156
Szczegóły |
Tytuł |
156 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
156 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 156 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
156 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Konopnicka "Mi�osierdzie gminu"
spis tre�ci
analiza utworu str. 2
tre�� str. 4
Maria Konopnicka ju� jako s�awna poetka og�osi�a cztery zbiory
nowel. Wype�ni�y je g��wnie portrety i biografie r�nych postaci
ludowych. Wsp�czuciu ich niedoli towarzyszy tu szacunek dla ich
wra�liwo�ci moralnej, wielkoduszno�ci, subtelnej nieraz kultury
uczuciowej. Bohaterowie Konopnickiej nie tylko znajduj� si� w
sytuacjach tragicznych, ale i potrafi� je �wiadomie, godnie, z
poczuciem odpowiedzialno�ci moralnej, a nieraz z heroizmem
prze�ywa�. U Konopnickiej bohater ludowy, niegdy� tylko obiekt
"pracy u podstaw", traktowany z lito�ci�, ale i wzgard�, sta� si�
dopiero reprezentantem powszechnych prawd o kondycji ludzkiej,
wzorem m�stwa i godno�ci wobec nieszcz�cia czyhaj�cego na
cz�owieka. Konopnicka z sarkastyczn� dosadno�ci� zaatakowa�a
bezduszn� oboj�tno�� i ob�ud� wsp�czesnych instytucji
spo�ecze�stwa bur�uazyjnego ("Mi�osierdzie gminy") Warsztat
nowelistyczny pisarki kszta�towa� si� w latach, gdy walcz�ca i
arogancka publicystyka pozytywizmu ust�pi�a miejsca dojrza�ej i
przedmiotowej prozie realistycznej. Dla wi�kszo�ci nowel
postyczniowych materia� ideowy i artystyczny stanowi�a
publicystyka, gdy dla Konopnickiej - reporta�. Praktyka w
"�wicie" nauczy�a ja gromadzi�, selekcjonowa� i zestawia� fakty,
by ich wymowy nie os�abia� i nie przeinacza� komentarz narratora.
Trzecioosobowego narratora, kt�ry wie absolutnie wszystko o
opowiadanym �wiecie niecz�sto dopuszcza do g�osu. Zachowuje on
si� pow�ci�gliwie, nawet, gdy przedmiotem opowie�ci jest �wiat
wewn�trzny bohatera (jego uczucia, prze�ycia). Cz�stym te�
chwytem jest opowiadanie z zewn�trz, ale jakby z perspektywy
uczestnika zdarze�, z rozumiej�c� niby-akceptacj� postaw
bohater�w (czytelnik postawiony zostaje przed groza nagich
fakt�w). "Mendel gda�ski"
Utw�r drukowany po raz pierwszy w "Przegl�dzie Literackim" w 1890
r. Bezpo�redni� przes�ank� do jego napisania by�a akcja podj�ta
przez literat�w w odpowiedzi na rozruchy antysemickie w
Kr�lestwie. (zainicjowa�a go Eliza Orzeszkowa) Tekst przer�s�
jednak humanitarne intencje. Mendel sta� si� postaci� tragiczn�
a jego los - symbolem kl�ski cz�owieka domagaj�cego si�
sprawiedliwo�ci nie lito�ci. Tytu�owy bohater to m�dry, stary
�yd, introligator, wychowuj�cy samotnie wnuka sierot�. Wobec
pog�osek o gro�bie pogromu w mie�cie Mendel t�umaczy
zegarmistrzowi, prymitywnemu antysemicie, jak bardzo czuje si�
zwi�zany z Polsk� (prze�y� tu lata walk powsta�czych i represji
zaborcy) i Warszaw� (nazwisko "Gda�ski" u�yte zosta�o dla
zmylenia cenzury), w kt�rej sp�dzi�, uczciwie pracuj�c, ca�e
�ycie. Nast�pnego ranka pijany mot�och rani kamieniem ma�ego
Kubusia Gda�skiego. Wprawdzie s�siedzi staj� w obronie Mendla i
jego wnuka, a rana ch�opca nie jest gro�na, w starym, �ydzie
umiera "serce do tego miasta". O�rodkiem uk�adu dramatycznego
jest posta� Mendla - wydarzenia zewn�trzne (m.in. przygoda wnuka)
stanowi� t�o i uzasadnienie jego prze�y�, w�a�ciwy dramat
rozgrywa si� w sferze psychiki. Mendel nie cofa si� l�kliwie
przed pod�o�ci�, ufaj�c ludziom nie wierzy w powszechn� pod�o��,
a dla tych, kt�rzy j� przejawiaj�, odczuwa pogard�. Wywody
starego �yda s� niezwykle rzeczowe, uderzaj� prostota rozumowania
i jednocze�nie �wiadcz� o doskona�ej znajomo�ci �rodowiska przez
autork�. "Mi�osierdzie gminy. Kartka z H(ttingen"
Nowela ukaza�a si� w 1891 r. na �amach "Kraju", nast�pnie
w��czona do zbiorku "Ludzie i rzeczy". Pomys� fabularny utworu
(wra�enia osobiste Konopnickiej z cz�stych pobyt�w w Szwajcarii
i wspomnienia z lektury korespondencji nadsy�anych do "�witu"
przez T. T. Je�a) przedstawiony zosta� w ramach bardzo silnej
dyscypliny realistycznej, posiadaj�cej wag� spo�ecznego dramatu
budowanego na zasadzie gradacji napi�cia emocjonalnego. Akcja
noweli toczy si� w szwajcarskim miasteczku. Tematem utworu jest
licytacja, kt�rej przedmiotem staje si� zbyt stary i s�aby, aby
zarabia� na �ycie, m�czyzna. We�mie go do siebie ten z
gospodarzy potrzebuj�cych taniej si�y roboczej, kt�ry za��da od
gminy najni�szej dop�aty. Licytacje wygrywa Probst. W ekspozycji
przywo�ana zostaje, bardzo sugestywnie, atmosfera dnia
codziennego ma�ej mie�ciny (pi�kna pogoda, jakby zwolniony rytm
czynno�ci mieszka�c�w). W ten spos�b punktem wyj�cia staje si�
uwydatnienie charakteru powszechno�ci, przeci�tnego poziomu
�ycia, zainteresowa� i reakcji psychicznych kr�gu ludzi
spokojnych o sw�j byt, niech�tnych wszystkiemu, co narusza
u�wi�cony rytua� czynno�ci i b�og� r�wnowag� dozna�. W dalszej
cz�ci utworu narrator nie okre�la dok�adnie celu zebrania,
zamiast tego stopniowo ods�ania brutalne reakcje uczestnicz�cych
w nim os�b, wywo�ane pojawieniem si� g��wnego aktora dramatu -
tragarza Kuntza Wunderli. Opis zachowania starca, jego ogl�dziny
i pr�ba si� dokonane zostaj� w stylu groteskowej pantomimy,
kt�rej towarzyszy komentarz narratora, bezlito�nie taksuj�cego
reakcj� sali. W pewnym momencie znika groteska, wzmaga si� ton
tragizmu w wyniku nieoczekiwanego przej�cia od wieloznacznej
poetyki do zupe�nie odmiennej stylowo introspekcji prze�y�
wewn�trznych bohatera, w wyniku kt�rej przesuni�ta zostaje
hierarchia nastroj�w i emocji (przyczyna jest pojawienie si� na
licytacji syna starca). Jednak to przelotne zamieszanie, wywo�ane
w�r�d zgromadzonych widokiem syna, ust�puje miejsca rzeczowym
rozrachunkom. W wyniku wstrz�su, jakiego dozna� Kuntz, nast�puje
gwa�towny spadek jego warto�ci nabywczej (wulgarne i prymitywne
objawy zaniku rozr�nie� mi�dzy stosunkiem do przedmiotu i do
cz�owieka). Pojawienie si� w ko�cu utworu "znawcy przedmiotu" -
znanego z bezwzgl�dno�ci wobec pracownik�w Probsta, powoduje, �e
po raz ostatni powraca, uwydatniony w tytule i rozwijany w ca�ym
przebiegu akcji, motyw mi�osierdzia - tym razem nie w tonie
szyderstwa, lecz grozy.
