Hanna Kowalska-Pamięta Pamiętnik jedynaczki I. Początek Mam na imię Paulina. Niestety „Pa-u-la zja-dła szczu--ra!". Moi rodzice musieli być w jakimś ciężkim amoku, gdy podawali to imię urzędnikom w czasie rejestracji. Mało to zwykłych imion — różnych Anek, Gosiek, Kaś, Agnieszek? Ale nie. Oni musieli wymyślić Paulinę. Mama ma na to zawsze jedną odpowiedź — znała w swoim życiu aż dwie Pauliny i obie były nieprawdopodobnie szczęśliwe. Wszystko im się udawało. Miały (mają podobno do tej pory) wyjątkowe szczęście w życiu. Nie wiem tylko, skąd moim rodzicom przyszło do głowy, to proste przełożenie — szczęście tych Paulin na moje. W każdym razie nazwali mnie tak i już tego nie zmienię. Nie zmienię także mojego wyglądu. Wiem, że wszystkie modelki są bardzo wysokie. Ale, doprawdy, czy ja koniecznie muszę być modelką? Mogę. Spokojnie. Gdyby przyjmowano jedynie na podstawie wzrostu, miałabym chyba już teraz zapewnioną pracę. Jestem najwyższa ze wszystkich dziewczyn — i wyższa od większości chłopaków. Dzisiaj na matmie pani Abramska krzyknęła do mnie: 5 — Kozińska! Uspokój się wreszcie! Wyrosła jak tyka, a głupia jak... — zastanawiała się przez chwilę. Była bardzo zdenerwowana moim gadulstwem i pewnie dlatego wyleciały jej z głowy wszystkie używane w takich wypadkach rymy. Wreszcie dokończyła: — ... indyka! A przecież mogła powiedzieć „motyka". A jeszcze lepiej: „matematyka". Albo najzwyczajniej: ,Wyrosła jak brzoza, a głupia jak koza". A tak — wszyscy zastanawiali się, co też może znaczyć to: „indyka" pani Abramskiej. Cokolwiek to miało znaczyć — zostałam natychmiast wyrwana do odpowiedzi. Nie lubię matmy. Ani pani Abramskiej. Przez nią nigdy nie będę miała psa. Pies. Musi być duży i kudłaty. Najlepiej czarny wilczur. Rodzice, za namową babci, wymyślili kiedyś warunek kupna psa: „Jeśli Paulina będzie miała same piątki i szóstki na świadectwie". Właściwie równie dobrze mogliby powiedzieć na przykład: „Jeśli Paulina nagra płytę z Natalią Kukulską". Albo: „Jeśli Paula nauczy się latać na miotle". Nad taką możliwością w ogóle nie było sensu się zastanawiać. Nigdy nie będę miała samych piątek, nie mówiąc o szóstkach. Niektórzy nauczyciele zachowują się, jakby te stopnie były zarezerwowane wyłącznie dla wybranych. 6 Rozmawiałam z Iwoną i Beatą, ale naturalnie to mnie Abramska wyciągnęła. — Nie, ona naprawdę się na ciebie uwzięła — westchnęła po raz nie wiadomo który Iwona. — Ciekawe, dlaczego? — Ciekawe. Ciekawe. Nie, doprawdy, wcale nie przesadzam. Uczę się w sumie całkiem nieźle, z matmy też nie jestem taka tępa. Lubiłam ją nawet, dopóki parę tygodni temu nie odszedł zupełnie nagle Sójka. Wtedy przyszła Ona. Zapamiętałam ten dzień, i chyba nie tylko ja. Weszła do klasy, przedstawiła się, spojrzała w zeszyty, coś tam opowiedziała — o sobie, o swojej poprzedniej szkole, o swoich dwóch synach. Była nawet miła, właściwie przez te pierwsze pół godziny lubiłam ją. Zaczęła odczytywać uważnie listę („Będę waszą wychowawczynią, musimy się dobrze poznać"). Doszła do dziesiątki, uśmiechnęła się, spojrzała i — przysięgam, że nie koloryzuję — uśmiech zniknął, jakby go wytarto dokładnie ściereczką. Trudno uwierzyć, ale widziała to cała klasa, wszyscy mogą to potwierdzić. Nie wiem, jak to określić, zwyczajnie spojrzała na mnie i zdębiała. Patrzyła przez chwilę w milczeniu — wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Trwało to moment, potem spytała poważnie, czy rzeczywiście nazywam 7 się Kozińska. „Jak mają na imię twoi rodzice? Gdzie mieszkasz? Waldemar i Anna, ul. Muszyńska 9. Dobrze, siadaj". Wróciła do wyczytywania pozostałych nazwisk. „Krasucki Krzysztof, aha, to ty, dobrze, fajnie, siadaj. Kryszak..." Klasa przez parę pierwszych dni pamiętała o tym zdarzeniu, wszyscy zastanawiali się, o co też pani Abramskiej chodziło, czym ją tak przestraszyłam. Chyba nie przeraził jej mój zbyt wysoki wzrost? Usiłowałam sobie przypomnieć, czy jej kiedyś nie spotkałam, byłam jednak pewna, że nie. Wyciągała mnie teraz bez przerwy do odpowiedzi, czasem stawiając stopnie, czasem nie. Zawsze z jakimś dziwnym komentarzem. — Dziecko, ty jesteś bardzo nerwowa — powiedziała do mnie ostatnio. (A jaka miałam być, skoro tak się do mnie przyczepiła?) — Czy masz w domu jakieś zwierzątko? Klasa zachichotała. Boże, ale trafiła. — Nie. Rodzice też nie potrafili powiedzieć, kim ona jest, mimo że mieli teraz okazję często ją widywać — na wywiadówkach. Mama twierdziła, że jest „trochę dziwna, ale raczej miła", tata, że „zupełnie normalna, ale nieprzyjemna". Obydwoje jednak nie mogli się z nią dogadać. Powtarzała im do znudzenia, że „dziecko się 8 nie uczy". Faktycznie, powoli zaczynałam nie cierpieć matmy. No więc właśnie wracam do domu i zastanawiam się nad tymi wszystkimi ponurymi sprawami, a przede wszystkim — czy powiedzieć mamie o pałce z matmy? — Ja tam zawsze mówię o gorszym stopniu, o lepszym i tak się sama dowie — oznajmiła Beata. O „gorszym stopniu". No tak, gdyby powiedziała „o jedynce", spytałabym zaraz, kiedy takową ostatnio otrzymała, chyba sama już nie pamięta! Cóż, gdybym uczyła się tak jak Beata, miałabym pewnie już całe stado psiaków. Beata co prawda nie ma ani jednego, ma tylko świnkę rnorską, którą zresztą i tak prawie wszyscy biorą za szczeniaka. Jest mądra niemal jak pies (świn- ka, nie Beata), nocą śpi w wiklino- 9 imię „Matys"... A na spacerze biega za Beatą po parkowych alejkach. Fantastycznie to wygląda, kiedyś nawet, w chwili nieuwagi, opowiedziałam o tym moim rodzicom... Przez co najmniej dwa następne miesiące nie miałam spokoju — ciągle mi proponowali, żebym zamiast psa zaczęła hodować świnki. He, he, he, świnka to świnka, może i podobnie się czasem zachowuje, ale nie umywa się przecież do najlepszego przyjaciela człowieka! Beata zresztą ma jeszcze dwóch braci, nie to co ja. Mnie zafundowano los jedynaczki, więc byłoby chyba rozsądną rzeczą dołączyć do naszego pustego mieszkania jakiegoś dużego, sympatycznego domownika. Dawno już wyrosłam z wieku przedszkolnego, kiedy to z uporem maniaka prosiłam mamę o urodzenie bądź zaadoptowanie braciszka lub siostrzyczki. Teraz proszę tylko o psa — to życzenie chyba łatwiejsze do realizacji, no i kłopot, który mogłabym wziąć na swoje barki. — Każdemu może przytrafić się jedynka! — wybuchła Iwona. — Powiedz im o żołnierzu i karabinie, i przestań się przejmować. W ogóle, co ma pies wspólnego ze szkołą? To jest śmieszne, po prostu! Niech się przyznają, że nie chcą mieć kłopotu, a nie wymyślają nierealne warunki. 10 — Tak, uczeń bez pały jest jak żołnierz bez karabinu, ale mój tata zawsze na to odpowiada, że jeden karabin powinien był mi już dawno w zupełności wystarczyć... —przerwałam, bo dochodziłyśmy już do domu Iwony, a obok nas przebiegł kapitalny, długowłosy owczarek. Gwizdnęłam odruchowo; spojrzał na mnie bez zainteresowania i pognał dalej. Kiedyś, już dawno temu, zaprzyjaźniłam się z takim psem — to było na wakacjach, nad morzem. Biegał sobie po plaży między kocami i parasolkami taki śliczny, podpalany kudłacz. Od razu przyleciał do nas i położył się tuż obok mnie, na moim ręczniku! Każdego by to wzruszyło, ale nie moich rodziców. Kazali mu „zleźć w tej chwili" i ledwo się zgodzili na dokarmienie biedaka kawałkiem kanapki. Psiak przyjął poczęstunek z wdzięcznością, pognał za mną do wody, no i potem już do końca pobytu wszędzie biegaliśmy razem. Strasznie u chciałam zabrać go z nami do domu, ale rodzice słyszeć 0 tym nie chcieli! Bardzo spryciarsko znaleźli tam jakichś swoich znajomych, którzy wzięli Dinga do siebie. 1 tyle go widziałam. Cóż, skoro rodzice nie zgodzili się na psa wtedy, gdy był zupełnie za darmo, tym bardziej nie zgodzą się teraz, kiedy trzeba by go było kupić. Tyle że tamto zdarzyło się dawno temu, jeszcze w zamierzchłych czasach pierwszych czytanek. Wtedy byłam bardzo mała i niepoważna — teraz można by mi spokojnie powierzyć wychowywanie czworonoga. Zwłaszcza gdybym rzeczywiście przyniosła ze szkoły jakieś super świadectwo. Wtedy zapewne byłoby rodzicom głupio wymyślać nowe przeszkody. Chociaż z matematyki na przykład ani szóstka, ani piątka nijak mi nie wychodzi, w ogóle Abramska umarłaby chyba ze zdziwienia, gdyby ktoś poinformował ją o moich ambicjach... Cóż, w końcu nie ma sensu dalej się zamartwiać. Dzisiaj idziemy na urodziny Marzeny, na pewno będziemy wywoływać duchy i opowiadać sobie straszne historie. I może wreszcie wyjaśni się historia z matematyczką — Marzena obiecała, że zaprosi chłopaka, który chodzi do jednej klasy z niejakim Maćkiem Abramskim. — Powiedziałam mu, że musi zrobić wszystko, żeby ten Abramski z nim przyszedł — tłumaczyła mi. Cha, cha! Ciekawe, jak on zareaguje na mój widok. 12 — Nie wiem, co o tym myśleć, to bardzo dziwna sprawa. Nie potrafię od razu odpowiedzieć, muszę się zastanowić... — mama rozmawia z kimś w dużym pokoju. Bardzo dobrze, niech rozmawia, na złe nowiny jeszcze przyjdzie czas. — ... Paulina to przyjmie... — drugi głos, aha, ciocia Małgosia. Czyżby coś o mnie?... — .. .nerwowa... no nie wiem, co powie... szok... — Dużo gorzej słychać, pewnie siedzi w tym fotelu pod oknem, tyłem do wejścia, no i w ogóle ciocia zawsze mówi tak, jakby chciała, żeby wszyscy obecni nic innego nie robili, tylko wsłuchiwali się z napięciem w jej głos. Szmer strumyka po prostu, zawsze cicho i niewyraźnie... Nie cierpię tego, czuję się przy niej trochę głucha, nawet kiedy stoję obok, a co dopiero w korytarzu za drzwiami. — ... Lepiej chyba najpierw sprawdzić — tu znów niezrozumiałe szmery — ...nie wiadomo... czy to prawda, że... — masz ci los, uciekła cała fraza — ... potem możemy jej powiedzieć! — ostatnie zdanie zupełnie wyraźne. O mnie mówiły, to jasne. A o nieobecnych się nie mówi. Ja wprawdzie byłam obecna, ale one o tym przecież nie wiedziały. Coś tam sobie poszeptały, 13 stwierdziły, że jestem nerwowa i że na razie czegoś tam mi nie powiedzą. Dopiero później, jak się dowiedzą, czy to jest prawda. Kiedy i co mają mi zamiar powiedzieć? Jestem nerwowa, oczywiście, jak mam nie być nerwowa, jeżeli wszyscy wystawiają moje nerwy na próbę?! Bryła lodu mogłaby się zdenerwować, nawet taka góra lodowa, jak Abramska!... — Nie mówmy już o tym. To mama. Wyraźny głos. Bardzo dobrze, nie mówcie już o tym teraz, ale jak tylko zostaniemy same, zaraz zapytam, czego takiego nie mogę się na razie dowiedzieć. — O, Paula! — cofnęłyśmy się obydwie, a ciocia Małgosia, która prawie na mnie weszła, wyraźnie speszona zagadnęła szybciutko: — No, jak tam w szkole? Tradycyjne pytanie stawiane młodzieży w moim wieku. Nie spodziewa się chyba dosłownej odpowiedzi, gdybym była dorosła, zapytałaby pewnie, jak tam idzie w pracy, i też by pewnie nie oczekiwała szczegółowej relacji. — Chodź na obiad, Małgośka. Kapusta na grzybkach, nawet bez smalcu. Paula, umyj ręce, jak dzisiaj było na matmie? No i zebranie: dowiedziałaś się już, kiedy zebranie? Ciocia Małgosia — niska, czarnowłosa, o okrągłej twarzy. Młodsza siostra mamy, z tyłu mogłaby nawet 14 być brana za moją siostrę. Tyle że ja jestem szczupła, a ona nie. Wegetarianka. Śmieszne, powinna być bardzo chuda, skoro w ogóle nie je mięsa ani tłuszczów, ale sama o sobie mówi, że jest „łakomczuchem, który nie zna umiaru". Uśmiechnęła się: — Nie, nie, wiesz, przepraszam, muszę już lecieć... — zawiesiła głos i dodała, bezczelnie ponad moją głową, do mamy: — Nie myśl o tym, pamiętaj, co ci mówiłam. No nie! Niech no tylko wyjdzie! Zaraz z mamy wyciągnę całą tę ich tajemnicę! Trzeba tylko jakoś dyplomatycznie zacząć... — Mamo, co ona ci mówiła?! Masz ci los, ledwie drzwi się zamknęły, a ja już zaczynam superdyplomatycznie. Mama spojrzała na mnie uważnie i... strzeliła bez zastanowienia: — Nie odpowiedziałaś mi, jak dzisiaj było. Masz jakąś niewyraźną minę, nie pytała cię pani Abrmaska? Nie dostałaś chyba znowu jedynki... mam nadzieję? 15 II. Nieznajomy — Palka! Naturalnie. Dlaczego od razu nie „Pralka"? Lubię zdrobnienia. Słowo daję. Pod ^runkiem jednak, że otrzymuję je z czystej sympatii, a ?^? dlatego, że komuś się nie chce wymawiać wszystkich czterech sylab mojego imienia. Większość normalnych imion ma utarte, krótkie zdrobnienia. Gosia, Kasia> Aga. Ja należę do tych szczęśliwców, do których zwiacakc się, trzeba wydobyć z siebie odrobinę energii, fa-u-la — trzy sylaby. Pal-ka — tylko dwie. Co za leń z te) Anki. — Palka, zaczekaj! „Pa-u-la" przez „u" jeszcze jakoś wygląda, rodzice tak do mnie mówią, czasem nawet zostaje im samo „Ula", zupełnie niezłe imię. An^a zawsze woła „Palka", względnie „Pałla", przez /' — obie odmiany wyjątkowo paskudne. Ale Anka to Anka, nie ma co porównywać do moich rodziców Mieszkamy w jednym bloku, obie na pierwszym piętrze, dosłownie o parę kroków od siebie — dzielą nas tylko drzwi pani Karaczowej i paastwa Piechocińskich. 16 Nasze mamy są na ty i przez pierwszych parę lat życia wydawało się, że w przyszłości będziemy z Anką najlepszymi przyjaciółkami. Wydawało się naszym mamom. Nam chyba też (nie pamiętam dobrze), bo miałyśmy szczęście nie chodzić do tego samego przedszkola. Wątpliwości rozwiały się, gdy poszłyśmy do szkoły. Nie powiem, żebyśmy się szczególnie kochały. Siedziałyśmy w jednej ławce przez pierwsze dwa tygodnie szkoły. Potem Anka przesiadła się do kogoś innego, chyba do Izy Łatki, ja natomiast wylądowałam u Marzeny. Później przechodziłam różne koleje, przez pewien czas siedziałam sama, potem nawet z Rafałem Nowakiem — wtedy, gdy Sójka posadził wszystkie dziewczyny z chłopakami, uznając, że jest to jedyny sposób, aby ukrócić gadulstwo. W każdym razie, dopóki nie zaprzyjaźniłam się z Iwoną (Beata doszła do nas dużo później), często byłam sama. Anka uczy się bardzo dobrze (ja bardzo różnie); według mojej mamy jest chodzącą inteligencją. Być może to prawda, nie wiem. Wiem natomiast, że jest niesłychaną chwalipiętą. Trochę jej zazdroszczę tej zdolności chwalenia się wszystkim, co popadnie, ja tak nie potrafię, widocznie nie jestem taka inteligentna. Ale naprawdę nie jest łatwo znaleźć w swoim życiu tyle 17 ? godnych pozazdroszczenia faktów. W ogóle nie jest łatwo coś takiego znaleźć! Nie mam młodszej siostry jak Anka, nie mam rodziny na wsi, nie jestem spod znaku przebojowego Lwa, tylko zwykłego, mokrego Wodnika. Gdybym chociaż uczyła się tak świetnie, jak Beata. Ona jest lepsza nawet od Anki, jej naprawdę można zazdrościć! Ale we mnie nic wyjątkowego nie ma — no, może z wyjątkiem wzrostu, który zawsze wyjątkowo wszystkich dziwi. Kiedyś oświadczyłam Ance, że w przyszłości zostanę modelką, a ona na to, że chyba koszykarką, bo ostatnio zupełnie nieźle idzie mi na wuefie. Złośliwa bestia. — Nauczyłaś się do Abram-skiej? No proszę. A nie mówiłam? Złośliwa i tyle. — ...Tak. — Nie nauczyłabym się, nawet gdybym miała do końca życia zgłębiać arkana 18 matematyki. Dopóki tata mi tłumaczy, wtedy jeszcze jakoś rozumiem, ale kiedy idę do odpowiedzi, czuję się, jakbym nagle dostawała jakiejś ciężkiej choroby. Słowo daję! Ręce się trzęsą, duszno... Sójka potrafił jakoś każdego rozluźnić, tak że wszystko jakoś łatwo wchodziło do głowy, i nawet przy tablicy nikt nie umierał ze strachu. Ale Sójka to był oczywiście Sójka, trudno znaleźć drugiego takiego. Był taki zabawny, wszyscy go lubiliśmy... Do mnie, gdy miał dobry humor, mówił „Kozinka", „Kozinka-Paulińska", „Paulinka-Kozin-ka", nie żeby mnie jakoś szczególnie wyróżniał, każdy miał u niego jakieś przezwisko. U Abramskiej jestem po prostu Paulina Kozińską, numerem dziesiątym na liście obecności. Numerem dziesiątym, który sprawia pani Abramskiej kłopoty i do którego — wciąż nie wiem dlaczego — przyczepiła się jak rzep. Dzisiaj co prawda, po wczorajszej jedynce, nie powinna mnie chyba specjalnie ścigać, ale kto ją tam wie, może właśnie postanowiła przystąpić do generalnego ataku i pytać mnie codziennie?... Wczoraj przez nią nie udało mi się wybadać mamy co do tego tajemniczego szeptania z ciocią Gosią. Właściwie może nawet udałoby się, gdyby nie urodziny Marzeny... — Było fantastycznie, mówię ci! No wiesz, kiedy wyszłaś, akurat się rozkręciło. Marzena przypomniała 19 sobie o lodach, cały zamrażalnik miała zapakowany! Najlepsze były te zawijane — nie pamiętam, jak się to nazywa... aha, już wiem: rolada, rolada cytrynowa! Z prawdziwym sokiem w środku, a na wierzchu takie śmieszne, zielone cytrynki. Nie były wcale kwaśne — pycha, jeszcze czegoś takiego nie jadłam... A potem bawiliśmy się w kalambury, wiesz, dostałam czkawki ze śmiechu! Mówię ci, jakie Jacek wymyślał hasła... nie-do-po-ka-za-nia! No sama powiedz, jak byś pokazała „zaimek rzeczowny"? Hi, hi, hi, a było jeszcze lepsze: „Reduta Ordona". To właśnie trafiło się Marzenie, zgadywaliśmy godzinę... No nie, może nie godzinę, ale straaasznie długo, chyba ze czterdzieści minut. Mówię ci, szkoda, że byłaś tak krótko... Szkoda, wielka szkoda, że nie mogę iść do szkoły inną drogą. Niestety, ta jest najkrótsza — jeśli oczywiście nie liczyć drugiej strony ulicy. A właściwie tamta strona jest nawet ciekawsza, cały rząd sklepów, można obejrzeć wystawy, w pasmanterii na przykład zawsze są takie fajne sweterki... A tu tylko parkan z jednej, tory tramwajowe z drugiej strony — i towarzystwo Anki na dodatek. Ale nie będę już przechodzić, jeszcze jeden przystanek i ukaże się nasza szkoła, a z Anką nie ma sensu otwarcie wchodzić na ścieżkę wojenną. To wielka intrygantka, tego, co ona potrafi, nie wie nawet jej mama. 20 Lepiej się po prostu wyłączyć i nie słuchać tych zachwytów. Skróconą relację z urodzin Marzeny i tak otrzymałam już wczoraj. Iwona zadzwoniła wieczorem, zaraz po przyjściu z imprezy, i wszystko mi opowiedziała — o tej rola-dzie cytrynowej i o kalamburach też. Ja, ze względu na tę jedynkę, miałam surowo przykazane, żeby wrócić do domu po dwóch godzinach. Dwie godziny! Przez dwie godziny impreza nawet się dobrze nie rozkręci! Cóż jednak robić, każdy zły stopień to według moich rodziców fantastyczny powód, bym cały wieczór spędziła przy biurku. Z tym Maćkiem Abramskim też się nie udało. Nie wiem doprawdy, w jaki sposób moja własna nauczycielka dowiedziała się, że będę na imprezie u Marzeny — chyba ma jakiś szósty zmysł. Jestem pewna, że to przez nią Jackowi nie udało się przyprowadzić ze sobą tego całego Maćka — mama mu zabroniła... 21 Moja własna mama powiedziała, że to absurdalne przypuszczenie. „Chłopakowi nie chciało się iść i koniec" — dowodziła rozsądnie. Cha, cha. Ja jednak nie wierzę w takie przypadki. I znajdę jakiś sposób dotarcia do Abramskiego. Jacek właściwie obiecał, że mnie z nim pozna. — Podjedziemy tramwajem? — Możemy... Nie znoszę jeździć na gapę, po prostu nienawidzę. Boję się kanarów i w ogóle wszelkich kontroli, jedną dawkę stresu mam już dzisiaj i tak zapewnioną, pani Abramska już się o to postara... No właśnie, już późno, a dobrze byłoby nie spóźnić się na matmę... Właściwie o tej porze nie ma co się tak bardzo obawiać kontroli biletów, ludzie spieszą się do pracy i do szkoły, będzie tłok. Był, choć nie aż tak wielki. Fukający na siebie, zły i niewyspany tłumek rozdzielił mnie od Anki, tak że nie mogłyśmy nawet gadać. Niespodziewanie znalazłam się na drugim końcu wagonu, tramwaj zatrzymał się, tłum nieco przerzedził się, odetchnęłam lekko — już niedługo wysiadamy. I wtedy właśnie usłyszałam uprzejmy głos: 22 — Proszę bilet do kontroli. O rany. Natychmiast zrobiło mi się gorąco. Co ja zrobię?! Zaczęłam przeszukiwać kieszenie. Robiłam to z taką gorliwością, że sama prawie uwierzyłam w możliwość znalezienia nieistniejącego biletu. Pan z identyfikatorem na piersi uprzejmie czekał, a ja gorączkowo usiłowałam sobie przypomnieć wszystkie „doskonałe sposoby", o których opowiadał mi zawsze Rafał. Jak na złość w głowie kołatały mi się jedynie przestrogi rodziców. „Nie jesteśmy jeszcze tacy biedni, stać nas na bilet" — to tata. ,Wykup wreszcie ten miesięczny, prosiłam cię tyle razy" — mama. Teraz już wiem i przyrzekam, że do końca życia będę się słuchać rodziców, nie muszą mi nawet kupować psa, no, powiedzmy — nie od razu. Tylko niech mnie ktoś uwolni od tej okropnej sytuacji... Przypomniał mi się wreszcie jeden z „doskonałych sposobów" Rafała — o rany, chyba najgorszy! Podobno większość kontrolerów jest fałszywa, trzeba więc poprosić ich o wylegitymowanie się, a poza tym nie wyciągać żadnych dokumentów, tylko zaproponować wizytę na policji. Wtedy podobno większość rezygnuje... Znakomicie, człowiek czeka przez pięć minut na bilet, a ja mu teraz powiem: „Przepraszam, nie mogę znaleźć biletu, ale czy pan ma swoją legitymację? Jeśli nie, to może 23 dokończymy sprawę na policji?". Nienormalny jest ten Rafał, powiem mu to, jeśli tylko znajdę się szczęśliwie w szkole. No i wtedy właśnie to się stało. Dlatego tyle piszę o tym głupim zdarzeniu. Przeszukiwałam właśnie tylne kieszenie dżinsów, kiedy poczułam, że ktoś wsuwa mi coś do ręki. Jakiś papierek. Chwy- ^^^^^^^ ciłam to odruchowo, wyciągnęłam rękę. Uprzejmy pan bez słowa wziął to ode mnie... — W porządku. Myślałem, że nie masz. — Tramwaj się zatrzymał, zrobił się ruch, odwróciłam się błyskawicznie. Grupa ludzi za mną, nieznane twarze. Kto to był?! Już wszyscy przepychają się do wyjścia. Wysiadłam i ja, rozglądając się bezradnie dookoła. Nagle znalazła się przy mnie Anka. — Uciekłam im w ostatniej chwili... Poznałam ich, jak stali na przystanku, i przeskoczyłam do drugiego wagonu. Nie zdążyłam cię ostrzec, stałaś za daleko. Zawsze sobie obiecuję, że nie zapomnę biletu, i zawsze zapominam... No i jak? — spojrzała na mnie uważnie. — Za czym się tak rozglądasz? Chodź, bo się spóźnimy. 24 Patrzyłam na grupy chłopaków i dziewczyn, którzy wysiedli z tramwaju i teraz szli do szkoły. Chciałam podziękować, ale nie było komu. Kto to był? Kto to był, u licha?! ?? ?? 25 III. Marzenia i rzeczywistość Dzisiejszy dzień zaczął się uroczo. Rano wyszłam jak zwykle do szkoły, Anka od wczoraj chora (he, he, jej mama powiedziała, że to angina od tej cytrynowej ro- lady prosto z zamrażalnika), więc miałam iść sama. Wybiegłam z domu, a on czekał. Siedział na trawniku pod drzewem i patrzył na mnie. Miał piękne brązowe oczy i był cały czarny, bez jednego jaśniejszego włoska. Nie miał żadnej obroży, nie wiem, skąd się tu znalazł — może komuś uciekł albo został wyrzucony. Śliczny pies, wprawdzie mniejszy od wilczura, ale tak samo mądry. O tym, żeby pozwolili mi go trzymać w domu, nie mam co marzyć, ostatnio rodzice wykazują w tej sprawie godną podziwu determinację, bronią się przed największym przyjacielem człowieka jak przed najgorszym nieszczęściem. Kto mi jednak zabroni się z nim zaprzyjaźnić? W ramach przyjaźni poczęstowałam czarnego kudłacza moimi kanapkami. Zjadł wszystko, kiełbasę i żółty ser, nawet sałatę. Przytargałam biedakowi wielki karton, wyłożyłam go starym kocem — wskoczył tam 26 z wyraźnym zadowoleniem. Chyba wiele już przeżył i przewędrował. Prawdziwy tramp. — Będziesz się nazywał Tramp — poinformowałam go. Zgodził się od razu, pomachał ogonem. Fajnie byłoby mieć takiego czworonoga u siebie w pokoju. Niestety, trzeba będzie znaleźć mu jakiś inny dom. Szkoda. Czy to nie miły początek dnia? Tramp wygnał z mojej pamięci nawet nieznanego tramwajowego wybawiciela. Poleciałam do szkoły piechotą, o jeździe tramwajem nawet nie myślałam, ciekawe, co dziewczyny powiedzą, kiedy zobaczą psa! Beata, zakochana w swoim Matysie, wcale nie marzy o owczarku, ale Iwonie na pewno natychmiast się spodoba! Żeby tylko jeszcze był, gdy wrócimy po lekcjach... — Dzień dobry, Paulina. O której godzinie wstałaś, możemy wiedzieć? No nie. Mruknęłam „Dzień dobry, przepraszam" i chciałam się cichcem przemknąć do ławki, ale Abram-ska zatrzymała mnie w połowie drogi swoim pytaniem. Co za różnica, o której wstałam. Czy ta informacja ma jakieś znaczenie? Jeśli już, to może dla niej, na pewno nie dla klasy! Nawiasem mówiąc, wstałam dzisiaj nawet trochę wcześniej niż zwykle. Spóźniłam się, bo zawierałam znajomość z Trampem. Ale tego 27 przecież Abramska nie zrozumie. Sama wygląda, jakby nie znosiła zwierząt. Jeszcze bardziej niż moi rodzice. Oni przynajmniej lubią wszystkie czworonogi, nawet psy... byle tylko żaden z nich nie próbował zamieszkać pod ich dachem. — Jak daleko masz do szkoły? — Dwa... dwa przystanki. — O której wyszłaś z domu? Nad tym pozornie prostym pytaniem musiałam się chwilę zastanowić. O której ja właściwie wyszłam z domu? Mieszkanie opuściłam wprawdzie jak zwykle o wpół do ósmej, ale na podwórku natknęłam się na Trampa, więc po kilku minutach wróciłam, żeby wynieść stary koc. Szukanie pustego kartonu też zajęło trochę czasu. Tak więc do szkoły wyruszyłam pewnie gdzieś za kwadrans ósma. — No nic, siadaj. Ufff... Obyło się bez ofiar. Iwona uśmiechnęła się na powitanie i szepnęła mi do ucha: — Dowiedziałaś się czegoś? O kurczę. Od samego rana zagadki. Przez parę chwil gorączkowo szukałam w myślach, czego właściwie miałam się dowiedzieć. — O czym twoja ciocia nie chciała ci powiedzieć? 28 Prawda, tajemnica mamy i cioci Gosi nadal pozostaje niewyjaśniona. Niestety, jak na razie nie dowiedziałam się niczego. Mama, którą na ogół prośbą i błaganiem łatwo jest wybadać, wczoraj broniła sekretu ze zdumiewającą konsekwencją. Gdyby jeszcze próbowała się wykręcać, wmawiać, że to nic takiego, że mi się zdawało!... Ale nie, powiedziała tylko twardo: „To moja sprawa, Paulinko, nie mogę ci na razie powiedzieć, o czym rozmawiałam z Gosią; dowiesz się w swoim czasie, na razie muszę wszystko przemyśleć i sprawdzić". I tyle. Z tatą, podejrzewam, zdążyli porozmawiać już wcześniej, możliwe, że przedwczoraj, kiedy byłam u Marzeny, bo nie wydawał się szczególnie zainteresowany tematem. W każdym razie delikatne nadstawianie ucha nie dało specjalnych rezultatów. — Jak to: jej sprawa? Przecież powiedziałaś, że nie chcą ci mówić, bo jesteś nerwowa i nie wiadomo, co powiesz, jak się dowiesz. Jeżeli to ma być dla ciebie szok, to jest to też twoja sprawa — zaszeptała Iwona ze swoją zwykłą druzgocącą logiką. — Ale ja nie zdradziłam, że wiem o tym szoku. Musiałabym powiedzieć, że je podsłuchiwałam. — Ja nie mogę! No chyba to powiedziałaś?! Jak inaczej mogłaś swoją mamę wypytywać? 29 — No nie, zwyczajnie spytałam, o czym z ciotką szeptały, kiedy weszłam. A mama od razu, że to ich sprawy, które ona musi przemyśleć. I tyle. Ale dzisiaj idziemy na imieniny — ożywiłam się — to może dowiem się czegoś u źródła. Ciocia to straszna gaduła. — To chyba rodzinne. Aż podskoczyłam. Stała nad nami i przysłuchiwała się naszej rozmowie. Co to za dziwna maniera, żeby interesować się tak jedną uczennicą, przecież to jest nawet niekorzystne dla innych! Nie zdążyłam jednak odpowiedzieć na ten komentarz, bo na szczęście odeszła do swojego biurka. Ta Abramska jest niesamowita. — Paula, on jest fantastyczny! Wiedziałam, że dziewczyny będą zachwycone. Czarny Tramp nie tylko czekał na podwórzu, ale też poznał mnie od razu i rzucił się na powitanie z głośnym szczekaniem. Iwona wysupłała zaraz parę złotych na prawdziwą psią karmę, a Beata wymyśliła kapitalne miejsce na legowisko. Ona mieszka w starej kamienicy, gdzie pięterko przy strychu jest jakby stworzone dla bezdomnych zwierząt. Nasz pies ma luksusowe posłanie, a ludzie rzadko bywają w tej części domu — na razie więc może sobie spać spokojnie. 30 Nie chcę się chwalić, ale tym razem naprawdę jestem bardzo dumna: Tramp najwyraźniej mnie uznał za swoją panią, to do mnie najserdeczniej się tuli; do dziewczyn w drugiej kolejności. Gdy na coś czekałyśmy, siadał przeważnie przy moim boku. Kochane psisko. Wielka szkoda, że zaraz trzeba lecieć na ten rodzinny zjazd do cioci Gosi. Chętnie zostałabym z Trampem do wieczora, ale co robić, dla mojej mamy żadna rodzinna impreza nie może się odbyć bez mojego udziału. — To wykręć się jakoś. Powiedz, że kiepsko się czujesz. Akurat. Mogłabym leżeć nieprzytomna pod kroplówką, zaciągnęliby mnie razem ze szpitalnym łóżkiem. Wykręt z nawałem lekcji, niezawodny w innych sytuacjach, w tej konkretnej akurat nie przechodzi: zbyt często był używany i rodzice nie bardzo już w niego wierzą. Z drugiej strony, może się wreszcie czegoś dowiem o tajemniczych szeptach cioci Małgosi i mamy. Warto się chyba poświęcić. — No to poświęć się, Paula. Rodzina wymaga poświęceń. Jutro opowiesz, jak poszło. Domek Babci jest mały. Zupełnie mały, mniejszy od naszego mieszkania. Ściany z zewnątrz są kostropate, 31 bez żadnego tynku, widać tylko zwykłe, kruszące się cegły. Najpierw wchodzi się do takiego niewielkiego przedpokoju, który się nazywa „sionką". Z sionki prosto do kuchni, a z kuchni — do pokoju. I koniec. To już wszystko. Łazienka jest obok tej sionki; śmiesznie mała, można ją prawie porównać do naszego kuchennego stołu. Jakaś miniwanienka, ubikacja, a między nimi—wciśnięta pralka automatyczna. W zimie można tu zamarznąć na śmierć. Za to w kuchni i w pokoju jest zawsze ciepło, chociaż wcale nie ma kaloryferów. Ale zamiast jednej ściany stoi wielki — prawie do 32 sufitu — piec kaflowy. A w miejscu zwykłej kuchni gazowej jest taka śmieszna, na krzywych nóżkach kuchenka na węgiel. Nie ma palników, tylko cztery „fajerki". Odsuwa się tę pierwszą, wrzuca do środka kawałki drewna i... rozpala prawdziwy ogień. A potem fajerkę z powrotem się zasuwa i stawia na nią na przykład garnek z zupą. Ja w życiu nie ugotowałabym na czymś takim nawet jajka na twardo, ale ciocia wyczarowuje na tej swojej kuchni różne smakołyki. A ziemniaki wychodzą jej tak, jakby piekła je na ognisku. Pycha! Więc jak się to wszystko rozpali — i kuchenkę, i piec — to nawet w zimie jest bardzo ciepło. Prawie wszystkie nasze rodzinne imprezy odbywają się tutaj, „u Babci". Powinno się oczywiście mówić „u Małgosi" albo „u cioci Małgosi", bo tylko ona mieszka w tym domu, ale wszyscy, nie wiadomo dlaczego, uparli się na ten „Dom Babci". Moi rodzice i ciocia Ela z wujkiem Józkiem też, chociaż dla nich przecież babcia nie była babcią, tylko mamą. Cha, cha! Nawet sama ciocia Małgosia tak mówi, chociaż teraz to jest przecież jej dom, a nie żadnej babci. Babcia nie żyje już od dawna i ledwie pamiętam, jak wyglądała. A dziadka tym bardziej nie mogę pamiętać, bo umarł, gdy jeszcze moja mama była mała. Nie bardzo to sprawiedliwe. Taka Iwona na przykład 33 ma aż dwie babcie i dwóch dziadków, i młodszą sio- i strę na dodatek. Na Boże Narodzenie masa prezen- I tów — jak się tak wszyscy razem złożą, to zaopatrzą człowieka na cały rok. A jak fajnie jest na Wigilii, tylu j ludzi w domu, przy stole i wokół choinki! A my z rodzicami — we trójkę, jak te sieroty. Żadnej babci, żad- I nego dziadka i żadnego rodzeństwa. Ewentualnie czasami we czwórkę, razem z ciocią Małgosią, ale słaba to pociecha. Zawsze chciałam mieć wielgachną rodzinę, z możliwie dużą liczbą braci i sióstr. Jak będę dorosła, na pewno nie zrobię takiego świństwa swojemu dziecku, żeby uczynić je jedynaczką (albo jedynakiem, jeżeli trafi mi się pierwszy chłopak — oby nie...). Jeżeli nie będę mogła inaczej, to zaadoptuję. I oczywiście j wezmę psa. Swoją drogą ciekawe, dlaczego ciocia Małgosia nie ma żadnego zwierzaka. Tutaj, w Domu Babci, ma przecież idealne warunki. Ogródek jak się patrzy, samo wnętrze domu nie za wielkie, to prawda, ale kiedyś mieszkały tu przecież we cztery — z mamą, babcią i ciocią Elą. A nawet w piątkę, kiedy dziadek jeszcze żył. Tego sobie co prawda nie mogę wyobrazić: w jednym pokoju pięć osób, ja bym chyba na miejscu mamy postawiła sobie namiocik w ogródku i tam nocowała. No, ale fakt faktem — mieszkała tutaj kiedyś spora 34 gromadka. Teraz została sama ciocia Małgosia, więc jeszcze jedno dodatkowe stworzenie... Boże, aż się zakrztusiłam. Że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy!... Może ciocia chce właśnie adoptować jakieś dziecko! Albo wychodzi za mąż i planuje powiększenie rodziny... Nie, bez sensu, nie ukrywałaby chyba tego przede mną. Bez przesady, aż taka nerwowa nie jestem, dlaczego niby miałabym się zdenerwować taką nowiną? Nie, mama mówiła, że musi się nad czymś zastanowić, a ciocia — że coś razem sprawdzą. Więc chyba jednak dziecko odpada. Pies tym bardziej. Szkoda. — Sama piekłaś te paszteciki, Gosia? Jakim cudem, przecież ty nie jesz mięsa... ? — A cóż to przeszkadza? Upiekła je dla gości, nie dla siebie. Pyszne, Gośka, jesteś mistrzynią. — Ha, ha, ha! Małgorzata zmądrzała. No proszę, skusiła się na mielone! — Fajne, naprawdę, farsz pierwszorzędny. Dajcie mi jeszcze jednego. Na drożdżach? — Dobrze, że wam smakuje. Cieszę się, robiłam je pierwszy raz, według nowego przepisu. Nie są z mięsem, oczywiście. Myślałam, że zauważycie. Nagła cisza nad stołem, jakby ktoś wyłączył radio. — Nie... to nie jest mięso? To co, u licha? — wujek Józek z przerażoną miną utkwił wzrok w trzymanym 35 w ręku kawałku ciasta z farszem. Za to ciocia Ela roześmiała się radośnie: — Ja wiem, co to jest! Soja, naturalnie. — Soczewica, nie soja — sprostowała pogodnie ciocia Magłosia. — Soja ma trochę inny smak. No i trudniej się ją przyrządza, trzeba wiele godzin moczyć. — Ehm... niezłe, naprawdę... Nie ma to jak schaboszczak, ale to coś też jest dobre... — rozmowa nad talerzami potoczyła się gładko dalej. — Słuchajcie, widziałam Antka, chyba jeszcze przytył!... — A Krysia, nie przyjdzie dzisiaj na pewno? Może jednak wpadną później?... — ??, niee, Emilka trochę się przeziębiła. Pociągała noskiem cały dzień, dostała kropelki... Wiecie, jak ona o nich powiedziała? To znaczy o tych kropelkach... O tym, co powiedziała, co zrobiła, gdzie ostatnio usiadła i o co się potknęła najmłodsza latorośl naszej rodziny, wiedzieliśmy wszyscy doskonale. Nie było jak nie wiedzieć, opowieściami o najnowszych poczynaniach ukochanej czterolatki byliśmy raczeni na każdym rodzinnym zjeździe. Ziewnęłam dyskretnie — Boże, jaka nuda. Ciekawe, czy wszystkich rzeczywiście to interesuje, czy roześmiali się przez uprzejmość? „Kropelki-noselki", cha, cha, cha! Ja nie umiem się śmiać z uprzejmości. To znaczy potrafię rozciągnąć wargi i wydać z siebie dźwięk, ale i tak chyba wszyscy widzą, że udaję. No, ciocia Małgosia też udaje, widać na milę, że nudzi ją kolejne opowiadanie o poczynaniach dzieciaka. Ale co ma robić biedaczka, musi być grzeczna dla swoich gości. Zresztą ciocia Ela już ląduje, zaraz przerzuci się na inny temat. — No i jak tam, Paulina? Masz jakąś sympatię, podoba ci się ktoś? A może masz już chłopaka, co? Oczywiście, zawsze to samo kulturalne pytanie. Mogłam się domyślić, że nowym tematem będzie moja osoba. Od czasu, gdy wyrosłam z pieluszek, przekonałam się, że niewielu dorosłych ma pojęcie, co to takiego takt. Ciocia Ela zapuściła sondę z właściwą sobie dyskrecją, próbując przekrzyczeć wszystkich zgromadzonych przy stole. Gdyby tylko dysponowała megafonem, na pewno nie omieszkałaby go użyć. Przy stole na moment ucichło, na chwilę stałam się ośrodkiem zainteresowania, na równi z barszczem i kotlecikami sojowymi. — Chodzisz czasami na dyskoteki? A może w klasie ktoś ci wpadł w oko? Co? Rozglądaj się, dziewczyno, bo zostaniesz starą panną, jak Gośka — wujek 37 Józek wystrzelił nad głowami zebranych z taką samą subtelnością, jak jego żona. Szkoda, że nie ma Krysi, ich córki, a mojej starszej o prawie dziesięć lat ciotecz-nej siostry. No i Bartka, jej męża. Też by mogli się obo- j je wtrącić, czemu nie? Jeszcze parę lat i z podobnymi | pytaniami wyskoczy Emilka. Nie chodzę na dyskoteki. Nie cierpię dyskotek, bo nie lubię tłumu i hałasu. A poza tym nie umiem do- I brze tańczyć. Szczególnie boję się tych wszystkich wolnych melodii. Ludzie dobiorą się w pary, a ja co? Mam stać pod ścianą i czekać, aż ktoś się zlituje i poprosi mnie łaskawie do tańca? To idiotyczne, tysiąc razy bardziej wolę wygłupiać się na imprezie u Marzeny. Ale z tego wcale nie muszę się tłumaczyć wujkowi Józkowi, nie ma jeszcze takiego obowiązku, żeby zwierzać się wszystkim krewnym ze swoich problemów. Cioci Małgosi mogłabym prędzej, ale resztę familii widuję parę razy w roku. Rzeczywiście, świetna sposobność do opowiadania o swoim życiu! — ...dajmy spokój dziewczynie, ale się zaczerwieniła! No, ciekawe, ciekawe, jak tam z tymi chłopakami. Kryska w jej wieku już przyprowadzała adoratorów... Też mogłabym się odpłacić równie delikatnym pytaniem. Kiedyś tata powiedział: „Być niegrzecznym to nic trudnego, wystarczy nie panować nad sobą". 