16466

Szczegóły
Tytuł 16466
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16466 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16466 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16466 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Hanna Kowalska-Pamięta Pamiętnik jedynaczki I. Początek Mam na imię Paulina. Niestety „Pa-u-la zja-dła szczu--ra!". Moi rodzice musieli być w jakimś ciężkim amoku, gdy podawali to imię urzędnikom w czasie rejestracji. Mało to zwykłych imion — różnych Anek, Gosiek, Kaś, Agnieszek? Ale nie. Oni musieli wymyślić Paulinę. Mama ma na to zawsze jedną odpowiedź — znała w swoim życiu aż dwie Pauliny i obie były nieprawdopodobnie szczęśliwe. Wszystko im się udawało. Miały (mają podobno do tej pory) wyjątkowe szczęście w życiu. Nie wiem tylko, skąd moim rodzicom przyszło do głowy, to proste przełożenie — szczęście tych Paulin na moje. W każdym razie nazwali mnie tak i już tego nie zmienię. Nie zmienię także mojego wyglądu. Wiem, że wszystkie modelki są bardzo wysokie. Ale, doprawdy, czy ja koniecznie muszę być modelką? Mogę. Spokojnie. Gdyby przyjmowano jedynie na podstawie wzrostu, miałabym chyba już teraz zapewnioną pracę. Jestem najwyższa ze wszystkich dziewczyn — i wyższa od większości chłopaków. Dzisiaj na matmie pani Abramska krzyknęła do mnie: 5 — Kozińska! Uspokój się wreszcie! Wyrosła jak tyka, a głupia jak... — zastanawiała się przez chwilę. Była bardzo zdenerwowana moim gadulstwem i pewnie dlatego wyleciały jej z głowy wszystkie używane w takich wypadkach rymy. Wreszcie dokończyła: — ... indyka! A przecież mogła powiedzieć „motyka". A jeszcze lepiej: „matematyka". Albo najzwyczajniej: ,Wyrosła jak brzoza, a głupia jak koza". A tak — wszyscy zastanawiali się, co też może znaczyć to: „indyka" pani Abramskiej. Cokolwiek to miało znaczyć — zostałam natychmiast wyrwana do odpowiedzi. Nie lubię matmy. Ani pani Abramskiej. Przez nią nigdy nie będę miała psa. Pies. Musi być duży i kudłaty. Najlepiej czarny wilczur. Rodzice, za namową babci, wymyślili kiedyś warunek kupna psa: „Jeśli Paulina będzie miała same piątki i szóstki na świadectwie". Właściwie równie dobrze mogliby powiedzieć na przykład: „Jeśli Paulina nagra płytę z Natalią Kukulską". Albo: „Jeśli Paula nauczy się latać na miotle". Nad taką możliwością w ogóle nie było sensu się zastanawiać. Nigdy nie będę miała samych piątek, nie mówiąc o szóstkach. Niektórzy nauczyciele zachowują się, jakby te stopnie były zarezerwowane wyłącznie dla wybranych. 6 Rozmawiałam z Iwoną i Beatą, ale naturalnie to mnie Abramska wyciągnęła. — Nie, ona naprawdę się na ciebie uwzięła — westchnęła po raz nie wiadomo który Iwona. — Ciekawe, dlaczego? — Ciekawe. Ciekawe. Nie, doprawdy, wcale nie przesadzam. Uczę się w sumie całkiem nieźle, z matmy też nie jestem taka tępa. Lubiłam ją nawet, dopóki parę tygodni temu nie odszedł zupełnie nagle Sójka. Wtedy przyszła Ona. Zapamiętałam ten dzień, i chyba nie tylko ja. Weszła do klasy, przedstawiła się, spojrzała w zeszyty, coś tam opowiedziała — o sobie, o swojej poprzedniej szkole, o swoich dwóch synach. Była nawet miła, właściwie przez te pierwsze pół godziny lubiłam ją. Zaczęła odczytywać uważnie listę („Będę waszą wychowawczynią, musimy się dobrze poznać"). Doszła do dziesiątki, uśmiechnęła się, spojrzała i — przysięgam, że nie koloryzuję — uśmiech zniknął, jakby go wytarto dokładnie ściereczką. Trudno uwierzyć, ale widziała to cała klasa, wszyscy mogą to potwierdzić. Nie wiem, jak to określić, zwyczajnie spojrzała na mnie i zdębiała. Patrzyła przez chwilę w milczeniu — wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Trwało to moment, potem spytała poważnie, czy rzeczywiście nazywam 7 się Kozińska. „Jak mają na imię twoi rodzice? Gdzie mieszkasz? Waldemar i Anna, ul. Muszyńska 9. Dobrze, siadaj". Wróciła do wyczytywania pozostałych nazwisk. „Krasucki Krzysztof, aha, to ty, dobrze, fajnie, siadaj. Kryszak..." Klasa przez parę pierwszych dni pamiętała o tym zdarzeniu, wszyscy zastanawiali się, o co też pani Abramskiej chodziło, czym ją tak przestraszyłam. Chyba nie przeraził jej mój zbyt wysoki wzrost? Usiłowałam sobie przypomnieć, czy jej kiedyś nie spotkałam, byłam jednak pewna, że nie. Wyciągała mnie teraz bez przerwy do odpowiedzi, czasem stawiając stopnie, czasem nie. Zawsze z jakimś dziwnym komentarzem. — Dziecko, ty jesteś bardzo nerwowa — powiedziała do mnie ostatnio. (A jaka miałam być, skoro tak się do mnie przyczepiła?) — Czy masz w domu jakieś zwierzątko? Klasa zachichotała. Boże, ale trafiła. — Nie. Rodzice też nie potrafili powiedzieć, kim ona jest, mimo że mieli teraz okazję często ją widywać — na wywiadówkach. Mama twierdziła, że jest „trochę dziwna, ale raczej miła", tata, że „zupełnie normalna, ale nieprzyjemna". Obydwoje jednak nie mogli się z nią dogadać. Powtarzała im do znudzenia, że „dziecko się 8 nie uczy". Faktycznie, powoli zaczynałam nie cierpieć matmy. No więc właśnie wracam do domu i zastanawiam się nad tymi wszystkimi ponurymi sprawami, a przede wszystkim — czy powiedzieć mamie o pałce z matmy? — Ja tam zawsze mówię o gorszym stopniu, o lepszym i tak się sama dowie — oznajmiła Beata. O „gorszym stopniu". No tak, gdyby powiedziała „o jedynce", spytałabym zaraz, kiedy takową ostatnio otrzymała, chyba sama już nie pamięta! Cóż, gdybym uczyła się tak jak Beata, miałabym pewnie już całe stado psiaków. Beata co prawda nie ma ani jednego, ma tylko świnkę rnorską, którą zresztą i tak prawie wszyscy biorą za szczeniaka. Jest mądra niemal jak pies (świn- ka, nie Beata), nocą śpi w wiklino- 9 imię „Matys"... A na spacerze biega za Beatą po parkowych alejkach. Fantastycznie to wygląda, kiedyś nawet, w chwili nieuwagi, opowiedziałam o tym