8890
Szczegóły |
Tytuł |
8890 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8890 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8890 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8890 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ian Fleming
Goldfinger
Goldfinger
Prze�o�y�: Jan Kra�ko
Wydawnictwo Alfa
Warszawa 1990
Cz�� I: PRZYPADEK
1. Refleksje po dw�ch szklaneczkach bourbona
James Bond, pokrzepiony dwiema szklaneczkami bourbona, siedzia� w sali odlot�w lotniska Miami, rozmy�laj�c o �yciu i �mierci.
Zabijanie ludzi nieod��cznie wi�za�o si� z jego zawodem. Nie znosi� tego, wi�c kiedy ju� musia� kogo� zlikwidowa�, robi� to szybko i sprawnie i natychmiast o tym zapomina�. Jako tajny agent, kt�rego kryptonim poprzedza�y jak�e rzadkie dwa zera - oznaczaj�ce, �e mo�e zabija� w majestacie prawa - musia� podchodzi� do �mierci r�wnie ch�odno jak chirurg. Trudno, sta�o si� i kropka. �al nie przystoi zawodowcowi, gorzej - z�era�by niczym robak jego dusz�.
A jednak �mier� Meksykanina wywar�a na nim dziwne wra�enie. Nie dlatego, �e na ni� nie zas�u�y�. By� z gruntu z�y, nale�a� do tych, kt�rych w Meksyku nazywaj� capungo. Capungo to bandyta got�w zamordowa� cz�owieka ju� dla czterdziestu peso, czyli oko�o dwudziestu pi�ciu szyling�w - cho� ten za pr�b� zg�adzenia Bonda otrzyma� prawdopodobnie znacznie wi�cej. Poza tym ju� na pierwszy rzut oka by�o wida�, �e od dziecka przysparza� wszystkim b�lu i cierpienia. O tak, bez dw�ch zda� nale�a�o go wreszcie zlikwidowa�. Tyle �e kiedy Bond go zabi�, �ycie usz�o z niego tak szybko, tak nieodwracalnie, �e agent widzia�, jak ulatuje mu przez usta, niczym ptak z ludowych wierze� Haita�czyk�w.
Jak niebywa�a przepa�� dzieli�a cia�o pe�ne �ycia i puste zw�oki! Jest cz�owiek, nie ma cz�owieka. Ten Meksykanin mia� nazwisko, adres, kart� pracy, a pewnie i prawo jazdy. A� nagle co� z niego usz�o, co� opu�ci�o pow�ok� z cia�a i lichych szmat, pozostawiaj�c tylko pust� papierow� torb� czekaj�c� na �mieciarza. Ale ta r�nica, 1 to co�, co ulecia�o ze �mierdz�cego meksyka�skiego bandziora, by�a wi�ksza ni� ca�y Meksyk.
Bond spojrza� na bro�, kt�r� si� pos�u�y�. Kant prawej d�oni mia� obrzmia�y i czerwony. Zgi�� palce, ugniataj�c d�o� lew� r�k�. Powtarza� to co chwila podczas kr�tkiego lotu samolotem, kt�rym ucieka� z miejsca zdarzenia. Bolesny zabieg, ale prawid�owe kr��enie krwi powinno przyspieszy� kuracj� r�ki. Nie spos�b przewidzie�, kiedy zn�w b�dzie musia� u�y� broni. W k�cikach ust Bonda zaigra� cyniczny u�mieszek.
- Odlot linii krajowych Airline of the Stars, rejs NA 106 do Nowego Jorku, lotnisko La Guardia. Pasa�er�w prosimy do wyj�cia numer siedem.
Z g�o�nik�w dobieg�o echo wy��czanego mikrofonu. Bond zerkn�� na zegarek. Do odlotu linii Transamerica zosta�o co najmniej dziesi�� minut. Da� znak kelnerce i zn�w zam�wi� podw�jnego bourbona z lodem. Zakr�ci� szerok�, p�kat� szklaneczk�, by l�d z�agodzi� smak trunku, i wypi� po�ow� jednym haustem. Zgasi� papierosa, lew� r�k� podpar� brod� i spogl�da� w zadumie nad roziskrzon� p�yt� lotniska na s�o�ce sp�ywaj�ce majestatycznie do Zatoki Meksyka�skiej.
�mier� Meksykanina by�a ostatnim akordem paskudnego zadania, jednego z najgorszych - plugawego, niebezpiecznego, kt�re mia�o tylko t� zalet�, �e pozwoli�o Bondowi znale�� si� z dala od centrali.
Pewna gruba ryba w Meksyku mia�a plantacj� maku. Ale bynajmniej nie ozdobnego. Mak przerabiano na opium, kt�re szybko, i po wzgl�dnie przyst�pnych cenach rozprowadzali kelnerzy z ma�ej kafejki �Madre de Cacao�. Lokal korzysta� ze wszechstronnej ochrony. Kto chcia� opium, ten zamawia� je do kielicha. Za trunek j p�aci�o si� w kasie, a kasjer m�wi�, ile zer trzeba dopisa� do rachunku. Ten spokojny handelek nie obchodzi� nikogo poza granicami Meksyku. A� tu nagle w dalekiej Anglii rz�d pod naciskiem kampanii ONZ przeciwko narkotykom, zakaza� u�ywania i posiali dania heroiny na terenie Wielkiej Brytanii. Zar�wno w Soho, jak i w�r�d czcigodnych lekarzy, kt�rzy chcieli ul�y� swoim pacjentom w cierpieniu, wybuch�a panika. A prohibicja to zapalnik zbrodni.
I1 Na skutek nielegalnego gromadzenia zapas�w b�yskawicznie wysch�y tradycyjne kana�y przemytu z Chin, Turcji i W�och. Tymczasem w stolicy Meksyku urz�dowa� niejaki Blackwell - handlowiec, kt�ry zostawi� w Anglii siostr� narkomank�. Mia� dla niej wiele serca i wsp�czucia, kiedy wi�c zwr�ci�a si� do niego o pomoc, gro��c, �e inaczej si� zabije, uwierzy� i zacz�� bada� nielegalny handel narkotykami w Meksyku. W swoim czasie, przez przyjaci� i ich znajomych, trafi� do �M�dre de Cacao�, a stamt�d do miejscowego plantatora. Przy okazji zapozna� si� z finansow� stron� tego interesu i uzna�, �e skoro za jednym zamachem m�g�by zbi� maj�tek i pom�c ludzko�ci, to odkry� recept� na szcz�cie.
Blackwell handlowa� nawozami. Mia� magazyn, niewielk� fabryczk� i trzyosobowy personel do badania gleby i ro�lin. Bez trudu przekona� Meksykanina, �e pod tym szacownym p�aszczykiem jego zesp� m�g�by si� zaj�� wytwarzaniem z opium czystej heroiny. Ze swej strony Meksykanin szybko zorganizowa� transport do Anglii. W zamian za tysi�c dolar�w od kursu, co miesi�c jeden z kurier�w Ministerstwa Spraw Zagranicznych wi�z� do Londynu dodatkow� walizk�. Cena by�a rozs�dna. Zawarto�� walizki, kt�r� Meksykanin zostawia� w przechowalni na dworcu Victoria, a kwit przesy�a� niejakiemu Schwabowi pod adresem Boox-an-Pix Ltd, WC1, osi�ga�a na miejscu dwadzie�cia tysi�cy funt�w.
Pech chcia�, �e Schwab okaza� si� �ajdakiem, nieczu�ym na cierpienia ludzko�ci. Wymy�li� sobie, �e skoro ameryka�skie ma�olaty corocznie konsumuj� heroin� warto�ci miliona dolar�w, to nie ma powodu, dla kt�rego ich wyspiarscy kuzyni i kuzynki nie mieliby robi� tego samego. W dw�ch pokoikach w Pimlico jego sztab rozcie�cza� heroin� proszkiem na przeczyszczenie i wysy�a� j� do najrozmaitszych dyskotek i klub�w rozrywkowych.
Zanim tajniacy z kryminalnej dobrali mu si� do sk�ry, Schwab zbi� ju� niema�y maj�tek. W Scotland Yardzie pozwolili mu zarobi� jeszcze par� groszy, a przez ten czas zbadali �r�d�o jego dostaw. Wzi�li go pod obserwacj� i wkr�tce dotarli na dworzec Victoria, a stamt�d do meksyka�skiego kuriera. Na tym etapie, skoro w gr� wchodzi� obcy kraj, wezwano Secret Service, Bondowi za� zlecono wykrycie dostawc�w kuriera i przeci�cie tego kana�u u �r�d�a.
