigwamów uno siły się białe dymy, przez uchylone zasłony błyskały wesoło czerwone ogniska, a zapach gotowanego mięsa i smażonego tłuszczu niedźwiedzie1* go mile łaskotał nozdrza młodego Ottawy. Wojownicy, którzy powitali go już w przystani, uprzedzeni przez strażników pełniących służbę wokół wsi i na rzece, prowadzili go teraz do wigwamu wodza. Mongwa (Żuraw) przyjął go uprzejmie i wyniośle, jak na wielkiego; wodza małego plemienia przystało. Był to krępy mężczyzna w sile wieku,? o-nieproporcjonalnie szerokiej twarzy, okolonej rzadkimi włosami. Ubrany był z wyszukaną starannością. Długi, żółty, suto wyszywany kaftan, sięgający prawie do kolan, odsłaniał krótkie leginy, kończące się powyżej goleni i połączone z pasem na biodrach frędzlistą, malowaną podwiązką. Na rękach, które były żylaste i kościste jak ręce starca, zwi sały bransolety i obręcze ze srebra. Palił fajkę. -- Witaj bracie! -- powiedział nie ruszając się od ognia. -- Bądź gościem w moim wigwamie. Jesteśmy ci radzi. -- Witaj, Mongwa, wielki wodzu Majamów -- odparł Ąneeb nie mniej powściągliwie i nie mniej uprzejmie. -- Brat nasz zapewne utrudzony jest podróżą i pragnie zdjąć z siebie w łaźni zmęczenie i pot. -- Spożyjemy potem wieczerzę i wypalimy kałumet. Rzekłem. Natychmiast zjawili się dwaj młodzi wojownicy, którzy zawiedli Ąneeba do podłużnego, obszernego wigwamu, by wedle zwyczaju mógł wypocząć i umyć się po podróży. Za gęstą podwójną matą, zastępującą drzwi, panował półmrok roz świetlony blaskiem ognia płonącego w głębi. Z obu stron pod ścianami, stały długie, wydrążone kloce -- wanny pełne zimnej wody. W powietrzu unosił się zapach ziół i ciepła wilgoć nasiąkniętej parą kory drzewnej. Pochylony muskularny starzec, w opasce na biodrach, przysunął ku og nisku pryczę wyplataną z gałęzi i łyka. Aneeb zrzucił z siebie ubranie, wyciągnął się na niej i poddał ceremonii kąpieli. Najpierw otoczyły go kłęby pachnącej miętą pary z najbliższej wanny, do której stary Majami wrzucił kamienie rozpalone do czerwoności w żarze ogniska. Aneeb zatonął w mlecznych, gorących oparach i leżał tak wypoczywając, póki nie uczuł na ciele ostrych uderzeń rózgą macza ną w ukropie. Po tym brutalnym nieco masażu nastąpił inny, polegający na rozcieraniu skóry i mięśni szorstkimi plecionkami z rafii oraz oblewa niu ciała gorącą wodą. Wreszcie rozgrzany, zlany potem, lśniący od czystości wskoczył młody -- Dzięki ci -- odrzekł wojownik. y wojownik do wanny z lodowatą wodą, by prychając i otrząsając się wy skoczyć z niej pod wiechcie miękkich piór, którymi stary Indianin począł go obcierać. Czuł się teraz rześki i silny, toteż gdy zasiadł w wigwamie wodza do posiłku, żony Mongwy spoglądały z szacunkiem i podziwem, jak w ustach młodego Ottawy znikają olbrzymie kęsy niedźwiedziej pieczeni, a w jego mocnych zębach chrupią kości i chrząstki. Nasycony położył się Aneeb na miękkim legowisku ze skór i zasnął mocnym snem. Obudziło go dudnienie bębna. Było jasno. Przespał widocznie resztę dnia i całą noc. Bęben grzmiał głucho, a zewsząd, w odpowiedzi na to, odzywał się tupot nóg i przyciszone głosy. Schodzono się na naradę. Aneeb zasiadł między Mongwą a kilkoma młodymi wodzami Majamów przy ognisku Rady, by czekać na rozpoczęcie zebrania i wypalić wspólną fajkę o kamiennym czerwonym cybuchu, ozdobionym skórzaną plecion ką i pękami kolorowych piór. Palili kolejno, milcząc i nie spoglądając na siebie, jak wymagał obyczaj. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Wieści o zamierzonej wojnie, o konspiracji Pontiaka dotarły tu już przedtem. Były Jo jednak wieści nieoficjalne, o których szeptano tylko, czekając teraz na ich potwierdzenie. Wigwam zapełniał się powoli. Pod ścianami cisnęli się młodzi chłopcy, chciwie spoglądający na starszych wojowników, a szczególnie na Ottawę. Wszystko w nim było dla nich niezwykłe: włosy ostrzyżone krótko nad uszami, a związane w długi czub z tyłu głowy, skąpo malowana bi;<łoczarnymi kreskami twarz, krój obcisłego kaftana, nie ozdobionego'haftem ani rysunkami, jak u Majamów, a nade wszystko zdobyczny pistolet z kolbą bogato wykładaną srebrem i długi nóż myśliwski. Wszystko chłop com wydawało się piękne, a nawet wspaniałe, tym więcej, że imię młodego Aneeba, który wsławił się nie tylko czynami wojennymi, ale wyróżnił się także w międzyplemiennych zawodach łuczniczych, nie było im nie znane. Coraz tłoczniej i ciaśniej było w wigwamie Rady. ZerWał się wiatr i razem z wchodzącymi wpadały przez odsłonięty otwór drzwiowy tumany drobnego śniegu, a przeciąg porywał płomień ku górze, ku przymknięte mu dymnikowi. Gdy wszyscy rozsiedli się według porządku i hierarchii starszeństwa i władzy, powstał Mongwa i w krótkich słowach zawiadomił zebranych o poselstwie młodego Ottawy. Oczy wszystkich skierowały się ku niemu z dyskretną ciekawością. Aneeb podniósł się i stanął w kręgu. Ogień oświecał jasno jego wyproś- towaną postać. Rozważnie, nie spiesząc się zbytnio, jął mówić w narzeczu Majamów, a mimo iż przekładał zawsze czyny nad słowa, szło mu to dość składnie i gładko. -- Bracia, przynoszę wam poselstwo Wielkiego Sachema Ottawów,, Pontiaka, które dociera do wszystkich plemion z okolicy Wielkich Jezior. Wiecie dobrze, bracia, jak nędzny jest los czerwonoskórych dzieci Wiel kiego Ducha, odkąd biali stanęli na naszej ziemi. Czy są wśród was, bracia, tacy, którzy nie cierpieli z ich powodu? Czyż pozwolimy, by nasze dzieci i dzieci naszych dzieci cierpiały tak samo, a może i więcej, żeby kości ojców nie miały spokojnego śnu pod ziemią, która przestaje być ziemią ich synów? Bracia, czas nadszedł, wyczerpała się cierpliwość czerwonych plemion. Nadszedł czas, w którym przemówić muszą nasze serca i nasze tomahaw ki. Musimy być silni, bracia, ale żeby być silnymi, musi nas być wielu. Nie możemy bić się, jak dotychczas, każde plemię na własną rękę. Musimy zjednoczyć się i uderzyć razem. Bracia, ile jest rąk, które mogą podnieść tomahawk, tyle rąk powinno go podnieść... Mówił w ten sposób długo, a słuchacze siedzieli bez ruchu, patrząc w ogień. Znali to wszystko/ Ile krzywd wycierpieli, ile pogardy i niespra wiedliwości!, .. Młodych paliła chęć czynu, starsi zaś ważyli w skupieniu słowa posła i kiwając głowami, przyznawali mu rację. -- Bracia, dokąd posuną się jutro czerwone mundury, gdzie wybudują nowe forty, tam krewniacy ich, Długie Noże, przyjdą z siekierami, by karczować las i płoszyć zwierzynę. A wierzcie, bracia, po zwierzynie przyjdzie kolej na nas. Wytną nas, jak wycinają stare dęby i buki. Wymor dują, jak bezmyślnie mordują zwierzęta, aż lasy staną puste, a na ziemi nie będzie już czerwonych plemion. Wicher uderzył o ściany wigwamu i wył nad jego dachem. I zdawało się wojownikom Majami, że to ich gniew hula po dworze i czeka niecier pliwie na coś, có go uśmierzy i nasyci. Groźne pomruki podnosiły się zewsząd. Oczy błyszczały nienawiścią. Aneeb skończył. Topór z czerwonym styliskiem rzucił do stóp Mongwy. Wszyscy wstrzymali oddech. Byli pewni, że wódz przyjmie wezwanie, mimo to chwila była pełna napięcia. Mongwa podjął poważnie tomahawk i wbił go w ziemię. Następnie pośród głośnych okrzyków i plaskania dłońmi' o uda przyjął wampum wojny. Posłannictwo Aneeba u Majamów zostało spełnione. W podobny sposób inne plemiona przyjmowały wampumy i czerwone topory, deklarując gotowość wzięcia udziału w wielkiej wojnie. Spośród Algonkinów prawie wszystkie plemiona przystąpiły do kon spiracji. Wieś za wsią, osada'za osadą opowiadały się po stronie wielkiego \vodza. Zadeklarowali się Huroni z międzyjezior, Menomini,. Winnebagowie, Foksowie i Siuksowie z lewego brzegu Missisipi. Za nimi Odżibweje, Pottowatomi i Szaunisi. Przystąpili Delawarowie znad Susąuehanny, Kajugowie i wiele, wiele innych plemion. Przez całą jesień, przez całą zimę do wsi i łowisk zimowych wędrowali gońcy, utrzymując ciągłą łączność. Pontiak umiejętną ręką napinał coraz bardziej cięciwę ich cierpliwości, podsycał gniew i uczył nowej mądrości: zjednoczenia. A był to trud w wielu wypadkach prawie darem ny, albowiem niektóre plemiona szybko zapominały o tym, co im do głowy wbijali posłowie, zapał do współdziałania konspiracyjnego wyga sał w niezrozumiałym dla nich czekaniu i codziennej, twardej walce o byt. Irokezi nie przystąpili do konspiracji, odmówili udziału wiedząc, że Pontiak liczy na pomoc Francuzów, podczas gdy oni mieli w pamięci liedawne z nimi krwawe zatargi. Mimo to machina wojenna toczyła się naprzód. Ku wiośnie. Wiedziano jowiem, że wówczas nastąpić ma wielka narada, na której padną terminy ostateczne hasła. Rozdział 5 Ais wytrząsnęła ryby z sieci do kosza, nakryła je gałęziami kwitnącegc klonu, chroniąc przed słońcem, które w tym miesiącu, miesiącu ,,wielkie wiosny" dogrzewało iuż mocno. U jej stóp wychynęła z wody Net-no-kwa. Odrzuciła z twarzy kosmyk mokrych włosów i rozejrzała się mrużąc oczy. ---Już poszły -- powiedziała Ais-ainse -- nałowiły więcej ryb od nasi Net-no-kwa wyskoczyła na brzeg. Jej ciało lśniło złotym blaskierj odbitym od wody. Wycisnęła włosy i narzuciła na siebie kaftan. Stały przez chwilę milcząc. Wokół puszcza kwitła i pyszniła się jaj ogród rajski, rozbrzmiewała śpiewem ptaków, szumem złotej wody i brzę" czeniem owadów. Na rzece, jak wianki zieleni, leżały małe wysepkj ku którym żeglowały dostojnie łabędzie, łapiąc w półotwarte skrzydł; powiew wiatru. Wilgotne podlesie brzegu lśniło kwiatami, a tuż u stój dziewcząt wyrastały kielichy hubbam* i mieniące się fioletem, różer i bielą, trujące gloksynie. -- Musimy już iść... -- powiedziała niechętnie Net-no-kwa, przecią gając się. -- Dziś mają przyjechać wojownicy Sauków i Majamów, jes| cze wigwamy dla nich nie są ukończone. Dziewczęta są leniwe. Ais roześmiała się. -- Tak. Jesteśmy leniwe. Ale jest przecież wiosna. Podniosły sieci, koszyk z rybami i skręciły w leśną ścieżkę. Szły w gór rzeki. Ecorce płynęła na południe, wpadając o jakie dziesięć mil st^ do Detroit. Była tu głucha, dzika puszcza,, oddzielona od siedzib białyc bagiennym rozlewiskiem, za którym na łąkach otoczonych zewszą knieją Ottawowie rozłożyli obóz. -- Powiedz -- pytała Ais towarzyszkę -- czy były już kiedyś U wielkie igrzyska, jak te? Nigdy przecie nie przybywały na nie plemioi z północy i znad Missouri, i zewsząd -- Tak. To będą wspaniałe igrzyska wiosenne -- odpowiedziała s[et-no-kwa uśmiechając się i patrząc przed siebie. -- Najwspanialsze grzyska, jakie plemiona oglądały kiedykolwiek. Przybyli już z południa Jelawarowie, bracia moi, Szaunisi, Odżibweje i Foksowie, Majamowie, i nawet Senekowie, którzy przecież należą do Irokezów. -- Mówisz jak wojownik, który wygłasza mowę przy ognisku -- jrzerwała jej Ais. -- Ale... czy prawdą jest -- ty musisz wiedzieć -- cobiety powiadają, że to nie igrzyska... Wojownicy milczą. Nie chcą nówić. -- Milczą -- odpowiedziała jej Net-no-kwa. -- Tak. Ty milczysz także. Wiedziałam... ' Szły wąską ścieżką wśród gęstwiny. Tylu wojowników, tylu wodzów, ak w tych ostatnich dniach -- Ais nie widziała jeszcze nigdy. Przybywali ;o dzień, niektórzy pYosto z łowisk zimowych z kobietami i dziećmi, nni w pełnym uzbrojeniu, pióropuszach i barwach odświętnych na twa rzy. Przybywali z głębi puszczy, znad jezior i okolic Pięknej Rzeki. Co roku gromadzono się na igry wiosenne, ale nigdy jeszcze tak licznie w takim nastroju butnym i podniosłym zarazem. · -- Słyszysz... -- Net-no-kwa przystanęła nagle, przechylając głowę. - Ktoś idzie. Na zakręcie ścieżki, o kilkanaście kroków przed nimi, ukazał się młody rajownik. -- Kata-hekassa... -- szepnęła Ais marszcząc brwi. Był jednym z pierwszych, którzy zjawili się w obozie. Zapowiedział dział wielkiego wodza plemienia Szaunisów, Okahokiego, znad Scioto. łudził ogólny podziw, tylko Ais zdawała się go unikać.,Uciekała z obozu, rzepadając na całe dnie razem z kobietami, które zajęte były rybołówwem lub zastawianiem sideł na mniejszą zwierzynę. Szaunis patrzył na dziewczyny. Widać było, że stara się zachować odność i powagę, na którą w tej chwili wcale nie miał ochoty. Widać lyło także, że kipi w nim niecierpliwość i złość na samą myśl o tym, że I loże zostać upokorzony przez Ais. Nie zwrócił się więc do niej, lecz do Net-no-kwy: -- Przybyli wodzowie Menominich. Przybyli również Saukowie. i -- Wiemy o tym -- odpowiedziała Net-no-kwa spokojnie. Kata-hekassa spojrzał zaczepnie. -- Idę na polowanie! -- zawołał. Dziewczyny roześmiały się. Umyślnie Ais śmiała się dłużej i głośniej. Kata-hekassa wyminął je, lecz nagle zawrócił. Podskoczył ku dziewczynie i ścisnął ją za ramię tak mocno, że krzyknęła z bólu. -- Idź precz! -- żachnęła się Net-no-kwa. -- Nie lubimy dzikich obyczajów. · , Odwrócił się i odszedł w las. Gdy zostały same, Net-no-kwa powiedzia '-- To naprawdę piękny wojownik. --·' Czy nikt nie potrafi o nim powiedzieć nic innego? -- spytała Aisj -- Ma piękne oczy -- rzekła Net-no-kwa. -- Tak, ale są czarne jak oczy niedźwiedzia. -- Czarne? Oczywiście, a gdzież widziałaś oczy innego koloru? --I spytała Net-no-kwa zdumiona. ła: Ais milczała. Szły powoli, lecz już poprzez gęstwinę słyszały szum] obozu, krzyki dzieci i ujadanie psów. Co dzień przybywało gości i coraz gwarniej było pod gałęziami wiel-J kiego dębu i nad brzegiem Bcorce. Wszelkie zawody, wyścigi, gry w pił-l kę, związane z nieodłącznym ,,totalizatorem", były ulubionymi rozrywl kami Indian puszczy i prerii. Uroczystością były igrzyska międzyplemienl ne, na które zjeżdżały całe wsie z kobietami i dziećmi włącznie. Były to' wesołe, gwarne uroczystości, którym towarzyszyła handlowa wymiana towarów. Zdarzało się nieraz, że na wyścigach kanu lub przy grze w piłl kę baggatawaj zakładający się czerwonoskóry przegrywał cały majątell w broni, odzieniu lub wyprawnych skórach. W uroczym zakątku, na polanie otoczonej ciemnymi cyprysami i hikol rami, pod młodą zielenią dębów, na których tle jak różowe świerczkl płonęły łagodne magnolie i bieliły się krzewy tarnin, na wartkim nurcia Ecorce od rana do wieczora w każdej wolnej chwili ćwiczyli się młod» wojownicy w zręczności i sile. Nie zaniedbywali oczywiście polowania -- obóz musiał mieć prowiant. Ałe zimowe łowy były w tym roku t a ł obfite i tyle było po lasach zwierzyny, że wystarczało czasu na pływania i sterowanie kanu z myślą o zawodach. I podczas gdy starsi i wodzowi! naradzali się w wigwamie Pontiaka i przygotowywali przemówienia -I młodzież strzelała z łuku, pływała na zaopatrzonych w skórzane żagle łóoj kacti. Młodzi wojownicy oglądali łuki, sprawdzali cięciwy, naciągali nows ze świeżych jelit wapiti, kontrolowali żelazne lub kościane groty strzał i ich pierzaste lotki. Wielii ćwiczyło na otwartej polanie; przeguby icl dłoni ujęte były w szerokie, rzemienne pasy. Niektórzy zajmowali sł przygotowywaniem kanu do zbliżających się zawodów -- wzmacniali drewniane szkielety i wylepiali je cienką powłoką kory brzozowej lub żywicą z drzew tamorak. Inni na wielkich płatach skóry bawolej, z której zrobione były żagle, rysowali swe znaki totemiczne* lub ozdabiali je ko lorowymi pasami dla łatwiejszego odróżnienia w czasie regat. Jako jeden ^ostatnich przybył młodziutki wódz Odżibwejów, Minenawana, którego ojciec zginął tej zimy w czasie polowania. Mimo młodego wieku -- Minenawana nie liczył więcej niż siedemnaście zim -- był już znanym zawodnikiem w grze w piłkę baggatawaj, jak również zręcznym żeglarzem. Wyróżniał się wysokim wzrostem i urodą. Starzy odżibwejscy wodzowie, którzy mu towarzyszyli, szeptali między sobą, że rozum jego nie dorównuje sile. Został on jednak wodzem dziedzicznym, dla uszanowania woli zmarłego ojca, który był bardzo ceniony wśród swoich. Dziewczęta także brały udział w igrzyskach. Ich hałaśliwa czereda ćwiczyła się teraz w pływaniu. Daleko aż pod dębem słychać było wesołe okrzyki i śmiechy. Net-no-kwa i Ais zatrzymały się przy nich, gdy wtem w górze, między krzakami tarniny obsypanej białym puchem, ukazała się na pół wychylona postać kobiety. liwy głos. -- Czy chcecie zostawić dorosłym kobietom całą robotę? Chodźcie natychmiast piec placki! -- Żono brata mojego! -- krzyknęła śmiejąc się Ais. --Przyjdź lepiej popływać z nami! -- Młode dziewczyny są bezczelne. Czy myślisz, że mam czas na to? -- Nie opowiadaj o swojej pracowitości -- zawołała Mała Rybka, najstarsza córka Pontiaka. -- Wszystkie widzimy, że rośnie ci na karku wałek tłuszczu! Mesaubis rozgniewała się na dobre. -- Poczekajcie, każę pochować wasze odświętne kaftany, a mokasyny rzucę psom! Jesteście leniwe i nieobyczajne. Mała Rybko powiem to twojej matce... A ty, Net-no-kwa, powinnaś się wstydzić! Siedzisz razem z nimi, a w twoim wigwamie od dwu dni nie widać dymu. Całymi dniami pławisz się w rzece albo strzelasz z łuku. Wczoraj widziałam cię, jak za miast oskrobywać skórę swego pięknego wapiti, którego ustrzelił twój ojciec, obrzucałaś strzałami spróchniały pień cedrowy. Ais-ainse też nie jest mądrzejsza. U jej rodziców wiszą na drzewach puste tykwy, bo dobra ; -- Dziewczyny, leniwe dziewczyny! -- rozległ się silny, trochę zrzęd córka nie napełniła ich wodą. Nie przygotowałaś naczyń do mycia rąk ani pałeczek do czyszczenia paznokci! Jesteś po prostu brudas! Mój Mały Niedźwiadek jest pracowitszy od ciebie, bo wsypuje mi ziarna kukurydzy, do stępy i znosi patyki na rozpałkę. Gdybyś była moją córką, wiedziała-bym, jak cię zmusić do pracy!... s Ą -- Przestań -- powiedziała Ais. -- Jesteś starsza tylko o dwie zim* i słowa twoje są śmieszne. Lecz Mesaubis nie usłyszała, otoczona nagle gromadą wrzeszczących malców pędzących ku rzece. Dzieci, od których roiło się w obozowisku, a szczególnie chłopcy} nie pozostawali bezczynni i puszczeni samopas. Dzień ich zaczynał sie wcześnie -- już o wschodzie słońca uderzenie bębna wypędzało iefl z wigwamów na mokrą od rosy łąkę. Malcy w wieku od pięciu do cztera nastu lat biegali pod opieką wychowawców żwawo do rzeki, by rozpos cząć zajęcia od kąpieli. Młodszych, wahających się nad brzegiem, stara chłopcy brali bez ceremonii za ręce i nogi i wrzucali do lodowatej, wica sennej wody. Krzyku więc i śmiechu było co niemiara. Po kąpieli chłopca brali łuki i pod opieką starego wojownika, Długiej Stopy, ćwiczyli śii w strzelaniu do celu ,,na szybkość". Sztuka polegała na tym, by wypuścił pierwszą strzałę jak najwyżej, a następnie jak najwięcej ich wystrzelić! póki pierwsza nie spadnie na ziemię. Dojrzali wojownicy, jak na przykłai Saggi-to, Ka-kaik, nie mówiąc już o Aneebie, potrafili ich wystrzeli! dwadzieścia, a nawet więcej. Chłopcy patrzyli na takich mistrzów z zazdrością i podziwem. Affl i wśród nich byli tacy, którzy zapowiadali się w przyszłości na wyborol wych łuczników. Po strzelaniu następowała zabawa w wojnę. Chłopcy dostawali drewniane tomahawki i noże, dzielili się na dwa obozy i czołgali się bezszelest nie w gęstych zaroślach, tropiąc wroga. Dochodziło do starć wręcŁ kontrolowanych przez starszych lub przez specjalną grupę chłopcó^. Osobną lekcją było odczytywanie śladów i polowanie. TU nauczycie lem był Meke-nauk, który na całe dnie, otoczony czeredą chłopcó^ znikał w lesie, pokazując im, jak tropić zwierzynę, jak odróżnić świeśp ślad, a jak odnaleźć tajemniczy, zatarty, ledwie widoczny odcisk drobny^ stóp lisa czy racic jelenia. Uczył ich, jak podchodzić zwierzynę pod wiafi jak czaić się cierpliwie godzinami, odprężając mięśnie w pozornej n* ruchomości, jak strzelać, by nie uszkodzić cennego futra, jak wreszcie obciągać zdobycz ze skóry, ćwiartować mięso i przenosić do obozu Nauka pływania nie miała nic wspólnego z poranną kąpielą w lodowa tej wodzie, która tylko hartowała ciało i pobudzała krążenie krwi. Dla Indianina puszczy, który połowę życia spędzał w lekkim, wywrotnym kanu, sztuka pływania była nieodzowna. Już małe dzieci indiańskie czuły się w wodzie doskonale, bo uczyły się pływać i chodzić prawie równo cześnie. A u dorastających chłopców wytrzymałość organizmu na długie przebywanie w wodzie, na nurkowanie i swobodę poruszania się pod i na powierzchni wody doprowadzono do perfekcji. Nawet w zimie nie prze rywano kąpieli, wyrąbując na rzece wielkie przeręble. U schyłku dnia obóz zmieniał wygląd. Młodzi zawodnicy pragnęli pokazywać się w całym przepychu. Przechadzali się starannie uczesani, z błyszczącymi od tłuszczu włosami, dzwoniąc dyskretnie srebrem naszyj ników okrywających ich piersi. Pysznili się jak bażanty, spoglądając wokół zaczepnie, z ręką niedbale położoną na głowicy sztyletu lub ręko jeści tomahawka. Gromadkami spacerowały dziewczęta w haftowanych białych kafta nach z miękkiej skóry jelonka. Ich piękne, cynobrem malowane policzki błyszczały jak dojrzałe jabłka. Odrzucały w tył głowy, żeby podkreślić ciężar zwiniętych w ,,bobrowe ogony", przybranych kwiatami włosów. Spod długich, czernionych brwi strzelały ciekawe spojrzenia na wysmu kłych wojowników. Szczupłe, ciemne ręce, dzwoniące licznymi branso letami, zasłaniały skore do uśmiechu usta. · W tym tłumie przesuwały się co pewien czas postacie zbrojnych, umalo wanych na czerwono strażników porządku. Gdyby nie ta milicja obozowa i przygotowania do igrzysk, które pochłaniały czas i zainteresowania wojowników i młodzieży, bez wątpienia nie obyłoby się bez bójek, gdyż młodzi Indianie zawsze byli skorzy do walki, by okazać s-wą odwagę i zręczność. Zdarzało się co prawda, ,że tu i tam podniosły się groźne okrzyki, a nad głowami mignął wzniesiony tomahawk, ale wtedy natych miast wkraczali strażnicy Wah-ge-kaut i Waus-so. Tomahawki szły w drzazgi, złamane w ich potężnych łapach jak patyczki, złapani zaś na gorącym uczynku wędrowali najpierw do zimnej, trzeźwiącej kąpieli, a następnie do osobnego wigwamu, gdzie spędzali pod strażą resztę dnia. Tak, trzeba było wszystko dobrze zorganizować, by w odpowiednim porządku utrzymać zgromadzenie, liczące kilkuset uczestników. A Pontiak nie tylko o tym musiał myśleć. Zbliżała się decydująca chwila, w której plemiona stanowić będą o swym losie, kiedy padną osta- teczne, nieodwołalne decyzje. Co dzień prawie pojawiali się nowi, starsi; wojownicy i wodzowie pod rozłożystymi gałęziami wielkiego dębu. Wszy scy wystrojeni, z barwnie pomalowanymi twarzami i torsami, pełni god ności i szacunku dla swych własnych czynów wojennych. Wszyscy wie-| dzieli, że nadeszła wielka, ostateczna chwila, że trzeba będzie zacząć natychmiast, nie zwlekając, by uchwycić ogień zapału, który tak łatwo? w sercach czerwonoskórych się zapalał, lecz, niestety, równie łatwo; gasł. I podtrzymać ten ogień. Uderzyć na wszystkich frontach od półno-j cy na południe, od wschodu na zachód, wielkimi siłami zjednoczonych] plemion. Miał więc Pontiak nad czym myśleć. Otaczało go coraz to liczniejsze] grono dostojnych wodzów. Był tu Niniwej o orlej twarzy, stary Takeel zgryźliwy i mądry, Mongwa, wódz Majamów, pełen godności i niesłycha-j nie obraźliwy, był uparty i skryty Mały Żółw i Chodzący w Dymie, starzea milczący, ze spuszczonymi powiekami, pogrążony w rozmyślaniach! Był Minenawana, który siedział ^ak na rozżarzonych węglach, myśląj o swych współzawodnikach z igrzysk, był bezzębny Shingas, wódz Delaj warów, nieufny i ostrożny. Byli wodzowie Szaunisów, Seneków i Menoi minich, a w końcu wodzowie Ottawów, pomocnicy i powiernicy Pontiakąj Datunda i Aneeb. I podczas gdy młodzi przygotowywali wielkie uroczysta igrzyska, wodzowie, tuż pod bokiem Anglików, myśleli i radzili nad nąjl ważniejszą sprawą -- wyzwoleniem spod brutalnej przemocy białyci i najeźdźców. , Rozdział 6 Nadszedł wreszcie tak oczekiwany dzień rozpoczęcia igrzysk. Najpierw miały się odbyć wyścigi ożaglowanych kanu. Celowali w tym goście z północy -- Odżibweje i Saukowie. Spośród Ottawów niewielu znalazło się ochotników. Miała startować tylko jedna łódka. Nie pokładano jednak w jej obsadzie zbyt wielkich nadziei. -- Powinni brać udział w wyścigach bez bawolej skóry. Mogą przy jechać ostatni i wstydzić się za nich będziemy -- mówił Aneeb do Pontia ka, stojąc obok niego na nieco wzniesionym brzegu i spoglądając w dół, ku rzece, której brzeg roił się od barwnie umalowanych i przybranych postaci. -- Niech próbują -- odrzekł Pontiak. -- Za to w strzelaniu z łuku Ottawowie powinni być pierwsi. Aneeb uśmiechnął się i wyprostował. Pomyślał bowiem, że nie oprze się pokusie i stanie także do zawodów. Tymczasem na dole robiło się coraz rojniej. -- Czekają na nas. Patrz, słońce jest już ponad lasem -- rzekł Pontiak odwracając się i spoglądając w nową jasność dnia. W ostrym świetle jego twarz wydawała się starsza. Wystąpiły głębokie bruzdy między brwiami i wzdłuż policzków. Oczy miał zmrużone. Jedną dłoń oparł na turkusowej rękojeści sztyletu, która mieniła się teraz w różowym blasku bogactwem błękitu i zieleni -- drugą położył na ramieniu Aneeba. -- Spójrz -- rzekł ogarniając wzrokiem panoramę lasów, łąk i wody -- w tej pięknej, odmładzającej się co rok zieleni śpią nasi ojcowie. Te lasy są naszymi żywicielami. Rzeki -- drogami dla naszych łodzi i ochłodą dla naszych ciał. ' Młody Ottawa, patrząc na łagodne, różowiejące w słońcu wierzchołki drzew, nie odrzekł nic, ale Pontiak wiedział dobrze, że go rozumie. -- Przed nami jest może więcej trudów, niż myślimy -- ciągnął dalej, nie zdejmując ciężkiej dłoni z ramienia towarzysza -- i, tobie jednemu to powiem, trudów przysporzy nam lekkomyślność naszych plemion. Dla wielu czerwonoskórych zwycięstwo to skalp, skalp, który należy zedrzeć z głowy nieprzyjaciela, chociażby przez to niczego się nie osiąg nęło. Będziemy musieli walczyć długo. Nie dla skalpów. Czy starczy czerwonym plemionom cierpliwości? Czy okażą dość opanowania i dumy, by wytrwać? Aneeb spojrzał Pontiakowi w oczy. -- Tobie jednemu -- powtórzył Sachem -- mówię o niepokoju, który jest w mojej duszy. Ty jeden zrozumiesz mnie tak, jak syn może rozumieć ojca. -- To jest prawda -- powiedział Aneeb. Słońce wznosiło się powoli. Promienie jego dotknęły w dole powierz chni wody. Wówczas podniósł się pośród zebranych wojowników potężny okrzyk, zwiastujący rozpoczęcie igrzysk. Twarze niektórych zwróciły się w górę, ku Pontiakowi. Od polany, od wigwamów schodzić się zaczęli wodzowie w puchach piór orlich, w jaskrawych barwach plemiennych. Blask słońca, przeświecający przez wiosenną, niezbyt bujną zieleń, migo tał wilgotnymi błyskami na srebrze naszyjników, amuletów i broni, tak że zdawało się, jakby ten barwny pochód skropiony był lśniącą rosą poranną. Pontiak z Ańeebem zeszli powoli z wielką godnością na brzeg rzeki. Czekały na nich rozesłane skóry niedźwiedzie, które stanowiły pierwszy rząd nadbrzeżnych trybun. Zasiedli wraz z innymi wodzami, mając przed sobą gładką powierzchnię wody. W górze rzeki widać było ustawione rzędem kanu, czekające na sygnał wyścigu. Saning-wub, który był mistrzem ceremonii, podniósł w górę rękę z tomahawkiem, ustrojonym w pęki czerwonych piór. Na ten znak umil kli wszyscy i pochylając się naprzód, zwrócili twarze w stronę łodzi. Było ich kilkanaście; stały rozstawione na szerokość całego koryta rzeki. Z dala rozległ się głuchy warkot bębna. Wówczas ujrzeli wszyscy błysk podniesionych wioseł; równocześnie w każdym kanu powstał jeden z za-1 wodników i rozkrzyżował ręce, do których przywiązane były górne rogi bawolej skóry, stanowiące żagiel; dolna jej część była przymocowa na do dziobu łódki. Rozległo się powtórne uderzenie w bęben i patrzący ujrzeli wartki ruch wioseł w wodzie, jak drganie małych skrzydełek. Wiał niezbyt gwał towny, północno-zachodni wiatr. Pochwyciły go żagle. Kanu drgnęły podciągnięte naprzód i w górę. Przez stojące na brzegu szeregi przebiegł głuchy pomruk. Sunęły chyżo. Coraz wyraźniej widać było totemiczne znaki na żaglach. Na brzegu zaczęły się gorączkowe zakłady. Słychać było zewsząd podniesione okrzyki. Aneeb strzepnął palcami. -- Spójrz -- rzekł do Pontiaka -- Saggi-to pozostaje w tyle. -- Tak -- szepnął Pontiak. Na twarzy Sachema malowało się ożywie nie, a wąskie nozdrza poruszały się szybkim oddechem. Żagiel z jeżozwierzem nie posuwał się zbyt szybko. -- Kto jest przy wiosłach? -- spytał. -- Ka-kaik -- odparł przyciszonym głosem Aneeb. -- A obserwator? -- Chyba Be-na. Umilkli, przyglądając się nadpływającym łodziom. Piękny to był widok. Lekkie, wąskie, jak gdyby chciały ulecieć w górę, sunęły ledwie dotykając powierzchni. Nad nimi wyprężone na wietrze żagle: żółte, czerwone, malowane w pasy lub koła, a każdy z czarnym wizerunkiem zwierzęcia, które było totemem żeglarza. Za tą zasłoną znikała załoga i ledwie było widać krótkie uderzenia wioseł, szybkie jak srebrne błyski noża. Na czoło wysunęły się dwa żółte żagle Sauków. Tuż za nimi z prawej strony sunął czerwony żagiel z żółwiem, nieco w tyle ogromny łosoś na pasiastej, szarobrunatnej skórze. Na brzegu wrzało teraz jak w ulu. Nie pomagał unoszący się co chwila, upierzony tomahawk Samng-wuba ani tubalny głos Wah-ge-kauta. India nie krzyczeli, klepali się po udach. Co chwila ktoś się z kimś zakładat, co chwila ktoś wykrzykiwał czyjeś imię. Podniecenie rosło. Tymczasem kanu zbliżało się coraz bardziej, lecz równocześnie czer wony żagiel Minenawany zaczął doganiać Sauków. Wśród Odżibwejów na brzegu rozlegały się okrzyki dodające swoim otuchy. -- Minenawana! Minenawana! Patrzymy na ciebie! -- wołano coraz głośniej. Aneeb pochylił się do Pontiaka. -- Nie darmo chwalą Odżibweje swego młodego wodza! Lecz Sachem przymrużył oczy i pochylił się naprzód, nie zwracając na to uwagi. Patrzył pilnie na łodzie. -- Czy widzisz jeżozwierza? -- spytał wreszcie nie odwracając głowy. -- Widzę -- odrzekł Aneeb. -- Płynie za pasiastym żaglem. -- Stawiam na jeżozwierza -- powiedział Pontiak wysoko podnosząc rękę. Aneeb spojrzał zaskoczony. -- Nie zdoła ich prześcignąć! Przed nim tyle szybszych... -- Stawiam na jeżozwierza -- powtórzył Pontiak. Od mety, która znajdowała się na wysokości trybun wodzów, dzieliło łodzie nie więcej niż ćwierć mili, gdy nagle wysuwająca się naprzód łódź jakiegoś Winnebaga, która parła obok Sauków, trąciła nieznacznie kanu Meta-topy i piękny żółty żagiel ze szczurem piżmowym zachwiał się i zamknął dla uchwycenia równowagi. Jednocześnie drugi Sauk na szyb ki znak swojego obserwatora skierował łódź w bok, by uniknąć starcia. Choć żadne z kanu nie wywróciło się, obaj stracili na czasie. Już Minenawana, a za nim Ka-kaik frunęli naprzód. Z drugiej zaś strony wysu nęły się przed rozpaczliwie chwytającego równowagę Winnebaga kanu ż orłem i jeżozwierzem. Saggi-to obniżył nieco prawą rękę, wiatr pchnął lewą połowę żagla i kanu zatoczyło ledwie dostrzegalny łuk, omijając niebezpieczne miejsce. Ka-kaik uderzał wiosłem tak szybko, że zdawało się tworzyć półkole, opadając z jednej strony burty na drugą. -- Na prawo! Na prawo! -- przynaglał Be-na. -- Żagiel wyżej! Minenawana prowadzi, jesteśmy za drugim kanu! Prędzej, prędzej wiosła! Wyżej żagiel! Saggi-to nieznacznie podniósł ręce. Ręce naprężone i obciążone bawo lą skórą ściskał ból zmęczenia. Ale to było nieważne. Byli przecież jedyną załogą ottawską. Nie tak wprawni, jak Odżibweje i Saukowie, musieli nadrabiać chytrością i zaciętością, nie chcąc przyjść do mety na szarym końcu. Nagle Be-na, który spojrzał do przodu, ku trybunom, powiedział: -- Pontiak podniósł rękę! -- Podniósł rękę... -- szepnął Ka-kaik. Wstąpiła w nich nowa siła. Saggi-to dźwignął wyżej ramiona, złapał uderzenie wiatru i podciągnął żagiel na boki. Kanu skoczyło naprzód; Na lewo od nich sunął Minenawana, zrównali się z płynącym tuż za nimi Odżibwejem. Saggi-to starał się teraz sterować w linii prostej, by nie stracić ani kawałeczka drogi. Słyszeli krzyki spoglądających z brzegu wojowników i kobiet. Na pa górku dzieci ottawskie skakały potrząsając grzechotkami z tykwy. A tam, przy brzegu stał Pontiak z wysoko podniesioną ręką. Saggi-to odwrócił ostrożnie głowę i rzucił krótkie spojrzenie ponad skrajem żagla. -- Stawia na nas... -- szepnął chrapliwie, wyprężając mdlejące ramiona. Śmigali tuż przy Minenawanie, który stał z rozkrzyżowanymi na czer wonym żaglu ramionami, piękny jak młody bóg. Meta była nie dalej niż dwa rzuty oszczepem. Saggi-to przygryzł wargi. Nagle uczuł mocne szarpnięcie, które omal nie zwaliło go z nóg. Zerwał się wiatr. Jego nieoczekiwane uderzenie było tak silne, że Minenawana przechylił się zbytnio do tyłu i wiatr ze śliznął się z żagla. Tymczasem kanu Ottawów zrównało się z nim. Oba żagle, czerwony i brunatny, zostawiły inne za sobą. Młody wódz Odżibwejów patrzy na swego nieoczekiwanego rywala i marszczy brwi. Jeszcze chwila... i obie łodzie równocześnie wpadają na oznaczoną sznurem linię mety! Na brzegu wojownicy, kobiety i dzieci krzyczą i skaczą z uciechy. Nadpływają inne łodzie. Cała meta roi się od kolorowych żagli, które nagle, razem z opuszczonymi rękami zawodników, opadają na dna kanu. Otoczono zwycięzców i z honorami zaprowadzono przed wigwam Rady. I podczas gdy na brzegu spłacano zakłady, Minenawana i Saggi-to odbierali nagrody wodzów. Były to nowe strzelby, kościany łuk, fajkatomahawk z cybuchem z czerwonego kamienia, tak zrobiona, że można ją było palić, gdy się przekręciło rękojeść i otworzyło wnękę na tytoń. Saggi-to otrzymaj: jeszcze kołczan z cennymi strzałami z ,,żelaznego drzewa" i kawał czerwonego sukna, miękkiego jak sierść jelonka. Mine nawana zaś od starego Niniweja wspaniałą starodawną tarczę ze skóry bizona, hartowaną w dymie i zaprawioną klejem z wygotowanych racic karibu, tak twardą i dźwięczną przy uderzeniu, jak pokrywa miedzianego kotła. · Sprytna twarz zwycięskiego Ottawy jaśniała tego wieczoru prawdziwą radością i dumą. Aneeb, który podczas uroczystej wieczerzy siedział obok Pontiaka i spoglądał od czasu do czasu w stronę zwycięzców, nie wytrzy mał i przysuwając się do wodza zapytał: -- Powiedz mi, ojcze, jak mogłeś wiedzieć, że nasze kanu zwycięży? a Pontiak uśmiechnął się. -- Nie dlatego stawiałem na nich, że zdawało mi się, iż zwyciężą -- rzekł puszczając kłąb błękitnego dymu ze swej długiej fajki. -- Może oni zwyciężyli dlatego, że postawiłem na nich... fi Drugi dzień igrzysk zaczęto od zawodów pływackich. Tu jednak nikt z Ottawów nie zajął pierwszego miejsca. Najgroźniejszymi konkurentami okazali się Kata-hekassa i Meta-topa, ten sam Sauk, który tak bliski był zwycięstwa podczas regat. Zwyciężył Kata-hekassa, przybywając na długość ramienia przed mło dym Saukiem. Następnie odbyły się zawody dziewcząt. Mała Rybka pobiła swe towa rzyszki w szybkości, w pływaniu zaś pod wodą pierwsze miejsce zajęła młodziutka, jedenastoletnia Odżibwejka. Największą niespodziankę zgotował jednak trzeci dzień, dzień zawo dów łuczniczych. Wszyscy zawodnicy stanęli półkolem na zielonej polanie pod gołym niebem, naprzeciw tarczy. Tarcza znajdowała się w odległości siedem dziesięciu kroków od łuczników. Składała się z dwu pomalowanych na biało desek jednakowej wielkości, ustawionych jedna przed drugą. Obie posiadały niewielki otwór w kształcie bawolego oka, a przymoco wane były w ten sposób, że celna strzała mogła przejść kolejno przez joba otwory. Zwyciężał ten, kto przeprowadził przez nie dziesięć strzał. Strzelcy stali trzymając łuki i kołczany pełne cienkich strzał o grotach z żelaza lub z jeleniej kości, jeden przy drugim wojownicy wszystkich leśnych plemion, którzy tu przybyli. Celność ich oka, ich opanowanie, hart i spokój miała być rękojmią przyszłych zwycięstw, miały podnieść w zgromadzonych ducha i natchnąć ich wiarą w zwycięstwo. Stali wy smukli i ciemnoskórzy Delawarowie w przepaskach na biodrach tylko, pomalowani barwnie jak ptaki rajskie na kolor zieleni, błękitu i jasnej miedzi. Stali Szaunisi, mocni i wyniośli, o pięknych, wyrazistych twa rzach, nad którymi w czubkach włosów czerwieniły się farbowane kity jelenie. Odżibweje wyróżniali się elegancją haftowanych ubiorów i pie rzastym przybraniem głowy. Stał między nimi smukły Minenawana o dziecinnej jeszcze twarzy i otwartym spojrzeniu śmiałych oczu, obok wysokiego wojownika o wystających kościach policzkowych i wysunię tej dolnej szczęce, co nadawało mu wyraz uporu i dzikości. Dalej wśród Sauków widać było niedoszłego zwycięzcę regat, małego, zwinnego Meta-topę, który mimo porażki zachował pogodny wyraz twarzy i błys kał bielą zębów. Obok Sauków stali Foksowie, Menomini, Winnebagowie. Dalej Majami, którzy wiele nadziei pokładali w swoich łucznikach, a szczególnie w obu synach Mongwy, bardzo butnych i zaczepnych mło dych ludziach o niezwykle szerokich twarzach i zaciętych ustach. Pontiak, stojący w grupie wodzów, patrzył na łuczników z niewysłowioną dumą i radością. Jego lśniące, przymrużone oczy pod łukami przymrużonych brwi zdawały się pełne słonecznych iskier. Na twarzy nie malował się zimny wyraz powściągliwego spokoju -- jaśniała* mło dością i zapałem, jakby była zwierciadłem, które odbija uczucia wpatrzo nych weń wojowników. Poszukał wzrokiem swoich Ottawów. Stali w końcu szeregu, jak na gospodarzy przystało. Ujrzał obu bliźniaków, którzy wśród smukłych postaci robili wrażenie niedźwiedzi zabłąkanych między jelenie. Stał tam Ka-kaik i Be-na, i Saggi-to, onegdajszy zwycięzca wespół z Minenawaną. Wreszcie wzrok wodza zatrzymał się dłużej na harmonijnej postaci Aneeba, na mądrym, skupionym spojrzeniu i potężnych szczękach zwia stujących upór i energię. ,,Brak mu tylko daru wymowy" -- pomyślał Pontiak i westchnął. Odwracając oczy ku Saning-wubowi, który i dziś był stróżem porządku i mistrzem ceremonii, dał znak ręką. Rozległ się odgłos bębna, jak dudnie nie grzmotu przed burzą. Z półcienia, mając za sobą słońce, wystąpił pierwszy łucznik. Wszystkie spojrzenia, wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. Zaległa cisza. Delawar poprawił kołczan, podniósł łuk, trzymając strzałę na cięciwie, cofnął prawe ramię, aż napięły się grube węzły mięśni. Cięciwa dotknęła warg, oczy zmrużyły się w szparki, zadrgały muskuły szczęk... Potem wszystko znieruchomiało. Na moment. Bzyknęła strzała. -- Przeszła! Wojownik nałożył drugą. Przeszła również. Trzecia i czwarta... Piąta strzała utkwiła w desce tuż obok bawolego oka. Delawar cofnął się. Na jego miejsce kolejno wstępowali łucznicy. Pięć, sześć, siedem celnych strzał... Trzy, dwie. Jeden po drugim odchodzili w cień dębu. Lecz kandydatów na zwycięz ców było kilku. Kata-hekassa ma dziesięć celnych strzałów i Ah-dik (Renifer), i jeden z synów Mongwy, Mwawe, i wreszcie najlepszy z ottawskich łuczników -- Aneeb. Będą musieli rozegrać między sobą osta teczną walkę. I wtedy stała się rzecz niespodziewana. Spośród widzów występuje dziewczyna. Wszyscy poznaje: to Net-no-kwa -- Pamięć Plemion. Smukła i wysoka prawie jak mężczyzna, w białym obcisłym kaftanie z jeleniej skóry, z warkoczami spuszczonymi na piersi i błękitną opaską na czole jest tak piękna, że wszyscy milkną na chwilę. W ręku ma skromny drewniany łuk; kołczan pełen cienkich strzał zwisa z nagiego ramienia, którego skóra, ciemniejsza niż u Ottawek, lśni jak brąz. Długie, wąskie stopy, obute w żółte mokasyny, idą bez wahania, spokojnym, lekkim krokiem pewnego siebie wojownika. Dziewczyna przechodzi obojętnie wśród spojrzeń. Przyzwyczajona jest do tego. Ileż to razy publicznie powtarzała dla licząego zgromadzenia mowy starych wodzów, których głosy były zbyt ciche. Staje przed Pontiakiem. Teraz dopiero na twarzy jej maluje się lekkie zmieszanie. Wysunięty, uparty podbródek i dumne usta zdają się drżeć. Spuszcza powieki, ale nie pochyla głowy. -- Ojcze -- prosi, a wyraźny jej głos słyszą wszyscy