moim rodzicom... Przez co najmniej dwa następne miesiące nie miałam spokoju — ciągle mi proponowali, żebym zamiast psa zaczęła hodować świnki. He, he, he, świnka to świnka, może i podobnie się czasem zachowuje, ale nie umywa się przecież do najlepszego przyjaciela człowieka! Beata zresztą ma jeszcze dwóch braci, nie to co ja. Mnie zafundowano los jedynaczki, więc byłoby chyba rozsądną rzeczą dołączyć do naszego pustego mieszkania jakiegoś dużego, sympatycznego domownika. Dawno już wyrosłam z wieku przedszkolnego, kiedy to z uporem maniaka prosiłam mamę o urodzenie bądź zaadoptowanie braciszka lub siostrzyczki. Teraz proszę tylko o psa — to życzenie chyba łatwiejsze do realizacji, no i kłopot, który mogłabym wziąć na swoje barki. — Każdemu może przytrafić się jedynka! — wybuchła Iwona. — Powiedz im o żołnierzu i karabinie, i przestań się przejmować. W ogóle, co ma pies wspólnego ze szkołą? To jest śmieszne, po prostu! Niech się przyznają, że nie chcą mieć kłopotu, a nie wymyślają nierealne warunki. 10 — Tak, uczeń bez pały jest jak żołnierz bez karabinu, ale mój tata zawsze na to odpowiada, że jeden karabin powinien był mi już dawno w zupełności wystarczyć... —przerwałam, bo dochodziłyśmy już do domu Iwony, a obok nas przebiegł kapitalny, długowłosy owczarek. Gwizdnęłam odruchowo; spojrzał na mnie bez zainteresowania i pognał dalej. Kiedyś, już dawno temu, zaprzyjaźniłam się z takim psem — to było na wakacjach, nad morzem. Biegał sobie po plaży między kocami i parasolkami taki śliczny, podpalany kudłacz. Od razu przyleciał do nas i położył się tuż obok mnie, na moim ręczniku! Każdego by to wzruszyło, ale nie moich rodziców. Kazali mu „zleźć w tej chwili" i ledwo się zgodzili na dokarmienie biedaka kawałkiem kanapki. Psiak przyjął poczęstunek z wdzięcznością, pognał za mną do wody, no i potem już do końca pobytu wszędzie biegaliśmy razem. Strasznie u chciałam zabrać go z nami do domu, ale rodzice słyszeć 0 tym nie chcieli! Bardzo spryciarsko znaleźli tam jakichś swoich znajomych, którzy wzięli Dinga do siebie. 1 tyle go widziałam. Cóż, skoro rodzice nie zgodzili się na psa wtedy, gdy był zupełnie za darmo, tym bardziej nie zgodzą się teraz, kiedy trzeba by go było kupić. Tyle że tamto zdarzyło się dawno temu, jeszcze w zamierzchłych czasach pierwszych czytanek. Wtedy byłam bardzo mała i niepoważna — teraz można by mi spokojnie powierzyć wychowywanie czworonoga. Zwłaszcza gdybym rzeczywiście przyniosła ze szkoły jakieś super świadectwo. Wtedy zapewne byłoby rodzicom głupio wymyślać nowe przeszkody. Chociaż z matematyki na przykład ani szóstka, ani piątka nijak mi nie wychodzi, w ogóle Abramska umarłaby chyba ze zdziwienia, gdyby ktoś poinformował ją o moich ambicjach... Cóż, w końcu nie ma sensu dalej się zamartwiać. Dzisiaj idziemy na urodziny Marzeny, na pewno będziemy wywoływać duchy i opowiadać sobie straszne historie. I może wreszcie wyjaśni się historia z matematyczką — Marzena obiecała, że zaprosi chłopaka, który chodzi do jednej klasy z niejakim Maćkiem Abramskim. — Powiedziałam mu, że musi zrobić wszystko, żeby ten Abramski z nim przyszedł — tłumaczyła mi. Cha, cha! Ciekawe, jak on zareaguje na mój widok. 12 — Nie wiem, co o tym myśleć, to bardzo dziwna sprawa. Nie potrafię od razu odpowiedzieć, muszę się zastanowić... — mama rozmawia z kimś w dużym pokoju. Bardzo dobrze, niech rozmawia, na złe nowiny jeszcze przyjdzie czas. — ... Paulina to przyjmie... — drugi głos, aha, ciocia Małgosia. Czyżby coś o mnie?... — .. .nerwowa... no nie wiem, co powie... szok... — Dużo gorzej słychać, pewnie siedzi w tym fotelu pod oknem, tyłem do wejścia, no i w ogóle ciocia zawsze mówi tak, jakby chciała, żeby wszyscy obecni nic innego nie robili, tylko wsłuchiwali się z napięciem w jej głos. Szmer strumyka po prostu, zawsze cicho i niewyraźnie... Nie cierpię tego, czuję się przy niej trochę głucha, nawet kiedy stoję obok, a co dopiero w korytarzu za drzwiami. — ... Lepiej chyba najpierw sprawdzić — tu znów niezrozumiałe szmery — ...nie wiadomo... czy to prawda, że... — masz ci los, uciekła cała fraza — ... potem możemy jej powiedzieć! — ostatnie zdanie zupełnie wyraźne. O mnie mówiły, to jasne. A o nieobecnych się nie mówi. Ja wprawdzie byłam obecna, ale one o tym przecież nie wiedziały. Coś tam sobie poszeptały, 13 stwierdziły, że jestem nerwowa i że na razie czegoś tam mi nie powiedzą. Dopiero później, jak się dowiedzą, czy to jest prawda. Kiedy i co mają mi zamiar powiedzieć? Jestem nerwowa, oczywiście, jak mam nie być nerwowa, jeżeli wszyscy wystawiają moje nerwy na próbę?! Bryła lodu mogłaby się zdenerwować, nawet taka góra lodowa, jak Abramska!... — Nie mówmy już o tym. To mama. Wyraźny głos. Bardzo dobrze, nie mówcie już o tym teraz, ale jak tylko zostaniemy same, zaraz zapytam, czego takiego nie mogę się na razie dowiedzieć. — O, Paula! — cofnęłyśmy się obydwie, a ciocia Małgosia, która prawie na mnie weszła, wyraźnie speszona zagadnęła szybciutko: — No, jak tam w szkole? Tradycyjne pytanie stawiane młodzieży w moim wieku. Nie spodziewa się chyba dosłownej odpowiedzi, gdybym była dorosła, zapytałaby pewnie, jak tam idzie w pracy, i też by pewnie nie oczekiwała szczegółowej relacji. — Chodź na obiad, Małgośka. Kapusta na grzybkach, nawet bez smalcu. Paula, umyj ręce, jak dzisiaj było na matmie? No i zebranie: dowiedziałaś się już, kiedy zebranie? Ciocia Małgosia — niska, czarnowłosa, o okrągłej twarzy. Młodsza siostra mamy, z tyłu mogłaby nawet 14 być brana za moją siostrę. Tyle że ja jestem szczupła, a ona nie. Wegetarianka. Śmieszne, powinna być bardzo chuda, skoro w ogóle nie je mięsa ani tłuszczów, ale sama o sobie mówi, że jest „łakomczuchem, który nie zna umiaru". Uśmiechnęła się: — Nie, nie, wiesz, przepraszam, muszę już lecieć... — zawiesiła głos i dodała, bezczelnie ponad moją głową, do mamy: — Nie myśl o tym, pamiętaj, co ci mówiłam. No nie! Niech no tylko wyjdzie! Zaraz z mamy wyciągnę całą tę ich tajemnicę! Trzeba tylko jakoś dyplomatycznie zacząć... — Mamo, co ona ci mówiła?! Masz ci los, ledwie drzwi się zamknęły, a ja już zaczynam superdyplomatycznie. Mama spojrzała na mnie uważnie i... strzeliła bez zastanowienia: — Nie odpowiedziałaś mi, jak dzisiaj było. Masz jakąś niewyraźną minę, nie pytała cię pani Abrmaska? Nie dostałaś chyba znowu jedynki... mam nadzieję? 