Bond wywi�za� si� z zadania. Polecia� do Meksyku i szybko dotar� do �M�dre de Cacao�. Nast�pnie, udaj�c odbiorc� towaru z Londynu, trafi� do miejscowego plantatora. Ten podj�� go go�cinnie i przedstawi� Blackwellowi. Bond nabra� sympatii do rodaka.
Nic nie wiedzia� o jego siostrze w Anglii, ale natychmiast rozpozna� w nim amatora. W dodatku gorycz, z jak� Blackwell m�wi� o zakazie stosowania heroiny w Anglii, brzmia�a szczerze. Pewnej nocy Bond w�ama� si� do jego magazynu i pod�o�y� bomb� termitow�. Potem, siedz�c w oddalone) o mil� kawiarni, patrzy�, jak p�omienie strzelaj� ponad horyzont dach�w i s�ucha� srebrzystej kaskady dzwonk�w stra�y po�arnej. Rano zadzwoni� do Blackwella.
- Przykro mi, �e w nocy popsu�em panu interes - powiedzia� zas�aniaj�c s�uchawk� chusteczk�. - Obawiam si�, �e ubezpieczenie nie pokryje panu strat tego zapasu gleby, kt�r� pan bada�.
- Kto m�wi? Kim pan jest?
- Przyjecha�em z Anglii. Ten pa�ski towar zabi� tam wielu m�odych ludzi. A jeszcze wi�cej zniszczy�. Santos nie pojawi si� ju� w Londynie ze swoim dyplomatycznym baga�em. Schwab jeszcze dzi� trafi do wi�zienia. A ten Bond, z kt�rym pan si� spotyka�, te� nie wymknie si� z sieci. Policja jest ju� na jego tropie. Ze s�uchawki dobieg�y wystraszone s�owa. - W porz�dku, ale niech pan si� w to wi�cej nie bawi. Zdrowiej trzyma� si� nawoz�w.
Bond wy��czy� si�.
Blackwell by na to nie wpad�. Najwyra�niej przejrza� go ten meksyka�ski plantator. Bond na wszelki wypadek zmieni� hotel, ale w nocy, gdy wraca� do siebie po ostatniej szklaneczce w Copacabanie, jaki� m�czyzna zast�pi� mu nagle drog�. Mia� na sobie brudny garnitur z bia�ego p��tna i bia��, za du�� czapk� szofera. Azteckie ko�ci policzkowe podkre�la�y g��bokie si�ce. W jednym k�ciku w�skich ust tkwi�a wyka�aczka, w drugim papieros. Zw�one od marihuany oczy b�yszcza�y jak dwa �ebki szpilek.
- Chcesz panienk�? Bara-bara?
- Nie.
- Mo�e kolorow�? Pi�kn� zdrow� dupci�?
- Nie.
- To mo�e obrazki?
Bond tak dobrze zna� ruch r�ki si�gaj�cej pod marynark�, wi�za� z nim tak wiele niebezpiecznych prze�y�, �e by� przygotowany, nim jeszcze r�ka ukaza�a si� z powrotem, a d�ugi srebrzysty palec skoczy� mu do gard�a.
Odruchowo zastosowa� klasyczny blok rodem z podr�cznika samoobrony. Odwr�ci� si� p�bokiem, jednocze�nie odbijaj�c pchni�cie praw� r�k�. Ich przedramiona zetkn�y si� w p� drogi. N� chybi� celu, a Meksykanin ods�oni� si�, wystawiaj�c na kr�tki cios lew� r�k� w brod�. Sztywny, napr�ony nadgarstek Bonda przeby� najwy�ej dwie stopy, ale wewn�trzna strona jego d�oni, wzmocnionej rozczapierzonymi palcami, ze straszliw� si�� wyr�n�a napastnika w podbr�dek. Meksykanin niemal uni�s� si� w powietrze. Mo�liwe, �e ju� ten cios go zabi� i z�ama� mu kark, cho� zanim napastnik upad� na ziemi�, Bond cofn�� praw� r�k� i kantem d�oni uderzy� w napr�one, ods�oni�te gard�o. Cios kantem d�oni w jab�ko Adama nale�y do �elaznego repertuaru wszystkich komandos�w. Nawet je�eli Meksykanin �y� po pierwszym uderzeniu, to zmar�, nim run�� na chodnik.
Przez chwil� Bond oddycha� g��boko, patrz�c na le��c� w kurzu bezw�adn� stert� �ach�w. Rozejrza� si�. Nie zauwa�y� nikogo. Min�y go jakie� samochody. Podczas starcia przejecha�o ich pewnie wi�cej, ale walczyli w cieniu. Przykl�kn�� ko�o zw�ok. Nie wyczu� pulsu. Oczy, jeszcze niedawno b�yszcz�ce od marihuany, sta�y si� matowe. Dom, kt�ry zamieszkiwa� Meksykanin, by� pusty. Lokator si� wyprowadzi�.
Bond uni�s� zw�oki i opar� je o mur w g��bokim cieniu. Wytar� r�ce w ubranie, poprawi� krawat i wr�ci� do hotelu.
O �wicie wsta�, ogoli� si� i pojecha� na lotnisko, gdzie wsiad� do pierwszego samolotu odlatuj�cego z Meksyku. Traf chcia�, �e wyl�dowa� w Caracas. Przesiedzia� tam w poczekalni, a� dosta� si� na rejs linii Transamerica Constellation do Miami, sk�d mia� dotrze� wieczorem do Nowego Jorku.
G�o�niki znowu o�y�y.
- Z powodu awarii samolotu rejs TR 618 linii Transamerica do Nowego Jorku zosta� prze�o�ony. Godzin� odlotu podamy o �smej rano. Pasa�er�w przepraszamy i prosimy o zg�aszanie si� do stanowiska linii Transamerica w celu zakwaterowania. Dzi�kujemy.
No tak! Tego jeszcze brakowa�o! Czy powinien przenie�� si� na inny lot, czy sp�dzi� noc w Miami? Bond przypomnia� sobie o whisky, uni�s� szklank�, odchyli� g�ow� i wys�czy� trunek do dna. Kostki lodu zagrzechota�y mu weso�o o z�by. To jest to! To jest my�l! Zostanie na noc w Miami i si� zaleje, ur�nie w trupa, �eby jaka� poderwana dziwka musia�a go zataszczy� do ��ka. Od lat ju� si� nie upi�. Najwy�szy czas. Ta noc spad�a mu jak z nieba, wolna noc z dala od domu. Wykorzysta j� jak nale�y. Czas sobie pofolgowa�. By� zbyt napi�ty, zbyt zaabsorbowany rozgrzebywaniem przesz�o�ci. Co on w�a�ciwie wyrabia, po kiego licha my�li o tym capungo, kt�ry chcia� go za�atwi�? Mia� do wyboru albo zabi�, albo da� si� zabi�. A zreszt� ludzie zabijaj� si� ca�y czas, jak �wiat d�ugi i szeroki. Cho�by samochodami. Roznosz� choroby zaka�ne, chuchaj� innym bakteriami prosto w twarz, zostawiaj� zapalone kuchenki gazowe, wypuszczaj� tlenek w�gla w zamkni�tych gara�ach. Na przyk�ad, ilu ludzi ma zwi�zek z produkcj� bomb wodorowych, poczynaj�c od g�rnik�w wydobywaj�cych uran, a ko�cz�c na akcjonariuszach tych kopalni? Czy istnieje kto�, kto - cho�by tylko statystycznie - nie ma �adnego zwi�zku z zab�jstwem bli�niego?
Ostatnie promienie s�o�ca ju� zgas�y. Pod ciemnogranatowym niebem migota�y jaskrawo��te i zielone smugi; male�kie �wiate�ka odbija�y si� od oleistej powierzchni p�yty lotniska. Na g��wn� zielon� alejk� wpad� z og�uszaj�cym hukiem DC 7. Okna w sali tranzytowej zabrz�cza�y cicho. Ludzie wstali z miejsc, obserwuj�c samolot. Bond pr�bowa� odczyta� ich my�li z wyrazu twarzy. Czy liczyli na katastrof� samolotu, na widowisko, temat do opowie�ci, na co�, co wype�ni ich puste �ycie? A mo�e �yczyli mu powodzenia? Czego �yczyli sze��dziesi�ciu pasa�erom? �ycia czy �mierci?
Bond zagryz� wargi. Do�� tego! Starczy tych chorobliwych my�li. To tylko reakcja na wykonanie parszywego zadania. Jeste� wypompowany, zm�czony wiecznym odgrywaniem twardziela. Potrzebujesz odmiany. Widzia�e� za du�o �mierci. Chcesz zakosztowa� �ycia... spokojnego, wygodnego, na poziomie.