38 Doskonale, ja też kiedyś nie zapanuję nad sobą i powiem na przykład: „No, ciekawe, ciekawe, jak tam z tymi studiami Krysi. Chyba coś nie wypaliło, bo ostatnio jakoś nic na ten temat nie słyszymy. Czyżby egzaminy wstępne były za trudne?". I mogłabym jeszcze dodać: „Niech się dziewczyna rozgląda, bo będzie niewykształcona, tak jak jej rodzice. Ja w waszym wieku już pewnie będę miała doktorat". Tym razem nie zdążyłam jednak niczego odpowiedzieć, bo subtelna uwaga o starej pannie przeniosła całą ciekawość rodziny na ciocię Małgosię. Swoją najmłodszą siostrę ciocia Ela zaatakowała z największego działa. — Kiedy ty wyjdziesz za mąż? Jeszcze parę lat i nie będziesz mogła mieć dzieci! Masz przynajmniej jakiegoś... Zawiesiła na moment głos, chyba zabrakło jej odpowiedniego w polskim języku słowa. „Chłopak" brzmiałoby zapewne zbyt dziecinnie — to dobre dla nastolatki, a nie dla trzydziestoletniej kobiety. Z kolei „narzeczony" oznacza już trochę kogoś innego, kogoś, kto wręczył pierścionek i poprosił o rękę. Więc jak? Kryska o Bartku — wtedy, gdy nie byli jeszcze zaręczeni — mówiła czasami: „Mój pan i władca" albo — jeszcze głupiej — „Mój Misiek". Obie nazwy idiotyczne. Ale czy istnieje w ogóle w polskim języku 39 — A po co ci ta wiadomość? Chyba, że Józek już ci się znudził, skoro interesują cię moi adoratorzy... O rety, ciocia Małgosia potrafi ładnie odparować! Teraz ja powinnam dodać: „Dajcie spokój wujkowi, ale się zaczerwienił!". Swoją drogą, rzeczywiście się zaczerwienił. Ciocia Ela także. I przeskoczyła zgrabnie na inny temat. W porządku, nie ma już nikogo do sądowania, może nareszcie zaczną rozmawiać o tym, co najciekawsze. Mama powiedziała mi wprawdzie, że to nie moja sprawa, a ja nie chciałabym zamieniać się w ciocię Elę, żeby we wszystko wściubiać dziób — ale, ostatecznie, chyba mam prawo wiedzieć, co takiego ma mnie zdenerwować, jeśli się tego dowiem? Jeżeli coś może mnie zdenerwować, to musi to dotyczyć także i mnie, logiczne. — A jak Paulinie idzie w szkole? — Zupełnie nieźle. — No, my już będziemy się zbierać. No tak, wychodzimy, a ja nie dowiedziałam się niczego. Ciocia Małgosia — nieszczera jak każdy dorosły — natychmiast zaczęła gorąco namawiać na „jeszcze jedną herbatę". Oczywiście nikogo nie zwiedzie, wszyscy widzą, że najchętniej pozbyłaby się gości, padła na wersalkę i zagłębiła się w jakiejś lekturze. I ona też wie, że my to wiemy, a my wiemy, że ona wie, że my wiemy... 41 Podsumowując — jedno wielkie udawanie. Ja potrafię powiedzieć: „Sorry, Iwona, mam jeszcze masę lekcji, matmy nie ruszyłam, dokończymy jutro, OK?". „OK, jutro się z tym uporamy", odpowiada Iwona, i sprawa jest załatwiona. Niewykluczone zresztą, że za parę lat, jak dorosnę, stracę tę cenną umiejętność, dziewczyny zasiedzą się do północy, a ja, zamiast grzecznie zwrócić uwagę na późną porę, będę im proponować kolejne „ostatnie herbatki". No więc nieszczere zaproszenia cioci Małgosi nikogo nie zatrzymały; za nami ruszył wujek Józek, powstał ogólny harmider, w którym omal nie przypaliłam sobie rękawa przy rozgrzanych fajerkach kuchenki... Miałam już wyjść na dwór i zostawić całe żegnające się towarzystwo, kiedy szczęśliwie uchwyciłam przyciszony głos cioci Eli: — Pójdziemy tam we trzy i wszystko się wyjaśni. Nie sądzę, żeby to była prawda, ale skoro nie można znaleźć papierów... — Żadnych, szukałyśmy z Anką. Ale wiesz, jaki mama miała porządek, wszystko fruwało po całym domu. A, ostatecznie, dotychczas nie były potrzebne... — powiedziała ciocia Małgosia, jak zwykle cichutko, ale tym razem byłam bardzo blisko i usłyszałam każde słowo. 42 Anka — to moja mama. Nie zauważyłam, żeby czegoś dzisiaj szukała, a szczególnie razem z ciocią Małgosią. Musiałabym widzieć, jak razem coś robią — ostatecznie Domek Babci to nie pałac z kilkudziesięcioma komnatami, wszystko jest na oku. — Umówimy się może jeszcze w tym tygodniu, trzeba się zdzwonić — to moja mama. Mama uwielbia rozmowy telefoniczne, ale tym razem przesadziła. Siedziały razem przez tyle godzin i nie mogły się umówić?! Zapewne chodziło im o mnie, panowie widać są wtajemniczeni w temat, na wujku Józku rozmowa nie zrobiła żadnego wrażenia, a tata minę ma po prostu znudzoną. Z tego wynika, że jedyną osobą, która nie ma pojęcia, o co chodzi, jestem ja. W każdym razie w tym towarzystwie, Kryski i Bartka nie było, nie wiadomo, czy coś wiedzą. Jeszcze parę słów cioci Eli o Emilce... Oho, chyba dzisiaj nie wyjdziemy, rozgadała się na dobre. Dziecko jest genialne, piękne, mądre i nadzwyczaj zdolne, do tego utalentowane i roztropne, nigdy dość opowieści o nim. Aż dziwne, że nie otrzymało jeszcze Nagrody Nobla we wszystkich możliwych kategoriach. A do tego jest tak nieprawdopodobnie śliczne, ma kształtny nosek, długie rzęsy, małe, przylegające uszka. Wszystkim się podoba, panie w przedszkolu 43 są zachwycone, inne dziewczynki uwielbiają „naszą malutką"... — Przepraszam, Eluniu, ale my już naprawdę musimy iść — no, wreszcie moja mama odważyła się przerwać ten monolog. Gdyby cioci Eli towarzyszyła dzisiaj Krystyna, nie poszłoby tak łatwo, we dwie nie dałyby sobie przerwać strumienia zachwytów. Boże, co one by robiły, gdyby nie było na świecie tego dziecka? O czym by rozmawiały?! A właściwie, o czym rozmawiały cztery lata temu? O ciąży Kryski, naturalnie. Ale wcześniej, kiedy jeszcze nie była w ciąży? To było dawno, pięć lat temu chodziłam dopiero do drugiej klasy, nie bardzo pamiętam... Ciocia Ela wypytywała się o wszystko jak zwykle, ale jej córka?... Ciekawe... — Tato — zapytałam, kiedy już znaleźliśmy się w naszym samochodzie. — O czym właściwie mówiła Kryska, kiedy nie było na świecie Emilki? I ciocia Ela?... — Oczym?—roześmiał się tata.—Raczej „o kim?". O sobie, naturalnie! 44 IV. Co to znaczy, nie wiem sama — Sprawa jest oczywista — oświadczyła Iwona. — Szukają jakichś papierów i mają zamiar iść razem, żeby sprawę wyjaśnić. Jeszcze nie rozumiecie? Siedziałyśmy na niewielkich, zgrabnych pieńkach, które Beata wypatrzyła na sąsiednim podwórku. Wszystkie były okropnie ciężkie, przyciągnięcie ich tylko do klatki schodowej było prawdziwym wyczynem. O wnoszeniu na schody nie wspomnę — można to określić dwoma słowami: koszmarna mordęga. Ale za to teraz legowisko Trampa coraz bardziej przypomina prawdziwe mieszkanko. Tym bardziej, że Iwona przyniosła z domu coś fantastycznego: starą słomianą matę, znacznie grubszą niż normalne. Taką, którą kładzie się na podłodze. Jest miękka i kolorowa, i wygląda jak najprawdziwszy dywanik. Nasz kudłaty przyjaciel jest z tych zmian bardzo zadowolony, leży sobie u naszych stóp (najbliżej moich!) i cicho posapuje po sutym śniadaniu. Najwyraźniej zaakceptował swój nowy, tymczasowy domek, kiedy dzisiaj się tu spotkałyśmy, spał sobie smacznie w kartonie i wcale nie myślał 45 gdzieś się wyprowadzać. Ode mnie dostał w nagrodę 1 prawie całe moje śniadanie: dwie bułki z kiełbasą kra- I kowską, sałatą i ogórkiem kiszonym. Pochłonął każdy i okruszek, nawet ogórek mu smakował. — Naprawdę nic nie rozumiecie? Spojrzałyśmy z Beatą po sobie. Z tym swoim lo- I gicznym umysłem Iwona potrafi człowieka wyprowadzić z równowagi. Wzruszyłam bezradnie ramionami. — Przecież to jest jasne! Jak wy możecie tego nie I kapować. Chodzi o spadek, to oczywiste! — Spadek? — nie zrozumiałam. — Jaki spadek? Po kim? To znaczy testament, tak? — Szukają jakichś papierów, a więc dokumentów. I mają zamiar iść razem, żeby sprawę wyjaśnić. Do jakiegoś urzędu, albo do adwokata. No bo gdzie indziej miałyby razem iść? — Ale... ale przecież... Umarł wam ktoś ostatnio?. .. — odezwała się Beata. — Wcale nie musiał nikt im umierać... ostatnio. Może ktoś z dalszej rodziny odnalazł jakiś nieznany testament babci? I wynika z niego na przykład, że ten wasz „Domek Babci" wcale nie będzie należał do twojej cioci Małgosi. W ogóle nie będzie należał do wasze; rodziny! — zaśmiała się ponuro Iwona. 46 — Jak to? — zdębiałam. —Jak to: nie do naszej rodziny? To do kogo, u licha? To śmieszne. Domek Babci, miejsce, w którym spędzamy wszystkie święta i dużą cześć wakacji, nasz Domek Babci z naszą ciocią Małgosią... Nie, to jakaś paranoja. Co ta Iwona wymyśliła? — Zwariowałaś — warknęłam. — A do kogo niby miałby należeć? — Oj, Paulina, to przecież tylko przypuszczenie! Może wasza babcia, w tajemnicy przed wami, zapisała dom jakiejś fundacji czy czemuś takiemu... No, na przykład chciała go przeznaczyć na jakiś dom pomocy narkomanom albo samotnym matkom, czy na schronisko dla zwierząt, czy jeszcze na coś innego. — I wtedy twoja ciocia będzie musiała się wynieść — orzekła Beata. — Nic już na to nie poradzicie. Żaden adwokat nie pomoże. Ważna jest ostatnia wola zmarłego — zakończyła swoim najbardziej pryrnusow-skim tonem. Nie lubię czasami tych dobrych uczennic. Mnie by pewnie nawet do głowy nie przyszło takie wyrażenie, jak „ostatnia wola zmarłego". Tym bardziej, że wyobraźnia zaczęła mi pracować w ekspresowym tempie. Zobaczyłam ciocię z dwiema ciężkimi walizami, i plecakiem na dodatek. Idzie biedaczka w stronę przystanku autobusowego, a przy furtce tłoczą się już 47 jacyś obszarpańcy z zamglonymi spojrzeniami. Albo nie, zamiast obszar-pańców — grupka kobiet wgrubych, pocerowanych swetrach, z chustkami na głowach i z małymi dziećmi na rękach... Eee, ale to schronisko dla zwierząt — może to nie byłoby takie złe? Rząd psich bud wzdłuż ogrodzenia i pod murem, w każdej jakiś fajny psiak, z niektórych wychodzą szczeniaczki, może nawet będzie jakiś wilczurek... Wchodzę do ogródka, rzucają się do mnie z radosnym szczekaniem... a tu nagle, ni stąd, ni zowąd, pojawia się jakiś mężczyzna z czarną teczką, i urzędowym głosem napomina: „Proszę natychmiast stąd 48 wyjść, teren schroniska jest dzisiaj zamknięty dla zwiedzających". Nie, pomysł z psami też mi się przestał podobać. W ogóle, co to za idiotyczny pomysł z tym testamentem, śmieszne po prostu. Ale na wszelki wypadek trzeba zapytać się mamy. — Nie martw się, Paula, ostatecznie to tylko najgorsza wersja. Bardzo możliwe, że jest akurat odwrotnie, że to wy otrzymacie jakiś spadek. I będziecie mogli sobie kupić jeszcze niejeden domek. Spojrzałam na Iwonę ponuro. Chyba sama w to nie wierzy. Gdyby to była jakaś dobra nowina, to dlaczego właściwie mieliby ją przede mną ukrywać? Z powodu dobrych wiadomości nawet najbardziej nerwowy człowiek się nie zdenerwuje. — Nie myśl o tym, mówię ci, zostaw zmartwienia rodzicom. Albo porozmawiaj z nimi jeszcze raz. Może z tatą, skoro twoja mama jest taka twarda, jak skała... Iwona, naprawdę nie dostaniesz ochrzanu za ten dywan? — To nie dywan, właściwie to jest taka wielka wycieraczka... no, prawie. Mamy jedną taką w przedpokoju. Ta jest już trochę zniszczona, więc mama wyrzuciła ją do piwnicy, bo „na pewno jeszcze się przyda". No i przydała się mnie, więc chyba nie powinni mieć pretensji. W razie czego mogę ją przecież oddać z powrotem. 49 — Szkoda by było. — Szkoda to tego, że musimy zaraz iść do szkoły. Umówiłyśmy się dzisiaj o siódmej rano. Mama nie mogła wyjść z podziwu z powodu mojej pracowitości, i podczas śniadania przez cały czas zerkała na mnie podejrzliwie. — Ale gdzie wy będziecie tak wcześnie siedziały, w bibliotece albo w czytelni, tak? — dopytywała się niespokojnie znad kanapki z miodem. — Nie, w domu Beaty — odparłam zgodnie z prawdą. Nie powiedziałam „w mieszkaniu", tylko „w domu", mając oczywiście na myśli budynek. Więc wszystko jest OK. — I naprawdę będziecie tam powtarzać matmę? — No... między innymi — ostatecznie matmę też możemy powtórzyć, czemu nie. Najważniejsze jednak, że tak wcześnie rano, kiedy wszyscy spieszą się do pracy, ewentualnie, co poniektórzy szczęściarze słodko drzemią, nikt człowieka nie zaczepi niemądrym pytaniem, po co targamy na górę te rzeczy. Dlatego właśnie umówiłyśmy się godzinę przed lekcjami. Żeby spokojnie umeblować psie mieszkanko. Tyle że ta godzina skończyła się tak szybko, jak żadna inna. Za to matma będzie się dłużyć w nieskończoność. — Nie martw się, Paulina — wyrwał mnie z zamy- 50 ślenia głos Beaty. — Mam świetny pomysł na twoje kłopoty. — Z Domkiem Babci? Czy z Abramską? — Nie... Ani jedno, ani drugie. — To ja nie mam innych kłopotów. — Eee... no, mam na myśli wścibską rodzinkę. Sama mówiłaś, że cię ciągle wypytują. U mnie jest zresztą to samo. Ale mam sposób. Już wkrótce będziemy miały masę przyjaciół: I adoratorów — uśmiechnęła się tajemniczo. — Wszystkim ciotkom opadną szczęki! — ostatnie zdanie wypowiedziała z entuzjazmem i bardzo głośno. Zbliżałyśmy się już do szkoły i przechodzący obok nas dwaj chłopcy obejrzeli się. — Brawo, Beatko. Trzeba było jeszcze głośniej. Świetny sposób na adoratorów z całej budy — roześmiała się Iwona. — Nie będziecie się śmiały, jak wam opowiem. Świetny pomysł, tylko muszę jeszcze trochę poczekać. Powiem wam już niedługo. — Dobrze, dobrze... Zgłaszacie enepa? — Ja nie. W razie czego jakoś wybrnę. — Ja też nie.... Ale ty masz już jednego, Paula — zatroskała się Iwona. Ponuro kiwnęłam głową. Niestety. Oto dlaczego nie interesowały mnie na razie pomysły Beaty. Miałam 51 w tej chwili ważniejszą sprawę na głowie. Musiałam się poważnie zastanowić. Otóż Abramska, od razu na początku swojej w naszej klasie działalności, poza tym, że się do mnie przyczepiła, wprowadziła też pewien nieprzyjemny zwyczaj. Każdy uczeń miał prawo dwa razy w ciągu całego półrocza zgłosić przed lekcją swoje nieprzygotowanie, czyli, mówiąc w skrócie, „enep". Taki delikwent z enepem mógł sobie wtedy siedzieć wolny i swobodny przez całą lekcję, wiedząc, że nie zostanie spytany. Trzecie zgłoszenie, niestety, oznaczało ocenę niedostateczną. Problem w tym, że Abramska, ze zwykłą dla siebie podstępną zajadłością, uwielbiała zebrać przed lekcją potężną ilość nieprzygotowań, po to, żeby później z uśmiechem na twarzy oświadczyć: — Dzisiaj nie będę pytała. 52 Ta zabawa w ruletkę, dla Abramskiej być może fantastyczna, dla mnie była koszmarem. Już raz dałam się tak nabrać. Dzisiaj byłam z całą pewnością nieprzygotowana, mimo zapewnień, których nie szczędziłam mamie podczas śniadania, na powtórzenie matmy nie znalazłyśmy ani minutki. No więc zgłosić i zostać bez żadnej szansy do końca półrocza, czy może zaryzykować, że nie zapyta?... — .. .żyj chwilą... — usłyszałam głos Iwony. Mówiła coś do Beaty, do mnie dotarł tylko ten urywek, który pomógł mi podjąć decyzję. Przypuśćmy, że nie zgłoszę nieprzygotowania — a jeśli jutro wybuchnie wojna albo ktoś podłoży bombę i szkoła wyleci w powietrze, albo pani Abramska wylosuje Zieloną Kartę czy wizę, czy jak to się nazywa, i wyleci sobie na zawsze do Stanów Zjednoczonych... I wtedy co? Mój chowany na czarną godzinę enepik przepadnie, w ogóle nie zostanie zużyty. Nie, na takie ryzyko nie można sobie pozwolić. Dzisiaj sobie spokojnie posiedzę, a później jakoś to będzie. Z tym mocnym postanowieniem weszłam do klasy. — Chciałam zgłosić nieprzygotowanie. Długie, przeciągłe spojrzenie zza biurka, znowu ten świdrujący wzrok na mojej twarzy. Uśmiechnęła się w końcu — prawie dobrodusznie — i odpowiedziała: 53 — Tak. Oczywiście, Paulina, już zapisuję. Z wielką starannością otworzyła swój kajecik i równie starannie postawiła znaczek przy moim nazwisku. Spojrzała ponad moją głową na resztę klasy. — Ktoś jeszcze? Cisza. Nikt więcej. Tylko jedna osoba, a więc powinna zaraz z rozkoszą rzucić się na dziennik, żeby pogrążyć resztę delikwentów. Tak przynajmniej robiła zawsze. Ciekawe, co zrobi teraz. Nie musiałam długo czekać, by zaspokoić ciekawość. — Nie mam ochoty dzisiaj pytać — zwierzyła się klasie z bezczelną miną dobrej wróżki. — Przygotujemy się do klasówki. No tak. Można się było tego spodziewać. Zgłosiłam nieprzygotowanie, więc pani Abramska nie ma ochoty pytać. Zapewne miała wielką ochotę poznęcać się nade mną, ale skoro zgłosiłam enepa, postanowiła odłożyć ten upajający proceder na następną lekcję. Fantastycznie. Zgrzytając zębami, podążyłam do swojej ławki. „Żmija" — pochwyciłam współczujące spojrzenie Beaty. — Nigdy jeszcze tak nie zrobiła — zaszeptała Iwona. — zawsze pytała, gdy był tylko jeden enep. To nie w jej zwyczaju. 54 .— Może zmieniła zwyczaje — odrzekłam z goryczą. I pomyśleć, że tak miło zaczął się ten dzień. Prawie spełniło się moje marzenie o posiadaniu psa. Ale Abramska potrafi zepsuć nawet najlepszy humor. Za to po południu przydarzyło mi się coś o wiele dziwniejszego. Los ściągnął mnie do sklepu na obrzeżach miasta, mama zażyczyła sobie jakiegoś super-majonezu oraz masła „bez domieszki margaryny", Iwona natomiast szukała poczty, w której nie byłoby kolejki. Zagadane jak zwykle, zapomniałyśmy wysiąść na odpowiednim przystanku. Ściślej mówiąc, w ogóle nigdzie nie wysiadłyśmy. Zostałyśmy grzecznie wyproszone przez kierowcę, kiedy autobus niepostrzeżenie dobił do pętli. — Boże, chyba jeszcze nie byłam w tej części miasta — utyskiwała Iwona. — Patrz, jest poczta... Będę musiała stanąć wreszcie w tej kolejce, jest już chyba bardzo późno. Ty masz tu obok sam spożywczy. — Dobra, spotkamy się w samie. — Obawiam się, że raczej na poczcie... Jest majonez, no proszę, jaki dobry sklep. Jest nawet ta tania młoda kukurydza w puszkach. Idealnie, 55 niedługo impreza u Beaty, trzeba będzie przynieść jakąś sałatkę, kupię od razu ze dwie puszki... O rany. Kukurydza omal nie wypadła mi z koszyka. Odruchowo zasłoniłam sobie pół twarzy szalikiem, wy- 3 cofałam się w stronę sąsiednich półek. Abramska. Nie, naprawdę trzeba mieć szczęście. Nie wybierałam tego sklepu, znalazłam się tu przypadkiem, bo zagadałyśmy się z Iwoną. Co ta kobieta tutaj robi? Głupie pytanie, oczywiście robi zakupy, widocznie mieszka w pobliżu. Trzeba powiedzieć grzecznie „Dzień dobry" i kupować spokojnie swoją kukurydzę... Nie, wolę jej jednak nie włazić w oczy Nie zauważyła mnie, doskonale, teraz jeszcze skoczę po to masło „bez domieszki margaryny"... Nagle poczułam na ramieniu silne klepnięcie. Aż podskoczyłam. Odwróciłam się — przede mną stała jakaś dziewczyna. Wpatrywała się we mnie uważnie, jakby czegoś szukała. Znam ją? Nie, na pewno nie. Brązowe oczy, króciutkie włosy i okrągła twarz. Patrzyła na mnie ze szczerym oburzeniem. — Co ty tu robisz? — spytała nagle z pretensją. O co jej chodzi? Co ja robię w sklepie? Idiotyczne pytanie, nic tu nie robię. Czego ona ode mnie chce? — Powinnaś być gdzie indziej — poinformowała mnie, już nieco łagodniej. Co? Ja powinnam być gdzie indziej? Ciekawe, gdzie? 56 — Gdzie? — spytałam tępo i dość głośno. Przestraszyłam się trochę, niech się ktoś tu pojawi albo niech ona się ode mnie odczepi... Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam — właśnie, kogóż by innego — oczywiście moją ukochaną matematycz-kę. Pojawiła się nieco z boku, niepostrzeżenie, i patrzyła teraz na nas — Boże, jej wyraz twarzy! Co to było? Gorycz? Niedowierzanie? Oburzenie? O co tu chodzi, co to za obłęd, czego one ode mnie chcą? Dosyć mam tych zakupów, tej kukurydzy, nie chcę już żadnej sałatki... Drżącymi rękami zaczęłam wyjmować kolejno wiktuały z koszyka, nie patrzyłam, gdzie je stawiam, zrobiłam w tył zwrot i pognałam przed siebie. Biegłam wzdłuż półek, potrącając po drodze ustawione na podłodze „Mazowszanki". Poleciały z bulgotem, na szczęście wszystkie w plastykowych butelkach, chwała cywilizacji, choć podobno te szklane są zdrowsze... Kasjerka i dwóch ochroniarzy nie zwrócili mi uwagi za te butelki, może chcieli, ale nie zdążyli. No, nareszcie, dopadłam drzwi — i tam omal nie zwaliłam z nóg Iwony. — Paulina! Gdzie tak pędzisz? — Chodźmy stąd szybko! — Zrobiłaś już zakupy? Poczekaj, ja też chciałam coś kupić... — Później, później... — Dała się wreszcie wyciągnąć i pognałyśmy przed siebie. Akurat nadjeżdżał nasz autobus. Co za szczęście! W drodze powrotnej wysapałam opowieść o całym wydarzeniu. Iwona zareagowała jak zwykle — ze spokojnym rozsądkiem. — Trzeba było tam wrócić i porozmawiać z tą dziewczyną, a nie uciekać. — Co? Ja nie wracam! — Teraz i tak za późno. Szkoda. Mogłyśmy całą sprawę wyświetlić... Na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie, pewnie cię z kimś pomyliła... 58 — A Abramska? O co jej chodziło? — Pojęcia nie mam... Naprawdę, czy tobie zawsze muszą się przydarzać takie dziwne rzeczy? Najpierw Abramska, potem ta twoja ciotka Małgosia ze swoją tajemnicą, teraz ta dziewczyna... Właściwie z Abramska dobrze byłoby porozmawiać... — Dziękuję, dość już mam rozmów z nią w szkole. W drodze powrotnej wstąpiłyśmy jeszcze do Trampa. — Może gdyby twoi rodzice go zobaczyli, wzruszyliby się... — Zapomnij. Na pewno by się wzruszyli. Powiedzieliby, że to straszne, że ktoś tak wyrzucił biedne zwierzę na ulicę, że musi gdzieś przecież spać i jeść... trzeba więc go jak najszybciej zawieźć do schroniska. Byłam raz w schronisku, wiem, jakie tam są warunki. Wolę już sama znaleźć Trampowi dom. — Sąsiadka z dołu, wiesz, ta starsza z lewej, mówiła ostatnio, że chciałaby wziąć pieska. Trzeba iść do niej z Trampem — westchnęła moja przyjaciółka. W domu czekała mnie burza. — Tak późno wracasz! No wiesz, jak mogłaś mnie nie uprzedzić! — mama spojrzała na mnie z wyrzutem. — Daj te zakupy, ciebie gdzieś posłać... 59 O rany! Zapomniałam. Nie mam zakupów. — Nie mam — mruknęłam. — Co takiego? Tak długo chodziłyście i nic nie kupiłaś? Czy Iwona też nic nie załatwiła na tej poczcie? — Nie, Iwona załatwiła. Jutro kupię na pewno. — Nie chciało mi się wszystkiego tłumaczyć. — Weźmy sobie psa — zaproponowałam raczej z przyzwyczajenia niż z chęci przekonania mamy. — Dobra, zobaczymy, na razie powtórz sobie jeszcze matematykę. Wiesz, niepokoi mnie bardzo ta twoja nauczycielka. Wizyta u Trampa nastroiła mnie optymistycznie. Jutro kupię mu smycz i obrożę. Tak. Może wtedy ta sąsiadka Iwony chętniej weźmie go do siebie. Że też wcześniej nie wpadło nam to do głowy. Będę go mogła odwiedzać... Doskonale. Nagle cały incydent w sklepie wydał mi się bardzo zabawny. — Mnie też — odpowiedziałam mamie. — Mnie też niepokoi moja nauczycielka. 60 V. Szczęście czy pech? —- No i co wy na to? — Beata patrzyła na nas z triumfem znad sterty kolorowych gazet. — Pomysł fantastyczny, prawda? — Nic odkrywczego — odezwała się powoli Iwona. — Nic odkrywczego, ale ty na to nie wpadłaś! — zaperzyła się Beata. W przeciwieństwie do mnie — wysokiego, ciemnego chudzielca — Beata przypomina cherubinka. Mam taki obrazek, wisi w moim pokoju, dostałam go od babci, gdy byłam jeszcze całkiem mała i chodziłam do przedszkola. Ośnieżony krajobraz, wielkie białe choiny, krzaki obsypane białym puchem. Bokiem wije się ledwie widoczna droga. A obok tej drogi stoi drewniana szopka. W środku jasno i złociście, siedzą tam sobie Matka Boska i Święty Józef, obok nich malutkie korytko z dzidziusiem — Panem Jezusem. Nie ma żadnych zwierząt, ani pasterzy, ani Trzech Królów — nic. Tylko oni. Za to tuż nad tym drewnianym domkiem unoszą się w powietrzu dwa śmieszne grubiutkie aniołki. 61 Mają jasne, kręcone włosy, niebieskie oczy i puchate skrzydełka. Zawsze bardzo lubiłam ten obrazek; kiedy byłam mała, strasznie chciałam spotkać w lesie, w środku zimy, takich właśnie dwóch chłopaczków ze skrzydłami. I zaprzyjaźnić się z nimi. Mama powiedziała, że ludzie nazywają je cherubinkami. Otóż kiedy Beata przyszła do nas do szkoły (dopiero w trzeciej klasie, a zaprzyjaźniłyśmy się dużo później, chyba w piątej), stwierdziłam, że spotkałam jednego z tych cherubin-ków. Naprawdę! Ma takie same, bardzo jasne kręcone włosy, niebieskie oczy, jest niska i pulchna. A kiedy się zdenerwuje, robi się też tak samo różowa. Wtedy jeszcze bardziej wygląda jak na tym obrazku — tylko jej skrzydła doprawić. No więc właśnie po chłodnej, bezna- y'~ miętnej reakcji _? ?????'?? Iwony zaperzyła się nie na żarty i znowu zaczęła wyglądać jak różowy aniołek. — Mówię wam, że moja cioteczna siostra dostała po /:. 62 takim ogłoszeniu furę listów! Teraz mówi, że ma masę przyjaciół. A ty, Iwona, jesteś zazdrośnikiem. Pochyliłam się nad kolorowymi magazynami. „Dziewczyna", „Filipinka", „Kolorowa Nastolatka" i jeszcze inne. „Kolorowa Nastolatka" otworzona była na stronie otoczonej niebieską obwódką w kształcie gołębi pocztowych. Tytuł: Poznaj nowych przyjaciół. Pod spodem rząd ogłoszeń. Przy każdym z nich — fotografia jakiejś buzi. Dziewczyny, chłopcy. I młodsi, i starsi od nas. A pod koniec strony, prawie na samym dole... — Wyszłam grubo, jak zwykle. Ale to i tak moje najlepsze zdjęcie. Tak, z kolorowych stron pisma wychylała się do nas aniołkowata twarz Beaty! Jasne loczki wokół głowy, niebieskie oczy i różowe pełne policzki. Pamiętam nawet, kiedy robiła to zdjęcie! Przed rokiem, jak wyrabiałyśmy sobie nowe legitymacje szkolne. Poszłyśmy do fotografa wszystkie trzy i razem odbierałyśmy — a potem chyba przez godzinę porównywałyśmy — swoje podobizny. Mnie i Iwonie portrecik Beaty bardzo się podobał, ale ona sama narzekała, że ma „policzki wielkie jak balony". — Przeczytajcie pod spodem — sapnęła teraz z przejęciem. 63 Nie jestem zwariowaną ani szaloną, ale najzwyklejszą trzynastolatką spod znaku Raka. Bardzo lubię zwierzęta. Mam świnkę morską o imieniu Matys. Moim hobby jest czytanie książek z baśniami, zbieram także figurki żabek. Chciałabym korespondować z dziewczynami i chłopcami w różnym wieku. Przyrzekam, że odpiszę na każdy list. Beata... — Wydrukowali twój adres! — zdumiałam się. — No, przecież bez tego nikt nie mógłby napisać — roześmiała się całkiem już rozchmurzona. Ona, tak jak i ja, łatwo się obraża, ale też szybko jej złość przechodzi. — Fajnie, nie? Wy też tak możecie. Do tej samej albo do innej gazety. — A nie głupio ci, że przeczyta ktoś z klasy? — spytałam. — No coś ty? A co w tym głupiego? Dlaczego miałabym się tego wstydzić? Chcę poznać nowych przyjaciół, co w tym wstydliwego... — Wstydzić się nie ma czego, jasne — odezwała się wreszcie Iwona. — Może to i dobry pomysł... — No pewnie! Mówię wam, napiszcie tak samo! — .. .ale dlaczego napisałaś, że nie jesteś zwariowana? — kontynuowała Iwona. — No... żeby jakoś urozmaicić. Żeby się wyróżnić. No bo zobaczcie, prawie każda dziewczyna pisze 64 o sobie „zwariowana", „szalona", i tym podobne. I do tego obowiązkowo znak zodiaku. Więc ja chciałam inaczej. Faktycznie, zaczęłam się wczytywać w kolejne liściki i doszłam do wniosku, że co najmniej dwie trzecie młodzieży powinno wylądować w zakładzie zamkniętym. A przynajmniej żeńska część. Naprawdę! Na stronie aż roiło się od „szalonych" i „zwariowanych" dziewczyn. W tym towarzystwie, „najzwyklejsza trzynastolatka" Beata rzeczywiście mogła budzić zainteresowanie. — Ale znak zodiaku podałaś — zaśmiała się Iwona. — Oj, naprawdę, znowu się czepiasz! Tak za bardzo odstawać też nie należy. Więc jak, napiszecie? — Napiszesz? — spytałam Iwony, trochę oszołomiona. To bardzo dziwne, przeczytać w gazecie, czarno na białym, imię, nazwisko i adres przyjaciółki. A jeszcze dziwniej zobaczyć ją na zdjęciu. Trochę, troszeczkę jej zazdrościłam. Faktycznie, może dostanie furę listów i zaprzyjaźni się z masą ciekawych dziewczyn i chłopców? Właściwie, dlaczego nie miałoby tak być? — Dostałaś już jakiś list? — spytałam na wszelki wypadek. — No nie, coś ty, dopiero dzisiaj ukazała się gazeta. Wysłałam strasznie dawno temu, myślałam, że już 65 nie wydrukują. A tu idę rano do kiosku — i niespodzianka. — Powiedz, kiedy coś dostaniesz. — No pewnie, opowiem o każdym liście! Na pewno coś dostanę, zobaczycie, że nie tylko szczupli i zgrabni mają swoją szansę. Beata tryskała humorem. Cóż, w przeciwieństwie do mnie, ta dziewczyna chyba nie ma żadnych zmartwień. To znaczy jej się wydaje, że ma — zawsze powtarza, że chciałaby być wysoka i szczupła, a jest mała i gruba. Ale co to za problem, przesadza i tyle. Przecież świetnie się uczy, nauczyciele ją lubią, cała klasa też. Zawsze miła, zawsze wesoła, zawsze życzliwa. Nie marzy o psie, Matys spokojnie jej wystarcza za wszystkie zwierzęta świata. I do tego nie jest jedynaczką, ma dwóch braci. A teraz jeszcze niedługo dostanie setkę listów... Pozna masę przyjaciół, i wspaniałego chłopaka na dodatek. A ja?... Ja chyba przez całe życie będę miała tylko Iwonę i Beatę. — Ja nie mam żadnych zmartwień??? — wbiła we mnie osłupiałe spojrzenie, tak jakbym jej powiedziała, że wyrosły jej skrzydła albo że wczoraj widziałam ją na wielbłądzie. — I ty to mówisz, Paulina, ty, ze swoją figurą modelki! Nie rozśmieszaj mnie. To ty masz szczęście — wzruszyła ramionami. 66 Dzisiaj rzeczywiście miałam dzikie szczęście, ponieważ — aż trudno uwierzyć — pani Abramskiej nie było w szkole. Tak, po prostu nie przyszła do pracy. Sądziłam, że po wczorajszym spotkaniu zostanę żywcem zjedzona pod tablicą, a ona, jak gdyby nigdy nic, zrobiła sobie wolne. Nie puścili nas jednak wcześniej do domu — niestety, nauczyciele w naszej szkole na każdą wolną godzinę rzucają się zawsze jak głodne charty. Tym razem też. Pani Skupina, nasza geograficzka, przyszła do nas, aby z radosną miną obwieścić, że „nareszcie podgonimy trochę materiału, bardzo nam się przyda ta dodatkowa lekcja". Moim zdaniem bardziej przydałaby się nam dodatkowa godzina wolnego, ale cóż, z nauczycielem nie wygrasz, trzeba zostać do końca. — A długo nie będzie pani Abramskiej? — nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zapytać z nadzieją. — Nie martw się, Paulinko, nie stracicie dużo, najdalej pojutrze będzie matematyka... Z czego się śmiejecie? Co ja takiego powiedziałam? Dreszcz chichotów przeszedł od ściany do ściany, przez wszystkie ławki. Skupina nie miała pojęcia o mojej wojnie z matematyczką (a raczej matematycz-ki ze mną, no bo kto pierwszy zaczął? — przecież nie ja), więc zupełnie nieświadomie dostarczyła klasie 67 rozrywki. Paulina martwi się o zdrowie Abramskiej, cha, cha, cha, a to ciekawe. „Nie martw się, Paulinko, trucizna przestanie działać najdalej pojutrze" — to Rafał. „Nie musisz się zamartwiać, nic nie stracisz, bo nasza pani na pewno o tobie nie zapomni" — to Anka Nowicka, ta żmija. Śmiechy i docinki goniły mnie jeszcze w szatni. Beata i Iwona broniły mnie zajadle, no i ja też starałam się jakoś odpowiadać, ale spróbujcie odpowiadać co najmniej dwudziestu chichoczącym gardłom! Dobrze chociaż, że to była ostatnia lekcja... — Naprawdę, Beata ma rację, masz szczęście, Paula, i nie przejmuj się głupimi uwagami — odezwała się Iwona. — Każdy ma jakieś zmartwienia, nie tylko ty z Abramską. A w ogóle, to pewnie dzisiaj wszystko się wyjaśni i będziesz już miała spokój. — No dobra, to za godzinę u ciebie, Iwona! Muszę jeszcze coś zjeść, jestem okropnie głodna! — Beata pomachała radośnie „Kolorową Nastolatką", poleciała w stronę swojej kamienicy i tyle ją widziałyśmy. Pożegnałyśmy się tak błyskawicznie, że nawet nie zdążyłam zapytać Iwony, jakie właściwie ona ma zmartwienia. Zaraz jednak całą moją zmordowaną szkolnymi przeżyciami mózgownicę zajęła niepodzielnie jedna sprawa: dzisiejsze spotkanie u Jacka. 