15 II. Nieznajomy — Palka! Naturalnie. Dlaczego od razu nie „Pralka"? Lubię zdrobnienia. Słowo daję. Pod ^runkiem jednak, że otrzymuję je z czystej sympatii, a ?^? dlatego, że komuś się nie chce wymawiać wszystkich czterech sylab mojego imienia. Większość normalnych imion ma utarte, krótkie zdrobnienia. Gosia, Kasia> Aga. Ja należę do tych szczęśliwców, do których zwiacakc się, trzeba wydobyć z siebie odrobinę energii, fa-u-la — trzy sylaby. Pal-ka — tylko dwie. Co za leń z te) Anki. — Palka, zaczekaj! „Pa-u-la" przez „u" jeszcze jakoś wygląda, rodzice tak do mnie mówią, czasem nawet zostaje im samo „Ula", zupełnie niezłe imię. An^a zawsze woła „Palka", względnie „Pałla", przez /' — obie odmiany wyjątkowo paskudne. Ale Anka to Anka, nie ma co porównywać do moich rodziców Mieszkamy w jednym bloku, obie na pierwszym piętrze, dosłownie o parę kroków od siebie — dzielą nas tylko drzwi pani Karaczowej i paastwa Piechocińskich. 16 Nasze mamy są na ty i przez pierwszych parę lat życia wydawało się, że w przyszłości będziemy z Anką najlepszymi przyjaciółkami. Wydawało się naszym mamom. Nam chyba też (nie pamiętam dobrze), bo miałyśmy szczęście nie chodzić do tego samego przedszkola. Wątpliwości rozwiały się, gdy poszłyśmy do szkoły. Nie powiem, żebyśmy się szczególnie kochały. Siedziałyśmy w jednej ławce przez pierwsze dwa tygodnie szkoły. Potem Anka przesiadła się do kogoś innego, chyba do Izy Łatki, ja natomiast wylądowałam u Marzeny. Później przechodziłam różne koleje, przez pewien czas siedziałam sama, potem nawet z Rafałem Nowakiem — wtedy, gdy Sójka posadził wszystkie dziewczyny z chłopakami, uznając, że jest to jedyny sposób, aby ukrócić gadulstwo. W każdym razie, dopóki nie zaprzyjaźniłam się z Iwoną (Beata doszła do nas dużo później), często byłam sama. Anka uczy się bardzo dobrze (ja bardzo różnie); według mojej mamy jest chodzącą inteligencją. Być może to prawda, nie wiem. Wiem natomiast, że jest niesłychaną chwalipiętą. Trochę jej zazdroszczę tej zdolności chwalenia się wszystkim, co popadnie, ja tak nie potrafię, widocznie nie jestem taka inteligentna. Ale naprawdę nie jest łatwo znaleźć w swoim życiu tyle 17 ? godnych pozazdroszczenia faktów. W ogóle nie jest łatwo coś takiego znaleźć! Nie mam młodszej siostry jak Anka, nie mam rodziny na wsi, nie jestem spod znaku przebojowego Lwa, tylko zwykłego, mokrego Wodnika. Gdybym chociaż uczyła się tak świetnie, jak Beata. Ona jest lepsza nawet od Anki, jej naprawdę można zazdrościć! Ale we mnie nic wyjątkowego nie ma — no, może z wyjątkiem wzrostu, który zawsze wyjątkowo wszystkich dziwi. Kiedyś oświadczyłam Ance, że w przyszłości zostanę modelką, a ona na to, że chyba koszykarką, bo ostatnio zupełnie nieźle idzie mi na wuefie. Złośliwa bestia. — Nauczyłaś się do Abram-skiej? No proszę. A nie mówiłam? Złośliwa i tyle. — ...Tak. — Nie nauczyłabym się, nawet gdybym miała do końca życia zgłębiać arkana 18 matematyki. Dopóki tata mi tłumaczy, wtedy jeszcze jakoś rozumiem, ale kiedy idę do odpowiedzi, czuję się, jakbym nagle dostawała jakiejś ciężkiej choroby. Słowo daję! Ręce się trzęsą, duszno... Sójka potrafił jakoś każdego rozluźnić, tak że wszystko jakoś łatwo wchodziło do głowy, i nawet przy tablicy nikt nie umierał ze strachu. Ale Sójka to był oczywiście Sójka, trudno znaleźć drugiego takiego. Był taki zabawny, wszyscy go lubiliśmy... Do mnie, gdy miał dobry humor, mówił „Kozinka", „Kozinka-Paulińska", „Paulinka-Kozin-ka", nie żeby mnie jakoś szczególnie wyróżniał, każdy miał u niego jakieś przezwisko. U Abramskiej jestem po prostu Paulina Kozińską, numerem dziesiątym na liście obecności. Numerem dziesiątym, który sprawia pani Abramskiej kłopoty i do którego — wciąż nie wiem dlaczego — przyczepiła się jak rzep. Dzisiaj co prawda, po wczorajszej jedynce, nie powinna mnie chyba specjalnie ścigać, ale kto ją tam wie, może właśnie postanowiła przystąpić do generalnego ataku i pytać mnie codziennie?... Wczoraj przez nią nie udało mi się wybadać mamy co do tego tajemniczego szeptania z ciocią Gosią. Właściwie może nawet udałoby się, gdyby nie urodziny Marzeny... — Było fantastycznie, mówię ci! No wiesz, kiedy wyszłaś, akurat się rozkręciło. Marzena przypomniała 19 sobie o lodach, cały zamrażalnik miała zapakowany! Najlepsze były te zawijane — nie pamiętam, jak się to nazywa... aha, już wiem: rolada, rolada cytrynowa! Z prawdziwym sokiem w środku, a na wierzchu takie śmieszne, zielone cytrynki. Nie były wcale kwaśne — pycha, jeszcze czegoś takiego nie jadłam... A potem bawiliśmy się w kalambury, wiesz, dostałam czkawki ze śmiechu! Mówię ci, jakie Jacek wymyślał hasła... nie-do-po-ka-za-nia! No sama powiedz, jak byś pokazała „zaimek rzeczowny"? Hi, hi, hi, a było jeszcze lepsze: „Reduta Ordona". To właśnie trafiło się Marzenie, zgadywaliśmy godzinę... No nie, może nie godzinę, ale straaasznie długo, chyba ze czterdzieści minut. Mówię ci, szkoda, że byłaś tak krótko... Szkoda, wielka szkoda, że nie mogę iść do szkoły inną drogą. Niestety, ta jest najkrótsza — jeśli oczywiście nie liczyć drugiej strony ulicy. A właściwie tamta strona jest nawet ciekawsza, cały rząd