Maria Konopnicka - Mi�osierdzie gminu
Dziewi�ta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekk� mg�� porann�
przebijaj� ciemniejsze, lazurowe go��bie, zapowiadaj�c cudown�
i cich� pogod�. Przed kancelari� snuj� si�, gromadki, oczekuj�c
przybycia pana radcy Storcha, kt�rego szary filcowy kapelusz i
lask� ze srebrn� ga�k� wida� przed blisk� kawiarni� Gehra, u
stolika pana s�dziego. pokoju, czytaj�cego tu przy cienkiej kawie
sw�j poranny, dziennik. Pan radca mo�e przyby� lada chwila; tak
przynajmniej s�dzi wo�ny, stoj�cy w p�urz�dowej postawie na
ganku kancelarii i odpowiadaj�cy na pozdrowienia przechodni�w
przytkni�ciem dwu palc�w do granatowej � bia�� wypustk� czapki:
Od strony kawiarni Gehra dolatuj� rze�kie g�osy obu
rozmawiaj�cych pan�w. Pan radca zatrzyma� si� tylko na chwil�,
nie siada nawet, ale rozmowa z panem s�dzi� bawi go wida�, gdy�
s�ycha� od czasu do czasu jego �miech swobodny, weso�y, kt�remu
odpowiada kr�tkim naszczekiwaniem pyszny brunatny seter, w
postawie sfinksa u stolika le��cy. Tymczasem ludzie przed
kancelari� przychodz�, pozdrawiaj� si� wzajem i staj� gaw�dz�c
niedbale. Niekt�rzy id� wprost do kancelarii, inni przysiadaj�
na kamiennych, po��czonych lu�nym �a�cuchem s�upkach, kt�re
niewielki, �wirem wysypany plac przed gmachem od ulicy dziel�;
jeszcze inni zadar�szy g�owy przypatruj� si� samemu gmachowi.
Jest nowy. Stan�� wszak�e na miejscu dawno zadrzewionym, z
kt�rego mu pozostawiono dwa szeroko rozros�e o �upi�cej si�
delikatnej korze platyny, kt�rych �yw� ziele� jesienne s�o�ce
z�oci� ju� nieco zacz�o. Sam gmach prosty, szary, kwadratowy
niemal, ma na p�askim dachu nisk�, �elazn� balustrad� o z�oconych
ga�kach, a na fasadzie cztery pilastry i pami�tkow� tablic� z
napisem. Napis ten; b�yszcz�cy weso�o z�oceniem swych liter,
przyci�ga oczy ludzkie. Ka�dy prawie z przyby�ych podnosi g�ow�
i odczytuje go z powag�. Albo� nie ma prawa? Wszak ka�dy na
wzniesienie kancelarii da� swoje trzy grosze, a dom jest wsp�ln�
w�asno�ci� i wsp�lnym dzie�em gminy. Nie mniej przyci�ga oczy
zegar, umieszczony w samym ostrzu tr�jk�ta opieraj�cego si�
podstaw� o p�askie kapitele pilastr�w, tylko �e wskaz�wki jego
zdaj� si� dzi� wolniej jako� porusza� po okr�g�ej i b�yszcz�cej
tarczy Tak przynajmniej mniema w�a�ciciel bliskiej piwiarni,
kt�ry co chwila dobywa swoj� wielk� srebrn� cebul� konfrontuj�c
j� z zegarem gminy! Mi�y Bo�e; po co si� cz�owiek ma �pieszy�.
Czas i tak leci Ju� tylko par� minut brakuje do dziewi�tej;
gromadki zaczynaj� si� �ci�ga� przed sam ganek kancelarii,
�miej�c si� i rozmawiaj�c g�o�no. Nie ma w tym zebraniu nic
uroczystego: jak kto przy robocie sta�, tak przyszed�.
Zwyczajnie, za interesem. Codzienne "joppy" szarzej� si� na
grzbietach; rze�nik Wallauer przyszed� w r�owym dymkowym
kaftanie, Jan Blanc, rymarz z H�sehli, w zielonym kitajkowym
fartuchu, spi�tymi na mosi�n� haftk� z �a�cuszkiem; wielu mimo
rannego ch�odu stawi�o si� na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa
Knaus, jak sz�a z targu, tak wst�pi�a z koszykiem ogrodowizny i
z now� szczotk� pod pach�. A c�? Wszak tu wszyscy swoi:
Nareszcie na kwadratowej wie�ycy Nowego M�nsteru zaczynaj� bi�
kwadranse, a jednocze�nie daje si� s�ysze� radosne szczekanie
wy��a biegn�cego u n�g pana radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go
wyprzedza, zn�w w paru susach wraca, a� weszli razem w wybornych
humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz ' za nimi zaczynaj�
wchodzi� czekaj�ce przed gmachem gromadki. Wchodz� i w sieniach
ju� dziel� si� na dwie partie: ciekawych i interesowanych.
Interesowani przepychaj� si� zbitym szeregiem do ��tych
drewnianych balask�w, dziel�cych sal� na cz�� urz�dow� i
nieurz�dow�, ciekawi id� wolniej i obsiadaj� �awki biegn�ce
doko�a pod �cian�. Nie jest to rozdzia� stanowczy
To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie co� do
powiedzenia; czasem te� kt�ry z ciekawych �czuwa si� nagle
interesowanym i u balask�w miejsca sobie szuka�. Cz�owiek mo�e
si� namy�le� i w ostatniej chwili. Ineresowanych jest mniej; ci
maj� wa�niejsze stanowisko w sali. Jest tu powro�nik Spr�ngli,
kt�ry si� niedawno z wdow� o�eni� i warsztat chcia� rozwin��;
jest K�gi Tobiasz, w�a�ciciel piwiarni "Pod Zielon� R�"; jest
piekarz Lorche; jest ober�ysta z Mainau; jest D�d�li, w�a�ciciel
winnic; jest Wetlinger �rban, s�odownik; jest T�di Mayer,
�lusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik D�rfli, jest
stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze. Ka�dy z nich potrzebuje
pos�ugi to w warsztacie, to w domu; to w roli. Ka�dy te� woli,
�e mu to taniej przyjdzie, ni� gdyby parobka zgodzi�.
Porozpierali si� u balask�w i gwarz� z cicha. Wdowa Knaus tak�e
si� mi�dzy nimi rozpar�a. Od czasu jak si� syn o�eni�, na imi�
boskie nie ma si� kim w domu pchn��. Jest przy tym mi�osiernego
serca i ch�tnie by biedot� jak� wzi�a, �eby tylko pos�ug� z tego
niezgorsz� mie� mo�na. No i �eby dop�ata nie bardzo marn� by�a.
Nie mo�e przecie niedo��gi darmo do domu bra�. Gmina zreszt� ma
fundusze na to, �eby za biedak�w, co ju� robi� nie mog�, p�aci�a.
�ebra� przecie� nie p�jd�, nie wolno. Czy tylko b�dzie w czym
wybra�? Pod jesie� s�abnie to jak muchy. Wola�by bab�. Phi!
we�mie i dziada, jak baby nie b�dzie. Aby od biedy, aby od biedy!