zebrani. -- Ojcze, pozwól i mnie wziąć udział w igrzyskach. Nie zrobię wstydu naszemu plemieniu. Zapomnij o tym, że jestem dziewczyną, niech strzela nie córka Datundy, nie Net-no-kwa, lecz Pamięć Plemion, która przecież nie dlatego bierze udział w naradach, że jest kobietą. Zaległa cisza. Pontiak wydawał się zaskoczony. -- Pozwól jej, ojcze -- powiedział cicho Datunda, stary wódz o ka miennej twarzy. -- Wszak wiesz, że Net-no-kwa zastępuje mi syna. -- Pozwól jej, ojcze! -- podniosło się jeszcze kilka głosów. Lecz wojownicy szemrali. Obyczaj nie pozwala na to. Odesłać ją do wigwamu, niech rozpala ognisko i przyrządza strawę! Pontiak spokojnie słuchał głosów. Spojrzał na Net-no-kwę. Stała ze spuszczonymi oczami, z twarzą spokojną, a jednak pobladłą i zaciętą. Wzrok jego przesunął się po młodym, silnym ramieniu, podobnym do ra mienia chłopca i zatrzymał się na gniewnie zaciśniętej na łuku dłoni. Sachem uśmiechnął się. W oczach jego zapalił się ciepły błysk. Dziew czyna podniosła oczy. Na moment utkwiła je z niewysłowionym błaga niem w źrenicach Pontiaka. -- Niech dziewczyna strzela razem z wojownikami -- rzekł głosem, silnym, w którym brzmiała nuta władczej groźby. -- Saning-wub zapro-r wadzi ją na miejsce. Twarz Net-no-kwy rozjaśniła się triumfalnym uśmiechem radości. -- Nie ciesz się, turkawko, możesz jeszcze płakać -- zakpił stojący nie opodal Saggi-to. i -- Milczeć -- rzekł Saning-wub, niechętnie spoglądając wokoło.,'/ Ktoś w tłumie zaczął kwilić jak niemowlę. Rozległy się śmiechy. -- Milczeć! -- powtórzył Saning-wub. Lecz dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Wprawną stopą zbadała grunt, zagrała melodyjnie cięciwa. Net-no--kwa wyjęła z kołczanu strza łę, przyłożyła ją i podniqsła łuk. Ruchy jej były spokojne i pewne, przy- bladła twarz pociemniała ledwie widocznym rumieńcem. Pierś oddycha ła równo i głęboko. Powoli obniżyła łuk, prawą rękę cofnęła do tyłu. Jak pięknie i dumnie wyglądała teraz, stojąc w blasku słońca, przechylona nieco, z wysuniętymi ustami i podbródkiem. Na prawym ramieniu zagrały mięśnie jak u mło dego wojownika. Widzowie patrzyli zdumieni. Jęknęła cięciwa. Dziewczyna stała nie zmieniając pozycji. -- Przeszła! -- krzyknął od mety Saning-wub. Net-no-kwa napięła łuk. Robiła to tak spokojnie i tak pewnie, że wo jownicy zdali sobie sprawę, iż mają przed sobą nie byle jaką łuczniczkę. Musiała mieć jednak nie tylko wielką wprawę, ale i oko niezwykłe. Druga strzała, trzecia, czwarta, piąta... -- Przeszła! Przeszła! -- wołał Saning-wub. Jego obojętny z począt ku, a potem jakby oburzony głos nabierał teraz akcentów podziwu. -- Przeszła... szeptali za każdym razem widzowie, cmokając z po dziwu i kręcąc głowami. -- Szósta, siódma... ósma... -- Nie, to chyba czary! -- Patrzcie -- chrypiał Saggi-to, który od kpiny przeszedł do zachwy tu. -- Patrzcie, bracia, jak nasze Ottawki strzelają. Podziwiajcie, bracia! Patrzcie! Dziewiąta... -- Trafiła -- usłyszała za sobą niski głos Pontiaka. Drgnęła jakby przebudzona nagle. Uczuła, ze się rumieni i że łzy napływają jej do oczu. Chwyciła strzałę. Wciągnęła powietrze, napięła łuk, uczuła na wysuniętych wargach ostrość cięciwy. Czubek grotu po szukał ciemnej plamki celu i zrósł się z nią, utworzył jedną całość, prze niknął ją zawczasu, przed progiem zwycięstwa. O ułamek sekundy za wcześnie. Strzała stuknęła o deskę, tuż obok bawolego oka. -- Chybiła. , Wszyscy wokół milczeli. Nikt nie krzyknął zuchwale z radości. Podziw wzbudziła swoją postawą, opanowaniem i zręcznością. Było to przecież niecodzienne zjawisko, coś, o czym się słyszy oU oardzo starych ludzi, którzy opowiadają legendy w długie wieczory zimowe... Przypomniały im się podania o kobietach-wojownikach i zaskoczeni spoglądali w.czarny punkt ostatniej chybionej strzały. Net-no-kwa wydała się im kimś tak niezwykłym, że znalazła się nagle poza codzienną miarą, poza zasięgiem zazdrości. Stała dalej nieruchomo, z opuszczonymi rękami. Na twarzy jej malo wało się zdziwienie. Tupnęła gniewnie nogą. Odwróciła się, by odejść. Wówczas podniosły się nagle okrzyki, ruszyli ku niej wodzowie i wojownicy, dziewczęta skoczyły poprzez tłum. Rozsu wając wszystkich przecisnął się Minenawana. Przystanął na chwilę jakby onieśmielony, nie wiedząc, jak ofiarować jej dar, który trzymał w dło niach. On, który nie osiągnął nigdy połowy celnych strzałów, zbliżył się, by ofiarować jej nagrodę. Wyciągnął ku niej -niewielki, lśniący jak klejnot sztylet, którego pochwa wyłożona była srebrem i masą perłową. Sądzono, że młody wódz przemówi. Lecz milczał, spoglądając jak urze czony, aż rozległy się znów okrzyki na cześć łuczniczki. Pontiak zmarszczył brwi. Wyraz zniecierpliwienia przemknął po jego twarzy. Dał Saning-wubowi znak, by uciszył zgromadzonych. -- Net-no-kwa -- rzekł, gdy umilkły głosy wojowników i kobiet -- plemię Ottawów dumne jest z ciebie. Chociaż dziesiąta strzała chybiła, zaliczyć cię można do najlepszych łuczników. Idź i podziękuj ojcu, który był twoim nauczycielem i któremu godnie zastępujesz nieżyjących synów. Idź, córko, i weź z sobą ten łuk, który odtąd będzie twoją własnością. Mówiąc to zdjął z ramienia łuk z kości wielorybiej, rzadką i cenną broń. Sczerniały był i lśniący srebrem w miejscu uchwytu, lekko wygięty, ozdobiony drobnymi nacięciami. Pochylił się ku dziewczynie i pochwycił spojrzenie jej oczu. Westchnął i wyprostował się. Następnie dał sygnał do podjęcia na nowo igrzysk. Czterej najprzedniejsi łucznicy stanęli naprzeciwko tarczy: Mwawe, Ah-dik, Kata-hekassa i Aneeb. Mwawe zawiódł jednak nadzieje swoich współplemieńców. Ah-dik nie spisał się lepiej od niego. A teraz odbyć się miał pojedynek dwóch przyjaciół. Pierwszy wystąpił Kata-hekassa, uzbrojony w długi łuk, pra wie tak wysoki, jak on sam. Mała Rybka stojąca obok Ais, nie mogła się powstrzymać, by nie sztur chnąć towarzyszki i nie cmoknąć z zachwytu. Ais-ainse także musiała przyznać w duchu, że młody SzaJhis nie miał sobie równego wśród za wodników ani pod względem wzrostu, ani urody. -- Patrz, patrz!... Musi zwyciężyć!... -- szeptały stojące przy niej dziewczęta. -- Cicho tam! -- sarknął Saggi-to. -- Uszy bolą od waszego jazgotu! A jednak omyliły się. Kata-hekassa nie wygrał. Uzyskał wprawdzie najwyższą jak dotychczas ilość punktów, ale nie dociągnął do dwudziestu. Starał.się opanować rozczarowanie, jak na czerwonoskórego zawodni ka przystało, i patrzył spokojnie na Aneeba, który wystąpił naprzód. Trzymał łuk z rogów baranich, który kiedyś dostał od starego Winnebaga zza jeziora Michigan. Łuk nie był wielki, miał znaczne wygięcie, ale prężny był i twardy jak kusza. Spojrzenia Ottawów, pełne oczekiwania i niecierpliwej nadziei, zawisły na młodym wodzu. Zaległa cisza. Słychać było brzęczące w koronach kwitnących klonów pszczoły. Za plecami zgromadzonych, w dole, szumiała rzeka w pro mieniach słońca, między drzewami unosiły się nasienne puchy, lśniąc jak iskry i gasnąc w cieniu. Nagle dźwięknęła cięciwa... Pofrunęły jedna za drugą strzały. Saning-wub ledwie zdążył krzyknąć: -- Przeszła! -- a już następna prześliznęła się przez bawole oko tarczy. Strzelał mistrz. Za każdym strzałem ciche ,,aaaa!" podziwu i satysfakcji podnosiło się z tłumu widzów. -- Dwadzieścia! -- krzyknął wreszcie Saning-wub. -- Dwadzieścia! Aneeb odetchnął i uśmiechnął się. Już w szeregu zgromadzonych podniosły się radosne okrzyki i ruszono tłumnie ku niemu. Lecz nim Kata-hekassa wraz z innymi podbiegł, aby uchwycić go i podnieść w górę, młody wódz wyjął jeszcze jedną strzałę, raz jeszcze wycelował i raz jeszcze trafił. Był to jedyny kapryśny gest, na jaki sobie pozwolił opanowany i spokojny Aneeb. Następnego dnia od południa heroldowie zaczęli zwoływać wodzów 1 wojowników na naradę. Nie śpiesząc się wkładano najwspanialsze stroje, starannie malowano twarze i ramiona, przywdziewano pióra i ozdoby. Pod wieczór na polanie wokół ogniska' zasiadł szeroki krąg -- malowniczy i dostojny krąg plemiennej starszyzny. Dziewięćdziesiąt lat temu, daleko na zachód, na wybrzeżu oceanu wjelki Metacom* zwołał podobną naradę plemion, by skłonić je do wspólnej walki przeciw chciwym grabieżcom indiańskiej ziemi. Po dwóch latach walk czerwonoskóry odszczepieniec zabił Metacoma, a białe woj ska wytępiły jego ludy. Czy Pontiak myślał o przekazywanych legendą dziejach tej wojny? Czy wielki i nieugięty duch Metacoma natchnął go teraz, kiedy wolnym krokiem wszedł w środek koła i podniósł rękę na znak rozpoczęcia prze mówienia? Czy wspominał minione dziesięciolecia wojen, w których plemiona wschodnie, ustępując na zachód pod naporem białych, przyno siły z sobą krwawe topory wojny i płomienną nienawiść do białych na jeźdźców? W każdym razie mowa Pontiaka wrzała bólem mordowanych ludów, wściekłością pogardzanych, żarem nienawiści, potężnym apelem zemsty, nadzieją wspaniałej przyszłości, jaką przyniesie wypędzenie Anglików. Długa mowa Pontiaka rozpalała uczucia i umysły, budziła coś więcej niż chęć zemsty, nadzieję zdobycia skalpów i sławy. Pontiak przedstawił plan wojenny. Plemiona, wróciwszy do swoich wiosek, miały niezwłocznie zaatakować wszystkie forty na zachód od gór i nad jeziorami, zdobyć je podstępem lub siłą, a następnie zjednoczoną masą uderzyć na kolonie na wschodzie. Tam przy pomocy wielkiej armii francuskiego króla ziemie indiańskie zostaną uwolnione raz na zawsze od zarazy Agolaszimów*, ich chciwych kupców i brutalnych żołnierzy, osadników wycinających puszczę i myśliwych tępiących zwierzynę. Późną nocą pod gwiaździste niebo uderzył przeraźliwie dziki, wstrząs sający okrzyk -- znak, że plan Pontiaka został przyjęty. Rozdział 7 Kata-hekassa rozchylił gałęzie i spojrzał. Widział, jak dziewczyna podesz ła do swego kanu, szukając na próżno wiosła. Rozejrzała się dokoła, potem stanęła na chwilę nieruchomo, jakby namyślając się, co robić dalej, niezadowolona na myśl o tym, że będzie musiała wrócić do obozu. Już zamierzała odejść, gdy nagle młody Szaunis wyskoczył z ukrycia. Zlękła się. Spoglądała na niego zmieszana. -- Jadę na Ptasią Wyspę -- powiedział obojętnie. Wiedział, że tam właśnie dziewczyna się wybiera, słyszał o tym rano od Aneeba. Wydobył z ukrycia swoją łódkę i położył na wodzie. Uśmiechnął się na myśl o wioś le Ais, które ukrył w krzakach. Usiadł w kanu, położył strzelbę na dnie i spojrzał spod rzęs na dziew czynę. Stała niezdecydowana na brzegu, gryząc koniec warkocza. -- Czy płyniesz tam także? Mesaubis przywiozła cały kosz jajek ka czych. Mówiła, że jest ich mnóstwo. Ais nie odpowiedziała. Nachmurzyła się jeszcze bardziej. -- Muszę wrócić do domu -- rzekła wreszcie. -- Uaah... czemuż to? -- Nie mam wiosła. Odwróciła się zamierzając odejść. -- Poczekaj! -- zawołał. -- Jedź ze mną! A widząc, że się waha, dodał ciszej: -- Boisz się mnie... Ais wzruszyła ramionami. Wreszcie roześmiała się trochę pogardliwie. Weszła do kanu Kata-hekassy. Była to ta sama łódka, którą pamiętała z ubiegłego roku. Miała wysoko umieszczony dziób, na który wówczas dla zamaskowania zarzuciła swoją chustkę. Płynęli z prądem Ecorce po cienistej drodze, pełnej jeszcze rannego chłodu. Przed nimi na rzece leżało kilka małych wysepek. -- Ptasia Wyspa to ta trzecia -- powiedziała Ais. Kata-hekassa milczał. Słyszała za sobą jego oddech i lekki plusk wioseł. -- Ais -- powiedział nagle -- czy chcesz wrócić razem ze mną nad Scioto? Ponieważ nie odzywała się, mówił dalej trochę stłumionym głosem: -- Dziś wieczorem wyruszam. Dziś dostaniemy wampumy i odśpiewa my pożegnalną pieśń. Mówiłem z twoim ojcem. Już dawno mówiłem z nim. Obiecałem mu pęcherz łosiowy tytoniu i drugi soli. Obiecałem mu mnóstwo pięknych rzeczy. Ais... Milczała. -- Będą teraz wielkie bitwy i zwycięstwa. Przywiozę łupy wojenne, jakich oczy twoje jeszcze nie oglądały. Za parę dni Pontiak wejdzie pod stępem do fortu białych. Ottawowie wyrżną całą załogę, gdyż biali nie będą przygotowani na to. Potem padną inne forty, wszystkie forty, jakie zbudowali na naszych ziemiach. Pontiak powiedział do mnie: ty weźmiesz Sandusky! Zdobędę fort Sandusky! Ais ogarnął strach. -- Zawracaj do brzegu... -- powiedziała zaciskając dłonie. -- Zdobędę Sandusky i zdejmę skalpy, które zawieszę u pasa. Piękne skalpy, jasne jak słoma kukurydzy! Kobieta moja dostanie paciorki i na ramienniki, koce z miękkiej wełny, przyniosę jej miodowego kamienia, który smakuje lepiej niż syrop klonowy, przyniosę jej mnóstwo darów. Będzie dumna i zadowolona. -- Zawracaj! -- krzyknęła dziewczyna. -- Ais! x Lecz teraz i Kata-hekassę zaczął ogarniać gniew. Słyszała za sobą jegos szybki oddech. Wiosłując wciąż powiedział przez zaciśnięte zęby: -- Milcz. Nie ruszaj się! -- Chcę wrócić! -- Milcz! « i Przepływali właśnie koło pierwszej wysepki. Byli o rzut oszczepu od, niej, kiedy Ais nagle oparta się na rękach, wyrzuciła nogi za burtę i wśliz nęła się błyskawicznie do wody. Kanu zachwiało się. Usłyszała za sobą^ okrzyk wściekłości i łódka przewróciła się na bok. Dopadła do brzegu. Kata-hekassa wypłynął, ciągnąc za sobą przewró cone kanu. Wyskoczył na brzeg blady z gniewu, ociekający wodą. Dopadł jej w kilku skokach, chwycił za ramiona, potrząsnął, ścisnął aż do bólu. Szarpnęła się, lecz na próżno. Trzymał ją w swych potężnych ramionach wykręcając ręce do tyłu. Nagle znieruchomiał. Z głębi puszczy, od obozu głos bębna. Kata-hekassa zacisnął szczęki, gniewnie zmarszczył brwi. Skrępował jej dłonie, a gdy usiłowała krzyczeć, zakneblował usta. Spoglądał na Ais z nienawiścią niemal. Zaciągnął ją w głąb wysepki, przywiązał rzemiennym pasem do pnia olchy. Przywiązał nogi i ramiona tak, że nie mogła się ruszyć. Płakała wyczerpana oporem, który mu stawiała, i bezsilną wściekłoś cią. Powiedział: -- Powrócę tu dziś wieczorem. Zabiorę ciebie. Tak musi być. Dudnienie bębna nie ustawało. Kata-hekassa odwrócił się i odszedł. Z początku Ais płakała. Potem zaczęła rozmyślać. Wiedziała, że nikt jej tu na pewno nie odkryje i nie przyjdzie z pomocą, że Kata-hekassa, tak jak obiecał, przyjdzie i zabierze ją z sobą. Rzemienie wpijały się w ręce, nogi drętwiały z bólu, ale najdotkliwsze cierpienie zadawały jej własne myśli. Detroit. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, co oznacza narada wojenna i jakie mogą być jej skutki. Teraz dopiero, gdy usłyszała z ust Kata-hekassy wyrok na Gladwyna, gdy powiedział o podstępie, o tym, że Ottawowie wyrżną całą załogę fortu, przeraziła się naprawdę. I nagle przypomniała sobie, że przecież wczoraj słyszała, jak Aneeb mówił: -- Spiłowane kije ogniste można ukryć pod płaszczem... A Saggi-to, który stał przy nim, spytał swoim chrapliwym szeptem: -- Czy jednak nie domyśla się wszystkiego, gdy Pontiak poda im wam pum czarną stroną na wierzchu? -- Wtedy będzie już za późno -- powiedział Aneeb złowrogo. Jakże mogła nie zwrócić uwagi na ich rozmowę! Siedziała w wigwamie i głosy mężczyzn stojących na zewnątrz słychać było przez cienkie ściany zupełnie wyraźnie. Ale Ais czesała swoje długie włosy i jej głupi rozum zajęty był błahymi dziewczyńskimi sprawami. ,,Będzie już za późno..." Tak. Będzie za późno, gdy Pontiak wręczy wampum odwrotną stroną. Gladwyn weźmie go do rąk i wówczas stanie się to, o czym mówił Kata-hekassa. Zadrżała. Uczuła ból w całym ciele. Nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że cierpi więcej na myśl o tym, co czeka majora, niż na myśl o własnym losie. Nie umiała nazwać swych uczuć, lecz była obdarzona wyobraźnią. Między gałęziami coraz wyżej świeciło słońce. Czuła męczący żar, ból i ucisk w ustach od suchego knebla. Usiłowała przekręcić głowę. Udało jej się to, choć w bardzo nieznacznym stopniu. Równocześnie chustka krępująca jej głowę i przytrzymująca knebel obsunęła się nieco. Sprawiło jej to ulgę. Poruszyła znów w ten sam sposób głową i ucisk zmalał ponownie. Teraz uporczywie i pilnie powtarzała co pewien czas ten sam ruch, aż nagle uczuła, że szmata osuwa się w dół. Jeszcze nieznaczny rucn szczęką, jeszcze jedno wygięcie szyi, i chusta opadła. Ais wypluła knebel, odetchnęła z ulgą, przymykając oczy i opierając głowę o pień drzewa. Po chwili przyszło jej na myśl, że może uda jej się uwolnić od reszty więzów. Otworzyła oczy i spojrzała po sobie. Skrępowana była długim rzemieniem, który wojownicy często nosili owinięty kilkakroć wokół bioder, jak pas. Spuściła głowę, usiłując uchwy cić zębami rzemień biegnący nad piersiami, krępujący ramiona. Po wielu wysiłkach udało jej się to wreszcie. Podciągnęła go odrobinę wyżej, prę-^ żąc się z całej mocy, zwarła na nim szczęki, ścisnęła zębami, potem powo^ li, po trochu, niezmiernie mozolnie zaczęła go żuć, gryźć, aż poczuła, że mięknie, poddaje się jej młodym, silnym zębom, staje się coraz cieńszy. Pękł. Rozluźnił się. Dziewczyna poruszyła całym ciałem, biodrami, grzbietem, otrząsając się z więzów. Osunęły się, opadły do jej stóp. Po^ zostały jeszcze ręce skrępowane osobno za pniem. Lecz wydało jej się, że jest już prawie wolna, i z zapałem, z furią zaczęła trzeć rzemieniem, któ rym ręce były związane, o korę olchy. Po dłuższym czasie dopiero zrozumiała, że było to trudniejsze od prze gryzienia więzów i uwolnienia się od knebla. Słońce wędrowało coraz niżej, a ona wciąż szarpała i tarła rzemień. Razem z rzemieniem tarła i raniła skórę rąk. Czuła jak krew płynie coraz obficiej, czuła gniew i wściekłość na myśl o tym, że może nie zdąży się" uwolnić, zanim nadejdzie Kata-hekassa. Cień drzew wydłużał się, blask słońca stawał się czerwony i groźny jak łuna pożogi. Powiał chłodny wiatr. Ais szarpnęła się rozpaczliwie całym ciałem. Zdawało się jej, że wyłamie sobie ręce ze stawów, że rozer wie mięśnie, żyły i zgruchocze cienkie kości nadgarstków. I nagle uczuła, że pada, pada na twarz w trawę. Wyciągnęła przed sie bie zakrwawione po łokcie ręce, bolące, opuchnięte. Była wolna. Rzuciła się ku rzece. Prędzej! Prędzej! Chłód fal ją orzeźwił. Przepły nęła na drugi brzeg. Przez krótką chwilę odpoczywała leżąc twarzą na piasku. Lecz wnet podciągnęła się, wstała i pobiegła w las. Nie skręciła jednak w stronę obozu. Biegła wzdłuż brzegów Ecorce, przedzierając się na wschód, ku wodom Detroit. Miejscami wskakiwała do rzeki i płynęła z prądem. Wiedziała, że musi zatrzeć za sobą ślady. Gdy się ściemniło i nastała noc, wdrapała się na drzewo, przywiązała paskiem do pnia i zasnęła. O brzasku pobiegła dalej. Rozdział 8 Gladwyn siedział przy stole i pisał list, kiedy zameldowano mu, że dziew czyna indiańska chce się z nim widzieć. -- Ta, co przynosi mokasyny -- objaśnił strażnik. -- Wpuśćcie ją -- powiedział trochę niecierpliwie Gladwyn do żołnie rza, który stał w drzwiach jego kwatery. Wsunęła się do izby i stanęła nieśmiało przy progu. Teraz, gdy zamknę ły się za nią drzwi, zlękła się i zdało się jej, że nigdy nie potrafi uczynić tego, po co tu przyszła. Major spoglądał zdziwiony. Zwykle widział ją ubraną schludnie i niezwykle starannie -- dziś stała przed nim w podartym, przemoczonym ubraniu. Włosy jej zwisały rozpuszczone wokół pobladłej twarzy, zakrwa wione dłonie owinięte były wiechciami trawy. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, w których malował się strach i niepewność. Wstał i podszedł do niej. Instynktownie cofnęła się o krok. -- Nie bój się -- powiedział. -- Cóż ci się stało? Wpadłaś do wody? Milczała, nie spuszczając z niego oczu. Spostrzegł, że drży na całym ciele. Nalał odrobinę wina do srebrnego kubka, który stał na stole. Wypiła zamykając oczy, jak dziecko, któremu podają gorzkie lekar stwo. Budziła w nim litość. Patrzył na jej twarz, tak piękną mimo zmę czenia, na oczy, które podniosła teraz nieśmiało. -- Mała dziewczynka... -- powiedział cicho, jak zwykł był mówić, gdy przychodziła do niego. Oczy, których wyraz zastępował to, czego nie umiała powiedzieć, które wzruszały zawsze, utkwiła w jego oczach, jakby szukała w nich pomocy. Gladwyn nie był uwodzicielem. Był z tych, którzy lubią chodzić po lasach, nawet kiedy nie polują, z tych, którzy potrafią zapatrzyć się w głębiny jezior leśnych i miękki blask słońca na nietkniętej trawie. Ais była natu rą. Piękna i dzika jak ona, nieoczekiwanie tkliwa, zaskakująca i tajemni cza. -- Ja... przyjść... ostatni raz... -- wyszeptała. Zdało jej się nagle, że powiedziała za dużo, że major powinien się resz ty domyślić. Nie rozumiał jednak dalekiej aluzii. Musiałby być Indiani nem, by ten okruch prawdy mógł w nim wzbudzić podejrzenie. Zaniepo koił go jednak wyraz jej twarzy. Naprawdę musiało się coś stać, skoro opanowana i zamknięta w sobie Indianka była tak poruszona. -- Dlaczego ostatni raz? -- spytał kładąc rękę na jej ramieniu. Jęknęła cicho i schyliła głowę. --' Któż ci zakazał? Powiedz! -- Nie -- potrząsnęła głową -- nie, nikt... Uniósł jej twarz w górę ku sobie, wpatrując się z bliska w rozszerzone źrenice. .v -- Uspokój się -- powiedział opiekuńczo. -- Nic złego ci się nie sta nie, obronię cię. Podprowadził ją do krzesła, na którym przyklękła bojaźliwie, podkur czając nogi. Nalał jeszcze wina i podsunął kubek do jej ust. Wypiła po słusznie. -- Lubię cię -- szepnął. -- Smutno by mi było, gdybyś przestała przychodzić. Przesunął ręką po jej policzku. Zmrużyła oczy, wargi jej rozchyliły się w niewysłowionym uśmiechu. ,,Do licha, cóż za śliczna twarz..." -- pomyślał przyciągając ją ku sobie. W tej chwili rozwarły się drzwi. Żołnierz zasalutował przepisowo i znieruchomiał. -- Co tam, Sandy? -- spytał major niecierpliwie. -- Wieczerza podana, sir. -- Dobrze, przyjdę później. Możesz odejść! Gladwyn odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju. Znał Indian na tyle, że wiedział, jak bardzo nieskorzy są do uzewnętrzniania swych uczuć. Nawet kobiety. Zastanowił się. Stanął przy oknie i spojrzał w głęboki, wie czorny błękit, przechodzący we fiolet nocy. Stamtąd, z puszczy przyszła o tej późnej porze, ogarnięta jakimś wielkim strachem i rozpaczą. Kocha ła go, nie wątpił w to widząc, jaka słodycz napełnia jej nieufne oczy, ilekroć zwracała twarz ku niemu. Wzruszała go, pociągała i podniecała swym wdziękiem. I nagle przyszło mu na myśl, że dziewczyna nie o siebie się martwi, że nie jej grozi niebezpieczeństwo. A więc komu? Podejrzenie, które od początku zaniepokoiło Gladwyna, ożyło w tej chwili. Dziewczyna o czymś wie i przyszła mu to powiedzieć, ale się boi, waha... Uczuł niepokój. Już dostatecznie długo mieszkał w tym dzikim kraju i pełnił służbę w Królewskiej Armii Amerykańskiej, by poznać, jakie niebezpieczeństwa mogą grozić białym. Pociągały go wprawdzie przygo dy, rozmach wielkich odkryć i rozkosz zdobywania. Był jeszcze młody, dostatecznie młody, by w tym zasmakować. Lecz stawał się coraz czujniejszy, coraz bardziej skrępowany odpowiedzialnością, coraz mniej wrażliwy. Uczucie ciągłej niepewności, podniecające i męczące, cenił coraz mniej, a znał coraz lepiej. Odszedł od okna, przybliżył się znów do dziewczyny. -- Mów! -- powiedział ostro jak do żołnierza. Lecz gdy drgnęła przestraszona, zrozumiał, że popełnił błąd. Podszedł, objął ją i przycisnął do siebie. Przytuliła głowę do jego ra mienia. Głaskał ją po włosach. Ręka jego przesunęła się po ozdobnym, miedzianym grzebieniu. -- Ładny -- powiedział. -- Skąd go masz? Kto ci go podarował? Odsunęła się od niego. Wielkie, bezbrzeżne zdumienie odbiło się w oczach, które na niego podniosła. Jakże to? Nie pamiętał? Wyciągnęła nieśmiało rękę, palcem dotknęła jego piersi. -- Ty... -- szepnęła. Przypomniał sobie. Uśmiechnął się i znów przytulił ją do siebie. -- Taraz mi powiesz -- powiedział zbliżając wargi do jej ucha -- te raz mi powiesz, co się stało. Milczała. Czuł, że się waha. Odsunął ją lekko od siebie. -- Idź -- powiedział ze smutkiem. -- Nie kochasz mnie. Nie masz do mnie zaufania. Stała przez chwilę nieruchomo, trzymając rękę na ustach. Lęk, roz pacz, wahanie, męka niepewności malowały się kolejno w jej oczach. Potem rzuciła się ku niemu, objęła go, jakby go chciała sobą zasłonić. -- Oni tu przyjść... oni... Gladwyn stał się czujny. Groźny niemal. -- Kto? -- zapytał przysuwając twarz do jej twarzy i zatapiając spojrzenie bladych oczu w jej rozszerzonych źrenicach. -- Kto? -- Pontiak... -- szepnęła. I drżąc z lęku i miłości opowiedziała mu wszystko. Był jasny majowy ranek. Wysoko na maszcie łopotała w chłodnym wietrze flaga Św. Jerzego, niespokojnie jak ptak, który chce ulecieć. Tak przynajmniej zdawało się Pontiakowi, który przystanął na chwilę i podniósł twarz ku niebu. W jego przymrużonych oczach czaił się wyraz triumfu. Zbliżała się wielka chwila. Uderzył tomahawkiem w bramę fortu. Uchyliło się wąskie okienko, przez które wyjrzał strażnik. Zatrzasnęło się, a po chwili rozległ się chro bot łańcuchów i szczęk rygla. Brama rozwarła się powoli. Wojownicy weszli. Pontiak kroczył pierwszy. Czyż nie wchodził tu jako zdobywca? Za chwilę spełnią się losy i fort będzie w jego ręku. Ledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po jego wargach. Indianie w długich płaszczach z bawolej skóry szli powoli, z godnością i dumą. Nieruchome ich twarze nie wyrażały nic, tajemnicze były jak wody śpiących jezior leśnych, choć wygląd fortu mógł budzić zdumienie. Wąskie uliczki pełne były uzbrojonych żołnierzy. Na placu, między czwo robokiem budynków, stał oddział z muszkietami przy nodze. Zauważył to Pontiak, zauważyli wojownicy. Ani jeden mięsień nie drgnął w ich twarzach. Szli dalej w spokoju i milczeniu. W komendzie garnizonu czekał na nich Gladwyn w otoczeniu oficerów. Jeden rzut oka wystarczył, by Pontiak zorientował się w sytuacji,. Angli cy byli uzbrojeni, mieli za pasem po dwa pistolety i szpady u boku. Major wskazał gościom bawole skóry, rozesłane dla nich na podłodze. Usiedli zachowując tradycyjne milczenie i zdając się nie patrzeć na bia łych. Ci zaś spoglądali na nich nie ukrywając odrazy i nienawiści. -- Czemuż to, ojcze -- rzekł wreszcie Pontiak przerywając milcze nie -- widzimy wszędzie uzbrojonych białych wojowników? Czy nie masz zaufania do naszego plemienia? Czy jesteśmy obcy? Ileż razy w tym miejscu paliliśmy kalumet i piliśmy z jednej czary? Darzysz nas nieufnoś cią! Gladwyn nie odpowiedział. Milczenie jego utwierdziło Pontiaka.i jego wojowników w podejrzeniu. Anglicy byli uprzedzeni. Wiedzieli. Któż mógł zdradzić plan, który wczoraj ułożyli w wiosce Pottowatomich? Zimny gniew, bezsilna wściekłość ogarnęła Wielkiego Sachema. Pokrył to zagadkowym uśmiechem. Tylko nozdrza jego pobladły i zwę ziły się źrenice, jak u rysia gotowego do skoku. Czaił się, lecz niestety, wiedział, że nie będzie mógł skoczyć na swą zdobycz. Był w potrzasku. Niemniej pod zimnym, pełnym nienawiści spojrzeniem Anglików począł mówić dalej. Zapewniał ich z kamienną twarzą o przyjaźni i lo jalności swego plemienia, bez zmrużenia powiek roztoczył cały kunszt swej pierwotnej wymowy, ważąc się na największe słowa, aż wyraz nie pewności i zdumienia przemknął po twarzach oficerów. Jednak Gladwyn zrozumiał grę i nie spuszczał oczu z Pontiaka. Czuł się jak w klatce^z lwem. I choć był uzbrojony i pośród zbrojnych towa rzyszy, ogarnęła go niepewność i lęk. Pontiak umilkł. Dla Anglików, jak i dla Indian, była to chwila naj wyższego napięcia. W sali zrobiło się tak cicho, że słychać było tylko przyśpieszone oddechy, jak gdyby zebrani wbiegli tu przed chwilą po długiej i męczącej drodze. Pontiak sięgnął pod płaszcz i wyciągnął biało-zielony wampum, wam pum przyjaźni. W tej samej chwili błysnęły ostrza wydobytych szpad, szczęknęły od wiedzione kurki pistoletów, drzwi rozwarły się i stanęli w nich żołnierze z gotowymi do strzału muszkietami. Cała komenda garnizonu zapełniła się tupotem zbrojnych ludzi, błyskiem bagnetów i brzękiem szabel. Przez ułamek sekundy Pontiak zawahał się. Potem powstawszy, z ca łym spokojem podał Gladwynowi wampum zieloną stroną ku górze, co oznaczało przyjaźń i pokój. Wojownicy zrozumieli. Podnieśli się z miejs ca i stali nieruchomo. Major wstał także. Gniew zabarwił mu twarz rumieńcem. Wampum, misterny pas ze szlifowanych muszli, frunął furkocząc ponad głowami zebranych. Gladwyn doskoczył do Pontiaka i teatralnym gestem zdarł z jego ramion bawoli płaszcz. Sachem był w pełnym uzbrojeniu, z pistoletem i tomahawkiem za pasem, w lewej ręce trzymał muszkiet o krótkiej, odpiłowanej lufie. Nie drgnął nawet. Stał wyprostowany i dumny. Oczy jego patrzyły bez cienia zmieszania. -- Zdrajcy! -- krzyknął major. -- Przyszliście jako przyjaciele zapewnić nas o posłuszeństwie i miłości poddanych plemion! Mieliście odwagę kłamać nam w oczy i zbliżać się z uśmiechem, niosąc śmierć chytrze ukrytą pod płaszczami! Nigdy już kalumet nie zostanie wypa lony przez żołnierzy króla angielskiego ze zdradzieckim plemieniem ·Ottawów! Spojrzał na nich, jakby szukał oznak skruchy lub słabości. Nie zna lazł jednak nic prócz zimnej obojętności. Gniew, a zarazem zdumie nie zabłysło w jego oczach. -- Rozbroić ich! -- rozkazał, kładąc rękę na kolbie pistoletu. Żołnierze rzucili się ku czerwonoskórym. lecz Pontiak zastąpił im dro- gę. Zawahali się i przystanęli. W postawie i twarzy Sachema było coś, co budziło grozę i poszanowanie. Skorzystał z tego i dał znak ręką swoim wojownikom. Spokojnie, nie spiesząc się, wyciągnęli zza pasów tomahawki i pistolety, rzucili na bawolą skórę, pod własne nogi strzelby z odpiłowanymi lufami. Stali bezbronni ale dumni, i była w nich wielkość i spokój bohaterów, a nie zdrajców. Bez wątpienia musiało to uderzyć Gladwyna. Nie był ani niewrażliwy, ani nieinteligentny. Przeciwnie, w niesławnej historii angielskich podbo jów tego okresu w Ameryce Północnej był jedną ze szlachetniejszych postaci. Nie był pozbawiony poczucia wielkości i postawa Indian musiała przejąć go podziwem. Podczas gdy trzej żołnierze, rzucając nieufne spojrzenia na czerwonoskórych, zbierali leżącą u ich nóg broń, Gladwyn zamyślił się. Zmarszczył brwi i zagryzł wargi. Pod ścianą piętrzył się stos indiańskiej broni. Stali żołnierze gotowi do strzału, oficerowie opuścili szpady, ale twarze ich były pełne napię cia i zdawali się przyczajeni jak do skoku, czekając na rozkaz. Czerwonoskórzy trwali w niezmiennym, kamiennym spokoju. Gladwyn podniósł głowę w nagłej decyzji, której potem gorzko żałował: -- Odprowadźcie ich do bramy -- rzekł z lodowatym spokojem. -- Darowuję im wolność! Pontiak nie znał motywów tej decyzji, zrozumiał ją jednak jako gest, który go poniżył -- jako łaskę. Nie mógł pozostać dłużny, choćby miał ryzykować życie swoje i swoich towarzyszy. I zamiast oddalić się poś piesznie między dwoma szeregami rozstępujących się żołnierzy, zwró cił się do Gladwyna: -- Biały wódz myli się -- rzekł spokojnie. -- Biały wódz darować nam wolności nie może. Może nam ją tylko zwrócić. Bo czyż można, będąc czyimś gościem, darować mu drzwi jego własnego domu? A prze cież synowie Wielkiego Białego Ojca są na ziemi, która należy do czerwo nych plemion. Są- na cudzej ziemi. Gladwyn uczynił ruch głową, jakby chciał zaprzeczyć lub przerwać. Pontiak jednak, nie zważającna to, ciągnął dalej, coraz głośniej i dobit niej. -- Biały wódz zarzuca nam zdradę. To też jest pomyłka! Użyliśmy po prostu tej'Samej broni, którą nauczyli nas wojować biali, oszukując nas, łamiąc umowy i zdradzając nasze zaufanie. Czegóż oczekują od nas Anglicy, którzy zabrali nam ziemię ojców naszych, jak gdyby była ich własnością? Czego oczekują od nas Anglicy, którzy jedną ręką dają nam sól i proch, a drugą wbijają nóż w gardło? Czego oczekują od nas synowie Wielkiego Białego Ojca? Gdy postępujemy, tak, jak oni postępują, wołają, że jesteśmy zdrajcami. Dziwne jest prawo białych ludzi. Jest to prawo silnych i bogatych. Czer wone plemiona nie chcą go, jest ono jak wielka, czarna pijawka, która wczepia się w ciało i ssie krew. Jest w nim chciwość, a nie ma sprawiedli wości. Możesz nas zamordować i pociąć na kawałki. Ale wiecie już, o co was sądzą czerwone plemiona. Jesteśmy gotowi. Rzekłem. -- Precz! -- powiedział Gladwyn, przymykając na moment oczy. Po czym powtórzył z niecierpliwością: -- Odprowadzić ich do bramy! Powoli, nie śpiesząc się, na znak dany przez Pontiaka czerwonoskórzy wojownicy skierowali się ku wyjściu. Wódz pozostał jeszcze chwilę dla zaakcentowania swej odwagi i podkreślenia, że ostatnie słowo do niego należy. Podszedł do majora i zmierzył go nieustępliwym, zagadkowym spojrzeniem. Gladwyn cofnął się nieco, odruchowo opuścił dłoń ku szpa dzie. Pontiak odwrócił się i wyszedł za swoimi. Wśród wrogich szeregów ponuro spoglądających żołnierzy czerwonoskórzy doszli do bramy fortu. Zatrzasnęła się za nimi ze zgrzytem. Wróciwszy do domu Pontiak zrzucił z siebie maskę opanowania i wpadł w straszny gniew. Zdarzało się to nieczęsto, lecz jego wojownicy wiedzieli, że trzeba się wówczas mieć na baczności i trzymać z daleka. Tym razem jednak gniew jego natchnął ich męstwem i walecznością, i gdy blady z wściekłości, rycząc jak ranny lew, rozkazał Ottawom przygotować się do ataku na Detroit i wezwać Wajandotów i Pottowatomich, wojownicy skrzyknęli się natychmiast i już około południa rzucono się ku fortowi. Gladwyn przygotowany na to, odpowiedział z armat. Czerwonoskórzy cofnęli się. Widząc, że bezpośredni atak może go zbyt drogo kosztować, Pontiak postanowił przystąpić do regularnego oblężenia. Wydał rozkazy karzące śmiercią za jakąkolwiek łączność z Detroit, zamknął wszystkie dojścia do fortu. Niech Gladwyn strzela! Niech wystrzela całą swą amunicję! Czerwonoskórzy będą cierpliwi -- wezmą Detroit głodem. Rozłożono się obozem w pobliżu fortu. Po obu stronach rzeki zaczęły wyrastać wigwamy i płonąć ogniska, które otoczyły Detroit ciasnym pierścieniem. Na rzece patrolowały kanu. Część kolonistów mieszkających w pobliżu fortu opuściła swe domos twa i schroniła się poza palisady. Dniem i nocą rozlegały się pieśni wojen ne i męczący odgłos bębna, pulsujący gorączką walki. Pontiak trwał jeszcze wciąż w gniewie i wojownicy nie mogli się uspokoić. Kto zdradził plan zasadzki? Kto spośród Ottawów lub Pottowatomich pohańbił siebie i swoją rodzinę? Kto naraził swoich na porażkę i przekreślił wojenne plany? Dzięki komu wódz traci zaufanie do swoich wojowników? Spoglądali na siebie ze strachem i niepokojem. Kto? -- pytał jeden drugiego. -- Kto mógł popełnić tak haniebny czyn? Wreszcie czwartego dnia rankiem wszedł do wigwamu wodza Aneeb. Twarz jego była barwy popiołu. Zacisnął powieki i rzekł prędko: -- Ojcze... To Ais-ainse, moja siostra... Odwieczne prawo skazywało przestępców na wygnanie. Zimą, w czasie głębokich śniegów i silnych mrozów, wyrok ten równał się wyrokowi śmierci. Lecz i w ciepłych porach roku wygnaniec niewiele miał szans na utrzymanie się przy życiu. Okoliczne plemiona, powiadomione zaw czasu, nie mogły go przyjąć ani wesprzeć, w lasach zaś czyhały dzikie zwierzęta: wilki, pumy, niedźwiedzie, rysie, a przecież skazaniec był bez bronny -- nie wolno mu było zabrać nic poza ubraniem, które miał na sobie. Wyrok wykonywał zwykle jeden z członków rodziny, wywożąc skazań ca w dalekie, bezludne okolice, by pozostawić go samego na łasce losu. Była jeszcze noc, gdy Ais-ainse wsiadła do kanu swego brata. Z daleka, spoza zarośli dzielących rzekę od wsi, doleciał ją krzyk matki. Głucho uderzyły wiosła o burtę, drobne kropelki niewidzialnej w mroku wody opryskały jej mokrą od łez twarz. Rzeka była czarna, czarny był las, schodzący nisko na ledwie majaczą cy w mroku brzeg, z którego podnosił się żałosny śpiew chórów żabich. W opustoszałych zagrodach osadników psy wyły ku bliskiej łunie obozo wych ognisk. Gdy podjechali pod fort, dziewczyna skuliła się i opuściła głowę; usłyszała, jak Aneeb, siedzący za nią, zgrzytnął zębami i z wście kłością uderzył wiosłem o wodę. Minęli okrzykujące się cicho patrole indiańskie, sunące bezszelestnie po czarnej wodzie, minęli krąg ognisk zaciskających się z obu stron rzeki, jak klamra, wokół Detroit. Płynęli milcząc przez długie godziny, niebo poczęło blednąc ponad linią lasów, w których budziło się powoli ptactwo, napełniając mrok ga datliwym świergotem. Kanu przemknęło między Wyspami Indyczymi, przeskoczyło głąb wirów koło zatoki zwanej Zatoką Żółwi, aż chwycił je równy, szeroki prąd, sunący między Wielką Wyspą a lewym brzegiem rzeki. Około południa minęli wydłużoną jak stopa ludzka Wyspę Białego Drzewa, za nią zaś Aneeb skręcił na południowy zachód, przybliżając się ku prze ciwległemu brzegowi rzeki, która dalej rozlewała się w szerokie i bez kresne jak morze -- jezioro. Płynęli posępni i milczący wśród radosnego przepychu wiosennego krajobrazu. Nad nimi unosiły się mewy, śmigały jaskółki, kołysały się na falach dzikie kaczki i zwinne cyranki, wody roiły się od ryb, a bliżej brzegów, wśród szuwarów, rozkwitały między płaskimi liśćmi lilie wodne i powietrze drgało niespokojnym lotem łątek i motyli. Pod wieczór dotarli do pustych, nie zamieszkanych okolic, leżących między rzeką Maumee a Sandusky. Wysiedli i Aneeb ukrył kanu w za roślach. Następnie poszedł naprzód ledwie widocznym szlakiem jeleni czy łosi, wijącym się wśród gęstego lasu. Zmrok już zapadał, gdy doszli do niewielkiej polanki. Młody wódz zatrzymał się i Ais zrozumiała, że nadszedł czas rozstania. Tak być musi. Nie było w niej buntu, tylko strach i żałość. Zewsząd wypełzał mrok, noc zaczynała koncert wiosenny, a z mrocznych głębi puszczy dolatywały skowyty, beczenia i krótkie, gardłowe porykiwania niewidzialnych zwierząt, ciche jeszcze, lecz zgadywało się, że gdy nasta nie ciemność, wybuchną nieujarzmioną siłą głodnego żywiołu. Aneeb spojrzał na siostrę. Dziewczyna stała oparta o pień brzozy, z głową nisko opuszczoną. Miała w sobie tyle bezbronnej rezygnacji... -- Tak być musi!... -- szepnął przez zaciśnięte zęby. Oddalił się szybko między drzewami, nie obejrzawszy się ani razu. ; Rozdział 9 W pierwszych dniach maja Szaunisi zdobyli fort Sandusky, leżący na po łudniowym brzegu jeziora Erie, u ujścia rzeki o tej samej nazwie. Była w tym niemała zasługa Kata-hekassy, który teraz pełen dumy jechał na północ, by zdać Pontiakowi sprawę z pierwszego zwycięstwa. Energicznie odpychając wodę wiosłem, płynął wzdłuż oświetlonej wschodzącym słońcem puszczy. Z wnętrza lasu odezwała się kukułka, budząc głębokie echa, dźwięczne od porannej rosy. Poderwało się stadko drozdów i swarliwym krzykiem odpowiedziała im rozgniewana sójka. Ktoś szedł lasem. Na brzeg wyszła młoda dziewczyna. Oślepiło ją widać słońce poranka, gdyż Kata-hekassa zobaczył, jak podniosła ręce do oczu. Nagle drgnął. Dziewczyna opuściła dłonie i w pokrytej siną bladością twarzy poznał oblicze Ais-ainse. Nie zastanawiając się, skręcił do brzegu. I ona musiała go zauważyć. Ujrzał, jak wyciągnęła ku niemu rękę ruchem dziwnym, sennym, znu żonym. Ujrzał jak siadła, a raczej osunęła się na piasek, z twarzą zwró coną wciąż w jego stronę. Po chwili był już na brzegu. Pochylił się ku niej. Teraz dopiero zau ważył jej wynędzniały wygląd, podarte ubranie i zapadnięte policzki. -- Ais... Spojrzała na niego wpółprzytomnie i wstrząsnął nią dreszcz. -- Odsuń się -- szepnęła -- w cieniu jest chłodno. Potem, gdy odskoczył w bok, rzekła jeszcze ciszej, wyciągając twarz ku słońcu: -- Jeść, daj mi jeść!... Pobiegł do kanu i przyniósł worek z pemikanem. Patrzył na jej drżące ręce i spieczone usta, które łapczywie pochłaniały pokarm. Od owego czasu, gdy przywiązał ją do drzewa na małej wysepce na Ecorce, nie widział jej. Nie wracał już do obozu, nie szukał jej nawet, tak iak się tego obawiała. Urażony w swej