sklepów, można obejrzeć wystawy, w pasmanterii na przykład zawsze są takie fajne sweterki... A tu tylko parkan z jednej, tory tramwajowe z drugiej strony — i towarzystwo Anki na dodatek. Ale nie będę już przechodzić, jeszcze jeden przystanek i ukaże się nasza szkoła, a z Anką nie ma sensu otwarcie wchodzić na ścieżkę wojenną. To wielka intrygantka, tego, co ona potrafi, nie wie nawet jej mama. 20 Lepiej się po prostu wyłączyć i nie słuchać tych zachwytów. Skróconą relację z urodzin Marzeny i tak otrzymałam już wczoraj. Iwona zadzwoniła wieczorem, zaraz po przyjściu z imprezy, i wszystko mi opowiedziała — o tej rola-dzie cytrynowej i o kalamburach też. Ja, ze względu na tę jedynkę, miałam surowo przykazane, żeby wrócić do domu po dwóch godzinach. Dwie godziny! Przez dwie godziny impreza nawet się dobrze nie rozkręci! Cóż jednak robić, każdy zły stopień to według moich rodziców fantastyczny powód, bym cały wieczór spędziła przy biurku. Z tym Maćkiem Abramskim też się nie udało. Nie wiem doprawdy, w jaki sposób moja własna nauczycielka dowiedziała się, że będę na imprezie u Marzeny — chyba ma jakiś szósty zmysł. Jestem pewna, że to przez nią Jackowi nie udało się przyprowadzić ze sobą tego całego Maćka — mama mu zabroniła... 21 Moja własna mama powiedziała, że to absurdalne przypuszczenie. „Chłopakowi nie chciało się iść i koniec" — dowodziła rozsądnie. Cha, cha. Ja jednak nie wierzę w takie przypadki. I znajdę jakiś sposób dotarcia do Abramskiego. Jacek właściwie obiecał, że mnie z nim pozna. — Podjedziemy tramwajem? — Możemy... Nie znoszę jeździć na gapę, po prostu nienawidzę. Boję się kanarów i w ogóle wszelkich kontroli, jedną dawkę stresu mam już dzisiaj i tak zapewnioną, pani Abramska już się o to postara... No właśnie, już późno, a dobrze byłoby nie spóźnić się na matmę... Właściwie o tej porze nie ma co się tak bardzo obawiać kontroli biletów, ludzie spieszą się do pracy i do szkoły, będzie tłok. Był, choć nie aż tak wielki. Fukający na siebie, zły i niewyspany tłumek rozdzielił mnie od Anki, tak że nie mogłyśmy nawet gadać. Niespodziewanie znalazłam się na drugim końcu wagonu, tramwaj zatrzymał się, tłum nieco przerzedził się, odetchnęłam lekko — już niedługo wysiadamy. I wtedy właśnie usłyszałam uprzejmy głos: 22 — Proszę bilet do kontroli. O rany. Natychmiast zrobiło mi się gorąco. Co ja zrobię?! Zaczęłam przeszukiwać kieszenie. Robiłam to z taką gorliwością, że sama prawie uwierzyłam w możliwość znalezienia nieistniejącego biletu. Pan z identyfikatorem na piersi uprzejmie czekał, a ja gorączkowo usiłowałam sobie przypomnieć wszystkie „doskonałe sposoby", o których opowiadał mi zawsze Rafał. Jak na złość w głowie kołatały mi się jedynie przestrogi rodziców. „Nie jesteśmy jeszcze tacy biedni, stać nas na bilet" — to tata. ,Wykup wreszcie ten miesięczny, prosiłam cię tyle razy" — mama. Teraz już wiem i przyrzekam, że do końca życia będę się słuchać rodziców, nie muszą mi nawet kupować psa, no, powiedzmy — nie od razu. Tylko niech mnie ktoś uwolni od tej okropnej sytuacji... Przypomniał mi się wreszcie jeden z „doskonałych sposobów" Rafała — o rany, chyba najgorszy! Podobno większość kontrolerów jest fałszywa, trzeba więc poprosić ich o wylegitymowanie się, a poza tym nie wyciągać żadnych dokumentów, tylko zaproponować wizytę na policji. Wtedy podobno większość rezygnuje... Znakomicie, człowiek czeka przez pięć minut na bilet, a ja mu teraz powiem: „Przepraszam, nie mogę znaleźć biletu, ale czy pan ma swoją legitymację? Jeśli nie, to może 23 dokończymy sprawę na policji?". Nienormalny jest ten Rafał, powiem mu to, jeśli tylko znajdę się szczęśliwie w szkole. No i wtedy właśnie to się stało. Dlatego tyle piszę o tym głupim zdarzeniu. Przeszukiwałam właśnie tylne kieszenie dżinsów, kiedy poczułam, że ktoś wsuwa mi coś do ręki. Jakiś papierek. Chwy- ^^^^^^^ ciłam to odruchowo, wyciągnęłam rękę. Uprzejmy pan bez słowa wziął to ode mnie... — W porządku. Myślałem, że nie masz. — Tramwaj się zatrzymał, zrobił się ruch, odwróciłam się błyskawicznie. Grupa ludzi za mną, nieznane twarze. Kto to był?! Już wszyscy przepychają się do wyjścia. Wysiadłam i ja, rozglądając się bezradnie dookoła. Nagle znalazła się przy mnie Anka. — Uciekłam im w ostatniej chwili... Poznałam ich, jak stali na przystanku, i przeskoczyłam do drugiego wagonu. Nie zdążyłam cię ostrzec, stałaś za daleko. Zawsze sobie obiecuję, że nie zapomnę biletu, i zawsze zapominam... No i jak? — spojrzała na mnie uważnie. — Za czym się tak rozglądasz? Chodź, bo się spóźnimy. 24 Patrzyłam na grupy chłopaków i dziewczyn, którzy wysiedli z tramwaju i teraz szli do szkoły. Chciałam podziękować, ale nie było komu. Kto to był? Kto to był, u licha?! ?? ?? 25 III. Marzenia i rzeczywistość Dzisiejszy dzień zaczął się uroczo. Rano wyszłam jak zwykle do szkoły, Anka od wczoraj chora (he, he, jej mama powiedziała, że to angina od tej cytrynowej ro- lady prosto z zamrażalnika), więc miałam iść sama. Wybiegłam z domu, a on czekał. Siedział na trawniku pod drzewem i patrzył na mnie. Miał piękne brązowe oczy i był cały czarny, bez jednego jaśniejszego włoska. Nie miał żadnej obroży, nie wiem, skąd się tu znalazł — może komuś uciekł albo został wyrzucony. Śliczny pies, wprawdzie mniejszy od wilczura, ale tak samo mądry. O tym, żeby pozwolili mi go trzymać w domu, nie mam co marzyć, ostatnio rodzice wykazują w tej sprawie godną podziwu determinację, bronią się przed największym przyjacielem człowieka jak przed najgorszym nieszczęściem. Kto mi jednak zabroni się z nim zaprzyjaźnić? W ramach przyjaźni poczęstowałam czarnego kudłacza moimi kanapkami. Zjadł wszystko, kiełbasę i żółty ser, nawet sałatę. Przytargałam biedakowi wielki karton, wyłożyłam go starym