68 Umówiłyśmy się dzisiaj o czternastej u Iwony. Mamy jechać razem do Jacka, gdzie będzie na nas czekał niejaki Maciek Abramski. W czasie imprezy u Marzeny tajemniczy pan Maciek w ogóle, jak wiadomo, się nie pojawił — pojawiła się za to nadzieja na jego poznanie. A pojawiła się w postaci Jacka, sympatycznego blondynka o niebieskich oczach, który wcale nie ukrywał swojej znajomości z Abram-skim. Chodzą razem do klasy, no jasne, fajny chłopak, jasne, że was kiedyś poznam, możemy się umówić u mnie w domu, zadzwoń, jak będziesz miała czas, to się dogadamy co do terminu, albo przyjdźcie do mnie do domu, wiecie, gdzie mieszkam, no, Marzena wie, była u mnie nie raz... Załatwimy sprawę błyskawicznie. Po wczorajszym wydarzeniu w sklepie stwierdziłam, że faktycznie nie mam innego wyjścia, jak tylko załatwić sprawę błyskawicznie. Zadzwoniłam do Jacka późno wieczorem, umówiliśmy się rano na przystanku niedaleko jego szkoły. Trochę mi było głupio — nie wiadomo przecież, co tak naprawdę Jacek sobie o mnie pomyślał. Może uważa, że zakochałam się w jego koledze i z tego powodu szukam z nim kontaktu? Na szczęście dziewczyny dzielnie mi towarzyszyły, a cała akcja rozegrała się szybko i sprawnie. 69 — Jego matka jest nauczycielką matematyki, to na pewno ta wasza — zapewniał gorąco nasz pośrednik. — Przyciągnę go, choćby siłą. Sam jestem ciekaw, czego ta baba od ciebie chce. — Zastanowił się chwilę. — Wiesz, to dziwne, w jej byłej szkole wszyscy raczej ją lubili... — Kto ci to powiedział? — warknęła Iwona. — Maciek? — Przyczepiła się do Paulki, ale wiecie, ona u nas też nie jest specjalnie tępiona — wtrąciła w zamyśleniu Beata. —Widziałam ją wczoraj z Szostakami z „b". Chyba ją lubią... — Szóstaki! Daj spokój, oni każdego lubią... — A nie mógłbyś go też sam delikatnie wybadać? — przyszło mi do głowy. — O nie! Mogę go przyprowadzić, ale nie nadaję się do żadnych koronkowych misji. No więc miałyśmy się zebrać w domu Iwony i razem jechać na umówione spotkanie. Byłam tak podniecona, że w domu w ogóle nic nie przełknęłam, snułam się za to z kąta w kąt i rozmyślałam, co ja właściwie mam powiedzieć temu chłopakowi, kiedy go już zobaczę. Zapytać, czego ode mnie chce jego mama? Jakoś to będzie, dobrze, że dziewczyny ze mną idą. Jak dobrze mieć przyjaciółki! Właściwie to może ja nie 70 jestem taka pechowa?... Na razie wszystko wskazuje na to, że cała akcja zakończy się pełnym sukcesem... Och, znowu ta winda. Tata mówi, że takie są najbezpieczniejsze. Dzięki podwójnym drzwiom podobno nie mogą ruszyć w trakcie wsiadania pasażerów. To bardzo możliwe — ta na przykład wygląda, jakby i tak nigdy nie miała zamiaru ruszyć. W dodatku jest niska i wąska, niemalże jak trumna... Niestety, Iwona mieszka na siódmym piętrze. Trzeba jechać. Zatrzęsła się, jakby pod moim ciężarem za chwilę miało odpaść dno... Nie, no co za koszmar! I niech mi ktoś powie, że nie mam pecha! Iwona mieszka tu całe życie, a zacięła się w windzie tylko dwa razy. W dodatku za każdym razem była razem z tatą i Asią, swoją młodsza siostrą. A ja już drugi raz jestem tu uwięziona zupełnie sama! Za pierwszym razem uratował mnie dość szybko dozorca, ale wtedy zatrzymałam się tuż przy parterze: dużo ludzi czekało wtedy na windę i narobili alarmu. A teraz tkwię idiotycznie między piątym a szóstym i nacisnęłam już jeden po drugim wszystkie guziki, z „Alarmem" na czele... Nie wiem, jak inni, ale Iwona ma podwójne drzwi, w dodatku jedne są „wygłuszone", czyli wyłożone specjalną 71 gąbką, żeby nie było słychać hałasów dochodzących z klatki schodowej... Co za idiotyczny zwyczaj...! Strasznie mała ta winda... Zrobiło mi się duszno. Przypomniałam sobie, jak parę tygodni temu tata opowiadał o swojej koleżance z pracy, która w jakiejś windzie spędziła cały weekend. Podobno dozorca wyłączył prąd, myśląc, że nikogo już nie ma w budynku. To był piątek wieczór, a ona mieszkała sama... Teraz też jest piątek... Bez sensu, co też mi chodzi po głowie, przecież ja nie mieszkam sama. Nie mówiąc o tym, że w budynkach mieszkalnych nie wyłączają prądu tak po prostu. .. chyba? Dziewczyny na mnie czekają, mama niedługo wróci z pracy... Tak czy inaczej, za parę godzin powinni zacząć mnie szukać. O Boże, za parę godzin! Nie wytrzymam tutaj paru godzin, prawdę mówiąc, nie wytrzymam nawet paru minut... — Ratunku! — wrzasnęłam, czując, że wpadam w panikę. — Ratunku!!! Usłyszałam jakieś głosy, nareszcie, może ktoś przyjdzie. Istotnie, z niebotyczną ulgą w wąskim kawałku szyby ujrzałam nagle czyjąś twarz. — Proszę mnie wypuścić! — rozwrzeszczałam się na nowo. — Spokojnie — odpowiedział ten człowiek. — Nie bój się, będzie OK. 72 — Jak mam stąd wyjść?! Czy mógłbyś wezwać dozorcę? — zdążyłam zauwa- | żyć, że to był < ktoś w moim wieku, albo niewiele starszy. Nie mógł sam być dozorcą, co najwyżej mógł skoczyć po kogoś dorosłego. Przeraziłam się ponownie nie na żarty, gdy w odpowiedzi usłyszałam spokojny głos: — Nie ma dozorcy, wyjechał. Nie martw się, sami sobie poradzimy. Nie potrzebujemy go. — Ty może nie, ale ja akurat wręcz przeciwnie! Błagam cię! — Najpierw otwórz wewnętrzne drzwi. — To nie problem — rozzłościłam się. — Mam kłopoty z zewnętrznymi! — Sięgnij ręką na lewo, przy framudze. Jest tam taki mały „hycel", taki hak z kółeczkiem. Chcąc nie chcąc, zaczęłam obmacywać framugę. 73 — Niema!! — krzyki weszły mi już w krew. — Uspokój się, na pewno jest. Sięgnij głębiej, jest na wysokości klamki, tam, gdzie sięgasz ręką... Trochę wyżej... Odciągnij lekko od framugi, a drzwi się otworzą. „Pociągnij z sznurek, a drzwi się same otworzą" — przypomniał mi się fragment jakiejś bajki, chyba tej o chatce na kurzej łapce. Wreszcie wymacałam ten „hycel"... Drzwi się otworzyły, byłam wolna. — Uważaj, skacz szybko! Wyskoczyłam więc — wprost na mojego wybawiciela. Prawie go przewróciłam. Roześmialiśmy się oboje. — Przepraszam, chciałem cię łapać, w razie czego... W porządku już? Przyjrzałam mu się uważnie. Niski, niższy ode mnie (jak zresztą większość moich kolegów — przyzwyczaiłam się), ale chyba w tym samym wieku. Strasznie sympatyczne czarne oczy. I taki miły, ciepły głos, kiedy mi tłumaczy: — ...często się zacinają, ale nie ma strachu, łatwo je otworzyć. Trzeba tylko uważać, podobno mogą ruszyć, jak wyskakujesz. Chociaż nie słyszałem tutaj o takim przypadku... — Dziki, hej, Dzik! — rozdarł się ktoś nagle, eh ba na parterze. 74 — To do mnie, muszę lecieć. Staliśmy chwilę niezdecydowanie. Do Jacka oczywiście spóźniłyśmy się haniebnie. Było w tym trochę mojej winy, ale bardziej — mamy Iwony. Ogromnie ją lubię, ale tym razem zdenerwowałam się, gdy musiałam chyba przez pół godziny ze szczegółami opisywać moją przygodę w windzie. („Jak to nie było dozorcy?!" „Trzeba coś wreszcie zrobić z tą windą, muszę iść do administracji!"). Dziewczyny oczywiście zainteresowały się bardziej moim wybawicielem — drugim już przecież z kolei! — Tam, w tramwaju, mógł to być ktokolwiek. Ale tego zupełnie nie znam. Chyba tu nie mieszka, musiał przyjść do kogoś — oświadczyła Iwona. — Spieszmy się, bo przez mamę naprawdę nie zdążymy. Okazało się jednak, że wcale nie musiałyśmy się spieszyć. Nasz kolega czekał na nas z bardzo niewyraźną miną. — O rany, dziewczyny, strasznie przepraszam! — Miałeś go przyciągnąć siłą — przypomniała słodko Beata — Czyżby zabrakło ci siły?... — On nie chciał, zrozumcie, bardzo stanowczo oświadczył, że dzisiaj po południu nie ma czasu.. ? 75 — Powiedziałeś mu, kto będzie u ciebie? — przerwała Iwona. — Mówiłem wam, że nie nadaję się do koronkowych robótek! Coś mnie podkusiło i spróbowałem go „delikatnie wybadać", tak jak prosiła Paula. Chyba mi nie wyszło, bo się wściekł... — Po prostu boi się swojej matki i tyle — westchnęłam przygnębiona. Wyglądało na to, że resztę życia spędzę na wyjaśnianiu tajemnicy mojej nauczycielki. — Swojej matki? —Jacek był wyraźnie zdziwiony. — Nie, skąd, coś ty. On raczej dobrze żyje ze swoją matką. Nie, on... — zastanawiał się przez chwilę — on się nie boi swojej matki, na pewno nie. Odniosłem wrażenie... — Co? — On się nie boi swojej matki. On się boi ciebie. 76 VI. Czy urodziwym żyje się lepiej? — Ciekawe, dlaczego do nas przyszedł? Przyszedł dzisiaj do nas Nowy. Nowy uczeń, Krzyś Haczewski. Ładny chłopak, niebieskooki brunet. Zjawił się na pierwszej lekcji, akurat, kiedy pani Skupina beznamiętnym głosem opowiadała o Ameryce Południowej. Słońce świeci, niebo błękitne, a tu taka nuda, aż mi się odechciało oglądać tę całą puszczę amazońską. I nagle zjawił się Nowy. Dziewczyny od razu miały o czym gadać — tym bardziej, że usiadł z Beatą. Akurat Marzena zachorowała, i to jedno miejsce obok Beaty było wolne... Iwona zamęczała ją przez wszystkie przerwy i drogę powrotną. To ostatnie pytanie także było do niej skierowane. — Jak to: dlaczego? Żeby się uczyć, oczywiście — odpowiedziała uprzejmie Beata. — Nie wygłupiaj się! Mówił ci, dlaczego zmienił szkołę przed samym końcem roku? — Mówiłam już wam, że prawie nic nie mówił. Może się przeprowadził?... 77 — A może to on uratował mnie wtedy przed kanarem w tramwaju, i teraz przyszedł, żeby mnie lepiej poznać?... —wymyśliłam. — Oczywiście nie mógł cię ratować nikt inny, jak tylko jakiś przystojny chłopak—roześmiała się Iwona. — Dziewczyno, opanuj się. To mógł być ktokolwiek. Jakaś litościwa staruszka, może ktoś z nauczycieli... — Nauczycieli... ? — przez chwilę w ogóle nie mogłam sobie tego wyobrazić. Staruszka. Skupina nie jest staruszką. Ani Abramska... No nie, co też mi chodzi po głowie! Abramska! Co za bzdura! — To nie był nikt z nauczycieli — odpowiedziałam z godnością. — Poznałabym go przecież, chyba że się ukrywał. — Boże, co za idiotyzm, dlaczego niby miałby się ukrywać? Wyobraziłam sobie nagle Sójkę, przykucającego niezgrabnie za plecami pasażerów... Nie, można skonać ze śmiechu! — I tak się ukrywał. Przecież musiał widzieć, jak go wypatrujesz na przystanku. — Może jest bardzo nieśmiały i się bał... — oczywiście, przecież boi się mnie syn pani Abramskiej, przypomniałam sobie. Naprawdę, można zwariować... Z jakichś nieznanych mi kompletnie powodów nieznana mi rodzina Abramskich boi się mnie. Nauczycielka mnie prześladuje, jej syn wyraźnie mnie 78 unika. Nie mam pojęcia, co im zrobiłam, oprócz tego, że często gadam na lekcji... Zamyśliłam się i nie słuchałam, o czym mówią dziewczyny, nawet nie zauważyłam, że kierujemy się w stronę domu Beaty. Kochany pies spał sobie smacznie w wy- łożonym starym kocem pudle. Na nasz widok zerwał się szybko z posłania, przywitał się jak zwykle serdecznie i zabrał się do zajadania codziennej porcji kanapek. — Załatwimy wreszcie tę sprawę — oświadczyła nagle Iwona. — Pani Janina powinna być teraz w domu. Zaprowadzimy go do niej, pies nie może przecież do końca życia mieszkać na klatce schodowej... — Czy u tej twojej sąsiadki będzie mu dobrze? — przerwała Beata. — Jasne! Ona ma znakomite warunki, mówiłam wam, że jest na rencie czy emeryturze, Tramp nie będzie się musiał nudzić sam w domu. A my będziemy go mogły odwiedzać, kiedy tylko zechcemy... — Czy ona miała kiedyś psa? — przerwałam tym razem ja. — Starego jamnika, zdechł chyba ze dwa lata temu. Będzie super, chodźmy natychmiast... Paula, może spotkasz swojego drugiego wybawiciela, tego z windy. .. Chociaż on w moim bloku nie mieszka, mówiłam ci — zastrzegła natychmiast. 79 Nie miałyśmy szczęścia. Drzwi otworzyła nam jakaś obca dzieWCZyna. Wysoka, dużo wyższa ode mnie, szczupła i ładna. Bardzo ładna, mimo swego wzrostu. Nie lubię trwałej, ale taka wielka fala jasnych loczków wygląda świetnie. Rzęsy nieprawdopodobnie długie i gęste, czytałam gdzieś, że trzeba je smarować olejem rycynowym, żeby tak po pewnym czasie wyglądały. Mnie oczywiście nigdy się nie chce, nie mam ochoty, czasu, natchnienia, zreSztą podobno najlepiej działa, gdy się zaczyna we wczesnym dzieciństwie. Szkoda, że mojej mamie nie przyszło to do głowy... Chociaż nie wiadomo, ta piękność jest dużo starsza ode mnie, ma już chyba po dwudziestce może właśnie zaczęła kurację rycynową w moim wieku> Nie> istnieją ludzie śliczni „z natury", po prostu od urodzenia, i ona chyba — w przeciwieństwie do mnie__do takich właśnie szczęściarzy należy. Chciałabym tak wyglądać, jak będę w jej wieku. Iwona ją chyba zna, bo od razu się odezwała: — Dzier\ dobry, jest pani Janina? — Babciui _ krzyknęła tamta w głąb mieszkania. Na chwilę Znikła w drzwiach pokoju, usłyszałyśmy jej przyciszony; aie pełen lekceważenia głos: — Jakieś małolaty do ciebie. No nie, to już szczyt. Panie Boże, czym ta nieprzyjemna osoba zasłużyła sobie na taką porcję urody?! 80 Usiłowałam wyobrazić ją sobie łysą jak kolano — niestety, nawet pozbawiona włosów, też byłaby piękna. Jest starsza pani. Widziałam ją parę razy w życiu, miła jak zwykle, uśmiechnięta, serdeczna. ,Wejdźcie, dzieci, to jest ten piesek? Jaka miła mordka..." — Babciu, chyba nie zamierzasz brać do domu tego kundla? Jak ty sobie poradzisz z psem, patrz, jak cuchnie. .. — Nie, bardzo nie lubię tej kędzierzawej mądrali. — Chwileczkę, Ewa, nie wszystko naraz. Można go przecież wykąpać. Miłe psisko, o proszę, jaki spokojny. Gdzie go znalazłyście, dziewczynki? 81 — Babciu — miła Ewa nie dała nam dojść do słowa. — Nie wyobrażam sobie, jak sobie z nim poradzisz, będziesz z nim miała dużo więcej kłopotu niż z Robim. Patrz, jaki wielki... — Moje dziecko! — pani Janina wyraźnie się zdenerwowała. Spojrzałyśmy z dziewczynami po sobie. „Przyjdziemy później", mruknęłyśmy i wyniosłyśmy się szybciutko... Nie mogłyśmy przecież pozwolić, żeby nasz Tramp był narażony na ciągłe spotkania z tą mądralą. — Oglądałyście wczoraj dziennik? — zapytała niespokojnie Iwona. — Dziennik? No... coś tam widziałam, a co? — W Warszawie był jakiś pokaz fryzjerski. Fryzjer prosto z Paryża powiedział, że trwała wyszła z mody i w tym sezonie nie wróci. „Na pewno nie wróci, to starzyzna" — tak właśnie powiedział! Teraz modne są proste włosy i raczej krótkie. Ostatecznie koczki, wysoko upięte. Czytałam ostatnio... — Nie sądzę, żeby ta Ewa musiała się tym przejmować. Zresztą ja już i tak wyobraziłam ją sobie jako łysą i wyglądała równie dobrze — oświadczyłam ponuro. — Boże, czy przy was nie można się niczym pocieszyć? — westchnęła z rezygnacją. — Ja spotkałam tę 82 dziewczynę, chyba wnuczkę, parę razy. Jest super nieprzyjemna nie tylko dla nas... — Założę się, że za każdym razem była otoczona masą wielbicieli — przerwała Beata. Niestety, jedyne, co dzisiaj osiągnęłyśmy, to wspólne przekonanie, że uroda jest jedną z najważniejszych spraw wżyciu. Nie wiem, jak to jest, że chociaż wszyscy zawsze się zarzekają, że najważniejsze jest „wnętrze", to każdego bardziej interesuje wnętrze człowieka urodziwego. Tak się stało w przypadku Krzysia Haczew-skiego. A teraz z kolei wszystkie jesteśmy zachwycone urodą wstrętnej Ewy. Czy zawsze tak musi być?... Swoją drogą, ciekawe, jak to jest, kiedy się jest takim ładnym. Czy wszyscy się za tobą oglądają? Na przykład na ulicy albo w sklepie, albo w tramwaju... A koledzy i koleżanki, czy wtedy bardziej cię lubią? Jak reagują, kiedy zrobisz albo powiesz coś głupiego? W każdym razie na pewno nie śmieją się i na pewno nie kpią. Czy tamtą Ewę też wszyscy lubią? Co prawda jej własna babcia chyba jej specjalnie nie lubi, była dla niej o wiele mniej miła niż dla nas. Ale też trudno się nie zdenerwować, gdy ktoś krytykuje cię za coś, co chcesz zrobić we własnym domu. Zresztą, nie mam się co nad tym za bardzo zastanawiać, i tak nigdy nie będę tak wyglądać. Iwona może, 83 nie jest wprawdzie taką prawdziwą, rzetelną blondynką jak Beata, ale za to ma niebieskie oczy. Niebieskie oczy są najładniejsze. Moja mama ma takie, w przeciwieństwie do obu swoich sióstr. Moje ciotki zawsze się śmieją, że jako jedynej udało jej się wrodzić w dziadka. Ja też, niestety, mam wszystko po tacie: czarne oczy, wysoki wzrost, ciemne włosy... no dosłownie wszystko! Nie wiem dlaczego, ostatecznie to mama mnie urodziła, a ja mam po niej tylko nos. Wszyscy się nim zachwycają, że podobno taki mały i zgrabny. Wspaniale, rzeczywiście na nosie najbardziej mi zależy! Jest na samym środku twarzy, a i tak nikt go nigdy nie dostrzega. Najważniejsze są oczy, a oczy zawsze będę miała czarne... Trudno więc liczyć, żeby ktoś się mną specjalnie zachwycał, wysoka, chuda, ciemna — istna Cyganka! Naprawdę, wcale nie żartuję. Kiedyś nawet, jeszcze w pierwszej klasie na bal przebierańców przyszłam w błyszczących klipsach i kolorowej spódnicy, mama mnie trochę podmalowała... Nie musiałam zakładać peruki, i tak niektórzy rodzice wzięli mnie za prawdziwą Cygankę... — Ona jest stara, ma chyba ze dwadzieścia parę lat. W jej wieku też będziemy tak wyglądały, zobaczycie. Nie wiadomo, czy ona, kiedy jeszcze chodziła do szkoły, nie miała krzywego zgryzu i nie nosiła okularów. 84 To optymistyczne proroctwo Iwony nie bardzo mnie przekonało. Przypomniała mi się ciocia Ela, która jest dentystką i u prawie każdej nowo wybranej miss potrafi się dopatrzyć krzywego zgryzu. Żadne to dla mnie pocieszenie. Dla Beaty pewnie też, bo wyraźnie posmutniała. Pożegnałyśmy się w wyjątkowo kwaśnych humorach. — Paulina! Uff! No coś takiego. Wszystko wskazuje na to, że gdy my próbowałyśmy załatwić sprawę Trampa, ciocia Małgosia razem z moją mamą próbowały załatwić sprawę spadku. Miałam je obie podpytać albo przynajmniej delikatnie podpatrzeć, a tymczasem zaniedbałam wszystko haniebnie. Sprawy szkolne, Abram-ska i tajemniczy wybawiciel z windy zajęły mnie do tego stopnia, że nie dopatrzyłam spraw domowych. Ciocia wychodzi od nas z domu, beztrosko macha ręką w moją stronę, doskonale, zaraz sobie porozmawiamy. Trzeba tylko zacząć jakoś dyplomatycznie... — Ciociu, czy ty całe życie będziesz mieszkała w Domku Babci? — chyba nie wyszło tak, jak trzeba. Zdziwiła się wyraźnie, zaczęła się zastanawiać. — Ja wiem, wiele osób się dziwi i pyta, jak ja mogę mieszkać w takich warunkach, bez kuchenki gazowej, centralnego i porządnej łazienki. Tobie też wydaje się 85 to pewnie strasznie dziwaczne. Ale mnie tam jest na-prawdę dobrze. Tam się wychowałam i nie potrafiła-bym się rozstać z tym domem. Chyba bym umarła, gdybym musiała się stamtąd wynieść, wiesz? Boże, biedna ciocia Małgosia! Ale chyba źle mnie zrozumiała, w każdym razie ta odpowiedź zupełnie mnie nie zadowoliła. Trzeba zagadnąć z innej strony. — Ciociu, ale czy ty... to znaczy... — Raz kozie śmierć, muszę wreszcie postawić sprawę jasno, bo ina- i czej do końca życia niczego się nie dowiem. — Czy nikt nigdy nie będzie chciał cię stamtąd wyrzucić? — Tego nie można być pewnym w dzisiejszych czasach, moja droga. Na szczęście nikt na razie nie ma takiego prawa — roześmiała się, jakby było w tym coś śmiesznego. Właściwie, jakby się dobrze przyjrzeć, to ciocia też jest całkiem niebrzydka. Ma fajne krótkie włosy i oczy dużo ładniejsze od moich. Bardzo duże, niby brązowe, ale jasne. Niektórzy mówią: piwne, ale ja nazwałabym je złotawe. Okrągła twarz też w sumie bardzo nie przeszkadza. Śmieszne, nigdy nie myślałam w ten sposób o własnej ciotce. To znaczy — nie myślałam o niej jako o osobie ładnej czy brzydkiej. W ogóle chyba nie myślałam o niej jako o osobie! Ciotka to ciotka, zna się ją od dziecka, zawsze była i będzie, tak jak 86 Kolumna Zygmunta w Warszawie. I tyle. Ale myśl, że ciotka może się podobać — to mi przyszło do głowy po raz pierwszy. — No, pa, mała! Muszę uciekać, bo inaczej ucieknie mi autobus. Zamachała ręką i tyle ją widziałam. I znowu nie dowiedziałam się nic. Oprócz tego że nikt — jak na razie — nie ma prawa odebrać nam Domku Babci. I że gdyby komuś się jednak udało, to ciocia chyba by tego nie przeżyła. — Widziałaś się z ciotką? Właśnie wyszła. — Byłyście razem coś załatwiać? Gdzie, w jakimś urzędzie, tak? No proszę, nareszcie coś konkretnego! Mama, zaczerwieniona i wyraźnie speszona, mruknęła coś pod nosem, odwróciła się i wyszła z przedpokoju. A więc jednak. No, nic z tego, teraz nie dam się tak łatwo zbyć. — Co razem robiłyście tak długo? — Mówiłam ci już, Paulinko, to nasza sprawa. Nie mogę ci jeszcze tego powiedzieć. — A wiesz, ciocia mówiła, że jakby musiała oddać Dom Babci, to by umarła. — Tak?... Też tak myślę. No, bierz się do lekcji, późno dziś wróciłaś. Prosiłam cię przecież, żebyś mi mówiła, jak gdzieś idziecie po szkole. 87 Nie, to jednak nie chodzi o spadek. A w każdym razie nie o zaginiony testament babci. Niemożliwe, żeby mama tak kompletnie się nie przejęła nieszczęściem swojej rodzonej siostry. Ale w takim razie — co one przede mną ukrywają? Na moją mamę zawsze dobrze działają logiczne argumenty. Tu by się przydała Iwona, ale ostatecznie ja też nie jestem taka głupia, jak mi to usiłuje cały czas wmówić Abramska. Co mama zyskuje, ukrywając przede mną jakąś rodzinną tajemnicę? Czy jest pewna, że nie dowiem się jej w inny sposób, dajmy na to, od innych ludzi? Poza tym tata zawsze powtarza, że coś, co jest ukryte, bardziej kusi. Uzbrojona w takie argumenty miałam już ruszyć do ataku, kiedy zadzwonił telefon. Mama oczywiście natychmiast skorzystała ze sposobności i uciekła do kuchni. A ja, ledwie podniosłam słuchawkę, natychmiast usłyszałam radosny świergot Beaty: — Paula? Paulina! Słuchaj, dostałam! Dostałam pierwsze dwa listy! Nie jest z nami tak źle, może nie zostaniemy Miss świata, ale i tak może być fajnie! — Już dostałaś? — nie mogłam uwierzyć. — Tak szybko? Dopiero parę dni temu wydrukowali... — Ha, ha! Widocznie spojrzeli na moją fantastyczną Podobiznę i od razu zdecydowali, że trzeba mnie 88 poznać. Ale poważnie, Paula, jeden list od dziewczyny, nazywa się Kasia i mieszka w Radomiu. A drugi, słuchaj, nie uwierzysz, przysłał chłopak, Andrzej, mieszka niedaleko nas, ma szesnaście lat, chodzi już do liceum. Słyszałaś? Do li-ce-um! I napisał, że chciałby się zaprzyjaźnić. I że mu się spodobałam! Uwierzyłabyś, że taki różowy grubas, jak ja, może się w ogóle komuś spodobać? VII. Kto ma rację? — Ona już się wyłączyła. Boże, ona jest chyba czarownicą. Na chwilę odpłynęłam myślą, zapatrzyłam się w Krzysia Haczewskiego, w ciągu kilku dni nasz nowy kolega stał się prawdziwym guru klasowym. Okazało się, że uroda może czasami iść w parze z mądrością. Krzysiek jest spokojny i poważny, wyróżnia się na tle klasy. Ciekawe, bo nie odzywa się zbyt często, jednak jeżeli już, to wszyscy milkną, żeby go posłuchać. Ma autorytet — nie bez racji, skoro zawsze powie coś oryginalnego, coś, co daje do myślenia. — Wyłączyła się — Pani Skupina stanęła nade mną. Nie lubię geografii. Żebym nie wyszła na kompletnego nieuka, muszę tu zaznaczyć, że uwielbiam polski i historię. I plastykę. Mam z tych przedmiotów czwórki, piątki i szóstki, a pani Raczek powiedziała nawet ostatnio, że mam talent literacki! Tak się właśnie wyraziła i dodała, że „może coś kiedyś z tego będzie". — Gdzie masz wyłącznik? — zachichotał Rafał. 90 — O czym przed chwilą rozmawialiśmy, Paulina? -—wciąż stała nade mną. Nie znoszę, jak ktoś tak nade mną stoi, właściwie nie wiadomo po co. Skupina ma głos jak trąba jerychońska, można by ją usłyszeć z drugiego końca stadionu. Jeśli się więc obawia, że jej nie dosłyszę... — O czy rozmawialiśmy? No, słucham? Masz ci los, przyczepiła się. Skoro już wie, że nie słuchałam, to po co pyta? W klasie zrobiła się nagle głucha cisza. Nauczycielka stała nade mną i czekała na odpowiedź. O czym rozmawiali? Nie wiem, o czym rozmawiali, bo od dłuższego czasu byłam zajęta myśleniem. Jedyne, co mogę zrobić, to przeprosić. Ludzie powinni sobie wybaczać, jak mówi tata. — ...Przepraszam... — Kozińska... Dzwonek. Uff. Cudownie. Nareszcie. Dzisiaj piątek, najrozkoszniejszy dzień tygodnia. Przed nami fantastyczny wolny weekend. Jeszcze tylko jedna lekcja — niestety kochana matematyka. Pani Abram-ska ze swojego króciutkiego minizwolnienia wróciła z niespożytą energią do pracy. Oba dozwolone nie- przygotowania zostały już przez mnie lekkomyślnie wykorzystane, a lekkomyślności tej wczoraj omal nie przypłaciłam jedynką. O warunku rodziców (pies za 91 wzorowe świadectwo) już nawet nie myślałam. Jakby mnie teraz, nie daj Panie Boże, wyciągnęła, to koniec. — Skupina gadała o narkotykach, dlatego tak się wkurzyła, że nie słuchasz — poinformowała mnie Iwona, wgryzając się ze apetytem w kajzerkę z żółtym serem. Już dawniej ustaliłyśmy, że każda z nas codziennie część swojego śniadania będzie zostawiać dla Trampa. Ta część różnie wyglądała, ja w każdym razie starałam się zawsze oddawać przynajmniej połowę. — O narkotykach? Skąd jej to przyszło do głowy? — zdumiałam się. — Podobno krążą po szkole handlarze. — Słuchajcie, a gdybyśmy ich złapały? — wymyśliła Beata. — Ciekawe, czy dostałybyśmy nagrodę... ? — Ale jak to: krążą po szkole? Złapali kogoś? — zaciekawiłam się. — Nie, nie złapali. Gadała, żeby niczego nie brać od obcych, wiesz, takie... — świdrujący dźwięk dzwonka przerwał rozmowę. Podniosłyśmy się ciężko z podłogi. W klasie było już kilka osób, Abramska na nieszczęście też, punktualna jak zawsze. Inni nauczyciele pozwalają sobie czasem na drobne spóźnienia, dzięki czemu udaje się urwać parę minut lekcji. Ona — nigdy. Teraz też, siedzi sobie przy biurku, słuchając z uwagą 92 Anki Nowickiej. Oho, ciekawe, o czym mówią, przecież Anka też ma już dwa enepy. Inna sprawa, że Anka to Anka — zawsze wszystko wie, a jeśli nawet czegoś nie wie, to i tak sprawia wrażenie, jakby wiedziała. Nie wiem, jak to robi, nigdy nie udało mi się posiąść tej cennej umiejętności. Prawdę mówiąc, ze mną jest wręcz przeciwnie. Ja, kiedy coś wiem, to i tak często sprawiam wrażenie, jakbym nic nie wiedziała. Zwłaszcza na matematyce. — Moi drodzy. Zaczyna się. Nieprzyjemny dreszczyk przeleciał mi po krzyżu. — Moi drodzy, posłuchajcie mnie, proszę. Wasza koleżanka zwróciła się do mnie z prośbą, żebym mimo trzeciego nieprzygotowania nie wstawiała jej oceny niedostatecznej. Ucichło. Szepty, rozmowy, szurania krzesłami, szelest kartek — nic. Cisza. 93 — Znacie oczywiście zasadę. Dwa nieprzygotowa-nia w semestrze. Trzecie oznacza ocenę niedostateczną. Chyba, że ktoś był chory, wtedy możemy umówić się na zdawanie materiału. Ale w tym przypadku nie było choroby A więc... A więc Anka jak zwykle wykazała się wyjątkową bezczelnością. Ciekawe, ciekawe, co też wymyśli w tej sytuacji Abramska... Cisza panowała absolutna, jak w rodzinnym grobowcu. — Część z was otrzymało już jedynki za trzecie nieprzygotowanie. Czy mam w związku z tym ulec prośbie waszej koleżanki i ten jeden raz wyjątkowo odpuścić? Dobre pytanie. — Mogłabym. — Zamilkła na chwilę i wyraźnie się zamyśliła. Stanęła w bezruchu, jak manekin na wystawie. Miałam wrażenie, że pod jasną, ufryzowaną czupryną widzę pulsujące z wysiłku zwoje nerwowe... — Mogłabym — podjęła znowu. Boże, niech ona wreszcie powie, co zrobi, a nie, co mogłaby zrobić. Bo to, co mogłaby, to akurat wszyscy wiemy. Mogłaby na przykład przyczepić się dla odmiany do bezczelnej Anki, zamiast dręczyć mnie. — Ale uważam, że to wy sami powinniście zadecydować. Czy chcecie przedyskutować tę sprawę? 94 — Kiedy, kiedy? ó$b\ Teraz? Teraz? — /???^ y.\ /? 'U ' parę głosów / ?^-? z głębi klasy. — Tak — znowu zastanowiła się chwilę. — Zrobimy sobie taką... lekcję wychowawczą. Uważam, że na tę sprawę warto poświęcić matematykę. Nic nie stracimy, w poniedziałek zamiast lekcji wychowawczej zajmiemy się rachunkami. — Spojrzała na zegarek. — Ania wyjdzie, żebyście nie czuli się skrępowani jej obecnością. A wy macie teraz czas na podjęcie decyzji. A więc dzisiaj nie będzie matematyki. Będzie za to w poniedziałek rano. Zanim zastanowiłam si co tak naprawdę jest gorsze — zepsuty niedzielny wieczór, a w zamian za to uratowane piątkowe popołudnie, czy też /' tak, jak było do tej pory— spojrzałam na Ankę. Nie lubiłam jej. Naprawdę jej nie lubiłam. Złośliwa intrygantka, mogłaby skłócić Winnetou z Old Shatterhandem, gdyby tylko miała okazję z nimi porozmawiać. Do tego ciągle się czymś chwaliła, i to tak umiejętnie, że trudno się było do czegoś przyczepić. Sprawiała raczej wrażenie, jakby przypadkowo informowała o jakimś suchym, niewiele znaczącym fakcie... No i jeszcze ta stara historia, chyba sprzed dwóch lat. Ciągle mam ją w pamięci, chociaż sprawa była dawno „przeproszona". Otóż nasza biologiczka, pani Walewska, nazywana przez nas pieszczotliwie Babcią, postanowiła zrobić lekcję powtórzeniową, a ja akurat wyjątkowo tego dnia nie nauczyłam się. Wyjątkowo, słowo daję, biologię zawsze lubiłam, a i Babci trudno było nie kochać. Zawsze dzień wcześniej wszystko porządnie powtarzałam. Pech, że akurat wtedy poprzedniego dnia zachorowałam, nie byłam w szkole i trochę się rozleniwiłam. No i nie powtórzyłam, więc niewiele umiałam. Tymczasem Babcia, wiedziona nieomylnym belferskim instynktem, wyciągnęła mnie na środek z zamiarem dokładnego przemaglowania. „Jeszcze wczoraj byłam chora", oświadczyłam zgodnie z prawdą. Przez chwilę wydawało się, że małe słówko „jeszcze" załatwi całą sytuację pozytywnie. Babcia bez słowa przerzuciła kartki dziennika. „Ojojoj, wszyscy 96 chorzy", westchnęła ze smutkiem. W przeciwieństwie do większości nauczycieli nerwusów, którzy wrzeszczą na człowieka bez opamiętania, Babcia była okazem spokoju. Prawie nigdy się nie denerwowała, a w sytuacjach, w których ewentualnie mogłaby wybuchnąć gniewem, stawała się po prostu bardziej posępna. „No dobrze...", mruknęła wtedy z markotną miną. Nim jednak zdążyłam odetchnąć, usłyszałam za plecami zdanie wypowiedziane dość głośno (wystarczająco głośno, żeby dotarło do Babci): „Ale, Paula, byłaś chora tylko jeden dzień!". Anka. Wstała ze swojego miejsca i patrzyła na mnie z pretensją. Nauczycielka zatrzymała się z kredą w ręce. Bez słowa zajrzała do dziennika. „Rzeczywiście... Dobrze, Kozińska, chodź no tutaj do odpowiedzi... Nie bój się, mówiłam wam, że to tylko krótkie powtórzenie". Więc poszłam. Nie dostałam wprawdzie dwójki ani jedynki, coś niecoś z tej biologii jednak umiałam, ale za to tróją z potężnym minusem fatalnie wpłynęła na ocenę końcową. Byłam wściekła, ale cóż było robić. Z jednej strony wiedziałam doskonale, co Anką kierowało: po prostu miała nadzieję (nie bezpodstawną, jak się okazało), że Babcia zajmie się mną i nie wyciągnie jej. Widocznie też się nie nauczyła. .. co oczywiście jej nie usprawiedliwiało. W całej tej historii zdziwiło mnie natomiast, jak bardzo 97 postępkiem Anki oburzeni byli moi rodzice. Zezłościli się na nią jeszcze bardziej niż ja sama. „O Boże, doniosła na ciebie do nauczycielki?!", przeraziła się mama. Tata zareagował jeszcze ostrzej. „Nie baw się już więcej z tym szpiclem!", warknął znad gazety. Wszystko skończyło się na wielkiej burzy i na przeprosinach, ponieważ moja mama — nieopanowana gaduła — nie mogła wytrzymać i opowiedziała wszystko rodzicom Anki. A oni z kolei zrobili jej awanturę i kazali mnie przeprosić. Przeprosiła, przyjęłam, sprawa była zamknięta. Co wcale nie znaczy, że zapomniałam kompletnie, jaka z niej zołza. No więc nie lubiłam Anki. Ale teraz, kiedy na nią spojrzałam, zrobiło mi się jej żal. Patrzyła na klasę, już nie tak wyzywająco, jak zwykle. Patrzyła niepewnie, z pytaniem w oczach. I z tym pytaniem, wypisanym na twarzy, wyszła z klasy. Z zamyślenia zbudził mnie poirytowany głos Marzeny: — Przepraszam, czy nasze jedynki, które dostaliśmy już za trzy enepy, też zostaną skreślone? — Właśnie! — Dlaczego akurat jej?! — To niesprawiedliwe, proszę pani! — Kaśka i Gosia, siedzące na końcu klasy dwie papużki nierozłączki, 98 aż zaczerwieniły się z emocji. Ubierały się podobnie, czesały identycznie i zawsze miały takie samo zdanie. Swoje „to niesprawiedliwe" też wyskandowały jednocześnie. — Chwileczkę!... — Rafał zerwał się gwałtownie z ławki, potrącona przypadkowo książka z łomotem upadła na podłogę. — Chwileczkę, ja właściwie też jestem dzisiaj nieprzygotowany! Mnie też proszę więc nie wstawiać jedynki! — I mnie! I mnie! Skoro tak, to i mnie też, proszę pani! — pojedyncze głosy ginęły w ogólnym harmide-rze. — Przecież pani w ogóle nie będzie dzisiaj pytać, już powiedziała, że matma dopiero w poniedziałek... — Więc ja na poniedziałek też się nie przygotu-ję!... — Pytanie jest proste. — Abramska. Odezwała się wreszcie. Ciekawe, co sobie w tej chwili myślała. Bo na razie patrzyła na klasę ze spokojną ciekawością naukowca, obserwującego w laboratorium parę morskich świnek. Abramska, ta sama Abramska, która egzekucją przy tablicy reagowała na każdy, najcichszy nawet szept, teraz zdawała się być głucha jak Beethoven. — Pytanie jest proste, moi drodzy. Czy mam wstawić jedynkę waszej koleżance? To wy dzisiaj decydujecie. 99 — Nie macie co wrzeszczeć — nie wytrzymała Iwona. — Nie macie co wrzeszczeć, przecież pani powiedziała wyraźnie, że to my mamy podjąć decyzję. Więc zastanówmy się. Łatwo jej mówić: „podjąć decyzję". Dlaczego akurat Anka miałaby być zwolniona z jedynki? Z jakiej racji? Dlatego, że o to poprosiła? Właściwie nie ma się nad czym zastanawiać... Spojrzałam z pretensjami na Iwonę. Nie patrzyła na mnie, miała nieprawdopodobnie zamyśloną minę, tak jakby od jej decyzji zależały losy świata. — Ance należy się pała, tak samo jak nam wszystkim za trzecie nieprzygotowanie — powiedziałam na pół do Iwony, na pół do klasy. — Też tak uważam — przytaknęła Marzena. Iwona milczała niepokojąco. — No nie, Beata? — Ja... ja nie wiem. Chyba tak. — Opamiętajcie się. — No proszę, wreszcie odezwał się nasz Nowy, Krzyś Haczewski, jak zwykle cichym, spokojnym, opanowanym głosem, jakby wcale mu nie zależało, żeby go ktoś usłyszał. Ale usłyszeli i zrobiło się trochę ciszej. — Wiecie, ja nie znam dobrze Anki. Ale i tak nie wydaje mi się, żebym ją specjalnie lubił. Tyle że tu nie o to chodzi. Zrozumcie wreszcie, że tu nie o to chodzi. 