dumie, zacięty i zły, popłynął prosto na południe, nad Scioto. Zdawało mu się, że jeśli ją jeszcze spotka, będzie musiał się zemścić, ukarać ją, poniżyć, zdeptać! Myślał, że ją nie nawidzi, a tera^ nagle, gdy ujrzał ją wynędzniałą i słabą, pierwszą jego myślą było, że szła tu za nim, że jednak namyśliła się. I choć zdał sobie natychmiast sprawę, że przecież to nie miało sensu, że było to niemożliwe - zamiast gniewu czuł dla niej tylko litość, zamiast nienawiści -- żal. Skąd się tu wzięła, półżywa z głodu, wynędzniała i zalękniona? Czyżby Anglicy? Czyżby klęska pod Detroit? Musiała widocznie ukrywać się po lasach w ucieczce przed wrogiem. Przeraził się. Zarzucił ją szybkimi, gorączkowymi pytaniami. Odpowiadała niechętnie, nie podnosząc oczu. Nie, Ottawowie nie zostali pobici. Przeciwnie, otoczyli Detroit. Ale fort broni się... -- A Aneeb? Nie przestała jeść, lecz opuściła głowę niżej. -- Aneeb? -- powtórzył z niepokojem. -- Nie, nic mu się nie stało... Potem, jakby chcąc uniknąć dalszych pytań, skuliła się jak zwierzątko na ziemi i zamknęła oczy. Usiadł przy niej, a kiedy zdawało mu się, że usnęła, wstał i otulił ją wełnianym kocem. ,,Niech śpi -- pomyślał -- niech śpi. Wróci prędzej do sił, a wówczas on jej opowie o zwycięstwie, opowie o zdobyciu fortu Sandusky. A może serce jej odmieniło się? Może odmieni się teraz, gdy się dowie, czego dokonał"? Dziewczyna przespała kilka godzin. Zbudziła się w południe, lecz zaraz, przestraszona, znów zamknęła oczy. -- Obudź się -- usłyszała nad sobą głos. -- Obudź się siostro. Ais-ainse nie poruszyła się, tylko długie jej rzęsy drgnęły, a w szpar kach powiek zapaliły się iskry i zaraz zgasły. Młody Szaunis siedział przy ognisku i obracał na rożnie indyka, które go musiał widocznie niedawno upolować. Miła woń pieczonego mięsa połaskotała jej nozdrza. -- Spałaś długo -- ciągnął Kata-hekassa. -- Będziemy musieli jechać dalej. -- Jechać? -- spytała. -- Jechać? Dokąd? -- Jedziemy do Detroit. Odwiozę cię potem do domu. Muszę zdać sprawę Pontiakowi z wielkiego zwycięstwa, jakie odniosłem nad bladymi twarzami w forcie Sandusky. Niedługo padną wszystkie forty. Może już Detroit leży w gruzach. Podniosła się i oparła na ręku twarz, wpatrując się w ogień. -- Detroit broni się -- rzekła powoli. -- Mają armaty. -- Ale dziś jest już może zdobyte. A jeżeli nie dziś, to jutro. Ale -- dodał patrząc na nią uważnie -- powiedz, skąd się tu wzięłaś? Myślałem, że ponieśliście klęskę. Nie odpowiedziała. Schyliła głowę i zdawała się wahać. -- Czy... czy byłaś sama? Zrobiła przeczący ruch ręką. Potem nagle wybuchnęła płaczem tak żałosnym, że zagryzł wargi i spojrzał na dziewczynę z prawdziwym nie pokojem. Obracał więc dalej rożen, namyślając się, jak ją pocieszyć. Ale nie śmiał i bał się ośmieszyć w swej powadze wojownika i zwycięzcy. Ais-ainse, objąwszy rękami kolana i oparłszy o nie mokrą od łez twarz, płakała, aż zdało się jej, że wyczerpał się zapas łez. Uczuła pewną ulgę. Podniosła głowę i spojrzała na towarzysza. Wokoło było ciepło i jasno. Miała poza sobą poniewierkę w puszczy, bezsenne, pełne przerażenia noce, spędzone wśród gałęzi drzew, na które wspinała się w obawie przed zwierzętami, dzikie miauczenie rysia, które wpędzało ją, półżywą ze stra chu, w zbawczą lodowatą topiel jeziora, i głód -- zwierzęcy głód, targa jący trzewia i wysysający siłę z ciała. Poczuła się nagle bezpieczna i prawie spokojna. Przypomniała sobie, że Kata-hekassa jedzie do Detroit. Powiedział przecież, że ją z sobą weźmie. Do Detroit! Do swoich nie mogła wrócić. Ale nie o to jej chodziło. Jeżeli forthroni się jeszcze, jeżeli nie został zdobyty, to może... może uda jej się wrócić do białego wodza. Tak. Wróci! Jak to zrobi, nie wiedziała jeszcze. Ale przecież będzie blisko. Jakoś się przedostanie. Byleby tylko nie domyślił się, nie dowiedział... Ożywiła się nagle. Policzki jej nabrały rumieńców życia. Wciągnęła miłą woń pieczonego mięsa i przysunęła się do ogniska. Kata-hekassa zabrał się do ćwiartowania indyka, wycinając najsmacz niejsze kąski dla dziewczyny. Zawahał się przez chwilę: czy mają jeść razem, czy też powinien nasycić się najpierw, jak nakazuje obyczaj. Wreszcie wybrał pośrednią drogę, wstrzymując się sam od jedzenia. Było to tym wygodniejsze, że mógł skorzystać ze sposobności i opowie dzieć jej o swoich wojennych sukcesach. -- Houk! -- rzekł rozcinając przypieczoną, twardą, błyszczącą od tłuszczu skórę na piersi indyka. -- Dużo krwi pociekło w Sandusky dwie noce temu... -- Spojrzał przy tym na dziewczynę, lecz widząc, że zajada nie zwracając na niego uwagi, westchnął i mówił dalej: -- Dużo krwi i dużo skalpów straciły blade twarze dwa dni temu. Wiele skalpów ozdo biło pas Kata-hekassy, który jest teraz wielkim wojownikiem. Weszło nas siedmiu do fortu. Wypaliliśmy fajkę z chorążym Pauli. Potem zwią zaliśmy go rzemieniem. Rozprawiliśmy się prędko, bardzo prędko z zało gą, choć było nas tylko siedmiu, ich czternastu, nie licząc kupców i han dlarzy. -- Zabiliście chorążego? -- spytała nagle dziewczyna przestając jeść. -- Nie. Wiozą go do obozu Pontiaka. Taki jest rozkaz wodza. Zmarszczyła brwi i zamyśliła się. -- Walczyliśmy jak orły, które rzuciły się na swą zdobycz -- mówił dalej młody Indianin. -- Najdzielniejszy ze wszystkich był Kata-hekassa. Zabił czterech żołnierzy, którzy mieli długie strzały i krótkie strzelby. Potem zabił pięciu kupców. Piękne skalpy zdobią jego pas i jego broń. Kto spojrzy, pomyśli: musi to być wielki wojownik, musi to być odważny wojownik. Gdy w forcie Sandusky zrobiło się zupełnie cicho, podszedł, do ognia, który palił się w jednym z podłużnych wigwamów, podpalił drewniane ściany i podłożył żar pod palisadę. Dym i ogień podniósł się ku niebu. Wielki Manitu cieszył się na pewno. Wojownicy tańczyli taniec, zwycięstwa. Najdłużej tańczył Kata-hekassa, bo miał najdłuższą pieśń do odśpiewania. W świetle pożaru skalpy powiewały wokół jego pasa., Wyglądały jak promienie szalonego słońca. Nogą uderzał w tańcu tak| mocno, że drżało serce ziemi i iskry sypały się ze zgliszcz jak żółty deszcz! Umilkł i spojrzał wyczekująco na dziewczynę. Zdawała się słuchać z zaciekawieniem, lecz wielkie było jego rozczarowanie, gdy nie zwra cając uwagi na jego bohaterskie czyny, zapytała tylko: --- A co Pontiak zrobi z chorążym Pauli? -- Powinien go poćwiartować i rzucić psom! -- odrzekł gniewnie i zabrał się do jedzenia. Ugasiwszy ognisko spuścił kanu na wodę. Popłynęli na północ. Minęli ujście Maumee oraz ujścia wielu innych rzeczułek i strumieni, wpadają cych z zachodu do jeziora Erie. Pod wieczór, przejechawszy wyspę Celoron i wtłaczającą w jezioro swe pieniste wody rzekę Presque Isle. wpłynęli w ciaśniejszy korytarz między Wielką Wyspą a zachodnim brzegiem Detroit. Drzewa liściaste w wiosennej zieleni jaśniały na tle ciemnych stożków jodeł. Słońce już zaszło i ponad spokojną wodę zaczęły wyskakiwać tu i ówdzie ryby. Stado jeleni, zniesione prądem rzeki, wypłynęło zata czając szeroko łuk, by wyjść na brzeg. Nagle wśród kępy krzewów akacjowych, obsypanych żółtym kwie ciem, bystre oko Indianina zauważyło przyczajoną postać ludzką. Zapew ne nie był to czerwonoskóry, bo po cóż by krył się przed swoimi? Czło wiek ów poczuł widocznie, że został zauważony, gdyż znieruchomiał. Błysnęła lufa muszkietu i huknął strzał. Kata-hekassa skręcił gwałtownie do brzegu. Byli już w szifwarach, gdy jeszcze jeden strzał rozległ się zza kępy akacji. Przypadli szybko do brzegu, czołgając się ostrożnie. Indianin posuwał się naprzód, trzy mając strzelbę w pogotowiu. Przykląkł za pniem grubego cedru i czekał. Dziewczyna przywarła do ziemi, oddychając cicho, z oczami wlepionymi w mroczne zarośla. Nic się nie ruszało oprócz przestraszonych strzałami ptaków, które wracały z krzykiem na swoje drzewa. A jednak o jakieś sto kroków przed nimi czaił się wróg. Musiał to być jakiś goniec angielski, dążący w kierunku Detroit, który zwąchał już sytuację. Kata-hekassa wyczołgał się zza swego pnia. Bezgłośnie, lekko, jak gdy by ciało jego nic nie ważyło, przemykał się między krzakami i kępami szorstkich traw. Niekiedy przywierał do ziemi i przesuwał się jak wąż, by za chwilę, półzgięty, poddając się rytmowi kołysanych lekkim wiatrem gałęzi, zapuścić w głąb ciemniejących chaszczy badawcze spojrzenie. W ten sposób zatoczył szeroki łuk i dotarł do miejsca, które musiało znajdować się poza kryjówką białego. Po chwili zamajaczył przed nim brzeg i leżące w krzakach kanu. Było tu jednak pusto. Napastnik musiał się ukryć lub poczołgał się może w kierunku miejsca, na którym lądowali, a w takim razie Ais... Indianin przysiadł nagle, wstrzymując oddech. Oto o jakieś dwadzieścia kroków przed nim poruszyła się gałąź leszczyny. To nikłe, ledwie widocz ne drgnienie było dla syna puszczy jak sygnał ostrzegawczy. Powoli, ostrożnie podniósł strzelbę do oka i czekał na następny sygnał. Lecz nim zdołał uchwycić przemykający między gałęziami cień, oślepił go nagły błysk i uczuł na policzku ogniste smagnięcie wystrzału. Prawie równo cześnie wypalił w ciemność, w punkt rozświetlony przed chwilą drgają- cym blaskiem. Usłyszał trzask tratowanych gałęzi. Otarł dłonią krew z policzka i nie ruszając się z miejsca nasłuchiwał. Potem nabił strzelbę i wyszedł z ukrycia. Za krzakiem leżał wysoki zarośnięty Kanadyjczyk. Już nie żył. India nin pomyślał, że rzadko kiedy Anglicy używali swoich do trudnych i nie bezpiecznych przedsięwzięć. Czasem był to przekupiony tubylec, czasem zręczny Metys lub awanturniczy coureur des bois, któremu było wszystko jedno, komu służył. Sprawnie oskalpował zabitego, przeszukał jego ubranie, zdjął z szyi sakiewkę i zabrał broń. Nad brzegiem nie było nic prócz niewielkiego kanu i resztek wygasłego ogniska. Obejrzał dokładnie ślady pozostawione na trawie, by się przekonać, czy goniec nie posiadał towarzysza. Nie, Musiał być sam. Indianin zepchnął łódkę na jezioro i po kilku uderzeniach wiosła wylądował obok swego obozowiska. Na jego widok dziewczyna podniosła się z ziemi. Wyciągnął rękę ze skalpem i trzymał ją tak przez chwilę, oczekując pochwały z jej ust. Milczała, patrząc na niego obojętnie. Westchnął gniewnie, rzucił na tra wę zdobytą broń i usiadł pod drzewem. Rozsupłał rzemyki woreczka, który zdjął z szyi zabitego, i wyciągnął zwitek szarego papieru, pokryte go drobnymi znakami. -- To są listy, wampumy białych -- powiedział po chwili. -- Musiał to być goniec angielski. Pewnie jechał z Niagara do waszego Gladwyna. Twarz dziewczyny stała się czujna. Lecz Kata-hekassa nie zauważył tego. Schował listy do woreczka i ciągnął dalej: -- Tak, z pewnością jechał do Detroit. Gdyby jechał stamtąd, nie spotkalibyśmy go na tym miejscu, gdyż chcąc się z fortu wydostać, mógł by to uczynić tylko w nocy. A gdyby wyjechał w nocy, to pierwszy jego odpoczynek nie wypadłby tak blisko. Tym bardziej że płynąłby przecież z prądem! Ucieszy się Pontiak z tych listów! Każe je sobie przetłumaczyć i będzie wiedział, co zamierzają biali ojcowie z Niagara. A Gladwyn może sobie czekać na wiadomość! Zaśmiał się zadowolony z siebie. Położył woreczek na ziemi i wyciągnął; z torby podróżnej fajkę z kamiennym cybuchem. -- Posiedzimy tu trochę -- rzekł do dziewczyny. -- Ogniska nie warto; rozpalać. Było już prawie ciemno. Kata-hekassa palił w mroku, a różowy blask fajki rozświetlał od czasu do czasu jego zamyśloną twarz. Siedzieli tak dość długo, aż wreszcie odezwał się cicho: -- Ais-ainse... Nie odpowiedziała. -- Ais... -- powtórzył głośniej. Lecz zasnęła widocznie, gdyż nie poruszyła się nawet. Wstał cicho i nakrył ją kocem, tak jak uczynił to z rana. Dziwił się sam sobie, że nie ma w nim, jak dawniej, gniewu i gwałtowności. Potem wrócił na swoje miejsce i ćmił dalej fajkę. Fajka zgasła i młody Szaunis siedział w mroku, oparty o pień drzewa. Za nim, w gęstniejących ciemnościach, las budził się do nocnych ło wów. Daleko, daleko odezwał się gardłowy bek wapiti. Odpowiedział mu inny. I ieszcze inny. A wilgotne moczary i mgły niosły po lesie głosy, mieszały je z żałosnym wyciem, śpiewnym porykiwaniem, z tysiącem innych głosów, które to milkły, to rozlegały się, nazywając życie w leśnych ostępach walką, miłością, strachem i śmiercią. Słuchając ich Kata-hekassa zapadł w czujną drzemkę. Po pewnym czasie zbudził go lekki szelest. To dziewczyna wstała. Podeszła do niego. Zdawała się nasłuchiwać. -- Śpij -- powiedziała, zauważywszy w mroku jego otwarte oczy. -- Ja teraz będę czuwać, -- Musimy jechać dalej. Obudź mnie za chwilę -- powiedział sennie. Zeszła ku rzece. Wyciągnięte na brzeg czerniały długie kadłuby obu łódek. Stała patrząc na nie w zamyśleniu, po czym wróciła pod drzewa. Kata-hekassa spał. Przysiadła w pobliżu, słuchając jego oddechu. Zaufał jej czujności, by odpocząć chwilę. Nie zmrużył-oczu przecież i poprzedniej nocy, po zwycięstwie w Sandusky. ,,Niechże odpoczywa -- myślała -- niech mocno śpi." Przysunęła się bliżej. Ostrożnie wyciągnęła rękę i namacała leżący na trawie woreczek z listami. Podniosła go i wsunęła za" rzemienny pas na biodrach. Zatrzymała się nad śpiącym, słuchając jego oddechu. Potem powoli, ostrożnie zeszła ku rzece. Podniosła kanu Kata-hekassy i położyła je na wodzie. Zdjąwszy za wiązkę podtrzymującą włosy, zaczepiła ją o podniesiony dziób łódki Kanadyjczyka, trzymając drugi koniec w zębach. Potem wślizgnęła się do pierwszego kanu. Wiosło zanurzyło się nie wydając najmniejszego plusku. Ostrożnie, powoli wysunęła się ku środkowi rzeki. Serce jej biło gwałtownie i zdawało jej się, że jego mocne uderzenia rozlegają się dookoła jak głuche, niespokojne dudnienie bębna. · Prędzej! Prędzej! Wiosłowała z całych sił, oddalając się coraz bardziej 1 na północ. W pewnej chwili zatrzymała .się i ostrożnie przyciągnęła 1 do siebie drugie kanu. Nie mniej ostrożnie, by nie stracić równowagi, 1 przechyliła się i pchnęła wiosłem, aż lekka, wywrotna łódka zachybotała się i nabrała wody. Odczepiła pętlę. Teraz dopiero poczuła się bezpie-1 czna. Otaczała ją nieprzenikniona ciemność bezksiężycowej nocy. Brzeg, na którym spał Kata-hekassa, był już daleko za nią. Rozdział 10 W obozie Pontiaka, pod Detroit, każdy prawie dzień był teraz dniem radosnych wieści. Padały forty, poddawały się faktorie,- niszczono osiedla angielskie, które jak macki posuwały się przedtem w głąb puszczy, patro lujący na rzekach i jeziorach czerwonoskórzy zatrzymywali wszystkie transporty towarów i krwawo rozprawiali się z białymi kupcami za ich dotychczasowe oszukaństwa i wyzysk. Na brzegu rzeki, naprzeciw oblężonego fortu wojownicy śpiewali pieśni bojowe, ucztowali i tańczyli wokół wielkich ognisk. Zwożono Pontiakowi jeńców, broń i wszelkiego rodzaju złupione towary, a gońcy z oczami błyszczącymi z podniecenia i dumy przywozili co dzień prawie wieści o zwycięstwie. W połowie maja przybył syn Mongwy, Mwawe, by oznajmić z powścią gliwym zadowoleniem na swej płaskiej, szerokiej twarzy, że fort Majami, dowodzony przez chorążego Holmesa, jest już w rękach czerwonoskó^rych. W kilka dni po nim przybyli bliźniacy: Wah-ge-kaut i Waus-so, by zdać relację ze zdobycia fortecy Św. Józefa, leżącej jeszcze dalej na północny zachód od Majami. Prawie równocześnie padł Quiatenon i wszystkie położone w jego okolicy faktorie. W tym czasie zjawił się też u Pontiaka dziwny gość. Był nim kędzierza -- Vincent! Myśliwy Vincent... -- szeptali na jego widok czerwono skórzy, gdyż wielka była sława małego coureur des bois i znany był wszystkim leśnym plemionom. Szedł uśmiechnięty i tak spokojny, jakby znajdował się u siebie w do mu. Gdy zaprowadzono go do Pontiaka, mały Francuz zakomunikował mu, że związany obietnicą, jaką dał zeszłej jesieni jednemu z wodzów ottawskich, Aneebowi, stawia się do dyspozycji Wielkiego Sachema w walce przeciw Anglikom. -- Zrobiłem już coś, by dowieść swych dobrych chęci. Zatrzymałem i ukryłem w puszczy, na północnym brzegu Erie, mały transport towarów wy, drobny Kanadyjczyk. s i broni. Daj mi, wodzu, kilku wojowników, a za parę dni będziesz mia sifcśćdziesiąt muszkietów i kilka baryłek prochu. Pontiak popatrzył na niego swymi przenikliwymi oczami. -- Niech biały brat będzie naszym gościem -- rzekł z ostrożną pow ściągliwością. Gdy jednak po paru dniach Kanadyjczyk i wojownicy przydzieleni mu przez wodza wrócili ciągnąc łódź naładowaną bronią i żywnością, Pontiak pierwszy wyciągnął rękę do Vincenta i wypaliwszy z nim fajkę przyjaźni, zaproponował mu, by został przy nim na stałe jako tłumacz i doradca. Potrzebny, a nawet niezbędny był mu ktoś zaufany i pewny w coraz rozleglej szych stosunkach, jakie musiał nawiązywać z Francu zami z zachodu i północy. W głębi duszy Pontiak liczył zawsze na to,, że powodzenie czerwonoskórych skłoni Francuzów do udzielenia im pomocy w wojnie z Anglikami. Należało jednak sprawę postawić w ten sposób, by Francuzi uwierzyli w siły i możliwości zjednoczonych plemion. ,,Biali lubią pomagać tylko silnym" -- powtarzał sobie często wódz, niemniej wierzył w tę pomoc, wierzył i liczył na nią. W pierwszym liście, który Vincent pomógł mu napisać do gubernato ra Illinois, Neyona, Pontiak zapewniał go przede wszystkim o swej przy jaźni. ,,Bądź spokojny, Ojcze -- pisał --- nie opuszczaj twych synów, tak jak i oni nie opuszczają ciebie. Póki żyć będzie choćby jeden czerwonoskóry, nigdy Anglia nie postawi swej stopy na twoim progu. Nigdy Agolaszima nie dostaną zachodu!" W drugim liście Pontiak przedstawiał Neyonowi osiągnięcia wojsk i wyraźnie prosił o pomoc i współudział w wojnie. Natychmiast posłał z nim Pontiak gońców do fortu Chartres, siedziby gubernatora. Dużo jednak wody miało upłynąć, zanim otrzymał odpo wiedź. Mylił się sądząc, że wszyscy Francuzi podobni są do markiza Montcalma, z którym kiedyś wspólnie wałczył przeciw Anglikom, lub do małego Ludwika Vincenta, ha którym, czuł to wyraźnie, mógł polegać jak na swoich najbliższych współplemieńcach. Tymczasem wśród Indian było coraz więcej takich, którzy patrzyli na Pontiaka z podziwem, ubiegając się o jego przyjaźń i radę. Coraz więcej plemion, widząc powodzenie jego wojennego planu, przystępowało do konspiracji. Znak Czarnej Wydry, totemiczny znak Pontiaka, którym podpisywał wampumy, listy i weksle na dostawę broni, stawał się hasłem do walki, gwarancją powodzenia, symbolem zwycięstwa. Setki nowych wojowników z najdalszych zakątków puszczy, dokąd do- cierały już wieści o zdobyciu pierwszych fortów i faktorii angielskich, ściągały pod Detroit, by zadeklarować gotowość przystąpienia do wojny. Entuzjazm ogarniał wszystkie plemiona, a Pontiak patrząc na to wierzył, że odbiorą ziemię ojców białym najeźdźcom. W tym czasie, a nawet nieco wcześniej, dwaj Wajandoci ciągnący z południa przywieźli do obozu Kata-hekassę. Niósł wprawdzie wieść o nowym sukcesie, o zdobyciu jeszcze jednego fortu, ale twarz jego była chmurna. Zdał Pontiakowi dokładną relację ze zdobycia fortu Sandusky, usłyszał z jego ust gorącą pochwałę, lecz nie rozpogodził oblicza. A gdy po rozejściu się wodzów pozostał w namiocie Pontiaka tylko Aneeb, Kata-hekassa opowiedział o spotkaniu z Ais i ukradzionych przez nią listach. Twarz Aneeba poszarzała ze zgrozy. -- Ojcze -- wyszeptał -- nie mogę tutaj żyć. Zbyt wielkie jest brzemię tej hańby. Każ mi jechać na wschód, wojować przeciw Agolaszimom, byle nie tu, gdzie zdrada siostry mojej jest w spojrzeniu ludzi. --' Tu mi jesteś potrzebny -- powiedział twardo Pontiak. -- Mówisz za dużo. Myśl o walce, a nie o rozpaczy. Aneeb umilkł. Niełatwa była sytuacja młodego wojownika, od kiedy haniebny czyn Ais pokrzyżował plany Pontiaka. Trudno było znosić zawistne, dwuznaczne spojrzenia i niedwuznaczne uwagi tych, którzy za zdrościli mu przyjaźni i zaufania Wielkiego Sachema. Pragnął wydostać się stąd, odciąć się od hańby, zadokumentować jakimś wielkim, chwaleb nym, samodzielnym czynem swą waleczność, doświadczenie i wierność. W wigwamie wodza panowało ponure milczenie. Nagle ujrzeli przez odsłoniętą zasłonę u wejścia kilka postaci z pochodniami, które zbliżały się od strony rzeki. Przodem szedł Ludwik Vińcent i Net-no-kwa, za nimi między kilkoma wojownikami kroczyła niska, przysadzistą postać w dłu giej czarnej szacie. Podtrzymywał ją zarośnięty jak niedźwiedź wysoki mężczyzna w podartym skórzanym kaftanie. Zbliżyli się do Pontiaka. Na twarzach ich malował się przestrach i zdumienie. Byli to posłowie kapitana Etheringtona z leżącego na półno cy fortu Miczylimakinak, którzy przybyli z listami do Detroit. Byli zasko czeni sytuacją, którą tu zastali. Krwawe walki, napady Indian, mordy, skalpowanie, porywanie i zasadzki, wszystko to było w tym kraju na po rządku dziennym, lecz zapał wojenny mijał u dzikich plemion równie szybko, jak się pojawiał, bywał najczęściej impulsem, kaprysem, żądzą osobistej zemsty. To jednak, co widzieli tutaj, zwłaszcza wifeści o upadku czterech innych garnizonów angielskich, wprawiło ich w przerażenie. Mimo to postanowili starać się u Pontiaka o pozwolenie wejścia'| do fortu i doręczenia listów. i Patrzyli niepewnie w nieodgadniona twarz Sachema, który powstał! milcząc na ich powitanie i rozkazującym raczej niż gościnnym gesteJB wskazał skóry niedźwiedzie, rozesłane na ziemi w pobliżu ogniska. -- Ojciec Latour i Kanadyjczyk Florent z Miczylimakinak przybyli cię prosić, ojcze, o wpuszczenie ich do fortu. Kapitan Etherington nie wiedział jeszcze o oblężeniu Detroit i sądził, że listy jego dotrą, jak zwykle, dp rąk majora Gladwyna -- wyjaśnił Pontiakowi Ludwik Vincent. Net-no-kwa i wojownicy trzymający pochodnie stali oczekując rozka zów wodza. Pontiak spojrzał na posłów, na Vincenta, przez moment wzrok jego zatrzymał się na czarnych, lśniących oczach dziewczyny i znów zwrócił się ku bladym, jakby wystraszonym twarzom obu posłów. Jezuita siedział przygarbiony, z nogami wyciągniętymi przed siebie. Zlepione od potu włosy opadały mu na czoło. Pontiak skinął na jednego z wojowników, który podał duchownemu tykwę napełnioną wodą z syropem klonowym. -- Powiedz im, Vincent -- rzekł wódz -- że radzi podzielimy się z nimi wieczerzą i wypalimy fajkę pokoju. Przedtem jednak muszą oddać listy, które wiozą do Gladwyna. Ty mi je przeczytasz. Inaczej nie wejdą do fortu. Rzekłem. Mały Francuz przetłumaczył żądanie Pontiaka. Zdumienie i oburzenie odbiło się na obliczu ojca Latour. -- Naruszenie pieczęci?! Czy Wielki Sachem zdaje sobie sprawę z nietykalności listu? Czy Wielki Sachem chce, aby Gladwyn obraził się na niego i na ojca Latour? -hs Mówi, że nie godzi się na złamanie pieczęci, ojcze -- tłumaczył Vincent. -- To niech zawiezie je z powrotem do Miczylimakinak -- odparł spokojnie Pontiak. Po dłuższym wahaniu, widząc nieustępliwą, choć grzeczną postawę Sachema, ojciec Latour wyciągnął wreszcie z zanadrza wielką, szorstką kopertę, opatrzoną licznymi pieczęciami z czarnego wosku, i wręczył ją Pontiakowi. Pismo kapitana zawierało zwykłe meldunki o stanie garnizonu, bardzo szczupłego zrftsztą, bo liczącego zaledwie czterdziestu żołnierzy i pięciu oficerów. Dowiedział się natomiast Pontiak, że kapitan ma mało prochu i ołowiu, wobec czego prosi Gladwyna o skierowanie kupieckich statków jak najprędzej na północ. ,,Mam nadzieję, sir, że list ten zastanie pana w dobrym zdrowiu A że piękny miesiąc maj będzie u was równie spokojny, jak i u nas na północy. Czerwonoskórzy nie dają się nam we znaki i sądzę, że pogłoski o buntach i powstaniach są jak zwykle z palca wyssane przez Francuzów, którzy chcieliby nam trochę krwi napsuć..." -- kończył list kapitan Etherington. Wniesiono właśnie dymiące misy pełne duszonej jeleniny, fasoli i pra żonej kukurydzy. Pontiak, słuchając zakończenia listu, wybuchnął nagle głośnym śmiechem, który odsłonił jego drapieżne, białe jak u wilka zęby. Lecz w śmiechu tym więcej było poczucia siły i pewności siebie niż wesołości. Nim jednak zasiedli do wieczerzy, Pontiak zamyślił się i zdawało się, że zapomniał o całym otoczeniu. Potem zwrócił się do Aheeba i kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł: -n Bracie, niech stanie się tak, jak chciałeś. Nie zwlekaj. Niech Wielki Manitu da ci zwycięstwo! - Młody Ottawa wyprostował się i rozpromienił. Rzucił pytające spojrze nie w stronę posłów, którzy pochyleni nad misami zajęci byli spożywa niem tłustego mięsa. Pontiak skinął głową. Tego samego wieczoru Aneeb i Wah-ge-kaut wsiedli do kanu i wio słując pośpiesznie skierowali się na północ. Pogoda dopisywała. Silny południowy wiatr dął w plecy i pomagał posuwać się przeciw prądowi. Mieli jednak przed sobą trzysta mil drogi wodnej. Trudno im było ziobić więcej niż trzydzieści mil dziennie, a właściwie na dobę, gdyż wiosło wali dzień i noc na zmianę nie przerywając podróży. Zapas pemikanu i kukurydzy był wystarczająco duży, aby uwolnić ich od konieczności polowania. Przepłynęli górny bieg rzeki Detroit, rozszerzający się na północy dzięki połączeniu z jeziorem Św. Klary i zwężający się znów w pięćdziesięciomilowy korytarz wodny aż do południowego brzegu Huronu. W nocy z trzeciego na czwarty dzień przecięli zatokę Saginaw, wrzynającą się szeroką odnogą w południowo-zachodnie wybrzeże Huro nu. Była to połowa drogi. Aneeb pośpieszał, chcąc, by wieści o rozpoczę ciu wojny nie dotarły wcześniej na północ, do garnizonu angielskiego. Młody wojownik czuł niepokój na myśl o tym, że w razie opóźnienia załoga Miczylimakinak, już uprzedzona, będzie się miała na baczności i przygotuje obronę. Z drugiej strony nie było wykluczone, że Minenawana wraz ze swymi Odżibwejami uporał się z fortem i Aneeb nie będzie miał nic lepszego do roboty, jak zawrócić i zawieźć Pontiakowi wiado-1 mość o zwycięstwie. . Nie darmo Aneeb wybrał Wah-ge-kauta jako towarzysza podróży. Dobrze wiedział, że nikt nie dorówna mu w sile, chyba tylko bliźniak jego Waus-so, i że niezmordowany krzywonóg sam jeden wykona pracę czterech wioślarzy. Płynęli milcząc, gdyż wielki wysiłek wymagał od nich koncentracji wszystkich sił, a poza tym obaj nie byli rozmowni. Po przebyciu zatoki Sąginaw postanowili jednak wyjść na brzeg i rozprostować nogi. Nim jednak zdążyli rozpalić pod osłoną nadbrze żnych skał ognisko, usłyszeli nad sobą, na kamiennej opoce tupot nóg. Po lekkich, charakterystycznych krokach Ottawowie poznali czerwonoskórych. Rzeczywiście byli to dwaj młodzi chłopcy odżibwejscy, niosący oszczepy i sieci. Widząc wojowników u stóp skały, wydali okrzyk powitalny, zeszli ku wodzie i zblłżyli się do mężczyzn. Opowiedzieli, że przychodzą tu. często na ryby, które prąd znosi do zatoki. Pokazali z dumą oszczepy zaopatrzone w trójząb z kości łosia, które sami sporządzili, i wiązane ze ścięgien zwierzęcych, lekkie, prawie przezroczyste sieci. Następnie jeden z nich wyjął zza pasa zawiniątko, z którego wysupłał nowy metalowy haczyk na ryby. -- Dostał go za dwa bobrowe futra -- wyjaśnił jego towarzysz, który był bardziej rozmowny. -- Przed trzema dniami odjechał stąd kupiec Agolaszima. -- Jak to, stąd? -- zapytał Aneeb. -- Stąd, stąd, z naszej wsi! Był tu wiele dni. Musiał naprawiać swoją łódź, wyrzucić kilka1 przegniłych desek, a nie mógł dobrać nowych. -- Kiedyż przyjechał do was ten kupiec i skąd? -- przerwał zanie pokojony Aneeb, starając się nie okazywać zbytniej ciekawości. -- Przyjechał z południa, z Detroit, dziesięć dni temu -- odpowiedział chłopiec, zadowolony, że jego wiadomości mogą się przydać wojownikom. -- Z Detroit... dziesięć dni... -- powtórzył Aneeb, rzucając porozu miewawcze spojrzenie swemu towarzyszowi, który zaczął cmokać i krę cić głową, gdyż i jego zaniepokoiła ta wiadomość. -- Dziesięć dni! To znaczy, że musiał już wiedzieć o ataku na Detroit, to znaczy.... Nagie uderzył się dłonią po ustach i spojrzał znów na chłopców. -- Jak wyglądał ten kupiec? -- Był gruby -- powiedział starszy -- miał czerwone włosy i obrazki namalowane na piersiach. -- Gibson... -- szepnął Aneeb. -- Gibson -- powtórzył za nim jak echo Wah-ge-kaut. Ale jak się tu dostał? Bezpośrednio przed zaczęciem działań wojen nych widziano go u Gladwyna i Indianie byli pewni, że pozostał w Detroit. Musiał jednak zwąchać, co się święci, i zwiać, wyjechać w ostatniej chwili. Ale w takim razie wiózł z sobą do Miczylimakinak wiadomość o wojnie. Mógł uprzedzić garnizon fortu! -- Kiedy odjechał stąd? -- spytał jeszcze raz Aneeb. -- Przed trzema dniami. Było z nim czterech ludzi. Popłynęli na północ. Ottawowie zamienili z sobą spojrzenia. -- W drogę! -- rozkazał Aneeb. Nie mieli czasu do stracenia. Trzy dni przed nimi Gibson opuścił ten brzeg. Popłynął na północ, a więc do Miczylimakinak. Za wszelką cenę należało nie dopuścić, by dał znać o wypadkach pod Detroit tamtejszej załodze. Aneeb, wsiadając do kanu, spojrzał na towarzysza. -- Musimy ich dogonić -- syknął przez zaciśnięte zęby. -- Nie może my dopuścić, by nas uprzedzili. Wiosłowali w milczeniu, a gniew i pragnienie zemsty dodawały im sił. Minął jednak dzień jeden i drugi, minęła noc i jeszcze jeden dzień, a łodzi kupieckich nie było widać. Nie więcej jak trzydzieści mil dzieliło ich już od fortu i Aneeb zaczął się zastanawiać, czy nie minęli kupca, riie dostrzegłszy go w jednej z głę bokich zatok Huronu, nie przypuszczał bowiem, żeby ciężkie łodzie z towarem dopłynęły w tym czasie aż tak daleko. . Czwartego dnia wieczorem Aneeb szarpnął śpiącego towarzysza za ramię. -- Bracie, spójrz na brzeg, tam przed nami. Widzę dym ogniska. -- Whoo -- sapnął Wah-ge-kaut, przecierając oczy. -- I mnie się tak zdaje... Płynęli dalej, czujnie obserwując brzeg. Rzeczywiście, daleko przed nimi, pośród drzew unosiło się spokojnie ku górze wątłe pasemko dymu. Ze zdwojoną energią poczęli pracować wiosłami. Kanu śmignęło jak jaskółka, skręcając w stronę brzegu. Wylądowali około ćwierć mili dalej i wziąwszy kanu na ramiona, posuwali się ostrożnie skrajem lasu. Uczyniwszy w ten sposób około trzydziestu kroków, ukryli łódkę w krza- kach. Obóz białych musiał już być niedaleko -- lekki, wieczorny wiatr przyniósł stłumiony dźwięk głosów ludzkich. Ottawowie zaczęli się skradać jak dzikie koty, a ich miękkie letnie mo kasyny bezszelestnie torowały sobie drogę wśród gęstej trawy. Po chwili skręcili w las. Przystanęli, by sprawdzić strzelby, i każdy z nich wziął kilka kul w usta. Posuwali się coraz ostrożniej. Jeszcze parę kroków i za niskimi krza kami tarniny ujrzeli ognisko i siedzących przy nim mężczyzn. Dwu z nich obciągało skórę z niewielkiego dzika, dwaj inni pili, dolewając sobie wina ze sporego bukłaka, piąty stał na straży trzymając strzelbę w ręku. Po chwili jeden z pijących wstał. Indianie poznali w nim Gibsona. Jego ruda czupryna wydawała się jeszcze czerwieńsza w świetle ogniska, na tle głębokiego błękitu wieczornego nieba. Za pasem miał pistolety i myśliwski nóż, zakasane rękawy koszuli ukazywały muskularne ręce. Otarł mokrą od wina brodę i powiedziawszy coś półgłosem, zrobił parę kroków w kierunku wysuniętej nad wodę skały. Aneeb uczynił ledwie dostrzegalny znak. Wah-ge-kaut odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy. Równocześnie prawie huknęły dwa strzały. Stojący na brzegu Gibson zachwiał się, okręcił w miejscu i runął w tył w mroczne wody jeziora. Jeden z kupców leżał przy ognisku z roztrzaskaną głową. Wszystko stało się tak szybko, że pozostali ledwie zdążyli uskoczyć w cień za drzewami i wyciągnąć zza pasów pistolety. Znów rozległy się strzały. Ale napastnicy nie czekali w miejscu. Wah-ge-kaut okrążył bez szelestnie krzaki i nieoczekiwanie wyskoczył od strony polany. Wszczę ło się zamieszanie. Indianin dopadł pierwszego z brzegu i nim ten zdołał krzyknąć, rozpłatał mu głowę jednym uderzeniem tomahawka. Dwaj pozostali rzucili się na niego, jeden z nich wystrzelił z pistoletu. -- Uaaah... -- stęknął Indianin, trafiony w ramię. Szybko przerzucił tomahawk do drugiej ręki i jak burza runął na białe-^ go, który usiłował ratować się ucieczką. Skoczył przez ognisko, lecz nim dosięgnął zbawczego cienia lasu, świsnął rzucony tomahawk; kupiec tra fiony w szyję, ukląkł i runął twarzą w piasek. , Tymczasem Aneeb rozprawił się z drugim przeciwnikiem. Dysząc ciężko rozejrzeli się po pobojowisku. Walka była skończona. Zbliżyli się do stromego brzegu. Topiel, która pochłonęła przed chwilą ciało spadającego Gibsona, była ciemna i spokojna. Światło księżyca widmową poświatą grało na zielonkawej bieli kredowych skał. W dole, na prawo, gdzie brzeg łagodniej opuszczał się ku wodzie, majaczył zarys obu łodzi. Zeszli tam i przeglądając ich zawartość zaczęli-radzić. Nie sposób było we dwóch jechać dalej. Ramię Wah-ge-kauta krwawiło mocno. O wiosłowaniu nie mogło być mowy, siedzenie zaś w kanu jako niepo trzebny balast -- nie miało sensu. Wah-ge-kaut musiał pozostaći pilnować łupu, dopóki ludzie przysłani przez Aneeba z fortu Miczylimakinak nie przyjdą z pomocą. Jeszcze tego wieczora rozstali się i ranny Indianin spoglądał długo za oddalającym się w mroku towarzyszem. Wreszcie westchnął ciężko i położył się pod skałą. Księżyc wędrował spokojnie po niebie, a Wah-ge-kaut, patrząc na niego sennym okiem, rozmyślał o wypadkach minionego dnia. Przypom niał sobie, że na górze przy ognisku widział bukłaki z winem. Podniósł się mimo bólu. Na górze panowała cisza. Księżyc kładł czarne, głębokie cienie obok nieruchomo leżących ciał. Jakieś zwierzęta pierzchnęły.na widok czło wieka. Indianin podniósł skórzany worek -- chlupotały w nim resztki płynu, słodka woda, w której pali się mały ogień... Kiedy zszedł na dół ku łodziom, nie czuł już bólu-w zranionym ramie niu. Usiadł wygodnie pod skałą i pociągnął łyk wina. Uczuł łagodną nie moc, ułożył się więc wygodnie i po chwili spał już spokojnie, jakby był w swoim własnym wigwamie, pod opieką całego plemienia. W gęstwinie krzyknął żałośnie ptak nocny, gdzieś niedaleko rozległo się przejmujące miauczenie rysia. Odpowiedziało mu z głębi boru zie wnięcie potężnej gardzieli, wyrażając ból, tęsknotę, a może głód. Wah-ge-kaut spał tak, jakby zakończył już wojnę. W istocie, zakończył ją. Leżał oto obezwładniony winem i utratą krwi i spał snem, który miał być ostatni w jego życiu. Zza załomów skalnych, znad wody wypełznął cień, sunął powoli, bar dzo powoli. U stóp skał drobna fala uderzała pluszcząc cicho, jakby szepcząc przez sen niezrozumiałe słowa. . , Rozdział 11 Okrutna to rzecz wojna. Indianie byli niegdyś spokojnym, myśliwskim ludem. Czerwone topory leżały przez długie lata zakopane na placach narad, gdy zaś przychodziło do utarczek i walk, nie trwały one długo i rychło szły w niepamięć. Nikt inny, tylko biali, a szczególnie znienawidzeni Agolaszima na uczyli Indian okrucieństwa i wojowniczości, odbierając im ziemię, ich ziemię" w której spały prochy przodków, czczoną ziemię ojczystą. Nauczyli ich oszukaństwa, chytrości i kłamstwa, a więc tego, na co w pierwotnym języku Indian nie było nawet nazwy. I jeśli czerwonoskórzy posługiwali się teraz w walkach zaskoczeniem i podstępem, to tylko dlatego, że byli słabi i że musieli oszczędzać życie Swych wojowników. Powoli, z czasem stało się to cechą ich charakteru i pojęcie bezsensow nego bohaterstwa, otwartej, nie oszczędzającej sił walki, było dla nich już w epoce opisywanych wydarzeń czymś niezrozumiałym, a nawet niewłaściwym. Bohaterem był ten, kto narażając jak najmniej życie swoje i swoich towarzyszy zdołał dokonać chwalebnych czynów i osią gnąć zwycięstwo. Minenawana nie zaczął jeszcze działań wojennych, niemniej Odżibweje i Saukowie obradowali wspólnie i gromadzili się coraz bliżej fortu. Br.ak było tylko decyzji, bo młodziutkiego wodza powstrzymywali sędziwi doradcy, obawiając się jego porywczości i niedoświadczenia. Poza tym wszyscy oczekiwali znaku z południa. JSlie zapowiadano go, nie było żadnych podstaw do liczenia nań, a jednak, jak to się często u Indian zdarzało, przeczuwano, że przyjdzie chwila, która rozstrzygnie o ich działaniu. Toteż gdy Aneeb wręczył im po przybyciu mały wampum z wizerun kiem Czarnej Wydry i zasiadł do wspólnej narady, starzy wojownicy z powściągliwym zadowoleniem spoglądali w stronę Minenawany, które go ostatnio z trudem już powstrzymywali w jego wojennych zapałach. Młody wódz Odżibwejów, licząc na to, że obsada garnizonu jest nie wielka, a zgromadzone w okolicy Miczylimakinak plemiona przedstawia- ją znaczne sity, pragnął zaskoczyć kapitana Etheringtona nagłym ude rzeniem i rozgromić w ten sposób załogę fortu. Aneeb jednak przedsta wił plan inny, poparty relacją o upadku czterech pierwszych fortów na południu, zdobytych podstępem, i zyskał aprobatę większości wojow ników. Narady trwały długo w noc, następnego zaś ranka wysłano wojowni ków po Wah-ge-kauta i, łodzie Gibsona. Dzień upłynął na przygotowa niach wojennych. Przede wszystkim wydelegowano posłów do fortu z zapytaniem, czy kapitan Etherington zgodzi się na rozegranie międzyplemiennych zawo dów w piłkę, zwaną baggatawaj, na łące przed palisadą. Oficerowie i cała załoga Miczylimakinak przyjęła tę propozycję przychylnie. Czwarty czerwca był dniem urodzin króla, więc świętowano go uroczyście. Cze muż by nie miano zabawić się oglądaniem gry baggatawaj, najpopular niejszej gry wśród Indian znad jezior? Przy tej okazji zakładano się o dość znaczne sumy. Większość Anglików, znających zręczność Sauków, których nieraz widzieli jako zwycięzców w tej grze, stawiała na nich. Etherington utrzymywał, że wygrają Odżibweje, gdyż mają takich za wodników, jak Minenawana i zeszłoroczny mistrz Ah-dik, Tylko nikt w forcie nie spodziewał się, że przegrać mieli... Anglicy. Nastrój był świąteczny. Grupki Indian wałęsały się to tu, to tam, w oczekiwaniu na rozpoczęcie gry. Niektórzy siedzieli na trawie wokół ogromnego placu, gdzie uwijali się młodzi zawodnicy, wbijając słupy bramek i odmierzając skrupulatnie przepisową odległość. Czerwonoskórzy przybywali coraz liczniej. Nic w tym nie było dziw nego, baggatawaj był namiętnie lubianą i niezwykle popularną grą, tu zas miała się rozegrać partia między dwoma plemionami, co zwiększa ło jeszcze napięcie i możliwość wysokich zakładów. Po wbiciu bramek wysokich prawie na osiem metrów, a nie szerszych nad dwa, nastąpiło oznaczenie środka boiska. Gdy to zostało dokonane i pal mający zaznaczyć środek został wbity w ziemię, na plac gry weszli, a raczej wbiegli w dziwnym tańcu zawodnicy. Było ich trzystu, i boisko, choć małe, bo odległość jednej bramki od drugiej wynosiła około sied miuset metrów, zapełniło się barwnym tłumem. Każdy z graczy trzymał w prawej i lewej ręce długą rakietę w kształcie elipsowatej łopatki, lekko wgłębionej i zaopatrzonej w gęsta plecionkę strun. Zwycięzca z ostatniego meczu, Ah-dik, stanął na środku boiska i wy rzucił w górę małą skórzaną piłkę. Był to sygnał rozpoczęcia zawodów i długie głośrie ,,uaaa!..." wydobyło się z piersi czerwonoskórych widzów. Lekki, południowy wiatr rozwiewał rozpuszczone włosy graczy. Byli prawie nadzy, a torsy ich pomalowane jaskrawymi kolorami robiły wra żenie, że odziani są w bogate szaty. Z daleka można było odróżnić Odżibwejów od Sauków, którzy nosili we włosach czerwone, szerokie opaski. Skórzana piłka, rzucana zręcznie, przechodziła z jednej strony boiska na drugą. Zawodnicy wydawali krótkie gardłowe okrzyki. Dźwięczały głucho struny rakiet przy silniejszych uderzeniach, po których piłka wy latywała niekiedy długą parabolą nad boisko, a nawet kilkakroć ponad palisadę, na dziedziniec fortu, którego bramy pozostawiono otwarte. Aneeb uśmiechał się nieznacznie, widząc, jak