A czy to ma�o tej ho�oty w gminie? Tygodnia nie ma, �eby do
kancelarii nie �ci�g�a jaka mizerota, kt�rej si� zdaje, �e ju�
nie poradzi robocie. Nieprawda! Takiego dobrze docisn��, to i za
m�odego obstanie od nag�ego razu. A i to b�ogie, co tam gmina
doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a ju� go
�mier� �ci�nie. Hoppingerom si� trzydzie�ci, frank�w po starej
Reguli zosta�o, co j� na wiosn� z kancelarii wzi�li. A Egli? Egli
wi�cej ni� w parobka w Alojza ora�, a jeszcze po�owy zapomogi nie
wyda�, kiedy stary zipn�� Pan B�g mi�osierny niczyjej krzywdy nie
chce! Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi si� z
szelestem na jej szerokich piersiach. Ale jeden i drugi ogl�da
si� ku drzwiom. Czemu nie przyszed� Probst? Spodziewano si�, �e
pierwszy do licytacji stanie, a jego dot�d nie ma. Ucicha
nareszcie w sali; a pan radca podnosi g�ow� od biurka, przy
kt�rym stoj�c czyta� papier jaki�. Jest to m�ody jeszcze,
przystojny i okaza�y szatyn, kt�rego niewielka �ysina niemal �e
nie szpeci wcale. Twarz ma mi�sist�, okr�g��, w�s rudawy,
spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany z pewnym wykwintem, u
szwajcarskich urz�dnik�w niezwyk�ym. Szczeg�lniej uderza �nie�ny
gors u koszuli, na kt�rym b�yszcz� drobne z�ote spinki
Podni�s�szy g�ow� pan radca oczy mru�y i znad z�otych okular�w
po obecnych patrzy W tej chwili w�a�nie wo�ny drzwi zamyka. Zdaje
si�, �e ju� nikt wi�cej nie przyjdzie. - No, moi panowie - odzywa
si� pan radca przeci�gaj�c palcem t�ustej bia�ej r�ki pomi�dzy
przyciasnym ko�nierzykiem a pe�n�, nieco nabrzmia�� szyj� - no,
moi panowie, mamy dzi�, jak wiecie, posiedzenie sekcji
dobroczynno�ci w gminie. Czy tak?. - Tak, talk! - odzywa si�
kilka g�os�w w sali.
- A wi�c, moi panonie - dodaje radca zapuszczaj�c palec mi�dzy
ko�nierzyk a kark k�ad�cy si� na nim fa�d� t�ustej sk�ry wi�c
mo�emy zaczyna�! - Tak, tak! - odzywaj� si� ponownie g�osy. Ale
pan radca, �wie�y urz�dnik z wybor�w, nie lubi traci� sposobno�ci
do ma�ych przem�wie�, kt�re by gruntowa�y popularno�� jego.
Chrz�ka tedy i opar�szy obie d�onie na pulpicie swego biurka tak
rzecze: - Wiadomo panom, jak opieku�cze s� ustawy gminy. Wiadomo
panom, �e gmina nie, dozwala cierpie� n�dzy �adnemu z cz�onk�w
swoich. Ociera �zy, odziewa nagich, karmi g�odnych, bezdomnym
daje dach nad g�ow�, s�abych wspiera. Tu czuj�c, �e mu si� ten
frazes uda�, robi kr�tk�, lecz znacz�c� pauz�. Obejmuje potem
oczyma obecnych i tak m�wi dalej: - Ustawy gminy s� ustawami
chrze�cija�skiego mi�osierdzia, s� one nie tylko nasz� zdobycz�
cywilizacyjn�, ale nasz� chlub�. Tak jest, panowie, one s� nasz�
chlub�! Wiadomo panom, �e m�odo�� nie trwa, si�y opuszczaj�,
choroba i bieda �amie. Jest to powszechne prawo, kt�remu ulega
�wiat ca�y. Ale nasza gmina podejmuje walk� z tym prawem. W jaki
spos�b? W bardzo prosty: przygarnia tych, kt�rych skrzywdzi�o
�ycie, przygarnia n�dzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki
i niemocne starce! Tu pan radca dziwi si�, �e mu tak dobrze
idzie, i zn�w robi pauz�. �al mu po prostu, �e s�ucha go tak ma�a
garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakimkolwiek du�ym
zebraniu; zrobi�aby mu imi�, Za czym z wysoka rzuca okiem na sal�
i tak ko�czy: - Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i
godz�c rozumn� rachub� z porywami serca m�wi: Starzec ten,
n�dzarz ten, ten kaleka nie mo�e ju� wy�y� ze swej pracy. Owszem,
nie mo�e ju� pracowa� Nie ma on rodziny, kt�ra by go �ywi� mog�a;
lub te� ma rodzin� biedn�, kt�rej praca ledwo starczy, by g�odu
nie zazna�.. Mam�e go pu�ci�, �eby si� w��czy� po drogach jako
wstr�tny �ebrak Nigdy. Potrz�sa g�ow� energicznie i podnosz�c
g�os m�wi:
- Wo�ny, wprowad� kandydata!
Wo�ny przechodzi szerokim krokiem sal� i znika we drzwiach
bocznych, do ma�ej kom�rki, s�u��cej niekiedy za koz�, wiod�cych;
mi�dzy zebranymi szerz� si� p�g�o�ne szmery, a pan radca stoi
z podniesion� r�k�, �eby nie wychodzi� z pozy. Up�ywa kr�tka
chwila Nagle w drzwiach bocznych ukazuje si� naprz�d g�owa,
dygoc�ca na cienkiej, wychud�ej szyi, potem kolana ku przodowi
zgi�te, potem stopy resztk� obuwia ozute, potem r�ce zgrabia�e
i dr��ce, kt�re si� uszak�w drzwi z obu stron chwytaj�, �eby
dopom�c nogom przez pr�g, a wreszcie. grzbiet w pa��k zgi�ty.
Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, kt�rego wszyscy znaj�. W
sali zapanowywa szmer g�o�niejszy nieco.
- To kandydat? Na mi�osierdzie boskie, c� to za kandydat? Kt�
to we�mie do siebie takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co
za wyr�ka? No, no! Ciekawa rzecz, co te� gmina da� my�li za
wzi�cie tego pr�chna! A to� to sk�ra i ko�ci! Nic wi�cej!
Niezadowolenie si� wzmaga. S� tacy, kt�rzy od razu si�gaj� za
czapki i od balask�w odchodz� Ale pan radca na szemry te nie
zwa�a i zaledwie Kuntz Wunderli ukaza� si� we drzwiach, tak mow�
sw� ko�czy: - Tak jest, moi panowie! pi�kne nasze ustawy wygna�y
z ziemi naszej �ebranin�, a wprowadzi�y do niej mi�osierdzie. Nie
ma ju� opuszczonych! Nie ma ju� n�dzarzy! Gmina jest ich matk�,
gmina jest ich �ywicielk�. Oto jest starzec niezdolny do pracy.
Kto z pan�w chce go wzi�� do siebie? Niejedn� pos�ug� mie� mo�na
jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej cz�onkowie czynili to
darmo. Gmina gotow� jest, pod�ug ustaw swoich, przyczyni� si� do
utrzymania tego starca. Kandydacie, przybli� si�! Panowie, przy
patrzcie si� kandydatowi! Sk�oni� g�ow� i dobywszy fular otar�
nim czo�o. �atwo si� poci�, a w sali stawa�o si� gor�co.
Tymczasem Kuntz Wunderli, popchni�ty nieco z ty�u przez wo�nego,
wydobywa si� szcz�liwie zza drzwi i przy progu staje. Pe�ne
�wiat�o z otwartego, na obszern� ��k� okna pada teraz na jego
zgarbion� i zn�dznia�� posta� Stoi tak przez chwil�, mn�c w r�ku
stary pil�niowy kapelusz, a chude kolana dr�� mu coraz silniej.