kocem — wskoczył tam 26 z wyraźnym zadowoleniem. Chyba wiele już przeżył i przewędrował. Prawdziwy tramp. — Będziesz się nazywał Tramp — poinformowałam go. Zgodził się od razu, pomachał ogonem. Fajnie byłoby mieć takiego czworonoga u siebie w pokoju. Niestety, trzeba będzie znaleźć mu jakiś inny dom. Szkoda. Czy to nie miły początek dnia? Tramp wygnał z mojej pamięci nawet nieznanego tramwajowego wybawiciela. Poleciałam do szkoły piechotą, o jeździe tramwajem nawet nie myślałam, ciekawe, co dziewczyny powiedzą, kiedy zobaczą psa! Beata, zakochana w swoim Matysie, wcale nie marzy o owczarku, ale Iwonie na pewno natychmiast się spodoba! Żeby tylko jeszcze był, gdy wrócimy po lekcjach... — Dzień dobry, Paulina. O której godzinie wstałaś, możemy wiedzieć? No nie. Mruknęłam „Dzień dobry, przepraszam" i chciałam się cichcem przemknąć do ławki, ale Abram-ska zatrzymała mnie w połowie drogi swoim pytaniem. Co za różnica, o której wstałam. Czy ta informacja ma jakieś znaczenie? Jeśli już, to może dla niej, na pewno nie dla klasy! Nawiasem mówiąc, wstałam dzisiaj nawet trochę wcześniej niż zwykle. Spóźniłam się, bo zawierałam znajomość z Trampem. Ale tego 27 przecież Abramska nie zrozumie. Sama wygląda, jakby nie znosiła zwierząt. Jeszcze bardziej niż moi rodzice. Oni przynajmniej lubią wszystkie czworonogi, nawet psy... byle tylko żaden z nich nie próbował zamieszkać pod ich dachem. — Jak daleko masz do szkoły? — Dwa... dwa przystanki. — O której wyszłaś z domu? Nad tym pozornie prostym pytaniem musiałam się chwilę zastanowić. O której ja właściwie wyszłam z domu? Mieszkanie opuściłam wprawdzie jak zwykle o wpół do ósmej, ale na podwórku natknęłam się na Trampa, więc po kilku minutach wróciłam, żeby wynieść stary koc. Szukanie pustego kartonu też zajęło trochę czasu. Tak więc do szkoły wyruszyłam pewnie gdzieś za kwadrans ósma. — No nic, siadaj. Ufff... Obyło się bez ofiar. Iwona uśmiechnęła się na powitanie i szepnęła mi do ucha: — Dowiedziałaś się czegoś? O kurczę. Od samego rana zagadki. Przez parę chwil gorączkowo szukałam w myślach, czego właściwie miałam się dowiedzieć. — O czym twoja ciocia nie chciała ci powiedzieć? 28 Prawda, tajemnica mamy i cioci Gosi nadal pozostaje niewyjaśniona. Niestety, jak na razie nie dowiedziałam się niczego. Mama, którą na ogół prośbą i błaganiem łatwo jest wybadać, wczoraj broniła sekretu ze zdumiewającą konsekwencją. Gdyby jeszcze próbowała się wykręcać, wmawiać, że to nic takiego, że mi się zdawało!... Ale nie, powiedziała tylko twardo: „To moja sprawa, Paulinko, nie mogę ci na razie powiedzieć, o czym rozmawiałam z Gosią; dowiesz się w swoim czasie, na razie muszę wszystko przemyśleć i sprawdzić". I tyle. Z tatą, podejrzewam, zdążyli porozmawiać już wcześniej, możliwe, że przedwczoraj, kiedy byłam u Marzeny, bo nie wydawał się szczególnie zainteresowany tematem. W każdym razie delikatne nadstawianie ucha nie dało specjalnych rezultatów. — Jak to: jej sprawa? Przecież powiedziałaś, że nie chcą ci mówić, bo jesteś nerwowa i nie wiadomo, co powiesz, jak się dowiesz. Jeżeli to ma być dla ciebie szok, to jest to też twoja sprawa — zaszeptała Iwona ze swoją zwykłą druzgocącą logiką. — Ale ja nie zdradziłam, że wiem o tym szoku. Musiałabym powiedzieć, że je podsłuchiwałam. — Ja nie mogę! No chyba to powiedziałaś?! Jak inaczej mogłaś swoją mamę wypytywać? 29 — No nie, zwyczajnie spytałam, o czym z ciotką szeptały, kiedy weszłam. A mama od razu, że to ich sprawy, które ona musi przemyśleć. I tyle. Ale dzisiaj idziemy na imieniny — ożywiłam się — to może dowiem się czegoś u źródła. Ciocia to straszna gaduła. — To chyba rodzinne. Aż podskoczyłam. Stała nad nami i przysłuchiwała się naszej rozmowie. Co to za dziwna maniera, żeby interesować się tak jedną uczennicą, przecież to jest nawet niekorzystne dla innych! Nie zdążyłam jednak odpowiedzieć na ten komentarz, bo na szczęście odeszła do swojego biurka. Ta Abramska jest niesamowita. — Paula, on jest fantastyczny! Wiedziałam, że dziewczyny będą zachwycone. Czarny Tramp nie tylko czekał na podwórzu, ale też poznał mnie od razu i rzucił się na powitanie z głośnym szczekaniem. Iwona wysupłała zaraz parę złotych na prawdziwą psią karmę, a Beata wymyśliła kapitalne miejsce na legowisko. Ona mieszka w starej kamienicy, gdzie pięterko przy strychu jest jakby stworzone dla bezdomnych zwierząt. Nasz pies ma luksusowe posłanie, a ludzie rzadko bywają w tej części domu — na razie więc może sobie spać spokojnie. 30 Nie chcę się chwalić, ale tym razem naprawdę jestem bardzo dumna: Tramp najwyraźniej mnie uznał za swoją panią, to do mnie najserdeczniej się tuli; do dziewczyn w drugiej kolejności. Gdy na coś czekałyśmy, siadał przeważnie przy moim boku. Kochane psisko. Wielka szkoda, że zaraz trzeba lecieć na ten rodzinny zjazd do cioci Gosi. Chętnie zostałabym z Trampem do wieczora, ale co robić, dla mojej mamy żadna rodzinna impreza nie może się odbyć bez mojego udziału. — To wykręć się jakoś. Powiedz, że kiepsko się czujesz. Akurat. Mogłabym leżeć nieprzytomna pod kroplówką, zaciągnęliby mnie razem ze szpitalnym łóżkiem. Wykręt z nawałem lekcji, niezawodny w innych sytuacjach, w tej konkretnej akurat nie przechodzi: zbyt często był używany i rodzice nie bardzo już w niego wierzą. Z drugiej strony, może się wreszcie czegoś dowiem o tajemniczych szeptach cioci Małgosi i mamy. Warto się chyba poświęcić. — No to poświęć się, Paula. Rodzina wymaga poświęceń. Jutro opowiesz, jak poszło. Domek Babci jest mały. Zupełnie mały, mniejszy od naszego mieszkania. Ściany z zewnątrz są kostropate, 31 bez żadnego tynku, widać tylko zwykłe, kruszące się cegły. Najpierw wchodzi się do takiego niewielkiego przedpokoju, który się nazywa „sionką". Z sionki