1579
Szczegóły |
Tytuł |
1579 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1579 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1579 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1579 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT A. HEINLEIN
DUBLER
Przek�ad : Aleksandra Jagie�owicz
1
Je�li facet o wygl�dzie wie�niaka wchodzi do baru i zachowuje si� jak jego w�a�ciciel, mo�e by� tylko pilotem z kosmosu.
To nieuniknione. Jego zaw�d sprawia, �e czuje si� jak w�adca wszelkiego stworzenia. Kiedy dotknie stop� Ziemi, uwa�a, �e brata si� z ho�ot�. A sta�y brak elegancji? Czego mo�na si� spodziewa� po kim�, kto prawie przez ca�y czas tkwi w sztywnym mundurze i cz�ciej przebywa w przestrzeni ni� w cywilizowanym �wiecie? Staje si� naiwn� ofiar� krawc�w z bo�ej �aski, kt�rzy oblegaj� wszystkie porty kosmiczne, oferuj�c ,,ziemskie stroje".
Zauwa�y�em, �e ten pot�ny facet musia� by� klientem Omara Namiociarza. �wiadczy�y o tym zbyt szerokie i za mocno wypchane ramiona, za kr�tkie spodnie, podje�d�aj�ce w g�r� na �ydkach, i koszula z falbanami, w kt�rej do twarzy by�oby najwy�ej krowie.
Zachowa�em jednak moj� opini� dla siebie i postawi�em mu drinka za ostatniego p�imperia�a, traktuj�c to jako inwestycj�. Wiadomo, jak szanuj� fors� ci z kosmosu.
- Ostrego odrzutu! - powiedzia�em, kiedy stukn�li�my si� szklankami.
Obrzuci� mnie szybkim spojrzeniem.
To by� m�j pierwszy b��d w stosunkach z Dakiem Broadbentem. Zamiast odpowiedzie� ,,Szerokiej przestrzeni!" albo "bezpiecznego l�dowania!", zlustrowa� mnie od st�p do g��w i odpar�:
- Mi�o mi, ale pomyli�e� adres. Nigdy nie by�em na zewn�trz.
W tym momencie tak�e powinienem trzyma� g�b� na k��dk�. Ci z kosmosu i rzadko odwiedzaj� takie bary jak Casa Manana; nie by� to ich ulubiony typ hotelu i znajdowa� si� zbyt daleko od portu. Je�li jednak kto� pojawia si� w ziemskich ciuchach, szuka ciemnego k�ta i udaje, �e nie jest z kosmosu, to wy��cznie jego sprawa. Sam te� wiele razy gra�em w t� gierk� ,�eby widzie�, a jednocze�nie nie rzuca� si� w oczy - by�em kiedy� winien troch� forsy tu i tam, nic wielkiego, ale nieprzyjemne. Powinienem wiedzie�, �e on te� ma swoje powody, i uszanowa� je.
Ale moje struny g�osowe nagle zacz�y �y� w�asnym �yciem, dzikie i swobodne:
- Nie wstawiaj mi kitu, brachu pilocie - odpar�em. - Je�li jeste� ziemskim szczurem, to ja jestem burmistrzem Tycho City. Za�o�� si�, �e wi�cej w �yciu wypi�e� na Marsie, ni� na Ziemi - doda�em, widz�c, jak ostro�nie podnosi szklank�: zdradziecki odruch ludzi przyzwyczajonych do s�abej grawitacji.
- M�w ciszej - sykn��, nie poruszaj�c wargami. - Sk�d ta pewno��, �e jestem woja�erem? Nie znasz mnie przecie�.
- Przepraszam - odpar�em. - Mo�esz by� wszystkim, czym tylko chcesz. Ale ja mam oczy. Zdradzi�e� si� w pierwszej chwili, kiedy tu wszed�e�.
Mrukn�� co� cicho.
- Jak?
- Nie przejmuj si� tak bardzo. W�tpi�, czy kto� poza mn� to zauwa�y�. Ale ja widz� r�ne rzeczy, kt�rych nie widz� inni ludzie.
Poda�em mu wizyt�wk� nieco zbyt dumnym gestem. W ko�cu jest tylko jeden Lorenzo Smythe, Jednoosobowa Sp�ka Akcyjna. Tak. Jestem ,,Wielkim Lorenzo" - stereo, mydlana opera... ,,Pantomimista i Niezwyk�y Mistrz Kamufla�u".
Przeczyta� kart� i wsun�� j� do kieszonki na r�kawie. Zrobi�o mi si� przykro, bo te prostok�ciki kosztowa�y mnie maj�tek: autentyczna imitacja r�cznej grawerki.
- Wiem, o co ci chodzi - rzek� p�g�osem. - Ale co by�o nie w porz�dku z moim zachowaniem?
- Poka�� ci - odpar�em. - Dojd� do drzwi jak szczur ziemski i wr�c� tak, jak ty chodzisz. Patrz.
Zademonstrowa�em mu, w powrotnej drodze na�laduj�c nieco przesadnie jego ruchy, aby nawet niewprawne oko mog�o dostrzec r�nic� - stopy lekko �lizgaj� si� po pod�odze, jakby to by�y p�yty pok�adu, ci�ar cia�a przeniesiony w prz�d i r�wnowa�ony ko�ysaniem bioder, r�ce nieco odsuni�te od tu�owia, gotowe do chwytania.
Istnieje jeszcze z tuzin innych szczeg��w, kt�rych nie da si� opisa� s�owami, ale najwa�niejsze jest to, �e trzeba by� pilotem kosmicznym, �eby w tak charakterystyczny spos�b si� porusza�... Nale�y tym po prostu �y�. Cz�owiek z miasta przez ca�e �ycie p�dzi po g�adkim ziemskim pod�o�u, z ziemsk� grawitacj�, a jednak wystarczy pude�ko po papierosach, �eby si� potkn��, wierzcie lub nie. Pilot kosmiczny - nigdy.
- Wiesz ju�, o co mi chodzi? - zagadn��em, wsuwaj�c si� z powrotem na swoje miejsce.
- Obawiam si�, �e tak - przyzna� kwa�no. - Czyja naprawd� tak chodz�?
- Tak.
- Mmmm... chyba musz� bra� u ciebie lekcje.
- Mog�o by� gorzej - odpar�em.