Anglicy podnieceni grą --- stawiają coraz wyższe sumy na swych ulubieńców. Coraz liczniej gromadzili się wojownicy na pagórkach od strony fortu. Anglicy patrzyli na to wszystko spokojnie. Żadne wieści z południa nie zdołały tu jeszcze dotrzeć. Żadne złe przeczucie nie kazało im zwrócić uwagi na tłum czerwonoskórych postaci. Lecz gdyby nawet to uczynili, zauważyliby, że Indianie nie są uzbrojeni i nawet brak im noży za pasem. Przybyły też i kobiety, całe mnóstwo kobiet, zawiniętych mimo upału w koce i płaszcze z bawolej skóry. Większość ich skupiła się koło bramy fortu, niektóre wałęsały się wewnątrz palisady, inne usadowiły się spo kojnie na ziemi i przyglądały grającym. Oczy Indian mimo zwykłego spokoju płonęły dziwnym blaskiem. Któż by odgadł, że nie interesują się wynikiem gry! Tylko szybkie, ukrad kiem rzucane spojrzenia na bramy fortu, na oficerów i żołnierzy pochło niętych grą świadczyły, że widzą wszystko wokół siebie i najmniejsze poruszenie widzów nie uchodzi ich uwagi. Młody Ottawa, podobnie zresztą jak wszyscy Indianie, którzy stali tutaj, nie posiadał przy sobie broni, za pasem okalającym jego smukłe biodra nie tkwił nóż ani tomahawk. Było w nim jednak coś groźnego, tak że gdy stojący w pobliżu kapitan Etherington odwrócił się do swego porucznika, by podzielić się z nim jakimś wrażeniem z pola gry, i zauwa żył nieznanego wojownika, doznał uczucia, jakby stanął oko w oko z gro żącym niebezpieczeństwem. Wzrok jego mimo woli przesunął się po postaci Aneeba. Stał z założonymi na piersiach rękami i z kamiennym, nieubłaganym spokojem patrzył w dół, na grających. Brak jakiejkolwiek broni u pasa Indianina nie tylko nie uspokoił Etheringtona, lecz, rzecz dziwna, zaniepokoił go jeszcze bardziej. Powiódł wzrokiem po innych czerwonoskórych i zdało mu się, ze dostrzega na ich twarzach chłodną drwinę. W pewnej chwili piłka śmignęła dalekim półkolem i padła o parę kro ków od kapitana. Wśród Indian powstało zamieszanie. Etherington zdą żył spostrzec wzniesioną rękę jakiegoś wojownika, gdy nagle Aneeb odwrócił się i skoczył ku niemu. Kapitan wyciągnął krótki kordzik, który zazwyczaj nosił u boku, lecz Indianin błyskawicznym ruchem uchwycił dłoń Anglika powyżej przegubu i wykręcił gwałtownie. Równocześnie natarł nań z boku całym ciałem, usiłując uchwycić drugą rękę. Etherington zachwiał się. -- Leslie! Na pomoc... -- zawołał zdławionym głosem. Lecz porucznika nie było już koło niego. Kątem oka spostrzegł go kapitan, przerzuconego przez ramię jakiegoś olbrzymiego Odżibweja. W tej samej chwili przyskoczyło paru innych. Etherington został obez władniony i skrępowany. Jakieś silne ramiona znów postawiły go na nogi, a chłodna lufa pistoletu oparła się o jego szyję. -- Blada twarz iść naprzód! -- rozkazał gardłowy głos. I niedawny dowódca garnizonu Miczylimakinak posłusznie pomaszerował przed siebie. Tymczasem wokoło działy się rzeczy dziwne. W zamieszaniu czerwonoskórzy skoczyli ku swoim kobietom, które podbiegły zrzucając z ramion płaszcze i koce. Ukrywały pod nimi broń, każda z nich miała po kilka tomahawków, niektóre wyciągały ku wojownikom strzelby i pistolety. Uzbrojeni wojownicy rzucili się w oka mgnieniu na nie przygotowa nych, kompletnie zaskoczonych żołnierzy. Nie stawiali prawie żadnego oporu. Zresztą, byłoby to zupełnie bezcelowe. Indian były setki, a załoga fortu składała się zaledwie z czterdziestu żołnierzy, którzy, pozbawieni dowództwa, stracili zupełnie głowę. Wszędzie panował nieopisany zgiełk. Indianie i ich kobiety rzucili się hurmem do fortu. Pierwszą ofiarą padły oczywiście stragany i sklepy, które splądrowano w mgnieniu oka. Nielicznych stawiających opór kup ców wymordowano tomahawkami i oskalpowano. Ze strażnic, w których bronili się jedynie pozostający na stanowiskach żołnierze poczęły się unosić płomienie i kłęby dymu. Indianie nie usiłowali brać żywcem war towników, chcieli ich spalić lub zmusić do wyjścia. ' Rozległy się strzały, którym z tłumu odpowiedziały okrzyki bólu i wściekłości. Jakiś ranny, broczący krwią Indianin skoczył jak ryś i znikł w drzwiach wartowni. Ukazał się po chwili ze skalpem w ręku i zwalił się głową na dół, w ciżbę. Aneeb po wzięciu do niewoli oficerów wtargnął razem z innymi do fortu. W nieopisanym zgiełku i tumulcie starał się przedrzeć do komendy garnizonu, by razem z kilkoma wodzami, z Minenawaną i Sekahosem, nie dopuścić tłumu czerwbnoskórych do broni i amunicji. Należało za wszelką cenę zapobiec grabieży. Piwnica fortu okazała się jednak prawie pusta. Zapasy prochu były widocznie na wyczerpaniu. Znalazło się za ledwie kilkadziesiąt muszkietów w dobrym stanie, parę worków kul oło wianych i parę pistoletów. Zostawiwszy piwnicę i skład broni pod strażą, wodzowie weszli do izb, w których mieściła się komenda garnizonu. Pierwszy pokój był pusty. Na ścianie, pod krucyfiksem i portretem króla wisiały skrzyżowane szpady i pistolety. Stół zastawiony był do obiadu i padające przez okno słońce błyszczało na cynowych misach i kubkach. -- Dalej! -- krzyknął Minenawaną. Następne drzwi były zamknięte. Aneeb uderzył w nie ramieniem. Roz legł się trzask zasuwy. Młody Ottawa odskoczył, by nabrać rozpędu, gdy w tym samym momencie przez utworzoną szparę buchnął strzał i Sekahos z jękiem zatoczył się pod ścianę. Minenawaną i Aneeb uskoczyli w bok. -- Poddaj się! Poddaj się! Z wnętrza izby spłynął na nich potok niezrozumiałych przekleństw i szczęk nabijanej strzelby. -- Whoop... -- sapnął młody wódz Odżibwejów. -- Sam szukasz śmierci, biały psie! I uchwyciwszy długą, stojącą pod ścianą ławę, posługując się nią jak taranem, jednym uderzeniem wybił dębowe drzwi, które wyskoczyły z trzaskiem z zawiasów. Obaj wojownicy nie oglądając się na rannego Sekahosa wskoczyli do środka. Lecz żołnierz, który do nich strzelał, musiał widocznie umknąć oknem, które wychodziło na mały ogródek. W głębi pokoju natomiast stała młoda kobieta, przyciskając do siebie małe dziecko. Minenawaną skoczył ku niej z, podniesionym tomahawkiem. Lecz młody Ottawa, czy dlatego że przyszedł mu na myśl jego mały synek, czy że serce jego było bardziej litościwe, zatrzymał wzniesioną broń towarzysza. Minenawaną spojrzał na niego z wściekłością. Opamiętał się jednak i nie rzekł nic, gdyż doświadczenie, mądrość i odwaga Aneeba budziły w nim szacunek. " Na ogół zdobycie Miczylimakinak odbyło się niezbyt krwawo. Biali zostali zaskoczeni i nie zdążyli stawić oporu, Indianie zaś mieli rozkaz zabijać tylko tych, którzy usiłowali walczyć. Całą starszyznę oficerską i wziętych do niewoli żołnierzy wsadzono na łodzie i już następnego dnia, pod liczną eskortą, odesłano do Detroit, do Pontiaka. W kanu poprzedzającym konwój płynął Aneeb. Wracał jako zwycięzca i pilno mu było stanąć przed wodzem i zdać szczegółowy raport. Tak więc Sandusky, Majami, fort Św. Józefa, Quiatenon, a teraz i Miczylimakinak były już w rękach czerwonoskórych. Kto wie, ile jeszcze padło w tym czasie, gdy Aneeb był na północy. Młody wódz spoglądał na szeroko rozlane wody Huronu, na bielejący w wiosennym słońcu brzeg i oddychał tak, jak oddycha drwal po ciężkiej pracy, przystając na chwilę, zanim nie chwyci znów siekiery do ręki. Indianie eskortujący jeńców śpiewali radosne pieśni zwycięstwa, słoń ce zdawało się świecić jaśniej i wspanialej, wszystko lśniło brylantowym blaskiem, a powietrze pełne było wonnych powiewów. Z daleka ukazały się ciemne sylwetki łodzi. Aneeb przysłonił oczy ręką. -- To Ke-we-kaus wraca z wyprawy po łodzie! -- krzyknął młody Sauk, siedzący w sąsiednim kanu. -- Chyba nie -- rzekł Aneeb -- widzę tylko dwie łodzie. Jedno kanu i jedną łódź. -- Może przeładowali wszystko na czółno -- odparł Indianin. Lecz Aneeb pokręcił głową. Gdzież było w takim razie drugie kanu odżibwejskie? I czemu płynęli tak szybko, zdumiewająco szybko, jakby łódź, którą holowali, nie była pełna strzelb, tomahawków i prochu? W miarę jak zbliżali się, można było rozróżnić sylwetki poszczególnych wojowników, lecz nie było wśród nich Wah-ge-kauta. Niepokój ogarnął Aneeba. Może olbrzym, osłabiony utratą krwi, leży na dnie łodzi? Lecz gdy dopłynęli do siebie, Ottawa ujrzał z przerażeniem, że łódź jest pusta. Przez chwilę trwało milczenie. -- Złe wieści... -- zaczął wreszcie Ke-we-kaus, przysuwając swe kanu do kanu Aneeba. -- Mów! -- Złe wieści -- powtórzył stary wojownik. -- A wy, czy odnieśliście zwycięstwo? -- Wieziemy jeńców -- rzekł Aneeb. -- Miczylimakinak jest już nasze! Nie ma w nim bladych twarzy! Stary Indianin uśmiechnął się szeroko. W jego oczach błyszczała radość. -- Jesteś wielkim wojownikiem, Aneebie, jesteś mądrym wojowni kiem! -- A ty jakie masz wieści? -- przerwał mu młody Ottawa, który nie lubił niepotrzebnych słów. Uśmiech znikł z twarzy Ke-we-kausa. Pokręcił w milczeniu głową. -- Złe wieści. Znaleźliśmy tylko jedną pustą łódź, pusty bukłak i ślady krwi na skale. A w wodzie leżał trup wielkiego mocarza. -- Wah-ge-kaut... Wah-ge-kaut... -- wyszeptał Aneeb. -- Snadź wypił dużo słodkiej wody z bukłaka i zasnął. Wtedy ktoś wyszedł z wody. A może przedtem już wyszedł? Pazurami chwytał się skały, ręce jego były mokre i krwawiły, bo ślady, jakie pozostawił na ska le, były blade, jakby zmieszane z wodą. Taka jest mowa śladów. Nie wy szedł on z kanu, lecz wylazł z wody. Za skałą został ślad jego stóp. Musiał się tu jakiś czas ukrywać, gdyż jego niecierpliwe, jak u wszystkich bia łych stopy pozostawiły głęboki, roztarty ślad. Stary wojownik umilkł. -- Mów dalej -- rzekł twardo Aneeb. -- Ten, który wyszedł z wody, miał nóż. Podszedł do śpiącego. Zabił go. Potem ciało wrzucił do wody. Znaleźliśmy trupa i pogrzebaliśmy go. Ten, który wyszedł z wody, zszedł na brzeg. Ślady jego tańczyły na piasku między łodziami. Musiał zabrać wszystko na jedno czółno i odpłynąć. Rzekłem. -- Biada... -- szeptali ponuro wokół Odżibweje. -- To Gibson! -- krzyknął Aneeb. -- Nie trafił go Wah-ge-kaut jak należy. I zwracając się do Ke-we-kausa, zapytał: -- Czyś wysłał pościg za przeklętym białym kupcem? -- Jedno kanu z dwoma wojownikami. -- Łódź jest ciężka, powinni go dogonić -- rzekł młody Ottawa. ,,Wah-ge-kaut! Wah-ge-kaut! -- myślał. -- Co powiedziałby twój: brat, jeślibym nie pomścił twej śmierci! Wielka to żałoba dla plemienia, gdyż zginął dzielny wojownik..." -- W jakim kierunku posłałeś kanu, które miało ścigać kupca? -- spy tał po chwili. -- Wzdłuż wybrzeża na południowy wschód. Tylko tam mógł uciekać, chcąc się przedostać do Niagara. Młody wódz pokręcił głową. Znał dobrze Gibsona. Zbyt chytry był, by uciekać utartym szlakiem. Jakoż nie mylił się. Gibson był starym wygą i zbyt dobrze znał Indian, by ryzykować powrót do Niagara najkrótszą drogą. Wprost przeciwnie, wybrał drogę okrężną. Po prostu nie trzymając się brzegów i korzysta jąc z pogody, przepłynął jezioro w poprzek, w kierunku północno-wscho dnim, by ominąwszy wielką wyspę Manitoulin i przepłynąwszy szerokie północne zatoki Huronu, przedostać się nad rzekę Ottawa do Montre alu. Dopiero w kilka miesięcy później szlak jego drogi miał się skrzyżować z wojennym szlakiem wojowników Pontiaka. Rozdział 12 W parę dni po wyjeździe Aneeba do Miczylimakinak, późnym wieczo rem przyprowadzono do wigwamu Pontiaka młodego wywiadowcę. Dyszał ciężko, a pot cienkimi strużkami ściekał mu po szyi i nagich pier siach. Dano mu pić. Wódz kazał go okryć płaszczem, gdyż wieczór był chłod ny. Gdy Indianin odpoczął, Pontiak zapytał: -- Jakie są wieści, mów, uszy moje są otwarte. -- Ojcze, przybywam z południa -- zaczął młody chłopiec przerywa nym głosem. -- W połowie drogi z Niagara do ujścia rzeki Detroit, wzdłuż północnego brzegu Erie, płynie dwanaście ciężkich łodzi angielskich. -- Ilu ludzi? -- spytał Pontiak. -- Dwakroć nie starczyło nam palców u rąk, by ich policzyć. A było nas czterech. Dużo, dużo. Datunda, który stał obok wodza i patrzył dotąd nieruchomo na zwia dowcę, odwrócił się ku Pontiakowi, a nozdrza jego rozdęły się lekko w drapieżnym uśmiechu. Waus-so kurzył spokojnie fajkę, poruszając palcami bosych nóg, co było jedyną oznaką zainteresowania i podniece nia. Stary Takee, wódz Wajandotów, siedział jak zwykle z zamkniętymi oczami, ale i na jego twarzy znać było zaciekawienie. Inni spoglądali na Pontiaka, który -- nieporuszony -- słuchał. -- Łodzie zbliżały się powoli do brzegu -- mówił dalej zwiadowca. -- Wszyscy uważali, że pewnie zechcą lądować i odpocząć. Ale nie poz wolono mi czekać. Wsiadłem natychmiast do kanu. Razem ze mną od płynęli jeszcze trzej inni zwiadowcy. -- Gdzie są? -- spytał Pontiak. -- Wiosłowałem bardzo prędko, ojcze. Pontiak zamyślił się. Więc jednak wieści o oblężeniu Detroit musiały dotrzeć do głównodowodzącego angielskimi siłami zbrojnymi, do gene rała Amhersta. Ktoś przewoził wiadomości. Gladwyn utrzymywał jednak w jakiś sposób łączność z Niagarą. Z drugiej zaś strony, te dwanaście łodzi mogło być zwykłym wiosennym transportem broni i żywności dla Detroit lub Miczylimakinak. A mogli zostać uprzedzeni już w drodze. Tak, to nie było wykluczone. Wiosenny transport, lecz czemu aż tylu żołnierzy? W każdym razie należało ich zatrzymać. Do takiego zadania wystarczy setka wojowników. Nie jest to przecież wielka wyprawa wojen na. Poprowadzić ich może Datunda, stary, doświadczony wojownik. Do pomocy niechże sobie weźmie Waus-so i Saning-wuba. Może im się i Saggi-to przydać. Nikt tak zręcznie jak on nie potrafi podchodzić nie przyjaciela. -- Pojadę z nimi -- odezwał się nagle z cienia stary Takee. -- Ty, wodzu? -- rzekł ze zdumieniem Pontiak. -- Taka jest moja wola. Stare kości potrzebują ruchu. Zresztą, któż lepiej ode mnie opatrzy im rany odniesione w walce? -- Niech tak będzie. Jutro o świcie ze stu wojownikami pojedziecie na południe. Dwanaście łodzi powinno wpaść w nasze ręce. Gladwyn nie może dostać broni ani żywności. Wybierzcie najdzielniejszych. Oszczędzajcie naszych wojowników. Rzekłem. -- Tak będzie -- rzekł z godnością Datunda. Nagle z cienia wigwamu odezwał się proszący głos: -- Ojcze... pozwól i mnie jechać. Pontiak odwrócił głowę i spojrzał na Net-no-kwę. Stała za plecami Datundy. W mroku błyszczały jej podłużne, wielkie oczy i białe zęby w rozchyleniu warg. -- Nie! rzekł Pontiak. -~- Nie. Kobiety nie chodzą na wyprawy wo jenne. -- Zasiadam w wigwamie Rady -- szepnęła, a głos jej nabrzmiał żalem. -- Sam powiedziałeś, że godnie zastępuję ojcu memu syna. Dosta łam przecież z rąk twoich oszczep i łuk... -- Rzekłem -- przerwał jej Pontiak, a głos jego miał tak twarde brzmienie, że dziewczyna zamilkła. Twarz wodza jednak nie była surowa. Przeciwnie. Powściągliwy uśmiech rozjaśnił na chwilę jego surowe rysy, a w oczach zamigotały ciepłe blaski. Lecz Net-no-kwa nie mogła tego widzieć. Ogarnięta żałością, która wnet przeobraziła się w gniew, zacisnęła pięści i przygryzła wargi. Następnego ranka dwadzieścia lekkich kanu mknęło na południe ku jezioru Erie. Na czele jechał Datunda, Takee oraz Saning-wub. Wio- siarze uderzali miarowo wiosłami w powierzchnię wody, od południa wiał mocny wiatr, ten sam, który w tym czasie pomagał Aneebowi daleko na północy, w pościgu za Gibsonem. Chmary ptactwa wodnego zrywały się z krzykiem z przybrzeżnych szuwarów. Przesmyki pomiędzy rozlicz nymi małymi wyspami, rozrzuconymi na rzece, były wąskie i cieniste jak korytarze zieleni i dopiero koło Wielkiej Wyspy wpłynęli na szersze wody. Lecz rzeka jak okiem sięgnąć leżała przed nimi pusta. Najwyżej stadko jeleni przeprawiało się płynąc powoli na inny brzeg lub kołysały się dostojne łabędzie i smukłe czajki. Dojechali do Wyspy Białego Drzewa. Tu Datunda rozkazał wyciągnąć łodzie na brzeg, ukryć w lesie i rozstawić straże. Należało się posilić i wysłać zwiadowców. Zanim jednak wojownicy rozsiedli się, by spożyć garść pemikanu i napić się wody -- jeden z wartowników trzykrotnym krakaniem dał znać o zbliżającym się kanu. Od północy, a więc tą samą drogą, którą przybyli, płynął samotny wioślarz. Nie był to wojownik, lecz chyba zwyczajny goniec. Datunda wyszedł na brzeg i wpatrując się w sylwetkę na wodzie, przy słonił oczy ręką. Twarz jego spochmurniała, a na ustach osiadł wyraz zdziwienia. -- To przecież Net-no-kwa! -- zachrypiał Saggi-to. Wojownicy stojący za nim uśmiechnęli się nieznacznie, a Saning-wub podniósł wysoko swe okrągłe brwi i zmarszczył frasobliwie czoło. Kanu przybliżało się. Dziewczyna wyskoczyła na brzeg. Odziana była po męsku, na plecach miała łuk z wielorybiej kości, w ręku oszczep. Czoło jej oto czone było opaską, za którą zatknęła błękitne pióro sójki, mieniące, się jak klejnot na tle jej czarnych włosów.Podeszła do ojca, jakby nie spostrzegła niezadowolenia, a nawet gnie wu w jego oczach. Rzuciła na ziemię broń i usiadła z podwiniętymi noga mi. Wyraz jej twarzy był wyzywający. -- Przybyłam. Jestem. Datunda, dzielny, nieustraszony wojownik, nie mógł zdobyć się na skarcenie córki. Wokół wojownicy stali spoglądając ciekawie i czekając na to, co powie ojciec. ,,Powinien odesłać dziewczynę do obozu, powiedziawszy jej parę słów prawdy" -- myślał niejeden z nich. Tymczasem Net-no-kwa odwróciła się do ojca i spytała nadspodziewa nie smutno i pokornie: -- Czemu nie słyszę słów gniewu? Wszak zasłużyłam na nie. Datunda zmarszczył brwi, lecz wciąż jeszcze milczał. Spojrzała na nie go spod rzęs i natychmiast spuściła głowę na piersi. -- Mówiłam sobie: blade twarze wymordowały twoich braci, ojciec twój nie ma syna. Więc ja będę dzielnie walczyć u jego boku, żeby o tym zapomniał. Tak myślałam. Stary wojownik odetchnął głęboko i przybierając srogi wyraz twarzy, rzekł wreszcie: -- A jednak nie pochwalam twego postępowania, córko! -- Masz słuszność, ojcze -- szepnęła Net-no-kwa, rzucając ukradkiem spojrzenie na jego zasępioną twarz. -- Nie pochwalam twego postępowania -- powtórzył raz jeszcze Datunda. Po czym zawahał się przez chwilę i usiadł odwrócony plecami do córki. -- Krewna lisa! -- zachrypiał śmiejąc się Saggi-to. Czerwonoskórzy zaś rzucili na siebie porozumiewawcze spojrzenia. Net-no-kwa postawiła na swoim. Nie powróciła do obozu. Wszyscy się też domyślali, że ojciec jej w głębi serca był dumny i zadowolony z córki. Niemniej zachowywał się nadal, jakby jej nie dostrzegał. Nawet gdy usiedli do wieczerzy przy małym, dobrze ukrytym ognisku, nie po dzielił z córką porcji pemikanu ani nie użyczył jej słodzonej wody ze swe go bukłaka. Zadokumentował wobec wszystkich, że potępia postępowa nie dziewczyny. Saggi-to jednak nie wytrzymał i częstując Net-no-kwę prażoną kuku rydzą, odezwał się chrapliwym szeptem w stronę starego wojownika: -- Dobrze, że krótko trzymasz córkę, Datundo. Wszyscy widzimy, jak bardzo się ciebie boi. Nie wiem tylko, czy godzi się morzyć ją głodem. Słabe to przecież dziecko. Czerwonoskórzy wybuchnęli śmiechem. Dziewczyna rzuciła na młode go wojownika zagniewane spojrzenie. Nie zważając na to, przygadywał dalej świszczącym szeptem: -- Za dawnych czasów kobiety nie chodziły na wojnę. Siedziały w wi gwamach i wyprawiały skóry. Były to jednak złe czasy. Z pewnością były to złe czasy. Dziś jest lepiej. Dziewczyny strzelają na zawodach z łuku, a za to mężczyźni będą musieli sadzić kukurydzę i niańczyć dzieci. -- Zamilcz -- szepnęła Net-no-kwa. Chrapliwy szept ciągnął nieubłaganie: -- Tak, tak, ojcze, dobrze czynisz bęaąc surowym dla twej córki. Daj jej jednak dobrze zjeść, daj jej podwójną porcję pemikanu, gdyż inaczej opadnie z sił, a wtedy możemy przegrać bitwę. Indianie znów wybuchnęli śmiechem, a dziewczyna zafrasowana spoj rzała na ojca. Datunda siedział jednak spokojnie i żuł mięso, popijając wodą z bukłaka. Następnie sięgnął po fajkę, zapalił ją powoli od ogniska i pykając małymi kłębami dymu, rzekł jakby do siebie: -- Starzeję się widać, bo źle słyszę. Widząc zaś, że Saggi-to przysuwa się i chce coś jeszcze powiedzieć, wyciągnął rękę i podniesionym nieco głosem rzekł: -- Ja mówię -- a ponieważ zmienił ton głosu i wszyscy zrozumieli, że mówić będzie nie jak towarzysz przy ognisku, lecz jako wódz, nikt nie odważył się otworzyć ust. Tylko Saggi-to, uśmiechając się złośliwie, pró bował wetknąć dziewczynie we włosy stare, wystrzępione pióro wronie, które podjął z ziemi. -- Mówię -- powtórzył raz jeszcze Datunda oschle. -- Ka-kaik i Sa ggi-to wsiądą do kanu i pojadą wzdłuż wschodniego brzegu rzeki, a na stępnie na wschód wzdłuż brzegu jeziora i odnajdą łodzie białych wojow ników. Policzą łodzie i policzą ludzi. Wrócą jak najrychlej. Czekamy na ich powrót. Powinni wrócić najpóźniej jutro przed wieczorem. Rzekłem. Obaj wojownicy wstali natychmiast od ogniska. Ka-kaik był zupełnie młodym chłopcem, lecz zasługiwał w pełni na miano wojownika. Dwa piękne orle pióra, które nosił we włosach, świadczyły o jego wojennych czynach. Wysoki był i barczysty, tylko jego zbyt mała, urodziwa twarz dziwne robiła wrażenie na atletycznej szyi. Saggi-to suchy był jak wiór, każdy jego mięsień grał pod cienką, pozbawioną odrobiny tłuszczu skórą, a kpiąca twarz o długim nosie i wąskich ustach nie pozbawiona była wyra zu okrucieństwa i inteligencji. ,,Chytry musi być jak lis" -- myślał każdy, kto na niego spojrzał. I nie mylił się. Datunda dobrze wiedział, kogo wysłać na zwiady. Obaj wojownicy, zabrawszy broń i pęcherze z pemikanem, zniknęli w ciemnościach. Żar ogniska, nie podsycany, począł blednąc i rozsypywać się w popiół. Wojownicy siedzieli wkoło, wpatrzeni w tę jasność, niektórzy spoglądali w mroczną głębię lasu, inni, z głowami sennie opartymi na podkurczonych kolanach, zdawali się drzemać. Straże postawione wokół obozowiska nawoływały się co pewien czas żałosnym głosem sowy. Wielkie, blade ćmy krążyły nad ogniskiem, a w głębi lasu odzywać się zaczęły nocne głosy zwierząt. Takee zdawał się drzemać. Swoim zwyczajem oczy miał zamknięte, wygasła fajka zwisała nieruchomo z jego szerokich warg. -- Łodzie -- rzekł nagle martwym głosem, a wszyscy podnieśli na niego zdziwione spojrzenia. -- Łodzie -- powtórzył. -- Agolaszima mają łodzie, dużo łodzi. I choćbyśmy ich wszystkich tu wyrżnęli, przypłyną nowe. To jest złe! Zapadło milczenie. Słychać było tylko pohukiwanie straży i senny plusk rzeki w dole, za zaroślami. -- Mamy przecież też łodzie -- rzekł Saning-wub, który nie lubił przykrymi myślami zaprzątać sobie głowy. Lecz Datunda był widocznie tego samego zdania co Takee, gdyż pod niósł wysoko brwi i rzucił ponuro: -- Mądre są twoje słowa, Takee. -- Po czym westchnął i ciągnął dalej: -- Agolaszima nie tylko mają łodzie, ale wiemy wszyscy, że umieją^obić proch i strzelby. Poza tym Wielki Duch obdarzył ich okrutne głowy chytrością. Francuzi nie są od nich głupsi, a ich Wielki Ojciec obudził się już i także chciałby wypędzić Anglików z tej ziemi. Francuskim ojcom po zwolilibyśmy żyć na niej spokojnie, gdyż nie pragną oni naszej krwi. Takee, nie otwierając oczu, przemówił znowu: -- Francuzi niewiele lepsi od Agolaszimów. Wszyscy tańczą i cieszą się, gdy płynie krew czerwonoskórych. -- Nie masz racji, Takee. Francuzi bili się razem z nami, by wypędzić Anglików, i razem z nami płakali, gdy przegrali wojnę. -- Płakali, bo przegrali. Łzy ich nie ciekły z naszego powodu. -- A Vincent? Czyż nie jest naszym przyjacielem? A wielki Montcalm? -- Dwa karibu to jeszcze nie stado -- szepnął ponuro Takee. -- Jest ich przecież więcej, wiesz o tym. Zapadła cisza. Net-no-kwa, która siedziała dotychczas z pochyloną głową, jak gdyby chcąc, by o niej zapomniano, podniosła swą poważną twarz. Pod prostą linią gęstych brwi płonęły zuchwałe oczy. -- Gdyby Pontiak nie liczył na pomoc francuskich ojców, nie zaczy nałby walki -- rzekła głosem pewnym, nawykłym do publicznych wystą pień. -- Chouteau podczas pierwszej narady wojennej w dniu, w którym spadł czarny deszcz, powiedział przecież: ,,Nasz ojciec spał długo i wte dy Anglicy zabrali iego ziemię. Lecz teraz obudził się i wielki jest jego gniew. Gromadzi wojska, by uderzyć na wrogów swej ojczyzny i odebrać im ziemie czerwonych plemion. Niechże czerwone plemiona powstaną także do walki i wspólnymi siłami wygnamy Anglików..." Wszyscy pamiętali dobrze przemówienie, jakie wygłosił pamiętnego wieczoru Chouteau. Lecz zawsze, gdy dziewczyna z pamięci powtarzała czyjeś dawno powiedziane słowa, ogarniało czerwonoskórych zdumienie i coś jakby zabobonny lęk. Net-no-kwa powtórzyła całe przemówienie, jakby odczytywała je z niewidzialnych znaków wampumu, choć w dło niach trzymała tylko rękojeść tomahawka, a oczy patrzyły w dogasający żar. Ruchy jej warg przykuwały uwagę słuchających. -- Czyż Pontiak nie jest mądrzejszy od nas wszystkich, czyż nie odnie śliśmy już dzięki niemu wielu zwycięstw? Cóż stąd, że Detroit jeszcze się opiera? Zdobędziemy je! Coraz więcej plemion przystępuje do nas i znak Czarnej Wydry pojawia się coraz dalej na południu i północy! Obsadzimy większość fortów i zatrzymamy posiłki, które idą dla tych, co jeszcze się bronią. Muszą się poddać. Będą nasze. Może Francuzi nie są o wiele lepsi od Agolaszimów, ale widząc nasze powodzenie, a z nim swoje zwycięs two, przyłączą się do nas. Na to liczy nasz wielki ojciec, Pontiak. -- Wielki Manitu obdarzył cię rozumem godnym mężczyzny, córko -- odrzekł kwaśno Takee. -- Nie nadużywaj go jednak, przystojniej jest bowiem kobiecie milczeć, gdy mówią wojownicy. Wielkim zaszczytem jest dla ciebie, że wolno ci słuchać tego, o czym mówimy na naszych zebraniach. Net-no-kwa spojrzała z wyrzutem na starego wodza. On jednak miał oczy zamknięte i nie mógł tego zauważyć. Nie powiedziała nic, tylko toporzyskiem tomahawka jęła gniewnie grzebać w popiele. -- Opanuj się, córko -- rzekł wtedy cicho ojciec, pochylając się ku niej. -- Na twarzy twojej uczucia są tak widoczne, jak ryby na dnie przej rzystej wody. Saning-wub przyniósł naręcze gałęzi i usadowił się wygodnie, by jedną po drugiej dorzucać do ogniska. Noc/była ciepła. Moskity polatywały wokół światła, pod krzewami zaś tu i tam świeciły fosforyzujące chrząsz cze. W ciepłej, słońcem wygrzanej trawie odezwały się świerszcze. Waus-so, który pilnie sprawdzał strzelbę i jak zwykle miał w niej coś do poprawienia, dmuchnął na niewidzialny pyłek w lufie i rzekł zwracając się do towarzyszy: -- Ciekaw jestem, co Aneeb i Wah-ge-kaut zdziałali w Miczylimakinak? Czy nikt Agolaszimów nie uprzedził? -- Fort Świętego Józefa był uprzedzony, a jednak prędkośmy się z nim załatwili. -- To była inna historia -- ciągnął Waus-so. -- Przecież byłem przy tym. Majami mówili, że Holmesa ktoś uprzedził, słyszeli ponoć rozmowy w forcie. Kupcy mówili: strzeżcie się czerwonoskorych, przygotowują coś niedobrego. I tego wieczora, kiedy posłaliśmy dziewczynę Wah-ne-taw do komendanta fortu, nie byliśmy pewni swego. Może uwierzył kupcom, a może coś więcej doszło do jego uszu. Może dziewczyna, jak u nas Ais, zdradziła mu nasze zamiary. Ale Wah-ne-taw nie zdradziła. Ubrała się pięknie, wetknęła kwiat magnolii we włosy, czerwienią natarła policzki i czoło. Zawsze miał do niej słabość. Pcwiadali, że przychodził do wigwamu jej rodziców. Nawet nie był taki zły. Leczył chorych, wzywa no go do puszczania krwi i przecinania wrzodów. Znali go wszyscy we wsi. Toteż Mongwa wydał rozkaz, żeby go nie zabijać, tylko wziąć do nie woli i obchodzić się z nim łagodnie. Ale stało się inaczej. Dziewczyna powiedziała: ,,Wzywa cię chory." A nie wiedziała, że przez cały czas śledzi ją jeden młody wojownik, który ją sobie od dawna upatrzył. Cza tował na nią w lesie, gdy dziewczyna wracała z chorążym Holmesem. Chorąży objął Wah-ne-taw wpół. Wtedy młody wojownik wypadł zza drzewa i rozłupał mu łeb tomahawkiem. Jak już komendanta nie stało, wpadliśmy do fortu. Było dziewięciu żołnierzy i jeden sierżant. Poddali się od razu, poszli do niewoli. Waus-so westchnął i podrapał sie w głowę. -- Nawet powiem wam: za złe mieli młodzi wojownicy Mongwie, że nie było skalpów. -- Za to w Quiatenon zebrano ich pono wiele -- rzekł Datunda i do dał półgłosem. -- O Manitu, czemóż mnie tam nie było... -- Dość masz przecież piór, wodzu -- rzekł Waus-so. -- Nigdy dosyć za spalone wsie, za wymordowaną rodzinę, za towa rzyszy i przyjaciół. Za krzywdy wszystkich braci, za prochy ojców, które po śmierci nawet nie mają spokoju i spać w rodzinnej ziemi nie mogą. Nigdy dosyć! Nigdy! i Uczuł na sobie spojrzenie wielkich, czarnych oczu. Spojrzał na córkę i zrozumiał, że w niej pali się ten sam ogień zemsty i nienawiści. 1 gdyby nie był Indianinem, gdyby nie trzymał swych uczuć na wodzy i nie ukrywał tego, co myśli, pod maską obojętności, może chwyciłby ją za rękę i powiedział: -- Dobrze zrobiłaś, córko, przybywając tu za mną. Zastąp mi synów, pomścij pamięć twojej matki. Pomścij naszą ziemię! Lecz krępowały ich odwieczne tradycje. Toteż siedzieli naprzeciw siebie milcząc, z twarzami podobnymi do masek z brązu, na których igra ły niespokojne odblaski ognia. Rozdział 13 Następnego dnia, gdy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi i głębo kie cienie buków i akacji rosnących na wyspie Białego Drzewa wydłużały się na wodach Detroit, wrócili zwiadowcy. -- Tak. Jest dwa razy po czterdziestu białych wojowników. Łodzi zaś jest nie dwanaście, lecz czternaście. Są naładowane bronią, amunicją i żywnością. Płyną dość prędko, gdyż w niektórych jest po dziesięciu wioślarzy. -- Czy jadą ostrożnie? -- zapytał Datunda. -- Gdy się zatrzymali, rozstawili straże w lesie -- odparł ochrypłym głosem Saggi-to. -- Ale co to za straże! Stoją i łapią muchy. Ich czerwone mundury widać między gałęziami już z daleka, a okrzykują się tak głośno, że mogliby niedźwiedzia w zimie obudzić. -- Nie będzie z nimi kłopotu -- powiedział z szerokim uśmiechem Saning-wub. -- Byliście blisko? Jacy to żołnierze? Nie było między nimi wojowni ków Rogersa? -- pytał Datunda. -- Nie. Rogersa tam nie widziałem -- powiedział Ka-kaik -- a prze cież przyczołgałem się aż do brzegu. Na długość włóczni ode mnie sie dzieli żołnierze, bawili się obrazkami i pili ognistą wodę. Kiedy mieli ruszyć dalej i zaczęto ich ściągać z lasu, upłynęło dużo czasu, nim się poschodzili. Niektórzy wyprawili się po świeże mięso. Słyszeliśmy strzały w lesie. -- Tak, nie wiedzą chyba o niczym. -- Nie wiedzą, nie wiedzą! To po prostu wiosenna dostawa broni i żywności. Saggi-to objaśniał: -- Wyjechali dziś rano. Będą nocować w pół drogi od Piaszczystego Półwyspu. Jutro chyba nie dojadą do zatoki przed półwyspem. Tam mo glibyśmy ich zaskoczyć. -- Tak, nie spodziewają się nas -- mruknął Datunda. Zwiadowcy zabrali się do posiłku, a wojownicy, którzy się zeszli, by posłuchać ich sprawozdania, zaczęli między sobą komentować usłyszane wiadomości. -- Przydadzą się nowe kije ogniste -- rzekł jeden z nich, oglądając swą starą, mocno już sfatygowaną strzelbę. -- I proch! I kule!... -- odezwał się inny. Rzeczywiście, wszyscy czerwonoskórzy, a była ich tu setka, mieli nie tylko muszkiety, ale niektórzy także pistolety za pasem. Uzbrojeni, mu-' skularni, o oczach drapieżnych i bystrych, jak oczy orłów lub rysi, stano wili tu, w kniei, nie lada siłę. Wiedzieli o tym. Zresztą niedawne zwycię stwa, powodzenie ich wojsk, powaga i autorytet Pontiaka, wszystko to dodawało im pewności siebie i wiary w dalsze powodzenie. Starzy wodzo wie, którzy mieli za sobą doświadczenie trudnych lub przegranych walk, przeżywali jednak chwile zwątpienia. Młodym zwycięstwo wydawało się łatwe. Mierzyli możliwości pokonania wroga siłą swych mięśni, drapie żnego zapału i pożądaniem najwyższych odznaczeń: piór, skalpów, sławy wojennej. -- Jelenie płyną na wyspę! -- zawołał jakiś głos z brzegu. -- Można by kilka ustrzelić. Wszak nie pojedziemy jeszcze. -- Datunda zakazał polować. -- A gdybyśmy strzelali z łuku? Datunda zgodził się na ,,ciche polowanie", byle tylko podwoić straże i nie zabijać niepotrzebnie zwierząt. -- Rozpalcie niskie ognisko, bracia, będzie pieczeń! -- wołali młodzi wojownicy. Myśliwi zaczaili się w zaroślach... Ciężko chwytając grząski brzeg twardymi kopytami, wapiti wyszły z wody. W zapadającym zmierzchu, który jeszcze nie pogasił barw, zal-' śniły ich okrągłe, jasnobrązowe zady. Jęknęły cięciwy, bzyknęły strzały. Dwa najbliższe jelenie, wydając chrapliwy bek, stanęły dęba, trzeci padł na kolana i zwalił się bokiem na trawę. Reszta zwierząt poczęła w tumulcie uciekać w las. Niektóre ran-J ne, miotały się wśród zarośli, łamiąc gałęzie i wydając żałosne ryki. Potężny samiec o rozłożystych rogach, z oczami nabiegłymi krwią, z dwiema strzałami tkwiącymi w karku, zawrócił nagle i rzucił się rozju szony na czerwonoskórych, którzy wyszli z zarośli. -- Tomahawkiem! Tomahawkiem! -- krzyknął potężnym basem Waus-so, obawiając się, by w obronie przed rannym zwierzęciem któryś: z wojowników nie użył strzelby. Warknęły tomahawki, lecz czy dlatego, że jeleń miotał się jak szalony, czy że ciemno już było, dość że tylko jedno ostrze utkwiło w jego karku, rozjuszając go jeszcze bardziej. Widząc to Datunda skoczył naprzód z bronią, jakiej tylko on używał. Nie był to tomahawk, lecz coś w rodzaju buławy, którą uderzył w schylo ny łeb wapiti z taką siłą, że zwierzę, stęknąwszy głucho, padło z roztrzas kaną czaszką. Przyskoczyli teraz Indianie, by zaciągnąć zdobycz do obozowiska. Powoli zapadł mrok. -- Musieliśmy jeszcze któregoś na rzece trafić -- rzekł Waus-so, ukazując niewyraźny, podłużny kształt, unoszony z prądem ciemniejącej już wody. -- Któż by strzelał do płynącego jelenia? -- zdziwił się Saning-wub. -- Może raniony wpadł do rzeki? Ciemny, podłużny kształt, wsiąkający w mrok i oddalenie, znikał powo li z oczu. -- A ja myślę, że to nie jeleń -- odezwała się nagle Net-no-kwa. Wszyscy spojrzeli na nią. -- To puste kanu. Wojownicy wlepili wzrok w ciemną powierzchnię rzeki. -- Skądże tu puste kanu? Lecz Datunda zaniepokoił się. -- Niech dwu wojowników pojćdzie zobaczyć. Woda nie mogła jesz cze, zanieść tego zbyt daleko. Po jakimś czasie stanęli przed Datunda wojownicy, którzy przeszuka li rzekę. -- Nie było nic na rzece, wodzu -- zdawali sprawę. -- Szukaliśmy wszędzie, księżyc świeci jasno. Niczego nie znaleźliśmy. -- Dziwne -- szepnął Datunda. -- Mówimy prawdę, jak okiem sięgnąć wody rzeki są puste. -- A jeśli prąd zniósł to gdzieś na brzeg? -- Zaczęliśmy przecież od brzegu. Nastała chwila milczenia. -- A jeżeli -- szepnął Saggi-to -- a jeżeli to kanu nie było puste?... Mogło natychmiast skręcić do brzegu. Mogło... Datunda, nie czekając, aż młody wojownik skończy, podniósł się nagle i zawołał: -- Wojownicy! Wziąć pięć, nie: dziesięć kanu! Przeszukać brzeg. Przeszukać raz jeszcze wodę! Potem usiadł i kręcąc głową, powtarzał jakby do siebie: --I A jeśli kanu nie było puste?... Po bezowocnych poszukiwaniach Indianie puścili się w dalszą drogę. Cel jej nie był daleki. Zaledwie dziesięć mil dzieliło ich od małego pół wyspu, zwanego, podobnie jak fort na południowym brzegu Erie, Presąue IsK Lasy tu były gęste, bogate, wystawione na działanie słońca i południo wych wiatrów. W plątaninie wiosennych krzewów, z których wiele było jeszcze obsypanych kwiatami, wśród wysokiej, dzikiej trawy, przypomi nającej raczej chaszcze, skąd wyrastały masy bujnego kwiecia i młodych drzewek, w gęstwinie karłowatych cyprysów, leszczyn i drzew tulipano wych łatwo było zaszyć się, schować i niepostrzeżenie czatować na wro ga. Już wczesnym południem następnego dnia zwiadowcy, wysłani na przód, wrócili z wieścią: -- Jadą!... Natychmiast Indianie, ukryci w gęstwinie lasu, zaczęli rozsypywać się w długi szereg wzdłuż brzegu. W jakiś czas potem zbliżały się do brzegu pierwsze łodzie. Były to cięż kie czółna, naładowane beczkami, skrzyniami lub przykryte grubym płótnem żaglowym, zanurzone do połowy burty. Siedzący przy wiosłach żołnierze płynęli bez śpiewu. Reszta stała z muszkietami przygotowanymi do strzału. Zdziwiło to Indian, którzy według relacji zwiadowców sądzili, że będą mieli do czynienia ze zwykłym transportem. Najbardziej zdumieni byli jednak sami zwiadowcy. -- Jak to? -- chrypiał Saggi-to, który leżał na brzegu koło Datundy. -- Coś się tu musiało zmienić. Wygląda na to, że mają się na baczności. -- Ktoś ich przestrzegł -- rzekł ponuro stary wojownik. -- Mówisz prawdę. Ale patrz, lądują tam, za ujściem rzeki. Rzeczywiście, Anglicy nie przybili do półwyspu, lecz wylądowali wcześ niej, na przeciwległym brzegu jednej z rzeczek okalających cypel lasu, gdzie czaili się czerwonoskórzy. -- Musimy wycofać się z półwyspu i przeprawić przez rzekę powyżej zakrętu -- powiedział Datunda. Nie ruszył się jednak, pilnie obserwując wroga zza krzaków, za któ rymi leżał ukryty wraz z Saggi-to i Net-no-kwą. Część Anglików wyskoczyła na brzeg, kilkunastu weszło ostrożnie w las. Wioślarze i część załogi zdawała się czekać na łodziach. Na rufie jednego z czółen, które kołysało się na wodzie dalej od brzegu, stał oficer z lunetą przy oczach. Jego szczupła, ciemna sylwetka znaczyła się wyraź nie na srebrzystym tle nieba i wody. -- Pilnują się -- syknął Datunda. Zwiadowcy w czerwonych mundurach wyszli z lasu, dając widocznie znać, że nie ma niebezpieczeństwa, bo po chwili wszystkie łodzie zbliżyły się do brzegu i żołnierze zaczęli wyskakiwać na ląd, który zaczerwienił się od ich mundurów. Indianie przekradli się ostrożnie i bez pośpiechu. Niecałą milę powyżej ujścia rzeka skręcała na wschód. Tam przeprawiły się pojedynczo przed nie straże. Rozsypały się po lesie, badając teren. Potem dopiero, na dany przez nie znak, ruszyła za nimi reszta wojowników. Znajdowali się teraz na północ od miejsca lądowania Anglików. Datun da postanowił zatoczyć półkole i okrążyć powoli wroga. Najpierw nale żało rozprawić się z gęsto rozstawionymi po lesie strażami. Wyznaczył do tego najzręczniejszych wojowników, pośród których znalazł się Saggi-to i Ka-kaik. A było to najważniejsze zadanie, trzeba było bowiem napaść na straże tak, by nie wszczęły alarmu. Net-no-kwa została przy ojcu. Waus-so pomagał staremu Takee w kierowaniu lewym skrzydłem, mającym zajść białych od wschodu. Indianie rozsypali się cicho wśród gęstwiny. Przemykali się jak duchy, pełzali jak węże, niektórzy wspinali się na gru be konary i stamtąd, jak z wież obserwacyjnych, zapuszczali spojrzenia w głąb zarośli. Anglicy mieli się na baczności i niejeden Indianin myślał o tym, że tajemnicze kanu, które znikło poprzedniego wieczoru z powierzchni wody, musiało mieć z tym coś wspólnego. Lecz nie czas było tym się martwić. Saggi-to, który podczołgał się daleko ku nieprzyjacielskim posterun kom, ujrzał naraz prześwitującą przez gałęzie czerwień angielskiego munduru. Zatrzymał się i położył strzelbę na ziemi. Wyjął zza pasa nóż. Las był cichy, nic nie zdradzało w nim obecności przyczajonych czerwonoskórych. Straże angielskie nie łapały much tym razem. Ze strzelbą w pogotowiu obserwowały skraj lasu. Saggi-to czołgał się naprzód cal za calem. Zdawał się leżeć nieruchomo. Gałęzie, które rozsuwał po drodze, poruszały się tak nieznacznie i powoli, że nikt by nie podejrzewał, iż ktoś się za nimi ukrywa. Wykorzystując każdy moment, podczas którego oczy wartownika skierowane były w inną stronę, każde tchnienie wiatru, Saggi-to podczołgiwał się bliżej i bliżej. Nie więcej niż dziesięć kroków dzieliło go od żoł nierza. Nie zmieniając pozycji, to znaczy leżąc rozpłaszczony na ziemi jak wygrzewająca się w słońcu jaszczurka, zebrał się w sobie, napiął mięśnie, przygotował do skoku... Jeszcze chwila... i Indianin odbija się nagle od ziemi, jednym potężnym susem spada na żołnierza. Błyska