Bond us�ysza� kroki. Kto� zatrzyma� si� obok niego. Podni�s� wzrok. Sta� przed nim schludny, na pierwszy rzut oka bogaty m�czyzna w �rednim wieku i przygl�da� mu si� z zak�opotaniem i dezaprobat�.
- Najmocniej przeprzaszam, ale czy nie nazywa si� pan przypadkiem Bond... pan, hm, James Bond?
2. Rajskie �ycie
Bond ceni� anonimowo��.
- Owszem - b�kn�� oschle.
- A to ci dopiero zbieg okoliczno�ci. - Nieznajomy wyci�gn�� r�k�. Bond wsia� powoli, u�cisn�� mu d�o� i pu�ci� j� szybko. By�a sflacza�a, jakby pozbawiona staw�w, niczym uformowane w kszta�cie d�oni b�oto albo nadmuchana gumowa r�kawiczka. - Nazywam si� Du Pont. Junius Du Pont. Pewnie mnie pan nie pami�ta, ale ju� si� spotkali�my. Mo�na si� przysi���?
Twarz, nazwisko? Rzeczywi�cie co� mu przypomina�y. Dawno temu. Nie w Ameryce. Agent szpera� w aktach swej pami�ci, jednocze�nie taksuj�c natr�ta. Du Pont mia� oko�o pi��dziesi�tki, r�ow� cer�, g�adko wygolon� twarz i konserwatywny przyodziewek, jakim Bracia Brooks okrywaj� wstyd ameryka�skich milioner�w: jednorz�dowy garnitur z ciemnobr�zowego tropiku i bia�� jedwabn� koszul� z niskim ko�nierzykiem. Podwini�te rogi ko�nierzyka spina�a z�ota agrafka, tu� pod w�z�em w�skiego krawata w ciemnoczerwone i niebieskie pasy, niemal identyczne z barwami Gwardii Kr�lewskiej. Spod r�kaw�w marynarki wystawa�y na p� cala mankiety koszuli, ukazuj�c p�okr�g�e kryszta�owe spinki z wtopionymi male�kimi muszkami. Stroju dope�nia�y grafitowe jedwabne skarpetki, buty w kolorze starego, wypolerowanego mahoniu, kt�re najwyra�niej wysz�y spod r�ki Peala, oraz ciemny s�omkowy homburg o w�skim rondzie, z szerok� bordow� wst��k�.
Du Pont usiad� naprzeciwko Bonda i wyci�gn�� papierosy oraz szczeroz�ot� zapalniczk� marki Zippo. Poci� si� lekko, co nie usz�o uwagi agenta. Bond uzna�, �e pozory nie myl� i �e ma przed sob� bardzo bogatego i nieco za�enowanego Amerykanina. Wiedzia�, �e ju� si� spotkali, ale nie mia� poj�cia gdzie i kiedy.
- Zapali pan?
- Dzi�kuj�. - Bond pocz�stowa� si� parliamentem, lecz uda�, �e nie dostrzega wyci�gni�tej zapalniczki. Nie znosi�, gdy kto� podawa� mu ognia. Wyj�� swoj� zapalniczk� i sam sobie przypali� papierosa.
- Francja, pi��dziesi�ty pierwszy, Royale Les Eaux. - Du Pont spojrza� na agenta z entuzjazmem. - Kasyno. Ja i Ethel, to znaczy moja �ona, siedzieli�my obok pana podczas tej wspania�ej rozgrywki z Francuzem.
Bond si�gn�� pami�ci� wstecz. Tak, oczywi�cie. Du Pontowie zajmowali przy stoliku do bakarata miejsca czwarte i pi�te. On mia� sz�ste. Wygl�dali ca�kiem nieszkodliwie, tym bardziej wi�c cieszy� si� z takiego parawanu po lewej r�ce tej fantastycznej nocy, kiedy to pokona� Le Chiffre�a. Teraz ujrza� to z powrotem - jasny kr�g �wiat�a na zielonym suknie, r�owe, podobne do krab�w d�onie sun�ce szybko po drugiej stronie stolika do kart. Czu� zapach dymu i ostr� wo� swojego potu. C� to by�a za noc! Bond zerkn�� na Du Ponta i u�miechn�� si� na wspomnienie ich spotkania.
- Naturalnie, pami�tam. Przepraszam, �e od razu pana nie pozna�em. Ale tamtej nocy... W g�owie mia�em karty i tylko karty.
Amerykanin zrewan�owa� si� radosnym u�miechem. Odpowied� przyj�� z widoczn� ulg�.
- Do diaska, panie Bond, oczywi�cie, �e rozumiem. Mam nadziej�, �e wybaczy mi pan natr�ctwo. Widzi pan... - Pstrykn�� palcami na kelnerk�. - Nie, najpierw musimy to obla�. Co dla pana?
- Bourbon z lodem. Dzi�kuj�.
- A dla mnie Haig z wod�. Kelnerka odesz�a.
Du Pont nachyli� si�, rozpromieniony. Bonda dolecia� lekki zapach myd�a albo wody po goleniu. Chyba �Lentheric�?
- Na lotnisku pozna�em pana od razu, na pierwszy rzut oka. Pomy�la�em sobie jednak: Junius, masz pami�� do twarzy i rzadko si� mylisz, ale lepiej si� upewnij. Ja tak�e lecia�em Transamerik�, wi�c obserwowa�em pana, kiedy zapowiadali op�nienie, i je�li wolno mi zauwa�y�, pa�ska mina �wiadczy�a niedwuznacznie, �e czekamy na ten sam lot. - Zaczeka�, a� Bond potwierdzi� skinieniem g�owy, i ci�gn�� pospiesznie: - Przelecia�em si� wi�c do kasy i sprawdzi�em list� pasa�er�w. A tam sta�o czarno na bia�ym �J. Bond�.
Amerykanin rozpar� si� wygodnie na krze�le, dumny ze swego sprytu. Kiedy podano trunki, uni�s� szklank�.
- Pa�skie zdrowie - rzuci�. - To m�j szcz�liwy dzie�. Anglik u�miechn�� si� z rezerw� i wypi�.
Du Pont zn�w si� pochyli� i rozejrza�. S�siednie stoliki by�y puste. Mimo to Amerykanin �ciszy� g�os.
- Pewnie pan sobie my�li, �e owszem, mi�o zn�w zobaczy� Juniusa Du Ponta, ale o co tu chodzi? Dlaczego tak cieszy si� z naszego spotkania akurat dzisiaj?
Uni�s� brwi, jak gdyby odgrywa� rol� Bonda. Tymczasem mina agenta wyra�a�a jedynie uprzejme zainteresowanie. Amerykanin jeszcze bardziej nachyli� si� ku niemu.
- Panie Bond, mam nadziej�, �e mi pan wybaczy. Nie mam zwyczaju w�ciubia� nosa w cudze tajem...eee, sprawy. Ale po naszym spotkaniu w Royale s�ysza�em, �e jest pan nie tylko wspania�ym graczem, lecz r�wnie�...eee, jak by to powiedzie�, detektywem. Wie pan, czym� w rodzaju agenta wywiadu.
Du Pont spurpurowia�, speszony swoj� niedyskrecj�. Opar� si� na krze�le, wyci�gn�� chusteczk� i otar� czo�o, zerkaj�c na Anglika z niepokojem.
Bond wzruszy� ramionami. W jego szaroniebieskich oczach, kiedy podchwyci�y twarde i czujne pomimo za�enowania spojrzenie Amerykanina, malowa�a si� zabarwiona nutk� ironii szczero��, jak gdyby od�egnywa� si� od takich pos�dze�.
- Kiedy� mia�em troch� do czynienia z takimi rzeczami. Kac powojenny. Cz�owiek wci�� my�la�, �e zabawa w policjant�w i z�odziei mo�e sprawia� frajd�. Ale w czasach pokoju ten fach nie ma perspektyw.
- A tak, z pewno�ci�. - Du Pont skwitowa� to wyja�nienie niedba�ym ruchem r�ki, w kt�rej trzyma� papierosa. Zadaj�c nast�pne pytanie, unika� wzroku rozm�wcy, wiedz�c, �e us�ysza� kolejne k�amstwo. Agent pomy�la�, �e pod tym okryciem od Braci Brooks kryje si� prawdziwy szczwany lis. - Czyli �e ju� pan si� wycofa�? - Amerykanin u�miechn�� si� pob�a�liwie. - I czym pan si� zaj��, je�li wolno spyta�?