Siedzia� teraz i gapi� si� na mnie. Chcia� co� powiedzie�, ale zmieni� zdanie i skin�� palcem na barmana, by nape�ni� nasze puste szklaneczki. Kiedy drinki pojawi�y si� na blacie, zap�aci� za nie, opr�ni� swoj� szklank� i wsta� z miejsca jednym p�ynnym ruchem.
- Zaczekaj na mnie - poprosi� p�g�osem.
Nie mog�em odm�wi�, skoro mia�em przed nosem darmowy trunek. Zreszt� nie chcia�em. Zainteresowa� mnie. Polubi�em go, nawet je�li nasza znajomo�� trwa�a nieca�e dziesi�� minut. By� typem przystojnego wielkiego brzydala, za kt�rym szalej� kobiety i kt�rego s�uchaj� m�czy�ni.
Z wdzi�kiem torowa� sobie drog� przez pok�j, mijaj�c po drodze do drzwi stolik zaj�ty przez czterech Marsjan. Nie lubi� Marsjan. Nie podoba mi si�, kiedy co�, co wygl�da jak klocek drewna, na kt�rym powieszono kask tropikalny, ��da takich samych praw jak cz�owiek. Nie cierpi� sposobu, w jaki wypuszczaj� nibyn�ki. Przypomina mi to w�e wype�zaj�ce z dziur. Nie podoba mi si�, �e mog� widzie� wszystko woko�o, nie odwracaj�c g�owy - je�li to w og�le mo�na nazwa� g�ow�, co wcale nie jest oczywiste. No i nie mog�em �cierpie� ich smrodu!
Nikt nie mo�e mnie nazwa� rasist�. Nie obchodzi mnie, jakiego koloru, religii czy rasy jest cz�owiek. Ale ludzie to ludzie, a Marsjanie to co�. Z mojego punktu widzenia nie s� nawet zwierz�tami. Przynajmniej ja osobi�cie wola�bym mie� przy sobie parszyw� �wini�. Wpuszczanie ich do bar�w i restauracji, ucz�szczanych przez ludzi, uwa�am za oburzaj�ce. No, ale Traktat niestety istnieje, wi�c co mam robi�?
Tej czw�rki nie by�o tam, kiedy przyszed�em. Na pewno bym ich poczu�. A skoro jn� o tym mowa, nie dostrzeg�em ich r�wnie� kilka minut temu, kiedy podchodzi�em do drzwi. A teraz sterczeli na swoich postumentach wok� sto�u i udawali, �e s� lud�mi. Nie us�ysza�em nawet, jak klimatyzacja zwi�kszy�a obroty.
Darmowy drink, kt�ry sta� przede mn�, nagle przesta� mnie poci�ga�. Chcia�em tylko, �eby m�j gospodarz wr�ci� wreszcie i �ebym m�g� si� grzecznie wynie��. Nagle przypomnia�em sobie, �e on tak�e rzuci� wzrokiem w tamtym kierunku, a potem nagle zacz�o mu si� spieszy�. Ciekaw by�em, czy Marsjanie maj� z tym co� wsp�lnego. Spojrza�em w ich stron�, usi�uj�c stwierdzi�, czy interesuj� si� moim stolikiem, ale jak, do licha, zorientowa� si�, na co patrzy albo o czym my�li taki Marsjanin? I to by�a jeszcze jedna rzecz, jaka mi si� w nich nie podoba�a.
Siedzia�em tak od kilku minut, bawi�c si� drinkiem i zastanawiaj�c si�, co si� sta�o z moim kumplem pilotem. Mia�em nadziej�, �e jego go�cinno�� rozci�gnie si� na kolacj�, a mo�e nawet, kiedy staniemy si� wystarczaj�co simpatico, uda mi si� zaci�gn�� jak�� malutk� po�yczk�. Inne widoki - musz� to niestety przyzna�! -by�y marne. Ostatnio dwa razy, kiedy pr�bowa�em skontaktowa� si� z moim agentem, odpowiedzia�a mi tylko automatyczna sekretarka. Nagra�em wiadomo�� i tyle. A je�li nie wrzuc� monety, drzwi mojego pokoju tak�e pozostan� zamkni�te tej nocy... Tak nisko upad�em, �e musia�em korzysta� z kabin mieszkalnych.
Kelner dotkn�� mojego ramienia, wyrywaj�c mnie z bagna melancholijnych rozwa�a�.
- Telefon do pana, sir.
- H�? Dzi�ki, przyjacielu, czy mo�esz przynie�� ten przyrz�d tu, do stolika?
- Przykro mi, sir, ale nie mog� go prze��czy�. Prosz� przej�� do kabiny numer dwana�cie, w holu.
- Och, dzi�ki - odpar�em, sil�c si� na uprzejmo��, bo nie mia�em na napiwek. Wyszed�em, szerokim �ukiem omijaj�c Marsjan.
Szybko przekona�em si�, dlaczego rozmowy nie mo�na by�o prze��czy� do stolika. Dwunastka by�a kabin� o maksymalnym zabezpieczeniu przed podgl�dem, pods�uchem i zak��ceniami. Ekran nie pokazywa� �adnego obrazu, pozosta� mlecznobia�y nawet wtedy, kiedy zamkn��em drzwi. Milcza�, dop�ki nie usiad�em, umieszczaj�c twarz w zasi�gu czujnika. Dopiero wtedy opalizuj�ce ob�oki rozwia�y si� i stwierdzi�em, �e patrz� w twarz mojego przyjaciela pilota.
- Przepraszam, �e tak sobie poszed�em - powiedzia� szybko.- Ale troch� si� spieszy�em. Chc�, �eby� natychmiast poszed� do hotelu Eisenhower, pok�j dwa tysi�ce sto sze��.
Ani s�owem nie wyja�ni�, o co chodzi. ,,Eisenhower" tak samo nie pasuje do pilota statku kosmicznego, jak Casa Manana. W�szy�em k�opoty. Nie wybiera si� obcej osoby w barze i nie ka�e jej si� przyj�� do pokoju hotelowego... przynajmniej, je�li osoba jest tej samej p�ci.
- Po co? -zapyta�em.
Pilot przybra� wyraz twarzy w�a�ciwy ludziom, kt�rych rozkazy zwykle spe�niane s� bez dyskusji. Studiowa�em go z zawodowym zainteresowaniem - to nie to samo, co gniew, przypomina raczej chmur� gradow� przed sam� burz�.