podniesiony nóż, krótkie zmaganie, cichy, zduszony jęk... Saggi-to wypuszcza ze swych objęć bezwładne ciało. Przypada za drze wem. Nasłuchuje. Chwyta ledwie dosłyszalne dźwięki. Tam, za krzakami musi być Ka-kaik. Czy już uporał się ze swoim wartownikiem? Dzieli ich może trzydzieści kroków... Saggi-to słyszy głuche uderzenie, po nim szelest gałęzi. Lekki, jakby tchnienie łagodnego wiatru poruszyło nagle liście krzaków w gąszczu o kilkadziesiąt kroków przed nim. Zwiadowcy spełnili zadanie, wyrwa w łańcuchu straży została doko nana. Datunda przyczajony w zaroślach oczekuje sygnału. Oto zaśmiał się dzięcioł. Raz... dwa razy... Takee, stary wojownik podnosi głowę, oczy jego nabierają zimnego blasku, jak oczy dzikiego kota, zbierającego się do skoku na swą zdobycz. Przeczołguje się ostrożnie na lewe skrzydło, które ma uderzyć od strony wschodniej i dojść do brzegu jeziora. Saggi-to i Ka-kaik znów dają sygnał. Dzięcioł śmieje się uparcie wśród cyprysów. Nagle w gęstwinie rozlega się krótki krzyk, stłumiony natychmiast, lecz dość wyraźny, by go usłyszano na brzegu. Jakoż czyni się tam gwar i ruch. Nie ma chwili do stracenia! Datunda podnosi się i wydaje przeciągły okrzyk wojenny: -- Whoo... whooop! -- Whoo.. whooop! Whoo... Whooop! -- odpowiadają mu zewsząd gardłowe głosy Nie oglądając się na Net-no-kwę, która z nim razem leżała przyczajo na, Datunda pierwszy rzuca się naprzód. Dziewczyna podnosi się i biegnie za nim. Wszędzie słychać okrzyki, tupot nóg i trzask gałęzi. Padają pierwsze strzały. Przez mgnienie, krótsze od błyskawicy, Net-no-kwa spostrzega czerwony mundur miedzy liśćmi tuż, o parę kroków. Widzi wycelowaną w siebie lufę muszkietu. Jedno cześnie postać ta zapada się nagle jak pod ziemię i straszny, huczący głos wrzeszczy tuż nad jej ucjiem. ,,Whoo... Whooop!" -- oddala się gdzieś w chrzęście gałęzi. Drzewa rzedną i dziewczyna wraz z wojownikami wpadana polanę, za którą roz ciąga się brzeg jeziora. Kotłuje się tu od czerwonych kubraków i wyskakujących z gęstwiny półnagich Indian. Wrzaski, strzały, podniesione tomahawki i kolby musz kietów -- wszystko to spowite w białe obłoki dymu wydaje się plątaniną nie do rozeznania. Przoduje tu Waus-so. Odrzucił strzelbę i młóci po łbach Agolaszimów. Powoli wokół niego robi się wolne miejsce. Jest straszny. Osmolony dymem wystrzałów, okryty krwią własną i cudzą, jest jednak spokojny Nie widać po nim gorączki walki, która ogarnia innych. Wydaje się po prostu, że spełnia ciężką pracę, stękając z głębi potężnych płuc, jak kowal walący ciężkim młotem w oporną szta bę żelaza. -- Uuu... uch! Uuu... uch... Błyska klinga szpady. Anglik przyskakuje do czerwonoskórego. Stalo we żądło ugryzło w pierś Indianina, który wydaje ogłuszający ryk, ryk wściekłości raczej niż bólu. Są teraz zbyt blisko siebie, żeby Waus-so mógł użyć tomahawka. Chwy ta wiec po prostu Anglika, podnosi w górę i wali nim o ziemię jak spróch niałym pniem. Na wschodniej stronie, gdzie uderzył stary Takee, wrze także walka wręcz, błyskają tomahawki i długie noże myśliwskie. Żołnierze cofają się ku wodzie, walcząc rozpaczliwie. Niektórzy próbują strzelać, lecz zamie szanie jest tak wielkie, że trudno im w plątaninie ciał odróżnić swoich od wrogów, tym bardziej że wielu angielskich żołnierzy, odpoczywając nad wodą z powodu upału, zdjęło swe czerwone kubraki. -- Do rzeki! Na łodzie! Net-no-kwa wraz z innymi przedziera się przez zarośla. Na brzegu rozlegają się już wrzaski i gwar bitewny. Nagle niedaleko od siebie słyszy potężny bas Waus-so: -- Łodzie! Łodzie! Zmrużywszy oczy przed uderzeniami gałęzi, dziewczyna wybiega za nim na brzeg. Z kilkoma towarzyszami przypada do łodzi, na których toczy się walka. Tu już oszczep niepotrzebny, rzuca go więc na piasek i chwyta za tomahawk. Przed nią na prawo i lewo rąbie Waus-so. Co chwila jakiś Anglik bezwładnie wali się w płytką zatokę. Niektórzy wo jownicy ściągają po prostu żołnierzy do wody, by tam się z nimi rozpra wić. Dziewczyna milcząc, z zaciśniętymi z wysiłku i przerażenia ustami, walczy razem z innymi. Wydaje się jej, że wszystkie szpady, kolby i noże skierowane są na nią, że broni się tylko przed grożącym niebezpieczeń stwem. Ale to właśnie Anglicy bronią się ostatkiem sił, przeskakując na łodzie ustawione dalej od brzegu, lecz i tam dopadają ich czerwonoskórzy. Saggi-to i Ka-kaik podpływają od strony jeziora do barki, na której broni się jeszcze kilku Anglików. Pod osłoną wysuniętej burty strzelają do Agolaszimów, na których z drugiej strony, od brzegu, nacierają inni. W tej chwili zza drzew wypada garść żołnierzy, ściganych, rąbanych i kłutych przez wyjących dziko czerwonoskórych. Kłębowisko przetacza się bliżej. Datunda z przymrużonymi oczami i żyłami nabrzmiałymi na czole rąbie jak zawzięty drwal. Z rozciętej szyi spływa krew. Ranny jest też widocznie i stary Takee, który nie zważając na to, że krew zalewa mu twarz, dopada raz po raz jakiegoś Anglika, rozprawia się z nim toma hawkiem, następnie błyskawicznie zdziera skalp, który z niepojętą szyb kością wiąże u pasa obok całej girlandy innych. Kilkunastu żołnierzy wznosi ręce do góry i poddaje się. Wojownicy zwracają się ku nim. Reszta Agolaszimów broni się ostatkiem sił. Tylko mała grupa żołnierzy, spychając coraz dalej na jezioro jedną z lżejszych łodzi, ostrzeliwuje się zażarcie. Między nimi jest komendant ekspedycji, kapitan Couyler. Nabija raz po raz pistolet, wypluwając resz tę kul z wykrzywionych wściekłością ust. Woda sięga żołnierzom coraz wyżej, do pasa, do ramion. Kilku z nich wdrapuje się na czółna i chwyta za wiosła. Teraz Couyler strzela z obu pistoletów. Chwyta za burtę. Żoł nierz wciąga go do łodzi. Jest jednak chyba ranny, gdyż chwieje się i przyklęka. W tym samym momencie kula indiańska trafia jednego z wioślarzy, który pochyla się naprzód i pozostaje tak przewieszony przez wiosło. Pozostali wiosłują z rozpaczliwą energią. Czerwonoskórzy chcą ich ścigać, lecz wszystkie łodzie załadowane są po brzegi. Couyler i jego żołnierze dopadli jednego lekkiego czółna, jakie było w konwoju. -- Gdyby tak mieć kanu, które zostały po tamtej stronie zatoki! -- wołają Indianie. Lecz Datunda macha lekceważąco ręką. Nie warto. Uszła jedna łódka z kilkoma Agolaszimami. Tu zaś mają cały transport broni, jeńców i skalpy. Bitwa skończona. Brzeg i płytka woda usiane są trupami w czerwonych kubrakach. Kilkudziesięciu jeńców, związanych i otoczonych przez stra że, stoi nad wodą. Niektórzy odwracają pobladłe twarze, by nie widzieć Indian, skalpujących trupy. Oczy ich są pełne bólu, pogardy i nienawiści dla tych, którzy mszczą się' okrutnie. Nie myślą o tym, że ten dziki oby czaj sami wprowadzili, wyznaczając nagrody nie tylko za skalpy wojowni ków, lecz również kobiet i dzieci. Datunda policzył swoich poległych. Było ich jedenastu. Rannymi zajął się Takee, który jak nikt znał się na gojących maściach i lekach. Policzono zdobyte baryłki prochu, muszkiety i żywność. Rozpalono ognisko, by się przy nim posilić i odpocząć. Z przeciwległej zatoki wy płynęły kanu, po które zaraz po bitwie skoczyło kilkunastu czerwonoskórych. Ich śmigłe, ciemne sylwetki okrążyły ciężkie kadłuby zdobytych łodzi. Wioślarze wyskoczyli na brzeg, by przyłączyć się do pozostałych wojowników. Odśpiewano pieśń zwycięstwa i do późnego wieczora uczto wano przy ogniskach. -- Gdzie są twoje skalpy, dzielny wojowniku? -- zwrócił się kpiąco Saggi-to do siedzącej nie opodal Net-no-kwy. -- Bez skalpów nie dosta niesz orlich piór. A przecież podczas walki straciłaś swoje małe niebieskie pióro. Dziewczyna upokorzona spuściła głowę. Rzeczywiście nie mogła się zdobyć na zdzieranie skalpów. Lecz stary Takee, zrzędny stary Takee, który właśnie kończył opatry wać przebite szpadą ramię Waus-so, podniósł oczy i spojrzał surowo na młodego Ottawę. -- Mowa twa nie jest mądra, Saggi-to! Widziałem, jak dziewczyna walczyła. Nie podoba mi się, że chodzi na wyprawy wojenne. To prawda. Ale jestem sprawiedliwy. Była dzielna. -- Po czym zwracając się do Net-no-kwy rzekł łaskawie: -- Przybliż się do mnie, córko. Wyjął ze swego bogatego pióropusza dwa piękne orle pióra. -- Pochyl głowę -- rozkazał. Dziewczyna dotknęła czołem jego ramienia. Wówczas stary wódz we- tknął za jej opaska na skroni oba pióra, a wszyscy wojownicy wydali długi okrzyk wojenny. Net-no-kwa spojrzała na ojca, lecz czym prędzej odwróciła wzrok, gdyż zdało jej się, że w blaskach ognia dostrzega w nich wilgotne lśnie nie nie opanowanego wzruszenia. -- Możesz być dumny ze swej córki -- rzekł do niego Takee. -- Wszy scy dziś jesteśmy zadowoleni. -- To prawda, widzimy teraz, że jesteśmy .silni i nie obawiamy się czerwonych kubraków. Oby ich jak najwięcej z pełnymi łodziami pojawi ło się na naszych wodach. Potrzebny jest nam proch i strzelby, a z białymi wojownikami załatwimy się tak jak dziś. Niech Wielki Manitu kieruje ich na nasze rzeki. W tym samym czasie, o dwieście mil na wschód, małe kanu, w którym siedziała samotna dziewczyna indiańska, zbliżało się do Niagara. W cięż kim węźle włosów, zwanych przez Algonkinów ,,bobrowym ogonem", miała ukryty list. Zaś czterysta pięćdziesiąt mil na północny zachód komendant fortu Detroit, major Gladwyn, prosił w tę noc swojego Białego Boga, by pozwo lił dziewczynie dowieźć list do głównodowodzącego armii angielskiej na ziemiach Ameryki Północnej, generała Amhersta. Chodziło mu bo wiem o jak najszybszą dostawę wojska, żywności i amunicji. Modły widocznie zostały wysłuchane. I Biały Bóg, i Wielki Manitu mieli spełnić w niedługim czasie te obustronne błagania. Rozdział 14 W tym czasie Pontiak przeniósł swój obóz wojenny na prawy brzeg rzeki, za gęstą osłonę lasu. Uczynił tak ze względu na to, że oba jachty fortu, uzbrojone w armatki, dość często pozwalały sobie na bezkarne spacery wzdłuż brzegów rzeki Detroit i ostrzeliwały wojowników i ich wigwamy. Mimo swej odwagi, chytrości i przeważającej liczby czerwoni wojow nicy pozostali bezsilni wobec wielkokalibrowej broni. Wypady jachtów były zresztą jedyną formą zaczepki, na jaką Gladwyn mógł sobie pozwolić. Oczekiwania na wiosenny transport broni i żywności zawiodły. Major przekonał się o tym pewnego dnia, gdy ujrzał, jak środkiem rzeki prze defilowały ciężkie barki kapitana Couylera, pełne nie tylko wszelkiego dobra, które byłoby ratunkiem dla Detroit w tych krytycznych dniach, ale i jeńców w czerwonych mundurach. Wszyscy mieszkańcy fortu, którzy pomieścili się na platformach palisad i w strażnicach, przyglądali się temu z rozpaczą. Oto otaczała ich ćma czerwonoskórych, sprzed nosa sprzą tano im dostawy broni i żywności, a dzikie śpiewy i okrzyki indiańskich wojowników nie po raz pierwszy już zwiastowały przybycie jeńców i wieść o nowej klęsce białych. W parę dni po transporcie Couylera ukazały się na północy łcdzie wiozące jeńców z Miczylimakinak. Wiadomość o zamordowaniu Wah-ge-kauta okryła wprawdzie Ottawów żałobą, szczególnie Waus-so, który poprzysiągł zemstę Gibsonowi i wszystkim kupcom Agolaszima, niemniej obchodzono uroczyście i hucznie nowe zwycięstwo. Ucztowano, śpiewano, tańczono wokół bijącego pod niebo blasku wielkich ognisk, a palisady Detroit zostały gęsto ostrzelane z nowych zapasów Couylera. Transport ten zresztą zawierał nie tylko broń i amunicję. Kilka łodzi było wypełnionych żywnością oraz baryłkami whisky i rumu, i gdyby któryś z wodzów miał przez chwilę złudzenie, że uda mu się odciągnąć czerwonoskprych od użycia tych ziemskich rozkoszy, to myliłby się bardzo. Jednak w radosnym nastroju mnożących się zwycięstw, o któ rych meldunki napływały coraz częściej wraz z deklaracjami gotowości przystąpienia do konspiracji coraz to liczniejszych plemion, Pontiak na niejedno przymykał oczy. Podniosły nastrój utrzymywał się przez krótki okres, potem dziecinna zapalczywość czerwonoskórych przemieniła się w hulaszcze wybryki wśród tańca, wrzasków i pijatyki. Złota młodzież Ottawów i Pottowatomich wybijała tomahawkami dna baryłek i piła zanurzając w nich roz ognione twarze, a starsi wahali się, czy iść za ich przykładem, czy też potępiwszy srogo ich wybryki pozostać dostojnie w wigwamach, popija jąc wodę osłodzoną klonowym syropem. Gdy tak hulano przy ogniskach, Pontiak, Takee, Niniwej, Datunda i Aneeb zasiedli w namiocie wodza, pochyleni nad mapą wyrysowaną przez Vincenta na bawolej skórze. Były na niej wyraźnie zaznaczone jeziora, rzeki, lasy i forty. Wodzowie wprawdzie nie umieli czytać, lecz orientowali się doskonale według położenia. Chwile spędzone nad mapą należy chyba zaliczyć do najszczęśliwszych w życiu Pontiaka. Widział przed sobą spełnienie swych marzeń wojen nych. -- Majami, Sandusky, Św. Józef, Quiatenon, Miczylimakinak... -- wyliczał na palcach stary Niniwej. -- Połowa wielkich fortów zdobyta -- rzekł Pontiak odrywając wzrok od mapy -- a przecież nie minęło wiele ponad jeden księżyc od czasu zaczęcia wojny. -- Wielki Manitu nie zapomina o swoich dzieciach -- szepnął Niniwej. -- Na granicach osiedli, nad Kanawhą, Monongahelą, aż do Błękit nych Gór, Delawarowie i Senekowie wycinają Agolaszimów, tratują ich pola, palą domostwa i zdobywają forty. Jeszcze nie zbladły blizny po ra nach, jakie zadali im Anglicy wypędzając ich z rodzinnej ziemi, a już dokonała się zemsta na wschodzie i na zachodzie, na północy i na połud niu. Kiedy zdobędziemy Detroit, zwolnią się nasze zastępy i rzucimy je razem z innymi na nie zdobyte jeszcze forty. -- A jeśli tamte padną wcześniej? -- spytał Takee, a było w jego głosie coś takiego, że Pontiak przez chwilę uczuł upokorzenie. Nie odrzekł nic, tylko westchnąwszy, gniewnie mówił dalej: -- Neyon, nasz francuski ojciec w Illinois, przyjdzie nam na pewno z pomocą, ale jeżeli nasi wodzowie i wojownicy będą z taką szybkością pędzić dalej wroga, to nie będziemy potrzebowali niczyjej pomocy. Na,' wieść o naszych zwycięstwach co dzień zjawiają się tu wysłannicy nowych plemion, które dotychczas nie chciały się z nami połączyć. Przecież -- dodał wskazując na liczne czerwone tomahawki zawieszone na ścianach wigwamu -- każdy z nich oznacza setki rąk gotowych podnieść się prze ciw Agolaszimom. -- A może Francuzi, widząc nasze powodzenie, zbudzą się i przystą pią niebawem do wojny? -- rzekł Datunda. Takee, którego wyschła, obojętna twarz z przymkniętymi powiekami przypominała martwą maskę, pokręcił głową. -- Czyż zdarza się u nas, Dy wodzowie tak długo spali? -- spytał pogardliwie. -- Masz rację, Takee -- odrzekł po chwili namysłu Pontiak -- lecz obyczaje ich są różne od obyczajów dzieci Wielkiego Manitu. -- Dlatego właśnie nie wierzę ich słowom. Są piękne jak kwiaty, lecz równie prędko więdną i żaden z nich pożytek. Nasze słowa są jak ziarna kukurydzy, którymi można się nasycić. Wielki wódz Pontiak wie o tym równie dobrze, jak ja. Cisza zaległa wigwam, tylko z zewnątrz dochodziły śpiewy, krzyki i tupot tańczących. Przez uchyloną zasłonę przy wejściu do wigwamu widać było fantastyczne cienie wojowników skaczących wokół płomieni. Od czasu do czasu głośniejsze ,,uaaa...". witało wytoczenie nowej beczki whisky, głuchy grzmot bębnów towarzyszył tanecznym korowodom i łą czył się z wybuchami sytego śmiechu i salwami na wiwat. I wtedy zdarzył się fakt na pozór błahy, który jednak w przyszłości miał pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki. Od gromadki Indian, biorących udział w jakiejś pijackiej awanturze, odłączył się nagle młody wojownik i szedł zataczając się w stronę namiotu wodza. Wreszcie udało mu się dotrzeć do celu. Uchylił zasłonę i stanął w drzwiach, mętnym spojrzeniem szukając Pontiaka. Nogi uginały mu się w kolanach, a z gardła dobywała się uporczywa czkawka, która wstrzą sała całym jego ciałem. -- Wo...wodzu... -- zaczął, osuwając się na ziemię przed Pontia kiem. -- Jesteś naprawdę wielkim wodzem... Zabrali mi moją... ba... baryłkę rumu... -- Precz! -- rzekł Pontiak ze wstrętem, poznając w przybyszu młode go nicponia Pesawe (Koń) z plemienia Peoriów, który często wałęsał się wśród osadników żebrząc o wódkę, a w obozie czynił stale zamiesza nie i pijackie burdy. -- Idź spać, Pesawe! -- odezwał się Datunda. -- Nie przeszkadzaj nam. Lecz młody Indianin z uporem przysuwał się coraz bliżej i skomląc ponawiał swe prośby. . -- Ba... baryłka jest... mmoja... zdobyłem ją... Każ oddać... Przyj dzie ci... to z pewnością łatwiej niż... zzdobycie Detroit... -- Zaczął się głośno śmiać i uderzać po udach rękami, pochylając twarz aż ku nogom Pontiaka. -- Detroit... Cha! cha! cha!... Detroit! -- powtarzał zgięty w pół. -- Precz! -- krzyknął Pontiak i kopnął pijanego mokasynem w twarz z taką siłą, że młody Peoria, krwawiąc, zatoczył się aż pod ścianę. Aneeb skoczył i wypchnął go dalej, w ciemność rozświetloną czerwo nym blaskiem ognisk, wokół których hasali Indianie. Pesawe leżał przez chwilę nieruchomo. Potem ukląkł, otarł twarz i spojrzał na ręce w blasku ognia czarne od krwi. -- Krew... krew... krew... -- bełkotał. Odwrócił się powoli w stronę wigwamu Pontiaka, a z gardła jego dobył się głos zwierzęcej wściekłości, mściwe wycie, przerywane czkawką bolesną jak Jeanie. Pontiak milczał ponuro, wreszcie opanował gąiie w i zaczął spokojnym głosem, zwracając się do Takee: -- Wiem lepiej, niż ci się zdaje, Takee. Wiem jeszcze wiele rzeczy, o których nie mówię, gdyż są jak złe strachy nocy, których nie trzeba wywoływać spośród drzew. Lecz powiem ci jedno: gdy przed ściganym wapiti, na którego czekają kły wilcze, otwiera się przepaść, wapiti woli skoczyć, choćby niewiele było nadziei, niż ulec. Zdarza się jednak, że je leń przeskoczy przepaść. Rok temu byliśmy na brzegu przepaści. Teraz zaś kto wie, czy na jej dnie nie zostaną ci, którzy nas chcieli zniszczyć. -- Niech zginą -- mruknął z ponurą zawziętością Datunda. Aneeb milczał, lecz widać było, że nie podoba mu się krakanie Takeego. Niniwej trząsł z powątpiewaniem głową, trudno jednak było zgad nąć, do czyich słów się to odnosi. Nastrój starego Takee nie udzielił się jednak innym. Zapewne tylko Pontiak rozumiał do głębi i doceniał jego smutne przewidywania. Prze ciwstawił im jednak swe koncepcje polityczne i swój niezwykły jak na Indianina zmysł organizacyjny. Mniej w tym było może wiary w ostate czne zwycięstwo, niż nienawiści, mniej zaufania w wytrwałość czerwonoikórych, niż we własną siłę, mniej nadziei, niż pragnienia zemsty. I jeżeli ogólna koncepcja świętej wojny była rzeczywiście, jak na owe warunki, czymś niezwykłym, jeżeli nigdy przedtem ani potem nie udało się zjedno czyć krnąbrnych, dzikich plemion, to chyba najdziwniejsze w tym wszyst- kim było to, że samego wodza, inicjatora i organizatora, nie przepełniała wiara w pomyślny wynik całego przedsięwzięcia. Czuł jednak, że nawet jeśli konspiracja nie osiągnie celu, to będzie zawsze wzorem, wskazaniem możliwości, próbą sił, które jeśli nie teraz, to w przyszłości będą mogły znów przyjść do głosu. W tym okresie, będąc niemal u szczytu powodzenia, Pontiak zdawał się wyprzedzać samego siebie na tej drodze, myślami był już tam, skąd mógł sięgnąć daleko w mrok przyszłości. Wódz ocknął się z zadumy, w której pogrążył się przez chwilę pośród ogólnego milczenia. W odpowiedzi na słowa Takeego i na swe własne zwątpienie -- wiedział -- trzeba działać, uderzać. Uśmiechnął się władczo, oczy jego spojrzały po obecnych butnie i nie ustępliwie. -- Aneeb! -- powiedział głośno i dobitnie. -- Czeka cię znów walka i zwycięstwo. Weźmiesz wojowników i udasz się w kierunku wschodzące go słońca, ku fortowi Presque Isle. Zjednoczysz się z Delawarami i Sene kami, którzy jedyni z Irokezów walczą po naszej stronie. Zdobędziesz Presąue Isle, stamtąd pójdziesz na południe i weźmiesz fort Le Boeuf. Potem jeszcze dalej na południu zdobędziesz Venango. Następnie połą czysz się z Szaunisami, którzy pod wodzą Kata-hekassy walczą na grani cach osiedli, i ruszycie na fort Pitt. Mają tam armaty jak i w Detroit. Może to potrwać dłużej. Po każdym zwycięstwie odeślesz jeńców i goń ców, którzy mają dobrą pamięć. Będziesz działał roztropnie. Rzekłem. Mówiąc to wyciągnął zza pasa swój sztylet w mieniącej się turkusami oprawie, schylił głowę nad mapą i wskazując ostrzem, przeciągnął pros tą linię z północy na południe przez Presąue Isle, Le Boeuf, Venango, jak gdyby chciał je z mapy wykreślić na zawsze. Zawahał się przez chwilę nad fortem Pitt, lecz nagle nacisnął klingę mocniej, aż sztylet przebił bawolą skórę i utkwił w ziemi. Sachem opuścił ręce i zamknął na chwilę powieki. -- Kiedy mam jechać, ojcze? -- spytał Aneeb, którego oczy błyszcza ły już gorączką czynu. Pontiak drgnął, jak zbudzony ze snu. Spojrzał na młodego wodza. -- Natychmiast! Jedź natychmiast. Zbierz wojpwników! Nie zwlekaj! Aneeb wyszedł z namiotu. W dwa dni później wylądował na słonecznym, piaszczystym wybrzeżu, wrzynającym się w błękitną wodę jeziora. Fort Presąue lsle leżał nad brzegiem zaioki, nisko nad wodą, tak że czerwonoskórzy ukryci w gęstwinie na półwyspie i ci z drugiej strony na pagórkach widzieli, co się dzieje za palisadą. To niefortunne położenie fortu sprawiało im wiele radości. Chorąży Christie znany był wprawdzie jako doświadczony i odważny żołnierz, Indian było jednak sporo, amu nicji mieli dość, a położenie fortu przesądzało jego los. Aneeb stał na brzegu za kępą gęstych krzaków, obok których zwalony wichrem pień ogromnego buku tworzył naturalną barykadę. Tuż przy nim siedział Shingąs, wódz Delawarów. Aneeb chciał jak najprędzej uderzyć na fort. Delawarowie jednak, do których teraz, z przybyciem Ottawów dotarły wieści o wielkich zwycięstwach czerwonoskórych, byli ostrożni i powściągliwi. -- Zaczekaj, bracie, na Seneków i Szaunisów. Będzie nas więcej. Christie ma dużo strzelb i prochu, a głowa jego jest twarda. -- Wodzu! -- odpowiedział Aneeb, któremu pilno było do zwycięstw i który wiedział, że nie należy zwlekać z atakiem. -- Wystrzelamy ich z tych pagórków. Spójrz, widać tu każdego żołnierza, który przechodzi przez dziedziniec. Wystarczyłoby kilku Indian z jednej i z drugiej strony, by zmusić białych do poddania. -- Brednie! -- wtrącił stary Delawar o drapieżnym wyrazie twarzy. -- Właśnie gdyby wiedzieli, może poddaliby się bez walki. Ale my nie chcemy jeńców, chcemy skalpów! -- Mówisz mądrze, Dagiyo, chcemy dużo skalpów, dużo skalpów -- zarechotał bezzębny Shingas, przebierając grubymi jak sęki palcami w ozdobach przewieszonych u pasa. -- Będziecie mieli skalpy! A na południu czekają nas jeszcze trzy inne forty -- rzekł młody Ottawa, wychylając się z zarośli, by spojrzeć w dół, ku Presąue lsle. -- Patrzcie, fort leży jak gniazdo kaczek wśród szuwa rów, wystarczy wyciągnąć rękę. Na cóż czekać? Czy chcecie, by zwąchali naszą obecność i posłali do Niagara z prośbą o posiłki? Kto wie, kiedy Szaunisi i Senekowie tu przybędą? Może czekamy na próżno? Niech oczy wasze patrzą, niech palce wasze liczą wrogów. Dziedziniec fortu leżał rzeczywiście jak na dłoni. Był wczesny ranek i żołnierze kręcili się leniwie wśród zabudowań. Kilku zdjęło kurtki i myło się przy studni na środku placu. Letnie, niskie jeszcze słońce lśniło srebrem na ociekających wodą włosach. -- Piękne skalpy do zawieszenia u naszych pasów -- mruczeli Dela warowie. -- To nie tylko skalpy -- szepnął Aneeb. -- Ci drapieżcy pożerają nas i naszą ziemię. I nagle, powziąwszy postanowienie, nie czekając na to, co powiedzą Delawarowie, rozkazał: -- Ka-kaik, biegnij po tych na półwyspie! Wojownicy spojrzeli na niego pytająco. -- Zaczynamy! -- powiedział Aneeb, bo zrozumał, że leniwe i uparte umysły Delawarów poddadzą się tylko zdecydowanemu rozkazowi. -- Shingasie, jeśli chcesz razem z nami rozpocząć atak, wydaj rozkaz twym wojownikom. A wy, bracia Ottawowie, przygotujcie strzelby i kule. Niech giną blade twarze! Wojownicy delawarscy spojrzeli wyczekująco na swoich wodzów, którzy ważyli w nieprzychylnym milczeniu słowa Aneeba. Nie podobało im się, że wydaje rozkazy, z drugiej strony był on przecież pełnomocni kiem Pontiaka, którego imię napełniało ich podziwem i szacunkiem. Wreszcie Shingas, odczekawszy chwilę, tak by nie wydawało się, iż speł nia zbyt gorliwie rozkazy młodego wodza, rzekł: -- Niech tak będzie, Ottawo, zgadzamy się. Oby Wielki Manitu po gnębił naszą ręką te wściekłe psy. W gruncie rzeczy, odkąd ujrzeli z bliska Anglików, wszystkim pilno było zacząć walkę. Widok wrogów, poruszających się tuż przed ich ocza mi, działał podniecająco, zachęcał do walki. Ottawowie skupili się wokół wodza. Aneeb podniósł strzelbę i oparł ją o przewrócony pień. On, nie kto inny, rozpocznie bitwę. Pochylił się, wycelował. Huknął strzał. Na dole wygrzewający się w porannym słońcu strażnik postąpił parę kroków naprzód i osunął się na ziemię. Teraz zewsząd posypały się strzały, siejąc spustoszenie wewnątrz fortu. Od*półwyspu strzelano także i Anglicy, wzięci w dwa ognie, zaczęli w po płochu chronić się do budynków. Indianie strzelali gęsto, nie żałując naboi. Niebawem załoga fortu, dla pewniejszej osłony, przeniosła się w całości do blokhauzu, zajmującego jeden z kątów dziedzińca. Był to pokaźny, mocny budynek z ciężkich bierwion, którego górne piętro wystawało ponad dolne i zaopatrzone było w otwory strzelnicze i spusty do wylewania smoły i wrzątku w razie oblężenia. Za jego grubymi ścianami można się było długo bronić. Po pierwszych salwach część czerwonoskórych zbiegła z pagórka ku palisadom, a z góry miotano ogniste strzały, zapalone żywiczne pochod nie i kule płonącej smoły na dachu fortu. Aneeb z kilkoma Ottawami obszedł dokoła palisadę i obejrzał dokładnie grunt. Po krótkim namyśle postanowił zrobić podkop i wysadzić blokhauz w powietrze. -- Jesteś mądry -- zachrypiał Saggi-to -- ale jeżeli mnie poślesz, żeby podpalić beczkę z prochem, to powiem, że mądrość twoja jest więk sza niż odwaga. -- Nikogo nie poślę -- odrzekł młody wódz. -- Proch zapali podpalo ny długi sznur. Płomień po nim zawędruje do beczki. A wtedy... Saggi-to, którego twarz przybrała wyraz okrucieństwa, mlasnął z ukon tentowaniem językiem. Tylko Waus-so sapnął rozczarowany: -- Wtedy wszyscy się spalą... razem ze skalpami. Lecz Aneeb nie zwracał już na nich uwagi. Kazał zrąbać kilka wielkich drzew rosnących w pobliżu. Rozległ się huk siekier i trzask łamanych gałęzi. Ścięte pnie ułożono tworząc coś w rodzaju barykady, pod osłoną której czerwonoskórzy zabrali się natychmiast do robienia podkopu. Była to ciężka praca i ludzie zmieniali się przy niej często, żeby kopać prędko. Podczas gdy pagórki odrzucanej ziemi rosły z obu stron otworu, z za lesionego brzegu rażono nieprzyjaciela nieustannym ogniem. Niektóre budynki zaczęły się palić, ale studnia znajdująca się w środku dziedzińca była nie do zdobycia. Koło południa kilka smolnych strzał zapaliło po szycie na sąsiadującym z blokhauzem budynku. Jeden z żołnierzy angiel skich odważył się wyskoczyć i z narażeniem życia zdążył wyrwać z dachu oblepione smołą gonty. Podkop posuwał się naprzód. Christie i jego załoga musieli coś zauwa żyć, gdyż coraz częściej pojawiali się żołnierze w oknach szczytowych lub na dachu blokhauzu i strzelali do Indian znajdujących się przy bary kadach. Osłona z grubych pni broniła jednak czerwonoskórych, z góry zaś, z brzegów, strzelano coraz gęściej, rażąc strzelnicę i okna blokhauzu celnym ogniem. Wśród załogi garnizonu musiało być sporo strat, lufy muszkietów po jawiały się coraz rzadziej. Paliły się dachy i grube belki ścian. Z górnych okien zaczynały się wydobywać smugi szarego dymu. Pod wieczór Aneeb i Saggi-to wpełzli podkopem do domu znajdujące go się obok blokhauzu i podłożyli ogień. Niebawem budynek sąsiadujący z twierdzą zaczął się palić. Widocznie jednak Anglicy musieli w między czasie wykopać w blokhauzie nową studnię, co przy niskim położeniu fortu nie byto zbyt trudne. W każdym razie pożar został częściowo uga szony. Późnym popołudniem w oknach blokhauzu ukazała się biała szmata, przywiązana do lufy strzelby. Indianie przerwali ogień, Christie jednak nie poddawał się jeszcze, żądał tylko rozmowy. Prócz Aneeba spośród Delawarów wystąpił Indianin, który mówił po angielsku. Zapewniono posłom obustronne bezpieczeństwo. Christie wyszedł w towarzystwie jednego z żołnierzy. Był czarny od prochu i dymu, szyję okręconą miał skrwawioną chustą. Towarzysz jego wyglądał nie lepiej. Szli jednak hardo i dumnie, spoglądając na czerwonoskórych z niewysłowioną pogardą. Zatrzymali się tuż za palisadą. Aneeb podszedł spokojnie i tłumacz zaczął szybko przekładać jego słowa. -- Jeżeli biali wojownicy nie poddadzą się i nie opuszczą fortu, India nie zapalą beczkę z prochem, która znajduje się w podkopie pod blokhau zem. -- Rozumiem -- odparł Christie -- lecz czy żołnierze moi i ja będzie my mieli w razie kapitulacji zapewnione bezpieczeństwo. -- Biały wódz i biali żołnierze będą mogli odejść spokojnie i udać się do Niagara. Christie milczał przez chwilę. -- Dajcie nam noc do namysłu -- rzekł w końcu. -- Jutro rano po wiemy wam, co postanowiliśmy. -- Niech tak będzie -- zgodził się Aneeb. Lecz Christie nie odchodził. Patrzył na kilku wojowników, którzy siedzieli opodal popijając wodę z tykw. -- Powiedz im -- rzekł do tłumacza -- niech nam dadzą pić. -- Biali chcą pić -- zwrócił się Delawar do Aneeba. Młody wódz zmarszczył brwi. -- Dasz wody temu białemu psu? -- spytał szyderczo Saggi-to. Aneeb milczał. Wszystko, co, robił, robił z namysłem, więc i teraz trwa ło dobrą chwilę, nim zdecydował. -- Tak -- powiedział wreszcie powoli. -- Znaczy to, że woda jaką mają w blokhauzie, jest zła. -- I zwracając się do jednego z wojowników dodał: -- Daj białym pić. Indianin powstał niechętnie, wyciągnął do Christie'ego tykwę. Chorąży wytarł brzeg otworu i skrzywiwszy się lekko, przyłożył do ust. -- Chętnie zdarłbym z niego skórę -- warknął stojący za młodym Ottawą Waus-so. -- Powiedz --- odezwał się znów do tłumacza Christie, ocierając usta -- niech dadzą wody dla moich ludzi w blokhauzie. Twarz Aneeba pozostała spokojna, tylko nozdrza mu drgnęły. Powoli zwrócił głowę ku czerwonoskórym, którzy nieśli bukłaki. Indianie wstrzy mali oddech. Jak to? Czyżby ich młody wódz zaczął okazywać zbytnią miękkość serca? -- Wylać wodę -- rzekł wolno Aneeb. Na gliniastej ziemi utworzyła się mętna kałuża. -- To jest woda dla twoich żołnierzy -- zwrócił się do Christie'ego -- możecie wszyscy przyjść. Czerwonoskórzy nie wybuchnęli śmiechem. Ich uroczyste milczenie, pełne godności i wstrzemięźliwości, powiedziało młodemu Ottawie, iż słusznie zareagował na pogardliwe zachowanie się białego. Christie odwrócił się i splunął. -- Chodź, Gray -- rzekł do towarzysza. Groźba wysadzenia w powietrze blokhauzu poskutkowała i następnego poranka załoga fortu wyszła przed palisadę. Było ich dwudziestu zaledwie. Reszta zginęła, lecz i spośród tych dwu dziestu większość była rannych. Szli osmaleni prochem i dymem pożaru, podtrzymując tych, którzy upadali z wyczerpania. Po dwóch dniach walki twarze ich były zapadnięte i sczerniałe, jak gdyby przeszli długie oblężenie. Lecz w Indianach nie budzili litości. Większość czerwonoskórych patrzyła na nich obojętnie. Wychodząc z bramy, rzucali na ziemię broń i stawali obok Christie'ego, który chmur nym spojrzeniem ogarnął czerwonoskórych. -- Jest ich niewielu, Gray -- rzekł do żołnierza, który stał obok niego. -- Może reszta ukrywa się w lesie? -- To nie jest w ich zwyczaju. Znam ich dobrze. -- A jednak widzę między Ottawami starego Shingasa. Jego Delawarowie są na pewno gdzieś w pobliżu. Christie pochylił się i półgłosem, obawiając się, że jednak któryś ze sto jących bliżej Indian może go zrozumieć, zaczął mówić: -- Pozwalają nam iść do Niagara. Tylko do NLagara. Ty zaś wym kniesz się i pójdziesz do fortu Pitt. Powiesz im. Załatwią się szybko z tą garstką. -- Tak jest, sir -- odparł żołnierz. Anglicy odeszli. Nie posunęli się jednak dalej niż dwie mile, gdy oto czyli ich z wrzaskiem czerwonoskórzy. Było tam kilku Ottawów, których Christie widział koło fortu. Resztę stanowili Delawarowie o twarzach dzikszych i ciemniejszych. -- Czego chcecie? -- spytał chorąży. Żołnierze ujrzeli wokół siebie podniesione tomahawki i wymierzone lufy strzelb. -- Biali wracać! Biali wracać do fortu! -- podniosły się okrzyki. Chcąc nie chcąc Anglicy musieli zawrócić. Szli w upalnym słońcu południa, klnąc i pomstując. -- Gdzież są wasze obietnice -- z wyrzutem zwrócił się Christie, gdy stanęli przed Aneebem. -- Wiedziałem, że nie potraficie dotrzymać słowa. Pozwoliliście nam iść do Niagara, czyż nie tak? Pod tym warun kiem opuściliśmy blokhauz. Inaczej bronilibyśmy się jeszcze. -- Bylibyście tylko garścią popiołu -- spokojnie odparł Aneeb. Lecz chorąży nie zwrócił na to uwagi. -- Bronilibyśmy się jeszcze! -- wołał dalej. -- Zawierzyliśmy waszym słowom! Ale nie macie wstydu ni honoru wy... wy... czerwona hołoto! Tłumacz spojrzał na chorążego spode łba i powoli przełożył jego słowa. Aneeb potrząsnął głową. Jego podłużne, ciemne oczy nie wyrażały nic prócz obojętności, ale słowa, które wyszły z jego ust, pełne były gory czy i pogardy: -- Mówisz, że to my nie dotrzymujemy słowa. A któż posłał jednego z ludzi w stronę południowych fortów? Powinien był iść z wami na wschód. Nie możemy wam teraz ufać. Pojedziecie do wojennego obozu Pontiaka, a nie do Niagara. Mówisz, że nasze obietnice nic nie są warte. To prawda. Ale gdyby nawet tak było, czy wiesz, kto nauczył nas kpić z umów, oszukiwać i kłamać? Wy, biali! Kiedy was nie było na naszej ziemi, nie mieliśmy nawet nazwy na kłamstwo, gdyż usta czerwonoskórych umiały mówić tylko prawdę. Zabieracie nam ziemię, która daje życie. Przynosicie z sobą choroby, ból, występek. Kupcy wasi oszukują nas, żołnierze zabijają, a osadnicy mordują i ściągają skalpy nie tylko z wojowników, ale z kobiet i dzieci. Ile razy wasi biali ojcowie obiecywali nam coś w zamian za pokój, tyle razy oszukiwali nas i odpychali coraz dalej ku zachodzącemu słońcu. Milcz więc i nie mów, że nie dotrzymuje my słowa. A jeśli jeszcze raz posłyszę twą brzydką mowę, powiem wojow nikom, którym twoje włosy się spodobały, by zbliżyli się do ciebie. Rzadko zdarzało się Aneebowi przemawiać tak długo. To, co powie dział Christie'emu, były to słowa, które usłyszał w Detroit od Pontiaka, podczas pamiętnej wizyty u Gladwyna. Lecz powtarzając je zwracał się nie tylko do białego. Młody Ottawa chciał, by ci Delawarowie, którzy nie uczestniczyli w obradach nad Ecorce River i niedawno dopiero przy stąpili do konspiracji, zdali sobie sprawę, z kim i dlaczego walczą. W parę godzin potem Anglicy odpłynęli pod eskortą do Detroit. W obo zie pojawiły się pierwsze oddziały Szaunisów, które Aneeb kazał sprowa dzić znad granic osiedli, gdzie walczyły dotychczas pod wodzą Kata-hekassy. Fort Pitt wymagał zmobilizowania większych sił niż te, które dla Presąue Isle okazały się aż nadto wystarczające. Po drodze leżały jeszcze Venango i Le Boeuf. Były to jednak niewiel kie forty, na które Aneeb zamierzał uderzyć jednocześnie, rozdzieliwszy swe siły. Rozdział 15 Z pagórka, na którym siedział, spoglądał Aneeb na długi szereg wojowni ków z jelenimi czubami, wyłaniających się z lasu. W kroczącym na czele z radością poznał Kata-hekassę. Wstał. Uścisnęli sobie ręce, a młody Szaunis zaśmiał się szerokim śmiechem szczepów południa. Słońce świe ciło wprost w jego twarz, oblewając czerwonym fioletem lśniące, ciemne policzki, szerokie szczęki i muskularną szyję. Była jednak w tej dzikiej piękności powaga i harmonia różna od układnej piękności rysów białych, cywilizowanych ludzi, jak różna jest powaga i harmonia dzikiej puszczy od układności strzyżonych parków wielkomiejskich. Wszystko w nim było bliskie, pokrewne ziemi, wodzie i kniei. Nawet czerwony, farbowany czub jeleni w kruczych włosach nie zdawał się bardziej obcy niż upierze nie barwnego ptaka lub kwiat wabiący wielkie, nie mniej kolorowe od niego motyle. Zamieniwszy parę obojętnych zdań, przeszli do właściwego tematu: -- Piękne miałeś zwycięstwa -- zawołał Kata-hekassa -- ale i mnie na granicach powiodło się nie gorzej. Krew białych wsiąka w ziemię i na pełnia naszych przodków radością. Pasy nasze ciężkie są od skalpów, bo co dzień tańczyliśmy tańce zwycięstwa. Whoo!... Dobre były walki na granicach. Zapuszczaliśmy się daleko, aż do gór Tuscarora. Ostrzeliwa liśmy forty Ligonier i Bedfort. Przeszliśmy wiele mil lasami, a pożary znaczyły naszą drogę. Blade twarze uciekały przed nami do fortów. -- Czy zdobyliście któryś z nich? -- spytał cicho Aneeb. -- Nie, gdyż wiedzieli o nas i mieli się na baczności. Zresztą za mało nas było. -- Jak to? -- zdumiał się młody Ottawa. -- Mówiłeś przecież, że byli z wami Senekowie, Delawarowie i Kajugowie. -- Ale nie walczyliśmy razem. Ja, Kata-hekassa, z dwudziestoma tylko Szaunisami narobiłem więcej szkody białym w osiedlach, niż oni wszyscy razem. Zresztą trudno było dogadać się z nimi. Senekowie chcieli iść pod Presąue Isle, Kajugowie udali się nad Monongahelę po sól, reszta polowała na kupców. Aneeb nie wydawał się zachwycony sprawozdaniem przyjaciela. Zmru żył oczy, a usta jego zacisnęły się gniewnie. Towarzysz jego jakby tego nie zauważał. -- Dokonaliśmy wielu chwalebnych czynów. Moi wojownicy wycięli w pień wielkie osiedle białych w chwili, gdy modlili się w domu czarodzie ja do swego Białego Boga. Lubię zabijać, serce moje pełne jest potem krwi, oczy widzą jasno, język dobiera piękne słowa. -- Jacy wodzowie oprócz ciebie walczyli na granicach osiedli? -- Na początku był Shingas, który odszedł potem do Presąue Isle. Był Serce Żółwia i Datunda, i Anaiesekwa (Ogryzacz Kości). Wszyscy walczyli dzielnie. Serca ich są wielkie. -- Ale rozum ich jest mały -- rzekł Aneeb. Kata-hekassa spojrzał zdziwiony. -- Dlaczego tak mówisz? -- spytał. Lecz Ottawa odwrócił twarz, tak że na tle dalekiego horyzontu widać było tylko jego profil jakby z miedzi wykuty. -- Jakże możesz tak mówić o wodzach, którzy dokonali tylu wielkich czynów? Czy jesteś zazdrosny o sławę, czy też żółć poruszyła się w tobie i mówisz w gniewie? -- Mówię w gniewie -- odparł Aneeb -- ale nie mówię z zazdrości. Opowiadasz o wojnie, którą prowadzimy, jak młody chłopiec, który chełpi się rogami wapiti, a nie myśli o mięsie, które daje życie. Niemądrze prowadziliście wojnę na granicach i czyny wasze nie są chwalebne. Czy nie pamiętasz, czego uczył nas Pontiak i starzy wodzowie? Kata-hekassa nie odpowiedział. -- Uczyli nas uderzać wspólnymi siłami, zaskakiwać, zdobywać. Myśleć o wypędzeniu wroga, a nie o skalpach i rumie. Wy robiliście na odwrót i nie zdobyliście żadnego fortu. -- Ale oczyściliśmy granice i biali z osiedli poszli precz. -- Uprzedzili załogi Ligonier i Bedford! -- Rozbiliśmy faktorie, zniszczyliśmy kupców, zabraliśmy ich towary! -- A gdzież one są? Czy zgromadziliście je w jednym miejscu pod strażą, by żywić naszych wojowników? Czy też wypiliście rum i whisky, a każdy wziął sobie to, co mu się podobało? -- Kata-hekassa spojrzał z ukosa na przyjaciela. -- Gdzież są jeńcy? Gdzie zakładnicy? Jaka twoja odpowiedź? Twoja odpowiedź to skalpy wiszące u pasa! -- Czymże jest walka bez skalpów! -- warknął młody Szaunis. Na twarzy jego malowało się gniewne rozżalenie. -- Jeżeli chcecie w taki sposób wojować, niewielu znajdzie się wojowników, którzy przy was staną. Ja pozwalałem swoim ludziom robić, co im się podobało, toteż byli mężni, a serca mieli ochocze. -- Czyżbyś zapomniał o słowach proroka Delawarów, które sam przy niosłeś tamtego