prosto do kuchni, a z kuchni — do pokoju. I koniec. To już wszystko. Łazienka jest obok tej sionki; śmiesznie mała, można ją prawie porównać do naszego kuchennego stołu. Jakaś miniwanienka, ubikacja, a między nimi—wciśnięta pralka automatyczna. W zimie można tu zamarznąć na śmierć. Za to w kuchni i w pokoju jest zawsze ciepło, chociaż wcale nie ma kaloryferów. Ale zamiast jednej ściany stoi wielki — prawie do 32 sufitu — piec kaflowy. A w miejscu zwykłej kuchni gazowej jest taka śmieszna, na krzywych nóżkach kuchenka na węgiel. Nie ma palników, tylko cztery „fajerki". Odsuwa się tę pierwszą, wrzuca do środka kawałki drewna i... rozpala prawdziwy ogień. A potem fajerkę z powrotem się zasuwa i stawia na nią na przykład garnek z zupą. Ja w życiu nie ugotowałabym na czymś takim nawet jajka na twardo, ale ciocia wyczarowuje na tej swojej kuchni różne smakołyki. A ziemniaki wychodzą jej tak, jakby piekła je na ognisku. Pycha! Więc jak się to wszystko rozpali — i kuchenkę, i piec — to nawet w zimie jest bardzo ciepło. Prawie wszystkie nasze rodzinne imprezy odbywają się tutaj, „u Babci". Powinno się oczywiście mówić „u Małgosi" albo „u cioci Małgosi", bo tylko ona mieszka w tym domu, ale wszyscy, nie wiadomo dlaczego, uparli się na ten „Dom Babci". Moi rodzice i ciocia Ela z wujkiem Józkiem też, chociaż dla nich przecież babcia nie była babcią, tylko mamą. Cha, cha! Nawet sama ciocia Małgosia tak mówi, chociaż teraz to jest przecież jej dom, a nie żadnej babci. Babcia nie żyje już od dawna i ledwie pamiętam, jak wyglądała. A dziadka tym bardziej nie mogę pamiętać, bo umarł, gdy jeszcze moja mama była mała. Nie bardzo to sprawiedliwe. Taka Iwona na przykład 33 ma aż dwie babcie i dwóch dziadków, i młodszą sio- i strę na dodatek. Na Boże Narodzenie masa prezen- I tów — jak się tak wszyscy razem złożą, to zaopatrzą człowieka na cały rok. A jak fajnie jest na Wigilii, tylu j ludzi w domu, przy stole i wokół choinki! A my z rodzicami — we trójkę, jak te sieroty. Żadnej babci, żad- I nego dziadka i żadnego rodzeństwa. Ewentualnie czasami we czwórkę, razem z ciocią Małgosią, ale słaba to pociecha. Zawsze chciałam mieć wielgachną rodzinę, z możliwie dużą liczbą braci i sióstr. Jak będę dorosła, na pewno nie zrobię takiego świństwa swojemu dziecku, żeby uczynić je jedynaczką (albo jedynakiem, jeżeli trafi mi się pierwszy chłopak — oby nie...). Jeżeli nie będę mogła inaczej, to zaadoptuję. I oczywiście j wezmę psa. Swoją drogą ciekawe, dlaczego ciocia Małgosia nie ma żadnego zwierzaka. Tutaj, w Domu Babci, ma przecież idealne warunki. Ogródek jak się patrzy, samo wnętrze domu nie za wielkie, to prawda, ale kiedyś mieszkały tu przecież we cztery — z mamą, babcią i ciocią Elą. A nawet w piątkę, kiedy dziadek jeszcze żył. Tego sobie co prawda nie mogę wyobrazić: w jednym pokoju pięć osób, ja bym chyba na miejscu mamy postawiła sobie namiocik w ogródku i tam nocowała. No, ale fakt faktem — mieszkała tutaj kiedyś spora 34 gromadka. Teraz została sama ciocia Małgosia, więc jeszcze jedno dodatkowe stworzenie... Boże, aż się zakrztusiłam. Że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy!... Może ciocia chce właśnie adoptować jakieś dziecko! Albo wychodzi za mąż i planuje powiększenie rodziny... Nie, bez sensu, nie ukrywałaby chyba tego przede mną. Bez przesady, aż taka nerwowa nie jestem, dlaczego niby miałabym się zdenerwować taką nowiną? Nie, mama mówiła, że musi się nad czymś zastanowić, a ciocia — że coś razem sprawdzą. Więc chyba jednak dziecko odpada. Pies tym bardziej. Szkoda. — Sama piekłaś te paszteciki, Gosia? Jakim cudem, przecież ty nie jesz mięsa... ? — A cóż to przeszkadza? Upiekła je dla gości, nie dla siebie. Pyszne, Gośka, jesteś mistrzynią. — Ha, ha, ha! Małgorzata zmądrzała. No proszę, skusiła się na mielone! — Fajne, naprawdę, farsz pierwszorzędny. Dajcie mi jeszcze jednego. Na drożdżach? — Dobrze, że wam smakuje. Cieszę się, robiłam je pierwszy raz, według nowego przepisu. Nie są z mięsem, oczywiście. Myślałam, że zauważycie. Nagła cisza nad stołem, jakby ktoś wyłączył radio. — Nie... to nie jest mięso? To co, u licha? — wujek Józek z przerażoną miną utkwił wzrok w trzymanym 35 w ręku kawałku ciasta z farszem. Za to ciocia Ela roześmiała się radośnie: — Ja wiem, co to jest! Soja, naturalnie. — Soczewica, nie soja — sprostowała pogodnie ciocia Magłosia. — Soja ma trochę inny smak. No i trudniej się ją przyrządza, trzeba wiele godzin moczyć. — Ehm... niezłe, naprawdę... Nie ma to jak schaboszczak, ale to coś też jest dobre... — rozmowa nad talerzami potoczyła się gładko dalej. — Słuchajcie, widziałam Antka, chyba jeszcze przytył!... — A Krysia, nie przyjdzie dzisiaj na pewno? Może jednak wpadną później?... — ??, niee, Emilka trochę się przeziębiła. Pociągała noskiem cały dzień, dostała kropelki... Wiecie, jak ona o nich powiedziała? To znaczy o tych kropelkach... O tym, co powiedziała, co zrobiła, gdzie ostatnio usiadła i o co się potknęła najmłodsza latorośl naszej rodziny, wiedzieliśmy wszyscy doskonale. Nie było jak nie wiedzieć, opowieściami o najnowszych poczynaniach ukochanej czterolatki byliśmy raczeni na każdym rodzinnym zjeździe. Ziewnęłam dyskretnie — Boże, jaka nuda. Ciekawe, czy wszystkich rzeczywiście to interesuje, czy roześmiali się przez uprzejmość? „Kropelki-noselki", cha, cha, cha! Ja nie umiem się śmiać z uprzejmości. To znaczy potrafię rozciągnąć wargi i wydać z siebie dźwięk, ale i tak chyba wszyscy widzą, że udaję. No, ciocia Małgosia też udaje, widać na milę, że nudzi ją kolejne opowiadanie o poczynaniach dzieciaka. Ale co ma robić biedaczka, musi być grzeczna dla swoich gości. Zresztą ciocia Ela już ląduje, zaraz przerzuci się na inny temat. — No i jak tam, Paulina? Masz