Nagle wzi�� si� w gar�� i odpowiedzia� spokojnie:
- Lorenzo, nie mam czasu wyja�nia� wszystkiego. Chcia�by� dosta� robot�?
- Masz na my�li profesjonalny anga�? - odpar�em powoli. Przez jedn� potworn� chwil� wyobrazi�em sobie, �e oferuje mi... no wiesz, robot�. Do tej pory zachowa�em moj� godno�� zawodow� w stanie nienaruszonym, pomimo wyboj�w i upadk�w, jakie przynosi� mi bezczelny los.
- No jasne, �e profesjonalny! - odpar� szybko. - Wymaga najlepszego aktora, jakiego uda nam si� dosta�.
Nie pozwoli�em, aby ulga, jak� poczu�em, odbi�a si� w wyrazie mojej twarzy. Prawda by�a bolesna - przyj��bym skwapliwie ka�d� robot� w zawodzie... Ch�tnie zagra�bym nawet balkon w Romeo i Julii, ale nie wypada�o tego po sobie pokazywa�.
- Co to za anga�? - zapyta�em powoli. - Mam raczej pe�en terminarz...
Machn�� r�k�.
- Nie mog� przez telefon. Pewnie tego nie wiesz, ale ka�dy obw�d koduj�cy mo�e zosta� odkodowany, o ile ma si� porz�dny sprz�t. P�d� tu, czekam na ciebie!
By� wyra�nie podekscytowany, a zatem ja mog�em sobie pozwoli� na brak zainteresowania.
- Nie, daj spok�j - zaprotestowa�em. - Jak ci si� zdaje, kto ja jestem? Boy hotelowy? A mo�e niewyszkolony m�odzik, kt�ry prosi o przywilej pomachania sobie dzid�? Ja jestem Lorenzo! - poderwa�em podbr�dek i przybra�em obra�on� min�. - Jaka jest twoja oferta?
- Hmm... cholera, nie mog� o tym gada� przez telefon! Ile zwykle dostajesz?
- Co? Pytasz o moje zarobki?
- Tak, tak!
- Za jeden wyst�p? Czy za tydzie�? A mo�e jaki� kontrakt?
- Oj, niewa�ne. Ile dostajesz dziennie?
- Moje minimalne honorarium za jeden wiecz�r wynosi sto imperia��w.
By�a to smutna prawda. Wprawdzie nieraz dawa�em si� skusi� do zagrania w jakim� skandalicznym ch�amie, ale rachunek nigdy nie opiewa� na mniej ni� w�a�ciwe honorarium. Cz�owiek musi mie� swoje standardy, wola�bym raczej zdechn�� z g�odu.
- Doskonale - odpar� szybko. - Sto imperia��w w got�wce, z r�ki do r�ki, jak tylko si� tu zjawisz. Tylko si� pospiesz!
- Co? - z nag�ym przera�eniem zrozumia�em, �e bez problemu mog�em za��da� dw�ch setek, a mo�e i wi�cej. - Ale jeszcze si� nie zgodzi�em na przyj�cie anga�u.
- To niewa�ne. Om�wimy to sobie, kiedy ju� tu si� zjawisz. Setka jest twoja, nawet je�li nam odm�wisz. Je�eli si� zgodzisz... nazwijmy to premi�, opr�cz ca�ego wynagrodzenia. Czy wreszcie si� wy��czysz i przyjdziesz tutaj?
Sk�oni�em si�.
- Oczywi�cie, sir. Chwilk� cierpliwo�ci.
Ca�e szcz�cie, �e hotel ,,Eisenhower" nie jest zbyt odleg�y od Casa Manana. Nie mia�em nawet paru groszy na bilet kolejki podziemnej. Rozkoszowa�em si� wi�c prawie zapomnian� sztuk� spaceru. Da�o mi to czas na uporz�dkowanie my�li. Nie jestem durniem. Wiedzia�em doskonale, i� je�li facet jest tak napalony, �e prawie wpycha mi fors� do gar�ci, najwy�szy czas, �eby przystopowa� i przyjrze� si� w�asnym kartom, bo sprawa na pewno jest trefna albo niebezpieczna, albo i jedno, i drugie. Osobi�cie nie mam wielkich wymaga� co do legalno�ci jako takiej. Zgadzam si� z Bardem, �e prawo cz�sto jest idiotyczne. Z regu�y jednak staram si� pozosta� po w�a�ciwej stronie ulicy.
Tym razem uzna�em jednak, �e mam niewystarczaj�ce dane, dlatego przesta�em si� nad tym zastanawia�, przerzuci�em peleryn� przez rami� i szed�em spacerkiem, rozkoszuj�c si� �agodn� jesienn� pogod� i bogatymi, r�norodnymi zapachami metropolii. Na miejscu uzna�em, �e bezpieczniej b�dzie skorzysta� z windy towarowej z piwnicy na dwudzieste pierwsze pi�tro, zamiast pokazywa� si� w holu. Mia�em niejasne wra�enie, �e nie by�o to odpowiednie miejsce, aby da� si� rozpozna� publiczno�ci.
M�j przyjaciel podr�nik wpu�ci� mnie do �rodka.
- Du�o czasu ci to zaj�o-burkn��.
- Doprawdy? - skwitowa�em, rozgl�daj�c si� wok� siebie. Apartament by� luksusowy, tak, jak si� tego spodziewa�em, ale panowa� w nim ba�agan: wok� wala�o si� co najmniej tuzin szklanek i mniej wi�cej tyle samo kubk�w po kawie. Nie musia�em by� specjalnie bystry, �eby si� zorientowa�, �e jestem ostatnim z d�ugiej kolejki go�ci. Na kanapie le�a� rozwalony drugi m�czyzna i �ypa� na mnie okiem. Jego r�wnie� wst�pnie zakwalifikowa�em jako pilota. Spojrza�em pytaj�co, ale nie zamierza� si� przedstawi�.
- No, nareszcie si� zjawi�e�. Przejd�my do interes�w.
- Jasne. Co mi przypomina - doda�em - �e by�a mowa o premii, czy te� zaliczce.
- A, tak - zwr�ci� si� m�j znajomy do faceta na kanapie - Jock, zap�a� mu.
- Niby za co?
- Zap�a� mu!