- Handlem. Pracuj� dla Universalu. By� mo�e zetkn�� si� pan z nami.
Du Pont nie przerywa� gry.
- Universal, hm. Niech no pomy�l�. Ale� tak, jasne, �e o nich s�ysza�em. Wprawdzie nigdy z nimi nie handlowa�em, ale na to nigdy nie jest za p�no. - Zachichota� ironicznie. - Prowadz� mn�stwo najrozmaitszych interes�w. W�a�ciwie nie interesuj� mnie tylko chemikalia. Kto wie, mo�e to i szkoda, �e nie nale�� do tych Du Pont�w od chemikali�w.
Bond pomy�la�, �e Amerykanin raczej nie narzeka na ga��� Du Pont�w, z kt�rej si� wywodzi. Powstrzyma� si� od komentarza. Rzuci� okiem na zegarek, by sk�oni� rozm�wc� do szybszego wy�o�enia kart na st�, zarazem uwa�aj�c, by swoje karty trzyma� przy orderach. Du Pont mia� mi��, uprzejm� dzieci�c� twarz i pe�ne, wygi�te w d� kobiece usta. Wydawa� si� nieszkodliwy jak wszyscy ci Amerykanie w �rednim wieku, kt�rzy wystaj� z aparatami fotograficznymi przed pa�acem Buckingham. Ale za t� fasad� niewini�tka Bond wyczuwa� bezwzgl�dno�� i spryt.
Czujny wzrok Du Ponta zarejestrowa� gest Anglika. Amerykanin te� spojrza� na sw�j zegarek.
- No prosz�! Ju� si�dma, a ja tu gadam i gadam, zamiast przej�� do rzeczy. A wi�c, panie Bond, mam pewien problem i ch�tnie zasi�gn��bym pa�skiej rady. Gdyby pan m�g� po�wi�ci� mi nieco czasu, by�bym zaszczycony mog�c go�ci� pana u siebie, oczywi�cie, je�eli zamierza pan przenocowa� w Miami. - Du Pont uni�s� r�k�. - Obiecuj�, �e zapewni� panu wszelkie wygody. Tak si� sk�ada, �e jestem wsp�w�a�cicielem hotelu �Floridiana�. By� mo�e s�ysza� pan, �e otworzyli�my go przed �wi�tami? Mi�o mi stwierdzi�, �e interes kwitnie wspaniale. Dali�my do wiwatu staremu �Fountain Blue�. - Amerykanin roze�mia� si� pob�a�liwie. - Tak tu m�wimy na �Fontainbleu�. A wi�c, co pan na to, panie Bond? Dostanie pan najlepszy apartament... nawet gdyby trzeba by�o wyrzuci� solidnych klient�w na bruk. Wy�wiadczy�by mi pan ogromn� przys�ug�. - Amerykanin spojrza� b�agalnie.
Bond i tak ju� si� zdecydowa�. Oboj�tnie, czy problem Du Ponta wi�za� si� z szanta�em, gangsterami, czy kobiet�, niew�tpliwie nale�a� do gatunku typowych zmartwie� bogaczy. Nareszcie trafia mu si� okazja zakosztowania lekkiego �ycia, o jakim marzy�. �ap j�. Bond zacz�� odmawia� uprzejmie, lecz Du Pont wpad� mu w s�owo.
- Panie Bond, bardzo pana prosz�. Niech mi pan wierzy, b�d� panu niezmiernie wdzi�czny.
Zn�w pstrykn�� na kelnerk�. Kiedy podesz�a, odwr�ci� si� i dyskretnie uregulowa� rachunek. Jak wielu bogatych ludzi uwa�a�, �e obnoszenie si� z pieni�dzmi, pokazywanie innym, jakie daje napiwki, jest zupe�nie nieprzyzwoite. Wsun�� zwitek banknot�w do bocznej kieszeni (bogacze nie korzystaj� z tylnych) i uj�� Bonda pod rami�, lecz czuj�c jego op�r, natychmiast cofn�� r�k�. Zeszli schodami do g��wnego holu.
- No, to za�atwmy od razu pa�sk� rezerwacj�. - Du Pont skierowa� si� do kasy biletowej linii Transamerica. W kilku kr�tkich s�owach ujawni� sw� w�adz� i mo�liwo�ci na w�asnym, ameryka�skim terenie.
- Tak jest, panie Du Pont. Oczywi�cie, panie Du Pont. Zajm� si� tym natychmiast, panie Du Pont.
Na zewn�trz b�yszcz�cy chrysler imperia� bezszelestnie podjecha� do kraw�nika. Szofer - twardy facet w liberii koloru biszkopta - wyskoczy� otworzy� im drzwiczki. Bond wsiad� i zapad� si� w mi�kk� tapicerk�. W samochodzie panowa� wspania�y ch��d, by�o niemal zimno. Pracownik linii lotniczych przybieg� z walizk� Anglika, poda� j� kierowcy, sk�oni� si� lekko i wr�ci� do terminalu.
- Do �Billa na pla�y� - poleci� Du Pont szoferowi i wielka limuzyna prze�lizgn�a si� przez zat�oczone parkingi i wyjecha�a na ulic�.
Amerykanin rozpar� si� na siedzeniu.
- Mam nadziej�, �e lubi pan kraby kamienne, panie Bond. Jad� pan je kiedy�?
Agent odpar�, �e owszem i �e bardzo mu smakowa�y.
Kiedy Du Pont rozprawia� o restauracji �Billa na pla�y� i por�wnywa� walory smakowe krab�w kamiennych i alaska�skich, chrysler imperia� przemkn�� przez centrum Miami, bulwar Biscayne, a� wreszcie przejecha� Douglas MacArthur Causeway na drug� stron� zatoki. Bond co pewien czas wtr�ca� jakie� stosowne uwagi, napawaj�c si� szybko�ci�, komfortem i wytworn� pogaw�dk�.
Zatrzymali si� przed bia��, oszalowan� �cian� budynku ze stiukowym dachem, utrzyman� w stylu angielskiej architektury z pocz�tku dziewi�tnastego wieku. R�owy neon przypominaj�cy po�pieszne gryzmo�y informowa�: �Bili na pla�y�. Gdy Bond wysiada� z samochodu, Du Pont przekaza� polecenie kierowcy. Agent dos�ysza� s�owa: �apartament Aloha� i �gdyby wynik�y jakie� trudno�ci, niech Fairlie tu do mnie zadzwoni, rozumiemy si�?�
Weszli po schodach do �rodka. Bia�y wystr�j wielkiej sali uzupe�nia�y r�owe zas�ony z mu�linu i r�owe lampki na stolikach. T�um opalonych klient�w prezentowa� drogie tropikalne stroje - b�yszcz�ce jaskrawe koszule, brz�cz�ce z�ote bransolety, ciemne okulary zdobione kamieniami szlachetnymi, zgrabne s�omkowe kapelusze. Z mieszaniny r�norodnych zapach�w wybija�a si� cierpka wo� cia� przebywaj�cych d�ugo na s�o�cu.
Bili, pedziowaty W�och, wybieg� im na spotkanie.
- Pan Du Pont, jak�e mi mi�o. Troch� tu dzi� t�oczno. Zaraz pan�w usadowi�. Prosz�, prosz� za mn�.
Trzymaj�c nad g�ow� wielki, oprawny w sk�r� jad�ospis, lawirowa� po�r�d go�ci w stron� najlepszego stolika w lokalu - sze�cioosobowego w samym rogu. Odsun�� dwa krzes�a, pstrykn�� palcami na szefa sali i kelnera od win, roz�o�y� na stole dwa otwarte jad�ospisy i wymieniwszy uprzejmo�ci z Du Pontem, zostawi� ich samych.
Amerykanin z trzaskiem zamkn�� sw�j jad�ospis.
- Prosz� zda� si� na mnie - powiedzia� do Bonda. - Gdyby co� panu nie smakowa�o, prosz� to podrostu odes�a�. - Odwr�ci� si� do szefa sali. - Kraby kamienne. �wie�e, nie mro�one. Topione mas�o. Grube grzanki. Rozumiemy si�?
- Tak jest, panie Du Pont.
Kelner od win, zacieraj�c r�ce, zaj�� miejsce szefa sali.
- Dwa razy po p� litra r�owego szampana. Pommery, rocznik pi��dziesi�ty. Srebrne puchary. Rozumiemy si�?
- Taaak jest, panie Du Pont. Czy poda� aperitif?
Du Pont odwr�ci� si� do Bonda i z u�miechem uni�s� brwi.