lata? Zapadła chwila milczenia. -- Pamiętam o nich. Ale nie należą one do wojny, tak jak deszcze wiosny nie mają nic wspólnego ze skwarem lata. Słońce zaszło za ciemne lasy i chłód szedł od jeziora. W dole, w kotli nach okrytych zaroślami wojownicy rozpalali małe ogniska, ledwie wi doczne wśród gęstej zieleni. Wzdłuż potoków wstawały mgły. Zapadł zmrok. -- Zdaje się wam, że to dawne czasy, czasy krótkich wypadów na wro ga, kiedy każdy załatwia swoje osobiste porachunki. Ale ja mówię, że jest inaczej! Przecież, pomimo że wzięliśmy bezkrwawo prawie wszystkie forty na północy i zachodzie, zapał wojenny nie osłabł. Nie możemy walczyć tylko dla łupów, a syci nie wycofamy się jak wilki do swoich leż. -- Przestań! Przestań! -- krzyknął Kata-hekassa. -- Mówisz wciąż to samo! A to, co mówisz, jest obce naszej krwi! -- Powtarzam słowa Pontiaka. Czyż nie są one jak ślad łani na śnie gu? Idę za nimi, bo chcę, żeby łowy były pomyślne. Młody Szaunis tupnął nogą. -- Zamknij usta! Gadasz jak czarownik. I któż to kiedyś nazwał cię Milczącym Kamieniem? . Aneeb zaśmiał się mimo woli. -- To prawda -- rzekł. -- Stałem się gadatliwy jak Mesaubis. Zamilkli obaj i czuli, że między nimi legły wypowiedziane słowa, któ rych żaden nie zechce ani cofnąć, ani zmienić. Ale Aneebowi nie wolno było zapominać o tym, że Kata-hekassa jest niezwykle dzielnym wojownikiem i wodzem, którego słuchają Szaunisi. Potrzebny był w walce i teraz potrzebny będzie pod Venango. W mrokach wieczoru Aneeb wyjaśnił mu swój plan zdobycia południo wych fortów. -- Potem połączymy wszystkie wojska, które są na południu i na wschodzie od jeziora Erie, i uderzymy na fort Pitt. Będzie to najtrudniej sze zadanie. Tam mają armaty i dużą załogę. Jeżeli jednak Detroit padnie, Pontiak przyjdzie nam z pomocą. Liczba jego wojowników wzrasta co dzień. -- Lecz Detroit należy wciąż do Agolaszimów -- westchnął Kata-hekassa i wzrok jego stał się ponury. Nożem uderzał raz po raz w murawę. -- Detroit! Aneeb posmutniał również. W obu godził podobny ból i upokorzenie. -- Gdzie ona jest? -- spytał jakby ze wstydem Kata-hekassa. -- U Gladwyna -- odparł spuszczając głowę Ottawa. -- Powiadają, że... widziano ją... -- zaczął znów Kata-hekassa i umilkł. Towarzysz jego skinął potakująco głową. -- Mówią nawet, że to ona uprzedziła Couylera. Ale nikt jej nie wi dział. -- Może kto inny... -- szepnął nieśmiało Szaunis. Lecz Aneeb zaśmiał się gorzko i spojrzał w twarz przyjaciela z wyra zem pewności i wstydu zarazem. W kilka dni później, osiemnastego lipca 1763 roku, Shingas poprowa dził Delawarów, a Aneeb Ottawów na położony na południu fort Le Boeuf. Chorąży Prince, dowodzący nieliczną, bo składającą się z trzynastu żołnierzy załogą, musiał być uprzedzony, gdyż Indianie zastali bramy fortu zaryglowane, a strażnice najeżone muszkietami. Tu również był pokaźny blokhauz, w którym po paru godzinach walki zamknęła się cała załoga fortu. Aneeb kazał natychmiast zrobić pod ścianami palisady wykop, w któ rym mogli chronić się wojownicy ostrzeliwujący z bliska strażnice twier dzy. Zaczęto miotać zapalające strzały i płonące kule dziegciowe. Około południa część zabudowań stanęła w ogniu. Tylko z blokhauzu padały gęste, nieprzerwane strzały. Anglicy musieli widocznie mieć amunicji pod dostatkiem. -- Whooo... -- Saggi-to zwrócił się do młodego wodza. -- Podpalamy blokhauz, a zaraz czerwone kubraki wylezą stamtąd jak szerszenie. Aneeb skinął potakująco. Czerwone i złote kule płonącego dziegciu posypały się na spadzisty dach budynku, z którego ściekać zaczęły dłu gie, ogniste łzy w smugach brudnego dymu. Tu i ówdzie pojawiły się żywsze płomienie, liżąc suche drzewo belek. Poszycie dachu zaczęło płonąć. Wewnątrz budynku wszczął się gwałtowny ruch. Niewielki widocznie zapas wody był na wyczerpaniu. Kilku żołnierzy, wyrąbujących zajęte płomieniami gonty, padło poci strzałami czerwonoskórych, staczając się z dachu na dziedziniec. Aneeb i Waus-so zasypywali ściany budowli płonącymi strzałami. Z wnętrza budynku nikt nie mógł temu przeciwdziałać, ściany płonęły więc jak pochodnie, krótkie płomienie lizały belki, które stopniowo pokry wał coraz szerszy dywan ognia. Trzask płonącego drewna, krzyki wal czących Indian, huk wystrzałów zlewały się w dziką wrzawę. Nad tym wszystkim wisiała w upalnym powietrzu coraz gęstsza chmura ciężkiego dymu. Shingas, który na widok pożaru rozpoczął już zwycięski taniec, wysu nął się spod osłony drzew i biegł w stronę palisady, ale w tej samej chwili huknął strzał. Shingas zatoczył się i upadł. Czołgał się, zostawiając za sobą smugę krwi. Aneeb skoczył i wciągnął go za pień drzewa. Ogarnął go gniew. Nabił strzelbę i wycelował w jedno z wąskich okienek, z którego, jak sowa z dziupli, wyglądała twarz na pół zakryta kolbą muszkietu. Wysunął się na parę kroków naprzód. Dwa strzały zabrzmiały równocześ nie. Twarz w oknie znikła, a Aneeb wrócił pod drzewo i oparł się o nie plecami. -- Waus-so... Saggi-to... -- skinął na towarzyszy. Podeszli spiesznie. -- Fort... -- zaczął Aneeb cichym, jakby zgaszonym głosem. -- Fort... Obaj wojownicy spojrzeli na niego zdjęci trwogą. Twarz wodza była blada, spod zaciśniętej na piersi dłoni sączyła się krew. -- Musicie... zaraz... prędzej.. Podtrzymywany przez silne ramiona Waus-so, Aneeb stał jeszcze, lecz nie mógł powiedzieć nic więcej. Zrobił niewyraźny ruch ręką, jakby zatoczyć chciał koło, potem głowa jego opadła na piersi, a ciało zwisło bezwładnie. Blokhauz palił się. W świetle zmierzchającego dnia ogień buchał wysoko, jasno i oświetlał twarze Indian zgromadzonych wokół bramy fortu. Lada chwila zapewne rozewrze się i Prince z resztą żołnierzy wyjdzie, by się poddać. Okna strzelnic dawno już były puste i tylko pło- mienie buchały wewnątrz, jak fantastyczne postacie, wiodące opętańczy taniec. Indianie czekali jednak na próżno. Zapadł w głąb dach i górne piętro, płonące belki osuwały się coraz niżej. Tuż przy ziemi, między spojeniami ścian, przeciskał się ogień i dym. Wówczas Waus-so i Saggi-to, tknięci złym przeczuciem, dostali się za tylną ścianę blokhauzu. Belki były wyrąbane. Z ogromnej dziury wydobywały się iskry i kłęby dymu. Tędy przed kilkoma może godzinami uszli Anglicy. Saggi-to przy pomniał sobie niezrozumiałe słowa Aneeba i gest jego słabnącej ręki. Jakże mogli być tak nieprzezorni i nie otoczyć całego fortu! Warowali jak stado psów przed bramą -- a zwierzyna uszła w las. W tym samym czasie, o pięćdziesiąt mil na południe, Kata-hekassa przypieczętował niezwykle krwawo, błyskawiczne zdobycie fortu Venango. Wziął go podstępem. Po prostu wszedł samotrzeć, by wypalić z dowód cą garnizonu fajkę pokoju. W pół godziny później fort już nie istniał, a większość jego skromnej załogi oddała swe skalpy na ozdobę indiań skich pasów. Podpalono budynki i palisadę, przedtem jednak wytoczono kilka beczek rumu, przy których Kata-hekassa wraz z towarzyszami spędzili wesoły wieczór. W dwa dni potem wojownicy spod Le Boeuf połączyli się z nimi. Twa rze ich jednak były ponure. -- Zwycięstwo? -- pytał Kata-hekassa, spoglądając na Ottawów i Delawarów. -- Zwycięstwo -- odparł niepewnie Ka-kaik. -- Zwycięstwo -- powtórzył słabym głosem niesiony przez swych wojowników Shingas. -- Gdzie Aneeb? -- żywo zapytał młody Szaunis. -- Nie ma go między nami -- wyjaśnił Ka-kaik. -- Gdy wrócił do przytomności, kazał położyć się w kanu i wieźć pod Detroit. Ale niewiele w nim krwi pozostało. Indianie schodzili z zalesionych pagórków ku rzece, która płynęła w parowie. -- Ciężką otrzymał ranę -- wyjaśnił Ka-kaik. -- Może już przestał żyć. -- Któż z nim pojechał? -- Waus-so i Saggi-to. -- W taki skwar źle się goją rany -- jęknął stary Shingas. Skwar był rzeczywiście wielki. Bezchmurna, ciemna kopuła błękitu dyszała żarem, choć był wczesny ranek. Czerwonoskórzy mieli teraz przed sobą około sześćdziesięciu mil drogi wodnej, w dół rzeki Allegeny, do fortu Pitt -- ostatniego na południu. Wyposażony był w armaty i posiadał liczną załogę, lecz Indianie mieli za sobą tyle zwycięstw, że możliwości swoje uważali za niewyczerpane. I Kata-hekassa, mimo iż żal mu było przyjaciela oraz rannego Shingasa, myślał z pewną satysfakcją o tym, że to on dokona chwalebnego czynu -- zdobędzie fort Pitt. Rozdział 16 Waus-so i Saggi-to wieźli przez bezbrzeżne wody jeziora Erie rannego wodza, leżącego nieruchomo na dnie kanu. Niewiele mieli nadziei, że dojedzie żywy do domu. Odzyskał wprawdzie przytomność, lecz leżał bezwładny, patrząc godzinami w niebo, po którym snuły się powoli lekkie, skłębione obłoki, zwiastujące długotrwałą pogodę. -- Będziemy musieli jechać nocą -- rzekł Saggi-to -- inaczej słońce wyssie z niego wszystkie siły. -- Niewiele ich ma -- mruknął Waus-so, spoglądając na ściągnięte cierpieniem rysy Aneeba. Przybyli do brzegu. Nie wyciągając rannego z wygodnej kolebki, jaką usłali mu ze skór niedźwiedzich, odwróconych futrem do wewnątrz, by go zanadto nie grzały, umieścili kanu w cieniu klonów, przez które przesiewało się jaskrawe popołudniowe słońce. W smugach światła tań czyły roje muszek, a gdzieś w koronach kwitnących jeszcze drzew brzę czały dzikie pszczoły i trzmiele. Aneeb patrzył na to wszystko i chciał odetchnąć głębiej, lecz ból w pier siach nie pozwolił mu na to. Przymrużył więc powieki i cicho szepnął: -- Pić... Natychmiast przysunął się Waus-so, trzymając w swych wielkich rę kach tykwę pełną chłodnej wody. Delikatnie, jak matka, uniósł głowę chorego. Aneeb'pił długo i chciwie. Wreszcie, gdy Waus-so ułożył mu głowę na posłaniu, zapadł w długi sen. Cisza płynąca od wody, łagodne kołysanie kanu, tak bliskie i kojące dla każdego Indianina znad jezior, żywiczne tchnienie lasów prześwietlo nych słońcem i młody organizm -- wszystko to zrobiło swoje. Aneeb powoli, bardzo powoli wyłaniał się z głębi słabości na powierzchnię życia. Spał długo, a gdy się obudził, zamiast zieleni słonecznych liści ujrzał rozgwieżdżone niebo. Usłyszał plusk wioseł i dostrzegł przed sobą rytmi cznie pochylający się grzbiet Waus-so i jego czub z orlich piór na tle ciemnego nieba. Ostry zapach dymu dotarł do jego nozdrzy -- to Saggi-to palił fajkę. -- Gdzie jesteśmy? -- spytał. Waus-so odwrócił się. -- Obudził się -- powiedział z zadowoleniem. -- Jesteśmy przy północnym brzegu naszego jeziora. Przepływamy niedaleko Długiego Półwyspu -- rzekł Saggi-to swym świszczącym szep tem. -- Dlaczego jedziemy nocą? -- We dnie spaliłoby cię słońce -- odparł Saggi-to. -- Czarownik Delawarów, który ci ranę opatrzył, nakazał, byś milczał przez dziesięć dni. Dziś jest szósty dzień. Nie mów za wiele. -- Dobrze -- zgodził się ranny -- powiedzcie tylko... Le Boeuf?... Venango?... Mówcie!... Zaczęli mu więc opowiadać, jak rozegrały się wypadki od chwili, gdy padł ranny pod palisadami Le Boeuf. Ale szło im to jakoś nieskładnie. Nie chcieli, by dowiedział się już teraz o tym, że załoga z fortu wymknęła się z powodu ich nierozwagi. Przyjdzie na to czas później, myśleli, kiedy ranny wróci zupełnie do zdrowia. Aneeb snadź coś przeczuwał, gdyż nalegał niecierpliwie: -- Dalej... mówcie dalej... -- Nie mów tak dużo, bracie, krew rzuci ci się ustami. -- Lepiej, żebyś się przespał teraz -- mruknął Waus-so. -- Jutro będziesz silniejszy, to reszty się dowiesz. Nagle Saggi-to umilkł. -- Co tam? -- spytał Aneeb. -- Ogniska... -- szepnął Saggi-to. Waus-so cmoknął cicho i przestał wiosłować. -- Jedno... dwa... trzy ogniska. Małe ogniska. -- Podjedźmy bliżej -- szepnął Aneeb. Przybliżyli się ostrożnie do brzegu. Wiosła bezgłośnie zanurzały się w wodę. -- Widzę trzy ciężkie łodzie... -- powiedział Waus-so. -- Transport -- szepnął Aneeb patrząc w gwiazdy. Płynęli niedaleko brzegu. O jakieś trzysta kroków od obozowiska bia łych przybili, Saggi-to wyskoczył i znikł w zaroślach. Po chwili pojawił się znowu cicho i niespodziewanie jak duch. -- Trzy ciężkie barki. Dwie naładowane bronią i prochem, trzecia żywnością. Trzydziestu, a może więcej wojowników strzeże łodzi. Zapanowało milczenie. Pogrążeni byli w zupełnej ciemności pod gałę ziami drzew. Po chwili Waus-so spytał: -- Co robimy? Zaczęli radzić. Zastanawiali się rozważnie, co czynić dalej. Trzydziestu żołnierzy to za wiele nawet na takich wojowników, jak Waus-so i chytry Saggi-to. Ponadto mają przecież pod opieką rannego. Dokąd zdąża ten transport? Może wiezie broń i żywność do Pitt? -- Trzeba zatopić te lodzie -- powiedział młody wódz. Lecz Waus-so pokręcił niechętnie głową. Tyle dobrych strzelb, pro chu i ołowiu ma spocząć na dnie jeziora? Takie bogactwo w czasie wojny? I znowu, pochyliwszy ku sobie głowy, ciągnęli narady. Aneeb wypytał dokładnie o stanowiska łodzi, o odległość od obozu. Ranny ożywił się.: Omówili szczegółowo plan działania. Wtedy ostrożnie ręce towarzyszy ujęły wodza razem z miękką futrzaną pościelą i ułożyły go na trawie. Oni sami zaś wsiadłszy w kanu popłynęli, zanurzając cicho wiosła w czar ną wodę. Noc była bezksiężycowa. Posuwali się w ciemnościach jak du chy i tylko fala za rufą łódki wydawała tajemnicze, cichutkie cmokania. Odpłynęli daleko od brzegu, by od strony wody obejrzeć teren działania. Brzeg cofał się tu, tworząc rodzaj zatoki. Na wysuniętym w jezioro przy lądku Anglicy rozbili obóz. Ogniska płonęły krótkim, przyczajonym blaskiem. Był to widocznie już żar tylko, do którego dorzucono trochę suchych gałęzi. Z daleka rysowały się na jego tle prawie nieruchome sylwetki głów i ramion siedzących wokół żołnierzy. Przy brzegu kołysały się cienie szerokich łodzi. Było ich trzy. Przy. każdej stał strażnik. -- Patrz! -- rzucił nagle Saggi-to. -- Czwarta łódź... Nie zauważyli jej przedtem. Stała tuż przy ostatniej, z prawej strony. Niewielka, ukryta w cieniu wysokiej burty. Zostawili kanu w szuwarach i zanurzyli się w letnią wodę, wygrzaną słońcem dnia. ,,Ciepła jak polewka z kukurydzy" -- pomyślał Waus-so. Podpłynęli powoli tuż pod łodzie od strony jeziora, posuwając się pod wodą, a wynurzając tylko usta dla zaczerpnięcia oddechu. -- Pusta... hm... -- Saggi-to zajrzał do małej łodzi. -- Musiała wi docznie służyć konwojującym transport strzelcom. Młody wojownik podpłynął pod sam brzeg, ukrył się w cieniu łodzi i przyczaił. Waus-so uczynił to samo przy ostatniej z lewej strony. Z dale ka słychać było gwar przyciszonych rozmów. Strzelcy oparci na muszkie tach patrzyli w noc. Rozległ się nagle cichy, cichutki głos, jakby płacz, jakby skowyt małego zwierzątka. Dolatywał od wody, z głębokiego cienia przy małej łodzi. ,,Co to tak skomli? -- pomyślał wartownik stojący najbliżej. Nastawił ucha. Skowyt rozległ się znowu, żałosny, ledwie dosłyszalny. -- Czyżby szczenię wilcze dostało się do wody? A może młoda wydra?" Najwyraźniej coś zachlupotało i zapłakało znowu. Zaciekawiony żołnierz zbliżył się ostrożnie i pochylił nad wodą. Zszedł jeszcze niżej i zajrzał pod łódź. Nagle legł miękko na ziemi, nogi jego zanurzyły się w wodzie. Pozostał tak cichy, pogrążony w mroku. Oderwał się od niego smukły cień, jak gdyby żołnierz rozdwoił się nagle, i wśliznął się bezgłośnie w ciemną topiel jeziora. Po chwili cień ów wychylił się przy drugiej łodzi. Cal za calem posuwał się w stronę brzegu. Przy ostatniej łodzi czołgał się drugi cień. Indianie jednocześnie przystanęli, jednocześnie skoczyli na obu wartowników. Zwarli się z nimi, a raczej uderzyli na nich nie czyniąc najmniejszego ha łasu. Trzymając ich pod ramiona podciągnęli żołnierzy ku łodziom, opar li o wystające ponad brzeg dzioby. Przerzucone przez nie trupy z daleka robić mogły wrażenie żywych ludzi. W każdym razie czerwone ich mun dury widoczne były dla siedzących przy ogniskach Anglików. Indianie znikli znów w wodzie, płynęli przy pustej łódce. Powoli, nie zmiernie cicho wśliznął się Saggi-to na sąsiednie czółno. Znajdowały się tu długie worki skórzane ze strzelbami. Podawał je towarzyszowi, który umieszczał ładunek na dnie małej łodzi. Przyszła kolej na skrzynie z pro chem i ołowiem. Tu sprawa przedstawiała się nie tak łatwo. Trzeba je było przenosić ze środkowej łodzi. W ostatniej była żywność. Po odebra niu ciężaru Wausrso musiał posuwać się prawie całkowicie zanurzony w wodzie, a jednocześnie starać się nie zamoczyć skrzyń. Saggi-to zaś, czołgając się po rzeczach leżących na dnie łodzi, musiał manipulować jak najciszej niezręcznymi, ciężkimi pakunkami. Nagle obaj zmartwieli. Ciężka skrzynia, którą Saggi-to przesunął za wcześnie na brzeg łodzi, straciła równowagę i nim Waus-so zdążył ją uchwycić, plusnęła ciężko do wody. Obaj wojownicy spojrzeli w stronę ogniska. Podniosło się tam kilku Anglików i zdawało się przez chwilę, że idą w stronę wody. Ale usiedli znów spokojnie. Czyż to możliwe, że nie usłyszeli plusku, który naszym bohaterom zdał się głośniejszy od wybuchu beczki prochu? Ochłonąwszy zabrali się znowu do roboty. Jeszcze jedna skrzynia i jeszcze jedna. No, już dosyć. Mała łódź nie uniesie więcej. Teraz trzeba zatopić resztę skarbów, które się mogą jesz cze kiedyś przydać. Ostrożnie Waus-so spycha skrzynie do wody, tam gdzie jest nieco głębsza i pokryta wodorostami. Pot zalewa twarz i cienkimi strużkami ścieka wzdłuż szyi. Waus-so czuje ból w nogach i kostkach. Zapewne wielkie czarne pijawki przyssa ły się i ciągną krew. Wreszcie koniec. Resztę trzeba zostawić na podpale nie łodzi. Ale wojownik spogląda z żalem ku łodzi z żywnością. ,,Choćby jedną baryłeczkę! -- myśli. -- Jedną maluchną baryłeczkę..." Składa ją pieczołowicie w małym czółnie i odcina linę. Odciąga łódkę od brzegu. Saggi-to podaje mu ramię, Waus-so wskakuje do czółna. Od pycha je długim wiosłem. Odpływa w mrok. Znika. Reszta należy do Saggi-to. Trzeba dobrać się do jednej ze skrzyń, przedziurawić ją i rozsypać wszędzie trochę miałkiego prochu. Pakuł na szczęście jest pod dostatkiem na dnie środkowej łodzi. Wszystkie te zabiegi wymagają sporo czasu. Saggi-to siedzi skurczony i dłubie nożem w skrzynce. Zdaje mu się pomimo przysłowiowej cierpliwości indiańskiej, że trwa to całą wieczność. Wreszcie czuje śliską powierzchnię skórzanego worka. Rozcina go. Sypie się szeroką strugą proch... Ze skrzesaniem ognia sprawa jest jeszcze gorsza. Po pierwsze wydaje się, że uderzenie krzemienia o stal sprawia piekielny hałas, po drugie -- trzeba nieustannie obserwować brzeg, każdej chwili może ktoś nadejść. Pakuły posypane prochem powinny zająć się natychmiast. Lecz Saggi-to nie jest pewny, czy łodzie zapalą się tak łatwo, jak przypuszczał, czy zdąży kolejno rozniecić płomień w każdej z nich i ujść przed ogniem? A może proch wypali się, a wilgotne drzewo stawiać będzie opór? Młody wojownik, schylony nisko nad wodą, krzesze ogień, rzucając szybkie, ukradkowe spojrzenia w stronę lądu. Pakuły zaczynają się tlić. Szybko! Szybko! Trzeba je rzucić na wszy stkie trzy łodzie równocześnie. W tej chwili kupki rozrzuconego prochu na środkowej łodzi zapalają się z sykiem. Saggi-to daje nura do wody. Płynie z otwartymi oczami i widzi, jak czarna głębia jeziora rozświetla się białą, błękitnobiałą jasnością, która budzi ryby pierzchające jak zjawy, i wydobywa ogromne, rozchwiane cienie na nierównym dnie. Jeszcze dwa razy wybuchają ciemności oślepiającą bielą. Drga, kołysze się masS wody, którą przecina smukłe ciało pływaka. Saggi-to podpływa do brzegu,' dopada kanu i wciąga je w gęstwinę. Nie może teraz ryzykować podróży po jasno oświetlonej wodzie. Przedzierając się przez gałęzie słyszy krzy ki i tumult w obozie. Lecz nie widzi tego, co się tam dzieje. Jeszcze czas pewien błyska poprzez liście białe światło pożaru tak jasno, że ptaki w gęstwinie poczynają ćwierkać, zmamione sztucznym blaskiem słonecz nym. Potem wszystko gaśnie i ciemność staje się jeszcze bardziej nieprze nikniona niż wprzódy. Saggi-to zszedł znów nad ciemną wodę. Okrążył powoli zatokę. Zbliżył się nawet do brzegu. Wygaszono ogniska. Obóz pogrążony był w ciszy. Przyczajony. Indianin nie mógł jednak oprzeć się pokusie podpłynięcia do łodzi. Zostawił kanu w krzakach i znów zanurzył się w czarną toń. Podpłynął pod sam brzeg. Widzi: na piasku leżą wartownicy, na wodzie kołysze się jedna łódź, dwie pozostałe pogrążyły się w jeziorze. Proch musiał się dobrze wypalić. Lecz ta, co utrzymuje się jeszcze na powierzchni, ma cały bok wyżarły ogniem, przy najlżejszym obciążeniu zatonie. Indianin śmieje się bezgłośnie. Bliżej niż na rzut włócznią stoją uzbro jeni Anglicy, wielu uzbrojonych żołnierzy, a on wie, że jest bezpieczny, że dla nich jest niewidzialny i nieuchwytny w czarnej wodzie, która jest jego drugim żywiołem, sprzymierzeńcem z puszczą i nocą, z dziką nieujarzmioną przyrodą. · Jednakże trzeba się śpieszyć. Noc upływa, a pod jej osłoną mają do przebycia długą drogę. Gdy kanu Saggi-to przybyło poniżej miejsca, gdzie wyciągnięty na skó rach niedźwiedzich leżał Aneeb, łódka załadowana bronią i amunicją już się tam znajdowała. Zaledwie młody wojownik zdał sprawę ze wszyst kiego, co widział i czego dokonał, trzeba było jak najszybciej wybierać się w drogę, korzystając z krótkotrwałych ciemności letniej nocy. Ułożyli rannego w kanu, które miało łódź holować, i ruszyli. Nię posu wali się prędko, tym bardziej że zboczyć musieli ze swego szlaku, okrą żając brzeg z daleka. Czuli się jednak zadowoleni i dumni z dokonanego czynu. A Aneeb doznawał wrażenia, że zniszczenie nieprzyjacielskich lodzi i zdobycie amunicji lepiej podziałało na jego ranę niż wszystkie maści delawarskich czarowników. Rozdział 17 Położenie angielskiego dowództwa stawało się z dnia na dzień trudniejsze, szczególnie od czasu gdy wiosenne dostawy wiezione przez kapitana Couylera wpadły w ręce Indian. Wojownicy Pontiaka zdobywali forty jeden po drugim, a napór na osiedla graniczne wciąż wzrastał. Po zdobyciu Presąue Isle, Venango i Le Boeuf, coraz dalej ku wscho dowi, na granice Marylandu, Pensylwanii i Wirginii, od Susąuehanny i Kanawhy wdzierały się coraz potężniejsze, coraz liczniejsze oddziały, które pustoszyły kraj, paląc osiedla, fermy i napadając na forty. W tej sytuacji Detroit, jedyny bastion na zachodzie, musiał być za wszelką cenę utrzymany. Wiązał on przeszło tysięczną armię Pontiaka, która zwolnio na spod Detroit, w razie jego upadku wsparłaby w krótkim czasie wojow ników oblegających fort Pitt i zasiliła watahy nadgraniczne. Byłoby to katastrofą. Należało czym prędzej wystawić nowe armie. Jedna pod dowództwem pułkownika Bouąueta, miała iść na odsiecz fortowi Pitt, druga, jako posiłkowa, dla podtrzymania majora Gladwyna. Jak przedstawiała się sytuacja w Detroit, Amherst wiedział dobrze. Nieraz już od początku oblężenia docierały do niego listy przewożone przez Ais, która stała się stałym łącznikiem między Gladwynem a dowódz twem armii królewskiej. Ostatnia jednak wiadomość, którą dziewczyna przywiozła, była tak niepokojąca, że Amherst postanowił działać natych miast. W połowie lipca przypłynęły z Niagara dwa transporty. Jeden, niewiel ki, bo zaledwie cztery łodzie liczący -- miał starać się nawiązać kontakt z fortem Pitt lub w razie trudności czekać i połączyć się z armią pułkow nika Bouąueta, drugi, pod dowództwem kapitana Dalzella, wiózł do De troit dwustu osiemdziesięciu żołnierzy, armatki, spore zapasy amunicji i żywności w dwudziestu dwóch ciężkich barkach. Szlak pierwszego transportu przeciął się ze szlakiem małego kanu, wiozącego dwu wojow ników Ottawa, i transport uległ zagładzie. Dalzell jednak płynął bez prze szkód, dotarł do opustoszałego fortu Presgue Isle i z niemałym zdumie- niem i przerażeniem obejrzał podkop Aneeba pod fort i blokhauz. Po kilku dniach odkrył spalony fort Sandusky. Uniósł się gniewem. Spalił w okolicy pustą wioskę Wajandotów i zniszczył ich pola kukurydzy. Po tym zwycięstwie Dalzell zwrócił czółna na północ, kierując się ku Detroit. Ranek 29 lipca wstał w gęstej mgle. Gdy rozwidniło się, barki były już o kilkaset metrów od wodnej bramy fortu. Okrzyki alarmu za późno po derwały Wajandotów i Pottowatomich. I choć natychmiast rzucili się do ataku, zdołali tylko wymienić serię strzałów, zabić paru żołnierzy i zobaczyć, jak łodzie najeżone lufami karabinów i armat przybijają do przystani, witane okrzykami radości przez załogę Detroit. Nareszcie przybyły posiłki, broń, amunicja i żywność! Gladwyn nie po siadał się z radości. Niebawem jednak radość ta przygasła nieco wobec zachowania się kapitana Dalzella. Zażądał on natychmiastowego zwoła nia rady wojennej, na której poddał ostrej krytyce dotychczasowe, zda niem jego, nieudolne dowództwo fortu. Mimo że nie orientował się do kładnie w sytuacji, pomimo sprzeciwów i wyjaśnień Gladwyna, przedsta wiającego mu faktyczny stan rzeczy, przeforsował plan ekspedycji, która miała zniszczyć główny trzon sił Pontiaka. W wyprawie tej miał wziąć udział oddział przez niego przywieziony i rangersi* majora Rogersa. Zaczęto niezwłoczne przygotowania, bo Dalzell kładł nacisk na szyb kość akcji, ażeby wykluczyć możliwość uprzedzenia ich zamiarów przez Pontiaka. W kuźni Francuza Campeau, położonej po zewnętrznej stronie pali sady, płonął ogień: Wyraźnie rysowała się na tle oświetlonego wnętrza sylwetka Indianina siedzącego na progu. Trzymał w ręku tykwę i od czasu do czasu podnosił ją do ust. Potężne uderzenia młota, które wstrząsały kuźnią, urwały się nagle. -- Przestań pić, Pesawe -- odezwał się z wnętrza kuźni niski głos. -- Siedzisz tu od zachodu słońca i nic innego nie robisz! Indianin śmiał się, nie odrywając tykwy od ust. -- Czy potrafisz cokolwiek powtórzyć? -- ciągnął dalej głos, zniżając się prawie do szeptu. -- Czy zapamiętałeś wszystko? Pesawe przestał pić i podniósł oczy na kowala. -- Wszystko -- powiedział -- a nawet więcej. Campeau przysiadł za nim w cieniu. -- Najważniejsze jest to, że nie pójdą żołnierze Gladwyna, tylko ci nowi. Nie znają terenu. Rozumiesz? Poprowadzi ich oprócz Dalzella trzech oficerów. Wszyscy są tu po raz pierwszy. -- Durnie ;-- odpowiedział ziewając Indianin. -- Powtórzysz wszystko dokładnie. Dwustu pięćdziesięciu żołnierzy ma wyjść nocą z fortu. Będzie wśród nich dwudziestu rangersów majora Rogersa. Ci są najgroźniejsi. -- Mówiłeś już... -- rzekł Pesawe. -- Chcę, żebyś zapamiętał. Nie rozumiem zresztą, dlaczego ciebie tu przysłano. Indianin podniósł znów tykwę do ust i przechylił ją. -- Pusta -- powiedział ze złością. -- Na szczęście. To chyba już trzecia tego wieczoru. Campeau wyszedł przed próg i rozejrzał się. Było już ciemno, tylko po drugiej stronie rzeki płonęły ogniska obozu Pontiaka. Campeau był jednym z francuskich osadników, których nie tylko nie zaatakowano podczas pierwszych dni walk, ale którym pozwolono pozo stać w domu pod fortem. Ottawowie wiedzieli zresztą, że Kanadyjczyk jest po ich stronie. Mieli do niego zaufanie, a oprócz tego potrzebna im była jego zręczność i wiedza. Był jedynym kowalem w okolicy. Żona Indianka i dzieci zostały w forcie, ponieważ znajdowały się tam w chwili rozpoczęcia działań wojennych. ···!·· -- Skąd o tym wszystkim wiesz?.---zapytał nagle Pesawe, spoglądając z dołu na potężną postać kowala. Campeau roześmiał się. Zza pazuchy skórzanego kaftana wyjął nie wielką strzałę, owiniętą paskiem cienkiej skóry. Peoria spojrzał w kierunku fortu. -- Stamtąd? -- spytał. -- Wampum przefrunął nad palisadą. To dzieciaki -- zaśmiał się kowal. -- Same zresztą nie wiedziały, co mi posyłają. Ale ona dobrze rozumie, co trzeba robić. Ona, moja squaw*, jest mądra. Chodziliśmy razem do szkoły misyjnej. Wiedziała, że nie ma czasu do stracenia, że jutro o północy Dalzełl chce zaatakować. Wydaje mu się pewnie, że Pon- tiak da się przyłapać jak kaczka w gnieździe. Dalzell pokłócił się z Gladwynem. Gladwyn odradzał wyprawę -- uważa przysłanie posiłków za wystarczający sukces. -- Jednak Pottowatomi ustrzelili ich sporo wczoraj rano. -- Piętnastu czy dwudziestu najwyżej. Gdyby nie mgła, nie udałoby im się wprowadzić czółen do fortu. Teraz Gladwyn ma amunicji, żywnoś ci i wszystkiego pod dostatkiem. -- Pierwszy raz im się udało. -- Pierwszy raz. Dotychczas wszystkie transporty przechodziły w wa sze ręce. Pontiak jest mądry. -- Mądry... -- powtórzył Pesawe wzruszając ramionami. Milczeli przez dłuższą chwilę. -- Idź już -- rzekł wreszcie Campeau. -- I pamiętaj: jutro, północ, wschodnia brama. Dwustu pięćdziesięciu żołnierzy. Powtórz Pontiakowi wszystko, co słyszałeś. Pesawe wstał. Kowal spoglądał za nim, póki nie znikł w ciemnościach. Lecz nie tylko Campeau śledził odchodzącego Indianina. W cieniu kuźni przystanęła nieruchoma postać: Net-no-kwa. Czekała, aż Peoria ją wyminie. Nie mogła dostrzec, kto to jest, i chciała odczekać, żeby prze szedł. Lecz ze zdziwieniem spostrzegła, że Indianin zboczył nagle, obej rzał się ostrożnie na kuźnię i okrążając ją, zaczął iść w kierunku fortu. Wydało jej się to podejrzane. Wiedziała przecież, że to czerwonoskóry. Dlaczego więc, zamiast wracać do obozu, szedł w stronę fortu? Skradając się poszła za nim. Dogoniła go. Poznała, gdy się obejrzał. -- Pesawe! -- zawołała. -- Dokąd idziesz? Przyszło jej na myśl, że jak zwykle jest pijany i zabłądził. -- Pesawe, nie tędy. Przystanął. Słyszała, że dyszał szybko, jakby się przestraszył. Odwró cił się. Przyskoczył do niej. -- Ty suko! -- syczał przez zaciśnięte zęby. -- Węszysz, szpiegujesz... -- Pesawe! Rzucił się nagle, chwycił ją za gardło. Uczuła drapieżny, szaleńczy ucisk rąk, paznokcie Peorii worały się w jej skórę. Zaczęła tracić oddech. Z całej siły odepchnęła go od siebie, lecz doskoczył do niej znów. Szamo tali się. Jego oddech był cuchnący, ciało śliskie od potu. Uderzyła go w twarz zaciśniętą pięścią. I raz jeszcze. Była silna jak mężczyzna. Tylko w pierwszej chwili udało mu się ją zaskoczyć. Uczuła, jak się zachwiał. Padli na ziemię. Teraz ona chwyciła go za gardło, tłukła jego głową o ziemię całą mocą młodych ramion, aż osłabł i stał się bezwolny. Stała nad nim przez chwilę, dysząc ciężko. Pochyliła się, chwyciła go za długie, związane w czub włosy i pociągnęła za sobą w stronę kuźni. Gdy w jakiś czas potem wróciła do wigwamu ojca, Datunda rzekł: -- Widzę, że zapomniałaś o grotach do oszczepów. Net-no-kwa roześmiała się. -- Tak, zostawiłam je w kuźni. Ojciec patrzył zdziwiony. -- W kuźni leży także Pesawe. Związałam go dobrze. Poślij, ojcze, po niego dwu wojowników. Niech baczą mimo wszystko, by nie uciekł. -- Pesawe... -- powtórzył Datunda. Nie pytał o nic więcej. Wystar czyły mu słowa córki. -- Chodźmy teraz do Pontiaka -- rzekła jeszcze. -- Przyniosłam ważne wieści. Bardzo ważne wieści. Była pierwsza po północy, gdy obracając się cicho na świeżo naoliwio nych zawiasach otworzyła się brama fortu. Dalzell i Rogers wysunęli się pierwsi w parną, ciemną, bezgwiezdną noc, którą nagle przeszył posępny krzyk sowy. Major Rogers podniósł głowę. Pohukiwanie nocnych ptaków rozle gało się coraz dalej. -- Drogo nas to może kosztować... -- mruknął stary żołnierz. -- Nie jestem przesądny -- odparł Dalzell, który nie zrozumiał, co major miał na myśli. Rogers jednak wiedział aż nazbyt dobrze: to zwiadowcy Pontiaka sygnalizowali, że Anglicy wychodzą z fortu. Obaj oficerowie posuwali się na czele oddziału, który stopniowo zagłę biał się w mrok między rzeką a ogrodami osadników kanadyjskich. Rów nolegle z oddziałem przemykali wśród drzew czarno pomalowani wojow nicy Pontiaka. Po rzece płynęły z wolna barki uzbrojone w armatki, go towe w każdej chwili do współdziałania z szeregami piechoty. Psy, roz budzone marszem żołnierzy, poszczekiwały, a dalej od fortu kwiliły sowy. Nasłuchując dźwięków nocy Pontiak śledził, jak posuwają się ludzie Dalzella. Szli długą kolumną wzdłuż osiedli kanadyjskich. Przednią straż, liczą cą dwudziestu pięciu żołnierzy, prowadził porucznik Brown, głównymi siłami dowodził kapitan Gray, Grant zaś stał na czele straży tylnej. Kapi tan Dalzell, dowodzący całością, wyobrażał sobie sprawę dość prosto: oto po mniej więcej godzinie marszu dojdą do obozu Pontiaka, otoczą go półkolem. Kilka salw z muszkietów i atak na bagnety dokona reszty. Obecnie mieli przed sobą dwumilową drogę wśród zupełnych ciemnoś ci aż do mostu na Potoku Przodków, za którym dalej na północ leżał obóz Pontiaka. Potok płynął głębokim parowem. Wiodła doń droga skręcająca na północ pod wysokim zboczem, na którego szczycie leżały ścięte przez francuskich Kanadyjczyków pnie. Pontiak kazał z nich zbudować barykady, za osłoną których przycza ili się wojownicy z nabitymi strzelbami. Ciemno było, lecz z góry, na tle jaśniejszej smugi potoku, most rysował się wyraźnie. Pontiak patrzył nań oparty o potężny pień buka. Wódz, jak wszyscy wojownicy, którzy brali udział w dzisiejszej zasadzce, pomalowany był na czarno. Stał niewidzial ny, więc gdy zwracał się do nich, zdawało się, że to drzewo przemawia ludzkim głosem. -- Zbliżają się -- rzekł słuchając naszczekiwania psów i płaczu pta ków nocnych. Przednia straż Agolaszimów weszła na most. Już wkrótce Takee i Datunda po tamtej stronie rzeki otworzą ogień. -- Zaczynać? -- zapytał przyciszony głos w ciemności. Pontiak przysiadł ukryty w krzakach, gdyż głos jego doszedł z dołu, jakby z ziemi: -- Rzekłeś! W zaroślach przyrzecznych zakwiliła sowa, a równocześnie rozległ się dziki, przenikliwy okrzyk wojenny. Była w nim groźba, nienawiść i żądna krwi wściekłość. Nie przebrzmiał jeszcze, gdy z ukrytych w gęst winie strzelb błysnął ogień i lunął grad kul w stłoczonych na wąziutkim moście żołnierzy. Z dołu odpowiedziała bezładna strzelanina, pomieszana z okrzykami bólu i wściekłości. Białych otaczały ciemności, wrogi gąszcz leśny, niezna ne, porosłe krzakami osypiska. Orientowali się jedynie po huku i błysku muszkietów. Czerwonoskórzy zaś strzelali teraz zewsząd -- z góry, z do łu, z sadów i dachów osadniczych domków. Żołnierze zaczęli się cofać. Prawie połowa czołówki Browna padła na krwawym moście, który w ciemnościach nocy stanowił doskonały cel. Lecz Dalzell nie dał za wygraną. Podciągnął naprzód siły główne i wraz z nimi sforsował most. Kule padały gęsto. Choć nieprzyjaciel ata kował z bliska, jednak nie było go widać i to właśnie najbardziej przera- żało Anglików. Zdawało im się po prostu, że to nie ludzie, lecz złe duchy otaczają ich, niosąc zewsząd śmierć. Słyszeli ciągle ochrypłe, gardłowe głosy, a nie widzieli nikogo. Niejeden, wlepiając oczy w ciemność, dozna wał nagle olśnienia -- porażał go grom wystrzału. Niektórzy starali się ukryć pod mostem lub niebacznie cisnęli się za osłonę zarośli, prosto w ręce czerwonoskórych. Wśród tej paniki i tumultu nagle nastąpiła cisza. Umilkły strzały i dzi kie wrzaski czerwonych wojowników. Dalzeil nie zastanowił się nad tym, nie usiłował zrozumieć. Korzystał po prostu z sytuacji i parł naprzód. Poskoczył z żołnierzami na drogę pod mostem. Była wolna. Anglicy po suwali się naprzód ogarnięci uczuciem, że koszmarny napad w ciemnoś ciach był snem. Przebijano się mozolnie przez ciężkie od rosy zarośla i sady. -- Naprzód! Naprzód! -- wołał Dalzeil, skupiając wokół siebie całą kolumnę na drodze nad potokiem. Nagle usłyszał za sobą zdyszany głos Rogersa: -- To szaleństwo, kapitanie! Wpadliśmy w zasadzkę! Do fortu, z pow rotem do fortu! Trzeba zarządzić odwrót! Nie zwracając na to uwagi, Dalzeil gnał żołnierzy dalej. -- Na Boga, nie tym wąwozem! -- wołał Rogers. -- Skręćmy na po łudnie, może zdążymy! W tym momencie daleko za nimi, od strony fortu, rozbrzmiały strzały i podniosły się okrzyki. To Pontiak rzucił rezerwy do ataku, by odciąć odwrót Anglikom. Równocześnie ożyły zarośla, rozbłysły ogniem salw. Rogers skoczył ku ludziom. Nie zważając na Dalzella zawrócił i w ciemnościach, na oślep, wśród wrzasku i strzelaniny usiłował się przebić do brzegu rzeki. W nieustannym ogniu zaczął się odwrót. Dalzeil, ranny dwukrotnie, mimo utraty krwi starał się przekrzyczeć piekielną wrzawę i zebrać ja koś swych ludzi. -- Ognia! Ognia! -- wołał z rozpaczą, wiedząc, że jeśli przyjdzie do walki wręcz, będą zgubieni. W ciemnościach drgających od wystrzałów, pełnych gęstego dymu, zdawało się, że czerwonoskórzy dwoją się i troją, że nieskończona ilość czarnych, prawie niewidocznych postaci zaludnia gęste osady, zarośla i pola kukurydzy. Łącznicy Pontiaka przemykali niczym duchy ciemności, roznosząc rozkazy od oddziału do oddziału. To tu, to tam, milkły nagle strzały, by zaskoczyć białych na zupełnie innym odcinku, i żołnierze miotali się w panice, nie wiedząc, dokąd uciekać, wpadając na zabitych i rannych, których było coraz więcej. Rozpaczliwie posuwali się drogą powrotną ku fortowi. Lecz tu wyrosła nagle zapora nie do przebycia: dom kowala Campeau. Stał obok drogi, przy której z obu stron ciągnęły się zarośla i sady zaludnione obecnie niewidzialnymi wojownikami. Dom, zbudowany z mocnych bierwion, najeżony był lufami strzelb. Z tyłu nacierał Pontiak ze swoimi wojownikami. Aż tutaj słychać było jego głos, grzmiący jak ryk niedźwiedzia. Szedł wyśpiewując dziką pieśń, krzycząc i strzelając. Potem milkł nagle, znikał w gąszczu, by z bliska rzucić się, skoczyć, uderzyć nożem łub tomahawkiem. Gdzież jest głos bladej twarzy, rzucający bojowe rozkazy? Trzeba temu położyć kres. Pontiak przemknął w stronę, skąd słychać było wołanie Dalzella. -. ···,'.