Teraz wiedzia�em, kto tu rz�dzi, cho� wkr�tce mia�em si� przekona�, �e zazwyczaj nie by�o takich w�tpliwo�ci, kiedy w pokoju znajdowa� si� Dak Broadbent. Tamten zerwa� si� szybko , wci�� na mnie zerkaj�c" odliczy� mi jedn� pi��dziesi�tk� i pi�� dziesi�tek, Wsadzi�em je do kieszeni niedba�ym gestem, bez przeliczania.
- Jestem do waszej dyspozycji, panowie - oznajmi�em. Wielgas zagryz� doln� warg�.
- Po pierwsze, musisz uroczy�cie przysi�c, �e nie wspomnisz o tej robocie nawet przez sen.
- Je�li zwyk�e s�owo nie wystarczy, czy przysi�ga mo�e za�atwi� spraw�? - spojrza�em na tego mniejszego, kt�ry znowu rozwali� si� na kanapie. - Nie s�dz�, �eby�my si� znali. Jestem Lorenzo.
Spojrza� na mnie, potem odwr�ci� wzrok.
- Nazwiska nie maj� tu znaczenia - szybko wtr�ci� m�j kole� z baru.
- Nie? M�j �wi�tej pami�ci ojciec, zanim umar�, wym�g� na mnie trzy obietnice: po pierwsze, �e nie b�d� miesza� whisky z czymkolwiek innym opr�cz wody, po drugie, anonimowe listy mam wrzuca� do kosza, po trzecie, nigdy nie powinienem rozmawia� z obcym, kt�ry nie chce si� przedstawi�. �ycz� mi�ego wieczoru, panowie - skierowa�em si� w stron� drzwi, czuj�c w kieszeni s�odki ci�ar setki imperia��w.
- Czekaj! Przystan��em pos�usznie.
- Masz absolutn� racj�. Nazywam si�...
- Kapitanie!
- Zamknij si�, Jock. Jestem Dak Broadbent, a ten, co tak zerka, to Jacques Dubois. Obaj jeste�my podr�nikami. Mistrzowie pilota�u, wszystkie klasy, wszystkie przyspieszenia.
Sk�oni�em si�.
- Lorenzo Smythe - odrzek�em skromnie. - �ongler i artysta... z Klubu Jagni�t.
Pomy�la�em sobie, �e mam wobec nich zobowi�zania.
- Dobra. Jock, spr�buj si� u�miechn�� dla odmiany. Lorenzo, czy zgadzasz si� utrzyma� nasz� spraw� w tajemnicy?
- B�d� milcza� jak gr�b. To dyskusja mi�dzy d�entelmenami.
- Niezale�nie od tego, czy podejmiesz si� tej roboty?
- Niezale�nie od tego, czy dojdziemy do porozumienia, czy nie. Dop�ki nikt nie we�mie mnie na tortury, wasza tajemnica jest bezpieczna.
- Doskonale wiem, co pewne �rodki farmakologiczne mog� zrobi� z m�zgiem cz�owieka, Lorenzo. Nie oczekujemy rzeczy niemo�liwych.
- Dak - wtr�ci� si� Dubois. - To pomy�ka. Powinni�my przynajmniej...
- Zamknij si�, Jock. Nie pora na w�tpliwo�ci. Lorenzo, chcemy, �eby� si� w kogo� wcieli�. Wcielenie to musi by� tak doskona�e, aby nikt, dos�ownie nikt, nie pozna� si� na sprawie. Potrafisz zrobi� co� takiego?
Zmarszczy�em brwi.
- Pierwsze pytanie brzmi nie: ,,czy potrafisz?", ale ,,czy zechcesz?". O co w tym wszystkim chodzi?
- Och, szczeg�y om�wimy p�niej. W og�lnym zarysie jest to normalna praca dublera znanej osobisto�ci publicznej. Jedyna r�nica polega na tym, �e wcielenie musi by� tak doskona�e, aby zmyli� nawet ludzi, kt�rzy tego cz�owieka znaj� i z kt�rymi spotyka si� z bliska. Nie b�dzie to odbieranie defilady z trybun ani przypinanie medali m�odym harcerkom - spojrza� na mnie bystrym okiem. - Potrzebny jest prawdziwy aktor.
- Nie- odpar�em natychmiast.
- Co? Nie wiesz jeszcze nic o samej robocie. Je�li masz problemy z sumieniem, zapewniam ci�, i� nie b�dziesz dzia�a� w sprzeczno�ci z interesami cz�owieka, w kt�rego si� wcielisz... ani nikogo innego, o ile s� legalne. To zadanie, kt�re trzeba wykona�.
- Nie.
- Niech ci� diabli, cz�owieku, dlaczego? Nie wiesz nawet, ile ci zap�acimy. , �
- Tu nie chodzi o pieni�dze - odpar�em stanowczo. - Jestem aktorem, nie dublerem.
- Nie rozumiem ci�. Wielu aktor�w uzupe�nia luki w bud�ecie, dubluj�c na forum publicznym znane osoby.
- Uwa�am ich za prostytutki, a nie koleg�w. Pozw�l, �e wyra�� si� ja�niej. Czy pisarz powa�a autora cudzych wspomnie�? Czy szanowa�by� malarza, kt�ry pozwala, aby kto inny podpisa� jego obraz... za pieni�dze? Pewnie nie rozumiesz ducha artysty, sir, ale mo�e uda mi si� wyt�umaczy� ci to w spos�b bardziej przyst�pny dla ludzi twojego zawodu. Czy zgodzi�by� si�, za pieni�dze, pilotowa� statek, podczas gdy kto inny, nie posiadaj�cy twoich mistrzowskich umiej�tno�ci, chodzi�by w mundurze, przyjmowa� zaszczyty i publicznie og�aszano by go Mistrzem? Zgodzi�by� si�?
- To zale�y za ile - prychn�� Dubois. Broadbent zmarszczy� brwi.
- Chyba rozumiem, o co ci chodzi.
- Sir, dla artysty sztuka jest najwa�niejsza. Pieni�dze to jedynie trywialny �rodek, umo�liwiaj�cy mu tworzenie.
- Hmnun... no dobrze, a zatem nie zrobisz tego tylko dla pieni�dzy. A czy zrobi�by� to z innego powodu? Gdyby� czu�, �e tak trzeba, a ty jeste� jedynym cz�owiekiem, kt�ry naprawd� mo�e tego dokona�?
- Przyznaj�, �e istnieje taka mo�liwo��, ale nie wyobra�am sobie, w jakich okoliczno�ciach.