100 — A o co? — pisnął Rafał. Chyba nie polubił za bardzo naszego Nowego. — No, proszę, słuchamy szanownego pana, o co w tym wszystkim chodzi. Bo dla mnie sprawa jest prosta. Jedna cwaniaczka chce być specjalnie potraktowana. — Nie — odpowiedział spokojnie i cicho Krzyś. — Chodzi o to, że możemy jedno z nas, rozumiecie, jedno z nas, uchronić przed pałą. Możemy pomóc jednemu z nas. — Nic nas to nie kosztuje — Iwona wstała i odezwała się cichutkim głosem, tak jakby chciała, żebym tylko ja ją usłyszała. Ale ponieważ wstała, a po wypowiedzi Krzysia jak zwykle było trochę ciszej, usłyszało ją wielu. — Zrozumcie, że nic nas to nie kosztuje, a możemy komuś pomóc. Ja po prostu nie lubię Anki, ale czy dlatego, że jej nie lubimy, mamy postawić jej pałę...? — Chwileczkę, mów za siebie. Ty nie lubisz Ani, ja do niej nic nie mam. Lubię ją, jest w porządku. Ale to jest po prostu niesprawiedliwe! — zaperzyła się Marzena. — Lubisz ją, ale chcesz, żeby dostała laskę. Ciekawe! — Więc głosujmy! — Dlaczego ona ma być zwolniona z tej jedynki? 101 — Powiem wam dlaczego! Dlatego, że mamy szansę ją zwolnić. Nic na tym nie tracimy! Mętlik, kompletny mętlik w głowie. Do pewnego momentu myślałam sobie w ten sposób: wstrętnej Ance znowu się uda, to niesprawiedliwe, żeby została zwolniona. Ale... no kurczę, teraz już nie wiem, co myśleć. Trochę mi jednak głupio. Bo w gruncie rzeczy — taktycznie, co mi szkodzi, że Anka nie dostanie jedynki? Nic! Chcę, żeby dostała, bo jej nie lubię. Ale czy to jest wystarczający powód?... —- Hej, głosujemy. Kto jest za laską dla Anki? — No, nie, niech każdy napisze na kartce... — A co, boisz się przyznać otwarcie? — Głupi jesteś, powiedziałam przecież, że jestem za tą jedynką! — No to już, zaczynamy, kto jeszcze za laską? Chwila ciszy. Jedna ręka w górze, druga, trzecia. Gdybym tak mogła sobie teraz zniknąć i pojawić się z powrotem w poniedziałek rano (po matematyce oczywiście). Niestety, nie ma takiej możliwości. Podniosłam rękę. Kto przeciw? Krzysiek. I Iwona. Chwila milczenia. .. Kasia i Gosia! Poszeptały, poszeptały i zgłosiły się, jak zwykle jednocześnie. Ciekawe — jeszcze parę chwil temu krzyczały, że to niesprawiedliwe... A więc czworo. I nikt więcej. 102 Kto się wstrzymał? Parę osób, w tym również Beata. No tak, przecież można było się jeszcze wstrzymać. Zapomniałam. Ale właściwie, czy wstrzymanie się coś załatwia? — Doskonale, zawołajcie Ankę. Spojrzałam na Abramską. O rety, ale smutna! Jak Babcia w swoim najposępniejszym dniu. Patrzy w zamyśleniu, nic nie mówi, tylko patrzy w przestrzeń, gdzieś w ścianę, za naszymi plecami. No, wreszcie wstała. Zaraz przyjdzie Anka. — Klasa zadecydowała, żeby wstawić ci ocenę niedostateczną. — Najgorzej było, jak się rozpłakała. Od samej szkoły szłyśmy praktycznie w całkowitym milczeniu, jeśli nie liczyć niewiele znaczących uwag Beaty o poniedziałkowej klasówce z polskiego i mojej krótkiej refleksji na temat ostatnio widzianych przez nas na wystawie bardzo ładnych i bardzo, bardzo drogich spodni. Zawsze brakuje nam czasu na rozmowę, ale dzisiaj, kiedy wszystkie myślimy o tym samym, żadna z nas nie potrafi wydusić z siebie jednego porządnego zdania. No więc w końcu ja wydusiłam, bo ile czasu można tak iść, myśleć o tym samym, a mówić o czym innym? 103 — Tak, musiało jej być cholernie przykro. Iwona. Wreszcie się odezwała. I nie tylko się odezwała, ale chyba po raz pierwszy w życiu użyła takiego słowa! — Uważasz... Myślisz, że powinniśmy byli jej odpuścić? — mruknęłam. — Myślę, że mogliśmy zrobić coś dobrego, nic na tym nie tracąc. — To byłoby niesprawiedliwe. A poza tym nie lubię Anki. — A gdybyś ją lubiła? Głosowałabyś inaczej, bo byłoby to bardziej sprawiedliwe? — Nie wiem, nie męcz mnie — zniecierpliwiłam się. — Sama mnie zapytałaś. Podczas tej krótkiej rozmowy nie patrzyłam na Iwonę, ona też spoglądała gdzieś w bok. Z Beatą zaprzyjaźniłyśmy się właściwie niedawno, chyba ze dwa lata temu. Ale Iwona to co innego. Z Iwoną siedziałam „od zawsze", to znaczy od drugiej klasy, od kiedy Iwona się tylko u nas pojawiła. Siedziałam wtedy sama i bardzo się martwiłam, gdy reszta towarzystwa, korzystając z nieobecności nauczyciela, gadała jak szalona, a ja nie bardzo miałam z kim. Na szczęście nie zdążyłam się porządnie namartwić, bo któregoś dnia przyszła do nas nowa uczennica. Przyszła, rozejrzała się po klasie 104 — było parę wolnych miejsc (grypa przetrzebiła sporą część szkoły), ale ona podeszła prosto do mojej ławki pod oknem i spytała uprzejme: „Przepraszam, czy mogę z tobą usiąść?". Zobaczyłam niebieskie oczy i śmieszny, krótki, ciemny warkoczyk. „Tak, tak, możesz, możesz!" — przesunęłam się pospiesznie, żeby się przypadkiem nie rozmyśliła. Ale ona nie myślała się rozmyślić. Jeszcze tego samego dnia wiedziałyśmy o sobie masę rzeczy. Że obie uwielbiamy Ferdynanda Wspaniałego i Bułeczkę, a nienawidzimy głupiego Króla Maciusia Pierwszego. Że chciałybyśmy mieć starszego brata (ja mogłabym się zgodzić także na młodszą siostrę, ale tę Iwona szczęśliwie posiadała). Że marzymy o psie. Że ja lubię malować, a Iwona wyszywać krzyżykami. Że ja byłam na wczasach w Szczyrku, a ona w Jastrzębiej Górze. I tak dalej, i tak dalej. Od tej pory zawsze już miałam z kim gadać. Zdarzały nam się oczywiście sprzeczki, a nawet trochę większe kłótnie, tyle że one nigdy nie wyglądały tak, jak teraz. Teraz właściwie nie pokłóciłyśmy się; idziemy w milczeniu, nie patrząc na siebie, a Iwona zachowuje się, jakby miała do mnie żal. A ja do niej. — A ty tak mówisz, bo... — Nie powiedziałam tego, ale nie miało to znaczenia, bo Iwona i tak domyśliła się, o co chodzi. Spojrzała mi prosto w twarz, 105 na chwilę tylko spotkałyśmy się oczami. Głupio mi się zrobiło. Krzysiek podobał się wszystkim, to fakt, a Iwona była nim szczególnie zauroczona. On pierwszy sprzeciwił się całej klasie, a ona tuż po nim. Ale znałam ją na tyle, że powinnam wiedzieć: nigdy nie głosowałaby w ten sposób, gdyby nie była całkowicie przekonana do swojej racji. To, że po tej sytuacji nasz nowy kolega być może zwróci na nią baczniejszą uwagę, to już zupełnie inna sprawa. Szłyśmy skrajem chodnika i akurat zatrzymał się niedaleko nas autobus. Dosłownie obok nas, po prostu stanął na światłach. Spojrzałam odruchowo w tamtą stronę i wtedy zobaczyłam. Nie, bynajmniej nie Ankę, ale kogoś, kto nie mógł zniknąć z moich myśli przez ostatnie dni. Coś we mnie szarpnęło. Mój wybawiciel z windy, „Dziki" — tak na niego wtedy krzyknął ktoś z dołu. Teraz siedział w tym autobusie i patrzył w moją stronę, tak że mogłam go doskonale rozpoznać... Sympatyczne, naprawdę sympatyczne czarne oczy. I taki miły wyraz twarzy, trochę nieobecny, chyba mnie nie zauważył, zamyślony... — To on, ten z windy! — krzyknęłam, akurat w momencie, kiedy autobus ruszył. — Nie widziałam go — odrzekła Iwona, bezbłędnie odgadując, o kogo chodzi. — Ciekawe, dokąd jechał. 106 — Ten autobus ma jeszcze masę przystanków, więc w ten sposób chyba tego chłopaka nie odnajdziesz — zauważyła trzeźwo Beata. Atmosfera od razu rozjaśniła się, na chwilę przestałam myśleć o sprawie Anki i rozstałyśmy się w o wiele lepszych nastrojach. Jednak do domu wróciłam rozmarzona i rozżalona. Mieszkamy w tym samym mieście — dlaczego, u licha, nie możemy się spotkać w normalnych okolicznościach? Na przykład na jakiejś imprezie... Chociaż... Swoją drogą ciekawe, jak on by głosował? Tak jak Iwona i Krzysiek? Boże, coś mi się wydaje, że tak. I chyba nie pochwaliłby mojej decyzji. — Co cię dzisiaj ugryzło, że nie masz humoru? — zagadnął tata. — Była dzisiaj matematyka? — Matmy właściwie nie było... — co mi szkodzi opowiedzieć tacie o wszystkim. I tak nic nie może poradzić, ale dlaczego miałby nie wiedzieć... — ... i chyba na dodatek pokłóciłyśmy się z Iwoną — zakończyłam z goryczą moją relację. — Jeżeli tylko „chyba", to jest możliwość, że się pogodzicie — roześmiał się tata. — Ale wiesz, to bardzo ciekawy dylemat moralny. Baaardzo ciekawy... Mógłby się nadawać na pracę magisterską z etyki. Nie 107 podoba mi się tylko... — zamyślił się. — Nie podoba mi się postępowanie pani Abramskiej. Zrobiła z was króliki doświadczalne. Cóż, nauczyciel też jest człowiekiem i nie zawsze musi mieć rację... co nie znaczy, że mają ją uczniowie. — Ktoś przecież musi. — Ano właśnie — nie dał mi dokończyć. — Anka nie powinna prosić nauczycielki o taką rzecz, nauczycielka nie powinna wystawiać was na próbę, a wy nie powinniście głosować hurmem za jedynką. Każdy po trosze jest winien. Nikt do końca nie ma racji. Zamyślił się znowu. Nie lubię, gdy ktoś w połowie rozmowy przestaje mówić i zaczyna myśleć. Ja potrafię to robić na głos, ale mój tata, niestety, nie. Tata, kiedy myśli, nic nie mówi, a to jest bardzo denerwujące. — Opowiem ci historię — podjął po dłuższej, nużącej chwili — o pewnej mojej nauczycielce. Uczyła geografii i była moją wychowawczynią. Kiedyś, na samym początku, w pierwszej klasie liceum, zrobiliśmy jej bardzo głupi kawał... Wiedzieliśmy, że miała perukę, więc któryś przybił nad drzwiami gwoździk, akurat w taki sposób, że peruka musiała się zaczepić, kiedy nauczycielka przechodziła. Tak też się stało. Przeszła, 108 zaczepiła, okazało się, że jest kompletnie łysa... — tata spojrzał ponuro, — Rozpłakała się i wybiegła. Wszyscy czuliśmy się okropnie, no wiesz, taki niesmak. To było w czasach, kiedy nie można było nic dostać w sklepach, ale udało nam się zdobyć ogromną wedlowską bombonierkę. Wręczyliśmy jej to z przeprosinami, tłumaczeniami, że nie chcieliśmy, żeby zapomniała. Przyjęła przeprosiny, wzięła od nas bombonierkę i później przez całe cztery lata była bardzo dobrą nauczycielką i wychowawczynią. Po maturze, którą wszyscy zdaliśmy celująco, kupiliśmy jej na pożegnanie jakiś prezent. — Zamilkł, zastanawiał się przez chwilę. — No i co? — zapytałam. — Chcieliśmy jej naprawdę szczerze podziękować, bo była rzeczywiście doskonałą wychowawczynią, przeprowadziła nas wszystkich do tej matury... No więc dajemy jej ten prezent, a wiesz, co ona na to? „Ja też mam dla was prezent", odpowiedziała i... wręczyła nam naszą bombonierkę sprzed czterech lat. Nienaruszoną. Nawet nierozpakowaną. Trzymała to przez całe cztery lata, żeby nam pokazać, że nie wybaczyła. — O Boże — nie byłam w stanie nic innego powiedzieć. 109 — Widzisz, pokazała nam, że nigdy nie zapomniała tego, co jej zrobiliśmy... Oczywiście nie zachowała się jak prawdziwy pedagog. Jak można aż tak zapiec się w nienawiści?... Ale też żadne z nas nigdy nie zapomni tej bombonierki. — Westchnął, wstał i, zbierając po drodze wszystkie brudne talerze i miseczki, udał się do kuchni. — Uważaj, jeśli będziesz kiedyś chciała komuś dopiec albo zabawić się czyimś kosztem — dodał już w drzwiach. — Wiem, że to nic odkrywczego, ale każdy z nas jest człowiekiem, który ciągle popełnia jakieś błędy. no VIII. Wizyta — Przystojny, prawda? — zdjęcie uśmiechniętego od ucha do ucha ciemnookiego bruneta znałam już tak doskonale, że z jego fizjonomii mogłabym pisać klasówkę. Beata, wciąż niedowierzająca, że „taki grubas jak ona może się komukolwiek spodobać", od paru dni zasypywała nas gradem informacji na temat nowo poznanego korespondencyjnego przyjaciela. Trzeba przyznać, że ich znajomość rozwijała się w prawdziwie wyścigowym tempie. Wydawało mi się, że dopiero co Beata pokazywała nam z dumą wiadomy egzemplarz „Kolorowej Nastolatki", a już proszę bardzo, jaki efekt! Całkiem przystojny (przynajmniej na zdjęciu) szesnastoletni licealista przesłał naszej koleżance już drugi list, do którego tym razem dorzucił swoją podobiznę! — Napisałam mu tylko, że on widział w gazecie moje zdjęcie, a ja nie mam pojęcia, jak on wygląda. Więc wysłał tę fotografię i napisał, że powinniśmy oboje móc w razie czego rozpoznać się na ulicy... skoro już mieszkamy niedaleko siebie — pomachała nam 111 przed nosami zapełnioną drukowanym maczkiem kartką. — Dlaczego nie napisał ręcznie? — skrzywiła się Iwona. — On wszystko pisze na komputerze, tak się przyzwyczaił. Zresztą uwielbia informatykę — wyjaśniła gorliwie Beata. — Gdybym miała jakieś kłopoty z komputerem, to mi chętnie pomoże... — Przecież ty nie masz komputera — zdziwiłam się. —- Ale on o tym nie wie, to było w ostatnim liście. -— Powinien napisać ręcznie, wiadomo by było, jaki ma charakter pisma — upierała się Iwona. — Czepiasz się — wtrąciłam zniecierpliwiona. — Po co ci jego charakter pisma? Odwróciła głowę i nic nie odpowiedziała, co wto-statnich dniach zdarzało się jej dość często. Wracałyśmy do domu dłuższą drogą, przez lasek. Słoneczko tak grzało, jakby prosiło, żebyśmy się urwały z ostatniej lekcji. Na szczęście pani Skupina nas wyręczyła — okazało się, że musi dzisiaj wcześniej wyjść i wspaniałomyślnie zwolniła nas do domu. Wydarzenia ubiegłego tygodnia trochę zacierały się już w naszej pamięci, co wcale nie znaczy, że zostały kompletnie zapomniane. Niestety. Niby gadałyśmy ze sobą jak dawniej, ale jed- 112 nak nie do końca. W klasie jeszcze przez parę dni była napięta atmosfera. Wyglądało to tak, jakby wszystkich naraz rozbolały zęby. Albo głowy. I nikomu nie chciało się rozmawiać. A Iwona... Ano właśnie. U Iwony czuć było dziwną rezerwę: Bywało, że tak jak teraz milkła nagle, patrząc gdzieś w bok. A czasami znowu, gdy na mnie patrzyła, miałam wrażenie, że widzi we mnie jakąś zupełnie obcą dziewczynę. Nie potrafię tego do końca wyjaśnić, ale zachowywała się dziwnie, z całą pewnością! Miałam wielką ochotę szczerze o tym z nią pogadać, ale jak właściwie wytłumaczyć, o co mi chodzi? Zapytam: „Iwona, powiedz szczerze, masz coś do mnie?", ona odpowie: „Nie", i co ja mam wtedy na to powiedzieć? „Bo czasami w ogóle na mnie nie patrzysz"? Nie, to głupota do kwadratu (no proszę, matma wciska się do mojego umysłu z każdej strony, nawet w myślach czerpię z niej pełnymi garściami...). Jak niby mam jej to wytłumaczyć? Najlepiej by było, gdyby weszła do mojego umysłu i sama zobaczyła, o co mi chodzi... Bo na Beatę w tym stanie podekscytowania trudno liczyć. Próbowałam ją zapytać, czy Iwona nie wydaje jej się trochę dziwna. Spojrzała na mnie rozkojarzonym wzrokiem, „Tak, masz rację, ja też to zauważyłam. Chyba ma jeszcze pretensję za Ankę, trzeba z nią pogadać". ?? I to wszystko, bo na drugi dzień gadała, owszem, ale wyłącznie o liście Andrzeja. Jeśli zaś chodzi o samą Ankę, to szczęśliwie miałam okazję zobaczyć się z nią dopiero we wtorek. W poniedziałek jej nie było, co uratowało mnie przed katastrofą, bo nie miałabym pojęcia, o czym miałybyśmy przez całą drogę do szkoły rozmawiać. No, o czym można mówić w poniedziałek rano z kimś, kto w piątek po południu rozpłakał się i wybiegł z klasy? Dzień później sprawa była rozwiązana, po prostu zreferowałam dokładnie, co się wydarzyło podczas jej nieobecności. A ponieważ zdarzyło się sporo, bo i rzucanie piłką lekarską na wuefie, i kartkówka na biologii, i jeszcze na dodatek Rafał przewrócił się na schodach, wybijając sobie lewego siekacza — opowiadanie zajęło mi całe dwa przystanki. Anka słuchała uprzejmie, podobnie jak ja unikając jak ognia drażliwego tematu. — Zobacz, Paula, twoja mama — wyrwał mnie z zamyślenia głos Beaty. Spojrzałam, istotnie moja własna rodzicielka maszerowała ochoczo, jak mi się zdawało, w stronę pobliskiej poczty. Ale nie, nie weszła tam, ominęła też piekarnię i delikatesy. I warzywniak! Mama jest redaktorką w wydawnictwie, w zasadzie nie musi być cały czas w pracy, to znaczy są dni, kiedy bierze pracę do 114 domu. Ale w tej chwili idzie w zupełnie przeciwną stronę, w każdym razie na pewno nie do naszego domu. Wydawnictwo też mieści się w innej części miasta. Za daleko, żeby zawołać, ale ciekawe, gdzie też mama się wybiera?... Oho! Weszła do jakiegoś budynku. To chyba dom dziecka. Jacek mówił, że u nich w klasie są aż trzy osoby, które tu mieszkają. — Macie tam znajomych? Może i mamy, tylko że ja nic o tym nie wiem. Iwona zerknęła na mnie zamyślona, ale zupełnie inaczej, niż dotychczas. To już nie było chłodne spojrzenie obcej osoby. Patrzyła ciepło i miło, tak jak dawniej. — Ja chyba wiem, co tam jest — odezwała się cicho. — Tam oprócz domu dziecka jest ośrodek adopcyjny, czy coś takiego. — Co takiego? — No wiesz, jak ktoś chce adoptować jakieś dziecko. — Może nie będziesz już sama! — ucieszyła się Beata, na chwilę zapominając o swoim przystojnym korespondencyjnym przyjacielu. — Twoja mama chce adoptować dziecko, będziesz miała brata albo siostrę! Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć, tym razem byłam naprawdę zszokowana. A więc ta cała tajemnica to adoptowanie dziecka? Coś podobnego, przez 115 pewien czas przychodziła mi taka myśl do głowy, ale sądziłam, że sprana dotyczy raczej ciotki Małgosi, a nie mamy... __ N0 teraz to już ci chyba mama powie prawdę — orzekła Iwona, patrząc na mnie z niepokojem. — Powiedz że ją tu widziałaś... Pewnie sama nie wiesz, czy się cieszyć, czy martwić — dodała cicho. Istotnie Zawsze chciałam mieć rodzeństwo, zawsze. Wyobrażałam sobie, jak fajnie by było, gdyby mama przyniosła ze szpitala dzidziusia. Pomagałabym jej we wszystkim, a potem uczyłabym takiego malca różnych fajnych rzeczy. Przez całe życie, bez względu na wszystko, miałabym kogoś bliskiego. Czy to nie wspaniałe? Kiedy tata Beaty miał operację nogi i leżał w szpitalu, to ona i jej mama nie zostały same jak te sieroty. Beata chodziła w odwiedziny do taty na przemian z dwoma braćmi. Jeden z nich, Witek, jest starszy o parę lat, ma już prawo jazdy, więc woził ich wszędzie, gdzie tylko chcieli A poza tym takie rodzeństwo zapewnia człowiekowi jakąś przyszłość. No bo co będzie na przykład jak nikt mnie nie zechce i zostanę starą panną? Zważywszy na mój nieprzeciętny wzrost, to bardzo prawdopodobne. Rodziców już nie będzie, i wszystkie Wigilie do końca życia spędzę samotnie. Ewentualnie z ciocią Małgosią, która jest o parę lat młodsza od 116 mamy. Prawie na jedno wychodzi. A tak — mogłabym pójść do brata albo do siostry... No tak, ale takie rodzeństwo z tych samych rodziców, to co innego. A jak to będzie, jeśli w domu, w naszym mieszkaniu, w kuchni, pokoju, łazience, a może nawet w moim pokoju (brrr... brrr... ) pojawi się zupełnie obca osoba? I zostanie już na zawsze, do końca życia? O Jezu... Włosy zjeżyły mi się na głowie — nie, wcale nie jestem pewna, czy takie rozwiązanie bardzo by mi się podobało. — Istnieje jeszcze druga możliwość — snuła przypuszczenia Beata. — Może ty zostałaś adoptowana?... I teraz mama szuka jakiś twoich starych dokumentów?. .. — Adoptowana?... Ja?... No tak, ładne rzeczy, właściwie dlaczego by nie? Wszystko jest możliwe. Do taty co prawda jestem podobna, ale do mamy prawie wcale. Nie, to chyba niemożliwe, mam tyle zdjęć z czasów, kiedy byłam niemowlakiem, no i mama co jakiś czas wspomina, jak to w ostatnich miesiącach ciąży potrafiłam dać jej kopa w żebro albo w wątrobę. Nie do pomyślenia, żeby to sobie wszystko wymyśliła. Tak czy inaczej, muszą mi w końcu powiedzieć, bo oszaleję. Ostatecznie mam chyba prawo wiedzieć, gdzie się urodziłam... albo 117 czy przypadkiem w naszym domu nie zamieszka jakaś obca osoba. — Paulina... — Iwona namyślała się przez chwilę, wyglądało, jakby sama nie bardzo wiedziała, co chce powiedzieć. W końcu podjęła z nowym animuszem: — Wiecie co? Nie wracajmy jeszcze do domu. Mówiłam wam, że wczoraj zaczepiła mnie pani Janina. Sama mnie zaczepiła, rozumiecie. Chciałaby jeszcze dokładniej obejrzeć Trampa, wiecie, czy zdrowy, spokojny, i tak dalej... Chodźmy teraz do niej. O spotkaniu z panią Janiną i jej wyraźnej chęci przygarnięcia naszego pupila zostałyśmy zawiadomione dzisiaj z samego rana. Po ostatniej naszej wizycie obie z Beatą byłyśmy do tego pomysłu nastawione dość sceptycznie. — Nie widziałyście jej mieszkania, mówię wam, meble zupełnie jak z jakiegoś starego zamczyska. Wszystkie rzeźbione. A jeden stolik, taki okrągły, ze srebrnym blatem z wzorkami, nadawałby się świetnie do wywoływania duchów. Tata mówi, że to prawdziwy bada... bidę... — Biedermaier—odezwała się Beata uczenie. Obydwie z Iwoną spojrzałyśmy na nią ze zdumieniem. — Skąd wiesz? — Co to znaczy? 118 — To ma coś wspólnego z duchami? — zapytałyśmy prawie jednocześnie. Bidercośtam! Ta Beata jest niesamowita! — Nieee... Nie wiem dokładnie, co to znaczy. Jakiś styl, czy coś takiego... W każdym razie to są bardzo drogie meble — odpowiedziała Beata. — Takie stare, wiecie. Antyki. — Ona ma wszystko stare — oświadczyła Iwona. — A w dużym pokoju na kredensie stoi taka fajna rzeźbiona skrzynka... Ale nie musiała mówić nic więcej. Okrągły drewniany „biedermaier", przy którym można wywoływać duchy! Trzeba być nienormalnym, żeby nie chcieć tego obejrzeć. **^- Dodatkowo, jak słusznie chyba wyczuła Iwona, ja wcale nie miałam ochoty na powrót do domu. Wrócę do pustego mieszkania, mamy nie będzie, będę sama ze wszystkimi moimi domysłami... O nie, wolę przyjść, jak już zdąży wrócić z tych swoich eskapad, i rozmówić się z nią osobiście. Jeśli zaś chodzi o panią Janinę, to nie musimy przecież zostawiać Trampa, jeżeli będziemy miały jakieś wątpliwości. Gdyby się okazało na przykład, że ta wstrętna, piękna wnuczka może mu dokuczać, wtedy go nie zostawimy, o nie! — Więc idziemy? — odezwała się z zapałem Beata. — Spokój, Tramp, przestań. Zaraz, jak tylko się pojawiłyśmy, Tramp dostał ode mnie całkiem spory kawałek kiełbasy, który wydębi-łam dzisiaj rano od mamy. Beata szybko skoczyła do siebie do domu i przyniosła słoik mleka i trochę skórek od kurczaka. No i do tego Tramp dostał jeszcze garść chrupek Pedigree, które tydzień temu za własne pieniądze kupiła Iwona. Przez ostatnie dni odpasłyśmy porządnie naszego psa — wygląda teraz fantastycznie, sierść mu błyszczy, jest wesoły i bardzo przyjacielski wobec wszystkich. Skacze na nas, cieszy się i szczeka, 120 jakby miał zamiar zwołać tutaj wszystkich pozostałych sąsiadów. Drzwi znowu otworzyła nam urocza Ewa. Niesłychane, miała na sobie zwykłe obcisłe wycieruchy typu „blue" i najprostszą białą podkoszulkę, a wyglądała jak królowa. Jasne loczki zebrała wysoko nad karkiem, prawie na czubku głowy, nie wiem, gumką czy jakimiś szpilkami, w każdym razie wyszło jej świetnie. Ciekawe, jak to się robi, żeby nie widać było żadnej spinki, a wszystkie włosy tak fajnie się trzymały... Stanęła przed nami wyprostowana jak baletnica („Nie garb się" — stały, nudny tekst moich rodziców, z całego repertuaru upomnień chyba ulubiony...), jej wzrok zatrzymał się gdzieś ponad moim ramieniem. Nie odezwała się w ogóle, Trampa też zignorowała. On jej, niestety, nie — przyjacielskie stworzenie skoczyło na nią z radosnym piskiem. Poczochrała go uprzejmie po łopatce, a on uradował się, jakby właśnie dostał kilo wołowiny. — Aaaa, chodźcie, dziewczynki. No, spokój już, spokój — pani Janina wynurzyła się z głębi mieszkania, a Ewa szybciutko, bez słowa wycofała się. — Fajny psiak, tylko trochę zbyt żywy i odrobinę za głośny jak na mnie. Gdzie go właściwie znalazłyście? Chodźcie, piłyście kiedyś karmelową herbatę? 121 Gdyby zapytała: „Chcecie karmelowej herbaty?", na pewno odpowiedziałybyśmy grzecznie, że nie, dziękujemy, nie chcemy sprawiać kłopotu. A tak — no cóż: — Nie, ja nie piłam — odpowiedziała prawdomówna Beata. — No to się napijecie i opowiecie mi o waszym psie. Nigdy jeszcze nie piłam czegoś równie dobrego. Pycha! I na dodatek herbata została podana w filiżankach, w prawdziwych filiżankach w niebieskie wzorki. A obok stała taka sama cukiernica. Siedziałyśmy sztywno na wysokich krzesłach z miękkimi oparciami (przy stole wprawdzie prostokątnym, ale na pewno bardzo starym, z rzeźbionymi nóżkami), a Tramp, bawiąc się na podłodze, wciąż dopominał się nowych porcji pieszczot. No a meble... Nie lubię ciemnych mebli, nigdy nie lubiłam. Rodzice zresztą też nie, w naszym mieszkaniu są tylko jasne i proste. A tutaj wszystko ciemne i ciężkie... S ściwie osobno żaden sprzęt tutaj by mi się nie podobał. Te zawijasy na brzegach dużego, nieporęcznego 122 ;zne, wła kredensu (bo to chyba kredens?...) i wielgachna szafa, w której mogłaby się spokojnie ukryć cała moja rodzina. I pani Janina, z piękną Ewą na dodatek. (Brrr... Co też mi chodzi po głowie, co to za koszmar!). No więc osobno to wszystko by mi się nie podobało, ale tutaj tak do siebie pasuje! I razem wygląda naprawdę super! Wielki pleciony wazon z suszem, dziesiątki obrazków i zdjęć, porcelanowe figurki — w całym naszym mieszkaniu nie ma tylu fantastycznych drobiazgów, co w tym jednym pokoju. Ciekawe, czy w innych pomieszczeniach jest tak samo? U Iwony są cztery pokoje, więc tutaj chyba też. A łazienka? Jak też może wyglądać łazienka? — Przepraszam, czy mogę na chwileczkę do toalety?. .. — zabrzmiał dystyngowany głos Beaty. No proszę, ciekawe, czy pomyślała o tym samym, czy też naprawdę musi wyjść? Iwona, która właśnie opowiadała o tym, jak uczyłyśmy kiedyś Trampa aportować, zająknęła się na chwilę, spojrzała na mnie przelotnie i lekko zmrużyła oczy — to oczywiste, że pomyślałyśmy o tym samym. Po Beacie ja wymknęłam się do łazienki. Niestety, to akurat wnętrze okazało się zupełnie normalne, z jak najbardziej nowoczesnym wyposażeniem. Na korytarzu stanęłam jeszcze na chwilę przed lustrem — wielkim, owalnym, mojego wzrostu. Ciekawe tylko, 123 czy kryształowym? Mama mówi, że kiedyś lustra były bardzo drogie i kryształowe. To fajnie brzmi. Tak bogato. Nie wiem co prawda, czym się różni lustro kryształowe od niekryształowego, bo to tutaj wygląda raczej normalnie... Ojej, co to? Aż podskoczyłam. Aha, kukułka, no tak, mogłam się domyśleć, że w takim domu nie zabraknie zegara z kukułką... Wisiał niedaleko za mną, wielki i rzeźbiony, jeszcze takiego nie widziałam. Ogromniasty. Podeszłam bliżej, przyglądałam się, jak wyskakuje mały drewniany ptaszek. Kiedyś bardzo chciałam mieć w domu taki mechanizm. Mama powiedziała wtedy, że mamy na to za małe mieszkanie, bo gdzie byśmy go nie powiesili, i tak zawsze budziłby wszystkich co godzina swoim nieznośnym kukaniem... Więc teraz stałam i patrzyłam. Wtedy właśnie to się stało. Zupełnie przypadkiem oparłam się o jakieś drzwi — naprawdę niechcący, nie zauważyłam tej klamki, a ona sama ustąpiła. Drzwi uchyliły się, na moment stanęłam w progu. Z początku jej nie spostrzegłam. Rzucił mi się w oczy tylko komputer, który stał naprzeciw wejścia; śmiesznie wyglądał na biurku z zamierzchłej epoki. — O, przepraszam — wydyszałam z rozpędu, nim w ogóle kogokolwiek dostrzegłam. Nie odpowiedziała mi. Stała przy jakiejś biblioteczce czy regaliku, a w ręku trzymała dopiero co wyjęte pieniądze. Mogłyby należeć do niej — dlaczego nie, skoro mieszka tu razem ze swoją babcią, może to nawet jest jej pokój, pani Janina nie wygląda na osobę, która na co dzień posługuje się komputerem. Ale gdyby ta setka naprawdę była jej, wtedy Ewa chyba nie zaczerwieniłaby się tak, jak teraz: aż po koniuszki blond włosów. I nie gapiłaby się na mnie tak strasznie, że aż mi ciarki przeszły. Usta zacisnęła w wąską linijkę i patrzyła. Cały czas bez słowa. — Co ty tak długo? Już idziemy. Głos Iwony zabrzmiał niczym wystrzał — odskoczyłam od drzwi, jakby mnie nagle ukąsiły. Tramp przybiegł, oparł się 125 łapami o moje spodnie i radośnie wywijał ogonem, za nim kroczyły dziewczyny, procesję zamykała pani Janina. Wszyscy — jak to zwykle bywa na koniec wizyty — rozpływali się w uprzejmościach. Naturalnie, oprócz Trampa, który głośnym szczekaniem przed drzwiami oznajmiał światu, że było fajnie, ale dużo lepiej jest na powietrzu. Ewa wyszła również na korytarz i stanęła tuż za mną. — Ciekawe — odezwała się Iwona, gdy tylko znalazłyśmy się za drzwiami. — Czy ta cała piękność w ogóle potrafi się uśmiechać? 126 IX. Nieprzewidziany ciąg dalszy — Uważaj, leci na ciebie! — Palka, odbierz! — Nie odbieraj, zostaw! — Nie, odbierzesz! — Paulina, spalony! Wrzeszczą ze wszystkich stron, a ty, człowieku, decyduj w ciągu sekundy. Nienawidzę siatkówki. Nigdy nie wiem, kiedy jest to całe „przejście", kto kiedy ma serwować, komu odrzucić piłkę, jeśli na nieszczęście trafi ona akurat w moje dłonie... — Odrzuć! O rany. Jasne, że odrzucę, nie będę przecież trzymać w nieskończoność! Tylko komu, u licha... Lubię pływanie, aerobik, jazdę na łyżwach; kocham bieganie po lesie i łażenie po drzewach. Na pewno nie można powiedzieć, że nie jestem wysportowana. Ale szkolny wuef to dla mnie tortura, chyba nawet ciut większa niż matematyka. Kto to wymyślił, że aby dostać dobry stopień z wychowania fizycznego, trzeba 127 grać w siatkówkę — nie mam pojęcia. Na pewno jakiś niewyżyty siatkarz. Podła bestia. Odrzuciłam piłkę. Oczywiście źle. Pani Dzionek przeraziła się, jakby od tego jednego rzutu zależały przyszłe losy naszej planety. — Na miłość boską, Kozińska, naucz się wreszcie! Nie znasz podstawowych zasad tej gry! Nie powinnaś w ogóle znajdować się na boisku. Z tym akurat się zgadzam. Nie powinnam. Powinnam zamiast tego pójść z dziewczynami na pływalnię poćwiczyć kraula, bo to akurat, w przeciwieństwie do siatkówki, może mi się przydać. — Posłuchaj, Kozińska... — Zawsze, kiedy zwracają się do mnie w ten sposób, mam ochotę odpowiedzieć: „Słucham, Dzionek". Nie lubię swojego imienia, ale jeszcze bardziej nie lubię, kiedy ktoś mi mówi po nazwisku. Nie lubię wuefu. I nie będę słuchała. — Nie przejmuj się — Iwona popatrzyła na mnie ze współczuciem. Wracałyśmy do domu. — I już się nie wściekaj. Teraz idziemy do mnie. Koniec z panią Dzionek i ukochaną siatkówką. Aż do piątku. Lepiej zastanów się, co tu zrobić z tą panią Gubałową. Było dużo gadania, a właściwie nic nie postanowiłyśmy. Oddajemy go jej? 128 — Jeszcze nie wiadomo, czy ona się zdecyduje — przypomniała Beata. Szczęściara, miała zwolnienie z wuefu na całe półrocze, mogła więc nie przejmować się siatkówką. — Ale to śmieszne nazwisko! Gubałową. Ta jej wnuczka też się tak nazywa? Ewa Gubałową? A może Ewa Gubał? — Nie wiem, jak ona się nazywa... — odpowiedziała niecierpliwie Iwona. — Nie, ona ma inne nazwisko. To jej babcia ze strony mamy. Swoją drogą, powinna wiedzieć, że wnuczka podkrada jej kasę. — Ja nie powiem — przestraszyłam się. 129 — I tak by ci nie uwierzyła — mruknęła Iwona. — Chodźcie już, zastanowimy się u mnie! — A może napiszemy do niej list? — wymyśliła Beata. — Tak, anonim z liter wyciętych z gazety! Roześmiałyśmy się wszystkie trzy z tego pomysłu. Iwona spoważniała pierwsza. — Paulina, kiedy wreszcie rozmówisz się ze swoją mamą? Nie odpowiedziałam, bez słowa pchnęłam odrapane drzwi klatki schodowej, tak jakbym w ogóle nie usłyszała pytania. Usłyszałam, niestety, chociaż w tym wypadku wolałabym być głucha. Gdybym wiedziała, kiedy wreszcie odważę się z mamą „rozmówić", mogłabym odpowiedzieć na to pytanie. Nie potrafiłam nic odpowiedzieć, bo po prostu nie wiedziałam. Mama przyszła wczoraj do domu zaraz po mnie, uśmiechnięta i skora do rozmowy. Za to ja... Najpierw stwierdziłam, że muszę odrobić lekcje. Potem poprałam sobie wszystkie skarpetki i dwie pary dżinsów na dodatek. Dopisałam jeszcze parę zdań w pamiętniku. Przeczytałam jeden rozdział Nutrii i Nerwusa Małgorzaty Musierowicz. A w końcu, kiedy już nie miałam nic do roboty, stwierdziłam, że jestem bardzo zmęczona i muszę iść spać. Oczywiście nikogo nie przechytrzyłam, 130 a juz siebie w żadnym wypadku. Odkładam ten nieuchronny moment, jak się tylko da, bo się boję. Nie, nie rodziców. Boję się ich odpowiedzi. No bo co będzie, jak mi powiedzą: „Tak, zamierzamy zaadoptować dziewczynkę, twoją rówieśnicę. Mieliśmy ci o tym powiedzieć. Co ty na to?". I co ja na to? Co mam wtedy odpowiedzieć? Jak bym się czuła, gdyby zamieszkała z nami jakaś dziewczyna? Nawet gdyby była taka fajna, jak Beata czy Iwona? Co ja mówię, Iwona! Ona mogłaby być taka, jak Anka Nowicka!... Nawiasem mówiąc, z Beatą i z Iwoną też nie za bardzo chciałabym zamieszkać. Głupio bym się czuła, strasznie głupio. Ale czy mój zdecydowany protest mógłby odnieść jakiś skutek? Tyle razy proszę rodziców o różne rzeczy, ale tak naprawdę niewiele udaje mi się zdziałać. O tej drugiej, wymyślonej przez Beatę możliwości też nie za bardzo chce mi się myśleć. I już nie wiem, co jest gorsze. Hipoteza o moim pochodzeniu jest przynajmniej o wiele mniej prawdopodobna. 