<·· -- Nie, biały wodzu! Już dosyć! Dosyć! Przy Dałzellu warknęło coś w ciemności -- zwalił się od uderzenia mocnego jak grom. Tomahawk Pontiaka spełnił być może litościwą rolę, uwalniając kapitana od odpowiedzialności za lekkomyślność i upór, które sprowadziły na jego żołnierzy, sromotną klęskę. W domu Campeau walczyli między innymi Waus-so i Saggi-to, którzy przed kilkoma dniami zaledwie dowieźli do obozu rannego Aneeba i zdo byte czółno. Kilkudziesięciu innych wojowników, ukrytych we framugach okien i za węgłami zewnętrznych ścian, strzelało bez przerwy do usiłują cych się przedrzeć Anglików. Lufy muszkietów paliły im ręce, co chwila garściami wkładali do ust kule z wiszących u pasa worków. Nie przestając nabijać i strzelać, Saggi-to pociągnął nosem. -- Piżmem pachnie -- zdziwił się. Młody wojownik, który klęczał przy nim, odnosił zapas nabojów i strze lał ze zdwojoną energią. ,-\ > -- Kto jesteś? -- szepnął Saggi-to, lecz głos jego zagubił się w zgiełku. Dom trząsł się od strzałów. Wojownicy przyskoczyli do wschodnich okien. Nie mogąc przedostać się drogą, Anglicy chcieli widocznie przem knąć się ku rzece. Z tej strony uderzyli na nich ukryci w sadach czerwonoskórzy, spycha jąc ich znowu na drogę. Zaczęła się walka wręcz. Wojownicy w domu Campeau musieli przerwać ogień, bojąc się, by w ciemnościach nie ranić swoich. Nagle drzwi domu, wychodzące na sad od strony rzeki, rozwarły się z trzaskiem. Równocześnie rozległy się z zewnątrz strzały. Jeden z czerwonoskórych krzyknął, uderzony kolbą w twarz. Przez drzwi i okna za częli się wdzierać Rogersowi rangersi z bagnetami w ręku. Rozszalała krótka, straszliwa walka wręcz na bagnety, kolby i tomahawki. Zmagano się w ciężkich, zadymionych ciemnościach, w których słychać było chrap liwe oddechy, jęki i głuche uderzenia. Podłoga trzęsła się od tupotu nóg i przewracanych przedmiotów. Waus-so skoczył w kąt pokoju i wydobył zza pasa tomahawk raz i drugi gruchnął nim po głowach napastników, których rozeznał w ciemności po bladych plamach twarzy. Ciosy padały błyskawicznie. Nagle pośliznął się w kałuży krwi. Zachwiał się. W tym samym momen cie potężne pchnięcie bagnetem przybiło go do ściany. Kamienny toma hawk wypadł z dłoni na ziemię. Tej nocy w domu Campeau padło kilku wojowników. Saggi-to, raniony w ramię, razem z kilkoma towarzyszami zdołał się wymknąć, by sprowa dzić posiłki, rangersi jednak przygotowani byli na kontratak i bronili się tak zaciekle, że Indianie postanowili ich tam zostawić. Tym bardziej że ciężar walki przeniósł się gdzie indziej. Spychano Anglików coraz dalej ku wąwozowi, coraz dalej od fortu. Prawie połowę żołnierzy Dalzella zabito lub poraniono. Rozbici, otocze ni, zdezorientowani, przestali stawiać jakikolwiek opór. Szarzało już, gdy wreszcie Indianie dokończyli krwawego dzieła. Posępne pohukiwanie sów, które towarzyszyło rozpoczęciu bitwy, zamieniło się teraz w długie, triumfalne okrzyki zwycięstwa. Czyżby jednak zapomniano o garstce żołnierzy w domu Campeau? Rogers utrzymał się tam do samego świtu. Póki było ciemno, stali z musz kietami w ręku przy drzwiach i oknach. Gdy wreszcie blade światło brzasku wpadać zaczęło do wnętrza przez osmolone okna, major rozej rzał się w sytuacji. Zarośla zdawały się puste. Ścieżka usiana była ciałami białych żołnie rzy. Z dala, od mostu na Potoku Przodków dolatywały okrzyki czerwonoskórych. Z mlecznej mgły jak widma wyłaniały się drzewa i krzaki. Wew nątrz izba była zdemolowana, ciężki odór krwi uchodził przez otwarte okna. Pięciu Indian i trzech rangersów leżało na ziemi. Rogers pochylił się nad trupami. Mieli głowy roztrzaskane zapewne od uderzeń tomahawka. Jeden ciężko ranny jęczał cicho. -- Chłopcy, podnieście Morrisa. Opatrzcie mu rany. Potem spojrzał na zabitych Indian. Było ich pięciu. Waus-so leżał jak potężna ciemna bryła, uwalana błotem i krwią. Major rzucił okiem na wielki tomahawk, na sękate mięśnie otwartych rąk. -- Musiał to być siłacz nie lada! -- mruknął kręcąc głową. Drugim był chudy wojownik, któremu kolba zmiażdżyła twarz. Dwóch innych leżało pod oknem; ci musieli zginąć od pierwszej salwy. Obok spoczywał na wznak, jakby pogrążony we śnie, trup smukłego chłopca indiańskiego. Jego twarz i ręce, jak u wszystkich zresztą wojowników, pokryte były czarną farbą. Nad czołem, powyżej skroni, zastygła i skrzepła we włosach krew. Rogers patrzał. Zdziwiło go bogactwo stroju Indianina. Z haftowanych, ozdobionych kolorowymi frędzlami leginów wystawały wąskie stopy w zabłoconych, lecz bardzo pięknych mokasynach; kaftan z cieniutkiej skóry jelonka, torba na kule i szeroki pas mieniły się Haftami. Major cmoknął, pochylił się. Może to syn jakiegoś znacznego wodza? Lub same go Pontiaka? Tak delikatnej i smukłej budowy nie widuje się u dorosłych wojowników, a jednak we włosach chłopca błyszczą dwa piękne orle pióra. Raz jeszcze wzrok Rogersa przesunął się po postaci zabitego. -- Do licha! -- mruknął. -- Czyżby to była kobieta? Kilku żołnierzy przybliżyło się także. -- To kobieta, sir -- rzekł jeden z nich. -- Może to ta, o której opowiadano w forcie. -- Cóż takiego? -- spytał Rogers. , , -- Drakę, cyrulik, powiadał, że Pontiak ma jedną taką babę, co z nią na wojnę chadza. -- A jakże! -- odezwał się inny. -- Czarownica, mówią, ogromnie uczona, z diabłem w zmowie. -- Hej, patrzcie, oddycha! -- szepnął jeden z żołnierzy. Rogers trącił leżącą końcem buta. Pierś uniosła się lekko pod jelonko wą skórą, drgnęły usta, powoli rozwarły się powieki. -- To oczyska dopiero! -- szepnął któryś, robiąc znak krzyża na pier siach. -- Tfu... tfu... -- splunął inny. Podłużne oczy w czarnej twarzy spojrzały nieprzytomnie na otacza jących. -- Dobić ją, sir, bo gotowa nas zaczarować... -- odezwał się ktoś za plecami Rogersa. Lecz major zmarszczył brwi. Z dala, zza przysłoniętych mgłą sadów rozległ się długi, wibrujący okrzyk. Odpowiedział mu chór innych, które zdawały się płynąć w wilgotnym powietrzu, przybliżać i oddalać. Okna rozjaśniały się coraz bardziej. -- Jeżeli to ta kobieta, o której wam w forcie opowiadano, to bardziej nam się przyda żywa niż umarła. Mgła za oknami przyniosła znów gardłowy, pełen triumfu okrzyk. Na rzece zamajaczył zarys zbliżającej się barki. -- W drogę, chłopcy! -- zawołał Rogers. -- Zabierzcie dziewczynę. Kilka silnych rąk podniosło Net-no-kwę z ziemi. Rozwarły się drzwi i żołnierze pogrążyli się po chwili w mlecznej mgle, która kłębiła się coraz gęściej nad sadami i płynęła w dole nad rzeką. Rozdział 18 Podczas gdy ostatki rozbitej ekspedycji Dalzella wracały do fortu, India nie zebrali się nad brzegiem Potoku Przodków, by uczcić tradycyjnymi śpiewami zwycięstwo. Świtało. Gęsta mgła rozlewała się na sady, zarośla i doliny, snuła pod drzewami lasu czepiając się pni i gałęzi, a znad Potoku Przodków wyras tała dziwaczną ścianą bieli, jakby chciała zasłonić sobą pobojowisko i fort. Rozpalono ogniska. Blask ich rozświetlał ścianę oparów wokół tańczących wojowników. Do kręgu wstępowali wciąż nowi. -- Chwalmy nasze czyny wojenne! Chwalmy nasze silne dłonie i nasze głowy, które pełne są mądrych myśli, jak niebo zimowe gwiazd. -- Chwalmy! Chwalmy! -- odkrzyknęli siedzący przy ogniu. -- Gdzież są blade twarze? -- zawołał Niniwej. -- Gdzie ich strzelby i łodzie? Oczy moje widziały ich jak uciekali. Ręce moje zadawały im śmierć. Wielu legło od moich strzałów. Tomahawk mój czarny jest od krwi. Serce moje jest syte. -- Jak nietoperze pośród roju motyli uwijaliśmy się pośród Agolaszimów. Noc była naszą matką. Oczy białych oślepły. Noc była naszą sio strą. Prowadziła dłonie nasze i nogi nasze. -- Nie zliczę tych wrogów, którzy padli od moich razów -- zaśpiewał Minenawana, którego rozogniona twarz, pokryta smugami czarnej barwy, błyszczała w blasku płomieni. -- Byłem zręczny jak ryś, uparty jak nie dźwiedź, szybki jak karibu. Jestem wojownikiem, który nie lęka się śmierci, gdyż trzyma ją w ręku i rzuca na wroga. Jestem wojownikiem, który zawsze zwycięża! Pontiak siedział milcząc. Przysłuchiwał się śpiewom i przemowom. Twarz jego dumna była i spokojna, jak na zwycięzcę przystało. W parę godzin rozgromił Dalzella, który zamierzał zadać mu decydujący cios. Czuł się silny. Czuł, że otwierają się przed czerwonoskórymi nowe per spektywy wolności. Przestał go nawet w tej chwili niepokoić brak odpo- wiedzi na list, który na początku wojny wysłał do Neyona. Cóż stąd, że Francuzi wstrzymują się i nie idą na pomoc? Indianie dadzą sobie bez nich radę. Nie ponieśli jeszcze żadnej klęski, prócz pierwszego niepowo dzenia w Detroit. Kto wie, może w tej chwili fort Pitt i forty na wscho dzie są już w rękach czerwonych wojowników? Pontiak powiódł oczami po zebranych. Lecz gdzie jest Datunda, gdzie Mwawe? Gdzie Net-no-kwa? Nie widać także Saggi-to. Czyżby polegli lub byli ranni? Nie, jest Saggi-to, tylko ramię ma skrwawione. Lecz inni? Gdzie Waus-so? Saggi-to wezwany przez wodza, rzekł: -- Waus-so zginął w domu Campeau. Wdarli się tam Anglicy od stro ny rzeki, kiedy reszta już się cofała. Obsadzili cały dom. Był ze mną Waus-so i Mwawe. Obaj nie wyszli. Byli tam jeszcze dwaj Odżibweje, których też nie widzę. -- Niech dziesięciu wojowników pobiegnie i przeszuka dom Kanadyj czyka -- rzekł Pontiak. -- Lecz Datunda nie był przecież z wami? Na to odezwał się Minenawana: . -- Ojcze, widziałem go. Szuka swej córki. Pontiak spuścił powieki, twarz jego znieruchomiała. -- Gdzie była dziewczyna? -- spytał powoli. Zapadło milczenie, gdyż nikt nie umiał na to odpowiedzieć. Saggi-to rzekł z wahaniem: -- Myślę, że była w domu Campeau, ojcze. Nie. Mogę powiedzieć na pewno: była. Staliśmy w ciemnościach. W ciemnościach weszliśmy do dużego domu. Obok mnie walczył młody wojownik, którego włosy pachniały piżmem... -- Net-no-kwa... -- szepnął Minenawana. Pontiak zatrzymał na jego twarzy spojrzenie swych zimnych, przenik liwych oczu. Po chwili jakby z oddali dobiegły jego słowa: -- Co stało się z młodym wojownikiem, którego włosy miały zapach piżma? -- Został chyba w wielkim domu -- szepnął Saggi-to. -- Zginął? -- spytał Pontiak z kamiennym spokojem. -- Nie wiem... oczy moje nie widziały tego Siedzieli obaj milcząc. Z mgły wyłoniła się postać Datundy. Skóra jego była jeszcze czarna, choć gdzieniegdzie farba już się starła. Oczy t miał zmrużone. Zmęczenie uczyniło jego chudą twarz jeszcze starszą. Usiadł przy ognisku i wyciągnął przed siebie ręce, jakby się chciał ogrzać, choć ranek nie był zbyt zimny. Potem podniósł głowę i spoj rzawszy wokoło rzeki rzekł cicho spokojnym, bezbarwnym głosem: -- Nie ma... Pontiak milczał. --i Nie ma... -- powtórzył Datunda. -- Szukałeś w dużym domu? -- zachrypiał Saggi-to. Stary wódz skinął potakująco. -- Jeżeli jej tam nie ma -- rzekł Saggi-to po krótkim namyśle -- to widocznie nie zginęła. Agolaszima zabrali ją z sobą. Gdyby była martwa, zostawiliby ją. Wszyscy spojrzeli na ojca. Wargi jego poruszyły się, jakby mówił coś do siebie. -- Słyszysz, bracie? -- rzekł Pontiak. -- Wzięto ją pewnie do niewoli. Lecz stary wódz zdawał się nie słyszeć lub nie rozumieć, gdyż spojrza wszy na zebranych powtórzył znowu: -- Nie ma... nie ma śladów... Niezwykła dla czerwonoskórych była ta wielka boleść. Znosili podobne ciosy z wielkim spokojem i opanowaniem. Lecz znano tragiczne losy biednego ojca i jego przywiązanie do córki. Zniknięcie Pamięci Plemion uczyniło zresztą na wszystkich przygnębiające wrażenie. Przyzwyczajono się do jej stałej obecności na zgromadzeniach i naradach. Niejeden młody wojownik zwracał w jej stronę spojrzenia, mówiono, że młody Minenawana jest w niej zadurzony. Powiadano również, że Pontiak niechętnie na to patrzy i z uśmiechem dodawano, że prawdopodobnie przeznacza ją innemu, może nawet... samemu sobie. Ognisko dogasało. Mgła na wschodniej stronie pojaśniała, gdzienieg dzie z mlecznych tumanów zaczęły wypływać szczyty drzew. Sennie odezwały się ptaki. Wielkie znużenie kładło się na czołach wojowników. Jednakże nie wstawali i nie odchodzili. Zdawali się na coś czekać. Czuł to Pontiak i czekał także. Wreszcie wstał stary Takee, zmrużył oczy i począł mówić starczym, skrzeczącym głosem: -- Dziękujemy ci, ojcze, za zwycięstwa, które nam dałeś, niech ręka twoja prowadzi nas dalej. Niech twa mądra rada daje nam światło. Lecz czy nie byłoby dobrze, ojcze, gdybyśmy teraz, syci i bogaci, wrócili do naszych żon i dzieci, które cierpią głód, bo któż ma polować i przynosić im mięso, gdy wszyscy wojownicy walczą? Powiedz, czy nie byłoby spra wiedliwie wrócić teraz i odpocząć po chwale zwycięstwa? Po nim przemówił Niniwej: -- Słowa Takeego są mądre. Serce moje i wątroba czują tak samo. Trzy księżyce miną niedługo od czasu, odkąd otoczyliśmy Detroit i osiąg nęliśmy na południu pierwsze zwycięstwa. Dużo fortów zdobyliśmy i Agolaszima boją się nas teraz. We wsiach zaś żony, dzieci i starcy cierpią głód. Zawrzyjmy pokój, ojcze, niech Czerwony Tomahawk spocznie znów w ziemi. Zawrzyjmy pokój, tak czyniliśmy zawsze po wielkich bitwach. Pontiak siedział nieporuszony, lecz ci, co znali go lepiej, widzieli po bladości nozdrzy i ledwie dostrzegalnym drganiu zwartych szczęk, że gniew w nim wzbiera. -- Wysłuchaj nas! -- zawołał nie bacząc na to Minenawana, którego policzki nie straciły jeszcze młodzieńczej, łagodnej krągłości. -- Czyż nie dość mamy skalpów, jeńców, broni i prochu? Rozdziel beczki soli, które zgromadziliśmy. Pragniemy wrócić do naszych wsi, żeby nas podziwiano i śpiewano pieśni o nas. Uczyń pokój z bladymi twarzami! Mówili tak jedni po drugich. Zdawało się, że nie było tu nikogo, kto by czuł inaczej. Tylko Aneeb i Datunda -- ci dwaj może zrozumieliby Pontiaka. Lecz jeden z nich leżał słaby w wigwamie, drugi zaś postradał zmysły z boleści. Net-no-kwa. Ona też zrozumiałaby go. Umysł jej ogar niał szerzej sprawy, choć była tylko kobietą. Cóż to za przekleństwo, że został sam, że nie było przy nim właśnie tych, których najbardziej potrze bował! Raz jeszcze trzeba wziąć cały trud, cały ciężar odpowiedzialności na siebie. Westchnął z głębi piersi, wyprostował się i spojrzał gniewnie wokoło. Spojrzenie jego spod chmurnie ściągniętych brwi kłuło pogardą. -- Jesteście jak dzieci-- powiedział. -- Jak dzieci! Pomruk niezadowolenia przeszedł wśród zgromadzonych. -- Czy sądzicie, że prowadzę tę wojnę dla skalpów i łupów? Ci, którzy tak myślą, mają małe mózgi. Ile razy mówiłem wam, że nie jest to zwykła wojna, wojna taka, jaką prowadziliśmy dawniej! Czy nie wiecie, o co walczymy? Ślepi! Głupi! Walczymy o życie! Jeżeli wypędzimy Agolaszimów z naszej ziemi, nigdy już nasze kobiety i dzieci nie będą cierpiały głodu, nikt nie będzie płoszyć nam zwierzyny, napadać na nasze wsie i oszukiwać nas bezczelnie. Jeżeli teraz zawrzemy pokój tylko dlatego; że wam się podoba wrócić do waszych żon i że dość macie skalpów -^ wszystko zacznie się od nowa. Czyż nie rozumiecie, że bliscy jesteśmy ostatecznego zwycięstwa i że jeśli teraz zawrócimy i popłyniemy z powro tem, zatoniemy niechybnie? Niech żony i dzieci pocierpią jeszcze miesiąc czy dwa, a może nawet trzy. Cierpliwości trzeba! Ta wojna, po której będzie wielkie zwycięstwo, nagrodzi wasze kobiety, waszych synów i córki ziemią, której im nikt nie zabierze. Bracia, przejrzyjcie! Otrząśnijcie z siebie senność i zmęczenie! Otrzą śnijcie ciężar głupoty! Jesteśmy wojownikami, do których Wielki Duch przemówił mową zwycięstw i których namaścił krwią wroga. Duchy przodków radują się. Czy chcecie, żeby płakały, widząc, że ich kości śpią pod stopą bladych twarzy, a nie we własnej ziemi? Bracia, przecież nie tylko dla łupów walczymy! Dla naszych dzieci i dla dzieci ich dzieci! Bądźmy jak stado karibu, które nie rozprasza się na widok wilków, ale trzyma się razem i walczy! Bracia, usłyszcie mój głos, gdyż przemawia przeze mnie Wielki Manitu i wzywa was do czynu! Pomyślcie, co będzie, jeżeli teraz zawrzemy pokój i do fortów wrócą Anglicy. Natychmiast dokoła osiądą koloniści, którzy zaczną wycinać puszczę, zostaniemy wypędzeni i pomrzemy z gło du. Takie będą skutki pokoju, jeżeli zawrzemy go teraz. Poczekajcie. Niedługo wróci nasz przyjaciel Vincent od ojca Neyona. Może Wielki Ojciec Francuzów przyśle n^m swoje wojska i da pomoc z zachodu. Poczekajcie, bracia, na prawdziwe zwycięstwo! Umilkł. Wodzowie i wojownicy siedzieli ze spuszczonymi głowami, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Wreszcie odezwał się Niniwej, a głos jego pełen był smutku: -- Twe słowa są słowami mądrości, lecz moje serce jest ciężkie i ręce zmęczone. -- Tak, prawdę rzekłeś -- odezwał się nieśmiało jeden z wojowników. -- Mądre są myśli twej głowy i mocną masz krew w żyłach. Ale cze muż ta wojna się nie kończy? . -- Niedługo już, bracia -- rzekł Pontiak. -- Zostańmy więc -- szepnął Niniwej. -- Zostańmy więc -- rzucił Minenawana. -- Zostańmy... -- przytaknęli inni. Pontiak wiedział, że ten ich zapał nie na długo wystarczy. Łatwo ich było przekonać, lecz równie łatwo tracili cierpliwość. Słowa perswazji działały na czerwonoskórych -- wiedział o tym -- lecz trzeba było wciąż je powtarzać, by utrzymać wojowników w ryzach porządku i posłuszeń stwa. Milczenie, które zapanowało w namiocie, przerwał wchodzący wojow nik. Doniósł, że Pesawe, który uwięziony był w jednym z wigwamów, korzystając w nocy z zamieszania wywołanego bitwą, przegryzł więzy i umknął. Pontiak wzruszył ramionami. W tej chwili nie mógł sobie nawet przy pomnieć twarzy młodego Peorii. Rozdział 19 Okienko nie było zakratowane. Nie było to właściwie nawet okienko, tylko otwór między belkami, przez który ledwo rękę można było wysunąć. Odkąd wyzdrowiała, Net-no-kwa spędzała całe dnie z twarzą wciśniętą w tę szparę, którą sączyło się powietrze zanieczyszczone wprawdzie ku rzem żołnierskich butów, niemniej jednak to samo, które tam, za palisadą, otaczało Pontiaka, jego wojowników, rzekę, puszczę. Powietrze wolności. Zdawała sobie dobrze sprawę z tego, że jeśli jej nie zamordowano, jeżeli trzymają ją tu w zamknięciu, to w jakimś określonym celu. Żując twarde ziarna prażonej kukurydzy, które wraz z dzbankiem wody stano wiły jej codzienne pożywienie, zastanawiała się nad swym losem. Snuła najrozmaitsze domysły. Niekiedy wydawało jej się, że chodzi o wymianę jeńców i że może Pontiak zgodzi się wydać za nią żołnierzy Holmesa lub Christie'ego. A może chodziło o inne ustępstwa? Czasami nawet przychodziło jej do głowy, że chcą się od niej dowiedzieć, co dalej zamierza Pontiak, czy po rozumiewa się z Francuzami, ilu ma pod Detroit wojowników. I może Gladwyn będzie usiłował zjednać ją, jak Ais-ainse. Na tę myśl wzbierało w niej morze pogardy i nienawiści. Szarpał nią niepokój. Było to oczywiście i pragnienie wolności, i tę sknota, i obawa o własny los, i wstręt do wszystkiego, co ją tu otaczało. Poza tym czuła, że jeśli dłużej tu pozostanie bez powietrza, bez swobody, to znowu rozchoruje się i nie będzie mogła liczyć na własne siły. A prze cież odkąd usłyszała za sobą zgrzyt rygli w niskich dębowych drzwiach -- wiedziała, że pragnie tylko ucieczki i cała jej energia, cała jej inteli gencja i wyobraźnia pracowały bezustannie, gorączkowo w tym jednym kierunku. Nie będzie gniła na wiązce kukurydzianych łodyg, nie będzie słuchała całymi dniami ciężkich żołnierskich kroków, dudniących 'jej nad głową! Musi się stąd wydostać! Przez kilka pierwszych dni czekała na atak Pontiaka, na kapitulację Anglików. Wprawdzie Indianie rzucali płonące strzały, które padały na dachy domów i strażnic, wzniecając krótkotrwałe pożary, lecz miesz kańcy i załoga fortu gasili je coraz szybciejNi sprawniej. Czasami dochodziła jej uszu daleka palba i k>zyki czerwonoskórych. Serce jej ściskało się z niepokoju, gdy żołnierze zaczynali biegać gorącz kowo, tocząc beczki z prochem, gdy ze strażnicy, którą widziała między dachami domów, wykwitały białe obłoczki wystrzałów i zaczynały dud nić głucho armaty. Ale po paru godzinach wszystko milkło, żołnierze wracali spokojnie do koszar, po drabinie wiodącej na wieżę strzelnic schodzili wartownicy, a na ich miejsce wspinali się inni. Wtedy dziewczyna wiedziała -- dziś już nic się nie stanie, Pontiak nie przyjdzie jej uwolnić. Trwała jednak godzinami przy szczelinie, przez którą mogła dostrzec kwadrat dziedzińca garnizonowego i tyły kupieckich domów. Obserwowa ła pilnie to wszystko, co, zdawało jej się, może pomóc w rozwiązaniu problemu ucieczki. Były dwa punkty, do których wracała ciągle myślą: bramy i wieże strażnicze. Czuła, że tam leży klucz możliwości. Obie bramy były pilnie strzeżone, wiedziała o tym dobrze, a otworzyć je też nie było łatwo. Przypomniała sobie potężne antaby, rygle i łańcu chy, które widziała kiedyś. Wpatrywała się nieustannie w zarys wieżyczki, w wysoką drabinę, a wieczorami w pochodnie, które zatknięte w ścianę palisady rzucały ruchliwe, drgające światło i wydobywały cienie pełza jące jak węże po nierównym belkowaniu. Przez bramę albo przez straż nicę. .. tamtędy musi przejść. Jak się wydostać z celi, Net-no-kwa wiedziała. Nie wydawało jej się to tak trudne, choć nie bez dreszczu zgrozy myślała o tym. Trawiła dnie na żarliwej tęsknocie, na łaknieniu wolności. Zdawało się jej, że słyszy głosy bliskich, wzywające ją z zewnątrz. Ponad wszystkim górowała wizja władczej, ciemnej twarzy i spojrzenie oczu Pontiaka. Czasami wyobrażała sobie swoje miejsce przy ognisku Rady, u boku ojca, łuk z wielorybiej kości i lekki oszczep zawieszony na ścianie wigwamu. Po wtarzała sobie wszystko, co kiedykolwiek Pontiak do niej mówił. Nawet zrzędne, chropawe uwagi starego Takee wydawały się wzruszające i do dawały otuchy. Wiedziała przecież, że jest tam potrzebna. Któż zastąpić może Pamięć Plemion? Któż zastąpi córkę staremu ojcu? Wołają, by wróciła! Wołają. Musi stąd uciec. Musi! Zapadł mrok. Z kaplicy fortu rozległ się głos dzwonu. Ciężkie kroki żołnierzy milkły powoli. Usłyszała komendę zmiany warty przy wodnej bramie. Wysoko, wysoko nad dachami, nad palisadą, na ciemniejącym już niebie przeleciało stado dzikich kaczek, krzycząc chrypliwie i żałośnie. Odeszła od okienka i zacisnęła kurczowo ręce. ,,Dziś -- pomyślała -- dziś... Dłużej niepodobna znosić ciężaru niewoli. Dziś!" Z daleka dały się słyszeć ciężkie kroki strażnika. -- Dziś... dziś... -- powtarzała sobie szeptem, drżąc na całym ciele. Kroki zbliżały się. Już czas. Chwyciła ciężki drewniany zydel, stojący w kącie, stanęła za drzwiami, wysoko uniosła go nad głowę... Zgrzytnęły rygle i drzwi rozwarły się. Wszedł żołnierz z latarką w jed nej ręce, z dzbanem wody w drugiej. Uniósł w górę kaganek... Net-no-kwa pchnęła nogą drzwi i z całym rozmachem, z całą siłą młodych ramion uderzyła w majaczącą w półmroku głowę. Zydel poto czył się na ziemię. Zgasła latarka. W celi zrobiło się cicho. Słychać było tylko przyśpieszony oddech dziewczyny. Żołnierz leżał nieruchomo na podłodze. Nie jęknął nawet. Trzeba było teraz prędko działać. Drżącymi rękami rozpięła i zdjęła z niego czerwony kubrak, ubrała się, zapięła pas, za który zatknęła nóż. W ciem nościach namacała kapelusz, otrzepała go starannie i wcisnęła na głowę. Zamknęła za sobą drzwi. Wszędzie było ciemno, tylko przed drzwiami komendy paliła się zatknięta w żelazne widły pochodnia. Wiatr targał i przygasał jej płomień. Net-no-kwa westchnęła głęboko i-na moment zatrzymała się w cieniu. Miała przed sobą czworobok dziedzińca, a za nią nieznaną przestrzeń aż do strzelnicy. Musiała przemknąć się jak najszybciej pod oświetloną ścianą budynku. Pusto. Nie ma nikogo. Skręciła co prędzej w lewo, w głęboki mrok leżący na tyłach domów kupieckich. Usiłowała iść spokojnie, nie śpiesząc się zbytnio, ciężkim, żołnierskim krokiem. Minęła kilka domów, weszła w cień poprzecznej uliczki. Nagle skrzypnęły w ciemnościach drzwi, usłyszała lekki szmer skrada jących się kroków. Serce jej przestało bić na chwilę i zimny pot pokrył ciało. Iść naprzód, czy uciekać? Zdawało jej się, że ktoś czai się pod okapem niskiego dachu. Wbiła oczy w ciemność. Tak... widzi... Ktoś stoi. Oto głowa, ramiona'. Położyła dłoń na rękojeści noża. -- Jimmy, to ty? -- zapytał przymilny głos kobiecy. -- Jimmy... Zrozumiała. To tyłko jakaś dziewczyna. Przyśpieszyła kroku. Usłyszała za sobą tupot nóg. Ręka dziewczyny chwyciła ją za ramię. Usłyszała przy ciszony głos, mówiący coś niecierpliwym tonem. Wyrwała się, odepchnę ła z całej siły podniesione ręce. Usłyszała za sobą nabrzmiały gniewem i łzami głos. Wpadła między domy. Jakiś pies zaczął szczekać, skrzypnęła okiennica. Stała dygocąc ze strachu, wtulona w załom ściany, ściskając w ręku nóż. Stała długo, aż wreszcie wszystko uspokoiło się, ciszę przerywał tylko miarowy krok straży, dobiegający ód wewnętrznej strony palisady. Nagle z daleka, z ciemności nocy leżącej za obrębem fortu, wiatr przeniósł monotonną pieśń chóralną, skandowaną głuchym odgłosem bębnów. -- Pontiak... -- szepnęła i odrywając się od ściany wkroczyła w ulicz kę. Jeszcze parę kroków i... otworzyła się przed nią pusta przestrzeń, słabo oświetlona płomieniem dwu pochodni zatkniętych w palisadę po obu stronach drabiny, która wiodła do strażnicy. ,,Droga do domu..." -- pomyślała. Nim jednak zdołała uczynić krok naprzód, rozległy się za nią głosy, szczęk odsuwanych rygli. Dziewczyna odwróciła się: to rozwarła się! brama fortu, leżąca u wylotu uliczki nie dalej niż rzut włócznią od miej sca, w którym stała. Wpuszczono kilku żołnierzy, dźwigających jakiś wielki, podłużny przedmiot. Brama zatrzasnęła się znowu. Żołnierze szli powoli. Szli w jej kierunku. Nieśli na barkach szalupę, należącą prawdopodobnie do jedne go z jachtów stojących przed wodną bramą na przystani. W mroku, który leżał między domami, podobni byli do dziwnego, wielonogiego zwierza, dźwigającego na plecach skorupę. Za późno było uciekać, za późno szukać ukrycia. Jedynym miejscem, które mogło ją jako tako osłonić, była owa wnęka w drzwiach, w której cieniu stała przyciśnięta do ściany. Żołnierze, pochyleni, minęli ją. Wyszli na oświetlony plac. Odetchnęła. Teraz pójdą dalej, a ona, kiedy ich kroki umilkną, skoczy ku drabinie, ku strażnicy! Tymczasem żołnierze zatrzymali się na placu parę kroków od niej. Dziewczyna, wciśnięta w swój kąt, słyszy: kładą na ziemi czółno, kręcą.; się, chodzą koło niego, mówią coś, śmieją się. Net-no-kwa rozumie po angielsku. Wytęża słuch. Mówią o rozpaleniu ognia. Po chwili krzeszą ogień, widać blask płonącej podpałki, słychać trzask drzewa. Nozdrza dziewczyny chwytają zapach dymu. Serce jej ściska się beznadziejną męką i trwogą. Jeżeli żołnierze roz palą ognisko i zostaną do rana, jest zgubiona. Chyba że uda jej się przekraść do innej strażnicy... Ale nie zna drogi pomiędzy domami. Trzeba będzie kluczyć i błąkać się w ciemnościach, a ciemność nocy letniej nie trwa długo. Ale jak stąd ruszyć, jak wyjść? Jeśli wychyli się ze swego ukrycia, zostanie zauważona. Nie, niemożliwe. Musi czekać. Nieruchomieje, przyciska się do ściany. Niepowstrzymane łzy wściek łości i bezsilnego żalu ściekają wzdłuż policzków, Dym ogniska wypełza między domy, snuje się nisko w bezwietrznym mroku. Dziewczyna czuje jeszcze inną woń -- gorącą, ostrą woń smoły. Słyszy głos żołnierzy. --; Wyżej, wyżej -- mówi jeden -- koło rufy przecieka. -- Przechyl kocioł, Sandy! -- Na całą nie starczy smoły. -- A po chwili! -- Rogers jedzie, czy nasi? -- Jak będziecie tak pracować, to nikt nie pojedzie -- odezwał się mowu pierwszy, rozkazujący głos. -- Jeszcze trzy szalupy czekają na jachcie. -- Tamte nie przeciekają. -- Co ty tam wiesz, Sandy, trzymaj lepiej kocioł, bo wylewasz smołę. Przez chwilę pracowali w milczeniu i Net-no-kwa słyszała tylko trzask ognia i miękkie chlastanie maczanych w smole wiechci. -- Nie wystarcza już ta mała, która jeździ z listami? -- spytał znów jeden z żołnierzy. -- Czy ja wiem, może im o coś innego chodzi. Przeciągnij raz. jeszcze po tej łacie. Nie żałuj smoły! -- Jeździ i jeździ. Więcej siedzi w kanu, niż chodzi po ziemi. -- Przechyl kocioł, Sandy. Już ona wie, dla kogo jeździ -- zaśmiał się rozkazujący głos. -- Ona by dla niego i do piekła poszła. -- Szkoda dziewczyny -- rzekł któryś z żołnierzy. -- Kiedyś i tak czerwonoskórzy ją złapią. . -- Złapią, nie złapią. Czy tamte dwie łodzie też dzisiejszej nocy mamy uszczelnić? -- A jak myślisz? Przecież jutro wieczór, gdy zmrok zapadnie mają wyruszyć. Za dnia tego nie zrobisz. Czerwone diabły nie mogą się o tym dowiedzieć, a leży ich tam zawsze kilku w zaroślach i oczy wytrzeszczają na fort. -- Taki jacht z armatkami to może i przejedzie. Cóż mu tam mogą j zrobić. -- Może i przejedzie. Słuchała dalej ich rozmowy. Budziło to w niej niejasną ulgę. Stała ! tak jeszcze długo, bardzo długo. Stopy jej zdrętwiały i mięśnie zesztyw niały od nieruchomej, niezmiennej pozycji. Lecz nie czuła zmęczenia, j Jak wszyscy Indianie była niezmiernie odporna na niewygody. -- Niedługo odejdą -- powtarzała sobie -- niedługo już, niedługo, przed świtem... Wreszcie zrobił się na placu ruch. Usłyszała tupot nóg. Żołnierze stę kali ciężko, ładując szalupę na ramiona. -- Uuch!... ostrożnie... Dziewczyna przywarła do ściany, wstrzymując oddech. Przeszli obok niej, poczłapali w głąb uliczki. Od strony placu wybiegło jeszcze za nimi trzech innych. Nieśli narzę dzia. Wartownicy otworzyli bramę. Niosący szalupę zniknęli za nią. -- Hej, brama! Nie zamykajcie jeszcze! -- krzyknęli ci z narzędziami, biegnąc ciężko w mroku. I wówczas w nagłym olśnieniu Net-no-kwa wyskoczyła z ukrycia i zaH częła biec za nimi. -- Czerwony kubrak... mam czerwony kubrak... -- powtarzała sobie jak żarliwą modlitwę. Już tylko kilka kroków dzieli ją od bramy. Od otwartej bramy! Nie patrzy na wartowników i oni nie patrzą na nią. Ot, biegnie jeszcze jeden spóźniony żołnierz. Wybiega... Znika razem z innymi w mroku. Brama zatrzaskuje się z ciężkim zgrzytem rygli. Rozdział 20 Wielka była radość w obozie Pontiaka tej nocy. Wszyscy wodzowie i wojownicy wyszli ze swych wigwamów, by spojrzeć na Pamięć Plemion, która uciekła z fortu i wróciła do swoich. Dziewczyna siedziała w blasku ogniska wynędzniała i blada, ale pro mieniejąca szczęściem. Datunda nie spuszczał oczu ze swej córki i dokła dał jej do drewnianej miski, którą trzymała na kolanach, najsmaczniejsze kąski gotowanej jeleniny, dymiącej w kotle wiszącym nad żarem. Pontiak, Aneeb, który już wrócił do sił, Minenawana, stary, zrzędny Takee, siwy Niniwej, Saggi-to, wszyscy oni, nie licząc wielu innych, przyszli tu powitać ją, zasiąść razem przy ognisku i posłuchać, co powie. Żadnemu z nich nie przyszło nawet na myśl, że poniża się, zrywając się ze snu z powodu Net-no-kwy, z powodu młodej dziewczyny. Wielkie bowiem były jej zasługi dla plemienia i wszystkim było wiadomo, że jest kobietą-wojownikiem, któremu stary Takee -- ostrożny i nieskory do pochwał Takee -- wetknął za opaskę na czole dwa piękne orle pióra. Minenawana z trudem ukrywał swą radość. Oczy jego błyszczały jak oczy młodego wilka, a usta co chwila ukazywały w uśmiechu dwa rzędy mocnych zębów. Dziewczyna jednak nie spoglądała na niego. Gdy podnosiła oczy, to wzrok jej mimo woli spotykał ciemne, rozszerzone źrenice wodza. Spusz czała czym prędzej powieki, by ukryć wyraz radości i uwielbienia. Gdy skończyła się posilać, rzekł Pontiak: -- Teraz, córko, opowiedz nam o tym, co przeżyłaś z dala od nas. Uszy nasze s.ą otwarte. Opowiedziała im, jak w domu Campeau ujrzała nad sobą pochylone twarze białych wojowników. Jak podnieśli ją i wrzucili na dno barki, jak dowieźli do fortu. Opowiedziała im, jak na wiązce kukurydzianych liści spędziła wiele, wiele dni, zanim wróciła na tyle do sił po otrzymanej ranie, by wstać i wyjrzeć przez okienko celi. Mówiła, co widziała przez owo okienko: o żołnierzach, strażnicach, beczkach z prochem, o pożarach. Mówiła o skąpym pożywieniu i stęchłej wodzie, którą piła co dzień. Opo wiadała o ciasnych, wilgotnych ścianach celi, o drzwiach zamykanych na ciężkie rygle i ciężkim dudnieniu twardo obutych nóg. A choć nie rzekła słowa o wielkiej tęsknocie za wolnością, wszyscy wiedzieli, że o niej opo wiada. Potem usłyszeli, jak wydostała się z celi i jak przebrana w czerwony mundur przemykała się wśród ciemnych uliczek fortu, jak wyszła przez otwartą bramę. Wreszcie podniosła głowę i spojrzawszy na Pontiaka rzekła: -- Bracia, a teraz chcę wam powiedzieć rzecz najważniejszą. Słuchaj cie pilnie, jaką nowinę przynoszę. Wojownicy spojrzeli na nią z zaciekawieniem. -- Biali wojownicy, którzy naprawiali kanu, mówili, że jutro z nadej ściem nocy żołnierze wyruszą wielką skrzydlatą łodzią do Niagara. Chcą porozumieć się ze swymi wielkimi ojcami na wschodzie. Taki jest ich zamiar. Sądzą, że wojownicy nasi nic nie będą o tym wiedzieli. Czy poz wolicie im na to, bracia? Czy nie uda się nam zatrzymać skrzydlatej łodzi? Cisza zaległa i wszyscy zamyślili się nad tym, co powiedziała dziewczy na. Więc Gladwyn zamierza wyruszyć, by porozumieć się z wodzem na czelnym. Czy można pozwolić na to? Dość już upokorzył czerwonoskórych transport Dalzella, który nietknięty dotarł do Detroit. Nie. Trzeba przeszkodzić! -- Czy jesteś pewna, że dobrze zrozumiałaś, co mówili? -- spytał Pontiak. -- Jestem pewna, ojcze -- spokojnie odparła dziewczyna. -- W takim razie postaramy się, by skrzydlata łódź nie opuściła wód Detroit -- rzekł Pontiak, spoglądając na swych wojowników. Oczy ich zabłysły. Pociągnęli żywiej z cybuchów, rozżarzając tytoń w fajkach. -- Czy nie mówili, ilu białych wojowników ma na niej wypłynąć? -- spytał Pontiak. Nie, niestety, tego dziewczyna nie wiedziała. Ale stary Takee, jak gdyby w odpowiedzi na to pytanie, rzekł swym niemiłym, skrzeczącym głosem: -- Mają wielkie strzelby. Jedna wielka strzelba niebezpieczniejsza jest od setki żołnierzy. Nie zapominajmy o tym. -- Musimy więc tak postąpić, aby Anglicy nie mogli użyć wielkich strzelb -- rzekł po chwili. -- Pomyślmy o tym wszyscy razem, milcząc przy ognisku. A ty, córko -- rzekł zwracając się do dziewczyny -- idź i wypoczywaj. Sprawiłaś nam wielką radość swoim powrotem. Tak, mó wię prawdę, sprawiłaś nam wielką radość. Pontiak patrzył długo za oddalającą się smukłą sylwetką. Zdawało się wszystkim, że zapomniał o nich. Lecz ocknął się i przesunąwszy ręką po warzy, rzekł: -- Myślmy bracia, jak zatrzymać wielką łódź i zniszczyć ją albo za wrócić z drogi. Było ciemno, chmurno i padał deszcz, gdy następnego wieczoru, a wła ściwie następnej nocy, wojownicy Pontiaka o jakie trzy mile na południe od Detroit ustawili swe kanu w poprzek rzeki. Było ich kilkadziesiąt. Kilkadziesiąt kanu stojących obok siebie w ten sposób, że siedzący w nich wioślarze trzymali rękami burty sąsiadujących łodzi. Utworzono w ten sposób ławicę, która zajęła prawie cały środek rzeki, mającej tu szerokość około trzy ćwierci mili. Leniwy prąd znosił łodzie na południe, jednakże nie tak prędko, by szkuner, zaopatrzony w żagle, łapiąc lekki wschodni wiatr, nie mógł ich dogonić. Wojownicy milczeli. Pochyleni do przodu, spoglądali w ciemność rzeki zlaną z ciemnością brzegów i nieba. Kanu kołysały się na wodzie bezgłoś nie, nawet burta trąc o burtę nie wydawała najlżejszego szmeru: dzioby i boki łodzi owinięte były przezornie w miękkie niedźwiedzie futra. Nagle z jądra ciemności, z rzeki czy z nieba, które były jedną nierozeznaną całością, przypłynął lekki poszum, cichy plusk fal, a za nim żałosne skrzypienie: jęk masztów i takielunku szkunera. Potem ukazał się statek. Prześwitywał przez deszcz i noc jak spieniony obłok, który opadł na wo dę. Kadłub jego niknął wtopiony w ciemność, tylko żagle zdawały się płynąć wysoko i cicho jak widma. Ławica indiańskich kanu, mająca kształt półksiężyca, zwróconego rogami w kierunku szkunera, objęła go bezgłośnie, uderzając o jego boki. Nie zauważeni sunęli razem z nim na południe, obsiadłszy go jak stado jadowitych much. Powoli, ostrożnie zaczęli wojownicy wdrapywać się na pokład szkune ra. Pomagała im w tym nieprzenikniona ciemność nocy i szum deszczu. Nie było to jednak rzeczą łatwą. Uciekające, pochyłe ściany nie dawały punktu oparcia. Pozostawała tylko rufa i dziób. Tędy się wspinali. Pier wszy skoczył cicho, jak dziki kot, Saggi-to. Przesadził burtę i znalazł się pierś w pierś z żołnierzem, który stał na straży. Indianin uderzył błyskawicznie, nim tamten zdołał się zorientować, że ma przed sobą wroga. Zwarli się i runęli na pokład. Aneeb, Datunda i tłum wojowników byli już również na pokładzie. Anglików zaalarmował łomot padających ciał. Grad kul lunął na czerwonoskórych i równocześnie w straszliwych ciemnościach rozgorzała walka wręcz. Białym zdawało się, że razem z deszczem, który teraz się wzmógł, spadają nie wiadomo skąd, z nieba chyba, czarne, nierozpoznawalne w mroku postacie Indian. Czerwonoskórzy w swych miękkich mokasynachmknęli po śliskim pokładzie, skakali wśród zwojów lin i przekradali się między masztami, rzucając się nieoczekiwanie na przerażoną załogę. Lecz na szkunerze był nie byle jaki żołnierz: byli Rogersowi rangersi, doświadczeni, chytrzy i twardzi. Z początku, zaskoczeni, stracili orienta cję. Po chwili jednak porozumieli się w ciemnościach. Cofnęli się ku środkowi szkunera, starając się mieć za plecami maszty i drewnianą obu dowę. Zbili się w gromadę. Teraz swobodniej mogli strzelać, bez obawy, że zranią w ciemnościach swoich ludzi. Noc rozedrgała się ogniem salw muszkietowych. W krótkich błyskawi cach, które rozdzierały deszczowe ciemności, ukazywały się fragmenty olinowania żagli i czarne, fantastyczne sylwetki walczących. Anglicy bronili się z furią. Dali się zaskoczyć jak ślepe szczenięta! Rozpacz i gniew pomnażały ich siły. Zawrzała walka pierś w pierś. Ciężkie kolby muszkie tów i długie noże warte były tomahawków.' Aneeb, który po raz pierwszy od czasu odniesionej pod Le Boeuf rany stanął do walki, szalał w ciemnościach. Czołgał się, by skoczyć i porazić wroga, przypadał do burty, to znów wyskakiwał niespodziewanie, spa dając na upatrzoną ofiarę. Znalazł się teraz na rufie szkunera. Wśród zwojów lin mignęła skulona postać. Nawykłe do mroku oczy Indianina spostrzegły ją natychmiast. Jak kot, który skrada się, aby złapać mysz, tak on skradał się ku niej ostrożnie. Nagle postać podniosła się i zaczęła uciekać. Aneeb przeciął jej drogę. Nie! Nie uda się jej wymknąć. Zabiegł drogę od strony burty. Postać przystanęła na mgnienie oka. W zimnym blasku ognia muszkietów ujrzał podniesione do twarzy ręce. Usłyszał znajomy dziewczęcy głos, który w języku Ottawów wołał: -- Nie zabijaj! Nie zabijaj!... ,,Ais..." -- uświadomił sobie ze zgrozą i włosy zjeżyły mu się na głowie na samą myśl o tym, co ma uczynić. Wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy, choć młodemu wojowni- kowi zdawało się, że wieki całe namyśla się i postanawia. Jak wtedy, gdy zostawił ją na bezludziu wydając na niechybną śmierć, tak teraz, zaciska jąc zęby, przeciął swą litość warknięciem tomahawka, uderzył z całej mocy, aż postać dziewczyny runęła bez jęku w ciemność. Aneeb odwrócił się i pognał dalej. Dopadł jednego rangersa, potem drugiego. Raził ich błyskawicznymi ciosami. Mścił się na nich, jakby czuł, że to oni są winni upodlenia i śmierci jego jedynej siostry. Garstka żołnierzy i załogi szybko topniała mimo zapalczywej obrony. Walka trwała zaledwie kilka minut, a już połowa Anglików padła. India nie nacierali coraz gwałtowniej. Nagle silny okrzyk zagłuszył głos bitwy. Odpowiedział mu wrzask wściekłości i trwogi. -- Do kanu! Do wody! -- Aneeb usłyszał nagle obok siebie zdyszany głos. -- Do wody! Uciekać!... -- krzyczeli czerwonoskórzy. Młody wódz stanął bezradny. -- Uciekaj! -- wrzasnął ktoś tuż przy nim. -- Anglicy wysadzają szkuner w powietrze! Nastawił ucha. Rzeczywiście jakiś mocny głos wołał po angielsku: -- Zapalić proch! Wysadzić szkuner! Zdawało mu się, że czuje ogień pod stopami. Potykając się wśród trupów, które gęsto zaścielały pokład, razem z innymi dopadł burty i ze śliznął się do wody. Kanu jak spłoszone ptaki odfrunęły od ciemnego kadłuba statku, uciekając ku brzegowi. Próżno jednak czekali na wybuch ognistego słupa, który roznieść miał statek w tysiące gorejących odłamków. Szkuner płynął spokojnie dalej. Płynął na południe, unosząc zdziesiątkowaną wprawdzie załogę i kilku zaledwie rangersów, ale prócz nich trupy kilkudziesięciu czerwonych wojowników, rozciągniętych z białymi żołnierzami pospołu na zalanym krwią pokładzie. I zrozumieli Indianie, że ponieśli klęskę. Pierwszą prawdziwą, dotkliwą klęskę, w której prócz niepowodzenia ataku na szkuner zginęło więcej :zerwonoskórych niż w jakimkolwiek oblężeniu któregoś z fortów, niż w jakiejkolwiek potyczce prowadzonej podczas tej wojny. Czyżby odmienił się łaskawy los? Czyżby Wielki Manitu odwrócił od nich swe serce? Wracali do obozu przybici i milczący. Padli ofiarą podstępu. Lecz podstęp zaliczali przecież do sztuki wojennej. Przegrali. Nim jednak otworzyli usta, by opowiedzieć Pontiakowi, co się stało, przystanęli tknięci złym przeczuciem. Przed wigwamem, w blasku ogniska siedział skulony, w łachmanach poplamionych krwią Kata-hekassa, wódz spod fortu Pitt. Pontiak pa trzył ponuro w ogień. Twarz jego była szara jak popiół. Rozdział 21 Dziesięć dni przedtem Kata-hekassa stał wśród swoich wojowników pod fortem Pitt i patrzył na strugi wody, którą prymitywna sikawka ręczna wyrzucała na płonące od zapalających strzał dachy zabudowań i strażnic. -- Gdyby nie to źródło, którym bla'de twarze kierują jak im się podoba, fort dawno byłby spalony -- rzekł Ka-kaik, patrząc z niechęcią na kłęby pary unoszące się wśród dymu i języków ognia z ociekającego wodą dachu. -- Niepotrzebnie Wielki Duch obdarzył ich mądrością -- zauważył Saning-wub -- ale mądrość ich zniknie, gdy zdejmiemy skalpy z ich głów. Wojownicy