- Nie musisz nic sobie wyobra�a�, wszystko ci wyja�nimy. Dubois a� skoczy� z kanapy:
- Ej�e, czekaj no, Dak, przecie� nie mo�esz...
- Zamknij si�, Jock! On musi wiedzie�.
- Nie musi wiedzie� teraz... ani tutaj. A ty nie masz prawa nara�a� wszystkich dooko�a, opowiadaj�c mu ca�� histori�. Przecie� niczego o nim nie wiesz.
- Wkalkulowa�em to w ryzyko. - Broadbent zwr�ci� si� znowu w moj� stron�.
Dubois z�apa� go za rami� i obr�ci� ku sobie.
- Niech ci� cholera z t� kalkulacj�! Do tej pory jako� z tob� wytrzymywa�em, ale tym razem, stary, zanim wyszczekasz mu wszystko, jeden z nas, albo ty, albo ja, nie b�dzie w stanie powiedzie� ju� ani s�owa wi�cej!
Broadbent zrobi� lekko zaskoczon� min�, po czym u�miechn�� si� lodowato.
- Jock, stary druhu, my�lisz, �e dasz rad�?
Dubois �ypn�� na� ponuro, ale si� nie wycofa�. Broadbent przewy�sza� go o g�ow� i by� o jakie� dwadzie�cia kilogram�w ci�szy. Po raz pierwszy poczu�em sympati� do Dubois: wzrusza mnie urocza �mia�o�� koci�cia, waleczne serce kogutka lub gotowo�� ma�ego cz�owieczka, by raczej zgin��, ni� da� si� poni�y�... Nie spodziewa�em si� wprawdzie, �e Broadbent zechce go zabi�, ale bytem przekonany, �e zechce u�y� Dubois w charakterze �cierki do pod�ogi.
Nie mia�em zamiaru si� wtr�ca�. Ka�dy cz�owiek ma prawo wybra� czas i spos�b w�asnej kl�ski.
Czu�em, jak napi�cie narasta. Nagle Broadbent roze�mia� si� i klepn�� Dubois po ramieniu.
- Dobrze, �wietnie, Jock! - Obejrza� si� na mnie i doda� cicho: - Mog� ci� przeprosi� na chwil�? Musz� z przyjacielem wypali� fajk� pokoju.
Apartament wyposa�ony by� w hermetyczn� kabin�, mieszcz�c� fax i telefon. Broadbent wzi�� towarzysza za rami� i zaprowadzi� go tam; przez chwil� dyskutowali zawzi�cie.
Takie urz�dzenia w hotelach nie zawsze spe�niaj� zadania, do jakich zosta�y przeznaczone i nie t�umi� do ko�ca fal d�wi�kowych. ,,Eisenhower" jednak by� luksusowym przedstawicielem gatunku i przynajmniej w tym przypadku kabina dzia�a�a znakomicie: dostrzega�em ruchy ust, ale nie s�ysza�em ani s�owa.
Ruchy warg widzia�em jednak doskonale. Twarz Broadbenta skierowana by�a w moj� stron�, a Dubois mog�em obserwowa� w lustrze na �cianie. Kiedy�, kiedy odgrywa�em moj� s�ynn� rol� jasnowidza, zrozumia�em, po co ojciec �oi� mi sk�r� tak d�ugo, a� nauczy�em si� czyta� z ruchu ust... Rol� jasnowidza odgrywa�em zawsze w jasno o�wietlonej sali i u�ywa�em okular�w, kt�re... no, niewa�ne. Umiem czyta� z ruchu warg.
Dubois m�wi�:
- Dak, ty cholerny, g�upi, niemoralny, nieprawdopodobny durniu, czy naprawd� chcesz, �eby�my sko�czyli, licz�c kamienie na Tytanie? Ten zarozumia�y wypierdek b�dzie sypa� jak z�oto.
Omal nie przegapi�em odpowiedzi Broadbenta. Zarozumia�y! Je�li nie liczy� obiektywnego uznania dla w�asnego geniuszu, uwa�a�em si� za bardzo skromnego cz�owieka.
Broadbent:
- ... lepszy wr�bel w gar�ci i tak dalej. Jock, nie mamy nikogo innego. Dubois:
- W porz�dku, �ci�gnij tu Doca Scortia ,niech go zahipnotyzuje i wstrzyknie mu soczek szcz�cia. Ale nie m�w mu, o co chodzi... przynajmniej dop�ki nie jest z nami zwi�zany, a my znajdujemy si� w niepewnej sytuacji.
Broadbent:
- Hm, Scortia sam mi powiedzia�, �e do takiego przedstawienia nie wystarczy hipnoza i prochy. Musi z nami wsp�pracowa�, inteligentnie wsp�pracowa�.
- Gdzie ty widzisz inteligencj�? - prychn�� Dubois. - Sp�jrz na niego. Widzia�e� kiedy koguta, paraduj�cego po podw�rzu? Pewnie, jest podobnego wzrostu, sylwetki, nawet czaszk� ma ukszta�towan� jak Szef... ale pod spodem nie ma nic. Spanikuje, ze�re go trema i b�dzie po nas. Nie zagra tej roli, to n�dzna zapchajdziura!
Gdyby nie�miertelnego Caruso oskar�ono o fa�szowanie, pewnie nie by�by tak ura�ony, jak ja w tej chwili. Mimo to uwa�am, �e w tej w�a�nie chwili zas�u�y�em sobie na p�aszcz Burbage 'a i Bootha: z niezm�conym spokojem pi�owa�em paznokcie i udawa�em, �e nic si� nie dzieje. Postanowi�em jedynie, i� pewnego dnia w ci�gu dwudziestu sekund sprawi�, �e kolega Dubois b�dzie si� �mia� i p�aka� na przemian. Odczeka�em kilka minut, po czym wsta�em i zbli�y�em si� do kabiny. Kiedy zobaczyli, �e nadchodz� i zamierzam si� do nich przy��czy�, przestali rozmawia�.
- Najmocniej przepraszam, panowie - powiedzia�em cicho. - Zmieni�em zdanie.
- Nie chcesz tej roboty? - Dubois wyra�nie ul�y�o.
- Przeciwnie, przyjmuj� anga�. Nie musicie mi nic wyja�nia�. Kolega Broadbent zapewni� mnie, �e nie jest to praca, kt�ra mog�aby nadwer�y� moje sumienie, a ja mu wierz�. Zapewni� mnie, �e potrzebuje aktora, a intencje producenta po prostu mnie nie interesuj�. Przyjmuj�.