- Poprosz� martini z w�dk� - rzek� agent. - Iz plasterkiem cytryny.
- Dwa ryzy - zam�wi� Amerykanin. - Podw�jne. - Gdy kelner odszed� po�piesznie, Du Pont rozpar� si� wygodnie, wyj�� papierosy i zapalniczk�. Rozejrza� si� po sali, z u�miechem pokiwa� r�k� paru znajomym i zerkn�� na s�siednie stoliki. Przysun�� swoje krzes�o bli�ej Bonda. - Niestety, na ha�as nic nie poradz�. Zagl�dam tu tylko dla krab�w. S� nie z tej ziemi. Mam nadziej�, �e nie jest pan na nie uczulony. Zaprosi�em tu kiedy� pewn� dziewczyn�, a potem wargi jej spuch�y jak opony rowerowe.
Bonda rozbawi�a zmiana w zachowaniu Amerykanina, odk�d uzna�, �e agent jest jego, �e ma go na li�cie p�ac. Te szybkie polecenia, ten w�adczy styl bycia... To zupe�nie inny cz�owiek ni� nie�mia�y, za�enowany petent, kt�ry zaczepi� Bonda na lotnisku. Czego on w�a�ciwie chcia�? Powinno si� to wyja�ni� lada chwila.
- Nie jestem na nic uczulony - zapewni� Bond.
- To �wietnie, znakomicie.
Zapad�a cisza. Amerykanin z trzaskiem kilkakrotnie otworzy� i zamkn�� wieko zapalniczki. Zda� sobie spraw�, �e tylko ha�asuje irytuj�co, i odsun�� j� od siebie. W ko�cu si� zdecydowa�.
- Gra pan w kanast�, panie Bond? - zapyta�, zwracaj�c si� do splecionych na blacie d�oni.
- Tak, to ca�kiem przyjemna gra. Lubi� j�.
- W dwie osoby tak�e?
- Czasami. Chocia� przyjemno�� jakby nie ta. Je�eli �aden z graczy si� nie wyg�upi, to wychodzi remis. Zwyczajny rachunek prawdopodobie�stwa. Nie ma szans na jakie� wi�ksze kombinacje. Du Pont przytakn�� energicznie.
- O to chodzi. To samo sobie m�wi�em. Po stu rozdaniach obaj gracze musz� wyj�� na swoje. Nie jest to tak pasjonuj�ca gra jak gin czy oklahoma, ale w�a�nie to mi si� w niej podoba. Mo�na zabi� czas, przek�ada� mn�stwo kart, miewa si� wzloty i upadki, a w sumie nikomu krzywda si� nie dzieje. Rozumiemy si�?
Agent skin�� g�ow�. Podano koktajle.
- Nast�pne dwa za dziesi�� minut - poleci� Du Pont kelnerowi. Kiedy wypili, odwr�ci� si� do swego go�cia. Jego twarz zmarszczy�a si�, zdradza�a rozdra�nienie. - A gdybym panu powiedzia�, panie Bond, �e w ci�gu tygodnia przegra�em w dwuosobow� kanast� dwadzie�cia pi�� tysi�cy dolar�w! Co pan na to? - Zanim agent zd��y� odpowiedzie�, powstrzyma� go ruchem r�ki. - Niech pan nie zapomina, �e jestem dobrym graczem. Nale�� do klubu �Regency�. Cz�sto spotykam si� z takimi graczami jak Charlie Goren czy Johny Crawford... oczywi�cie przy bryd�u. Ale rzecz w tym, �e potrafi� sobie radzi� przy stoliku. - Zapu�ci� sond� w oczy Bonda.
- Je�eli przez ca�y czas gra� pan z jedn� i t� sam� osob�, to zosta� pan oszukany.
- Ot� to! - Amerykanin uderzy� pi�ci� w obrus i wyprostowa� si�. - Ot� to. Tak samo sobie m�wi�em, przegrywaj�c... przegrywaj�c przez bite cztery dni! Powtarza�em sobie: ten dra� mnie kantuje, ale jak mi B�g mi�y, przy�api� go na tym i pogoni� z Miami. Podwoi�em wi�c stawk�, a potem podnios�em j� jeszcze raz. A jemu tylko w to graj! Ca�y czas patrzy�em mu na r�ce, obserwowa�em ka�dy jego ruch. I nic! �adnego �ladu, �adnej wskaz�wki. Karty nie znaczone. Zmieniali�my talie, kiedy tylko chcia�em. Na moje. Nie zagl�da� mi w karty... nawet by nie m�g�, bo zawsze siedzia� na wprost mnie. Nikt mu nie da� cynku, bo nikt nie kibicowa�. A jednak wygrywa� bez przerwy. Dzi� rano te� ze mn� wygra�. I po po�udniu. W ko�cu si� w�ciek�em, cho� oczywi�cie nic po sobie nie pokaza�em i zap�aci�em uprzejmie. - Bond m�g�by sobie jeszcze pomy�le�, �e zachowa� si� niehonorowo. - Ale nic mu nie m�wi�c, spakowa�em manatki, pojecha�em na lotnisko i kupi�em bilet na pierwszy samolot do Nowego Jorku. Wyobra�a pan sobie! - Du Pont gwa�townie uni�s� r�ce. - Uciek�em. Ale dwadzie�cia pi�� kawa�k�w piechot� nie chodzi. Ju� widzia�em, jak robi si� z tego pi��dziesi�t, sto... Nie mog�em znie�� kolejnej przegranej, a jeszcze bardziej tego, �e nie potrafi� drania przy�apa�. Wi�c si� ulotni�em. I co pan na to? Ja, Junius Du Pont, schodz� z ringu bez walki, bo nie wytrzymuj� lania!
Bond chrz�kn�� ze wsp�czuciem. Podano drug� kolejk� aperitif�w. Agenta wci�gn�a nawet ta sprawa, ciekawi�o go wszystko, co dotyczy kart. Oczyma wyobra�ni widzia� dw�ch m�czyzn graj�cych bez ustanku, z kt�rych jeden spokojnie tasuje, rozdaje i zapisuje swoje punkty, a drugi wiecznie rzuca karty na �rodek sto�u z t�umion� odraz�. Du Ponta najwyra�niej oszukano. Ale jak?
- Dwadzie�cia pi�� tysi�cy to �adna sumka - rzek� Bond. - Jakie by�y stawki?
Amerykanin wyra�nie si� zmiesza�.
- �wier� dolara, potem pi��dziesi�t cent�w, a wreszcie po dolarze za punkt. Chyba wysoko, zw�aszcza �e ka�de rozdanie ko�czy�o si� wynikiem w granicach dw�ch tysi�cy punkt�w. Nawet przy �wiartce daje to pi��set dolar�w. A je�li przegrywa si� ca�y czas po dolarze za punkt, to ju� umar� w butach.
- Musia� pan przecie� czasem wygra�.
- A tak, jasne, ale zawsze jak ju� mia�em sko�czy� tego skuba�ca, wyk�ada� z r�ki wszystko, co tylko m�g�, i wymyka� si� z sieci. Pewnie, wygra�em troch� drobnych, ale tylko wtedy, gdy on mia� wyj�cie ze stu dwudziestu, a wszystkie d�okery i dw�jki siedzia�y u mnie. Wie pan, jak to jest z kanast�. Trzeba wiedzie�, co wyrzuca�. Stosuje si� podst�py, �eby kupi� stos od przeciwnika. A on, niech go diabli, jakby by� jasnowidzem! Unika� wszystkich moich pu�apek, za to ja wpada�em prawie zawsze. A co do kupienia stosu... ba, jak go przypar�em do muru, wyrzuca� najdziwniejsze karty, asy, single, B�g raczy wiedzie� co, i zawsze mu to uchodzi�o p�azem. Zupe�nie jakby zna� wszystkie moje karty.
- Mieli�cie w pokoju jakie� lustra?
- A gdzie tam! Zawsze grali�my na dworze. M�wi�, �e chce si� przy okazji opali�. No i uda�o mu si�, szkoda s��w. Czerwony jak rak z wrz�tku. Siadali�my do stolika tylko rano i po po�udniu. Twierdzi�, �e wieczorna gra przyprawia go o bezsenno��.
- Kim jest ten facet? Jak si� nazywa?
- Goldfinger.
- A imi�?
- Auric. To chyba znaczy �z�oty�, dobrze m�wi�? Pasuje do niego jak ula�. To rudzielec.
- Jakiej narodowo�ci?