zaśmiali się. Kata-hekassa powiedział gniewnie: -- Uaah!... Nie możemy ani podejść pod palisady, ani ich spalić. -- Wszystkiemu winne armaty -- rzekł Saning-wub. -- Czemuż nie robimy podkopu, jak to uczynił Aneeb? -- spytał Ka-kaik, rzucając trochę pogardliwe spojrzenie na młodego Szaunisa. -- Czy nie wiesz, że ziemia tutaj pełna jest kamieni? Zresztą, na cóż zdałyby się barykady chroniące podkop, skoro Anglicy mają armaty? Mówisz o rzeczach niemożliwych. -- Kata-hekassa ma rację -- kiwnął pojednawczo głową Saning-wub, który lubił, by wszyscy byli zadowoleni. -- Za wielu wodzów tu ma rację -- mruknął Ka-kaik. -- Shingas robi co chce, Siwy Jeleń atakuje, kiedy mu się podoba. To samo czynią wszyscy inni. I ty też, Kata-hekassa. Nie wiemy wreszcie, kogo mamy słuchać. -- Milcz! -- warknął gniewnie Szaunis. -- Złe jest to, że zamiast słu chać rozkazów, gadacie głupstwa. -- A jednak Ka-kaik ma rację -- odezwał się któryś z Szaunisów. -- Jakże nie ma być źle, kiedy wodzów jest prawie tylu co wojowników. Kata-hekassa nie odpowiedział. Wstał zagniewany i zrobił parę kroków w kierunku pagórka, od którego schodziła w dół wyraźna, wydeptane codziennymi wędrówkami ścieżka. Był to punkt obserwacyjny, z którego widać było nie tylko fort, ale i całą okolicę. W słońcu błyszczała szeroka wstęga Monongahełi, łącząca się z pły nącą z północy rzeką Allegheną. Obejmowały one fort Pitt w bezpieczny trójkąt wodny, dając tylko z jednej strony dostęp do wysokich ścian palisady. Na wschodzie, ponad linią lasów, majaczyły grzbiety Appalachów, ciągnące się z północy na południe równolegle do biegu Monongahełi. Było późne letnie popołudnie. Po głębokim błękicie nieba snuły się małe obłoczki. Między himi wisiał nieruchomo, jak brunatny krzyżyk, jastrząb myszołów. Kata-hekassa zauważył go i westchnął. Gdybyż tak mógł jak on spoj rzeć z góry i zobaczyć, co się dzieje w forcie, w znienawidzonym forcie, który tak długo mu się opiera. Ani on jednak, ani obojętny jastrząb, szy bujący wysoko ponad kwadratem palisady, nie wiedzieli, że trzystu ludzi opada już z sił, że brak jest żywności i amunicji, że dowódca garnizonu, kapitan Ecuyer, leży ranny, że Anglicy doprowadzeni do ostateczności gotowi są już skapitulować. Lecz Kata-hekassa widział tylko strumienie wody gaszące wzniecony pożar i patrzył na lufy armat, groźnie wycelowane w oblegających. Spośród lasu położonego u jego stóp po wschodniej stronie pagórka poderwała się chmura ptaków, jakby spłoszonych czyjąś niespodziewaną obecnością. Szaunis spojrzał baczniej. Usłyszał krzyk straży podobny do śmiechu dzięcioła. Z lasu wyszli wojownicy, prowadząc między sobą zdyszanego długim biegiem Delawara. Młody Szaunis szedł ku nim z pagórka. Twarz Dela wara, jego ręce i ramiona czerwone były od ukąszeń owadów i uderzeń gałęzi. Oczy miał zapuchnięte i załzawione. -- Biegłem od świtu... -- rzekł zdławionym z wyczerpania głosem. -- Złe wieści... wielka armia... idą drogą od wschodnich fortów. Odbili Ligonier... Idą na fort Pitt... Wojownicy, którzy zbiegli się razem z Kata-hekassą, spojrzeli po sobie. -- Mają wozy z żywnością... konie. Niektórzy jadą na wozach. Jest ich wielu... bardzo wielu... W rzeczywistości armia ta, armia pułkownika Bouąueta, nie była po czątkowo ani liczna, ani wyborowa. Składała się w znacznej mjerze ze starych żołnierzy, a nawet z inwalidów, którzy nie mogąc sprostać długim marszom, jechali na wozach razem z taborami. Nie liczono na nich w boju, byli co najwyżej rezerwą, mającą zasilić załogi mijanych fortów. Jednakże na granicach osiedli potrafił Bouąuet zwerbować grupę osadników-myśliwych, którzy, obeznani z terenem, zaprawieni w wal kach z Indianami, stanowili niezmiernie cenny nabytek. Naczelne dowództwo zaczęło już w czerwcu organizować ten oddział, odkąd alarmujące meldunki Gladwyna coraz częściej docierały do gene rała Amhersta. Armia miała stawić czoło zjednoczonym pod rozkazami Pontiaka plemionom. Lecz sporo czasu upłynęło, nim Bouąuet dotarł do granic osiedli. Teraz jednak wieści o upadku Presąue Isle, Venango i Le Boeuf kazały mu maszerować prędzej. Sam na własne oczy przekonał się teraz o tym, o czym dotychczas czy tał w posępnych, napływających z zachodu meldunkach. Sytuacja wyda wała się rozpaczliwa. Daleko na wschodzie położone miasteczka, jak Carlisle i Shippensburg, pełne były uciekinierów znad granic, a coraz większe gromady napływały co dzień przez przełęcz między górami Tuscarora i Cove. Tą drogą pomaszerowała armia Bouąueta, pozostawiając za sobą opuszczone przez załogi forty Littleton i Juniatę. Po kilkudniowym od poczynku w Bedford, gdzie pułkownik zorientował się w sytuacji, ruszo no dalej na zachód. Wkroczono na niebezpieczne tereny. Na czele i po bokach szli teraz zwiadowcy i myśliwi, za nimi oddziały strzelców amerykańskich. Otoczo ne siłami głównymi ciągnęły tabory i bydło, stanowiące podstawowy zapas żywności. Armia posuwała się jednak nie szybciej niż dziesięć mil dziennie. Było to wolne tempo i Bouąuet zdawał sobie sprawę, że pozostawia Indianom zbyt wiele drogocennego czasu do zorganizowania ataku. Odbiwszy fort Ligonier, zostawił tam bydło i większość taborów, a ru szył dalej z trzystu pięćdziesięciu jucznymi końmi i małą ilością wołów. Około czterdziestu mil dzieliło go od fortu Pitt, gdy zwiadowcy Delawa rów dali znać oblegającym plemionom o zbliżającym się niebezpieczeń stwie. Czemuż nie uczynili tego wcześniej Senekowie spod Ligonier i Majami na granicach osiedli? Jakże się stało, że o posuwającej się powoli już od przeszło miesiąca armii wodzowie spod Pitt nic nie wiedzieli? Po prostu watahy Seneków, Majamów, Delawarów i Szaunisów, zwal czające osadników i mniejsze forty, nie komunikowały się z wojownikami zjednoczonych plemion. Starym zwyczajem prowadzili wojnę na własną rękę, by z nikim nie dzielić chwały i łupów. Nie dzielili też z nikim wieści, które przynosili im ich zwiadowcy, i nie zważając na to, co wokół nich się dzieje, rządzili się bezmyślnie prawem sytości, zemsty i skalpu. Tak przedstawiała się sytuacja, gdy owego letniego popołudnia goniec jednego z plemion delawarskich, które nie straciło jeszcze łączności z Shingasem, przybiegł bez tchu, by dać znać o zbliżaniu się armii Bouąueta. Wodzowie zwołali naradę. Burzliwa była i długa, nie mogli dojść do zgody. Każdy z nich czuł się jednakowo ważny, a może i bardziej do świadczony od innych. Jedni chcieli zostać pod Pitt i tylko część wojowni ków wysłać, żeby rozprawili się z angielską armią, inni chcieli rozdzielić się, by każdy na własną rękę poprowadził swoich. Wreszcie po długich sporach, które trwały niemal całą noc, postanowiono odstąpić od fortu i uderzyć wszystkimi siłami na Bouąueta. -- Wrócimy tu przecież, gdy tylko zdejmiemy skalpy z żołnierzy nowej armii -- mówili sobie, przygotowując się do wyprawy. Wyruszyli przed świtem, zaniechawszy oblężenia fortu. Około połud nia, przez las gęsty i parny od niedawnych ulewnych deszczów, doszli zwiadowcy do wezbranego potoku, zwanego przez Anglików Bushy Run. Byli między nimi Ka-kaik i jego rówieśnik, młodziutki wojownik Ka ribu, którego sława dorównać miała w przyszłości sławie wielkich wo dzów. Obaj zwiadowcy wysunęli się na czoło pochodu. Las był gęsty, tu i ów dzie leżały skałki i głazy, spod których wypływała woda. Młodzi wojowni cy wczołgali się na stromy brzeg potoku i szli ostrożnie w mrocznej, splątanej gęstwinie. Dotarli wreszcie do miejsca, gdzie niewielkie osypisko kamieni tworzyło lukę wśród drzew i krzaków. Karibu dotknął ramienia towarzysza. Jego wąskie, podłużne oczy zalśniły drapieżnie. -- Patrz -- szepnął wskazując spojrzeniem w dół, między drzewa. Szło tam kilku mężczyzn odzianych w skórzane kurtki i indiańskie leginy. Posuwali się ostrożnie, trzymając muszkiety w pogotowiu. Młodzi Indianie nastawiali uszu. Gdzieś z dołu dobiegało ich echo licznych kro ków. Zarżał koń. -- Idą... -- szepnął Ka-kaik. Zsunęli się z głazów jak jaszczurki i wczołgali się w gęstwinę leśną, w której znikli po chwili. Zataczając łuk przebieglfdo pozostałych w tyle zwiadowców. Zewsząd rozlegało się nagle nawoływanie sójek. Ich skrzekliwy głos obwieszczał: -- Idą... Idą... Idą... W mgnieniu oka sygnał przeszedł na tyły. Główne siły czerwonoskórych rozdzieliły się, dwoma łukami zapuściły się w las, by otoczyć Anglików ze wszystkich stron. Tymczasem Ka-kaik wrócił z towarzyszem na punkt obserwacyjny wśród głazów. Pierwsi myśliwi zniknęli już za zakrętem potoku otoczo nego zaroślami. Ukazali się inni. Szli niewielkimi grupkami w głębokim cieniu, jaki panował na dole pod drzewami. Szary ich strój, podobnie jak strój Indian, zlewał się z barwą zieleni i zbutwiałych liści. Za nimi ukazało się jeszcze dwu innych. Wtem daleko na przodzie rozległ się huk wystrzałów. Las powtórzył je dalekim, szerokim echem. Do uszu młodych wojowników dobiegł okrzyk wojenny, zwiastujący początek ataku. Ka-kaik chwycił przygotowany muszkiet, wycelował, strzelił. To samo uczynił Karibu. Jeden ze zwiadowców Bouąueta padł na twarz. Drugi uczynił parę kroków, oparł się o drzewo i zsunął na ziemię. Obaj młodzi wojownicy uskoczyli w gąszcz i znów wrócili nad potok, ale już w innym miejscu. Zewsząd brzmiały teraz wystrzały. Krzyki wo jenne Indian rozlegały się złowrogim echem z dołu, od strony Anglików odpowiadała palba muszkietów. Rżały spłoszone konie. Bouąuet był zaskoczony. Nie spodziewał się, że już tu spotka liczniej sze siły nieprzyjaciela. Sądził, że stanie się to w okolicy fortu Pitt. Nie był jednak nie przygotowany. Owszem, posuwając się szlakiem wśród gęstej puszczy, wiedział, że może się zawsze spotkać z napaścią czerwo noskórych. Lecz te strzały i wycie słyszał zewsząd. Straż przednia i otaczający główne siły myśliwi-zwiadowcy zaczęli się cofać. Bouąuet zrozumiał, że został otoczony. Zatrzymał kolumnę. Ustawił żołnierzy w szyku bojowym. Dał rozkaz przygotowania się do ataku na bagnety. Lecz Indianie uchylili się, cofali, atakowali z ukrycia, strzelając bez przerwy, nie dając Anglikom ani chwili wytchnienia. Krąg ich zacieśniał się. Nie przystępując do walki wręcz, spychali żołnierzy coraz dalej od wody. Położenie armii Bouąueta było złe. Droga, wolny szlak między gęstymi ścianami lasu, na którym zaskoczyli ją czerwonoskórzy, nie da wała żołnierzom możliwości osłony, wystawiając ich zewsząd na strzały wroga. Indianie tymczasem, zupełnie niewidoczni, ukryci wśród drzew i skał, mogli strzelać bezpiecznie.-Ich zapasy amunicji musiały być pokaź ne. Nie żałowali prochu. Coraz więcej rannych i zabitych Anglików zaścielało ziemię. Sytuacja stawała się groźna. Wówczas Bouąuet kazał zatoczyć szerokie koło, obejmujące konie i tabory. Z juków uczyniono osłonę dla rannych. Raz po raz wysyłał puł kownik poszczególne kompanie do ataku. Nie natrafiały one jednak na wroga. Czerwonoskórzy znikali w głębi lasu. Zapuszczać się za nimi byłoby samobójstwem. Ten rodzaj walki niesłychanie wyczerpywał białych. Krąg żywych wokół taborów malał. Anglicy zaczęli tracić nadzieję, że uda im się wyjść z potrzasku. Nastała noc, która zresztą nie polepszyła sytuacji. O świcie bitwa roz gorzała na nowo. Czerwonoskórzy rozpoczęli atak. Kata-hekassa, Shingas, Serce Żółwia i Siwy Jeleń uderzyli z czterech stron. Kata-hekassa podpełzał coraz bliżej i jego wojownicy coraz śmie lej atakowali białych. Niektórzy wspinali się na drzewa i zza osłony gru bych konarów szyli strzałami w zbitą gromadę. Celował w tym spokojny Saning-wub, który siedział wysoko wśród zieleni potężnego dębu i jedną po drugiej wysyłał strzały w dół, ku czerwonym kubrakom. -- Tak jest dobrze -- mruczał do siebie wojownik -- tak właśnie jest dobrze. Wystrzelam wszystkich Agolaszimów, których stąd widzę, a potem przeniosę się na inną gałąź. Na dole jednak zaczęło się zamieszanie. Kata-hekassa i Siwy Jeleń przystąpili do szturmu. Wypadli znienacka wielką gromadą. Zderzyli się pierś w pierś z Anglikami. Młody Szaunis czuł się w swoim żywiole, jego potężna postać i nie pospolita siła dawały mu przewagę nad każdym prawie białym. Uderzenia jego tomahawka rozszczepiały ludzi jak spróchniałe pnie. Parł naprzód, a za nim postępowali jego wojownicy. Tam gdzie przeszli, Anglicy ginęli lub cofali się w popłochu. Cofali się zresztą ze wszystkich stron, tworząc coraz ciaśniejszy, coraz mniejszy krąg. Konie juczne zaczęły się płoszyć, stawać dęba. Z prze raźliwym kwikiem, tratując ludzi po drodze, przerywały otaczający je pierścień żołnierzy i wypadały w zarośla, pod ogień muszkietowych salw. -- Whoo... whoop!... Whoo... whoop! -- rozbrzmiewały wokół wo jenne nawoływania czerwonoskórych, którzy czuli się już bliscy zwycię- stwa. Podniecone okrzyki huczały zewsząd. Zdało się, że cała puszcza ożyła i naciera na białych. Pierścień Indian powoli się zacieśniał. Zguba armii angielskiej zdawała się być nieunikniona. Dwie kompanie uderzyły rozpaczliwie na Indian, otworzyły sobie dro gę i wypadły w las. -- Uciekają! Blade twarze uciekają! -- krzyczeli czerwonośkórzy uderzając z bliska, upojeni powodzeniem i zwycięstwem. Saning-wub zsunął się z dębu i przyłączył do pogoni. Tuż przy nim, pochylony do przodu, gnał Ka-kaik. Dopadli taborów, które nie nadą żały za resztą wojska. Żołnierze rozpaczliwie smagali opierające się przerażone konie lub uciekali porzucając je na drodze. Setki czerwonoskorych nacierały z tyłu na tabory i niedobitki oddzia łów strzeleckich. Wodzowie i wojownicy pędzili obok siebie, gnając przerażonych białych, nie mających czasu na obronę. Kata-hekassa do padał co chwila jakiegoś żołnierza i kładł go uderzeniem tomahawka. Shingas i Siwy Jeleń, upojeni zwycięstwem, pędzili na czele swych wo jowników jak duchy zemsty, niesyte krwi i mordu. Wszyscy krzyczeli dziko, a w krzykach tych brzmiała nuta zwycięstwa. Ka-kaik i Saning-wub dostrzegli w tłumie rudy łeb Gibsona. Niełatwo było jednak dotrzeć do niego w tej ciżbie uciekinierów. Już, już zdawało się, że go chwytają, gdy nagle znikał im z oczu za jakimś końskim grzbie tem lub za plecami żołnierzy. Las przerzedzał się. Tu, na lepszej drodze Anglicy posuwali się szybciej. Niektórzy z nich, zrzuciwszy juki z koni, wskakiwali na ich grzbiety i wyprzedzając innych, oddalali się cwałem za głównymi siłami. To samo uczynił Gibson. Widząc to Ka-kaik skoczył i nim kupiec zdołał wydostać się na wolną drogę rzucił się na niego z podniesionym tomahawkiem. Lecz Gibson odwrócił się błyskawicznie i wypalił mu z pistoletu prosto w twarz. Byli zbyt blisko siebie, żeby mógł chybić. Ka-kaik zachwiał się i runął na ziemię. Saning-wub skoczył naprzód, wydając dziki okrzyk zemsty, lecz kupiec podciął konia i pognał naprzód, pochylając się pod niskimi gałęziami drzew. Zasłonił go tuman kurzu i tłum uciekających. Dla taborów pozostających w tyle nie było już ratunku. Ogarnęła je fala czerwonoskorych wojowników, wodzowie zaś puścili się w pogoń za głównymi siłami. Natarli na żołnierzy, szerząc w ich szeregach po płoch i spustoszenie. Wówczas niespodziewanie z dwóch stron zabrzmiały salwy muszkietów. W dymie i ogniu wypadli na czerwonoskórych Anglicy. Był to manewr Bouąueta. Dwie pierwsze kompanie, które przebiły się znad Bushy Run przez pierścień czerw jnoskórych wojowników, rozdzielił po prostu na dwie części. Zatoczyły one łuk w prawo i lewo, i zamiast uciekać wróciły na pole bitwy. Wodzowie nie zauważyli tego manewru. Nie liczyli się z taką możliwością. Byli to tylko wojownicy żądni sławy i skalpów. Kompletnie zaskoczeni, z nie nabitymi strzelbami, nie zdołali odpowie dzieć na salwy białych. Stanęli niezdecydowanie. Zdawało im się prze cież, że już zwyciężyli. Nic nie mogli zrozumieć, powziąć żadnej decyzji. W impecie pościgu za głównymi siłami nie mogli nawet zatrzymać się w porę i zawrócić. Na próżno Kata-hekassa dokonywał cudów walecz1ności i rzucał się sam w najgorętszy wir walki. Na próżno inni wodzowie i wojownicy ginęli lub odnosili rany, pragnąc powstrzymać wściekły atak białych. Wielu z nich nie miało nawet muszkietów w ręku, rzucili je bo wiem myśląc o zakończeniu walki starciem wręcz. Teraz stanęli wobec dwu ścian ognia. W tym samym momencie zawróciły siły główne, które prowadził Bouąuet, i uderzyły z trzeciej strony. Była to klęska. Klęska pod Bushy Run, która krwawo i tragicznie zapisała się w historii Indian. Poległo ich wielu. Gdy pozostali ochłonęli po niespodziewanym ataku, było już za późno. Nie stało wodza, który by potrafił zorganizować ich znów i pchnąć do walki. A przecież było ich więcej niż Anglików i byli mniej od nich wyczerpani. Stało się to, czego zawsze obawiał się Pontiak: nie sił zabrakło, lecz organizacji. Na progu zwycięstwa rozsypały się zjed noczone plemiona. Ogarnęła je panika. Uciekały w popłochu. Niektórzy wodzowie próbowali na własną rękę wznowić walkę. Parę dni jeszcze kręcili się wokół zwycięskiej armii, atakując ją z ukrycia. Lecz Anglicy byli teraz panami sytuacji, byli pewni siebie. Wojownicy zaś wracali do wiosek, w których kobiety na znak żałoby obcięły sobie włosy i poraniły piersi i ramiona. Watahy, działające na granicach osiedli, na wieść o klęsce zaczęły się wycofywać na zachód. Biali podnosili wszędzie głowy i wracali do swych opuszczonych farm. Wreszcie rozeszła się wieść, że prócz armii Bouąueta, przetrzebionej zresztą pod Bushy Run, tworzą się dwie nowe armie mające iść na zachód, osadzać nowe załogi w zrujnowanych fortach i wyzwolić Detroit. Rozdział 22 Tymczasem jednak Gladwyn był wciąż jeszcze otoczony, a zjednoczone plemiona nie ruszały się spod Detroit. Wprawdzie wieści o klęsce, przynie sione przez Kata-hekassę i innych powracających znad Bushy Run wo jowników, wstrząsnęły wszystkimi, a szczególnie Pontiakiem, jednakże podtrzymywała wszystkich nadzieja, że z Illinois, od Neyona, przyjdzie wreszcie odpowiedź i że, jak tamtej jesieni zapowiadał Chouteau, Fran cuzi ruszą na pomoc czerwonoskórym. Lecz Vincent nie wracał. Minął sierpień i niektóre plemiona Delawa rów odstąpiły spod Detroit. Na wschodzie, na granicach osiedli wciąż jeszcze trwały walki. Były to jednak nie zorganizowane napady na starą modłę, nie dające większych rezultatów. Tymczasem Anglicy tworzyli nowe armie, a agenci sir Williama John sona, pełnomocnika rządu angielskiego do spraw indiańskich, czynili próby przeciągnięcia na swą stronę plemion należących do konspiracji Pontiaka. Zjednywali je darami, przekupywali czarowników (w niektó rych plemionach czarownicy mieli wielki wpływ na postanowienia wo dzów) , by głosili wolę Wielkiego Ducha, który miał żądać od czerwonoskórych tego, czego sobie życzył sir Johnson. Niebawem opowiedzieli się po stronie Anglików Mohawkowie, Oneidowie, Kajugowie, Tuscarora i Onondaga, a więc wszystkie prócz Sene ków plemiona Irokezów. Sól, proch, miękkie wełniane koce, czerwone sukno, strzelby i cynowe misy przemówiły dobitnie i przekonywająco. Irokezi przyrzekli przyjaźń Anglikom, a nawet otumanieni darami i wy mową czarowników, zobowiązali się podnieść przeciw Algonkinom czerwony topór wojenny, Obiecali jeńców i skalpy. Pierwsze ich watahy ruszyły wczesną jesienią na zachód. Senekowie, jedyni spośród Irokezów wierni Pontiakowi i zjednoczo nym plemionom, w tej epoce klęski dokonali wielkich czynów wojennych, niszcząc transporty angielskie płynące z Niagara. Nie na wiele jednak zdały się ich wysiłki. Równocześnie bowiem odstąpili od Detroit Majami, część Odżibwejów, Saukowie, Missisangesi i Foksowie. Nadchodziła jesień. Z Detroit biali wyprawiali się teraz od czasu do czasu na łowy, by zaopatrzyć się w żywność. Co prawda kończyły się óne często krwawymi napadami czerwonoskórych, którzy wciąż jeszcze nie opuszczali swych stanowisk, lecz było ich coraz mniej i fakt, że Gladwyn mógł sobie na takie wycieczki pozwolić, wskazywał na to, jak bardzo Indianie osłabli. Z jednej takiej wyprawy zdarzyło się żołnierzom przywieźć wiadomość o przyjaznych Anglikom oddziałach irokeskich, które zapuszczały się z południa i wschodu aż w te okolice. Co miało to oznaczać? Czy wyniknąć z tego mogła wojna międzyplemienna? Czy Irokezi mieli zamiar przyjść Gladwynowi z pomocą? Otucha zaczęła wstępować w serca zamkniętych w forcie żołnierzy. Może już niedługo Pontiak cofnie swych wojowników, może Bouąuet ze swą armią dotrze aż tutaj? Lecz Pontiak nie miał zamiaru odstępować. Otaczali go wierni Ottawowie, garść Szaunisów, Odżibwejów i Wajandotów. Nie wszyscy Delawarowie również wycofali się do swych rodzinnych okolic. A choć nie były to liczne wojska i nie było już w nich dawnego zapału i ducha, wciąż jeszcze Indianie byli pod urokiem wodza, wciąż jeszcze czekali, gotowi do walki. Lecz czemu nie było odpowiedzi od Neyona? Czemu Francuzi milcze li? Co dzień czekał Pontiak na powrót Vincenta. Mijał już trzeci miesiąc, odkąd wysłał do Illinois pierwszy list, a wiele, wiele dni, odkąd pojechał tam Kanadyjczyk, by dowiedzieć się wreszcie o zamiarach gubernatora. Gdyby Francuzi teraz jeszcze rzucili wojska na wschód, gdyby zatrzy mali armię Bouąueta, byłyby jeszcze szanse na pognębienie Anglików i zepchnięcie ich ku morzu. O tym myślał nieustannie Pontiak. To było tematem codziennych rozmów i narad między wodzami. Datunda, Aneeb, Niniwej, Kata-hekassa i Minenawana, siedząc przy ognisku w coraz szczuplejszym kręgu wojowników, powracali wciąż do tego samego tematu. -- Może Vincent zdradził nas i wcale nie chce wracać? -- powiedział 1 stary Niniwej. Aneeb przecząco potrząsnął głową: -- Nie -- rzekł -- znam jego myśli. -- Niektóre ptaki, które pięknie śpiewają, gdy u nas jest ciepło, opusz czają nasz kraj przed nastaniem śniegów -- odparł Niniwej. Lecz Pontiak był tego samego zdania, co Aneeb. Ufał Vincentowi. Musiało mu się chyba coś złego przytrafić. -- W takim razie trzeba, by ktoś znowu ruszył do Illinois -- rzekł. -- Ktoś z was musi jechać i wracać tak prędko, jak mu na to siły pozwolą. -- Ja! -- zawołał Aneeb podnosząc głowę. -- Ja -- rzekł Saggi-to. Wielu znalazło się ochotników. Pontiak spojrzał na nich i gorzki uśmiech pojawił się na jego ustach. -- Wiem -- rzekł -- nie chcecie tu siedzieć bezczynnie. Lecz ty, Aneeb, możesz mi być potrzebny. Może będziesz musiał znów jechać na południe. Do Illinois wyślę kogoś, kto zna mowę Francuzów. Datunda spojrzał na Pontiaka. -- Tak, bracie, pojedziesz i przywieziesz jak najrychlej odpowiedź. Net-no-kwa, która siedziała za plecami ojca, położyła mu rękę na ra mieniu. -- Pojadę z ojcem -- rzekła. -- Ojciec nie jest już młody, a długą mamy drogę przed sobą. -- Niech tak będzie -- skinął głową Pontiak. -- Znasz ich język. Teraz odezwał się Minenawana, który dotąd siedział milczący. -- Wezmę moich wojowników i pojadę także. Powiadają, że bandy Irokezów posuwają się coraz bardziej na zachód. Przecież sprzymierzyli się z Anglikami, a są niebezpieczniejsi od nich. -- Widziano ich koło Czerwonej Rzeki -- rzekł Saggi-to. -- Mówią, że Pesawe przystał do nich.' -- Łotr... -- powiedział Pontiak. Potem spojrzał na Minenawanę, a spojrzenie jego było zimne i trochę drwiące. -- Dobrze -- odparł -- odprowadzisz ich aż do ujścia Maumee. Dalej już nic im grozić nie może. -- Troska Minenawany o Datundę wzrusza mnie -- szepnął Saggi-to. Lecz młody wódz Odżibwejów, zamiast udać, że nie słyszy tych słów, podniósł hardo głowę i powiedział głośno: -- Saggi-to ma rację. Troszczę się o niego, ponieważ jest posłem waż nej sprawy. Troszczę się o niego także, bo jest ojcem Net-no-kwy. A prze cież Net-no-kwa jedzie także. Czy przynosi mi ujmę, że chcę nad nią roztoczyć opiekę, że chcę... -- Nie przynosi ci to ujmy -- przerwał Pontiak spokojnie -- radzę ci jednak opiekować się Datundą i jego córką tylko jako posłami. Tak będzie lepiej i dla ciebie, i dla dziewczyny. -- I dla mnie -- dokończył Saggi-to naśladując jego głos. Pontiak spojrzał na niego karcąco. Lecz coś jakby uśmiech zadrgało w kącikach jego ust. Minenawana zmarszczył brwi, a twarz jego pociemniała z gniewu. Zrozumiał dobrze, co wódz powiedział. Zrozumiał, że niewiele ma szans na zdobycie dziewczyny. Spojrzał na nią. Siedziała patrząc na Pontiaka, a oczy jej pełne były blasku, jak woda strumienia, którą prześwietla słońce. Minenawana odwrócił głowę. Lecz był zbyt młody, by nie pocieszała go odrobina nadziei tląca się na dnie serca. Tego samego dnia Datunda i jego córka opuścili obóz wojenny. Za ni mi jechał Minenawana z dziesięcioma wojownikami., Zmierzchało już. Niebo i woda zaróżowione były dalekim blaskiem zorzy wieczornej. Pontiak i Niniwej stali przy brzegu, patrząc na malejące sylwetki łodzi i wioślarzy. Przed chwilą stali tu jeszcze w ciszy jesiennego wieczo ru i Pontiak, powtarzając posłom, co mają czynić i co powiedzieć tam, na zachodzie, w forcie Chartres, patrzył na wysoką, smukłą postać Net-no-kwy w męskim stroju, z łukiem wielorybim przewieszonym przez ramię i długą strzelbą w ręce. Patrzył na ciemną twarz o wysuniętym, upartym podbródku i zrośniętych brwiach, dłoń jego spoczywała przez chwilę na jej ramieniu mocnym i muskularnym jak ramię wojownika. -- Wracajcie prędko -- rzekł. -- Przywieźcie dobre wieści. A teraz, gdy byli już daleko i stawało się coraz ciemniej, ogarnął Pon tiaka wielki smutek. Czy Neyon mu odpowie? Czy uda mu się raz jeszcze uderzyć na Anglików? Usiedli z Niniwejem na ziemi, patrząc w znikające na wodzie światło dnia. Nad nimi zapalały się słabym blaskiem pierwsze gwiazdy. Niniwej palił fajkę, dym snuł się wąskimi smugami w cichym powietrzu. -- Popłynęli na zachód -- rzekł stary wódz. -- Byłem tam kiedyś. Byłem daleko, w kierunku, w którym zachodzi słońce. -- Umilkł, lecz po chwili zaczął mówić dalej: -- Stamtąd jest moja fajka. Fajka z czerwo nego kamienia. Byłem wówczas młody. Myślę teraz o czerwonym ka mieniu. -- Cóż to ma wspólnego z tym, co się teraz dzieje? -- rzekł niechętnie Pontiak. -- Wszystko łączy się ze wszystkim -- odparł starzec. -- Nie ma rze czy, która jest osobno. Ziarna mielonej kukurydzy wymieszane w kotle tworzą smaczną kaszę, którą spaja woda i dobry tłuszcz niedźwiedzi. Kukurydzę zasiały kobiety, niedźwiedź został upolowany przez wojowni ków, wszystko to działo się na ziemi, przez którą przepływa woda. Wszy stko się łączy i należy do siebie. -- Mów -- rzekł Pontiak. -- Daleko w górach, nad rzeką Missouri są czerwone kamieniołomy, będące własnością wszystkich plemion. -- Słyszałem o tym. -- A czy wiesz, dlaczego należą do wszystkich plemion? -- Wiem. Ale mów! Pragnę znów usłyszeć... -- Więc słuchaj. Kiedyś, gdy wielki potop nawiedził świat, wszyscy ludzie żyjący wówczas schronili się w tych kamieniołomach. Były bardzo wysokie i ludzie mieli nadzieję, że zdołają się ocalić. Ale woda zalała wszystko. Przyszły straszne chwile, podniósł się olbrzymi krzyk i lament, aż zatrzęsły się góry. Potem woda uciszyła wszystkich. Ocalała tylko Kwaptah, pobożna dziewica. Jej tylko Wielki Duch pozwolił się uratować. Płynąc ostatkiem sił ujrzała orła, który zniżył się nad falami. Uchwyciła się jego nogi, a orzeł zaniósł ją na wysoką, sięgającą nieba turnię, z której czasem Wielki Duch przyglądał się światu. Tutaj Kwaptah powiła bliź nięta. Woda tymczasem opadła, a dzieci Kwaptah zeszły na ziemię i za ludniły ją... Pontiak słuchał z zamkniętymi oczami. Wynurzyła się z mroku twarz dziewicy Kwaptah o słodkich, wydatnych wargach i gęstych brwiach. Uczuł pod swą dłonią krągłość jej ramienia i wciągnął w nozdrza lekki zapach piżma, unoszący się z jej warkoczy. -- Przed potopem -- ciągnął dalej Niniwej -- skały kamieniołomu nie były czerwone. W czerwony kamień zamieniły się zatopione ciała czerwonoskórych. Kamień ten ma w sobie krew wszystkich szczepów, toteż nic dziwnego, że do wszystkich należy. Widziałem te skały. Są one naprawdę koloru krwi. Oczy moje nie oglądały nic równie pięknego. Woda, która spływa po purpurowych skałach, jest zielona, a wiatr unosi ją lekko jak rozpuszczone włosy kobiety, która się czesze przed wigwa mem o wschodzie słońca. Zamilkł stary Niniwej, a Pontiak uczuł w sobie wielkie znużenie. ,,Wszystkie plemiona... wszystkie szczepy... -- powtarzał w myśli. -- Czyż jest ludzka siła, która może połączyć wszystkie plemiona i wszyst kie szczepy?" Zdało mu się, że widzi czerwone, wyniosłe skały, że ze wszystkich stron suną ku nim tłumy wojowników z prerii, lasów i jezior. Wszystkie rzeki kierują swój bieg w tę stronę, wieją wichry, które wstrzą sają niebem i ziemią. Z wysokiej podobłocznej turni wychyla się i spoglą da Wielki Manitu. A on, Pontiak, stoi wśród skał. Głos jego sięga aż do mrocznego nieboskłonu i rozbrzmiewa jak grzmot w dalekich przestrze niach. Niniwej westchnął i strząsnął ciepły popiół z fajki. -- Stamtąd ją przywiozłem, a żona moja wyrzeźbiła. Ale nie o tym chcę mówić. Chcę mówić o pierwszej fajce pokoju. Miał ją w ustach każdy wojownik składający najświętsze przysięgi. Wielki Duch w daw nych, bardzo dawnych czasach, o których najstarsi ludzie z najstarszych rodów nie pamiętają, zwołał wszystkie plemiona nad przepaść rozpo ścierającą się między czerwonymi skałami. Odłamał kawał skały, który zamienił się nagle w jego ręku w olbrzymią fajkę. Wielki Duch zapalił ją wówczas i zwracając się na północ i na południe, na wschód i na zachód, przemówił do Indian: ,,Macie tu czerwony ka mień, to jest wasze ciało. Macie go używać na fajki pokoju. Kamień ten należy do wszystkich Indian i w tym miejscu nie wolno podnieść ni ma czugi, ni tomahawka, ni noża." Tak powiedział Wielki Duch, a skończy wszy pociągnął z fajki i głowa jego rozpłynęła się w ciemnej chmurze, a on sam zniknął w błękicie... Tak było. O tym chciałem ci powiedzieć. Wiele jest różnych opowieści o tym, jak powstała fajka pokoju. Byłem tam niegdyś i opowiedział mi to człowiek tak stary, że kości jego świeciły jak próchno w ciemnościach. A ponieważ nie ma rzeczy, która by się nie łączyła ze wszystkim, co się wokół dzieje, więc i to, co rzekłem, nie wyszło z próżni i nie wpadło w próżnię. Siedzieli przez chwilę milcząc. Wreszcie Pontiak powiedział, nie ot wierając oczu: · -- Może tak jest. Lecz gdzież jest miejsce wszystkich plemion i wszyst kich szczepów, miejsce, w którym nie można podnieść ni noża, ni toma hawka? Jest daleko, bardzo daleko i jest tak niewielkie, że nie pomieszczą się na nim, stojąc jeden obok drugiego, wszyscy wojownicy wszystkich plemion. Czymże jest fajka, czerwona fajka, którą wypalono niegdyś na znak pokoju? Gdzież jest Wielki Duch? Zniknął w błękicie i pozosta wił nas, synów dziewicy Kwaptah, na ziemi, która już nie jest naszą zie- mią, między obcymi przybyszami, których ciała nie zamieniły się po poto pie w czerwone skały. Lecz powiedz, czy jest w czerwonych skałach siła, która potrafi zjednoczyć plemiona? -- Nie wiem -- odparł cicho wódz. -- Nie potrafię ci tego powiedzieć. Jesteś zresztą mądrzejszy od nas wszystkich. Ale to, co rzekł mi starzec o wszystkich plemionach i miejscu, w którym nie wolno wznieść toma hawka, napełnia mnie zawsze niepokojem. Zresztą jestem stary i lubię wspominać to, co już dawno przeszło. W obozie Pontiaka sądzono, że Minenawana wróci odprowadziwszy posłów do ujścia Maumee. Czekano dwa dni, trzy, cztery. Na próżno. Młody wódz Odżibwejów nie wracał. -- Z pewnością pojechał z nimi dalej -- śmiał się Saggi-to. -- Przy jemniej jest opiekować się urodziwą młodą dziewczyną, niż siedzieć tu w obozie i czekać na złe wieści. Minęło dziesięć dni i jeszcze raz dziesięć dni. Czekano już teraz z nie pokojem na powrót wszystkich posłów. -- Powinni już tu być -- kręcili głowami wojownicy. -- Dziwne, na prawdę dziwne, że tak długo trwa ich podróż. Przy dobrej pogodzie w kilka dni rzeką Wabash dopłynąć można do Ohio. Stamtąd przecież niedaleko już do fortu Chartres. Lecz pewnego dnia przybył do obozu ktoś, na kogo już dawno przesta no czekać: Ludwik Vincent. Był wynędzniały i znać było na nim ślady przebytej niedawno choroby. -- Ospa -- rzekł wskazując na swoją wybladłą, pokrytą czerwonymi śladami twarz. -- W lecie setki ludzi zmarło na ospę w Illinois. Gdyby nie to, że przeleżałem półżywy parę tygodni, dawno już byłbym z wami. -- Są tacy, co myśleli, że już nigdy nie wrócisz -- rzekł Aneeb. -- Cie szymy się, że cię znowu oczy nasze oglądają. Lecz'mały Kanadyjczyk skrzywił się smutno. -- Nie cieszcie się za bardzo bracia -- powiedział wydobywając z zanadrza list zaopatrzony w pieczęcie. -- O ile mogłem wywnioskować z rozmowy z Neyonem, wieści, które przywożę, są złe. -- Czytaj -- rozkazał Pontiak. Vincent przełamał pieczęcie i rozłożył wielki arkusz szarego papieru. Czytał, tłumacząc szybko zdanie po zdaniu. Twarz Pontiaka bladła coraz bardziej, a w oczach zapalały się iskry gniewu. Tak. Więc i to zawiodło! Liczył przecież na Francuzów. Prze czuwał, że bez nich cały trud, cały wysiłek, jaki włożył w zorganizowanie czerwonoskórych plemion, pójdzie na marne, że przyjdzie czas, za mie siąc, dwa, za pół roku, że wyczerpią się siły Indian. Lecz zawsze miał nadzieję, że wesprą ich żołnierze Wielkiego Francuskiego Ojca. Tak są dził. Na to liczył. Tak mu się zdawało. Ale teraz już wiedział. I rósł w nim gniew, straszny gniew. ,,...pokój, który nasz Wielki Ojciec zawarł z Anglikami i podpisał, wypalając z nimi fajkę wiecznego pokoju, nie pozwala iść wam z pomocą -- czytał Vincent. -- Niech Wielki Sachem Pontiak postąpi tak samo i wyciągnie rękę do zgody. Jak to? To mówił Neyon, który rok temu wysłał do Pontiaka swych posłów, by nakłonić Indian do wojny? Ten sam Neyon, którego takim szacunkiem, a nawet miłością otaczali czerwonoskórzy, który przysłał tu zeszłej jesieni Chouteau, zapowiadając udział Francuzów w wojnie? Oszukaństwo! Zdrada! Podłość! Oto jacy są biali! A teraz piszą, by wycią gnąć rękę do zgody! Teraz! -- Nigdy! -- krzyknął Pontiak. -- Nigdy! Mgła wściekłości przesłoniła mu oczy. Ujrzał, jak wojownicy cofnęli się, patrząc na niego niespokojnie. Nozdrza jego stały się bledsze od reszty twarzy, a mięśnie szczęk zadrgały złowrogo. -- Idźcie -- rzekł zdławionym głosem, postępując krok naprzód. -- Idźcie zawierać pokój, jeśli się to wam podoba! Widzę w waszych oczach słabość i przestrach. Krew wasza blada jest i nikczemna! Idźcie. Nienawidzę was! Wiem, odetchnęlibyście z ulgą, gdybym uczynił zgodę z Anglikami! Tchórze! Tchórze! Wyrwał list z rąk Vincenta, rzucił go na ziemię i zaczął deptać z furią i wściekłością. Wojownicy powoli rozstąpili się i cofnęli w mrok. Ujrzeli, jak Pontiak chwycił oszczep i cisnął nim w ogień z taką siłą, że ciężkie bierwiono wyskoczyło z paleniska i ciągnąc za sobą deszcz iskier poto czyło się pod ścianę. Jeden po drugim wojownicy poczęli wymykać się w noc przez zasło nięte bawolą skórą drzwi. Wigwam opustoszał. Bierwiono płonęło z sykiem i drobne, błękitne ogniki wypełzły na suchą korę ściany. Pontiak nie zważał na to. Dawno hamowany gniew, ból, rozczarowanie, wszystko to zerwało tamy opano wania i wylało się na zewnątrz. Wojownicy jego znali ten wielki gniew, który czasami ogarniał wodza. Wiedzieli, że trzeba go wówczas zostawić samego. Chodził jak tygrys po klatce i dziki ryk wściekłości rozsadzał mu gardło. Ściana, pod którą leżało płonące bierwiono, zapaliła się. Długie jęzory płomieni zaczęły lizać kopułę wigwamu. Dym, iskry i czerwony, zduszony ogień wypełniły ciasną izbę. -- Precz!... Precz! -- wołał nieprzytomny Pontiak, z wściekłością rzucając w ogień wszystko, co mu wpadło do ręki. Wreszcie żar zaczął go palić. Uczuł ból. Wypadł z płonącego wigwamu w mrok i pognał na oślep, aż potknął się i upadł twarzą w wilgotną trawę. Leżał przez chwilę nieruchomo. Po tem sięgnął po sztylet. Wyrwał go z pochwy i raz po raz zaczął go wbijać w ziemię, jak w pierś leżącego nieruchomo wroga. Tymczasem wojownicy otoczyli Vincenta i słuchali tego, co opowiadał o swoim pobycie w Illinois. -- Dlaczego Datunda nie wrócił razem z tobą? -- spytał Aneeb. Mały Kanadyjczyk spojrzał zdumiony. -- Datunda? Jakże mógł wracać razem ze mną? -- Przecież dwadzieścia dni temu pojechał do Neyona -- z nie mniej szym zdumieniem odparł młody Ottawa. Lecz Vincent pokręcił głową. -- Nie. Nie było go tam. Na pewno nie było go w forcie Chartres. Wojownicy spojrzeli po sobie z niepokojem. Gdzież więc byli posłowie? -- Datunda wyjechał z .Net-no-kwą. Towarzyszył im Minenawana z dziesięcioma wojownikami. Czyż nie spotkałeś ich? Nie słyszałeś o nich? Nie. Vincent nic o nich nie wiedział. Nic nie słyszał ani w forcie Char tres, ani po drodze. Ottawowie byli wyraźnie zaniepokojeni. -- Nie podobał mi się Minenawana -- rzekł nagle Saggi-to, patrząc ponuro w ogień. -- Nie podobał mi się wcale tego wieczoru, kiedy posta nowił jechać. -- Co masz na myśli? -- spytał Aneeb. Stary Niniwej spojrzał na niego znacząco i powiedział: -- Mnie także nie podobało się, że zabrał z sobą tylu wojowników. -- Ale przecież oddziały Irokezów wałęsały się w okolicy -- odpowie dział Aneeb. Lecz wszyscy wojownicy zaczęli kiwać głowami, a Saggi-to zwrócił się do Vincenta: -- A co ty o tym powiesz, bracie? Minenawana wyjechał razem z nimi. Wszyscy wiemy, że spoglądał ciągle na dziewczynę. A ostatniego dnia, kiedy wobec wszystkich wyraźnie powiedział, że chce nad nią roztoczyć swą opiekę, Pontiak... -- Co Pontiak? !-- Zakazał mu kręcić się koło niej. Tak będzie lepiej, powiedział, i dla ciebie, i dla Net-no-kwy. Minenawana zły był bardzo. Każdy to mógł zauważyć. -- Więc przypuszczacie, że ją porwał? -- A cóż by się z nią stało? Czemu nie było ich w Chartres? Czemu nie wrócili do obozu? W istocie było to najprostsze rozwiązanie zagadki. W takim razie Mi nenawana musiał ją zawieźć na północ, do Miczylimakinak, siedziby swych ojców, i tam należało jej szukać. Pontiak, dowiedziawszy się następnego dnia, że Vincent nie spotkał jej w drodze ani w Chartres, wysłał natychmiast dwu zaufanych gońców na północ do Odżibwejów. W kilkanaście dni później wrócili i zawiadomili, że ani Minenawany, ani Net-no-kwy na północy nie ma. Tym razem Pontiak nie wpadł w gniew. Zamknął się w sobie. Chodził zamyślony i daleki był od wszystkiego, co się wokół niego działo. Wyda wał się nawet obojętny, gdy reszta czerwonych plemion odeszła spod Detroit, gdy zostali już tylko Ottawowie i garść Szaunisów. Aż przyszedł wreszcie dzień, gdy i on opuścił swój obóz. Późnym wieczorem, kiedy po mrocznym niebie ciągnęły z krzykiem na południe dzikie gęsi, wszedł wraz z najbliższą rodziną do kanu i od płynął na zachód. Towarzyszyło mu w tej podróży kilku najbliższych przyjaciół, którzy nie chcieli go opuścić: Aneeb, Saggi-to, Kata-hekassa, Saning-wub. Flotylla kanu, w którym płynęły żony i dzieci, ciągnęła się długim sznurem na środku rzeki. Pontiak dążył na zachód. Opuszczał swój kraj rodzinny nie dlatego, że chciał uciec przed Anglikami, że uznał się za pokonanego -- płynął do plemion, które, marzył, da się jeszcze zjednoczyć i porwać do walki. A może myślał, że uda mu się przekonać Neyona? A może myślał o czymś więcej? Może marzyły mu się czerwone skały, wspólna własność wszystkich plemion? Może przypomniał sobie słowa starego Niniweja, gdy ten opo wiadał mu legendę o pierwszej fajce pokoju, którą miał w ustach każdy wojownik składający najświętsze przysięgi... Marzył: plemiona leśnego zachodu, Illinois, Peoria, Kickapoo, Kri czy Winnebago, plemiona prerii Dakota, Iowa, Osage, Paunisi, Czejenowie, Arapaho, w szumie pióropuszy, w tętencie kopyt końskich przybywa ją ku skałom koloru krwi. Stamtąd wyszli niegdyś. Stamtąd poprowadzi ich on, Pontiak, raz jeszcze przeciwko białym najeźdźcom.