jakąś sympatię, podoba ci się ktoś? A może masz już chłopaka, co? Oczywiście, zawsze to samo kulturalne pytanie. Mogłam się domyślić, że nowym tematem będzie moja osoba. Od czasu, gdy wyrosłam z pieluszek, przekonałam się, że niewielu dorosłych ma pojęcie, co to takiego takt. Ciocia Ela zapuściła sondę z właściwą sobie dyskrecją, próbując przekrzyczeć wszystkich zgromadzonych przy stole. Gdyby tylko dysponowała megafonem, na pewno nie omieszkałaby go użyć. Przy stole na moment ucichło, na chwilę stałam się ośrodkiem zainteresowania, na równi z barszczem i kotlecikami sojowymi. — Chodzisz czasami na dyskoteki? A może w klasie ktoś ci wpadł w oko? Co? Rozglądaj się, dziewczyno, bo zostaniesz starą panną, jak Gośka — wujek 37 Józek wystrzelił nad głowami zebranych z taką samą subtelnością, jak jego żona. Szkoda, że nie ma Krysi, ich córki, a mojej starszej o prawie dziesięć lat ciotecz-nej siostry. No i Bartka, jej męża. Też by mogli się obo- j je wtrącić, czemu nie? Jeszcze parę lat i z podobnymi | pytaniami wyskoczy Emilka. Nie chodzę na dyskoteki. Nie cierpię dyskotek, bo nie lubię tłumu i hałasu. A poza tym nie umiem do- I brze tańczyć. Szczególnie boję się tych wszystkich wolnych melodii. Ludzie dobiorą się w pary, a ja co? Mam stać pod ścianą i czekać, aż ktoś się zlituje i poprosi mnie łaskawie do tańca? To idiotyczne, tysiąc razy bardziej wolę wygłupiać się na imprezie u Marzeny. Ale z tego wcale nie muszę się tłumaczyć wujkowi Józkowi, nie ma jeszcze takiego obowiązku, żeby zwierzać się wszystkim krewnym ze swoich problemów. Cioci Małgosi mogłabym prędzej, ale resztę familii widuję parę razy w roku. Rzeczywiście, świetna sposobność do opowiadania o swoim życiu! — ...dajmy spokój dziewczynie, ale się zaczerwieniła! No, ciekawe, ciekawe, jak tam z tymi chłopakami. Kryska w jej wieku już przyprowadzała adoratorów... Też mogłabym się odpłacić równie delikatnym pytaniem. Kiedyś tata powiedział: „Być niegrzecznym to nic trudnego, wystarczy nie panować nad sobą". 38 Doskonale, ja też kiedyś nie zapanuję nad sobą i powiem na przykład: „No, ciekawe, ciekawe, jak tam z tymi studiami Krysi. Chyba coś nie wypaliło, bo ostatnio jakoś nic na ten temat nie słyszymy. Czyżby egzaminy wstępne były za trudne?". I mogłabym jeszcze dodać: „Niech się dziewczyna rozgląda, bo będzie niewykształcona, tak jak jej rodzice. Ja w waszym wieku już pewnie będę miała doktorat". Tym razem nie zdążyłam jednak niczego odpowiedzieć, bo subtelna uwaga o starej pannie przeniosła całą ciekawość rodziny na ciocię Małgosię. Swoją najmłodszą siostrę ciocia Ela zaatakowała z największego działa. — Kiedy ty wyjdziesz za mąż? Jeszcze parę lat i nie będziesz mogła mieć dzieci! Masz przynajmniej jakiegoś... Zawiesiła na moment głos, chyba zabrakło jej odpowiedniego w polskim języku słowa. „Chłopak" brzmiałoby zapewne zbyt dziecinnie — to dobre dla nastolatki, a nie dla trzydziestoletniej kobiety. Z kolei „narzeczony" oznacza już trochę kogoś innego, kogoś, kto wręczył pierścionek i poprosił o rękę. Więc jak? Kryska o Bartku — wtedy, gdy nie byli jeszcze zaręczeni — mówiła czasami: „Mój pan i władca" albo — jeszcze głupiej — „Mój Misiek". Obie nazwy idiotyczne. Ale czy istnieje w ogóle w polskim języku 39 — A po co ci ta wiadomość? Chyba, że Józek już ci się znudził, skoro interesują cię moi adoratorzy... O rety, ciocia Małgosia potrafi ładnie odparować! Teraz ja powinnam dodać: „Dajcie spokój wujkowi, ale się zaczerwienił!". Swoją drogą, rzeczywiście się zaczerwienił. Ciocia Ela także. I przeskoczyła zgrabnie na inny temat. W porządku, nie ma już nikogo do sądowania, może nareszcie zaczną rozmawiać o tym, co najciekawsze. Mama powiedziała mi wprawdzie, że to nie moja sprawa, a ja nie chciałabym zamieniać się w ciocię Elę, żeby we wszystko wściubiać dziób — ale, ostatecznie, chyba mam prawo wiedzieć, co takiego ma mnie zdenerwować, jeśli się tego dowiem? Jeżeli coś może mnie zdenerwować, to musi to dotyczyć także i mnie, logiczne. — A jak Paulinie idzie w szkole? — Zupełnie nieźle. — No, my już będziemy się zbierać. No tak, wychodzimy, a ja nie dowiedziałam się niczego. Ciocia Małgosia — nieszczera jak każdy dorosły — natychmiast zaczęła gorąco namawiać na „jeszcze jedną herbatę". Oczywiście nikogo nie zwiedzie, wszyscy widzą, że najchętniej pozbyłaby się gości, padła na wersalkę i zagłębiła się w jakiejś lekturze. I ona też wie, że my to wiemy, a my wiemy, że ona wie, że my wiemy... 41 Podsumowując — jedno wielkie udawanie. Ja potrafię powiedzieć: „Sorry, Iwona, mam jeszcze masę lekcji, matmy nie ruszyłam, dokończymy jutro, OK?". „OK, jutro się z tym uporamy", odpowiada Iwona, i sprawa jest załatwiona. Niewykluczone zresztą, że za parę lat, jak dorosnę, stracę tę cenną umiejętność, dziewczyny zasiedzą się do północy, a ja, zamiast grzecznie zwrócić uwagę na późną porę, będę im proponować kolejne „ostatnie herbatki". No więc nieszczere zaproszenia cioci Małgosi nikogo nie zatrzymały; za nami ruszył wujek Józek, powstał ogólny harmider, w którym omal nie przypaliłam sobie rękawa przy rozgrzanych fajerkach kuchenki... Miałam już wyjść na dwór i zostawić całe żegnające się towarzystwo, kiedy szczęśliwie uchwyciłam przyciszony głos cioci Eli: — Pójdziemy tam we trzy i wszystko się wyjaśni. Nie sądzę, żeby to była prawda, ale skoro nie można znaleźć papierów... — Żadnych, szukałyśmy z Anką. Ale wiesz, jaki mama miała porządek, wszystko fruwało po całym domu. A, ostatecznie, dotychczas nie były potrzebne... — powiedziała ciocia Małgosia, jak zwykle cichutko, ale tym razem byłam bardzo blisko i usłyszałam każde słowo. 