Jest wzruszony. Nagle prostuje si�; podnosi g�ow� i z u�miechem
na obecnych patrzy. U�miech ma zach�caj�cy, weso�y prawie. Kuntz
Wunderli nie wie, kto b�dzie panem jego. U�miecha si� tedy do
wszystkich i ra�no mruga oczyma Oczy te s� zimne; os�upia�e i
stroskane Stary Kuntz usi�uje im wszak�e nada� filuterny, niemal
lekkomy�lny wyraz. Gdy mu si� jedno zm�czy i staje w ciemnym .
swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugim, jak gdyby chcia�
m�wi�: "Jeszcze ja mocny! O, i jaki mocny! Chleba darmo nie zjem,
pracowa� b�d�, ka�dej robocie poradz�. I wody przynios�, i drew
u�upi�, i kartofli naskrobi�, i izb� zamiot�... Du�� si�� mam
jeszcze... du�� si��... A gdy tak patrzy z wysi�kiem, stara jego
g�owa coraz silniej trz��� si� zaczyna, oczy nieruchomiej� i
zachodz� wielkimi �zami a r�ce szukaj� podpory. Jedne tylko
w�skie i zapad�e usta u�miechaj� si�, ci�gle si� u�miechaj�,
Wtedy nawet, kiedy dwie �zy ci�kie i zimne tocz� si� zwolna po
zmi�tej i zbru�d�onej twarzy. Ten, to �w zaczyna mu si�
przygl�da�. Istotnie stary wygl�da wcale jeszcze dobrze. Dzi�
rano ogoli� si� w�a�nie; wo�ny po�yczy� mu brzytwy. Le�y to w
interesie gminy, �eby taki kandydat jak najlepiej i najra�niej
si� przedstawia�. Inaczej m�g�by nie znale�� , wcale amatora. Nie
tylko wi�c wo�ny po�yczy� mu brzytwy, ale starego kubraka i
niebieskiej chustki na szyj�, kt�re po licytacji zn�w sobie
odbierze. Stary Kuntz umie to ceni�. Wie on, jakie pobudki mia�a
gmina w tak �askawie udzielonej mu pomocy, i rad by przede
wszystkim uwydatni� te pi�kne szczeg�y swojego ubrania. Ale
r�kawy kubraka s� na niego przyd�ugie; sam kubrak, zbyt obszerny,
wisi na nim raczej, ni�li go odziewa, a bujny, niebieski ba
we�niany fonta� dziwnie si� sprzecza z jego wysch��, pomarszczon�
w tysi�ce nzw�w szyj�, kt�r� Kuntz to wyci�ga, to chowa, nie
wiedz�c, jak lepiej przedstawi si� chustka. W�a�ciwie m�wi�c,
jest w trudnym po�o�eniu. Trzeba mu i lito�� wzbudzi�, i nie
okazywa� si� zbyt niedo��nym. Wie on, �e stoi tu w charakterze
starca nie mog�cego pracowa�, ale wie tak�e, i� ka�dy z tych, co
tu przyszed�, na jego r�ce patrzy, czy si� roboty chwyc�. Gmina
ma nad nim. mi�osierdzie prawda, ale zbyt wiele dop�aca� za niego
nie zechce. On to wie, wie dobrze; zbyt wiele wymaga� nie mo�e...
Zmieszany, wzruszony patrzy ludziom po oczach, miarkuj�c; co
kt�ry my�li: na wo�nego te� rzuca w bok kr�tkie spojrzenia, jakby
dla �upewnienia go, �e ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie
p�jd� na marne. Ludzie patrz� na starego i gaw�dz� g�o�no. Nie
le�y to w interesie �adnego z nich, �eby okazywa� zbyteczny
po�piech. Staliby tak do po�udnia mo�e, porozpierani na balaskach
i bior�cy tabak�, ale pan radca nie lubi przewlek�ych posiedze�.
- No, moi panowie - odzywa si� on g�o�no. - Czy przypatrzyli�cie
si� kandydatowi? - A c� mu si� tam przypatrywa� - odpowiada po
ma�ym milczeniu kotlarz Kissling. - To� my go co dzie�. widzimy.
Stary ledwo dycha, nie uci�gnie, nie d�wignie... Jak my�licie,
szwagrze zwr�ci� si� do Faustyna Tr�ndi - b�dzie mia� z
osiemdziesi�t albo i wi�cej ? Stary chrz�kn��. Osiemdziesi�t dwa
sko�czy�, osiemdziesi�t dwa... Ale u�miecha si� tylko i milczy. -
Ile macie lat, stary? - pyta go T�di Mayer.
Kuntz szybko mruga ku wo�nemu okiem, a potem m�wi:
- Siedemdziesi�t i cztery, kochanku! Siedemdziesi�t i cztery! -A
poka� no, stary, z�by!! - odzywa si� ober�ysta z Mainau. Kuntz
zn�w rzuca szybkie spojrzenie na wo�nego i rozszerzywszy zesch�e
wargi ukazuje wcale jeszcze zdrowe z�by. Publika zaczyna si�
�mia�. �
- Ho! ho! - m�wi jeden - a to by i ko�� ugryz�.
- Chleba si� nie zl�knie - dodaje drugi.
Leu Peter, stolarz, przechyla si� ku niemu.
- A machnij no, stary, pi�ci�! Dalej!
Wunderli post�puje krok naprz�d, podnosi nieco g�ow�, prostuje
grzbiet i macha kilka razy r�k�, kt�rej �ci�ni�ta pi�� ginie w
d�ugim r�kawie po�yczonego kubraka. R�ka opada mu za ka�dym razem
jak z�amana ga��. W stawach s�ycha� trzask przykry. - A co?
Nie�le macha! - odzywa si� kto� z �awy.
- Phi!... - dodaje pesymistycznie drugi, wiedz�c, �e uwagi
galerii nigdy nie s� dla interesowanych stracone. - A jak�e nogi?
- pyta zn�w T�di Mayer, kt�ry widocznie na Kuntza ma ochot�. -
Maszeruj no, stary! Ale stary miesza si� widocznie. Nogi, to
w�a�nie najs�absza jego strona. Ba! gdyby nie nogi!... I nawet
nie tyle nogi, co kolana... Na sam� my�l o wyprostowaniu ju� mu
w nich co� strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie gminy. Z
najwy�szym wysi�kiem unosi jedn� stop� i stawia j� natychmiast
na tym samym miejscu. Nie... nie... pomyli� si�. To nie ta! To
gorsza! Podnosi tedy drug�, lecz jeszcze szybciej spuszcza j� z
g�o�nym syknieniem. Co u diaska! Czy to nie tamta? Czy�by ta
w�a�nie by�a gorsz�? Interesowani marszcz� si� i milcz� Galeria,
kt�ra z �awek po wstawszy podesz�a do balask�w, zaczyna si� �mia�
g�o�no. - Dalej! Dalej? - wo�aj�. - Maszerowa�! Maszerowa�,
stary! Pan radca surowo spogl�da na �miej�c� si� galeri�, po czym
zwr�cony do starego m�wi z odcieniem niecierpliwo�ci: - Czeg�
stoisz? Rusz�e si� z k�ta?
Kuntz Wunderli u�miecha si� nie�mia�o, bole�nie. Zaraz, zaraz...
Naturalnie! Czeg� on stoi? Zaraz si� ruszy... Zaraz... I nagle,
zebrawszy si�y, podnosi g�ow�, wytrzeszcza sp�owia�e oczy,
wyci�ga jak �uraw szyj�; prostuje si�, przyciska r�kami kolana
i ku drzwiom maszerowa� zaczyna. Jest to widok tak pocieszny, �e
ca�e zgromadzenie wybucha g�o�nym �miechem. Stoj�cy bli�ej przy
�awach padaj� na nie, chwytaj�c si� za boki, pan radca zas�ania
usta trzyman� w r�ku ustaw�, a wo�ny odwraca si� do k�ta i parska
w ku�ak. - Dobry! Dobry! - wo�aj� g�osy z �awek.
- Dalej! Dalej! - odpowiadaj� inne.
Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginaj� si� wcale: podnosi on
je jak kije z niezmiernym. wysi�kiem i opuszcza na d�,
rozpaczliwie przyciskaj�c r�koma chore i obrzmia�e kolana.