- Nie uwierzy pan, ale Brytyjczyk. Zamieszka�y na sta�e w Nassau. Imi� wydaje si� �ydowskie, ale nie wygl�da na �yda. Mamy we �Floridianie� swoje zasady. Gdyby by� �ydem, nie dosta�by pokoju. Paszport z Nassau. Czterdzie�ci dwa lata. Kawaler. Zajmuje si� po�rednictwem. Wiem, bo zanim siad�em z nim do stolika, za�atwi�em z detektywem hotelowym, �eby da� mi rzuci� okiem na jego paszport.
- W czym po�redniczy?
Du Pont u�miechn�� si� ponuro.
- Pyta�em go. Powiedzia�, �e �we wszystkim, co si� nawinie�. Ma�om�wny jegomo��. Je�li zapyta� go o co� wprost, zamyka si� jak �limak w skorupie. Za to ca�kiem sympatycznie potrafi gada� o niczym.
- Ile jest wart?
- Ha! - wybuchn�� Du Pont. - W tym najwi�kszy s�k. Jest nadziany. I to jak! Poleci�em w moim banku, �eby sprawdzili go w Nassau. Tarza si� w forsie. Milioner�w maj� w Nassau na p�czki, ale jego stawiaj� tam na pierwszym czy drugim miejscu. Zdaje si�, �e lokuje kapita� w sztabach z�ota. Obraca nimi po �wiecie, wykorzystuj�c r�nice kurs�w. Zachowuje si� jak jaki� cholerny bank federalny! Nie ufa got�wce. Je�li o mnie chodzi, trudno si� z nim nie zgodzi�, co� w tym musi by�, skoro jest jednym z najbogatszych ludzi na �wiecie. Rzecz jednak w tym, �e je�li jest taki bogaty, to po kiego licha chce mnie naci�� na marne dwadzie�cia pi�� kawa�k�w?
Nag�e pojawienie si� kelner�w uwolni�o Bonda od konieczno�ci wymy�lania odpowiedzi. Na �rodek sto�u wjecha� z pomp� szeroki srebrny p�misek wielkich krab�w z pokruszonymi pancerzykami i szczypcami. Obok talerzy ustawiono srebrne sosjerki pe�ne topionego mas�a i d�ugie stojaczki z grzankami. Puchary szampana pieni�y si� na r�owo. Wreszcie szef sali z afektowanym u�mieszkiem zawi�za� im od ty�u d�ugie, bia�e jedwabne serwety, opadaj�ce a� po kolana.
Bondowi przypomnia� si� Charles Laughton w roli Henryka VIII, ale ani Du Ponta, ani nikogo z go�ci przy s�siednich stolikach nie dziwi�a ca�a ta pompa. Amerykanin rzuci� weso�o: �ka�dy sobie�, na�o�y� na talerz kilka kawa�k�w mi�sa, pola� je obficie topionym mas�em i zacz�� pa�aszowa�. Bond poszed� w jego �lady, nie tyle jedz�c, co po�eraj�c najwspanialsz� kolacj� pod s�o�cem.
Nigdy w �yciu nie kosztowa� r�wnie delikatnych, s�odkawych skorupiak�w. Suche grzanki i leciutko przypalone mas�o tylko podkre�la�y ich smak. Zimny jak l�d szampan, w kt�rym pobrzmiewa� lekki zapach truskawek, znakomicie oczyszcza� podniebienie mi�dzy jednym k�sem a drugim. Anglik i Amerykanin wcinali z zapami�taniem, nie odzywaj�c si�, dop�ki nie zmietli jedzenia do czysta.
Du Pont czkn�� dyskretnie, po raz ostatni otar� z brody resztki mas�a jedwabn� serwet� i rozpar� si� na krze�le. Twarz mia� zarumienion�. Spojrza� z dum� na swego go�cia i o�wiadczy� pe�nym czci g�osem:
- Panie Bond, w�tpi�, czy gdziekolwiek na �wiecie kto� jad� r�wnie dobr� kolacj� jak my. A pa�skim zdaniem?
Sam si� prosi�em o lekkie �ycie, �ycie bogacza, pomy�la� Bond. I co? Czy chc� si� ob�era� jak �winia i wys�uchiwa� takich uwag? My�l o nast�pnej takiej kolacji, czy w og�le o kolacji z Du Pontem, zbrzydzi�a go nagle. Przez chwil� wstydzi� si� tego uczucia. W ko�cu dosta� to, o co si� prosi�. A teraz jego puryta�ska natura nie chcia�a si� z tym pogodzi�. Wyrazi� �yczenie, kt�re nawet nie tyle spe�niono, co wepchni�to mu w gard�o.
- Tego nie wiem, ale niew�tpliwie by�a wy�mienita - odpar�. Du Pont by� zadowolony. Zam�wi� kaw�. Bond podzi�kowa� za cygaro i likier. Zapali� papierosa i z ciekawo�ci� czeka� na gw�d� programu. Wiedzia�, �e musi teraz nast�pi�. Przecie� ca�a ta kolacja mia�a na celu skruszenie jego ewentualnych opor�w. A wi�c do rzeczy. Amerykanin odchrz�kn��.
- A teraz, panie Bond, chcia�bym panu co� zaproponowa�. Wlepi� wzrok w swojego go�cia, pr�buj�c zawczasu przewidzie� jego reakcj�.
- Tak?
- To chyba sama opatrzno�� zes�a�a mi pana tam na lotnisku. - W g�osie Du Ponta brzmia�a szczero�� i powaga. - Nigdy nie zapomnia�em naszego pierwszego spotkania w Royale. Pami�tam ka�dy szczeg�... pa�skie opanowanie, pa�sk� odwag�, spos�b, w jaki uk�ada� pan karty. - Bond wbi� wzrok w obrus, Amerykanin za�, zm�czony ju� sw� tyrad�, doko�czy� pospiesznie: - Je�eli zostanie pan tu jako m�j go�� do czasu, a� odkryje pan, w jaki spos�b ca�y ten Goldfinger ze mn� wygra�, zap�ac� panu dziesi�� tysi�cy dolar�w.
Agent spojrza� Amerykaninowi prosto w oczy.
- To nader godziwa propozycja, panie Du Pont. Ale musz� wraca� do Londynu. Najdalej za czterdzie�ci osiem godzin musz� by� w Nowym Jorku, �eby z�apa� samolot. Je�eli jutro rano i po po�udniu zn�w si�dziecie do kart, to powinienem mie� a� nadto czasu na �ledztwo. Ale jutro wieczorem musz� wyjecha� bez wzgl�du na to, czy uda mi si� panu pom�c. Zgoda?
- Zgoda - odpar� Du Pont.
3. Cz�owiek, kt�ry cierpia� na agorafobi�
Bonda zbudzi�o �opotanie zas�on. Odrzuci� cienki koc i ruszy� po puszystym dywanie do panoramicznego okna zajmuj�cego ca�� �cian� sypialni. Rozsun�� zas�ony i wyszed� na s�oneczny balkon.
U�o�one w czarno-bia�� szachownic� p�yty pod�ogowe by�y ciep�e, niemal parzy�y w stopy, cho� dochodzi�a zaledwie �sma rano. Od morza wia�a orze�wiaj�ca bryza, wype�niaj�ca flagi wszystkich mo�liwych narod�w powiewaj�ce nad molo prywatnej przystani jacht�w. Wilgotny wietrzyk ni�s� silny zapach morza. Bond pomy�la�, �e wczasowicze za nim przepadaj�, cho� miejscowi pewnie go nie znosz�. Wszystko im w domu rdzewieje, kartki ksi��ek fruwaj�, gnij� tapety i obrazy, a ubrania ple�niej�.
Dwana�cie pi�ter ni�ej ogrody, kt�re urz�dzono tu chyba tylko i wy��cznie na pokaz, upstrzone by�y palmami, klombami jaskrawych kroton�w, obramowanych schludnymi �wirowymi �cie�kami wij�cymi si� mi�dzy cienistymi alejami tropikalnych pn�czy tak, �e tworzy�y kompozycj� bogat�, lecz w sumie bez smaku. Na trawnikach pracowali ogrodnicy. Grabili dr�ki, zbierali li�cie, a robili to w letargicznie zwolnionym tempie cechuj�cym kolorowych robotnik�w. Bond zauwa�y� te� kosiarki do trawy. Tam, gdzie przesz�y, zainstalowano rozpryskiwacze, kt�re z wdzi�kiem rozrzuca�y w ko�o obfit� ros�.