131 — I tak prędzej czy później będziecie musieli o tym pogadać. Dowiesz się w końcu, czy chcesz, czy nie. Nie lepiej mieć to już za sobą? — Iwona, która swoje poprzednie pytanie rzuciła w taki sposób, w jaki ostatnio często jej się to zdarzało: sucho, beznamiętnie, patrząc gdzieś w bok, tym razem spojrzała na mnie, i w dodatku, jak mi się wydawało, z prawdziwą troską. Nacisnęła guzik przywołujący windę, oparła się plecami o drzwi i utkwiła we mnie swoje najbardziej rozsądne spojrzenie. Wzruszyłam ramionami. To miło, że się o mnie troszczy, ale łatwo jej mówić — jej to nie dotyczy. Tym razem rozklekotana winda dowiozła nas szczęśliwie tam, gdzie trzeba. Dzikiego oczywiście nigdzie nie było. Szkoda. Ale za to w domu czekała na nas wspaniała szarlotka, którą mama Iwony potrafi upiec jak nikt inny. — Macie jeszcze — na biurku, wśród stosu papierów i książek, wylądował talerzyk z trzema kawałkami ciasta. —Jedzcie, dziewczyny. Mama Iwony. Bardzo ją lubię. Za każdym razem, kiedy tu przychodzę, ona wygląda, jakby cały tydzień o niczym innym nie marzyła, tylko o mojej wizycie. Iwona mówi, że jej mama po prostu taka jest i każdego tak wita. Śmieje się, cieszy i podaje tę swoją pyszną 132 szarlotkę, której nigdzie indziej nie widziałam — z jabłkami startymi na grubej tarce i ułożonymi na samym wierzchu ciasta. Zagaduje o szkołę, starannie omijając sprawę pani Abramskiej; czasem tylko delikatnie zahaczy: „No, jak tam ta dziwna matematyczka?" i mruga przy tym znacząco, jakby to była nasza wspólna tajemnica. I zaraz potem wychodzi z pokoju, żebyśmy się mogły z Iwoną porządnie nagadać („No bo przecież cały dzień w szkole to dla was stanowczo za mało"). Dzisiaj też zaraz pomknęła, bo ktoś zadzwonił do drzwi. — Powinnyśmy się zastanowić, co mamy dalej z tym zrobić. — A co tu robić? Trzeba czekać. Przecież powiedziała, że sama w tej sprawie do ciebie przyjdzie — wzruszyła ramionami Beata. — Zresztą, nie jestem pewna, czy będzie mu na pewno dobrze u pani Janiny. Ta cała Ewcia tam mieszka? — Pytałam się mamy. Mówi, że nie... — Chwała Bogu! — ... ale powiedziała, że Ewa kiedyś, w przyszłości, będzie tam mieszkać, bo to mieszkanie babcia jej zapisała. — Co takiego? — ocknęłam się. — Więc nie ma mowy, żeby Tramp tam był! 133 — Też mi się tak wydaje — westchnęła Iwona. —? Trzeba chyba szukać mu innego domu. Kurczę, a już się wydawało, że tak fajnie wszystko się układa... — Pożycz mi tę składankę, o którą cię prosiłam — zmieniła temat Beata. — I słuchajcie, mam ochotę zrobić dziś coś ciekawego. Na przykład pójdźmy w nocy na cmentarz... — A mama cię puści? — No to... nie w nocy, ale wieczorem, jak już będzie ciemno. — Nad tym możemy się zastanowić. Zastanawianie się (nad tym, a także nad innymi pomysłami) zajęło nam jak zwykle masę czasu. Beata wyszła trochę wcześniej, ale mnie dopiero propozycja mamy Iwony, żebym została na obiad, uświadomiła, jak już jest późno. Zebrałam pospiesznie swoje rzeczy i ścigana przez Iwonę („Poczekaj, nie przesadzaj, zdążysz, przecież twoja mama wie, że jesteś u mnie..."), wypadłam na korytarz. Wypadłam i — wpadłam prosto na panią Janinę. Stała i rozmawiała z mamą Iwony. Obydwie się speszyłyśmy. Iwona chyba też, ale nie widziałam jej, bo była za mną. „Ciekawe, jak długo pani Janina tu stoi i czy słyszała naszą rozmowę na jej temat?", przemknęło mi przez głowę. Nie, niemożliwe, żeby była tutaj tak długo. Gdyby tak było, mama 134 Iwony zaprosiłaby ją chyba do dużego pokoju, a stamtąd już nic nie słychać. — Dzień dobry — mruknęłam. — Dzień dobry, dziecko. Spojrzała na mnie uważnie, a ja speszyłam się jeszcze bardziej. Patrzyła tak, jakby znała każde słowo, które wypowiedziałyśmy na jej temat. Ale chyba o niej nic złego nie mówiłyśmy, tylko o jej wnuczce... — Muszę już iść, do widzenia pani — zwróciła się do mamy Iwony, a do mnie powiedziała: — Chciałam z tobą porozmawiać, moje dziecko. To zaczynało być ciekawe. O czym, u licha, miałaby rozmawiać tylko ze mną, a nie, na przykład, z Iwoną? Wyszłyśmy na klatkę schodową, nacisnęłam guzik windy. — Dziecko... — Nazywam się Paulina. — A tak, przepraszam cię. Paulinko, chciałam cię zapytać... — Była wyraźnie speszona, ciekawe, może chodzi o Ewę... — Chciałam zapytać, czy nie widziałaś, kiedy byłyście u mnie z tym psem... No, zginął mi pamiątkowy pierścionek. Takie duże, turkusowe oczko. — Pierścionek? Zgłupiałam. Dlaczego, u licha, nie zapyta swojej Ewy? Co ja mam wspólnego z jej pierścionkiem? 135 Czyżby chciała mnie prosić, żebym pogadała z jej wnuczką? Bo że ona go wzięła, to jasne. — Paulinko... On leżał zamknięty w saszetce, na stoliku obok lustra w korytarzu. Tak się składa, że ktoś widział... No, jednym słowem, powiem krótko. Nie zawiadomię twoich rodziców ani szkoły, nie powiem twoim koleżankom, ale proszę cię, żebyś mi go oddała. To pamiątka rodzinna. Bardzo cię proszę o zwrot tego pierścionka. — Co? Co takiego? — zrobiło mi się gorąco, zabrakło mi tchu. Winda przyjechała, czerwone oczko w ścianie zaświeciło się wesoło, a ja stałam jak skamieniała. Nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam jej bezczelne oskarżenie. — Masz windę. Wiem już, gdzie mieszkasz, więc proszę cię, żebyś przemyślała, co powiedziałam. Te słowa mnie ocuciły. Najspokojniej, jak tylko mogłam, odwarknęłam: — Przepraszam panią, ale ja nie wzięłam żadnego pani pierścionka. To pani, pani... pani... — zatykało mnie z oburzenia. — Kochanie, proszę cię, nie podnoś na mnie głosu i nie krzycz. Proszę tylko grzecznie o zwrot pamiątki rodzinnej. Moja wnuczka cię widziała... — To ona jest złodziejką, to ja ją widziałam, jak 136 kradła! ?— ryknęłam, chyba niezbyt przekonująco, ale w tym momencie byłam zbyt wściekła, żeby się tym przejmować. — Mieszka pani ze złodziejką, czas chyba przejrzeć na oczy... — Tego już za wiele, moja mała! — ... a pani jest pewnie taka sama! — dorzuciłam z rozpędu, nie panując już nad sobą. Winda czekała na mnie dostatecznie długo i chyba jej się to znudziło. Z dostojnym klekotem ruszyła w kierunku parteru. A ja odwróciłam się i zaczęłam schodzić po schodach, gryząc przez łzy jedną myśl: „Trzeba było od razu donieść na tę cholerną piękność!". „Podła baba. Podła, wstrętna baba". Zatrzymałam się przy pasmanterii. Łyse manekiny patrzyły na mnie zza szyby pustymi szklanymi oczami. Ohyda. Wszystkie prezentowały wesołe, kolorowe bluzeczki, białe sweterki, pastelowe apaszki. Jedną z takich apaszek, tę niebieską z jasnym wzorkiem, kupiłam mamie na imieniny. Bardzo się ucieszyła, a tata powiedział, że mamie w niej bardzo do twarzy. Wyglądasz świetnie" — tak się dokładnie wyraził. Powinnam iść do domu. Powinnam, ale nie chcę, by rodzice zobaczyli, że płaczę. Do Iwony też nie wrócę, 137 nie będę przy jej rodzinie (Asia już pewnie wróciła z przedszkola) robić histerii. Zwłaszcza że... no tak, jej mama nie była już taka miła, jak się żegnała, Guba-łowa już tam na pewno porozmawiała na mój temat dostatecznie długo. Skąd miałaby mój adres, jeśli nie od mamy Iwony? A Iwona? Iwona! Czy ona też uwierzyła?... Niemożliwe, niemożliwe, przecież mówiłam jej już wcześniej 138 o tej całej Ewie... Zresztą zna mnie parę lat. Zna mnie... albo i nie zna! Po zdarzeniu z Anką była wyraźnie rozgoryczona, zawiedziona, miała do mnie żal! Na temat wiadomego głosowania właściwie nie rozmawiałyśmy — jeśli nie liczyć owej krótkiej wymiany zdań w piątkowe popołudnie. Nie wyjaśniłyśmy sobie wszystkiego, może to był błąd... Więc mogłaby jednak uwierzyć? Nieobecni nie mają racji, tak się mówi, możliwe, że mama Iwony referuje właśnie przy stole rozmowę z miłą sąsiadką, zastanawiając się nad moim udziałem w aferze. Nie ma mnie tam, nie mogę się bronić. A moja przyjaciółka? Co ona myśli? Ale jednak... mówiłam dziewczynom, jak to było naprawdę, może to mnie uwierzą, a nie jakiejś głupiej babie? Miałam kiedyś takie zdarzenie — podczas sprawdzania mojej klasówki Sójka nie zauważył jednego zadania, które umieściłam inteligentnie na ostatniej stronie, i postawił troję. Mama kazała mi wtedy iść i powiedzieć mu o tym. Uparłam się, że nie pójdę, bo przecież mi nie uwierzy, pomyśli, że dopisałam. Słysząc to, mama się strasznie oburzyła: „Jak to: pomyśli, że dopisałaś? Przecież jakieś zaufanie w uczciwość nas obowiązuje! Nie pomyśli, nie bój się". I — trudno uwierzyć — miała rację! Matematyk bez słowa poprawił mi stopień. 139 Powinnam coś zrobić. Zaraz ktoś się zapyta, co mi jest i dlaczego płaczę, zawsze pytają nie wtedy, kiedy naprawdę potrzeba. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś się zainteresował moim stanem, kiedy mam zły dzień albo na przykład złapię jedynkę. Nie, trzeba się dopiero rozryczeć, żeby zwrócić na siebie uwagę. Oderwałam się od wystawy i ruszyłam przed siebie; łzy płynęły mi ciurkiem po twarzy, nos bulgotał — nie mogłam w takim stanie wrócić do domu. A powinnam już wracać. Podła baba. Ktoś stanął przede mną. Nie będę robić cyrku na ulicy, odwróciłam się szybko do następnej wystawy. To był salon fryzjerski, śliczne dziewczyny z rozszalałymi czuprynami spoglądały na mnie ze wszystkich zdjęć. Nigdy nie będę tak wyglądać. — Wszystko będzie dobrze. — Nic nie będzie dobrze — odpowiedziałam. — Ależ będzie, przyrzekam ci. Ktoś ci coś zrobił, jakąś przykrość? Odwróciłam się. Ciemne oczy patrzyły na mnie z uwagą. To nie był jakiś przypadkowy, jak sądziłam, przechodzień. Dziki. Doprawdy, trzeba mieć dzikie szczęście. Czy nie moglibyśmy się wreszcie spotkać w jakichś normalnych, sprzyjających okolicznościach? Inne dziewczyny spotykają chłopaków, gdy idą wystro- ić jone na przyjęcie — Marzena już ze dwa razy wpadła w ten sposób na Artura. Ja oczywiście muszę wszystkich spotykać zaryczana. — Tak — odpowiedziałam. — Mogę jakoś pomóc? — Nie. — Ale powiesz, co się stało? Nie chciało mi się w to wgłębiać, obawiałam się też, że znowu się rozryczę, potrząsnęłam więc tylko głową. — Idę do domu — mruknęłam. — Podły człowiek — usłyszałam. — Kto? — zdziwiłam się. — Ten, kto ci to zrobił. Podły, zły człowiek. — No mówię ci, kobieta jest zupełnie chora... Nie, nie da się przekonać w żaden sposób. Nie trafiają do niej żadne argumenty. „Idealizują państwo swoje dziecko, to norma" — jej własne określenie!... Nie, no co tu dużo gadać, Waldek tak się wściekł, musiałam go uspakajać! Wiesz, jaki on jest, kiedy się zdenerwuje... Paula nie jest święta, mamy parę kłopotów, ale przecież... co? Tak, właśnie, zupełnie nieźle, tylko ta matematyka... Otóż to, sama widzisz, nigdy 141 nie kłamie, co to za pomysł... Wróciła chyba ze trzy godziny później, zapłakana, mówię ci, myślałam, że coś się stało, to znaczy, że ją ktoś napadł, albo co... Właśnie! Koszmarnie się przestraszyłam! No, też myślę, że się rozwiąże, pamiętasz, jakie cyrki były z twoją Kryską, ha! ha! Pamiętam, to dopiero było, a jak się wszystko świetnie ułożyło... Spotkałam niedawno Madzię Felgę, opowiadała mi, co ona ostatnio przeżyła... — mama powoli opuszczała temat mojej osoby i przerzucała się w inne rejony. Przewidywałam, że telefon będzie jeszcze zajęty ze dwie godziny, mama bardzo lubi długo rozmawiać. A już z ciocią Elą albo Małgosią mogłyby wspólnie zamieszkać w centrali telefonicznej. — Czym ty się właściwie martwisz, dziecko? — Tata spojrzał na mnie z prawdziwym, rzetelnym zdziwieniem. Patrząc na niego, nigdy bym się nie domyśliła, że to o jego złości mama opowiada; w tej chwili wyglądał jak oaza spokoju i opanowania. Było już dosyć późno, a rodzice, mający zwykle potężnego fioła na punkcie wczesnego chodzenia spać, tym razem jakby zapomnieli, że w ogóle istnieje coś takiego, jak łóżko. Doprowadzenie mnie do stanu spokoju, później wizyta u pani Gołubowej (ja nie byłam, tata w ogóle chciał iść sam, ale mama powiedziała, że musi go 142 ^przypilnować", więc poszli obydwoje) — wszystko to zajęło im sporo czasu. — Wzięłaś ten pierścionek? — Przecież wiesz, że nie! — No więc? W czym problem? — Ona wierzy tej swojej pięknej wnuczce! — Trudno jest uwierzyć, że ktoś bliski robi coś złego. Uroda nie ma tu nic do rzeczy. Ale przyłapie ją jeszcze, nie martw się. — Nigdy jej nie przyłapie! Powiedziała, że go ukradłam! Mama Iwony też w to pewnie uwierzyła — burknęłam. — Nie przyjaźnisz się z mamą Iwony, tylko z Iwoną. A zresztą głupoty gadasz — rozzłościł się 143 niespodziewanie. — Czy ty uwierzyłabyś, gdyby ktoś ci powiedział, że Iwona ukradła Ance Nowickiej srebrny łańcuszek? — Ance? Łańcuszek? — zdębiałam. — Ano właśnie. Nikt, kto cię zna, nie uwierzy w te brednie o pierścionku. Wiem, że ta sprawa to nie jest nic przyjemnego, ale to jeszcze nie koniec świata. Więc chodźmy wreszcie spać. Zobaczysz, rano spojrzysz na to wszystko zupełnie innymi oczami. Chociaż wieczorem trudno mi było w to uwierzyć, rano niespodziewanie okazało się, że tata miał rację. Może nie ze wszystkim, ale z tym innym spojrzeniem na pewno. Obudziłam się bowiem już nie wkurzona i nie roztrzęsiona, ale ze śmiechem: jaką ta Gubałowa miała minę, kiedy na nią wrzeszczałam! Jeszcze nigdy w życiu nie zwróciłam się w ten sposób do starszej osoby. Ciekawe. — Żeby ci to tylko nie weszło w krew, moja droga — powiedział wesoło tata. I dodał już zupełnie poważnie: — Będzie dobrze, zobaczysz. Będzie dobrze. On też powiedział, że będzie dobrze — przypomniałam sobie to sympatyczne czarne spojrzenie. Nie znał sprawy, nie miał pojęcia, o co chodzi, a mówił tak, jakby od razu z góry założył, że 144 jest po mojej stronie. I że to ja mam rację, a nie ktoś inny. Tak stanowczo i zdecydowanie powiedział to swoje „podły człowiek"... Dopiero teraz to spostrzegłam i nagle zrobiło mi się absolutnie, ale to absolutnie wesoło. X. Pies — Pomyśleć, że chciałyśmy jej dać naszego psa — Beata ze zgrozą potrząsnęła głową. — Jakie to szczęście, że nie zdążyłyśmy... — Masz zepsuty telefon? — przerwała jej Iwona, zwracając się do mnie. — Nie, dlaczego? Moja przyjaciółka tylko sarknęła ze złością. — Cały wieczór próbowałam się do ciebie dodzwonić. Dlaczego do mnie nie przekręciłaś? Dlaczego, u licha, od razu do mnie nie przyszłaś?! Mama dopiero wieczorem opowiedziała o tej bezczelnej Gu-bałowej! Kto u ciebie o tej porze dzwoni, przecież twoi rodzice rano wstają do pracy... Była wściekła, krzyczała! Iwona, ta oaza spokoju, która całą swoją złość zamyka zwykle w zimnym spojrzeniu lub co najwyżej w paru nieprzyjemnych słowach. Tym razem patrzyła mi szczerze i głęboko w oczy, najwyraźniej żądając odpowiedzi. Gdzież się podziała ta chłodna pretensja, z którą ostatnio się do mnie odnosiła? Odpowiedziałam jej spojrzeniem: 146 no proszę, niech zgaduje, dlaczego nie spieszyłam się, żeby lecieć do niej od razu po pomoc. Oho, wie, wie doskonale, już się zaczerwieniła. Może ja nie powinnam była głosować za jedynką dla Anki, ale ona nie powinna odnosić się do mnie, jak do kogoś obcego. — Wiesz, Paulina... Sorry w skarpetkach, ale chyba nie myślałaś, że uwierzyłam w te bzdury, co? — Sorry w skarpetkach... Fajne powiedzonko, będę je sobie pożyczać, dobrze? — głupio mi było się przyznać, ale przecież właśnie tak myślałam. — Pożyczaj, ile chcesz. Naprawdę myślałaś, że uwierzyłam? Wzruszyłam ramionami. Nie miałam ochoty tego wszystkiego na nowo roztrząsać. Najważniejsze było jedno: Iwona nie tylko nie uwierzyła, ale była wręcz oburzona podejrzeniem, że mogłaby uwierzyć. Dzwoniła do mnie, próbowała mi pomóc. — Ktoś powinien tę Ewkę ukarać — podjęła Beata w zamyśleniu. — Najfajniej by było, gdyby złapała ją policja. Wyobraźcie ją sobie w kajdankach... — Gubałowa dostałaby zawału — nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. — Też by nie uwierzyła. Pomyślałaby, że wszyscy się uwzięli na jej biedną wnuczkę — odparła Iwona. 147 — Mówię wam, cały dom nie cierpi tej dziewczyny, tylko Gubałowa uważa, że ma w domu anioła. Zakończyłyśmy rozmowę, bo właśnie podeszła Marzena. Już od rana opowiadała nam o jakiejś znajomej, która przepowiada przyszłość. — To studentka, koleżanka z roku mojej siostry. Jest niesamowita, no, mówię wam, nieprawdopodobna. Kaśce wywróżyła, że wyjedzie do Grecji i spotka tam przyszłego męża. To było dwa lata temu, a teraz wszystko się spełniło... — Przecież twoja siostra nie ma męża — zdziwiłam się. — No i co z tego, ale wyjechała do Grecji i tam poznała Irka. A oni się na pewno pobiorą, mama jest tego pewna... W ogóle wszystko się spełniło, co tylko Kaśce powiedziała. Zobaczycie, będziecie wiedziały, co was czeka! I obiecała zrobić to za darmo, pomyślcie, jakie szczęście!... — Marzena usiadła na ławce, nogi oparła o krzesło i oświadczyła stanowczo: — Uważam, że jak nie pójdziemy, stracimy życiową szansę. — Idź sama i opowiesz nam, jak było — zaproponowała Iwona. — Ja? Sama? — Marzena wbiła w nas oburzone spojrzenie. — No wiecie co, dziewczyny! 148 — Chodźmy, dlaczego nie chcecie — rzuciła niespodziewanie Beata. — Skoro trafia się taka okazja... — To nie będzie jakiś zwykły horoskop wycięty z gazety — podjęła kusicielsko Marzena. — To jest, to jest... prawdziwa astrologia, to jest już gałąź wiedzy! A dziewczyna mieszka niedaleko, tu bliziutko, wiecie, te parterowe domki niedaleko szkoły. Ma fajny wielki ogród. I psa boksera, Paula, ty tak uwielbiasz psy... Nie bardzo miałam ochotę na wizyty u wróżek, po ostatniej przygodzie u pani Janiny w ogóle straciłam sporo ochoty na wizyty u kogokolwiek. Chociaż, swoją drogą, może nie byłoby to takie złe, dowiedzieć się, czego ci wszyscy ludzie — Gubałowa, Abramska — czego u licha ode mnie chcą. No i — kim jest ten cały Dziki. — No to jak, dziewczyny? Po szkole, co? — Kozińska! No nie. Nie mam dzisiaj nastroju na zabawy z matematyką, co za pech, żeby się tak zagadać właśnie teraz. Nawet nie zauważyłam, kiedy weszła. I oczywiście nie zwróciła uwagi na Marzenę, która siedziała na ławce, tyłem do tablicy, tylko na mnie. — Dlaczego jesteś taka blada? Źle się czujesz? — Ze zdziwienia chyba zbladłam jeszcze bardziej. Uniosłam 149 się niepewnie ze swojego miejsca. Abramska zatroskana o mój stan zdrowia, tego jeszcze nie było. —Wszystko w porządku? — upewniła się. Nie byłam pewna, czy nie powiedzieć, że czuję się fatalnie — na pewno by mnie nie pytała. Nim się jednak namyśliłam, kazała mi usiąść i zabrała się za omawianie nowego tematu. Wróżka. Każdy chciałby wiedzieć, co go czeka w przyszłości. Ale właściwie, czy ja też tego chcę? Tak naprawdę, to chciałabym usłyszeć: „Będziesz bardzo szczęśliwa, zakochasz się we wspaniałym chłopaku, będziecie mieli dwoje dzieci i domek z ogródkiem. Zostaniesz sławną pisarką, malarką, aktorką, dziennikarką, dyrektorem ZOO albo weterynarzem, w każdym razie będziesz robić same ciekawe 150 rzeczy, za które ktoś ci solidnie zapłaci, a Abramska, jak się o tym dowie, wpadnie w głębinę zawiści. Aha, a niedługo, już za jakieś parę miesięcy, rodzice kupią ci wilczurka". Tak, chyba właśnie dlatego ludzie lubią wróżby. Żeby coś pocieszającego usłyszeć. Tyle że to, co powie wróżka, wcale nie musi być pocieszające. Właściwie, to może być całkiem okropne. Mogę na przykład zamiast całej kolekcji spełnionych marzeń usłyszeć jakąś całkiem ponurą prognozę... „Nikomu się nigdy nie spodobasz, będziesz samotna i nieszczęśliwa, i przez trzydzieści lat będziesz pracować w banku albo na poczcie. Albo w ogóle nie dostaniesz nigdzie pracy... I psa też nie dostaniesz, bo..." — ...No nie wiem... Paulina? Jejej. Ojej. Zamyśliłam się zupełnie, całkowicie. Abramska zaraz zapyta, o czym przed chwilą mówiła, a mnie żadna wróżka nie pomoże. Ojejej, już po mnie. Wstałam dziarsko, nadrabiając miną. — Marzena nie będzie mogła, ale ty już to kiedyś robiłaś, prawda? — Tak. — Tak, oczywiście, robiłam, robiłam, żebym tylko wiedziała, co ja robiłam? Co ja takiego, u licha, robiłam, czym, jak rozumiem, zajmowała się również Marzena? Pochwyciłam dramatyczne spojrzenie 151 Iwony, kręciła głową ze wszystkich sił, najwyraźniej sugerując, żebym na pytanie nauczycielki odpowiedziała przeczeniem. Cokolwiek to miało znaczyć, uznałam, że ta rada nie jest wcale dobra. W mojej sytuacji jakakolwiek odmowa w ogóle nie byłaby najlepszym wyjściem. Lepiej grzecznie przytaknąć i już się więcej nie wychylać. Inna sprawa, że nasza matematyczka wydawała się dzisiaj szczególnie łaskawa... Najpierw ta zdumiewająca uwaga na temat mojej bladości, a teraz proszę: P° raz pierwszy zwraca się do mnie po imieniu. — Doskonale, więc załatwione. Dźwięk dzwonka ostatecznie przerwał ten nasz dziwny dialog. Marzena rzuciła się na mnie zaraz, gdy tylko wstała z ławki: — Paulina, dzięki, kochana jesteś! Nie sądziłam, że tak szybko ktoś się zgłosi! Byłam pewna, że się wykręcisz!-•• — Moje gratulacje. Powinnaś założyć firmę „Nie masz kłopotów, wymyślę ci je natychmiast". Zbiłabyś majątek — zaśmiała się Iwona ponuro. — Paula, nie pamiętasz, ile w tamtym roku miałaś kłopotów, kiedy zastępowałaś Marzenę? Możesz się zamyślać, kiedy Abrarnska robi powtórzenie, ale nie, kiedy wrabia cię w dodatkowe obowiązki. 152 — Ja nie cierpię zbierania pieniędzy — westchnęła Beata. — Niby jestem dobra z matmy (o, przepraszam, Paula), ale zawsze mi się coś pomiesza... I zawsze się boję, że wyjdzie mi za dużo albo za mało. — Że za dużo, to ja bym się specjalnie nie martwiła. Gorzej, jak wychodzi za mało. Ja już ze dwa razy musiałam dodawać z własnych pieniędzy. Mówię wam, kiedyś, to nawet mama mi pożyczyła... — Nic o tym nie mówiłaś! — Co miałam się chwalić... Cieszę się, że to już za mną. — No nie, zaraz wam coś zrobię — warknęłam. —Jakie pieniądze, o co tu chodzi?! Marzena!! — Wiesz, o pracę skarbnika — odpowiedziała Beata. — Chodziło o to kino w przyszłym tygodniu. Marzena miała zebrać pieniądze, ale ty się zgłosiłaś... — O kurczę! To okropne... — Praca skarbnika, no faktycznie, tylko tego problemu jeszcze mi było trzeba. Zamiast o kradzież pierścionka, zostanę posądzona o przywłaszczenie klasowych złotówek. Zawsze to jakaś odmiana... — .. .ale słuchajcie, chodzi tylko o to kino, tak? Bo chyba nie będę do końca tym skarbnikiem, co? — To zależy, jaki koniec masz na myśli — odezwała się Iwona grobowo. — Koniec klasy, koniec szkoły, koniec życia... 153 ?— Właściwie to tak dokładnie nie wiadomo — za-t^nowiła się Beata. — To znaczy, jeśli chodzi o koniec u^sy. Bo do końca życia jeszcze zdążysz się tego cię-2^fU pozbyć, hi, hi, hi... Wiesz, po prostu Marzena Dt?wiedziała, że ma już dosyć bycia skarbnikiem i że cfocz, aby ktoś ją z tym kinem zastąpił. Więc Abramska z^częła się zastanawiać, kto mógłby się tego podjąć, w? już ma doświadczenie... I padło na ciebie... ?— Wystarczyłoby tylko jedno słówko: „nie" — Df?ypomniała słodko Iwona. — Szkoda, że mnie nie ^słuchałaś. -— Och nie, no skąd ja mogłam wiedzieć, że masz raCję... to znaczy... ?— Ja zawsze mam rację! Nie mogłam się nie roześmiać, słysząc to bezwstydne samochwalstwo. -— Nie martw się, zbierzesz na to kino, a potem ;al:- * 195 Beata wyjechała. Wyjechała na swój wspaniały rajd rowerowy w gronie rodzinnym. Iwona wyjechała. Do babci na wieś, razem z rodzicami i młodszą siostrą Asią. Tylko ja zostałam, sama jak sierotka Marysia. Nie chce mi się samej jeździć nad jezioro, zresztą boję się tych chłopaków. A samotnie leżeć nad wodą i opalać się to żadna frajda. Nic nie jest dobrze robić samemu. Ale w tym roku tata „absolutnie i pod żadnym pozorem" nie może wziąć urlopu. Wziął go już w czasie ferii zimowych; teraz w firmie mają wyjątkowe urwanie głowy, więc nie może, i już. A mama w ogóle ma kłopoty w swoim wydawnictwie, będzie pewnie redukcja etatów. Nie wiem, co to jest, ale na pewno nic dobrego. Chodzi coraz smutniejsza, rozmawiają z tatą po cichu — co mnie doprowadza do pasji, no bo nie po to wyjaśniałam jedną tajemnicę, żeby ją natychmiast zastąpiła następna. Spytałam, czy to z powodu tego tajemniczego brata mama jest taka smutna, ale na samo wspomnienie cała aż się rozjaśniła i oświadczyła, że myśl o bracie „podtrzymuje ją na duchu". A więc o co chodzi? — Paulinko... Wiesz, przykro mi, że w tym roku nigdzie nie będziemy mogli wyjechać... Przysiadła na brzegu naszego wielkiego i trzeszczącego tapczanu, który pamięta jeszcze dobre czasy 196 Domku Babci (gdzie było jego pierwotne miejsce); teraz jego miejsce znajduje się w pokoju rodziców pod ścianą. Nikt tam nie śpi, bo po drugiej stronie pokoju stoi wersalka. Tylko tata lubi na nim „polegiwać", czyli ułożyć się wieczorem przed telewizorem i zasnąć smacznie w połowie jakiegoś kryminału. — Pamiętasz, zawsze gdzieś latem wyjeżdżaliśmy. A przynajmniej ty na kolonie... — Nie chcę na kolonie — burknęłam, zastanawiając się, do czego to wszystko zmierza. Bo jeśli chodzi o wakacyjne wojaże, to nie zauważyłam, żeby mama była ich tak zagorzałą entuzjastką. To znaczy na pewno wolałaby, żebyśmy wyjechali, ale kiedy akurat byliśmy w domu, też była zadowolona. Wtopiona w któryś z maszynopisów, ze szczęściem w oczach i wypiekami na twarzy kreśliła coś tym swoim fajnym kanciastym długopisem. Wyglądała, jakby mogła to robić za darmo, a oni jej jeszcze za to płacili. — Wiem, nie polubiłaś kolonii. Tata jest w tym roku zawalony pracą, a ja... — Nie mogłaś dostać urlopu? — Niezupełnie. Dostałam urlop — spojrzała na mnie i wtedy zdałam sobie sprawę, że mama się boi. Boi się powiedzieć mi o czymś. Co, u licha, mogło się jeszcze wydarzyć, inwencja losu jest wprawdzie wielka 197 i niepokojąco nieprzewidywalna, ale i ona powinna mieć chyba swoje granice. Czekałam. Czekałam na to, co mi powie, i też się bałam. — Dostałam urlop. Ale nie mogę go przeznaczyć na wakacyjny wyjazd. — A na co go przeznaczysz? — już wiedziałam, co powie. Jakimś cudem wiedziałam, nie musiałabym nawet pytać. — Na poszukiwanie pracy. Nic nie odpowiedziałam. Chciałam się odezwać, ale zwyczajnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Co miałabym mówić? Do głowy przychodziły mi jedynie teksty, co do których miałam pewność, że nie powinnam ich wypowiadać: „Ojej, to straszne. Nie masz już swojej ulubionej pracy?" albo: „A co będzie, jak nie znajdziesz? Będziesz bezrobotna?". Chciałam powiedzieć coś takiego, żeby się nie martwiła, ale wiadomo było, że i tak będzie się martwić. Więc nic nie mówiłam, i mama nic nie mówiła, i im dłużej nic nie mówiłyśmy, tym bardziej nie wiedziałam, co powiedzieć. — Wiesz, na razie będę jeszcze tam pracować przez trzy miesiące, a potem sobie coś znajdę. Więc nie martw się. 198 — Wiem. Była bardzo smutna. I nagle wiedziałam już, co powiedzieć. — Cieszę się, że nie wyjedziemy. Tak się martwiłam, że nie będzie miał kto zająć się Trampem. 199 XIII. Spotkania Znowu się spóźniłam. Ale który normalny człowiek potrafi wstać codziennie o siódmej godzinie? To niemożliwe, zupełnie niemożliwe, zwłaszcza w pierwszym tygodniu nauki. Gdyby nie mama, zapewne skończyłabym swoją edukację na drugiej klasie podstawówki, bo w trzeciej już trzeba było przychodzić na ósmą rano. Dzisiaj mama musiała wcześniej wyjść na jakieś spotkanie w sprawie pracy, więc ja oczywiście zaspałam. Co prawda pierwszy jest polak, a ja mam zdolności literackie, jak mi ostatnio uświadomiła pani Raczek, więc chyba nic się nie stanie, jeżeli odrobinę się spóźnię. Wyleciałam z szatni parę minut po dzwonku. — Aa, Kozińska! — zatrzymał mnie nagle na korytarzu czyjś głos. — Poczekaj, Paulinko. Swierczewska. Dyrektorka. Ale trafiłam. — Dziecko, masz tu parę złotych, poleć po dziesięć ciastek... Najlepiej pączki, no i drożdżówki, jago-dzianki, wiesz jakie... Wiem. Takie, jakich nie lubię. Uwielbiam szarlotki i serniki, pączków, i w ogóle wszelkich „bułowatych", 200 nie cierpię. Pewnie dlatego mnie posyła — żebym czasem nie zjadła. — No, to leć, a ja muszę... Boże, zaraz przyjeżdżają, na pewno nie zdążę... Pofrunęła po schodach, nim zdążyłam coś powiedzieć. Nim zdążyłam zapytać, co mam kupić, jeśli nie będzie pączków ani drożdżówek. Nie lubię załatwiać takich spraw. Zawsze boję się, że coś źle kupię i będą mieli do mnie pretensje. Boże, reforma w szkole, wszystko postawione na głowie, ciągle mają jakieś delegacje, oszaleć można... Hmm, ładnie pachnie w tej ciastkarni. Bardzo ładnie. A ja nie jadłam śniadania, bo zaspałam. Więc zjem teraz. Szarlotkę z bitą śmietaną. I drugą, tę lekko zapiekaną, z budyniem i polewą czekoladową... Miałyśmy się co prawda odchudzać, Iwona już drugi dzień nie je lodów, a Beata mówiła, że wczoraj na kolację zjadła tylko dwa jabłka. Ale mama z kolei powiedziała, że jak nie będę jeść, to wypadną mi włosy i zęby. I zapadnę na gruźlicę. A tego przecież nie chcemy... — Cześć. Torba sama wysunęła mi się z ręki i ciężko pacnęła na płytki ceramiczne. Kolejka króciutka, dwuosobowa, 201 obie stojące przede mną starsze panie spojrzały na mnie uważnie. A ja odwróciłam się i zobaczyłam wreszcie to miłe, ciemne spojrzenie. I ten sympatyczny, ciepły wyraz twarzy. Dziki. Czerwona jak burak dopadłam podłogi, ale on był szybszy. Podniósł tę moją nieszczęsną torbę. — Proszę. — Dziękuję. Tyle razy o nim myślałam. To śmieszne, przecież tylko dwa razy ze sobą rozmawialiśmy, zaledwie trzy razy go widziałam — wtedy przy windzie, i później w autobusie. No i podczas tej mojej histerii na ulicy. Fajnie się wtedy zachował, długo o nim potem myślałam, wyobrażałam sobie różne sytuacje, w których moglibyśmy się spotkać przypadkiem — w bardziej sprzyjających okolicznościach. No więc spotkaliśmy się wreszcie. A ja stoję czerwona jak dojrzałe jabłko i nie wiem, co mam powiedzieć. — Co to, śniadanie? — Tak... kupuję ciastka. — Zjemy razem, ja też nie jadłem. Niepostrzeżenie przyszła nasza kolej do kasy Wzięłam moje dwie szarlotki, a on serniki i wyszliśmy na ulicę. Wrześniowe słoneczko miło przyświecało, zmierzaliśmy wolno alejką w stronę mojej szkoły. Rozmowa sama się 202 potoczyła; gadaliśmy o wszystkim — o nauczycielach, stopniach, gimnazjach, odchudzaniu, chodzeniu po górach, brudnej wodzie w basenie i ostatnim filmie w kinie „Świt". Opowiedziałam Dzikiemu moją przygodę nad jeziorem, a on mi o tym, jak w czasie obozu wędrownego w Beskidzie Śląskim pobłądzili całą grupą na szlaku. Szli nartostradą w stronę Szczyrku, ale odbili w innym kierunku i zawędrowali aż do Brennej... Nawet się nie obejrzałam, jak dotarliśmy pod gmaszysko szkoły. — Więc chodzisz tutaj — westchnął. — Tak, a co? Ty gdzie? — Ja do piątki, wiesz, parę przystanków dalej. — Nie masz czego żałować, niektórzy nauczyciele tutaj to potwory — poinformowałam go lekko. — Bywają też oczywiście i porządni, ale... — Tak? — zainteresował się. — Kto na przykład? — Pani Maria Abramska—westchnęłam. — Zmora mojego życia — dokończyłam z humorem. — Porządna czy nie? — Przyczepiła się do mnie... — Przerwałam, świdrujący odgłos dzwonka zaterkotał przeraźliwie. Drzwi otworzyły się i chmara dziewczyn i chłopaków wyleciała w naszą stronę. Wśród nich dostrzegłam Iwonę. Zamachałam energicznie. 203 — Muszę już iść — powiedział cicho. Mrugnął okiem na pożegnanie i roztopił się w tłumku młodzieży. Dopadła mnie Iwona. — Widziałaś go? — zapytałam bez tchu. — Więc to on — zgadła od razu, o kogo chodzi. —Jak się nazywa? — Jak się nazywa? — Przecież chyba ci się przedstawił?... Długo rozmawialiście? — Całą drogę z ciastkarni „Landrynka"... No tak. Wiem, że był na wakacjach w Beskidzie Śląskim i że chodzi do piątki. I że lubi pływać. I jeszcze parę rzeczy. Nie wiem tylko, jak się nazywa. Jak to się mogło stać?... — Jesteś nieprzytomna — oceniła Iwona. — Chodźmy. — O rrrraaany! — zatrzymałam się raptownie. — Wiesz, gdzie teraz polecimy? — No chyba na drugi polak? — Nie. Do ciastkarni. I to szybko. Po dziesięć pączków dla dyrektorki... Co tam jeszcze było dzisiaj w szkole, nie bardzo potrafiłabym powiedzieć. Do domu wróciłam 204 zamyślona jak mało kiedy. Widziałam, widziałam go dzisiaj. Mieszka tutaj. Nie umawialiśmy się, a jednak co rusz ze sobą rozmawiamy. — Coś ty zrobiła! A niech to wszyscy diabli! Spojrzałam nie tyle z urazą, co ze zdziwieniem. Mój tata jest nerwowy. Jego nieograniczona pomysłowość w wynajdowaniu nowych powodów do awantur mogłaby zadziwić niejednego złośnika. Fakt, że z równym zapałem krzyczy także na innych, niespokrewnionych mieszkańców naszej planety (zwłaszcza w czasie jazdy samochodem przez zakorkowane ulice...), nie jest dla mnie żadnym pocieszeniem. Moja mama ma jeszcze jedną otuchę w zanadrzu: — Ojciec jest nerwowy, to prawda. Miał ciężkie życie i stąd teraz te nerwy. Ale jest dobrym, porządnym człowiekiem. Pomyśl, że mógłby przecież pić i bić. Oczywiście, mógłby pić, bić i narkotyzować się, aż stalibyśmy się „rodziną patologiczną" — używając słów Beaty. (Wtedy pewnie miałabym rodzeństwo). Tylko dlaczego, skoro on miał ciężkie życie, ja również muszę mieć takowe?... Na mnie najczęściej krzyczy wtedy, gdy zrobię coś nieświadomie, zupełnie przypadkowo. Na moje usprawiedliwiające uwagi, że coś tam stało się niechcący, ma zawsze jedną odpowiedź: 205 — Jeszcze tego by brakowało, żeby specjalnie! A więc krzyk w jego wykonaniu nie byłby dla mnie żadną niespodzianką. Ale mama?! Moja zrównoważona i powściągliwa mama, której podniesionego głosu nie słyszałam właściwie nigdy? Przechodziłam korytarzem obok małej drewnianej półeczki produkcji taty. Zaczepiłam ręką o sznur od żelazka. Spadło z hukiem, rozdzierając po drodze dużą papierową torbę z grochem. Z potężnej wyrwy sypnęło grubym, żółtym strumieniem — wprost na mokrą w tym miejscu podłogę. Cóż, mogłam oczywiście przechodzić wolniej i ostrożniej, ale czy dwa kilo grochu (czy ile tam się rozsypało) warte było takiego wrzasku? Bez słowa odebrała mi szczotkę i szufelkę, i energicznymi ruchami zaczęła zgarniać z podłogi rozsypane dobro. Na mnie nawet nie spojrzała. Tata stanął w drzwiach, spojrzał na groch i na mnie. Nie powiedziałam jak zwykle, że niechcący — nie podejrzewa mnie przecież o umyślne działanie. W końcu grochówka to moja ulubiona zupa. — Daj to, ja posprzątam. Mama wzruszyła ramionami i bez słowa pomaszerowała do pokoju. A tata, pochylony nad linoleum, szepnął: 206 — Wiesz, mama szuka ciągle pracy... Dlatego jest zdenerwowana. I ten brat się nie odzywa... Mieli wrócić po wakacjach, a już wrzesień. Nie przejmuj się. No tak, już w sierpniu atmosfera w domu stawała się ciężka. Nie dość, że człowiek nie ma rodzeństwa, to jeszcze wszystko przeciwko niemu. Jak to dobrze, że mam Iwonę i Beatę. No i Trampa, naturalnie! Kochane psisko, w ciągu tych letnich miesięcy staliśmy się prawie nierozłączni. I chyba dzięki niemu potrafiłam dzielnie stawić czoła nawet wakacyjnym opowieściom rozentuzjazmowanej Beaty. Wczoraj po południu we trzy długo siedziałyśmy u niej w mieszkaniu, omawiając szczegóły stroju odpowiedniego na pierwszą w życiu randkę. Prawdziwą randkę! Oczywiście chodzi o „listowego" przyjaciela, Andrzeja. Szczęściara z tej Beaty. Czy los nie jest zbyt łaskawy dla niektórych, innych pomijając całkowicie?... — Dziewczyny, ja jestem taka gruba, mam taką okrągłą, pucołowatą twarz... Koniec ze mną. Jak mnie zobaczy, to ucieknie — powtarzała nieustannie wybranka losu. Jasne loki zwinęły się jej nad czołem jeszcze bardziej niż zwykle, zupełnie jak obrączki. Jasnoniebieskie oczy. Okrągła buzia aniołka. Do tego dwa 207 fajne dołeczki na policzkach. Oczywiście, wszyscy pouciekają na jej widok, gdzie pieprz rośnie! Nie mówię, że nie mogłaby być szczuplejsza. Ale czy to nie byłoby za wiele szczęścia na raz? — Powinnam ubrać się tak, żeby zatuszować błędy mojej figury — dokończyła grobowo, swoim zwykłym uczonym tonem. — Nie wygłupiaj się, przecież już cię widział na zdjęciach. I na tej fotografii w gazecie. Musisz ubrać się naturalnie, żebyś się dobrze czuła i ładnie wyglądała — doradzała Iwona. — To niemożliwe — jęczała nasza kandydatka na bohaterkę romansu. — Najlepiej czuję się w moim starym granatowym dresie. A przecież nie pójdę na spotkanie w dresie! — Ale tobie naprawdę ładnie jest w granatowym — zauważyłam. — Może weź tę swoją luźną granatową sukienkę. Wiesz, tę z kołnierzykiem. Bardzo fajnie w niej wyglądasz. — Za elegancka. To przecież nie jest prawdziwa randka, tylko zwykłe spotkanie! Andrzej napisał, że często bywa w tej kawiarence internetowej i możemy sobie razem pograć albo pooglądać ciekawe strony Nie mogę się tak... no wiecie... odstrzelić — dokończyła cicho, czerwieniąc się jak to ona. 208 — Skoro jest takim specem od komputerów, to powinien mieć Internet w domu — westchnęła Iwona. — Może mu się akurat coś zepsuło. A zresztą, przecież nie mógł jej od razu zaprosić do domu — zniecierpliwiłam się. Iwona, sama jak chodzący komputer, stanowczo przesadzała w swoich podejrzeniach. Nie była zazdrośnikiem z natury, jak choćby Anka Nowicka, ale teraz chyba właśnie zazdrościła. A to było do niej zupełnie niepodobne. W końcu, po długich i burzliwych debatach, wszystkie trzy zgodziłyśmy się na lekką, rozpinaną pod szyją ciemnogranatową bluzeczkę, narzucony na nią wełniany sweterek w tym samym odcieniu, tylko trochę jaśniejszy, i do tego czarne dżinsy. Dodatki w postaci cienkiego srebrnego łańcuszka, mojej szarej apaszki ze srebrną nitką i czarnej torby Iwony dopełniały całości. Wyprawiona w ten sposób Beata miała się następnego dnia o tej samej porze spotkać z kandydatem na chłopaka. — Strasznie jestem ciekawa, jak on wygląda — mówiła nam dzisiaj w drodze do domu.