Tymczasem, jakby na z�o��, sala wyd�u�a si�, ro�nie, drzwi
uciekaj� k�dy�, �ciany nabieraj� przera�liwej g��bi; staremu
Kuntzowi zdaje si�, �e nigdy, nigdy nie zdo�a doj�� a� do nich...
Czuje wszak�e, i� wszyscy ci ludzie na niego patrz�, �e - gmina
patrzy. Zaciska tedy z�by i zn�w podnosi sztywn� i ci�k� nog�.
Nagle staje i szeroko otwiera os�upia�e oczy. U drzwi, w
gromadzie g��w ludzkich widzi g�ow� syna. Tego si� nie
spodziewa�. Nie, nie! Tego nie...
Ciemna czerwono�� bucha mu na twarz resztk� krwi spod serca. Nie
s�yszy �miechu ludzkiego, nie s�yszy nawet g�osu pana radcy,
kt�ry go na miejsce wo�a. Widzi tylko syna. Jak urzeczony patrzy
na niego i zaczyna dr�e� jak na wielkim; wielkim zimnie;
wszystkie jego stare ko�ci dygoc�. Struchla�a twarz blednie,
bieleje, staje si� bia�a, bardzo, bardzo bia�a. Na czole rysuje
si� dziwnie twarda i surowa bruzda; oczy jego zapalaj� si� i
gasn�. Niepocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i strachem
patrz� si� w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, �eby go syn
licytowa� w gminie... On nie chce! Kurczy si�, odrywa r�ce od
kolan i zastawia si� nimi Nie, nie! On si� boi! On nie chce! Ale
wo�ny przyst�puje i bierze go za rami�.
- Go u diab�a? Czego stoi jak g�upi? Czy nie widzi; �e urz�d
czeka? Dalej naprz�d! Stary Wunderli jest wszak�e w tej chwili
tak s�aby, ale to tak s�aby jak dziecko. Po prostu: ruszy� si�
nie mo�e. Nogi mu si� pl�cz�, z�by szcz�kaj�, g�owa si� chwieje
jak ten li�� jesienny. Wo�ny popycha go przed sob�, a tak�e
podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie podtrzymywa�, stary upad�by
mo�e. W duchu nie ma on wielkiej nadziei, �eby starego gmina
�atwo pozby� si� mog�a. Te raz widzi, �e i brzytwa, i chustka,
i kubrak - tak jak na nic. . Zupe�nie jak na nic. - Pr�dzej! -
wo�a niecierpliwie pan radca.
Kuntz Wunderli opami�tywa si� jako� i zn�w staje na poprzednim
miejscu. Jest ono dobrze wybranym. Z szeroko otwartego na ogr�d
okna pada na n�dzarza pe�ne, z�ote �wiat�o. W �wietle tym
zmartwia�a twarz starego nabiera nieco �ycia Na �ysej jego
czaszce igra odblask cichej i modrej pogody. Os�upia�e �renice
podnosz� si� i zawieszaj� k�dy� daleko; na szerokim s�onecznym
b��kicie. - Kto wie? Mo�e i nie�le by�oby, �eby si� syn utrzyma�.
Kto wie? Synowa z�a i sk�pa, to prawda. ale umar�by w�r�d swoich
przynajmniej. I wnuki... widzia�by co dzie� wnuki. . �renice
starego wilgotniej�, staj� si� mi�kkie i rzewne; na ustach dr�y
jakie� niewym�wione s�owo, wielka surowa zmarszczka na czole
wyg�adza si� i znika. Stanowczo nie wygl�da w tej chwili na
wi�cej jak siedemdziesi�t cztery. To o�ywia nieco interesowanych.
- Niet�gi w nogach! - m�wi kr�c�c g�ow� piekarz Lorehe.
- Co to niet�gi! - prostuje kto� z �awy.
- On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! - dodaje inny.
- Zuch stary! - wo�a trzeci.
- Jak�e my�licie, szwagrze? - pyta p�g�osem T�di Mayer swojego
s�siada. - A c�? ja bym bra�. Kiepski w nogach, ale w warsztacie
pos�u�y. - Ani bym na to chuchro nie spojrza� - m�wi D�d�li -
gdyby tu by� inny. - A co ? w domu i to si� przyda - perswaduje
Kissling.
Pan radca bystrym okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu si�
odpowiedni� do zagajenia licytacji. I tak sprawa ta przeci�gn�a
si� nad miar� dzisiaj. Za du�o by�o ciekawych. Dobywa zegarek,
podnosi go blisko do oczu, por�wnywa ze �ciennym zegarem gminy
i skin�wszy na wo�nego rzecze pe�nym inicjatywy g�osem: - Moi
panowie, ko�czymy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcje
dobroczynno�ci gminy, ze wszech miar zas�uguje na wasz� uwag�.
Zdr�w jest, niezbyt podesz�y w latach; si�y dobrze mu s�u�� i do
ka�dej l�ejszej roboty przyda� si� w domu mo�e. Kto z pan�w
reflektuje? I z jak� dop�at�? Cisza nastaje po tych s�owach pana
radcy. Jaki taki liczy si� z, potrzeb� pos�ugi i z groszem.
Spr�ngli porusza si� i przest�puje z nogi na nog�. Zauwa�y� to
pan radca i sk�aniaj�c si� uprzejmie w stron� powro�nika rzecze:
- Moi panowie, pan Spr�ngli zaczyna. Panie Spr�ngli; prosimy!
Jakiej dop�aty ��da�by� pan od gminy za przyj�cie w dom sw�j
kandydata? - Dwie�cie frank�w! - rzecze powro�nik i urywa
niepewny, czy nie za��da� zbyt ma�o: - Co? Dwie-�cie fran-k�w? -
pyta udaj�c zdumienie pan radca. Po czym zatrzymuje si� na
chwil�: - Moi panowie! Nic nie by�oby dla mnie milszego nad taki
stan finans�w gminy, kt�ry by sekcji jej dobroczynno�ci pozwala�
na podobnie kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie jest, musimy
to uwzgl�dni� i stawia� przyst�pniejsze cyfry. I namy�lcie si�,
panie Spr�ngli? Jak�e, moi panowie? Widzieli�cie, panowie, z�by
kandydata? to cz�owiek silny jeszcze! - I c� tam, z�by! - odzywa
si� ober�ysta z Mainau. - To gorzej jeszcze, �e zdrowe! Jak si�
stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie. - Oho! nie
ma biedy! Ju� my go nap�dzimy! - m�wi K�gi mrugaj�c zezowatym
okiem. - Ja? - obrusza si� ober�ysta. - Ja na dziecko nie
zakrzywi� palca! -- No, no! - odpiera K�gi. - Potraficie w
parobka ora�!
- Wy co? Czy to ja Probst jestem?
Roze�mieli si� obaj.
- Kto tam wie, czy i Probst winien! - rzecze Kissling. - Dziad
napija� si� mo�e... - Jako �ywo! Nikt go�pijanym nie widzia� -
zaprzecza Lorche. - Ale to tam nie Probsta robota, tylko �ony!
�ona j�dza..., odzywa si� g�os z �awy. - Baba spod ciemnej
gwiazdy! - dorzuca kto� z k�ta.
- Jak by�o, tak by�o - m�wi Spr�ngli - do��, �e si� stary H�nzli
u niego powiesi�... - Musia�o mu by� s�odko..
- Jak to? - wo�a rze�nik Wettinger. - To ja takiego b�d� �ywi�,
odziewa�, dach nad g�ow� dawa� za ten marny grosz z gminy, a do
roboty nie b�dzie mi go wolno nap�dzi�? - No tak... Ale zawsze.
.