Bezpo�rednio pod nim elegancki �uk zabudowa� Cabana Club - dwa pi�tra przebieralni okryte p�askim dachem, gdzie sta�o mn�stwo krzese� i gdzie tu i �wdzie roz�o�y�y si� wielkie parasole w czerwone i bia�e pasy - schodzi� ku pla�y, obejmuj�c sob� szmaragdowy owal olimpijskiego basenu. Na wszystkich brzegach basenu pi�trzy�y si� materace i z�o�one le�aki, na kt�rych ju� wkr�tce mieli zasi��� wczasowicze, �eby wch�on�� w siebie porcj� s�o�ca za pi��dziesi�t dolar�w dziennie. Mi�dzy stosami uwijali si� porz�dkowi ubrani w �nie�nobia�e marynarki, dopieszczaj�c ustawienie krzese�, odwracaj�c materace i usuwaj�c stare niedopa�ki papieros�w. A dalej ci�gn�a si� d�uga, z�ocista pla�a i morze. Tam te� krz�tali si� sprz�taj�cy - wygrabiali wodorosty, rozk�adali parasole i materace. Nic wi�c dziwnego, �e gustowna karteczka w garderobie Bonda informowa�a taktownie, i� ka�da doba sp�dzona w apartamencie Aloha kosztuje dwie�cie dolar�w. Agent przeliczy� to szybko na swoje zarobki i wysz�o mu, �e gdyby sam p�aci� rachunek, za ca�� roczn� pensj� uda�oby mu si� tu przemieszka� ledwie trzy tygodnie. U�miechn�� si� weso�o do siebie. Wr�ci� do sypialni, podni�s� s�uchawk� i zam�wi�: pyszne, monstrualno-obfite �niadanie, karton chesterfield�w i gazety.
Nim si� ogoli�, nim wzi�� lodowaty prysznic i si� ubra�, by�a ju� �sma. Wszed� do urz�dzonego ze smakiem salonu i zasta� we� kelnera. Kelner - ubrany w dwubarwny garnitur koloru z�ota i �liwki - nakrywa� do sto�u przy oknie. Bond rzuci� okiem na Miami Herald. Pierwsza strona po�wi�cona by�a klapie ameryka�skiego pocisku balistycznego ICBM na pobliskim Cape Canaveral i t�giemu zamieszaniu na wielkim wy�cigu w Hialeah. Bond rzuci� gazet� na pod�og�, siad� i zacz�� wolno je�� �niadanie, rozmy�laj�c o Du Poncie i o Goldfingerze.
Nie doszed� do �adnych konkretnych wniosk�w. Du Pont albo siebie przecenia� jako gracza - co wydawa�o si� jednak ma�o prawdopodobne zwa�ywszy, �e Bond wyczu� jego przebieg�o�� i zdecydowanie - albo Goldfinger oszukiwa�. Je�eli Goldfinger oszukiwa� w kartach, chocia� nie brakowa�o mu pieni�dzy, nale�a�o przyj�� za pewnik, �e dorobi� si� fortuny w podobny spos�b - w spos�b podobny lub dzi�ki niezbyt legalnym operacjom na du�� skal�. Bonda zawsze interesowali wielcy kanciarze, dlatego cieszy� si� na my�l o pierwszym spotkaniu z Goldfingerem. Cieszy� si� r�wnie�, �e b�dzie mia� oto okazj� rozgry�� jego jak�e skuteczn�, a przez to jak�e bardzo podejrzan� metod� bezlitosnego oskubywania Du Ponta. Zanosi�o si� na niepowtarzalnie emocjonuj�cy dzie�. Niech�e si� ju� zacznie; Bond czeka�, leniwie.
Plan by� taki, �e spotka si� z Du Pontem o dziesi�tej, w ogrodzie. Przylecia� tu niby z Nowego Jorku, �eby odsprzeda� Du Pontowi pakiet akcji angielskiego towarzystwa b�d�cego w�asno�ci� kanadyjskiego Natural Gas. Sprawa jest, rzecz jasna, poufna i Goldfinger nie pokusi si� o szczeg�owe wypytywanie. Akcje, Natural Gas, Kanada - to wszystko, co nale�y zapami�ta�. Wybior� si� razem na dach Cabana Club, gdzie ma toczy� si� gra, a tam Bond zajmie si� gazet� i dyskretn� obserwacj�. Po lunchu, w czasie kt�rego om�wi� �interes�, sytuacja si� powt�rzy. Du Pont chcia� wiedzie�, czy trzeba przygotowa� co� jeszcze, na co agent zapyta� go o numer apartamentu karciarza i poprosi� o klucz uniwersalny z recepcji. Wyja�ni� tak�e, �e je�li Goldfinger jest zawodowym szulerem albo nawet tylko wybitnym amatorem, podr�owa� b�dzie z charakterystycznymi dla swego fachu akcesoriami: ze znaczonymi lub �golonymi� taliami, z urz�dzeniem do rozdawania kart i temu podobnymi. Du Pont odrzek�, �e owszem, da Bondowi klucz, gdy spotkaj� si� w ogrodzie - bez trudu otrzyma go z r�k samego dyrektora hotelu.
Po �niadaniu agent odpr�y� si� i zawiesi� wzrok na morzu tu� pod lini� horyzontu. Bynajmniej nie nastawia� si� psychicznie na spraw�, kt�ra go czeka�a, nie, by� jej tylko nader ciekaw. Taka w�a�nie sprawa nadawa�a si� doskonale, by zmy� niesmak, z jakim wyjecha� z Meksyku.
P� po dziewi�tej Bond opu�ci� apartament. Zanurzy� si� w labirynt korytarzy na pi�trze, b��dz�c w poszukiwaniu windy i przeprowadzaj�c jednocze�nie ma�y rekonesans. P�niej, po dwakro� napotkawszy t� sam� pokoj�wk�, zapyta� o drog�, zjecha� na d� i wmiesza� si� w t�umek rannych ptaszk�w w�druj�cy pod arkadami centrum sklepowego Pineapple. Zajrza� do kawiarni Bamboo, do baru Randezvous, min�� restauracj� La Tropicala, zerkn�� na dzieci�cy klubik Kittekat i na klub nocny Boom-Boom. Potem, ju� celowo, wyszed� do ogrodu. Du Pont - ubrany w pla�owy str�j od Abercrombiego i Fitcha - wr�czy� mu klucz do apartamentu Goldfingera. Poszli niespiesznie do Cabana Club, po czym wspi�li si� kr�tkimi, �amanymi schodami na taras.
Bond prze�y� wstrz�s, kiedy po raz pierwszy ujrza� Goldfingera.
Na kra�cu dachu, w rogu, tu� przy �cianie hotelu le�a� sobie facet. Le�a� z wysoko opartymi nogami, w wygodnym le�aku. By� nagi, je�li nie liczy� ma�ych, ��tych, at�asowych slipek, ciemnych okular�w i pary szerokich blaszanych skrzyde� tu� pod policzkami. Owe skrzyd�a, zdaj�ce si� wyrasta� mu z szyi, si�ga�y a� za ramiona i zagina�y si� lekko ku g�rze zaokr�glonymi czubkami.
- Co u diab�a on ma na szyi!? - spyta� Bond.
- Nigdy pan tego nie widzia�? - Du Pont by� wyra�nie zdziwiony. - To takie cudo przy�pieszaj�ce opalanie. Wypolerowana blacha. Odbija promienie pod policzkami i z ty�u g�owy, za uszami. W ten spos�b mo�na sobie opali� miejsca zwykle ukryte przed s�o�cem.
- No no no... - rzek� agent.
Gdy znale�li si� o kilka jard�w od p�le��cego m�czyzny, Du Pont zakrzykn�� weso�o; wed�ug Bonda zakrzykn�� ciut za g�o�no.
- Hej, hej! Goldfinger ani drgn��.
- On jest g�uchy jak pie� - odezwa� si� Du Pont ju� normalnym g�osem. Stan�li u st�p karciarza i Du Pont zawo�a� ponownie.
Goldfinger wyprostowa� si� raptownie i zdj�� okulary.
- Aa... Witam! - Odczepi� z szyi skrzyd�a, u�o�y� je starannie obok siebie i wsta� ci�ko z le�aka. Rzuci� Bondowi nieruchawe, badawcze spojrzenie.
- Chcia�bym przedstawi� panu pana Bonda, pana Jamesa Bon - da. To m�j przyjaciel z Nowego Jorku, pa�ski krajan. Przylecia�, �eby nam�wi� mnie na male�ki interesik. Goldfinger wyci�gn�� r�k�: by�a sucha i silna.