Dubois wydawa� si� w�ciek�y, ale siedzia� cicho. Spodziewa�em si�, �e Broadbent b�dzie zadowolony i oka�e ulg�, tymczasem on wygl�da� na zmartwionego:
- Dobrze - zgodzi� si�. - Zatem do roboty, Lorenzo. Nie wiem, jak d�ugo oka�esz si� nam potrzebny. Jestem pewien, �e nie d�u�ej ni� kilka dni, i przez ten czas b�dziesz wystawiony na widok publiczny tylko przez godzin� i jedynie raz lub dwa razy.
- To nie ma znaczenia, je�li dacie mi do�� czasu, aby przestudiowa� swoj� rol�... a raczej wcielenie. Przez ile dni jednak w przybli�eniu b�dziecie mnie potrzebowa�? Musz� powiadomi� mojego agenta.
- Och, nie! Nie r�b tego!
- No... to na jak d�ugo? Tydzie�, wi�cej?
- Na pewno mniej... albo b�dzie po nas.
- Co?
- Niewa�ne. Czy sto imperia��w dziennie wystarczy?
Zawaha�em si�, bo przypomnia�em sobie, jak �atwo zgodzili si� na moje minimalne honorarium tylko po to, �eby mnie przes�ucha�... Uzna�em jednak, �e nadszed� czas, aby okaza� wielkoduszno��. Machn��em r�k�.
- Nie m�wmy teraz o takich drobiazgach. Na pewno zaoferujecie mi honorarium odpowiednie do warto�ci mojego wyst�pu.
- Dobra, dobra. - Broadbent odwr�ci� si� niecierpliwie. - Jock, wezwij baz�. Potem zadzwo� do Langstona i powiedz, �e rozpoczynamy Plan Mardi Gras. Zsynchronizuj si� z nim. Lorenzo... - skin�� d�oni�, �ebym poszed� za nim, i skierowa� si� do �azienki. Otworzy� niewielkie pude�ko i zapyta�:
- Wiesz, co si� robi z tym badziewiem?
Rzeczywi�cie, to by�o badziewie. Nieprofesjonalny zestaw do makija�u o niebotycznej cenie, sprzedawany m�odzie�y ogarni�tej sza�em �wiate� rampy. Spojrza�em na ten chlam z lekkim wstr�tem.
- Czy to znaczy, �e mam si� przebra� ju�, w tej chwili? Bez czasu na zapoznanie si� z rol�?
- Co? Ach nie, nie! Chc�, �eby� zmieni� sobie twarz... tak, aby na pewno nikt ci� nie rozpozna�, kiedy b�dziemy wychodzili. Mam nadziej�, �e to mo�liwe?
Odpar�em sztywno, �e ka�da s�awa niesie ze sob� ten ci�ar, jakim jest mo�liwo�� rozpoznania w miejscu publicznym. Nie doda�em, �e oczywi�cie Wielki Lorenzo znany jest niezliczonym rzeszom publiczno�ci, kt�ra rozpozna go bezb��dnie w ka�dym miejscu.
- W porz�dku. Wi�c zmie� facjat�, �eby ci� rodzona matka nie pozna�a - odpar� i wyszed� raptownie.
Westchn��em i spojrza�em na zabaweczk�, jak� mi zaoferowa�. Pewnie my�la�, �e to jest w�a�ciwe narz�dzie mojej pracy - t�uste smarowid�a odpowiednie dla klauna, �mierdz�cy kit, sztuczne w�osy, kt�re wygl�da�y tak, jakby pochodzi�y z dywanu w salonie ciotki Maggie. Ani grama profesjonalnego podk�adu, �adnych p�dzli elektrycznych, �adnych nowoczesnych urz�dze� do charakteryzacji. No, ale prawdziwy artysta potrafi dokona� cud�w za pomoc� spalonej zapa�ki i zawarto�ci szafki kuchennej... i w�asnego geniuszu. Ustawi�em �wiat�a i pozwoli�em ponie�� si� wenie tw�rczej.
Istnieje wiele sposob�w, aby uniemo�liwi� rozpoznanie dobrze znanej twarzy. Najprostszym z nich jest zmylenie przeciwnika. Ka� facetowi w�o�y� mundur i ju� na pewno nikt go nie zauwa�y... czy ktokolwiek pami�ta�by twarz ostatnio widzianego policjanta? Czy zidentyfikowa�by go p�niej, przebranego za Araba? Na tej samej zasadzie opiera si� metoda przyci�gania uwagi. Wyposa� go�cia w ogromny nochal, mo�e nawet zniekszta�cony przez wielk� naro�l, a w�wczas prostak b�dzie si� gapi� zafascynowany na ten�e nos, cz�owiek kulturalny odwr�ci si� dyskretnie... ale �aden z nich nie dostrze�e twarzy.
Nie zdecydowa�em si� na ten prymitywny manewr, poniewa� uzna�em, �e m�j pracodawca wola�by, abym pozosta� w og�le niezauwa�ony, ni� zapami�tany jako osobnik dziwaczny, cho� nierozpoznany. To znacznie trudniejsza sprawa. Ka�dy mo�e wygl�da� podejrzanie, ale aby umkn�� czyjej� uwagi, trzeba by� prawdziwym artyst�. Potrzebowa�em twarzy tak zwyczajniej, tak niemo�liwej do zapami�tania, jak prawdziwa twarz nie�miertelnego Aleca Guinnessa. Niestety, moje arystokratyczne rysy s� a� nadto widoczne, nadto wytworne... prawdziwa tragedia dla aktora charakterystycznego. Jak mawia� m�j ojciec: Larry, jeste� zbyt �liczny! Je�li nie ruszysz leniwego zadu i nie zaczniesz si� uczy� zawodu, przez pierwsze pi�tna�cie lat b�dziesz gra� m�odzieniaszk�w i wyobra�a� sobie, �e jeste� aktorem, a potem sko�czysz jako sprzedawca cukierk�w w holu. ��liczny� i �g�upi� to dwa grzechy g��wne w szo�biznesie - a ty pope�niasz je oba".