__Znam go ze zdjęć i na pewno od razu poznam, ale to nie to samo, co na żywca. Spojrzałam na zegarek. Ledwie wróciłam do domu, a już awantura. Miałam ochotę zrobić w tył zwrot 209 i polecieć do którejś z dziewczyn. Ale o tej właśnie porze Beata miała się spotkać z Andrzejem, więc do niej nie ma sensu iść. Może do Iwony?... Nie cierpię takiej napiętej atmosfery w domu. Zresztą, kto lubi? Tata szybko się denerwuje, ale też dość szybko mu złość przechodzi. Mama z kolei nie denerwuje się prawie nigdy, ale jeżeli już — potrafi być zła długo i głęboko. Nie wiadomo, co gorsze. — Wychodzę do Iwony — mruknęłam informacyjnie. Tata, zajęty sprzątaniem resztek grochu, chyba nawet nie usłyszał. A mama mruknęła coś niewyraźnie. Nawet nie powiedziała swojego zwykłego: „Nie zapomnij, obiad o czwartej!". No tak. Ich jest dwoje, ja jedna. Mają swoje problemy, swoje tajemnice — a ja? Ja mam się tylko dobrze uczyć. Kiedy kogoś spotykam i mówię, że los jedynaczki jest nie do pozazdroszczenia, wszyscy się dziwują: „Ojej, co ty mówisz? Przecież wszystko jest tylko dla ciebie". Tak, oczywiście, wszystko tylko dla mnie. Całe rozżalenie, niezadowolenie, złości, ambicje — tylko na moją głowę. I jak rodzicom coś nie idzie — też wyżywają się tylko na mnie. A człowiek nie ma nawet z kim dzielić swoich żalów. Tak. Pójdę do Iwony. Pójdę, pogadam, wyżalę się, wykrzyczę... porozmawiam jeszcze raz o dzisiejszym 210 spotkaniu... Na Beatę nie ma co liczyć. Nawet jeśli już zdążyła wrócić z tej kawiarenki internetowej, to i tak będzie miała głowę zawaloną czymś innym niż moje problemy. Chyba że najpierw zaczepię o Beaty dom i spotkam się z Trampem... Należy mu się jeszcze obiadek — dzisiaj po szkole wyjątkowo nie odwiedziłyśmy naszego czworonożnego przyjaciela. Beata była za bardzo zaaferowana, ale my z Iwoną nie mamy żadnego usprawiedliwienia. Trampowi należy się kanapka i solidna porcja pieszczot. Zrobiło mi się całkiem lekko na duszy. Po cichu otworzyłam drzwi i ochoczo podążyłam w stronę znanej mi, przedwojennej kamienicy. Tramp powinien był wyczuć mnie jeszcze przed klatką schodową i z radosnym szczekaniem rzucić się w dół po schodach. Ale tym razem, zamiast zwykłego radosnego jazgotu, z góry dobiegły mnie tylko ciche, niewyraźne pomruki. Co, u licha...? Zaniepokoiłam się trochę. Zdarzało się oczywiście, że nie zastawałyśmy go na wiadomym pięterku, ale kiedy akurat był, nigdy nie omieszkał nas przywitać. Co się stało? Może jest zajęty... Idiotyczny pomysł, pies nie może być zajęty. To znaczy może w tym czasie spać albo jeść (ciekawe co?), albo na przykład łapać pchły, ale zwykle jednak przerywał te czynności, gdy przychodziłyśmy go odwiedzić! 211 Zaniepokojona, zaczęłam biec po dwa stopnie pod górę. Dotarłam wreszcie zdyszana na miejsce — i wtedy usłyszałam płacz. Beznadziejny i rozpaczliwy płacz. — Tramp! Tramp siedział. Zaskomlał na mój widok i zamachał kitą. Nic mu nie było, siedział przytulony do jej ramienia, liżąc ją niezdarnie po uchu. Beata też siedziała. Siedziała na jednym z naszych pieńków z głową wtuloną w czarne kudły i płakała. Płakała okropnie, zanosiła się płaczem, raz po raz pociągając chlupoczą-cym nosem. — Beata... Nie odpowiedziała, tylko podniosła na mnie oczy — czerwone jak u pijaka albo albinosa, chociaż nigdy w życiu nie widziałam albinosa, i nie wiem dokładnie, jakie on ma oczy. Słyszałam, że czerwone. Nie pytałam, co się stało. Przykucnęłam obok niej, chusteczki nie miałam, zwykle noszę przy sobie w kieszeni paczuszkę, ale teraz akurat nie wzięłam. — Za... za... za... To miał być żart... — wyjąkała w końcu. — Co? Jaki żart? — nic nie rozumiałam. — To był żart... — nowe potoki łez. — Kurczę, jaki żart, co się stało, co za żart? Widziałaś się z Andrzejem?! — wrzasnęłam w końcu. 212 — Tak... Ale byłam głupia. Iwona miała rację. To wszystko było niemożliwe... Nie było sensu dalej pytać. Wyciągnęłam rękę i niepewnie pogładziłam Beatę po włosach. Musiało się coś stać — coś okropnego, bo Beata nie płacze z byle powodu. Strasznie chciałam ją jakoś pocieszyć, ale było mi głupio. Na filmach pokazują takie rzeczy i tam wydaje się to zupełnie proste. Bułka z masłem, jak mówi Rafał Nowak. Ktoś płacze, ktoś inny podchodzi, gładzi go po włosach, przytula, mówi, że wszystko będzie dobrze... Ale kiedy człowiek próbuje tak samo, od razu czuje przed sobą pancerną szybę. Może kiedyś, w czasach, kiedy potrafiłam wystartować z moim starym pytaniem „Dziewczynko, jak ty się nazywasz?", potrafiłabym również odpowiednio kogoś pocieszać. Dzisiaj zatraciłam tę cenną umiejętność. Mimo wszystko, mój niezdarny ruch odniósł skutek. Beata uspokoiła się trochę. Sama wyjęła paczkę chusteczek higienicznych (w granatowo-żółtej folii, świetnie pasowały do ubrania), otarła oczy i wyczyściła nos. — To nie miało sensu. Mogłam się od razu domyślić. — Ale czego? — zaczęłam już podziwiać własną cierpliwość. — Nie przyszedł do kawiarenki internetowej, tak? 213 — Gdyby! Nie byłoby wtedy tak źle... Nie, dlaczego, przyszedł, przyszedł, naturalnie... Nie bardzo rozumiałam tę jej ironię. — No więc co się stało? Dlaczego mówisz, że to wszystko było niemożliwe? Rozmawialiście ze sobą? — Poznałam go od razu — mówiła już całkiem spokojnie. — Podeszłam, zapytałam, czy to Andrzej Wernik. Tak, to on. Wtedy jeszcze niczego nie podejrzewałam... — Czego nie podejrzewałaś? Nie rozumiem... — Poczekaj. Nie podejrzewałam nic, zapytałam, czy to on, odpowiedział, że tak. Był bardzo miły, ale taki... no, uprzejmy, to wszystko. Nie rozmawiał chętnie, ale pomyślałam, że jest nieśmiały. Dziwnie się zachowywał, nic nie rozumiałam. Przecież sam zaproponował to spotkanie, a teraz wyglądało to tak, jakby nie wiedział, o co chodzi. W końcu przyszła jego dziewczyna... — Dziewczyna!... Okłamał cię! — Nie. Nie okłamał. Poczekaj. Przyszła jego dziewczyna, więc wkurzyłam się trochę i pytałam, dlaczego nic mi nie napisał, że będziemy we trójkę. 214 Gdybym wiedziała, mogłabym przyjść z kimś jes?Cze. Z koleżankami, na przykład. A on na to, że nie rozumie, o co mi chodzi. — Ale przecież pisał, że jest samotny, pamiętam! Więc kłamał! — Nie, mówiłam ci, że nie kłamał. Nie on. BQ to nie on pisał te listy. — Co? — zdębiałam. — Nie on! To kto, u licha>! — Dziewczyny z naszej klasy Anka, Kaśka, Mał-gośka... Były tam! Wszystkie trzy siedziały w sąsiedniej sali. Potem weszły i strasznie się śmiały! Miały przy sobie wszystkie moje listy... Milczałam. Nie byłam w stanie nic powiedzieć. — Wszys... wszystko przemyślały, wszystko — znowu zaczęła chlipać. — Listy przychodziły poc[ adres jakiejś ciotki Kaśki. Nie pamiętam, co jej nabu-jały... Odbierały każdy mój list do Andrzeja, śmiały się i odpisywały. A ten Andrzej jest jakimś kuzynem Anki. Miały jego zdjęcia, wysyłały je razem z listami. Żaden nie był od niego, ani jeden! On nawet nie czyta tej „Kolorowej nastolatki". — Anka czyta — mruknęłam. — Czytają wszystkie trzy. Zobaczyły mój list do redakcji i postanowiły zrobić kawał. Nie wiem, która to wymyśliła. 215 — Znając życie, to Anka — zaśmiałam się gorzko. — Zdaniem mojej mamy to niezwykle inteligentna dziewczyna. — O, ona jest inteligentna! Wiesz, jak wszystko dokładnie obmyśliły? Wszystko się zgadzało, imię i nazwisko... Może miały nadzieję, że na niego wpadnę i będzie zabawa... Ale jakoś na siebie nie wpadaliśmy, więc same zaaranżowały spotkanie. Nie było to nawet takie trudne, on jest w tej kawiarence w każdy wtorek. — A co on powiedział na to wszystko? — Ja... ja nie wiem. Rozbeczałam się i uciekłam stamtąd. Nie chciałam tak wracać do domu, zaraz by zaczęli pytać, co z tą niby-randką... Co za wstyd... — To one powinny się wstydzić! — bezwiednie zacytowałam ulubiony tekst mojej mamy. — To miało być śmieszne?! 216 Beata spojrzała na mnie z rezygnacją. Nie ze złością. Beata rzadko kiedy gniewa się na ludzi. Nie dlatego, że jest opanowana, bo nie jest. Ona nie złości się, ponieważ zwyczajnie tej złości nie czuje. Dopiero teraz to sobie uświadomiłam i poczułam wściekłość. Była życzliwą, przyjacielską duszą, której najłatwiej zrobić głupi kawał. — A widzisz? Mówiłam. Mówiłam, że takiego grubasa nikt nigdy nie pokocha. 217 XIV. Narada Iwona milczała bardzo długo, zanim wreszcie coś powiedziała. Była opanowana i rozsądna jak zwykle, ale widać było, że jest wstrząśnięta. — Anka to zołza. Chciała, żeby zapomnieli o sprawie z jedynką i skupili się na czymś innym. A Kaśka i Małgośka czują się razem pewnie i lubią dokuczać ludziom... Słuchajcie, wyjmę już tego robota do tarcia, a wy jeszcze doobierajcie. — My też czujemy się razem pewnie, a nie dokuczamy innym... No już dosyć, przecież i tak tego nie zjemy — powiedziałam, wrzucając do wielkiego metalowego gara jeszcze jednego ziemniaka. — Ja zjem każdą ilość. — A ja się już nie odchudzam, bo to i tak nie ma sensu. Jem wszystko, jak leci. Narada wojenna odbywała się w mieszkaniu Iwony, do której przyleciałyśmy prawie natychmiast. Wspaniałej szarlotki jej mamy nie było, samej mamy też nie. Poszli z tatą i małą Asią do dentysty, a to, jak wytłumaczyła z przekąsem nasza przyjaciółka, bolesna i trudna akcja. 218 — Takim maluchom wszystko uchodzi na sucho. Ja też mam często ochotę drzeć się na fotelu jak opętana, ale mnie nie wypada. Ciekawe dlaczego? Przecież boli mnie tak samo. Wiadomo, że najlepszym miejscem na rozmowy jest kuchnia. Wszystkie trzy byłyśmy już porządnie głodne, a narada zapowiadała się długa i burzliwa — postanowiłyśmy więc wspólnie zrobić placki ziemniaczane. Cały dom był do naszej wyłącznej dyspozycji, grzechem byłoby tego nie wykorzystać. A kuchnia Iwony jest wspaniała. Bardzo mała, chyba nawet mniejsza od mojego pokoju, ale milutka i przytulna. Nie ma zwykłego okna, tylko przesuwane szybki, które wychodzą na duży pokój — zupełnie jak w barze. A wszystkie szafki mają drzwi z jasnych deseczek. W rogu stoi mały drewniany stolik, nakryty zawsze śmiesznymi, kolorowymi ceratkami w kraciaste wzorki. Wokół niego dwa krzesła i dwie ławeczki. Fajnie to wygląda, naprawdę! Wszystkie trzy zmieściłyśmy się na tych ławeczkach, pod nogami ustawiłyśmy wiaderko z ziemniakami, a na stole rozłożyłyśmy papier na łupiny. Rozmowa pochłonęła nas całkowicie — nawet się nie zorientowałyśmy, kiedy urosła przed nami gigantyczna góra obierek. — Nie pójdę w poniedziałek do szkoły — oświadczyła po raz nie wiadomo który Beata. — Na pewno 219 wszystkim już rozgadały, wszyscy się będą nabijać. — No i co, i co? Przez trzy głupie dziewczyny w ogóle zrezygnujesz z edu- kacji? sapiąc głośno, Iwona przytargała wreszcie pudło z robotem kuchennym. — Nie wygłupiaj się. Odwlekanie nic nie da. Im później, tym gorzej. Trzeba od razu brać byka za rogi. — Chciałabym, żeby te idiotki zostały jakoś ukarane — zgrzytnęłam zębami. Byłam w bojowym nastroju. — Zostaną — Iwona włączyła stary robot kuchenny i przez dłuższy czas słyszałyśmy jedynie jego wibrujący jazgot. Miałam wrażenie, że zagłuszał dokładnie wszystko w całym budynku. Aż dziw, że nikt nie zjawił się z pretensjami. Zwłaszcza wspaniała pani Janina ze swoją bezczelną wnuczką. — Zostaną ukarane. Możesz mi wierzyć — powtórzyła Iwona. — Ale kiedy? Kiedy?! 220 — To już nie nasza sprawa — oświadczyła filozoficznie nasza gospodyni. — No dobrze, ale co ja mam zrobić? Wejdę do klasy, wszyscy zaczną się śmiać... — Nie zaczną. A już na pewno nie wszyscy. — No to powiedzcie, co ja mam robić — załamana Beata z wyrazem beznadziei w oczach machinalnymi ruchami mieszała ziemniaczaną masę. — On... On wydawał się taki fajny. Naprawdę! I wszystko, co pisał, było takie mądre, przemyślane... — To nie on! Musisz to wreszcie przyjąć do wiadomości. To nie on był fajny... Jeszcze trochę mąki, moja mama robi gęstsze. On nawet nie wiedział o istnieniu tych listów... Chyba że wiedział — dodała podejrzliwie Iwona. — Nie, nie wiedział. Za bardzo był zaskoczony... Boże, co ja pisałam w tych listach!... Dziewczyny, ja umrę ze wstydu. — No, mówiłaś, mówiłaś, co pisałaś. — Próbowałam sobie przypomnieć, ale, jak na złość, wszystko, co przychodziło mi do głowy, to wiele mówiący nagłówek „Miły Andrzeju". Zdaje się, że w ostatnim liście (tym, w którym odpowiedziała na propozycję spotkania) tak się spoufaliła, że użyła nawet zwrotu: „Kochany Andrzeju". Ale może mi się tylko tak wydaje. 221 — Chyba nic takiego... Zwyczajnie, jak do kogoś, kogo się bardzo lubi. — Bo ja naprawdę go bardzo polubiłam. I jest jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciach, wiecie? Ma takie fajne... — Przestań! — Do Beaty zdawał się jeszcze nie docierać przykry fakt, że obiekt jej westchnień jest w istocie wytworem wyobraźni złośliwych koleżanek. Należało ją do tej myśli delikatnie, acz stanowczo przyzwyczaić. — To wszystko bujda, zapomnij o tym — huknęłam w myśl najlepszych zasad delikatności. Zaraz zrobiło mi się głupio; rąbnęłam tak bez zastanowienia, a Beata poczerwieniała jeszcze bardziej. A przecież naprawdę chciałam nadzwyczaj delikatnie! Czy we mnie nie ma już ani odrobiny subtelności? — Iwona chyba ma rację, musisz jutro iść do szkoły — dodałam szybko. — Ja zawsze mam rację — Iwona naturalnie nie omieszkała dodać swojego ulubionego powiedzonka. — Trzeba od razu brać byka za rogi. Podejdziesz do Gośki albo do Anki i powiesz jej, co myślisz o tym ich „żarciku". Był głupi, bo... — Bo zakpiły sobie z uczuć wyższych — Beata na chwilę porzuciła biadolenie i weszła w swój uczony ton. 222 — Co to są uczucia wyższe? — zapytałam zaciekawiona. — No... no wiesz. Takie uczucia... — Takie wyższe — zaśmiała się Iwona. — No więc jak? Mam do nich od razu podejść? A niech to! Zapomniałyśmy o cebuli! — Nie szkodzi, bez cebuli też może być. Jeszcze tylko sól... Nie tak dużo! Podejdziesz do niej po prostu i powiesz, co o tym wszystkim myślisz. — Ale okropnie mi głupio. Wtedy przecież uciekłam. .. — Nie uciekłaś — zaprotestowałam. — Oddaliłaś się, żeby nie mieć do czynienia z idiotkami. — No właśnie — kończyła Iwona. — Nie możesz przestać w ogóle się z nimi spotykać, bo chodzimy razem do klasy. Ale możesz przestać się kolegować. Podejdziemy razem, a ty powiesz im, co o nich myślisz. — No... załóżmy, że tak zrobię — na Beatę najwyraźniej dobrze podziałała informacja, że obie z Iwoną zamierzamy przyjaciółce towarzyszyć. — Ale do której właściwie mam podejść? Poczułam przyjemne podniecenie. Jak ciekawie zapowiadał się jutrzejszy dzień! — Na pewno nie do tych papużek nierozłą-czek. Zakrzyczą cię. Najlepiej do Nowickiej — 223 zaproponowałam w natchnieniu. — Powiesz, co o tym myślisz. Trzeba tylko wymyślić jakieś dobre zdanie... Coś takiego, żeby im w pięty poszło! Na przykład: „Zakpiłaś sobie z moich uczuć, jesteś podła", czy coś w tym rodzaju. — Raczej coś w tym rodzaju... — skrzywiła się Iwona. — Co to znaczy: jesteś podła? Trzeba to dokładniej nazwać. Może lepiej: „jesteś okrutna"... Wymyślanie celnego sformułowania zajęło nam dobrą godzinę. Malutka kuchenka Iwony tonęła w dymie palącego się oleju słonecznikowego i skwierczących smakowicie placków. Wielka micha z grubego zielonego szkła powoli napełniała się. W końcu wszystkie trzy zaakceptowałyśmy następującą wypowiedź: „Zachowałaś się, jakbyś nie wiedziała, co to jest uczucie. Wykorzystałaś swoją rodzinę, żeby śmiać się z mojej ufności. Nie jesteś warta, żeby z tobą rozmawiać". — Ale czy to nie jest za bardzo patetyczne?... — Beata wciąż nie była przekonana. — I tak głośno mam powiedzieć, przy całej klasie? — Normalnie, zwyczajnym tonem — Iwona była już wyraźnie zniecierpliwiona. — Nie musisz się wydzierać, ale i nie za cicho, żeby w końcu ktoś tam usłyszał... Nie podjadajcie, miałyśmy zacząć jeść wszystkie razem!... Dobrze, koniec już tych debat. 224 — ...Ale ja tego nie zapamiętam! — Nie wygłupiaj się, najlepsza uczennica w klasie nie zapamięta dwóch zdań! Musisz to zrobić, bo inaczej nie odczepią się od ciebie. A jak zobaczą, że nie dajesz się stłamsić, to się przestraszą i dadzą ci spokój. — Uff... to będzie ciężka przeprawa. Ale potem nie odezwę się do nich naprawdę, choćby były nie wiadomo jakie miłe... No, ale micha!... Głodna jestem jak wilk, siadajmy... — One nigdy nie są miłe — roześmiała się Iwona. — Przyrzekam, że też się do nich więcej nie odezwę. Ani razu. Mogę to zagwarantować. Sto procent — oświadczyła poważnie. — Ja też — dodałam szybko. — I to od zaraz. Na pewno. — No to postanowione. Jakby na przypieczętowanie tej decyzji zadzwonił ostro dzwonek telefonu. — Kto to może być? — drgnęłyśmy wszystkie trzy. Iwona wyszła do przedpokoju. — Jest, proszę pani. Nim wzięłam podaną słuchawkę, wiedziałam już, kto się odezwie. 225 — Paulinka?... Dobrze, że jesteś... — Mówiłam, że będę u Iwony. — Tak, wiem... dlatego dzwonię. Jest już obiad. — Zrobiłyśmy sobie placki ziemniaczane. W słuchawce dmuchnęło, jakby mama westchnęła bardzo głęboko. Zawsze tak wzdycha, kiedy nie wie, co powiedzieć. — Wiesz... Bez sensu wtedy krzyczałam. Rozwaliłaś tę torbę niechcący. Nic się przecież nie stało. To tylko trochę grochu. — Jeszcze tego by brakowało, żeby chcący — nie mogłam się powstrzymać od złośliwego zacytowania ulubionego tekstu taty. — ...Wróć na obiad — była naprawdę wyraźnie speszona. I chciała mnie przeprosić. To było bardzo fajne. Tak wyszło, że jestem jedynaczką, i nic już na to nie poradzę. Ale czy jest sens obrażać się na wieki i nie przychodzić na obiad? Nawet jeśli zjadłam wcześniej pięć placków ziemniaczanych i miałam ochotę na co najmniej pięć następnych?... Weszłam do kuchni w momencie, gdy Iwona, szeleszcząc pergaminem, kończyła zawijać w papier niewielką miseczkę. — Wiem, musisz już iść, ale odgrzejesz sobie kilka na patelni. My tak robimy, jak zostaje trochę z kolacji. 226 Nie jest wcale tak prosto nie odzywać się do kogoś. Wydawałoby się, że nie może być łatwiejszego postanowienia. Zwyczajnie: ktoś do ciebie mówi, a ty mu nie odpowiadasz. Odwracasz głowę w inną stronę, albo nie tylko głowę, ale całkiem się odwracasz. I koniec. Odchodzisz lub zostajesz na miejscu, nie zwracając jedynie na tego kogoś uwagi. Nic z tego, życie jest dużo bardziej skomplikowane. Jeszcze tego samego dnia Anka przyszła do mnie, zwracając mi dawno już pożyczoną Anię z Zielonego Wzgórza. Odebrałam bez słowa, stojąc w drzwiach, a ona na to, czy może wejść! W ostatniej chwili wybawiła mnie mama, krzycząc z kuchni, że jest już kolacja. Wtedy Anka uśmiechnęła się i powiedziała, że w takim razie przyjdzie po mnie jutro rano, jak zwykle. Nim zastanowiłam się, czy mam jej powiedzieć, żeby nie przychodziła, czy raczej w ogóle nie powinnam wdawać się w rozmowy i jutro zwyczajnie wyjść z domu wcześniej — już sobie poszła. A to był dopiero początek! Nazajutrz wyszłam raniutko. Całe dwadzieścia minut wcześniej, w nadziei, że uniknę kłopotliwego towarzystwa. Byłam w połowie drogi do przystanku, kiedy zaczęło mnie gonić znajome „Palka!". Anka — śpioch, 227 który samego susła mógłby zawstydzić — akurat tego dnia musiała wyjść wcześniej! Przyspieszyłam kroku, ona też. Zaczęłam biec, obejrzałam się za siebie — no coś podobnego, goniła mnie! Anka, mająca szóstkę z biegania na setkę, biegła za mną, najwyraźniej próbując mnie dogonić! Miałam szczęście, że akurat przyjechał tramwaj, bo przecież by mnie dopędziła. Jestem wysoka i mam długie nogi, więc to ja powinnam być dobra w ściganiu, ale Anka, jak z wielu innych przedmiotów, także i z wuefu jest lepsza. Wskoczyłam do tramwaju niemal w ostatniej chwili. Tym razem miałam przy sobie bilet miesięczny, ale jak to zwykle bywa, akurat teraz kanar się nie pojawił. Nie pojawił się również mój tajemniczy wybawiciel. Choć rozglądałam się wokoło, przeszywając wzrokiem każdego po kolei pasażera, nic to nie dało — żaden nie zwracał na mnie uwagi ani też nikt specjalnie nie zwrócił mojej. Trochę rozczarowana wyskoczyłam z wagonu i pospieszyłam do szkoły. — O, Paulina, jesteś dzisiaj tak wcześnie. Jak to miło... O. Oooo. Ojejejej. Wyszłam wcześniej, żeby uniknąć spotkania z zamieszkującą obok mnie — przepraszam za wyrażenie — zołzą. Do tego pojechałam 228 tramwajem. Zwykle chodzę pieszo, droga zabiera ze dwadzieścia minut, czasami nawet pół godziny, jak się dobrze zagadam albo zapatrzę na wystawy. Tramwajem jadę rzadko, ostatnio prawie wyłącznie w celu ponownego spotkania nieznanego dobroczyńcy. A więc do szkoły przyszłam grubo, grubo przed czasem. Mogłam poczekać w McDonaldzie — jedynym pobliskim przybytku, gdzie nie można palić papierosów. A ja nie cierpię palaczy... Kiedyś, ze trzy lata temu, sama miałam przygodę z papierosem. Postanowiłam wtedy nauczyć się palić. Zabrałam się do rzeczy sumiennie, starając się najpierw o dobrego nauczyciela. Wybrałam Rafała Nowaka, którego tata palił, a i sam Rafał próbował już nieraz. Usiedliśmy sobie któregoś popołudnia w zacisznym kąciku za kioskiem RUCH-u, siedzieliśmy tak chyba z pół godziny... i nic nie wyszło, zupełnie nic! Tak się bałam, że się oparzę albo uduszę, albo i jedno, i drugie, że mimo gorących namów odważnego Rafała — stchórzyłam. Nie odważyłam się wziąć tego zionącego ogniem patyczka do ust. Nie wzięłam. Nie nauczyłam się palić. Potem, nie wiadomo kiedy, dym zaczął mi przeszkadzać, tak że teraz trudno mi wysiedzieć w miejscu, gdzie przebywają palacze. Ale w McDonaldzie palić nie wolno, a poza tym jest czysto, 229 trawka przystrzyżona, nie zaczepi cię żaden pijak, no i ani razu mnie jeszcze nie zatruto — czego nie można powiedzieć o innych przybytkach sztuki kulinarnej. McDonalda więc lubię. Lubię go i bardzo często tu siedzę, kiedy akurat za wcześnie przyjdę... Dzisiaj właśnie przyszłam grubo za wcześnie — dlaczego od razu poniosło mnie do szkoły, pojęcia nie mam. Co za pech! Ale dlaczego Abramska, dlaczego pani Maria Abramska, nasza matematyczka i wychowawczyni, dlaczego i ona musiała przyjść wcześniej?! — Ja... Ja przepraszam, przyjdę później... — Ależ nie, usiądź, proszę. Inni się pewnie niedłu- go zjawią, tymczasem sobie porozmawiamy... Ojoj. Ojojoj. Ja nieszczęsna, ale wpadłam. Dzisiaj pierwsza matematyka, jak mogłam o tym zapomnieć! 230 Sam na sam z Abramska. Okropność! Kiedy wreszcie przyjdzie ta Anka? Nieprędko, niestety, ma wprawdzie szóstkę z biegania, ale nie zdążyła do tramwaju. — Paula, ty się przyjaźnisz z Beatą Winniczek, prawda? — Tak — odpowiedziałam ostrożnie. — No właśnie — zamyśliła się. — I mieszkasz w jednym domu z Anią Nowicką, prawda? — Tak. — Sama nie cierpię takich „niedorozwiniętych" odpowiedzi, ale co mam mówić, skoro nie wiem, do czego ta kobieta zmierza? Beata i Anka, dwie osoby, o których wczoraj w nocy dużo myślałam. Czyżby Abramska też o nich myślała? Czyżby wiedziała?... — Zauważyłam, że Beata jest bardzo lubiana w klasie. Nie wiem, czy ty też tak sądzisz... ? Wzruszyłam ramionami. — Jasne, że ją lubią. Prawie wszyscy. — Trudno, żeby cały komplet nie miał do ciebie żadnych zastrzeżeń, to zupełnie niemożliwe, nawet dla takiej świętej osoby, jak Beata. Ale większość jednak ją lubi. — No właśnie. Jest miła, koleżeńska, uczynna. Daje wam ściągać zadania domowe. Ciągle widzę, że coś komuś tłumaczy, pomaga. A jednak... Zawiesiła głos; czekałam w napięciu. Skąd ona wie, jeżeli wie?! 231 — A jednak — podjęła po długim namyśle, tak jakby trzymanie mnie w niepewności sprawiało jej satysfakcję — skądś to się wzięło. Poznajesz? Jasnozielona koperta. Jakbym mogła nie poznać — sama przecież pomagałam wybierać papeterię. — Może cię to zdziwi, ale ja też czasami przeglądam młodzieżowe czasopisma. Żeby być z wami na bieżąco — uśmiechnęła się. — Zauważyłam list Beaty. I zdaje się, że nie tylko ja go zauważyłam. Wczoraj odebrałam Ani i Gosi tę kopertę. I co ty na to powiesz? Wzruszyłam ramionami. Abramska dowiedziała się o „żarciku" dziewczyn. Coś takiego! — To świństwo — mruknęłam. — Chciałabym, żeby je też ktoś tak przerobił. Uśmiechnęła się. Chyba po raz pierwszy uśmiechnęła się do mnie zwyczajnie, normalnie, a nie złośliwie czy ironicznie. Nie do wiary, jak zmienia się człowiek, kiedy się uśmiecha! A Abramskiej z tym uśmiechem całkiem do twarzy. — Nie miałaś z tym nic wspólnego — nie zapytała, powiedziała. — Nie, nie miałam — zaczerwieniłam się znowu. Mówiłam już, że zawsze się czerwienię, bez względu na to, czy jestem winna, czy nie. 232 — To chciałam właśnie usłyszeć. — Spojrzała na zegarek. — Oho, jak już późno, a ja muszę pogadać jeszcze z paroma osobami... Już na mnie czekają — wstała energicznie. — Sprawa jest ważna, Paulina Muszę to zaraz załatwić... A ty możesz już iść. To znaczy wróć na matematykę. Dzisiaj nie będzie pytania. Przerabiamy nowy rozdział — uśmiechnęła się, tym razem porozumiewawczo. A ja wyszłam. Z takim mętlikiem w głowie, że gdy zobaczyłam wchodzącą do szkoły zdyszaną Ankę, omal nie pomachałam jej ręką i nie zawołałam „Cześć!". 233 XV. Rozrywka Lubię wieczory. Najbardziej piątkowe. Leżę sobie wtedy na wersalce, a przede mną duży talerz z porządną porcją własnoręcznie zrobionych frytek z jajecznicą. (Smażę je na patelni teflonowej, w niewielkiej ilości oleju. Pycha!). Do tego obowiązkowo książka — najlepiej coś Wiesława Wernica, ewentualnie kryminał Aga- thy Christie. Albo inaczej. Wanna pełna pienistej kąpieli, obok, na niskim drewnianym stołeczku książka i kubek z herbatą. Mój ulubiony kubek, niebieski w kremowe muszelki. Przywiozłam go już dawno temu znad morza. Bardzo go lubię i piję zawsze z niego. A więc leżę sobie w wannie, czy też na wersalce, pojadam, popijam, czytam i rozmyślam. A ostatnio mam o czym myśleć. Już od dwóch tygodni codziennie jeżdżę do szkoły tramwajem. To jedyny, jaki mi przyszedł do głowy, sposób, żeby nie iść do szkoły z Anką — co wcale nie było łatwe, zważywszy, że mieszkamy w tym samym bloku i chodzimy do tej samej klasy. Ona na szczęście jest 234 rzeczywiście inteligentna. Szybko zrozumiała i już nie przychodzi po mnie rano. A więc jeżdżę tramwajem i rozglądam się uważnie. Poczyniłam nawet postępy w moich obserwacjach. Niektórych pasażerów już rozpoznaję — paru jeździ tą trasą codziennie, tak jak ja. Spotykam ich teraz stale i nawet trochę mi głupio, bo właściwie nie wiem, jak ich traktować — mówić im „Dzień dobry" czy nie mówić?... Niestety, żaden z nich nie wydaje się mieć wiele wspólnego z moim zeszłorocznym wybawicielem. Cóż, może kiedyś jednak na niego trafię. Może kiedyś sam do mnie podejdzie, bo ja przecież nie wiem, jak on wygląda. Albo ona. Nie jestem wprawdzie tak szalona, żeby — jak sugerowała kiedyś Iwona — podejrzewać którąś z nauczycielek, ale na przykład Abramska... Jeżeli chodzi o panią Abramska, to... nie mogę uwierzyć. Minęło już tyle czasu, a ja wciąż nie mogę uwierzyć, że nasza wychowawczyni okazała się osobą... co tu dużo gadać, po prostu osobą niegłupią. Po pierwsze mam wrażenie, że zaczyna się ode mnie wreszcie powoli odczepiać, co oczywiście jest dowodem na powrót rozsądku, ale to jeszcze nie wszystko. Po tym, jak pokazała mi odebrany dziewczynom list Beaty, spodziewałam się wszystkiego najgorszego. 235 Jest tyle różnych sposobów, na które nauczyciel może pogrążyć kogoś na wieki... Mogła na przykład opowiedzieć głośno i przy całej klasie, jaką to okropną rzecz zrobiły dziewczyny, użalając się przy okazji nad naszą ufną i romantyczną koleżanką. I już Beata nie miałaby życia. Byłam pewna, że coś takiego się stanie, naprawdę! Tymczasem... Abrarnska w ogóle nie poruszyła głośno tej sprawy na forum klasy, tak jakby o niczym nie miała pojęcia. Ale, tak jak mi wcześniej powiedziała, rozmawiała na osobności przynajmniej z paroma osobami. I to tak skutecznie, że kiedy Anka, Kaśka i Gośka ze śmiechem pokazały klasie wiadome listy, prawie nikt się nie 236 roześmiał! Widziałam sama, jak dziewczyny wzruszały ramionami i odwracały głowy! Jak ta Abrarnska zdołała tak szybko zebrać ludzi, pogadać z nimi, przekonać ich — tego nie wiem. Z częścią z nich skontaktowała się jeszcze dzień wcześniej, kiedy to znalazła ten list. Parę kolejnych osób natomiast złapała w szatni, na schodach — gdzie się dało w tym dniu — zaraz, jak tylko wybiegła z klasy. Jednym słowem — uratowała Beatę. Uratowała, a przecież była osobą, po której najmniej się tego spodziewałam. A tak w ogóle, to powiedzenie „Jakoś to będzie" ma swój głęboki sens. Po co myśmy tak długo planowały! Wszystko, co tak ładnie zaprojektowałyśmy, potoczyło się zupełnie inaczej. Nasze fantastyczne, ułożone wspólnym wysiłkiem zdanie, wcale nie zostało wypowiedziane! Kiedy bowiem razem z roztrzęsioną Beatą pode-szłyśmy do naszych trzech chichoczących kawalarek, ze swojego miejsca niespodziewanie wstał Krzyś Ha- czewski. Podszedł i odezwał się — ale nie do Anki czy Gośki, tylko do Beaty: — Nie rozmawiaj z nimi. Nie warto. Tak właśnie powiedział. I dodał jeszcze: — Wiesz, pewnie nie obejdzie się bez docinków, ale nie przejmuj się i bądź twarda, to przestaną. 237 — Czuję się tak twarda, jak galareta — odpowiedziała na to Beata. A on roześmiał się i pogłaskał ją lekko po ramieniu. Naprawdę! No i czy ta Beata nie ma jednak szczęścia? Od razu połowa dziewczyn zaczęła jej zazdrościć! A więc wszystkie trzy staramy się teraz nie odzywać do Anki, Kaśki i Małgośki — ale nie tylko my. Także Marzena. I Rafał. No i Krzysiek, chociaż on w ogóle bardzo mało mówi, więc trudno powiedzieć, czy teraz mówi mniej. No i jeszcze parę osób w klasie. A Beata — jakby to określić — stała się markotna i dziwnie zamyślona. Chyba znowu się zakochała! I chyba w Krzysiu Haczewskim. Tylko że teraz ciągle powtarza jedno zdanie: — Nie mam szans, nie warto nawet o tym myśleć. Zawsze wiedziałam, że taki grubas nikomu się nie spodoba. I tyle. Musimy jej z Iwoną częściej zapewniać jakieś rozrywki, żeby odzyskała dawną pewność siebie! — Hej, wyjdziesz wreszcie z tej wody czy chcesz dzisiaj spać w łazience?! To mama. Tata mnie rozumie, bo tak samo, jak ja, lubi siedzieć w wannie, czytać i rozmyślać. Wprawdzie zawsze mówi, że od czytania w kąpieli psuje się 238 wzrok — i w ogóle, że łazienka nie jest miejscem na takie rzeczy — ale co innego teoria, a co innego praktyka. Ostatnio na przykład usłyszałam, jak krzyknął do mamy, czy nie mogłaby mu przynieść do wanny filiżanki kawy, bo nie chce tylko z tego powodu wychodzić z wody. — No, wyjdź, Paulinka, jesteś już na pewno czysta jak noworodek! No tak. Trzeba się wreszcie ruszyć. Jutro sobota. Cudowny dzień. Chociaż słyszałam, jak ktoś kiedyś mówił, że cały urok soboty polega na piątku wieczór. A może to chodziło o niedzielę?... — Zobaczcie. Wielki jak stadion olimpijski. Na olbrzymiej powierzchni zgromadzono wszelkie dobro, jakie tylko człowiek jest w stanie sobie wyobrazić. Nowy supermarket, największy w naszym mieście. Wczoraj, w sobotę było uroczyste otwarcie, przygotowali jakieś konkursy, prezenty i poczęstunki. Przyszły prawie wszystkie dziewczyny z rodzicami, ale moi jak zwykle stanęli okoniem. Tata oświadczył, że nie będzie cisnął się w tłumie po frytki z keczupem; „Takie specjały mamy w domu na co dzień" — powiedział. 