- Moi panowie - przerywa pan radca - przyst�pujemy do �ko�czenia
tej �prawy. Czas urz�dowych os�b jest ograniczony. Pan Spr�ngli
poda� dwie�cie frank�w. Kto z pan�w licytuje in minus? Cisza. -
Kto � pan�w licytuje? - pyta ponownie pan radca. - Panie
Spr�ngli, namy�lcie si�, prosz�. - Ju�em si� namy�li� - rzecze
Spr�ngli. - Mniej nie mog� ni�li dwie�cie frank�w. Pan radca
odwraca si� od niego.
- Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?
- Sto osiemdziesi�t pi�� wezm�! - m�wi zwolna, cedz�c zg�oski
piekarz Lorche. - Ale niech przynajmniej t� zim� w ubraniu swoim
chodzi. U mnie ciep�o. Stary Wunderli spogl�da po sobie najpierw,
potem po sali i nagle dr�e� zaczyna. Wydaje mu si�, �e mr�z ju�
mu ko�ci si�ga. W swoim ubraniu? C� on za ubranie ma? Albo� on
na ubranie zarobi� m�g� grosz jaki? Na chleb zaledwie m�g�
zarobi�, a i to z ci�ko�ci�. Bluz� p��cienn� ma, �atan� bluz�
tylko. Jak tu zim� w tym przeby�? Co to za ubranie?.. - Sto
osiemdziesi�t z tym samym warunkiem! - odzywa si� grubym g�osem
D�d�li, w�a�ciciel winnicy. - Z tym samym warunkiem? - my�li
stary Kuntz, a n�dzne jego nogi dygoc� coraz silniej. -
Mi�osierny Bo�e! Po c� tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak ten
�azarz przed lud�mi... C� tu za warunki?.. Po o�wiadczeniu
D�d�lego zn�w si� cicho robi. .Pan radca stoi jak na szpilkach.
Chwil� bawi si� koralowym brelokiem, po czym zmuszaj�c si� do
uprzejmego tonu m�wi: - Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
- Sto siedemdziesi�t i pi��! - m�wi dobitnie T�di Mayer. Potrzeba
mu na gwa�t parobka. Robota a� kipi w domu. - Sto sze��dziesi�t!
- wo�a kto� nagle z k�ta.
Obejrzano si�: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po pi��
frank�w, po siedem zreszt� Ale �eby kto� o pi�tna�cie od razu
mniej chcia� bra�, teko przyk�adu nie by�o. Sam pan radca
spogl�da ciekawie w k�t sali; �stary Kuntz tak�e podnosi g�ow�
i patrzy: Z boku nieco, bli�ej drzwi, poza ramionami licytant�w,
u balask�w rozparty stoi syn jego, z kr�tk� fajk� w z�bach. Za
r�k� trzyma najm�odszego ch�opca. Stary otwiera usta i patrzy z
mieszanin� strachu i nadziei. Syn przeciska si� do balask�w,
wyjmuje fajk� i w pierwszym rz�dzie staje z podniesion� g�ow�.
Nikt mu tego za z�e nie bierze. Dzieciak�w gromad� ma, sam ci�ko
pracowa� musi. Jedna g�ba wi�cej u miski to du�a rzecz tam, gdzie
i ci, co do niej siedli, nie zawsze si� najedz�. Trzyma� ojca
darmo nie mo�e. B�g widzi, jako nie mo�e! Ale z tym, co gmina
doda, spr�buje. Nie wymaga wiele. Od razu trzy razy tyle
opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabia� na gminie i na starym
nie chce. Niech tylko mu si� w�asny grosz, cho�by i nieca�y,
powr�ci , Wszyscy to rozumiej� doskonale; ka�dy by z nich zrobi�
to samo. Cz�owiek si� tak jak ka�da rzecz zu�ywa, a zu�yty ci�y.
Kto na to ma, mo�e i dziada �ywi�, a nie dopiero ojca, ale kto
nie ma na to, ju�ci, kra�� nie p�jdzie. Jest to rzecz jasna jak
s�o�ce. A jednak od tej rzeczy jasnej jak s�o�ce pada jaki�
pos�pny cie��na wszystkie czo�a. Ludzie bokami patrz�, jakby nie
chcieli, nie mogli spojrze� sobie oko w oko. Cisza trwa d�u�ej
ni� zwykle. W ciszy tej s�ycha� ci�kie, do j�ku podobne
westchnienie starego Kuntza. Pan radca bystro pogl�da po
ludziach. Widocznie syn si� utrzyma. - A wi�c, moi panowie -
zagaja przemilczawszy nieco a wi�c utrzymuje si� ostatnia oferta:
sto sze��dziesi�t frank�w! Cieszy mnie, bardzo cieszy. Tu urwa�.
W�a�ciwie nie wie, co go tu ma cieszy�. Tego, i� cieszy si�, �e
sobie wszyscy raz do licha p�jd�, nie mo�e im przecie� tak w oczy
powiedzie�. Ale przemowa ta okazuje si� przedwczesn�.
- Sto pi��dziesi�t i pi��! - podbija syn T�di Mayer i ociera
czerwon� bawe�nic� szerokie, spocone czo�o. Syn cofa si� w
milczeniu od balask�w i rozdmuchuje przygaszon� fajk�. A�e
dziecko, kt�re za r�k� trzyma�, spostrzega w tej chwili starego.
- Dziadu�! Dziadu�! - wo�a cienkim, przenikliwym g�osikiem: Stary
wnuka nie widzi, s�yszy go tylko, rzewny u�miech rozszerza jego
zwi�d�e wargi. Potrz�sa rado�nie g�ow� i robi ruch taki, jakby
bra�, tabak�. Idzie to jako�, dzi�ki Bogu idzie. Wszystko jeszcze
mo�e by� dobrze! - Sto pi��dziesi�t! - wo�a syn.
Ale T�di Mayer ust�pi� nie my�li. Zaperzy� si�; by� z tych,
kt�rzy si� rozpalaj� do ka�dej stawki. C� syn? Syn go m�g� darmo
trzyma�.. Za pieni�dze gminy ka�dy teraz dobry, ka�dy ma prawo. -
Sto czterdzie�ci i pi��! wo�a podniesionym g�osem.
Syn przechyla g�ow� i Patrzy na T�di Mayera z wysoka lekko
zmru�onymi oczyma. Namy�la si� chwil�, po czym macha oboj�tnie
r�k�. Nie mo�e ryzykowa� wi�cej. Zrobi�, co do niego nale�a�o,
ale ryzykowa� nie mo�e. Jego czarna o prostych w�osach g�owa i
twarz kwadratowa, drewniana cofa si� z szeregu, a wysoka,
ko�cista, nieco pochylona posta� posuwa si� ku drzwiom wskro�
ci�by. Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i
wyci�ga szyj�, lewa powieka zaczyna mu drga� nerwowo. Wygl�da
teraz staro, bardzo staro. T�di Mayer miarkuje, �e nie�wietny
zrobi� interes, i szepce z kumem Spenglerem. Tymczasem pan radca
uderza d�oni� w biurko, przy kt�rym stoi. - A zatem - odzywa si�
d�wi�cznym, jasnym g�osem -- sto czterdzie�ci i pi�� frank�w! Po
pierwsze... po. . - Za pozwoleniem! - przerywa nagle T�di Mayer.
- Czy tylko jopa nale�y istotnie do starego? Pan radca marszczy
pi�kne, g�adkie czo�o.
- To nie mo�e wchodzi� w zakres roztrz�sa� gminy! - rzecze z
godno�ci�, a wo�ny odwraca si� do k�ta i kaszle g�o�no. - Jak to
nie mo�e? - ujmuje si� za s�siadem Spengler. - Gmina musi
wiedzie�, co daje, a ten, kto bierze, musi wiedzie�, co bierze
To jasne! - Jopa twoja? - pyta T�di Mayer zwracaj�c si�
bezpo�rednio do starego Kuntza. Ale stary Kuntz nie s�yszy. Lewa
jego powieka dr�y coraz silniej, spojrzenie s�upieje. Widzi, jak
syn oddala si� i jak znika we drzwiach. W chwil� potem widzi go
jeszcze raz przez otwarte okno i s�yszy szczebiot dziecka Id�...