Potem �ci�ga� pas i rozpoczyna� stymulacj� moich szarych kom�rek. Ojciec by� praktykuj�cym psychologiem i uwa�a�, �e rozgrzanie glutei maximi za pomoc� rzemienia odci�ga od g�owy m�odego ch�opaka nadmiar krwi. O ile teoria mia�a do�� kr�tkie nogi, o tyle praktyka wykazywa�a, �e cel u�wi�ca �rodki; w wieku pi�tnastu lat mog�em sta� na g�owie na zwisaj�cej linie i cytowa� Szekspira i Shawa strona po stronie... a nawet skra�� komu� scen� jednym zapaleniem papierosa.
By�em pogr��ony w tw�rczym szale, kiedy Broadbent wsadzi� g�ow� do �azienki.
- Na Boga, nic jeszcze nie zrobi�e�! - wykrzykn��. Obejrza�em si� z wynios�� min�.
- Uzna�em, �e chcesz zobaczy� moje dzie�o w najlepszym wydaniu, a to wymaga czasu. Uwa�asz, �e dobra kucharka potrafi skomponowa� nowy sos na grzbiecie galopuj�cego rumaka?
- Niech diabli porw� wszystkie rumaki! - spojrza� na czasomierz. - Masz sze�� minut. Je�li nie zrobisz nic do tej pory, b�dziemy musieli zaryzykowa�.
Oczywi�cie, wola�bym mie� mn�stwo czasu... ale dobrze przyjrza�em si� mojemu ojcu, kiedy odgrywa� wielopostaciow� rol� w Morderstwie Hueya Longa: pi�tna�cie wciele� w ci�gu siedmiu minut - i �miem twierdzi�, �e raz odtworzy�em j� w czasie kr�tszym o dziewi�� sekund ni� on.
- Zosta� tam, gdzie jeste� - prychn��em przez rami�. - Zaraz przyjd�.
Ucharakteryzowa�em si� na Benny Greya, bezbarwnego podr�cznego, kt�ry pope�ni� wszystkie morderstwa w Domu bez drzwi - dwa szybkie ma�ni�cia, kre�l�ce linie znu�enia od nosa po k�ciki warg, ledwie cie� work�w pod oczami i blado�� Nr 5 Factora na to wszystko, co zabiera�o mi za ka�dym razem po dwadzie�cia sekund. M�g�bym to zrobi� nawet we �nie. Dom by� grany dziewi��dziesi�t dwa razy, zanim go wreszcie zdj�li z afisza.
Potem spojrza�em na Broadbenta.
- Wielki Bo�e - j�kn��. - Nie wierz�!
Pozosta�em Bennym Greyem i nie u�miechn��em si� z dum�. Broadbent nie m�g� zdawa� sobie sprawy z tego, �e podk�ad by� w gruncie rzeczy niepotrzebny. Oczywi�cie, u�atwia� spraw�, ale u�y�em go g��wnie dlatego, �e tego oczekiwa�. Jak ka�dy laik, uwa�a�, �e makija� sk�ada si� g��wnie z farb i pudru.
Nie odrywa� ode mnie wzroku.
- Wiesz co? - wykrztusi� zdumionym g�osem. - M�g�by� zrobi� co� takiego ze mn�? R�wnie szybko?
Ju� chcia�em powiedzie�: nie, kiedy zda�em sobie spraw�, �e to prawdziwe profesjonalne wyzwanie. Mia�em wielk� ochot� oznajmi�, �e gdyby w wieku pi�ciu lat dosta� si� w r�ce mojego ojca, teraz by�by mo�e got�w do sprzedawania waty cukrowej na targu, ale zmieni�em zdanie.
- Chcesz tylko, aby nikt ci� nie rozpozna�? - upewni�em si�.
- Tak, tak! Pomaluj mnie, przypraw mi fa�szywy nos albo co� w tym stylu!
Potrz�sn��em g�ow�.
- Z ka�dym makija�em b�dziesz wygl�da� jak dzieciak przebrany na maskarad�. Nie umiesz gra� i w twoim wieku nigdy si� nie nauczysz. Twojej twarzy nawet nie tkn�.
- Co? A jakby� mi zrobi� taki dzi�b...?
- Poczekaj. Cokolwiek bym zrobi� z tym lordowskim nosem, tylko �ci�gn�oby na niego uwag�, zapewniam ci�. Wystarczy chyba, je�li jaki� znajomy spojrzy na ciebie i powie: ,,Patrzcie, jaki ten go�� podobny do Daka Broadbenta. Oczywi�cie, to nie Dak, ale jest pewne podobie�stwo"? No i co?
- Hm? My�l�, �e tak. Oczywi�cie, jak d�ugo b�dzie pewien, �e to nie ja. Powinienem by� na... och, po prostu nie powinno mnie by� teraz na Ziemi.
- Aby ugruntowa� w nim to przekonanie, zmienimy ci spos�b chodzenia. To w�a�nie jest twoja najbardziej charakterystyczna cecha. Je�li zaczniesz chodzi� inaczej, to na pewno nie b�dziesz ty... tylko jaki� inny gruboko�cisty facet o szerokich barach, kt�ry jest troch� do ciebie podobny.
- No dobrze, poka� mi, jak chodzi�.
- Nie, sam nigdy si� tego nie nauczysz. Zmusz� ci�, �eby� chodzi� tak, jak ja chc�.
- Jak?
- Wsadzimy ci gar�� kamyk�w albo czego� takiego w czubki but�w. To ci� zmusi do chodzenia z pi�ty i wyprostowania si�. Ju� nie b�dziesz si� skrada� kocim krokiem pilota. Mmmm... przyklej� ci kawa�ek ta�my na plecach, �eby� pami�ta� o odchyleniu ramion do ty�u. To powinno wystarczy�.
- My�lisz, �e mnie nie rozpoznaj�, bo b�d� inaczej chodzi�?
- Jasne. Znajomy nie potrafi okre�li�, dlaczego jest pewien, �e to nie ty, ale to pod�wiadome wra�enie oddali jego w�tpliwo�ci. Och, zrobi� to i owo z twoj� twarz�, tak tylko, �eby� poczu� si� lepiej, ale to nie jest konieczne.
Zawr�ci� do salonu. Ja, oczywi�cie, wci�� pozostawa�em Bennym Greyem, bo kiedy ju� wejd� w rol�, musz� si� naprawd� postara�, �eby z niej wyj�� i sta� si� na powr�t sob�. Dubois wisia� na telefonie. Podni�s� wzrok, zobaczy� mnie i szcz�ka mu opad�a. Wyskoczy� z kabiny i wrzasn��:
- A to kto znowu? I gdzie si� podzia� ten aktorzyna?