239 A mama dodała z miną filozofa, że „wielki sklep jest tylko wielkim sklepem" i że w zamian możemy pójść do kina. Albo do lasu na grzyby. Tak więc z Iwoną i z Beatą przyszłyśmy tu dzisiaj same. Trzeba było przecież wyciągnąć tę naszą Beatę gdzieś, gdzie by mogła trochę zapomnieć o swojej miłosnej porażce. — Hej, Romantyczka, jak tam nowe znajomości?! No proszę. I jak tu można zapomnieć o porażkach, skoro zawsze znajdzie się bliźni, który o nich przypomni?. .. Beata spojrzała nieuważnie za siebie, uśmiechnęła się do szczerzącego krzywe siekacze niewysokiego blondyna (z naszej szkoły, chyba z klasy niżej) i — wciąż z uśmiechem na ustach — odparła: — A co, cierpisz na brak propozycji? Za wysokie progi na twoje nogi. Plotka zdążyła już szerokim łukiem obiec całą szkołę i teraz podążała w ślad za nami, nawet do wielkiego sklepu. Takie głupawe okrzyki zdarzały się na szczęście coraz rzadziej. Bo jak długo można śmiać się z kogoś, kto z takim stoickim spokojem reaguje na kpiny? Reakcja klasy, a zwłaszcza Krzysia, wyraźnie pomogła naszej przyjaciółce zachować twarz i wyjść z godnością z większości przykrych starć. Tylko ja i Iwona wiedziałyśmy, ile ją to kosztowało wysiłku. 240 — Zobaczcie, jacy ładni. Gdybym miała dużo pieniędzy, moja mózgownica zapewne padłaby z przepracowania, bo pierwszym moim zakupem byłaby sterta kolorowych czasopism. Stałyśmy przed półkami dosłownie zawalonymi wszystkimi barwami tęczy. Stan kieszeni pozwalał co prawda na razie nie martwić się o losy mojego umysłu, ale za to popatrzeć — a nawet poczytać coś niecoś — mogłyśmy za darmo. — Jak to się dzieje, że ci na zdjęciach są wszyscy tacy ładni i szczupli... ? — powtarzała Beata, patrząc na lakierowane okładki z wyrazem beznadziei w oczach. —Ja nigdy taka nie będę. Iwona wzruszyła ze złością ramionami. Okropna realistka. — To śmieszne, co mówisz. Tak naprawdę, te wszystkie chuderlaki wcale nie są takie piękne. Wyglądają ładnie na zdjęciach, i to chyba tylko po to, żebyśmy się nabawiły kompleksów. — Piękna Ewa też? — przypomniałam. — To wyjątek... Zresztą my też takie będziemy, jak dożyjemy jej wieku. To pocieszenie wcale nas nie pocieszyło. Z niesmakiem odeszłyśmy od świątyni prasy, żeby popodzi-wiać inne kolorowe cuda. Tylko podziwiać, niestety, 241 bo nasze finansowe możliwości były bardzo skromne. Rozrywka, którą zafundowałyśmy Beacie, coraz bardziej przestawała nam się podobać. Musiałam przyznać niechętnie, że w tym wypadku moi rodzice mieli rację — wyprawa do kina czy do lasu byłaby może nie tak ciekawa, ale na pewno o wiele mniej przygnębiająca. Obeszłyśmy dział spożywczy, papierniczy, gospodarstwo domowe... Wszystko takie ładne i błyszczące — nigdy nie myślałam, że będę się kiedyś zachwycać zwykłymi garnkami, ale tutaj po prostu można dostać fioła od nadmiaru kolorów. — Chodźmy do działu foto. — Chodźmy do księgarni. — Księgarnię masz koło domu, chodźmy jeszcze obejrzeć magnetowidy. .. — Magnetowid masz w domu! I tak co chwila. Można oszaleć. — Każdy chłopak interesuje się elektroniką — powiedziała Iwona, pozornie bez związku. Spryciara! 242 — Dobrze, chodźmy do tego wideo — westchnęłam. Rzeczywiście, może spotkamy tam Dzikiego? — Wiesz, gdzie się uczy, więc wiesz już wszystko — odezwała się Beata, zawsze skora do dodawania otuchy bliźnim. Może nie wszystko, ale bardzo dużo. Wiem, gdzie był na wakacjach, które przedmioty lubi, co czyta, czym się interesuje. Rozmawialiśmy nawet o naszych ulubionych potrawach! Wiem, co mój przypadkowy znajomy--wybawiciel-pocieszyciel jada na śniadanie. Nie wiem tylko jednego: jak się nazywa i gdzie mieszka. — Dosyć mam już tego oglądania. Chodźmy na ciacha—zaproponowała Iwona, patrząc na mnie ze współczuciem. — Dobra! — Obie z Beatą jesteśmy potwornymi żarłokami. Ja już dwa tygodnie temu przestałam się odchudzać, Beata zrezygnowała po wpadce z korespondencyjnym przyjacielem. Ucieszyłyśmy się więc z propozycji Iwony jak głupie. Przy kasach kłębił się już dziki tłum z wypakowanymi po brzegi wózkami. Zrobiło mi się smutno, z naszą 243 jedną, nędzną paczką biszkoptów, torebką ogórków kiszonych i pudełeczkiem ołówków na dnie koszyka wyglądałyśmy jak trzy nędzarki. Niestety, podczas zakupów w supermarketach zawsze czuję się jak uboga krewna. Kiedy idę tam z rodzicami, jest tak samo — nigdy nie udaje nam się wypełnić kosza bodaj do połowy. Nie daj Boże spotkać wtedy jakąś koleżankę. Patrzy wtedy na człowieka z wysokości swojego wypakowanego po brzegi i wielkiego jak mały fiat wózka i dziwi się. „O, Paula, tylko tyle macie?"; „Cześć, Palka, my już po zakupach, a wy na początku, co?". I tłumacz tu człowieku, że mama we wszystkie potrzebne wiktuały zaopatruje się na pobliskim bazarku i w sklepiku osiedlowym. Razem z tatą trzymają jednolity front, skierowany przeciwko supermarketom. Tymczasem większość naszych rodaków zdaje się robić w tych przybytkach zapasy na wypadek wojny. Albo organizować zaopatrzenie dla wojska. A my? Szkoda gadać... Fajnie jest stać przy kasach — nigdy się tutaj nie nudzę, choćby była nie wiem jak długa kolejka. Lubię patrzeć na wyjmowane produkty, bo zawsze coś wtedy wiadomo o ich właścicielach. O, te dwie dziewczyny na przykład robią jakąś imprezę. Dwie cole, tacka pączków, trzy wielkie torby chipsów, siatka brzoskwiń... A ten wąsacz chyba przyleciał na przerwę śniadaniową 244 — dwie kajzerki, pęto kiełbasy, wielki pomidor, puszka piwa... Ojej, ci znów będą robili hot dogi. Pycha! Zafoliowane parówki, bułeczki paluszki, keczup, musztarda, ogórki konserwowe, zielona papryka... Uch, ta trójka chyba wspólnie prowadzi jakiś sklep. To niemożliwe, żeby jakaś rodzina mogła zjeść cały karton jogurtów. Ale olbrzymiaste zakupy. Po co im to wszystko? Paragon kasowy długi jak serpentyna... No, teraz już my. Szybko i sprawnie. Piiiiiiiiiii!... O Jezu. Bramki przy wyjściu zapiszczały przeraźliwie, zamigały przy tym, jak koguty na wozach policyjnych. Przechodzący obok nas klienci, a także ci stojący z koszami przy kasach, spojrzeli z zainteresowaniem. Ochroniarz w czarnym drelichu przyskoczył szybko w naszą stronę. — Przejdźcie po kolei. Beata. Nic. Iwona. Nic. No więc ja! Czy to jakieś fatum?! — Proszę ze mną na zaplecze. Wy możecie zostać. — Nie, dlaczego? — zaprotestowała Iwona. — My też pójdziemy na zaplecze! — dodała energicznie Beata. Boże, co za koszmar! I co za bezczelność! Niczego stąd nie wzięłam, z wyjątkiem kawałka chleba 245 z serkiem ziołowym, którym wszystkich klientów częstowały dwie ubrane w białe bluzeczki panie. A kraść przestałam w piątym roku życia, kiedy to obie z Anką Nowicką znalazłyśmy porzucony na jakimś boisku tornister szkolny. Rzuciłyśmy się na niego z pazurami — z miękkiego, obszytego futerkiem piórnika Anka wyjęła żółtą kredkę, a ja temperówkę w kształcie akordeonu. Ale wtedy byłyśmy jeszcze głupimi, nieopierzo-nymi przedszkolakami. Od tej pory nigdy nie wzięłam nic cudzego. Ale chyba wreszcie zacznę brać, skoro już i tak wszyscy mnie o to posądzają... Wypolerowane do niemożliwości białe posadzki prowadziły prościutko do ciężkich, równie białych drzwi. Do naszego ochroniarza niespodziewanie dołączył jeszcze jeden, identycznie ubrany. Bez słowa wyciągnął do mnie rękę. O co mu chodzi? — Torba! — warknął niecierpliwie. — Przepraszam, pan nie może tego robić... — zaczęła Iwona, ale „pana" widać zupełnie nie obchodziło, co może, a czego nie. — Wywalać wszystko z torby — zwrócił się do mnie w bezosobowej formie. Przeraziłam się nie na żarty, moja wyobraźnia zaczęła pracować na zdwojonych obrotach. Przez głowę przeleciały mi błyskawicznie wszystkie filmy krymi- 246 nalne ostatnich lat... Co będzie, jeżeli coś tam znajdą, jeżeli na przykład ktoś mi coś tam podrzucił?... Nieletnich nie wsadzają do więzienia — usiłowałam się pocieszyć, ale słaba to była pociecha. Tymczasem na małym stoliku zaczął pojawiać się cały mój mizerny dobytek: paczka chusteczek higienicznych, dwa długopisy jednorazowe, legitymacja szkolna, stary zeszyt do geografii, Pułapka na myszy Agaty Christie z biblioteki publicznej... — O! — odezwał się drugi z ochroniarzy, dotąd milczący. Sięgnął po książkę i przyjrzał się uważnie pasiastej komputerowej nalepce. Potem wyszedł z książką bez słowa. — To to — wrócił po chwili i wręczył mi lekturę. — Źle rozmagnesowane. Zdarza się. Na drugi raz zostawiajcie torby przy wejściu. Jest specjalne okienko. 247 — To już wszystko?... Możemy iść?... — spytała nerwowo Beata. — Zmykajcie. Wyszłyśmy. — Nawet nas nie przeprosili, a przecież to była ich wina! — wybuchła Iwona. — Wiecie co? — uśmiechnęła się Beata. — Całkiem zapomniałam już o tej mojej wpadce z Andrzejem. Skoro oskarżono nas o złodziejstwo, wszystko inne to rybka. 248 XVI. Każdy ma szansę — Szybciej, spóźnimy się! Myślałby kto, że tak przejmuje się punktualnością. Beata, znana spóźnialska, na kurs komputerowy gna niczym młoda antylopa. I to bynajmniej nie z miłości do komputerów. — Szybciej, rodzice zapłacili masę pieniędzy, a my się ciągle spóźniamy. Cha, cha! Tym mnie też nie nabierze. — Grant na pewno już przyszedł. O właśnie. Oto prawdziwy powód troski naszej przyjaciółki o punktualność. Od tygodnia, to znaczy od kiedy zaczęłyśmy chodzić na kurs komputerowy, wszystkim nam trzem (co tu ukrywać — mnie też) bardzo zależy, żeby się nie spóźniać. I żeby dobrze wypaść. Prowadzący zajęcia przystojny młody człowiek skłonił całą żeńską część kursu do wzmożonego zainteresowania informatyką. Ja jednak nie mogę iść szybciej, bo wiem, że przed nami, tuż za zakrętem, maszeruje dziarsko pani Janina Gubałowa. A wiem to, ponieważ parę minut temu 249 ja również tamtędy szłam. Zobaczyła mnie i zaczęła bezczelnie wołać, żebym się zatrzymała. Uciekłam, skręciłam między domy i w ten sposób znalazłam się za jej plecami. — Bardzo dobrze, przyspieszymy i powiemy jej jeszcze raz o Ewce. — Sama jej powiedz — burknęłam. —Ja już próbowałam. — Oczywiście, że powiem, właśnie to miałam na myśli. Chodź! — Sama sobie idź! — wyrwałam rękę, bo naprawdę zaczęła mnie ciągnąć. Zapomniałam już o tej całej sprawie z pierścionkiem i nie czułam najmniejszej potrzeby, żeby do tego znowu wracać. — Iwona na pewno już jest — spróbowała raz jeszcze, ale w końcu z rezygnacją machnęła ręką. Kurs okazał się dla nas nie byle jaką atrakcją i błogosławiłam rodziców, że mnie tam zapisali. Z początku zastanawiałam się co prawda, czy rzeczywiście powinnam zgodzić się na to finansowe poświęcenie z ich strony. Wprawdzie osłodą koszmarnego losu jedynaczki był zawsze fakt, że mogłam sobie pozwolić na nieco więcej niż szczęśliwi posiadacze rodzeństwa... tak jednak było do czasu. Odkąd mama straciła pracę, i ta 250 marna otucha ulotniła się. Uświadomiłam to sobie z całą mocą wczoraj wieczorem, kie-i przy kolacji zagad-lęłam mamę, jak poszło dzisiejsze spotkanie z przyszłym (oby, oby!) szefem. Nie było jej tak długo w domu, musieli ją chyba natychmiast zatrudnić. Tata szczęknął widelcem o talerz z sałatką śledziową (jajko, żółty ser, śledź solony, majonez — pycha!) i uniósł brwi. Ma takie czarne, proste i zrośnięte, i potrafi tak je unieść, że robi się jedna podłużana krecha na środku czoła. Zwykle wygląda wtedy bardzo zabawnie, ale tym razem zabawnie nie wyglądał. Raczej ponuro. — Nie byłam dziś na spotkaniu — odpowiedziała mama. — Byłam w Urzędzie Pracy. — Co? — Byłam w Urzędzie Pracy. Żeby się zarejestrować. Jako bezrobotna. Zarejestrować się. Jako bezrobotna. Bezrobotna. Tak naprawdę do tej pory nie myślałam o mamie jako 251 o osobie bezrobotnej. Mama zmienia sobie pracę — wielkie rzeczy, Rafał Nowak dwa razy zmieniał szkołę, zanim wreszcie wylądował u nas. I nikt się temu specjalnie nie dziwował. Większość patrzy na niego właściwie z pewnym szacunkiem. Ma doświadczenie, zwiedził różne miejsca... Taka Abramska na przykład też zmieniła pracę — na moje nieszczęście. Chociaż trzeba przyznać, że ostatnio trochę mi jakby popuściła. Przestała w nieskończoność wyciągać mnie do odpowiedzi. A kiedy już wyciągnie, to nie magluje tak bezczelnie. Choć czasami znowu wyceluje we mnie te źrenice jak wyloty lufy karabinowej. Jakby chciała znać wszystkie moje myśli. Trzeba jednak przyznać, że w sprawie Beaty postąpiła wspaniale... A więc wiele osób zmienia pracę. Dlaczego moja mama nie miałaby zmienić swojej? A teraz okazuje się, że właściwie wcale nie zmienia pracy. Po prostu jej nie ma i teraz jest bezrobotna. Brrr. Jak to brzmi. Bezrobotna. To wszystko jest w ogóle takie dziwne. Początkowo sądziłam (nie wiem doprawdy, na jakiej podstawie), że mama znajdzie pracę natychmiast, jak tylko zacznie jej szukać. Jeżeli się czymś niepokoiłam, to tylko tym, czy nie znajdzie jej zbyt wcześnie — bo przecież musi trochę odsapnąć po tych przeżyciach. No i czy polubi 252 ją tak bardzo, jak poprzednią. Nawet fajnie było jak codziennie miała czas, żeby robić wymyślne obiadki. Chociażby moje ulubione knedle ze śliwkami. Ale dwa miesiące wolnego czasu to już przesada! I mama też nie jest tym zachwycona. Widać to po niej. Test zniecierpliwiona i ciągle mnie pogania. Chociaż tym razem akurat mnie nie poganiała. Westchnęła smutno i zaczęła nakładać sobie na talerz tę pyszną sałatkę. A tata mruknął tylko, że to przecież normalne: jak ktoś nie ma pracy, to musi się zarejestrować. Inaczej na przykład nie dostanie zasiłku. I jeszcze żebym się nie martwiła. Nie wiem, czy istnieje jakieś zdanie, które mogłoby człowieka bardziej zdołować niż „Nie martw się". Chociaż gdyby istniało to tata pewno by je wypowiedział. Mój tata nie bardzo potrafi pocieszać... A więc mam się nie martwić i spokojnie podążać na kurs komputerowy. Trzeba zresztą przyznać że jest fajny i nie opuściłam jeszcze ani jednych zajęć. Przede wszystkim oprócz nas i dziewczyn w naszym wieku lub trochę starszych są także i zupełnie dorośli. Wszyscy mówimy sobie po imieniu, co na razie przychodzi mi co prawda z pewnymi oporami. No bo jak tu do pani w wieku mojej mamy powiedzieć: „Hej, Grażyna, pokażesz notatki?". Głupio. Albo do 253 starszej kobiety w wieku babci (lub pani Gubałowej — nie daj, Panie Boże, takiej babci...) odezwać się: „Gośka, masz już to zrobione?". W dodatku nie wiadomo, czy rzeczywiście wszyscy tego chcą; tak się przyjęło od początku, ale ta Małgorzata na przykład wcale nie wygląda na zachwyconą tą formą zwracania się do niej. W związku z tym na razie zwracałam się do każdego bezosobowo. Oczywiście z wyjątkiem naszego fantastycznego prowadzącego — Marka Dobroczyń-skiego, zwanego przez nas (tzn. przez nas trzy) krótko „Grant". To przezwisko nie bez racji — jest tak podobny do Hugh Granta, że mógłby spokojnie służyć za jego sobowtóra. Oczywiście od razu zakochała się w nim połowa kursu. I oczywiście nasza romantyczna Beata nie mogła być gorsza. Nawet Krzyś Haczewski poszedł ostatnio w kąt. Wszystkim nam ten wesoły student bardzo się spodobał, i w ogóle, to bardzo miłe, kiedy się tak pochyla nad człowiekiem i mówi: „Spróbuj jeszcze raz, Paulina". Do tego dowcipny. Wesoły. Zawsze powie coś śmiesznego. Trudno go doprawdy nie lubić. Chciałabym, żeby był moim bratem. Albo najlepszym przyjacielem. Czasami wyobrażam to sobie po cichutku. Za to Beata po prostu zwariowała. O niczym innym nie potrafi ostatnio mówić. Bez sensu, u Krzysia może 254 mieć przynajmniej jakąś szansę, ale nie u takiego dorosłego faceta! — Nie mam żadnych szans, ani u jednego, ani u drugiego. Więc wybieram lepszego. Proste i logiczne. No i gadaj tu z taką! Po wpadce z wymyślonym przyjacielem nie sposób jej przekonać do trochę lepszego spojrzenia na własną osobę. Chociaż głupawe docinki i cierpkie uwagi gonią nas już coraz rzadziej. — Cześć, dziewczyny, są już wszyscy? — Cześć, dopiero przyszłyśmy — do niego jakoś łatwiej jest mówić na „ty". — Więc odpalajcie sprzęt, zaraz będę. Aha, Paulina, powiedz Małgosi, żeby wpadła na moment do sekretariatu. — Kto ma iść? Wszyscy idziemy? Ciemna mogiła. Czy ta Małgosia musi być taka ciemna? Jak na złość, ucichły rozmowy, wszyscy na nas spojrzeli — Iwona ponad ramieniem Małgorzaty, z krzepiącym uśmiechem. — Nie... To znaczy ciebie prosił, żebyś poszła do sekretariatu. — Aha, dzięki. Opadłam z ciężkim westchnieniem na jej miejsce. — Nigdy nie wiem, jak mam do niej mówić. — Głowa do góry, poszło ci zupełnie nieźle... na początku. Beata nie zwróciła uwagi na ten dialog, rozmarzona jak zwykle. Swoją drogą, ciekawe, jaką taki chłopak może mieć dziewczynę. Może także podobną do jakiejś aktorki? A może to Ewa? Otrząsnęłam się z oburzeniem, ale było już za późno, usłużna wyobraźnia zaczęła pracować na zdwojonych obrotach. Marek i Ewa, nawet ładnie brzmi. A jakby świetnie razem wyglądali — brunet z blondynką, obydwoje wysocy i szczupli. Ale Ewa Dobroczyńska... cha, cha, cha! Doprawdy, nazwisko pasuje jak ulał. — Mówił, że jest na trzecim roku, więc ma już chyba ze dwadzieścia jeden lat. Albo więcej. Za stary dla ciebie. — Czy nie mówiłam, że Iwona zawsze 256 jest obrzydliwie rozsądna? Beata to co innego: głowa w chmurach. —Już lepiej kochaj się w Krzysiu. — A więc jest starszy tylko o osiem lat — w ustach Beaty zabrzmiało to jak „osiem godzin". — Tylko?! To pół życia! — Mój tata jest starszy od mamy o dziewięć — przypomniałam sobie. I — Dziewięć! Zlituj się, ale kiedy się poznali? Zaczęłam się zastanawiać. — Chyba piętnaście lat temu. To było w tysiąc... — Nie chodzi o rok! W jakim byli wieku! — sarknęła Iwona. — Trzynaście i dwadzieścia jeden to nie to samo, co dwadzieścia pięć i trzydzieści cztery! — Nie szkodzi, mogę na niego poczekać, Dobraczyński jest super... — Beata ucichła, jakby nagle ktoś wyłączył radio. — Co... — nie musiałam kończyć. Jezu, żeby chociaż powiedziała po staremu, „Grant". Albo przynajmniej „Marek". A tak — szkoda słów. Wyszedł nagle z bramy, przeleciał dosłownie o parę metrów od nas. Na pewno słyszał. — No i co z tego, że słyszał? To były same komplementy — zaśmiała się Iwona. Zmroziłyśmy ją wzrokiem. 257 A tymczasem nasz amant podbiegł do dziewczyny, która stała na przystanku. Najwyraźniej na niego czekała. A on najwyraźniej się ucieszył! A dziewczyna — i to było najdziwniejsze — wcale nie była żadną pięknością. Nie była w ogóle ładna! Gdzie jej tam do wspaniałej figury Ewy. Ona w ogóle nie miała figury! Była chyba jeszcze grubsza od Beaty! — O rany. Zobaczcie! — Beata spojrzała na nas z nieukrywaną radością. — No widzę. Ma kogoś. I co z tego? Może nie jest najciekawsza, ale nie masz szans. Widzisz, jaki jest zakochany? — No właśnie! Jest w niej zakochany! — Nie rozumiem! — zdenerwowałam się, a po minie Iwony widać było, że też niewiele pojmuje. — Przecież ci się podobał! — Jest w niej zakochany — ciągnęła w rozmarzeniu nasza koleżanka. — To znaczy, że w kimś takim można się zakochać. To znaczy, że i we mnie ktoś może się zakochać... Muszę się wziąć za naszego Krzysia. Okazuje się, że i ja mam jednak jakąś szansę. No i jak tu nie kochać Beaty! W domu czekała mnie niespodzianka. Niezbyt miła, jak mi się z początku wydawało. 258 KW« <* — Paulinko? Pozwól na chwilę! — usłyszałam, gdy tylko przekroczyłam progi domu. „Pozwalam, ale daj mi na chwilę spokój!" odpowiada w takich wypadkach tata. j&?^\ — Chodź szybko! JmT vV 6 Weszłam do pokoju... ^ JwWwBj&fc' No nie. To juz szczyt. Co ta baba tutaj robi?! Siedziała przy stole, zajadała jakieś ciasto i rozmawiała z mamą — były najwyraźniej w całkiem dobrej komitywie. Po co ją tutaj wpuścili? — Paulinko... — pani Janina podniosła się niezgrabnie. Jeśli teraz ma zamiar oskarżyć mnie o cokolwiek, to miałam rację, że ostatnio uciekałam, gdy tylko pojawiała się gdzieś na horyzoncie. — Przepraszam. O rany. — Dzisiaj rano znalazłam mój pierścionek. Odkryłam go przez przypadek... w rzeczach mojej wnuczki. Wybacz mi, dziecko. Proszę cię, kochanie, wybacz mi... — zająknęła się. — Mama Iwonki mówiła, że lubisz kwiatki... Żeby były małe i pachnące... Nie mogłam o tej porze roku znaleźć żadnych innych. 259 Szukałam po kwiaciarniach... i znalazłam zimowit-ki... Przyniosłam trochę... Trochę. Podała mi wiklinowy kosz — taki, z jakim moja mama codziennie chodzi na zakupy. Tyle że zamiast bułek i mleka tutaj w środku tego koszyka były kwiatki. Całe wiąchy. Śliczne kwiatki, podobne do krokusów, tylko różowe. I było ich strasznie dużo. Chyba z piętnaście pęczków. Malutkie i pachnące, dokładnie takie, jakie lubię. Dlaczego od razu nie wyczułam w pokoju tego kapitalnego zapachu? — Chodźcie jeszcze kawałek. Patrzcie, jak fajnie. Lubię jesień. Szczególnie, jak pada deszcz i wiszą niskie burzowe chmury. Właśnie takie jak dzisiejsze. Fajnie jest wtedy posiedzieć w domu i coś poczytać. Albo pooglądać w telewizji powtarzaną jeszcze raz Wojnę domową. Albo wymyślać z dziewczynami różne nieprawdopodobne historie... Ale na pewno nie marzę wtedy, żeby łazić po dworze. Dziś jest zimno, a ja nie mam tego ciepłego swetra, który zawsze mama wpycha mi na siłę. Dzisiaj mama znów musiała wcześniej wyjść na jakieś spotkanie w sprawie pracy, więc ja, spontanicznie (i instynktownie) wywaliłam go szybko z plecaka. No i oczywiście zaraz musiało się zrobić 260 zimniej. To chyba w prezencie dla mojej mamy taka pogoda. Wyobrażam sobie, co usłyszę po przyjściu do domu... — ...I codziennie gdzieś znika, zaraz po szkole — trajkotała Beata. — Słyszałam, jak dzisiaj Rafał spraszał całe towarzystwo do siebie na jakąś nową grę. A Krzysiek znowu powiedział, że nie ma czasu. — Może nie miał — wysnuła przypuszczenie Iwona. — Ale dlaczego nie miał? Wczoraj tak samo! Chyba już od dwudziestu minut szłyśmy za Krzyś- kiem Haczewskim, wielką miłością Beaty. Iwona mówi uczenie, że to miłość „platoniczna, czyli nieodwzajemniona". Nie bardzo mi się chce dalej go śledzić, bo do tego właśnie namówiła nas Beata. Zresztą, właściwie nie nas, tylko mnie. Iwona od początku nie miała wątpliwości, że to będzie świetna zabawa. — To może być fajne, naprawdę. Paula?... Kurczę, skradać się za kimś obcym — to może być rzeczywiście fajne, ale za kolegą z klasy? A jak nas przy-łapie? Lepiej nie myśleć! — Nie przyłapie — oświadczyła stanowczo Iwona, jakby właśnie podpisała pakt ze swoim aniołem stróżem. — Absolutnie nie przyłapie, to niemożliwe. Chodźmy! 261 Nie wiem, dlaczego miałoby to być takie niemożliwe, ale nie miałam czasu się zastanawiać. Nasz nowy kolega (właściwie nie taki nowy, bo przybył do naszej klasy już kilka miesięcy temu, ale zawsze myśli mi się o nim jako o „nowym") poleciał do tramwaju, więc i my pognałyśmy za nim. W dodatku musiałyśmy wskoczyć do drugiego wagonu, bo on wszedł do pierwszego. Potem długa jazda — i najgorsze: krycie się za samochodami i na klatkach schodowych. To na tym osiedlu, niedaleko stąd, spotkałam kiedyś w SAM-ie Abramską. Nie kojarzyło mi się najlepiej... No nie, Krzysiek znowu się odwrócił, chyba nas zobaczył! — Nie zobaczył, nie panikuj, Paula — zaszeptała Iwona prosto do mojego ucha. — Odwrócił się. Chodźmy już, to głupie! — Coś ty, to bardzo fajne. Chyba rzeczywiście tym razem nas nie zauważył, ale wyraźnie się rozejrzał, jakby spodziewał się tu kogoś zobaczyć. Ruszył dalej; wysunęłyśmy się ostrożnie z klatki schodowej... — Uwaga! Boże, znowu się odwrócił, ledwie zdążyłyśmy dopaść białego opla. Skuliłam się za samochodem, przymykając oczy. Nawet nie wiedziałam, czy nadal tam stoi i patrzy w naszą stronę. 262 — Zaraz pójdzie dalej — zaszeptała dziarsko Beata. — No, czy nie jest uroczy? — Mam tego dosyć, kiedy on wreszcie dotrze do domu? Gdzie idzie tak daleko, na wyprawę wojenną czy jak? — jęknęłam cichutko. Iwona poczekała chwilę, aż nasz obiekt oddalił się na bezpieczniejszą odległość, po czym odezwała się: — Na pewno nie idzie do domu. Niemożliwe, żeby miał dom tak daleko od szkoły — orzekła. — To ciekawe, nie lubisz, Paula, zabawy w detektywów? — Może iść na jakiś trening, albo do kina, albo do lekarza... — Tak daleko?... Krzyś odszedł już na znaczną odległość, ostrożnie ruszyłyśmy za nim. Nie wyglądało na to, żeby coś podejrzewał... — Dziewczyny! — głos rozdarł się tuż za nami, aż podskoczyłam. No nie. Marzena. Naprawdę pech, skąd ona się tu wzięła?! Podleciała do nas, trajkocząc tak głośno, że mogłoby ją usłyszeć całe osiedle — nie tylko Krzysiek. — Dziewczyny, co za traf, że się tu spotykamy... — Traf, istotnie, nasz kolega odwrócił się błyskawicznie, zdążyłam jeszcze dostrzec jego zdumione spojrzenie. — ...Słuchaj, Paula, widziałam twojego sobowtóra! 263 Dziewczyna podobna do ciebie, tak że się można pomylić! Myślałam, że to ty, zaczęłam do niej gadać! Wypytałam o wszystko. Zaproszę ją do siebie na imprezę, będziesz mogła ją poznać! Ona tu nie mieszka, przyjeżdża do rodziny aż z Gdańska, kiedy jej taty nie ma. Bo ona nie ma mamy, to znaczy mama ją porzuciła i teraz mieszka gdzieś indziej, a tata często wyjeżdża, taką ma pracę. Jest tran-spor- tow-cem, fajnie, nie? Jeździ na TIR-ach, wiesz, tych wielkich samochodach. A ona chodzi tu wtedy do budy, niedaleko... Ale jesteście podobne! Nie, to fantastyczne... Jesteśmy podobne. Fantastyczne. Stałam, usiłując przetrawić właśnie usłyszaną wiadomość. Fantazja mnie ponosi czy istotnie może to mieć coś wspólnego z tajemniczą niechęcią mojej matematyczki, Marii Abramskiej? I dlaczego właściwie ta dziewczyna jest taka do mnie podobna? Czyżby w ten dziwny sposób objawiła się nasza tajemnicza rodzina z Gdańska? Ciekawe tylko, jak my się pokażemy jutro w szkole... 264 XVII. Nigdy nie zrozumiem świata Krzysiek ma klasę. Naprawdę. Trzeba mu to przyznać. Po naszym ostatnim numerze... Przypominam, że dzięki zdolnościom dyplomatycznym naszej koleżanki Marzeny udało nam się coś, o czym od dawna marzyła Beata: zwróciłyśmy na siebie uwagę naszego kolegi. Tyle że o takim akurat zwróceniu uwagi chyba żadna z nas nie marzyła. Co za pech, a nie mówiłam, no czy nie mówiłam, żeby go nie śledzić?! Następnego dnia wcale nie miałam ochoty iść do szkoły, ale, niestety, moja mama to prawdziwy, rzetelny jasnowidz — zgadła bez pudła wszystkie moje podstępy. No więc poszłam. Iwona i Beata też... A Krzysiek... zachował się świetnie! Nie nabijał się z nas, nie rozpowiadał wszystkim, jak to przyłapał nas na tropieniu go! Uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo okiem. To wszystko, nawet słowem nie zahaczył! Potem nawet zapytał mnie o tego sobowtóra — że chętnie by go zobaczył... Prawdę mówiąc, ja również chętnie bym go zobaczyła. Od wczoraj o niczym (a właściwie o nikim) 265 innym nie myślę. Do rana nie mogłam zasnąć, a kiedy już zasnęłam, przyśniły mi się dwie mamy. Moje mamy. Dwie. Identyczne. Siedziały sobie u fryzjera pod tymi okropnymi kopułami suszarek i rozmawiały. Nie wiem, o czym (lub o kim), możliwe, że o mnie. Ale głowy nie dam, bo się obudziłam. Moja mama — ta prawdziwa, nie ze snu — nie cierpi tych suszarek, chyba dlatego nigdy nie robi sobie trwałej. Mówi, że zawsze, kiedy tam siedzi, ma wrażenie, że pani fryzjerka o niej zapomniała. I że strasznie jej głupio co pięć minut wychylać głowę i wołać w przestrzeń salonu: „Przepraszam, czy mogę już wyjść?!". A pani fryzjerka, zwykle zajęta jakąś inną klientką, odpowiada nieuważnie: „Jeszcze parę minut". I mama mówi, że tak jest w każdym salonie fryzjerskim, '- i% jaki zdarzyło jej 266 się odwiedzić. Może ma wyjątkowego pecha, a może w ogóle fryzjerzy lubią się zajmować kilkoma klientami naraz. A może nawet ścigają się, który więcej głów ostrzyże w ciągu tego samego czasu? I potem się chwalą: „Mnie udało się obrobić osiem osób jednocześnie, szkoda tylko, że dwie z nich są teraz całkiem łyse, hi, hi, hi!". Zapędziłam się o tych fryzjerach, ale chodziło mi 0 to, że moja mama rzadko robi sobie trwałą, czyli takie loczki, które trzymają się na głowie nie wiadomo ile czasu. Podobno długo. A więc widok dwóch mam pod tymi kloszami zdziwił mnie podwójnie... 1 w dodatku nie wiedziałam, która jest prawdziwa, a która sobowtórem. Okropny sen, chociaż jakby się tak człowiek dobrze zastanowił, to właściwie może nie najgorzej byłoby mieć czworo rodziców. Tak na wszelki wypadek, gdyby na przykład jednej parze miałoby się coś stać. Pozostałaby wtedy druga para. Zwłaszcza dla jedynaczek to byłoby jakieś wyjście... No nie, co ja plotę za głupoty... — Jest cudowny — orzekła po raz nie wiadomo który Beata. Szłyśmy powolutku leśną ścieżką, a kochany Tramp hasał w najlepsze. Miałam wyrzuty sumienia, że tak długo zaniedbywałam sprawy naszego psa — 267 już dawno powinnyśmy znaleźć mu jakiś dom. Jesień nadchodzi, zrobiło się zimno, w końcu przyjdą święta, a pies nie ma domu! Jeżeli to prawda, że w Wigilię zwierzęta mówią, będzie miał prawo mnie zwymyślać... A wszystko przez tę historię z Dzikim — tak naprawdę, to o nim nie mogę przestać myśleć. Pal licho sobowtóra, ale taki fajny chłopak... Żeby go tak wreszcie poznać. — Jak tu się z nim bliżej zaprzyjaźnić... — mruczała Beata. Każda z nas myślała o czymś innym. A właściwie o kimś. — Pierwszy krok już zrobiłaś — warknęłam. — Przestań... Słuchaj, a może on przyjdzie dzisiaj na tę imprezę do Marzeny?... 268 Nie przyszedł. Na szczęście, bo chyba bym się spaliła ze wstydu po tym ostatnim numerze. A tak — ech, mój Boże, i tak zrobiłam z siebie idiotkę, ale przynajmniej zaczęło się wszystko bardzo sympatycznie... — Słuchajcie, wiecie, co zrobimy?!... Mam kapitalny pomysł, ubawimy się jak nigdy! Będziemy wywoływać duchy! — paplała Marzena, obcałowując nas serdecznie. — Co to, sernik? — wzięła ode mnie dużą, wąską brytfankę, owiniętą szczelnie papierem. — Twój wypiek, Paulka, czy mamy? Przyznaj się... Nie? Twój, naprawdę?... Iwony pleśniak jest kapitalny, a ona co? Choruje biedaczka... Ale tu rozchorowałaby się jeszcze bardziej, centralne nawaliło, zimno jak w psiarni. Nie zdejmujcie butów, dziewczyny, sucho na ulicy, prawda? Więc słuchajcie, potrzebny nam będzie płaski talerzyk, świeca, drewniany okrągły stolik... Marzena jest Wodnikiem, tak jak ja. Wodniki mają podobno skłonność do wszystkiego, co tajemnicze i niezwykłe. Tym razem jednak byłam zbyt podniecona myślą o rychłym spotkaniu mojego „sobowtóra", żeby dopytywać się o te duchy. Marzena zaś — gaduła nie z tej ziemi — ledwie dopuściła mnie do głosu... — Baśka będzie później, ale przyjdzie, przyjdzie na pewno — odgadła bez pudła moje pytające spojrzenie. — Wysoka jak ty, czarne włosy i oczy, zupełnie 269 jak ty... Przyjechała aż z Gdańska, wiecie, mówiłam wam, że nie ma mamy... Tata często wyjeżdża i ona wtedy mieszka u swojej ciotki, która uważa ją za „nieszczęśliwe dziecko" i pozwala na wszystko. A ta ciotka — słuchajcie! Jest dyrektorką w jej budzie, wyobrażacie sobie? Dziewczyna ma życie jak w Madrycie... W oczekiwaniu na tajemniczą Baśkę, ponaglane przez Marzenę, rozpoczęłyśmy przygotowania do obrzędu. Wielka, stara kamienica, w której znajdowało się mieszkanie, wyglądała, jakby była od wieków zamieszkiwana przez całe hordy duchów — przychodzących chętnie na wszystkie imprezy nastolatek. Pokój Marzeny, wielkości mniej więcej trzech moich — z ogromniastymi oknami, wielkim puchatym dywanem i fantastycznym żyrandolem z kolorowych szybek — mieścił się w samym w narożniku mieszkania. Rodzice siedzieli u siebie, oddaleni całymi kilometrami korytarzy, kuchni, łazienki (wielkiej jak sala tronowa), no i oczywiście innych pokoi. Sama nie wiem, czy chciałabym mieszkać w podobnie królewskich apartamentach, chociaż muszę przyznać, że za każdym razem, gdy wychodzę, jestem pod wrażeniem tego luksusu. — Do wywoływania duchów potrzebne są co najmniej cztery osoby — przypomniała sobie Beata. 270 — Ależ będą cztery, zaraz przyjdzie Jacek, a Baśka mówiła, że będzie najdalej za godzinę... Dzwonek. Oho. — Poczekajcie, to na pewno ona! — Marzena pomknęła w przestrzeń korytarzy. Dobiegły nas krótkie, przytłumione głosy, Beata przysunęła się do mnie, jakby nagle czegoś się przestraszyła. — To nie Baśka, ale niespodzianka! — usłyszałyśmy wesołe nawoływania gospodyni. Drzwi się otworzyły, podniosłam się niezgrabnie z bujanego fotela. W progu stał Jacek — miły, wesoły blondynek, którego poznałyśmy jeszcze w tamtym roku szkolnym, przed wakacjami — a z nim jeszcze ktoś. Stali sobie razem, we dwóch. Obok siebie. A za nimi — Marzena. Niższa od nich (ode mnie chyba o głowę), nie mogła widzieć mojego osłupiałego spojrzenia. Rozradowana wepchnęła ich serdecznie do pokoju. — No, dalej, chłopaki, na co czekacie. Dziki. Ciemne włosy i miłe brązowe spojrzenie. Dziki. Przyszedł tu na imprezę — razem z Jackiem. Kto by pomyślał?... — Paula — nim zdążyłam pomyśleć, Jacek podszedł do mnie, no i do Beaty, ale patrzył na mnie. 271 — Paula, to mój kolega, Maciek. Wiesz... tego... no, słyszałaś o nim. To znaczy wiesz... Maciek Abramski, no wiesz?... Pamiętasz?... Maciek Abramski. Dziki. Nie. Czułam, jak się czerwienię — po chwili wyglądałam już jak długa, wyjątkowo dojrzała papryka. Kiedy ja wreszcie zrozumiem ten upiorny świat? — Muszę już iść do domu — powiedziałam cicho. — Muszę iść do domu. * * * — Nie rycz, Paula. — Wcale nie ryczę. Oczywiście, że nie ryczę. To raczej zakatarzona, siąkająca i chrychająca Iwona wygląda, jakby przeżyła jakieś koszmarne nieszczęście. Ja zresztą nie jestem gorsza, moja mama miała wreszcie okazję wypróbować chyba wszystkie znane jej zioła i specyfiki. Czosnek i sok z malin na całe wieki stały się moim chlebem powszednim... Ale po tamtym okropnym wieczorze u Marzeny po prostu nie mogłam nie polecieć do Iwony — nawet pomimo protestów jej mamy, że „Kochanie, na pewno się zarazisz". No i zaraziłam się, co z tego? Trudno. 