Przeszli. - Stary opuszcza g�ow� i trz�sie ni� w
milczeniu. Potem �ciska powieki z ca�ej, z ca�ej si�y. Co� mu �re
oczy; s�onego co�; gorzkiego... �re i pali... - S�yszysz, stary?
- powtarza T�di Mayer g�o�niej. - Po�yczy� ci kto jopy czy
w�asna? Us�ysza� wreszcie. Miesza si�, spogl�da po sobie, zaczyna
szybko mruga� czerwonymi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w
k�t, gdzie wo�ny stoi. T�di Mayer uderza pi�ci� w balaski. -
Ale� to oszuka�stwo! - wybucha gniewnie.
- Tak! Tak! - odzywa si� kilka na raz g�os�w.
Szmer ro�nie w sali; oburzenie udziela si� wszystkim.
- Cz�owiek ma mi�osierdzie - wo�a T�di Mayer szeroko rozk�adaj�c
wielkie czerwone r�ce - bierze sobie za marny grosz taki ci�ar
na kark, ale chce, �eby interes rzetelnie by� zrobiony. To
trudno! - Tak! Tak! - potwierdza wi�cej jeszcze g�os�w. Ponad
wszystkimi s�ycha� g�os Spenglera. Na twarz pana radcy bucha
p�omie� gniewu. - �ci�gaj kurt�! - krzyczy na starego, a Kuntz
Wunderli z po�piechem rozpina� j� zaczyna. Nie idzie to �atwo.
R�ce mu si� trz�s�, pokurczone palce nie trafiaj� do guzik�w od
razu; staremu pomaga wo�ny �ci�gaj�c ze z�o�ci� r�kawy. Jako
urz�dnik gminy, czuje si� on niemal tak samo dotkni�ty jak pan
radca. - Kapu�ciana g�owa! Niedo��ga! - szepce przyciszonym,
zirytowanym g�osem, szarpi�c na przemiany to jeden, to drugi
r�kaw nieszcz�snej kurty, po kt�rej zdj�ciu okazuje si� ca�a
wyj�tkowa n�dza zapad�ych piersi i wychudzonych �eber kandydata,
ledwie co okrytych srodze �atan� koszul� i szcz�tami letniej
kamizelki. Stary Wunderli dr�y silnie, cz�ci� z ch�odu, a
cz�ci� ze strachu. Wyda�o si�... Co teraz b�dzie? Wszystko si�
wyda�o... W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trz�s�ce
si� r�ce i usi�uje rozpl�ta� misternie przez wo�nego
zadzierzgni�ty fonta�: - I chustka nie twoja? - krzyczy T�di
Mayer zdj�ty ostatni� pasj� w swym rozczarowaniu. - Nie moja. -
odpowiada ledwie s�yszalnym szeptem Kuntz Wunderli. Wo�ny
wyszarpuje mu j� z r�ki.
- Kapu�ciana... o�la... barania g�owa! - m�wi przez z�by z
naciskiem. Historia z chustk� wi�cej go jeszcze gniewa ni�li
historia z kubrakiem: Inicjatorem po�yczki kubraka nie by� sam:
podsun�� j� mimochodem pan radca, zwa�ywszy, i� kandydat by� zbyt
�le odziany aby si� m�g� pokaza� w urz�dowej cz�ci sali. Ale
chustka? Chustka by�a w�asnym pomys�em wo�nego. Sam j� wi�za�,
w�o�y� w wi�zanie to co� z artystycznych instynkt�w swoich, co�
z w�asnej duszy... Zdejmowanie jej nie by�o zreszt� rzecz�
konieczn�, nikt chustki nie podejrzewa�, nikt nie pyta� o ni�.
Rozdra�nienie wo�nego jest tak wielkie, i� zmi�wszy ten niebieski
bawe�niany szmatek w obu r�kach ciska go ze wstr�tem pod
wieszad�o u drzwi stoj�ce. Nie mo�e w tej chwili da�
dobitniejszego wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie.
Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publiczno�ci�
zawstydzony, zgn�biony, odarty z uroku. Teraz dopiero mo�na si�
przypatrze� jego kolanom, tak ku przodowi wygi�tym, �e ca�a
posta� przysiada� si� zdaje, teraz mo�na widzie� jego wykr�cone,
ci�kie stopy i jasnoko�ciste �okcie. Najzabawniejsze wszak�e
wra�enie robi szyja starego. Jest ona tak cienk�, �e zdaje si�,
biczem przetrzasn�� by j� mo�na. W og�le czyni ona starego
podobnym do oskubanego ptaka, a to tym bardziej, �e nie podparta
sztywnym fontaziem g�owa wydaje si� przy tej cienkiej, zwi�d�ej
szyi niepomiernie wielka i ci�ka. Opada to na jedn�, to na drug�
g��boko zakl�s�� jam� obojczyka. Weso�o�� teraz wybucha na sali,
jedni �miej� si� dobrodusznie, drudzy z�o�liwie, pogl�daj�c przy
tym na T�di Mayera. Najlito�ciwsi kiwaj� g�owami i u�miechaj� si�
z lekka. - Ecce homo! - odzywa si� kotlarz Kissling, kt�ry ma
brata dozorc� w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje ksi��ki.
Szeroki wybuch �miechu przyjmuje to por�wnanie. Wi�kszo�� mniema,
i� jest to przym�wka do szczytu wznosz�cego si� poza Mythenami,
Du�ym i Ma�ym, kt�ry si� "Esse liomo" zowie, w przeciwie�stwie
do s�katego Pilatusa; w zgromadzeniu s� tacy, kt�rzy g�r� t�
widzieli z bliska: Stary nie ma wprawdzie �adnego podobie�stwa
do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym �mieszniejsze! Jeden
T�di Mayer nie bierze udzia�u w og�lnej weso�o�ci. Okr�g�e jego,
wypuk�e i b�yszcz�ce oczy obiegaj� posta� starego n�dzarza, jak,
gdyby ka�d� z jego wysch�ych i struchla�ych ko�ci czyni�y
odpowiedzialn� za tak wielki zaw�d. Oczyma tymi �widruje go jak
fa�szywy szel�g, roztrz�sa jak stary �achman, przenika go do
ostatniej �y�ki; do resztki tchu w piersiach. - Cofam s�owo! -
wo�a wreszcie. - Nie mog� bra� tak ma�o! - Nie wolno s�owa cofa�!
- rzecze z powag� pan radca.
- Jak to nie wolno? Wo�ny nie przybi� jeszcze. .
- Nie przybi�! Nie przybi�! - potwierdzaj� g�osy z �awy, po czym
ucisza si� nag�e. Wszyscy czekaj�, jaki obr�t sprawa we�mie Pan
radca jest niekontent. Rzuca on na obecnych spojrzenie spod oka,
marszczy pi�kne czo�o i ci�gnie na d� to jednego, to drugiego
w�sa. - W takich �achmanach nie wezm� dziada i za sto
osiemdziesi�t frank�w! - wo�a rezolutnie T�di Mayer czuj�c za
sob� zgod� ca�ej sali. - Ja bym nie bra� i za dwie�cie - popiera
go kum Spengler. - Co to dwie�cie! To i dwie�cie dziesi�� nie
by�oby nadto! Dodaje ober�ysta z Mainau. Stary Wunderli s�ucha
tego i dusza w nim truchleje Co to b�dzie? A to mo�e nikt i wzi��
nie zechce? A potem, dlaczego tyle a� chc� bra�? Dlaczego a�
tyle? Wielki niepok�j i wielkie zdumienie odbija si� w jego
n�dznej twarzy. Coraz wy�ej podnosi brwi siwe, patrz�c w ziemi�,
a g�owa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to na drugie
rami�. - No, panie T�di Mayer! - odzywa si� urz�dnik pojednawczo
- Nie r�b pan �art�w i ko�czmy, moi panowie - Dobrze! - wo�a
energicznie �lusarz - wezm�, ale za r�wne dwie�cie! - Co znowu!