42 Anka — to moja mama. Nie zauważyłam, żeby czegoś dzisiaj szukała, a szczególnie razem z ciocią Małgosią. Musiałabym widzieć, jak razem coś robią — ostatecznie Domek Babci to nie pałac z kilkudziesięcioma komnatami, wszystko jest na oku. — Umówimy się może jeszcze w tym tygodniu, trzeba się zdzwonić — to moja mama. Mama uwielbia rozmowy telefoniczne, ale tym razem przesadziła. Siedziały razem przez tyle godzin i nie mogły się umówić?! Zapewne chodziło im o mnie, panowie widać są wtajemniczeni w temat, na wujku Józku rozmowa nie zrobiła żadnego wrażenia, a tata minę ma po prostu znudzoną. Z tego wynika, że jedyną osobą, która nie ma pojęcia, o co chodzi, jestem ja. W każdym razie w tym towarzystwie, Kryski i Bartka nie było, nie wiadomo, czy coś wiedzą. Jeszcze parę słów cioci Eli o Emilce... Oho, chyba dzisiaj nie wyjdziemy, rozgadała się na dobre. Dziecko jest genialne, piękne, mądre i nadzwyczaj zdolne, do tego utalentowane i roztropne, nigdy dość opowieści o nim. Aż dziwne, że nie otrzymało jeszcze Nagrody Nobla we wszystkich możliwych kategoriach. A do tego jest tak nieprawdopodobnie śliczne, ma kształtny nosek, długie rzęsy, małe, przylegające uszka. Wszystkim się podoba, panie w przedszkolu 43 są zachwycone, inne dziewczynki uwielbiają „naszą malutką"... — Przepraszam, Eluniu, ale my już naprawdę musimy iść — no, wreszcie moja mama odważyła się przerwać ten monolog. Gdyby cioci Eli towarzyszyła dzisiaj Krystyna, nie poszłoby tak łatwo, we dwie nie dałyby sobie przerwać strumienia zachwytów. Boże, co one by robiły, gdyby nie było na świecie tego dziecka? O czym by rozmawiały?! A właściwie, o czym rozmawiały cztery lata temu? O ciąży Kryski, naturalnie. Ale wcześniej, kiedy jeszcze nie była w ciąży? To było dawno, pięć lat temu chodziłam dopiero do drugiej klasy, nie bardzo pamiętam... Ciocia Ela wypytywała się o wszystko jak zwykle, ale jej córka?... Ciekawe... — Tato — zapytałam, kiedy już znaleźliśmy się w naszym samochodzie. — O czym właściwie mówiła Kryska, kiedy nie było na świecie Emilki? I ciocia Ela?... — Oczym?—roześmiał się tata.—Raczej „o kim?". O sobie, naturalnie! 44 IV. Co to znaczy, nie wiem sama — Sprawa jest oczywista — oświadczyła Iwona. — Szukają jakichś papierów i mają zamiar iść razem, żeby sprawę wyjaśnić. Jeszcze nie rozumiecie? Siedziałyśmy na niewielkich, zgrabnych pieńkach, które Beata wypatrzyła na sąsiednim podwórku. Wszystkie były okropnie ciężkie, przyciągnięcie ich tylko do klatki schodowej było prawdziwym wyczynem. O wnoszeniu na schody nie wspomnę — można to określić dwoma słowami: koszmarna mordęga. Ale za to teraz legowisko Trampa coraz bardziej przypomina prawdziwe mieszkanko. Tym bardziej, że Iwona przyniosła z domu coś fantastycznego: starą słomianą matę, znacznie grubszą niż normalne. Taką, którą kładzie się na podłodze. Jest miękka i kolorowa, i wygląda jak najprawdziwszy dywanik. Nasz kudłaty przyjaciel jest z tych zmian bardzo zadowolony, leży sobie u naszych stóp (najbliżej moich!) i cicho posapuje po sutym śniadaniu. Najwyraźniej zaakceptował swój nowy, tymczasowy domek, kiedy dzisiaj się tu spotkałyśmy, spał sobie smacznie w kartonie i wcale nie myślał 45 gdzieś się wyprowadzać. Ode mnie dostał w nagrodę 1 prawie całe moje śniadanie: dwie bułki z kiełbasą kra- I kowską, sałatą i ogórkiem kiszonym. Pochłonął każdy i okruszek, nawet ogórek mu smakował. — Naprawdę nic nie rozumiecie? Spojrzałyśmy z Beatą po sobie. Z tym swoim lo- I gicznym umysłem Iwona potrafi człowieka wyprowadzić z równowagi. Wzruszyłam bezradnie ramionami. — Przecież to jest jasne! Jak wy możecie tego nie I kapować. Chodzi o spadek, to oczywiste! — Spadek? — nie zrozumiałam. — Jaki spadek? Po kim? To znaczy testament, tak? — Szukają jakichś papierów, a więc dokumentów. I mają zamiar iść razem, żeby sprawę wyjaśnić. Do jakiegoś urzędu, albo do adwokata. No bo gdzie indziej miałyby razem iść? — Ale... ale przecież... Umarł wam ktoś ostatnio?. .. — odezwała się Beata. — Wcale nie musiał nikt im umierać... ostatnio. Może ktoś z dalszej rodziny odnalazł jakiś nieznany testament babci? I wynika z niego na przykład, że ten wasz „Domek Babci" wcale nie będzie należał do twojej cioci Małgosi. W ogóle nie będzie należał do wasze; rodziny! — zaśmiała się ponuro Iwona. 46 — Jak to? — zdębiałam. —Jak to: nie do naszej rodziny? To do kogo, u licha? To śmieszne. Domek Babci, miejsce, w którym spędzamy wszystkie święta i dużą cześć wakacji, nasz Domek Babci z naszą ciocią Małgosią... Nie, to jakaś paranoja. Co ta Iwona wymyśliła? — Zwariowałaś — warknęłam. — A do kogo niby miałby należeć? — Oj, Paulina, to przecież tylko przypuszczenie! Może wasza babcia, w tajemnicy przed wami, zapisała dom jakiejś fundacji czy czemuś takiemu... No, na przykład chciała go przeznaczyć na jakiś dom pomocy narkomanom albo samotnym matkom, czy na schronisko dla zwierząt, czy jeszcze na coś innego. — I wtedy twoja ciocia będzie musiała się wynieść — orzekła Beata. — Nic już na to nie poradzicie. Żaden adwokat nie pomoże. Ważna jest ostatnia wola zmarłego — zakończyła swoim najbardziej pryrnusow-skim tonem. Nie lubię czasami tych dobrych uczennic. Mnie by pewnie nawet do głowy nie przyszło takie wyrażenie, jak „ostatnia wola zmarłego". Tym bardziej, że wyobraźnia zaczęła mi pracować w ekspresowym tempie. Zobaczyłam ciocię z dwiema ciężkimi walizami, i plecakiem na dodatek. Idzie biedaczka w stronę przystanku autobusowego, a przy furtce tłoczą się już 47 jacyś obszarpańcy z zamglonymi spojrzeniami. Albo nie, zamiast obszar-pańców — grupka kobiet wgrubych, pocerowanych swetrach, z chustkami na głowach i z małymi dziećmi na rękach... Eee, ale to schronisko dla zwierząt — może to nie byłoby takie złe? Rząd psich bud wzdłuż ogrodzenia i pod murem, w każdej jakiś fajny psiak, z niektórych wychodzą szczeniaczki, może nawet będzie j