- Mi�o mi, panie Bond. - Kr�tki u�cisk i natychmiast cofn�� d�o�. Na moment jego blade, niebieskawe oczy rozwar�y si� szeroko i wbi�y w agenta. Zdawa�o si�, �e przenikaj� mu twarz, penetruj� czaszk� niczym promienie rentgena. P�niej powieki opad�y, trzasn�a migawka i Goldfinger umie�ci� na�wietlon� klisz� w swojej kartotece. - Wi�c dzisiaj nie gramy. - G�os mia� bezbarwny, apatyczny, a jego wypowied� zabrzmia�a bardziej jak stwierdzenie ni� pytanie.
- Co znaczy nie gramy? - wykrzykn�� porywi�cie Du Pont. - Nie pozwol�, �eby or�n�� mnie pan do suchej nitki. Musz� si� odegra�, inaczej nie wyjad� z tego przekl�tego hotelu! - Du Pont zachichota� soczy�cie. - Powiem Samowi, �eby przygotowa� stolik.
James m�wi, �e nie zna si� na kartach i �e chcia�by nauczy� si� gra�, tak, James? - Spojrza� na Bonda. - Chcesz tu z nami posiedzie�? W s�o�cu i przy gazecie?
- Z przyjemno�ci� odpoczn� - powiedzia� Bond. - Ostatnio za du�o podr�owa�em.
I zn�w oczy karciarza wbi�y si� w niego niczym �wider. Wbi�y si� i po sekundzie wolno ze� wysz�y.
- Tylko co� na siebie w�o��. Po po�udniu zamierza�em wzi�� lekcj� golfa u pana Armona w Boca Raton, ale karty przede wszystkim. M�j nieszcz�sny nawyk zbyt wczesnego prostowania przegub�w przy strza�ach �rednimi metalikami b�dzie musia� zaczeka� na swoj� kuracj�. - Popatrzy� oboj�tnie na Bonda. - Pan gra w golfa, panie Bond?
- Od czasu do czasu, kiedy jestem w Anglii - odpar� g�o�no agent.
- Gdzie pan grywa?
- W Huntercombe.
- A tak... To �adne, przyjemne pole. Ja zapisa�em si� ostatnio do Royal St Marks. Sandwich le�y w pobli�u jednego z moich zak�ad�w. Zna pan ten klub?
- Owszem, grywa�em tam.
- Jaki pan ma handicap?
- Dziewi�� punkt�w.
- Co za przypadek - ja te� mam dziewi�tk�. Musimy kiedy� z sob� zagra�, panie Bond. - Goldfinger schyli� si�, podni�s� swoje metalowe skrzyd�a i zwr�ci� si� do Du Ponta: - Za pi�� minut wracam. - Odszed� wolno w stron� schod�w.
Bond by� szczerze ubawiony. Ca�e to w�szenie odby�o si� z jak�e dok�adnie odmierzon� dawk� pewno�ci siebie bardzo charakterystyczn� dla bogacza, kt�rego tak naprawd� wcale nie obchodzi, czy Bond jeszcze �yje, czy ju� go pogrzebali. Ale skoro �yje, dlaczego nie zakwalifikowa� go do odpowiedniej kategorii towarzyskiej?
Du Pont wyda� polecenia stewardowi w bia�ej marynarce. Dw�ch innych przygotowywa�o ju� stolik do gry. Agent podszed� do barierki okalaj�cej dach. Spojrza� na ogr�d, snuj�c refleksje o Goldfingerze.
C�, karciarz niew�tpliwie wywar� na nim wra�enie. By� jednym z najbardziej opanowanych ludzi, jakich Bond kiedykolwiek spotka�; stwierdzi� to po oszcz�dno�ci ruch�w, po sposobie m�wienia i po wyrazie jego twarzy. Fakt, Goldfinger nie marnowa� na darmo energii, a jednak w jego pozornej nieruchawo�ci czai�o si� co� pot�nego, napi�tego niczym spr�yna.
Kiedy karciarz wsta� z le�aka, pierwsz� rzecz�, kt�ra rzuci�a si� Bondowi w oczy, by� kompletny brak proporcji jego cia�a. Goldfinger by� m�czyzn� niskim, mierzy� nie wi�cej jak pi�� st�p. Mia� krzywe nogi spracowanego ch�opa podpieraj�ce grubawy tors, na szczycie kt�rego, prawie bezpo�rednio mi�dzy ramionami, tkwi�a olbrzymia i, jak si� zdawa�o, niemal idealnie okr�g�a g�owa. Ca�o�� sprawia�a wra�enie, jakby z�o�ono j� z kawa�k�w cia�a innych ludzi, jakby �aden z tych kawa�k�w nie by� kawa�kiem oryginalnego Goldfingera. Mo�e, duma� Bond, Goldfinger dlatego w�a�nie uczyni� ze s�o�ca sw�j fetysz, �eby ukry� brzydot�? Bez czerwonawo-, br�zowego kamufla�u jego blade cia�o wygl�da�oby groteskowo. Twarz pod bujn� grzywk� ry�ych, na wojskowy spos�b przystrzy�onych w�os�w te� robi�a wstrz�saj�ce wra�enie, cho� nie tak okropne, jak ca�a reszta. Mia�a kszta�t ksi�yca w pe�ni, kt�remu nagle zbrak�o ksi�ycowej urody. Czo�o by�o szlachetne i wysokie, a cienkie, rudawoblond brwi rysowa�y si� r�wn� kresk� nad wielkimi, bladoniebieskimi oczami skrytymi pod wachlarzem wystrz�pionych, jasnych rz�s. Mi�dzy azjatyckimi ko��mi policzkowymi i mi�dzy policzkami b�d�cymi raczej p�atami mi�ni ni� t�uszczu, stercza� obfity orli nos. Usta mia� cienkie, idealnie proste i pi�knie wykrojone. Jego podbr�dek by� j�drny, szcz�ki mocne, jak u zdrowego konia. W sumie, my�la� sobie Bond, jest to twarz my�liciela, mo�e naukowca, stoika, cz�owieka bezwzgl�dnego, zmys�owego i nieust�pliwego. Dziwna kombinacja.
Jakie jeszcze m�g� wysnu� wnioski? Bond nigdy nie ufa� ludziom niskim. Tacy ju� od dzieci�stwa wzrastali z kompleksem ni�szo�ci i ca�e �ycie d��yli do tego, �eby sta� si� kim�, kim� wielkim, wi�kszym od tych, kt�rzy ich w dzieci�stwie dr�czyli. Niski by� Napoleon, niski by� Hitler. Niscy zawsze szerzyli w �wiecie zam�t. A ten bezsensownie zbudowany, rudy facet z dziwaczn� twarz�? Tak, on m�g� by� jednym z tych naprawd� gro�nych, strasznych ludzi nie umiej�cych dostosowa� si� do otoczenia. Czu�o si� w nim t�umione instynkty, czu�o si� w nim t�tni�cy generator si� witalnych tak pot�nych, �e gdyby mu wetkn�� w usta �ar�wk�, niew�tpliwie by si� za�wieci�a. Bond u�miechn�� si� do siebie na t� my�l. Na co Goldfinger zu�ywa tyle energii? Na seks? Na zdobywanie w�adzy? Na pomna�anie swych bogactw? Najpewniej wykorzystuje j� i na to, i na to, i na to. Jak� ma przesz�o��? Dzisiaj jest Anglikiem, ale kim si� urodzi�? �ydem? Nie, chocia� mo�e mie� domieszk� krwi �ydowskiej. Nie pochodzi te� ani z kraj�w roma�skich, ani z kraj�w le��cych jeszcze dalej na po�udnie. Nie jest r�wnie� S�owianinem. Niemiec? Nie, Ba�t! Ba�t! Urodzi� si� gdzie� w tamtych rejonach, w jednym z kraj�w nadba�tyckich! Najprawdopodobniej zwia� z Rosji, ostrze�ono go i zwia� albo jego rodzice wyczuli pismo nosem i w por� go wywie�li. I co dzia�o si� p�niej? W jaki spos�b wywindowa� si� na pozycj� jednego z najbogatszych ludzi w �wiecie? Ciekawe... Pewnego dnia Bond dowie si� o nim wszystkiego, teraz jednak musi odkry�, jak Goldfinger wygrywa w karty.
- Gotowy? - zawo�a� Du Pont w stron� Goldfingera zmierzaj�cego ku stolikowi do kart. W ubraniu - nosi� znakomicie dopasowany ciemnoniebieski garnitur i bia�� rozpi�t� pod szyj� koszul� - bogacz mia� figur� ca�kiem do przyj�cia. Figur� tak, ale �adnym sposobem nie umia� ukry� wielkiej, czerwonawobr�zowej kuli, jak� nosi� na karku miast g�owy, a s