Co znowu! - odzywa si� trac�c cierpliwo�� pan radca - Sk�d gmina
mo�e takie sumy p�aci�? Czy panowie my�licie, �e gmina siedzi na
z�ocie? Moi panowie, gmina nie siedzi na z�ocie. Gmina musi si�
liczy� z groszem. Gmina ma wydatki, du�e wydatki! Mi�osierdzie,
moi panowie, jest dla niej rzecz� �wi�t�, ale i w mi�osierdziu
miar� zachowa� nale�y! Jeszcze pan radca nie dom�wi� ostatniej
sylaby, kiedy drzwi otwieraj� si� szeroko i wchodzi Probst. Jest
to t�gi m�czyzna z grubym karkiem i szerok� czerwon� twarz�.
Jego brunatny, rozpi�ty spencer pokazuje pier� pot�nie rozros��
i ko�ysz�cy si� na niej �a�cuszek ze srebrnych ogniwek Spod
niskiego t�ustego czo�a �wiec� ma�e, bystre oczy; rudawe,
k�dzierzawe w�osy zarastaj� mu g��boko skronie. Probst idzie
�mia�o i macha wielkimi r�kami, kt�re mu po bokach wisz�
zaci�ni�te w ku�ak; miejsca sobie wszak�e robi� bynajmniej nie
potrzebuje, gdy� ka�dy usuwa si� przed nim z pewnym rodzajem
respektu. Cz�owiek jest silny, t�gi, ma spojrzenie ponure i
zuchwa�e. Z takim nie zaczyna� lepiej. Probst dochodzi do
balask�w, k�ania si� urz�dnikowi i kiwni�ciem g�owy pozdrawia
kilku obecnych. Pan radca wybaczy� mu zechce... Sp�ni� si�, ale
nie winien temu. Ten przekl�ty parobek, kt�rego po starym H�nzlim
wzi��, rozchorowa� mu si� jak na z�o��... Sam dzi� mleko rozwozi�
musia�, a to piekielny kawa� z g�ry i pod g�r�. Pan radca s�ucha
przytakuj�c; pozdrowieni u�miechaj� si� �yczliwie i kr�c�
g�owami. - Sam rozwozi� musia�?.. No, no! Kawa� drogi!
Przez otwarte okno s�ycha� g�o�ne naszczekiwanie psa, kt�rego
wszyscy znaj�; trzy razy dzienne przybywa on z mlekiem,
zaprz�ony do w�zka pe�nego wysokich blaszanek. Probst pi�kn�
obor� ma... Pi�kn� obor�! I nagle przejmuje ich uczucie powa�ania
dla tych t�gich pi�ci i grubego karku. Spengler odwraca si� od
T�di Mayera i na Probsta patrzy; �lusarz czuje si� ju� przez samo
przybycie mleczarza jakby na p� pobitym. Patrzy to na jednego,
to na drugiego z obecnych niby oboj�tnie; w rzeczy samej �al mu,
�e targu nie przybi�: Ano da si� to widzie�, co b�dzie! Ale
Probst czasu nie traci. Opiera si� �ci�ni�t� pi�ci� o balaski,
wyci�ga grub� szyj� i skubi�c ��to zarastaj�cy podbr�dek zmru�a
bure oczy i celuje nimi w starego jak wylotem fuzji. Kissling i
D�d�li tr�caj� si� �okciami.
- Jak ten patrzy! Jak ten, bestia, patrzy! To� chwa�a Bogu, ka�dy
oczy ma, a nikt tak nimi cz�owieka nie umie na wskro� bra�! Ten
si� zna! No, ju� ten si� zna! Tymczasem izba przybiera ca�kiem
inny poz�r.
Czuj� wszyscy, �e przyby� koneser. twarze si� o�ywiaj�, ci, co
siedzieli na �awie, powstaj� i przyst�puj� bli�ej. Chwila zaczyna
by� naprawd� interesuj�ca Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta
porusza si� niespokojnie, nerwowo. Wie "on, �e H�nzli, tak samo
z gminy wzi�ty, po. trzech miesi�cach powiesi� si� u Probsta na
strychu. Pami�ta, jak Probstowa po nim sprzedawa�a buty. Pami�ta
te�, jak stary H�nzli obtarte mia� od szlej ramiona i jak mu u
Probsta oczy zapad�y, a twarz sczernia�a i wysch�a. Kurczy si�
stary, g�ow� w ramiona chowa, przyciska do bok�w ko�ciste �okcie,
staje si� ma�ym, bardzo ma�ym, tak ma�ym, �e go i niewiele wida�
chyba. Co prawda rad by si� pod ziemi� ca�kiem, ca�kiem schowa�.
Boi si� tchn��, boi si� poruszy�, nawet kolana z wielkiego
nat�enia dygota� mu przesta�y. Ale Probst zna si� na tym
wszystkim dobrze. Licytuje przecie� tych hultaj�w od sze�ciu czy
siedmiu lat w gminie. Wie on, �e taka starota to jak p�kni�ty
garnek: odrutuj, a czasem i za nowy trwa. B�d� co b�d� najta�szy
to robotnik, jakiego znale�� mo�na. Czy z�o�ci�, czy dobroci�
zawsze si� z niego tyle roboty wyci�nie, ile zej, a co gmina
doda, to jakby znalaz�. Sarkaj� ludzie, �e cen� inszym psuje. A
co mu tam, byle sobie nie psu�. Niech ka�dy pilnuje swego, i ju�.
Przekrzywia tedy Probst w jedn� stron� ci�k� swoj� p�ask� g�ow�,
przekrzywia w drug�, a potem spojrzawszy bystro w twarz urz�dnika
rzecze silnym dobitnym g�osem: - Sto dwadzie�cia pi��!
S�owa te wywo�uj� silne wra�enie. Najoboj�tniejsi nawet kr�c�.
g�owami z podziwu. Daj go katu! A to i nie spyta, co kto �wi�ci,
tylko swoj� kozer� wali z g�ry jak armatni� kul�! W sali robi si�
wielka cisza, w kt�r� wpada natarczywe, zajad�e szczekanie psa
pozostawionego przede drzwiami przy mleczarskim w�zku. Stary
Wunderli pogl�da na lewo i na prawo, jakby szuka� okiem, kt�r�dy
ma uciec. Nie ucieka wszak�e: stoi, jakby skamienia�, jakby wr�s�
w pod�og�. Tylko coraz ni�ej opada mu dolna szcz�ka, a oczy
otwieraj� si� coraz szerzej. - Sto dwadzie�cia i pi��: - wo�a
Probst raz jeszcze.
Pan radca promieniuje. Chwil� wodzi po obecnych o�ywionym
wzrokiem, a gdy nikt nie podbija mleczarza, uderza bia�� r�k�,
w le��ce przed nim papiery i daje znak wo�nemu. - Po raz
pierwszy! - m�wi wo�ny stukaj�c lask� w ziemi� i ucicha. - Po raz
drugi! - m�wi g�o�niej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmru�a
nagle oczy i kurczy si� bole�nie, jakby kij przybijaj�cy dzie�o
mi�osierdzia gminy. W niego mia� uderzy�. - I-po-ra-trzeci: -wo�a
razem z wo�nym tryumfuj�cy pan radca, W chwil� potem Kuntz
Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego w�zka trz�s�c sw� n�dzn�,
star�, siw� g�ow� i usi�uj�c dr��cymi r�kami prze�o�y� przez
siebie parcian� szlej�. Z drugiej strony dyszla rzuca si� w
podskokach silny kud�aty pies w takiej�e uprz�y, ujadaj�c
g�o�no, dono�nie.