272 — Ale dlaczego, dlaczego uciekałaś?! Mogło się wszystko wreszcie wyjaśnić, mogliście sobie pogadać... W końcu musi być jakiś powód, dla którego ta kobieta cię nie trawi... — Jaki powód, co ty gadasz? Co też ja, na miłość boską, jej zrobiłam! Jej i jemu, że mnie oszukiwał? Przez cały czas wiedział, wiedział, kim jestem, wiedział, że robię podchody, żeby go poznać... — To prawdopodobne. — To pewne! — upierałam się. — Nie możemy tego wiedzieć tak naprawdę... A mogłybyśmy, gdybyś wtedy została! Przez chwilę szłyśmy w milczeniu. Pojawiłam się wreszcie w klasie po chorobie, mój pierwszy dzień w szkole przeszedł bez zbędnych stresów. Abramska tym razem potraktowała mnie nadzwyczaj łaskawie, nie pytała i nie zwracała uwagi, jakby w ogóle nie zarejestrowała faktu, że wróciłam do szkoły. Dzień przeszedł miło, wolnym spacerkiem wracałyśmy do domu. — Wiem, że to nie było łatwe — podjęła Iwona — ale zrozum, taka ucieczka nic nie daje. — Nie uciekałam, tylko wyszłam — odpowiedziałam z godnością. — Aha. Rozumiem. Wyszłaś. Dlaczego nie poczekałaś na sobowtóra? 273 — Przestań. — O nie... Spójrz tylko. O nie. Rzeczywiście. Marzena, miła i jak zwykle rozradowana gaduła, trajkocząc jak najęta, szła szybkim krokiem w naszą stronę. Nie sama. Stanęły przed nami. Obie. Mój wzrost, mój wyraz twarzy. Mój uśmiech! Spojrzałam uważniej. Tak, dokładnie, uderzające podobieństwo — chyba z powodu tego uśmiechu. Bo oczy ma inne. Moje są czarne, raczej duże, jej wyraźnie jasnobrązowe, podobne trochę do oczu cioci Małgosi. Jasnobrązowe i dużo mniejsze. Więc po prostu ten wyraz twarzy. — No i co? Nie mówiłam? Proszę, poznajcie się, Baśka Pawlicka, Paulka Kozińska... No czy nie mówiłam? — patrzyła na nas z taką dumą, jakbyśmy były obydwie wytworami jej fantazji. — Nie jesteście bliźniaczkami. Baśka jest Lwem, a ty, Paula, Wodnikiem. Parę miesięcy różnicy, ale jesteście za to siostrami ciotecznymi, wiesz? — Marzena — odezwała się milcząca dotąd Iwona. — Daj im coś powiedzieć. — Poczekaj, no bo Paulina jeszcze nic nie wie! Tata Baśki jest tran-spor-tow- cem, to się tak chyba nazywa albo inaczej, nieważne, ale to już mówiłam. On jeździ w takie długie trasy, teraz go nie ma, ale on nic 274 wcześniej nie wiedział, że ma rodzoną siostrę. I ta siostra to właśnie mama Pauliny! Bo on był adoptowany i domyślał się tylko, że może mieć jakieś rodzeństwo. Szukał przez taki program w radiu, Radiu Głos, bardzo fajne, ja nawet czasem tego słucham, fajną muzykę mają... ale tej audycji akurat nie słyszałam. „Zaginiona" i coś tam dalej, nie pamiętam. Chyba dwa razy „Zaginiona". — Zaginiona, zaginiony — poprawiłam machinalnie. — O tak, właśnie, ty to wiesz, bo oni właśnie szukali twojej mamy. I znaleźli, i zadzwonili do Baśki, to znaczy do jej taty, ale jego nie było, więc tak jakby do niej. Odebrała jej ciocia, siostra mamy, ' . bo mama ich porzuciła, smutne, co? Rozwiodła się z tatą, a Baśki wcale nie odwiedza, wiecie? On był wtedy w tej podróży, bo jest tym transportowcem. Ale Baśka wszystko podsłuchała i skojarzyła z tobą... Wcześniej ktoś jej mówił, że widział podobną do niej dziewczynę, i okazało się, że ta dziewczyna, to siostra cioteczna! Nie miałaś pojęcia, że masz taką podobną siostrę cioteczną, co?! Zadyszana Marzena przestała na chwile trajkotać i spojrzała na nas uważnie. — Nie — odezwała się wreszcie Iwona. — Chyba nie miała pojęcia, że ma taką siostrę. Nie wiem, czy stojące przede mną moje lustrzane (prawie!) odbicie zrozumiało ironię, w każdym razie skrzywiło wargi w uśmiechu. — Cześć. Baśka. — Podałyśmy sobie ręce. — To na ciebie uwzięła się ta idiotka? — roześmiała się. Nie, to już nie był mój głos ani mój śmiech. Więc przede wszystkim ten wyraz twarzy. — Marzena opowiadała o Abramskiej... Gdybym wiedziała, że jest aż taka głupia, to szybciej bym ją wykurzyła! — zaśmiała się znowu. — Jak to? — Babka jest niesamowicie nerwowa, po prostu idealna do robienia kawałów! Można było skonać ze śmiechu, jak lądowała na podłodze, bo usiadła na złamanym krześle. Od razu wrzaski i krzyki! Mieszkam 276 w Gdańsku, ale jak tutaj przyjeżdżałam, zawsze miałam git-zabawę! — Miałaś? — odezwała się Iwona. — Już nie masz? — Z Abramską było najlepiej. Szkoda, że odeszła, mówię wam, było kapitalnie... Chciała mnie wyrzucić, ale ja moją ciotkę... bo moja ciotka jest dyrektorką szkoły, wiecie... więc ja ją zawsze potrafiłam ustawić. I w końcu to Abrakadabra odeszła. — Przez ciebie — stwierdziła Iwona. — Odeszła przez ciebie do naszej szkoły. — Tak, myślałam, że to koniec zabawy. A tutaj po pewnym czasie słyszę... no nie, wyobraźcie sobie, można skonać ze śmiechu! Odeszła, żeby się odczepić od Baśki Pawlickiej, idzie do swojej nowej klasy, szczęśliwa, że nareszcie będzie miała grzeczne i miłe dzieci, patrzy — a tu wstaje druga Baśka Pawlicka! Cha, cha, cha! A potem zobaczyła cię z moją kumpelą w naszym samie! Co za traf, że Abrakadabra poszła wtedy na zakupy! — Więc zaczęłaś robić jej kawały na konto Pauli — powiedziała Iwona. Ja się nie odzywałam, zbyt byłam zszokowana. — Nie, tak naprawdę jeden czy dwa razy. Wystarczyło mi, że się mnie boi, to znaczy ciebie, no, nas 277 obu! Słowo daję, ona naprawdę nie wiedziała, co o tym sądzić, myślała, że jesteśmy w zmowie! Cha, cha, cha! Milczałam. Marzena też. Chyba o niczym wcześniej nie wiedziała, bo jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się nic nie mówić tak długo. 278 XVIII. Rodzinne spotkanie Drzwi się zamknęły. Najpierw cicho szczęknęła klamka, potem skrzypnęły zawiasy, szurnęło linoleum, które zawsze się zadziera przy wchodzeniu i wychodzeniu. A potem właśnie trzasnęły drzwi. I koniec. Wyszedł. Teraz tylko ciche, trochę powłóczyste kroki mamy zbliżyły się do mojego pokoju, żeby skręcić do łazienki. I nic. Cisza. Spojrzałam na zegar — piąta, piąta rano. Okropna godzina, żeby wstać o tej porze, nie trzeba mieć silnej woli, trzeba być samą silną wolą. Ja nigdy takowej nie posiadałam. Gdybym posiadała, pewnie uczyłabym się nie gorzej od Beaty, bo zamiast czytać ze smakiem Wernica, umiałabym zacisnąć zęby i pogrążyć się w lekturze matematyki... Wstałam. Otworzyłam drzwi. Światło paliło się jednak w kuchni, a nie w łazience. Mama siedziała na taborecie, zamyślona nad szklanką herbaty. W ogóle mnie nie zauważyła. — Jaki on jest? 279 wyjątkowo trudne do wytłumaczenia zagadnienie. Jakby nie przesiedziała właśnie z tym moim nowym wujkiem całej nocy Jakby nie gadali przez dwanaście godzin bez przerwy. No tak, równo dwanaście. Przyszedł wczoraj o siedemnastej, wyszedł dzisiaj o piątej. Może nie jestem najlepsza z matmy, ale na zegarze się znam. Więc jaki on jest? — Jest podobny do taty. Sama zresztą widziałaś. Zdecydowany. Ale i wrażliwy, zupełnie tak, jak tata. Był wstrząśnięty tą historią z Basią. Wiesz, nie jest łatwo samemu wychowywać dziecko. Zwłaszcza, jak się ma taki zawód, że trzeba często wyjeżdżać. Basia... Nie bronię jej, tyle miałaś przez nią kłopotów. Ale jej mama odeszła, gdy dziewczynka była niemowlęciem, a Andrzej ciągle wyjeżdżał... Czuł się winny, że tak mało czasu może jej poświęcić, pewnie dlatego trochę na zbyt wiele jej pozwalał. Właściwie opiekowały się nią ciotki. Wiesz, jaka to jest opieka... Nikt nie zastąpi matki i ojca. — A więc teraz oni są naszą rodziną. — No tak. Mój rodzony brat siłą rzeczy będzie naszą rodziną. Zawsze chciałaś mieć dużą rodzinę... tylko że nie wyobrażałaś jej sobie w ten sposób, prawda? Wzruszyłam ramionami. To prawda. Zawsze bolałam nad znikomą ilością naszych krewnych. Te moje dwie nędzne ciotki, z jednym tylko wujkiem Edkiem, w dodatku w odległym Szczecinie! Gdzież to można porównać z potężną rodziną Beaty, czy nawet Iwony! Już nie wspomnę o Ance, której licznych krewnych, z racji bliskiego sąsiedztwa koleżanki, miałam możność poznania do woli. Jej mama ma aż pięcioro rodzeństwa, tata niewiele mniej, a wszyscy oni mają dzieci! Jeszcze do tej pory tkwi we mnie wspomnienie pewnej Wielkanocy — chyba jeszcze z mrocznych czasów 281 przedszkolnych. Bawiłam się wtedy na podwórku z Anką i z jej ciotecznym rodzeństwem. Co jakiś czas wbiegałyśmy do naszych domów, żeby pochwalić się co ładniejszymi pisankami. Najpierw ja przyniosłam naszą najładniejszą, jasnozieloną (mój ulubiony kolor). Anka odpowiedziała śliczną ciemnoróżową. Na to ja przyniosłam niebieską. Anka — złotą. Skąd ona wzięła taką farbę, pojęcia nie mam, do dzisiaj nigdzie podobnej nie spotkałam. Więc ja liliową. Ona — jakąś jeszcze inną, już nie pamiętam, co było po złotej. Przynosiła, przynosiła i przynosiła... ciągle nowe, jakby u siebie w pokoju odkryła kopalnię kolorowych jajek. Mnie już dawno się skończyły, więc żeby nie być gorsza, ratowałam się, pokazując w kółko te same. Ile w końcu może być pisanek na stole nakrytym dla pięciu osób?... Oprócz mnie i rodziców do świątecznego śniadania zasiadła tylko babcia (to jedno z moich ostatnich wspomnień o niej) i ciocia Małgosia. Ciocia Ela z rodziną wyjechała wtedy, zdaje się, gdzieś w góry. A więc pięć osób — i chyba tyle właśnie było pisanek w naszej święconce. A u Anki... Poszłam wtedy do nich na chwilę, nawet już nie pamiętam, po co. Weszłam i stanęłam w progu dużego pokoju. Gwar. Śmiech. Liczna gromada przy stole. A na nim — i to mnie najbardziej zafascynowało — zobaczyłam talerz, 282 wielki talerz obiadowy na środku stołu, a może to był półmisek, w takim razie jeszcze gorzej. Bo na tym talerzu czy półmisku była kolorowa góra. Słowo daję, to chyba najlepsze określenie. Wielka, mieniąca się wszystkimi barwami góra jajek. Czerwone, cytrynowe, złote, bordowe, szafirowe — każde śliczne jak z obrazka. Widziałam, jak dorośli i dzieci brali te jajka i skrobali zapamiętale, rysując na nich gwoździkami różne wzorki. Wróciłam do naszego pięcioosobowego stołu z pięciojajeczną święconka, z poczuciem ogromnej, niezawinionej krzywdy. Tak więc zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, najlepiej z gromadą dzieci, z którymi mogłabym się bawić. Ale zawsze była tylko Kryska, i to starsza ode mnie o tyle, że nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio ze sobą rozmawiałyśmy! Ona nie ma takich problemów — wujek Józek, w przeciwieństwie do mojego taty, ma aż trzech braci. A każdy żonaty. Kryska posiada więc liczne cioteczne rodzeństwo i mnie może sobie spokojnie olewać. Teraz ja będę miała drugą cioteczną siostrę. W moim wieku. I to jeszcze podobną do mnie tak, że można się pomylić. Przewrotny los postanowił wynagrodzić mi lata samotności. Zostałam obdarowana dwojgiem dodatkowych bliskich ludzi. No właśnie — „bliskich"! 283 Bliscy. Tak się mówi. Ale ja wcale nie czuję, żeby to byli moi bliscy! Są przecież obcy, zupełnie obcy! Ten pan, który przyszedł wczoraj popołudniu, nawet miły — taki wąsaty, a ja lubię wąsy. „To jest twój wujek, Pau-linko", powiedziała mama. Tylko że ja czuję się przy nim obco. Nienaturalnie. Dziwnie. Inaczej niż przy rodzinie. Nie potrafię sobie wyobrazić, że jest moim krewnym. Że mówię do niego „wujku"! I że ta dziewczyna — tak podobna do mnie, ale głośna i nieprzyjemna — jest moją krewną. To okropne. Wcale tak nie chciałam! To znaczy chciałam mieć dużo kuzynów i kuzynek, sióstr i braci, ale żebym jakimś cudem znała ich tak dobrze, jak Kryskę. I żeby byli fajni jak Beata i Iwona. Ale tych życzeń los już nie wziął pod uwagę. — Trzeba czasu, żeby kogoś poznać, ja wiem. Nic od razu. Nie będziemy się spieszyć. Za parę dni pójdziemy razem do mojej matki, a potem... zobaczymy. Wszystko ma swój czas i każda sprawa ma swoją porę. — To fakt — zastanowiłam się. — Kto to powiedział? — Ktoś bardzo mądry. To Biblia. Mój ulubiony fragment z Ksźfgi Salomona. Wiesz, zawsze to czytam, kiedy jest mi ciężko. I zawsze mi pomaga. 284 — Zobacz, Paula, jaki młody chłopak. — Który? Kazimierz Wiśniewski, lat sześćdziesiąt siedem... — Nie, nie ten. Ten obok. Edward Finka, zginął tragicznie... — A, ten. Trzydzieści dwa lata. No nie, to ma być chłopak? Już chyba nie taki młody... — Faktycznie, dla ciebie to już pewnie pan w średnim wieku — ciocia Małgosia roześmiała się. —Ale przystojny, spójrz na zdjęcie. — No tak, sympatyczny... Ale zobacz tutaj... Lubię tu przyjść, kiedy jest już zupełnie ciemno. Wtedy można przymrużyć oczy i widać wtedy tylko drgające światełka. Cała polana światełek, i mrowie ludzi wokoło. Najpierw idziemy do babci i dziadka. Potem do dwóch cioć mojej mamy. Potem jeszcze do prababci. I na końcu do małego Mirka, pierwszego synka cioci Eli, który zmarł zaraz po urodzeniu. A później już tylko „na żołnierzy", czyli na mogiłę powstańczą. My we dwie z ciocią Małgosią idziemy zawsze na przedzie, parę metrów przed innymi. Czytamy napisy na grobach, oglądamy zdjęcia, zastanawiamy się. Kiedyś, jak jeszcze nie umiałam czytać, szła z nami babcia. To ona czytała mi na głos i wszystko objaśniała. A teraz, kiedy babcia nie żyje, chodzimy tylko z ciocią Małgosią. Bardzo lubię Święto Zmarłych. Tak wszyscy mówią: „Święto Zmarłych", ale mój tata na przykład zawsze mnie poprawia, że nie „Święto Zmarłych", tylko Wszystkich Świętych". A więc pierwszego listopada, Wszystkich Świętych. Jeszcze do niedawna wstydziłam się, że tak lubię ten dzień. „Jak można lubić chodzenie na cmentarz, chyba jestem jakimś wampirem", tak sobie wtedy myślałam. Ale potem okazało się, że nie tylko ja to lubię, ale Iwona i Beata też, i Anka Nowicka, i nawet Rafał Nowak. No, naprawdę — wszyscy! Powiedziałam to kiedyś tacie, a on mi odpowiedział uczenie, jak to on: — Bo to święto jest jeszcze bardziej rodzinne niż Wigilia. Zwracamy się wtedy do swoich korzeni i przez to czujemy się bardziej ze sobą związani. Dlatego właśnie tak to lubimy. Nie jesteś jedyna, zaręczam. 286 Nie wszystko zrozumiałam z tej przemowy, ale wynikało z niej, że tacie też nie przeszkadza Wszystkich Świętych. — To już tu. To było tu. Niewielki grób, obmurowany, ale bez płyty na górze. Trawa na wierzchu równo przycięta, co zresztą wygląda dużo ładniej niż te okropne płyty. Bardzo zatarty, ale jeszcze w miarę wyraźny napis; obok niego zdjęcie. — Cała Paulina. Boże, cała Paulina. — Niesamowite. Najpierw była moja babcia. Nie ta babcia, którą pamiętam, jak dawała mi obrazek z szopką — ale ta „biologiczna". Była bardzo młoda, kiedy zaszła w ciążę. Urodziła bliźniaki — chłopca i dziewczynkę. Od razu dwoje dzieci, syn i córka za jednym zamachem, fantastyczne, każdy by tak chciał. Ale ona nie chciała. Była sama. Chłopak ją zostawił. („Chłopak"! Cha, cha! Mój dziadek!). Bała się, że sobie nie poradzi. I oboje oddała do domu dziecka. A potem ich adoptowano. Trafili do różnych domów. Dorośli. Założyli swoje rodziny. Obydwojgu w tym samym czasie urodziła się córka. I obydwie te córki są podobne do swojej babci. I ja, i Baśka. Mamy jej rysy twarzy. Jej uśmieszek, z którym spogląda na nas z brązowego zdjęcia w koronkowej 287 ramce. Tak w każdym razie wszyscy to ocenili. Mi samej trudno byłoby coś powiedzieć. I teraz wszyscy modlimy się nad jej grobem. Moi rodzice, obie siostry mojej mamy i jej brat — tajemniczy brat, który wreszcie wrócił z tych swoich wojaży i przyjechał do nas. „Pan Andrzej" — nie potrafię na razie mówić do niego „wujku". Czy człowiek, którego widziało się dwa razy w życiu, może być naszym wujkiem? Po raz pierwszy przyjechał do nas sam, bez córki. Nie wiedziałam, czy z tego powodu mam się cieszyć, czy martwić. Nasze oficjalne z siostrą powitanie nastąpiło dopiero dzisiaj po południu i było bardzo krótkie. Basia uśmiechała się krzywo moim uśmiechem, po czym błądząc oczami gdzieś na wysokości naszego żyrandola, wyraziła zdziwienie, że „tych kilka fajnych zgryw" narobiło mi podobno jakichś kłopotów. Nie sądziła. Przeprasza. Nic się chyba takiego nie stało. A w ogóle, to powinnam mieć trochę poczucia humoru. Ludzie dzisiaj jakoś nie mają poczucia humoru. Zwłaszcza nauczyciele. I tyle. Na dłuższą rozmowę nie starczyło czasu, bo zrobiło się ciemno i trzeba było jechać na cmentarz. W ogóle jak się tak dobrze przyjrzałam z bliska, nie wydała mi się już aż taka podobna — chociaż cała rodzina nie mogła wyjść z podziwu. Ale ja widziałam, że czymś się różni. Miała coś w oczach, czego na 288 razie nie umiałam nazwać, a co z całą pewnością było czymś zupełnie innym niż u mnie. Przyglądałam się jej ukradkiem (ona mnie — po chwilowej kontemplacji naszego żyrandola — zaczęła całkiem jawnie i bezczelnie), ale nie potrafiłam dociec, co to takiego jest. Dlaczego zaś moja kuzynka tak długi czas wiedziała o moim istnieniu, a ja o niej nawet nie słyszałam — tego również nie udało mi się dowiedzieć. Na razie tylko uzyskałam od mojej mamy odpowiedź na pytanie, które dręczyło mnie od dawna. Parę dni temu, w czasie mojej nocnej (piąta rano, to przecież właściwie noc!) z nią rozmowy, zapytałam jeszcze o pewną rzecz, która mi nie dawało spokoju. — Nie masz żalu do babci? — Do której? — roześmiała się. — No, jak to: do której! Do naszej, oczywiście. Że ci nie powiedziała, że jesteś adoptowana! — Do naszej — zamyśliła się. — Pytasz, czy mam pretensję do babci, która przez kilkadziesiąt lat opiekowała się mną jak matka, a nie pytasz, czy nie mam żalu do babci, która nie chciała mnie wychowywać... — Ja... — zająknęłam się. — Więc co, dobrze zrobiła, że ci nie powiedziała? — Tego nie mówię. Oczywiście, powinna powiedzieć prawdę. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiła. 289 Może nie umiała? A może tak bardzo mnie kochała, że uwierzyła, że jestem jej? Wiesz, teraz przypominam sobie, że kiedyś ktoś krzyczał do mnie w szkole „Ty podrzutku", czy jakieś inne okropne słowa. Ale ja nie wzięłam tego poważnie. A wiesz dlaczego? Bo moja mama zawsze była wobec mnie prawdziwą, dobrą, kochającą mamą. Nie mogłabym mieć do niej pretensji. — No a ta druga babcia... Jesteś zła, że was oddała? — Moja droga — poważne spojrzenie, zupełnie jak na kogoś całkiem dorosłego, mama rzadko kiedy tak na mnie patrzy — nie jestem zła. Mam żal, ale oceniać jej nie mogę. Jak to wszystko było naprawdę? O tym wie tylko ona. Teraz nie żyje. Myślę, że chciała naszego dobra. Tyle mogę powiedzieć. — Ufff. Mama wstała z niziutkiej ławeczki z cichym westchnieniem. Kryska z Bartkiem podeszli do niej niepewnie. — My już, ciociu... będziemy uciekać. Emilka... Mama uśmiechnęła się ze zrozumieniem. — Jasne, jasne. Lećcie, dziecko zmarznie. Dziękuję, że przyszliście. Zebrana wokół grobu babci grupka poruszyła się niepewnie. 290 — Wracamy? Tego się właśnie obawiałam. Mama zajęła się rozmową ze swoim bratem. Mój tata zajął się rozmową z wujkiem Józkiem. Ciocia Ela zajęła się strofowaniem cioci Małgosi. Tylko ja i Baśka nie byłyśmy niczym zajęte. Ona zaczęła z wielką uwagą zawiązywać sznurowadło lewego buta, ja z kolei gorliwie zapinałam płaszcz, ale jasne było, że prędzej czy później będziemy musiały się do siebie odezwać. Żebym tylko wiedziała, o czym... Guziki mojego płaszcza skończyły się szybciej, niż myślałam. Ponieważ nie miałam już co zapinać, a Basia zainteresowała się swoim drugim butem, po krótkim namyśle zabrałam się za porządkowanie zawartości mojej torby. Jak wiadomo, w torbie można grzebać w nieskończoność, chyba że się komuś znudzi. Niestety, rozmowa dorosłych przedłużała się niemożliwie, a Basia sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar resztę swojego życia spędzić nad własnymi sznurowadłami. W końcu poukładałam wszystko, co tylko w mojej przepastnej torbie dało się poukładać, i nie miałam już pojęcia, co robić dalej. Podejść do tej całej Basi — na co nie mam najmniejszej ochoty — i zagadać? I co niby powiedzieć? W takich wypadkach zwykle mówi się coś o pogodzie — tak przynajmniej słyszałam. Czasami, kiedy spotykam kogoś „trochę znajomego", 291 na przykład którąś z sąsiadek Iwony w windzie (u nas nie ma windy), zostaję zagadnięta: — Ale zrobiło się zimno, co? Albo: — Gorąco, macie udane wakacje. Albo zwyczajnie: — Ale się rozpadało. Nie lubię takich rozmów o niczym. Zresztą nikt chyba nie lubi, ale niektórzy wolą to niż pełne napięcia milczenie. — No jak tam, dziewczyny? Idziemy? Ciocia Małgosia! Kochana, najukochańsza, najlepsza ciocia pod słońcem! Zawsze znajdzie się tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Moja kuzynka błyskawicznie zakończyła sznurowanie, ja przestałam zajmować się torbą. Ciocia położyła Basi rękę na ramieniu, drugą delikatnie pociągnęła mnie za łokieć. — Oni już kończą gadanie. Dogonią nas. Chodźmy, bo zmarzniecie na kość. Nie wiem, dlaczego wszyscy troszczą się o maluchy, gdy tymczasem starsi też chcieliby, żeby poświęcić im trochę uwagi. Ciocia Małgosia, kochana gaduła, mogłaby tak nawijać przez parę godzin bez przerwy — a co dopiero mówić o tych nędznych dwudziestu minutach do bramy cmentarnej. Westchnęłam z ulgą, atmosfera od 292 razu się rozluźniła. Przy cioci wszystko było takie proste i zwyczajne. Nie trzeba już było wcale znajdować na siłę tematów do rozmowy, one dosłownie pchały się same. Opuszczony, zaniedbany nagrobek, to znowu inny, wielki i błyszczący jak tafla lodowiska — wszystko stawało się z miejsca ciekawym tematem. W końcu zadyszane dotarłyśmy do bramy, gdzie postanowiłyśmy poczekać na resztę towarzystwa. Ciocia Małgosia napomknęła coś o babci — tej biologicznej — że kochała swoje dzieci, tylko nie mogła ich wychować, i że wielka szkoda, że nie poznałyśmy jej za życia. — Tak — mruknęła Baśka. Stałyśmy u wejścia na cmentarz, pod samym murem, a przewijający się z każdej strony tłum przybliżył nas obie do siebie. Stałyśmy teraz zupełnie blisko. — Niektórzy mają dwie kochające mamy, a inni chcieliby mieć przynajmniej jedną. Jeszcze nie skończyła mówić, a ja już wiedziałam, co takiego jest w jej oczach, czego nie ma w moich. To było zdumiewające. To było zdumiewające, bo wcale się tego nie spodziewałam. To był Smutek. 293 XIX. Wszystko ma swój koniec — Masz szczęście, Paula — zaświergotała Beata. Od dziesięciu dni — to znaczy, od kiedy po raz pierwszy umówiła się do kina z Krzysiem Haczewskim — była tak szczęśliwa, że aż robiło się niedobrze z tego nadmiaru słodyczy. Nigdy nie lubiłam ponuraków, ale rozradowana Beata stała się po prostu nie-do-znie-sie-- nia. Czy naprawdę ci wszyscy szczęśliwcy muszą prześwietlać swoim szczęściem wszystkich naokoło? Od dziesięciu dni wszystko było urocze, świetne, wspaniałe, wszyscy razem i każdy z osobna miał wyjątkowe, nieprawdopodobne szczęście. Moje chyba polegało na tym, że właśnie dobijałyśmy do domu Beaty, gdzie za parę minut miałyśmy się pożegnać. Był piątek, więc przez całe dwa dni nie będę musiała słuchać o tym, jaki to świat jest kolorowy. W niedzielę spotkam się z Iwoną, pójdę na spacer z Trampem. I będzie bardzo fajnie — z dala od szczęśliwej Beaty i jej szczęśliwego Krzysia. — Masz szczęście, że wszystko się tak dobrze ułożyło z tą Abramską... — poinformowała mnie wesoło. 294 — Wyjaśniło się, że znacie się z jej synem, że ty to nie jesteś ty, więc... tego... no wiesz, chyba już się wszystko do końca wyjaśni?... Tak, wyjaśni się. Chłopak, którym tak byłam zauroczona, okazał się synem tej zołzy. „Tej zołzie" moja własna siostra cioteczna robiła numery na moje konto. I co ja mam teraz zrobić? Podejść po lekcjach i powiedzieć: „Przepraszam, ale wie już pani, że ja to nie jestem ja, tylko ktoś do mnie bardzo podobny?". Swoją drogą, ciekawe, co ona właściwie wie? Zresztą, wszystko jedno, i tak mam w głowie to, co, zdaniem mojej mamy, znajduje się zwykle w moim pokoju: kompletny chaos. „Chyba się już do tego niedługo przyzwyczaimy", mówi zwykle z humorem tata... Oczywiście ma wtedy na myśli bałagan w moim pokoju, a nie w mojej głowie. — Sama go zapytałam, czy widział już ten film, bo ja nie, a on na to, że możemy go zobaczyć razem... — Beata porzuciła temat mojej osoby i ochoczo pogalopowała na swoim ulubionym koniku. — Jest niesamowity, prawie sam opiekuje się sześcioletnią siostrą. Wtedy, jak go śledziłyśmy, szedł do niej do szpitala, ale teraz jest już z nią wszystko OK... Mówiłam ci to już?... — Nie. 295 — Nie? Naprawdę? — Nie. Nie. Chyba tylko z pięćdziesiąt osiem razy, ale i tak widzę, że chętnie opowiedziałaby mi to po raz pięćdziesiąty dziewiąty. Życiorys Krzysia znam już na pamięć, przez ostatni tydzień każdego popołudnia otrzymywałam kolejny odcinek. Cóż, niektórzy mają szczęście. Nie ja. Mnie akurat spodobał się Dziki. I ten Dziki mnie oszukał. Był przekonany, że dręczę jego mamę, więc postanowił zabawić się moim kosztem. Wiedział, że go szukam. Wiedział, że chcę poznać Maćka Abram- skiego. Musiał wiedzieć, skoro nie przychodził na żadne zaplanowane przeze mnie spotkanie. Pojawiał się tylko na niezaplanowanym. I nie zdradzał, kim jest... Jakby tego było mało, ostatnio w naszej rodzinie gruchnęła inna sensacja: ciocia Małgosia ma narzeczonego! Gdy się o tym dowiedziałam, poczułam się zupełnie głupio. Głupio wobec samej siebie i wobec cioci. Wiem, że powinna mnie ta wiadomość ucieszyć. Ciocię Małgosię lubię. Jako jedyną może z całej rodziny naprawdę szczerze lubię. Dlaczego? Czy dlatego, że wiem, że ona mnie lubi? Chyba nie dlatego, w końcu ciocia Ela i wujek Józek też nie czują chyba wobec mnie żadnej urazy. Tylko że Małgosia... No tak, przypomniało mi się jedno zdarzenie z wakacji... 296 Byliśmy wtedy w Bułgarii — ja, tata, ciocia Małgosia, ciocia Ela i wujek Józek. Mamy wtedy z nami nie było, miała dołączyć trochę później, bo musiała zostać w swoim wydawnictwie. Nocowaliśmy na polu namiotowym i ja zaraz pierwszego dnia zgubiłam się. Zostałam posłana przez ciocię i wujka do łazienki, aby umyć pomidory, zbiegłam inną stroną — i klops, wpadłam w panikę, nie wiedziałam, co mam robić dalej. Zrobiłam więc coś, co zawsze działało niezawodnie — rozpłakałam się. Zaraz ktoś się mną zainteresował, dwóch miłych studentów pomogło mi odnaleźć drogę. Kiedy po godzinie szukania przejęta stanęłam na progu namiotu, ciocia Ela oświadczyła cierpko, że zdążyli już zjeść śniadanie, nim pojawiłam się z tymi pomidorami. Właściwie to zareagowała zwyczajnie, trudno mieć do niej pretensje. Po prostu nie przyszło jej do głowy, że mogłam się zgubić, że mogło się coś stać... A ciocia Małgosia? Wypadła ze swojego namiotu — cała roztrzęsiona, jak owocowa galaretka — i zaczęła krzyczeć: — Dziecko, na miłość boską, co się stało, nie wracałaś tak długo, tak się o ciebie bałam!... Ona od razu, odruchowo zareagowała dokładnie tak, jak zareagowałaby moja mama. No i czy mogłabym jej nie lubić? A jednak... 297 Strasznie mi głupio, bo przecież żal mi cioci. Mieszka w tym swoim ukochanym Domku Babci zupełnie sama — chciałabym, żeby była szczęśliwa. Tyle że teraz, kiedy to ja jedna w rodzinie będę samotna, ciocia Ela przerzuci się ze swoimi pytaniami z młodszej siostry na moja skromną osobę. Wszyscy mają już kogoś. Nawet ostatnia ostoja, ciocia Małgosia. Tylko ja, jak ta sierota. Zwierzyłam się ze swojego problemu tacie, a on — ten mój mądry tata, który zawsze wiedział, co mi poradzić — tym razem zawiódł na całej linii! Zamiast podejść do sprawy ze zrozumieniem, śmiał się, jakby właśnie usłyszał najlepszy dowcip. — Możesz być zupełnie spokojna — oświadczył, kiedy się już opanował. — Małgosia może być męża-ta, dzieciata, mieć nawet wnuki albo i prawnuki, a Eli wcale to nie będzie przeszkadzało. Nie przestanie jej wypytywać. Nie. Nie. Na pewno nie, możesz być zupełnie spokojna. Jeżeli ktoś jest ciekawski i do tego bezczelny, to nigdy nie zabraknie mu nowych pytań. — Jesteś taki pewny... a mamy przecież nie wypytuje! — zauważyłam. — Wypytuje, wypytuje. Nie zauważyłaś tego, bo ciebie to nie dotyczy, albo dotyczy w niewielkim stopniu. — Jak to? Kiedy na przykład? 298 — A choćby ostatnio. Nie zwróciłaś uwagi, jak zapytała mamy, czy nie myślimy, że dobrze by było, żeby Paulina miała jakieś rodzeństwo? „Chociażby adoptowane, bo rodzonego chyba już nie będzie?" Myślisz, że mamie było miło? — No... — przypomniałam sobie. — Faktycznie, mówiła coś takiego. — Ano właśnie. Z ciocią Małgosią będzie podobnie. Zaręczy się, to będzie wypytywana, kiedy ślub. Wyjdzie za mąż, nie dadzą jej spokoju, zasypią pytaniami o dziecko. Urodzi dziecko, jeszcze nie zdąży wykarmić, a już zaczną się pytania o następnego potomka. I jeszcze następnego. O zamianę mieszkania. O samochód. I tak dalej, i tak dalej. Sama widzisz, że sporo jeszcze przed nią. Tak mi powiedział tata, więc zdaje się, że niepotrzebnie się denerwowałam. Przynajmniej sprawa pytań została porządnie wyjaśniona. — Tramp! — Kochane psisko, wyskoczył z kamienicy Beaty prosto na nas. — Chyba już pójdę do domu. — Cześć — odpowiedziałam, zajęta czochraniem ulubieńca. — Pójdę już, pogadacie sobie spokojnie... 299 Coś w jej głosie kazało mi się domyślić, że nie ma na myśli psa. Podniosłam głowę — i napotkałam ciemne spojrzenie. Nie mogłam udać, że go nie widzę. Więc nie udawałam. Czochrałam nadal rozradowanego Trampa. — Ładny pies. Jak go nazwałaś? — Tramp. — Ja dałbym mu Cygan. Ale Tramp też ładnie. Lubię psy. — Wiem, mówiłeś — przypomniałam mu. —Wtedy, jak się spotkaliśmy w cukierni. — Pamiętam. Zamilkliśmy oboje. Cisza przeciągała się, ale ja nie zamierzałam mu ułatwiać. To on do mnie podszedł, więc niech gada. — Znalazłaś dla niego dom? — Nie — odpowiedziałam machinalnie, ale zaraz potem poderwałam głowę. Spojrzałam mu w oczy. — Skąd wiesz?... — Widywałem cię, jak z nim biegałaś. Nie wracałaś do siebie, ale tutaj, gdzie ma legowisko. — Widywałeś?! — nagle porwał mnie dziki gniew. Co on sobie wyobraża, że zawsze będzie taki tajemniczy, że do końca życia będzie mnie zwodził?! — Idę do domu — poderwałam się. 300 — Poczekaj — chwycił mnie lekko za rękaw — za tydzień będą moje urodziny, chciałem cię zaprosić do siebie. Moja mama chciałaby... — Do domu? — wybełkotałam. Zwariował. — Do ciebie do domu! — Tak — trzymał mnie nadal za rękaw. — Paula, przepraszam cię. Słuchaj, znałem Baśkę z mamy opowiadań, ale nigdy jej nie widziałem. Naprawdę na początku nie miałem pojęcia, że jesteście takie podobne, Wiedziałem tylko, że jakaś dziewczyna chce mnie spotkać. Gdy przez przypadek dowiedziałem się od mamy, kim jest ta dziewczyna... Ty na moim miejscu też nie miałabyś wtedy ochoty na to spotkanie! — „Kim jest ta dziewczyna" — zaśmiali • ? ') łam się cicho. — Nie wiesz, jakie ona idiotyzmy robiła na twoje konto! Nie znasz całej sprawy, tamta dyrektorka ma na punkcie swojej siostrzenicy kompletnego fioła, ona może robić wszystko i nikt jej nic za to nie 301 zrobi! Dokuczała nie tylko nauczycielom, uczniom także, wszystkim! Mama odeszła przez nią z tamtej szkoły. Przyszła do was, a te głupie kawały wcale się nie skończyły Myślała, że to ty, że jesteście rodziną... — Więc postanowiłeś osobiście mnie przytempero-wać — stwierdziłam z goryczą. — Spotkaliśmy się w cukierni, chyba nie powiesz, że przypadkiem, zaraz potem opowiedziałam ci pół swojego życia! A wtedy — zająknęłam się — jak płakałam? Czy to też był przypadek? — Nie — odpowiedział cicho. — Oczywiście, że to nie był przypadek. Chciałem cię spotkać. Widywałem cię wcześniej, ale jakoś tak... no po prostu tchórzyłem, nie miałem odwagi podejść. Wtedy, w ciastkarni odważyłem się i podszedłem. I nie żałuję tego. Powiedziałaś coś o „tej Abramskiej", która się do ciebie przyczepiła, i wtedy dopiero coś zajarzyłem. — Nie rozumiem — rozzłościłam się. — Skoro nie miałeś z początku pojęcia, kim jestem i jak wyglądam, to dlaczego „widywałeś mnie i chciałeś do mnie podejść"? Przecież nie powinieneś w ogóle zwracać na mnie uwagi! — Nie powinienem? — zaśmiał się. Spojrzał na mnie dziwnie, tak jakoś nieśmiało. — Zwróciłem na ciebie uwagę i to nie miało nic wspólnego z moją mamą. Sprawa z mamą to była po prostu komplikacja. 302 Coś mi zaczęło świtać. On się chyba po prostu... nie, czyżby Beata miała rację i świat naprawdę był kolorowy? — Zwróciłeś na mnie uwagę po tej historii w windzie — wymamrotałam bez tchu. — Nie. Po tej historii w tramwaju. Kiedy tak drżałaś przed kanarem, a potem chwyciłaś paluszkami bilet. .. miałem straszną ochotę do ciebie podejść... — Więc to byłeś ty! Trzeba było podejść! — Głupio mi było. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Więc co będzie z tym psem? — spojrzał mi w oczy. Naprawdę ma śliczne ciemne oczy. — Nie może całe życie mieszkać na klatce schodowej. — Coś się wynajdzie — roześmiałam się, bo nagle zrobiło mi się strasznie wesoło. — Dobrze, Paula. Paula. Jak to ładnie i miękko brzmi. Po raz pierwszy w życiu ktoś w ten sposób powiedział o moim imieniu. Hanna Kowakka-Pamięta ?b%h \0 ?? on -^ N) ^ O ~vl i—' (_n On On (-? ?? ??? O ___ Trzynastoletnia Paulina boleśnie odczuwa swoją samotność, związaną z brakiem rodzeństwa. Zauważa też z przerażeniem, że jedna z nauczytelek z niewiadomych powodów czuje do niej z trudem skrywaną niechęć. Wszelkie% próby rozwikłania sekretu matematyczki wciąż spełzają na niczym. Do tego mama zdaje się ukrywać przed Paulina jakiś sekret... Wszystko wskazuje na to, że pakowanie się w tarapaty powoli staje się specjalnością bohaterki. Wtedy w jej życiu pojawiają się tajemnicze osoby. Ich losy zaczynają się niespodziewanie ze sobą splatać... Pamiętnik jedynaczki to niezwykle zabawna, a zarazem przenikliwa opowieść napisana z perspektywy dorastającej dziewczyny. Autorka książki w znakomity sposób oddała jej uczucia i emocje, oswajając jednocześnie lęki i obawy związane z wchodzeniem w świat dorosłych. HANNA KOWALSKA-PAMIĘTA Ukończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała m.in. w Radiu Bis, w miesięczniku dla dzieci i młodzieży „DeDe Reporter", jak również jako dziennikarka i fotoreporterka w „Płomyczku". Obecnie pracuje nad kolejną powieścią. Patronat medialny: m I DZIENNIK POLSKI PoRf AL KSJĘgARc-??? www. książka net.pi © Copyright by SKRZAT 31-560 Kraków, ul. Na Szaniec 14 tel.(012)414 28 51 www.skrzat.com.pl 9788374370370