Po pierwszym spojrzeniu na mnie nie zada� sobie trudu, �eby spojrze� po raz drugi. Benny Grey to taki sm�tny, znu�ony facecik, �e nawet nie chce si� na niego patrze�.
- Jaki aktorzyna? - zapyta�em g�uchym, bezbarwnym g�osem Benny'ego, co sprawi�o, �e Dubois zaszczyci� mnie spojrzeniem. Zerkn��, zacz�� odwraca� wzrok, znowu spojrza� najpierw na mnie, potem na ubranie. Broadbent rykn�� �miechem i waln�� go w rami�.
- A ty m�wi�e�, �e on nie umie gra�! -i doda� szybko: - Powiadomi�e� wszystkich, Jock?
- Tak. - Dubois spojrza� na mnie w lekkiej zadumie, po czym odwr�ci� wzrok.
- To dobrze. Musimy si� st�d wynie�� w ci�gu czterech minut. Zobaczmy, jak szybko uda ci si� mnie przerobi�, Lorenzo.
Dak zdj�� jeden but i bluz�. Podci�gn�� koszul�, �ebym m�g� przyklei� mu ta�m� na ramiona, kiedy nagle nad drzwiami zap�on�a lampka i rozleg� si� dzwonek. Zamar�.
- Jock? Spodziewasz si� kogo�?
- To pewnie Langston. Powiedzia�, �e spr�buje tu dotrze�, zanim wyjdziemy. - Dubois ruszy� w stron� drzwi.
- On albo i nie. To mo�e by�... - nie us�ysza�em, co powiedzia� Broadbent na temat ewentualnej mo�liwej to�samo�ci przybysza. Dubois uchyli� drzwi. We framudze, niczym upiorna purchawa, sta� Marsjanin.
Przez jedn�, potworn� chwil� widzia�em tylko jego. Nie zauwa�y�em stoj�cego za nim cz�owieka ani bu�awy �ycia, kt�r� Marsjanin dzier�y� w pseudo ko�czynie.
Wtedy Marsjanin wp�yn�� do �rodka. Towarzysz�cy mu cz�owiek wszed� w �lad za nim i drzwi zamkn�y si� cicho.
- Dobry wiecz�r, panowie - zaskrzecza� Marsjanin. - Wybieracie si� gdzie�?
Sta�em jak wryty, ogarni�ty atakiem ostrej ksenofobii. Dak by� skr�powany podkasanym odzieniem. Za to ma�y Jock Dubois ruszy� na nich z bohaterstwem, za kt�re pokocha�em go jak brata na chwil� przed �mierci�... Rzuci� si� na bu�aw�. Nawet nie pr�bowa� jej unikn��.
Nie �y� ju�, kiedy upad� na pod�og� - nie m�g� �y� z t� ogromn� dziur� wypalon� w brzuchu, tak wielk�, �e mo�na by�o w�o�y� w ni� ca�� pi�� - ale nie pu�ci� bu�awy. Pseudoko�czyna Marsjanina rozci�gn�a si� jak guma, p�k�a tu� u nasady szyjki potwora, a biedny Jock wci�� �ciska� bu�aw� w martwych ramionach.
Cz�owiek, towarzysz�cy tej cuchn�cej istocie, musia� odst�pi� na bok, �eby wystrzeli�. Pope�ni� b��d. Powinien by� najpierw zastrzeli� Daka, a potem mnie. Zamiast tego zmarnowa� pierwszy strza� na Jocka, a do drugiego ju� nie zd��y� si� z�o�y�. Dak strzeli� mu prosto w twarz. Nawet nie wiedzia�em, �e ma przy sobie bro�.
Pozbawiony broni Marsjanin nie pr�bowa� ucieka�. Dak skoczy� na nogi, przysun�� si� do niego i mrukn��:
- Ach, Rrringriil, widz� ci�.
- Widz� ci�, kapitanie Daku Broadbencie - zaskrzecza� Marsjanin i doda�: - Powiadomisz moje gniazdo?
- Powiadomi� twoje gniazdo, Rrringriil.
- Dzi�kuj� ci, kapitanie Daku Broadbencie.
Dak wysun�� d�ugi, ko�cisty palec i wetkn�� go w najbli�sze �lepie; wciska� je, dop�ki nie zapar� si� pi�ci� w skorup� czaszki. Wyci�gn�� palec ca�y pokryty zielonkaw� mazi�. Pseudocz�onki stwora spazmatycznie wsun�y si� w tu��w, ale martwe cielsko wci�� pewnie sta�o na wielkiej stopie. Dak pop�dzi� do �azienki, a ja sta�em jak wmurowany w ziemi�, nie mniej sztywny ni� �wi�tej pami�ci Rrringriil.
Dak wyszed�, wycieraj�c d�onie o koszul�.
- Musimy tu posprz�ta� - oznajmi�. - Nie ma zbyt wiele czasu.
R�wnie dobrze m�g� mie� na my�li rozlany drink.
Pr�bowa�em wyja�ni� mu w jednym niesk�adnym zdaniu, �e nie mam zamiaru mu pomaga�, �e powinni�my wezwa� gliny, �e chc� st�d wia�, zanim te gliny si� zjawi�, �e mo�e sobie zrobi� z t� idiotyczn� rol� dok�adnie to, co sam wie, a ja rozwijam skrzyd�a i wiej� przez okno, ale Dak zamkn�� mi usta jednym gestem.
- Nie �am si�, Lorenzo. Jeste�my ju� sp�nieni. Pom� mi wrzuci� trupy do �azienki.
- Co? Dobry Bo�e, ch�opie! Zamykamy bajzel i wiejemy! Mo�e nas z tym nigdy nie skojarz�!
- Pewnie nie - zgodzi� si� uprzejmie - poniewa� �adnego z nas mia�o tu nie by�. Ale zobacz�, �e Rrringriil zabi� Jocka, a na to nie mo�emy sobie pozwoli�. Przynajmniej nie teraz.
- Co?
- Nie wolno nam dopu�ci�, �eby ukaza�y si� sensacyjne nag��wki o Marsjaninie, kt�ry zabi� cz�owieka. Zamknij si� wi�c i pom� mi.
Zamkn��em si� i pomog�em mu. Uspokoi�em si�, kiedy sobie przypomnia�em, �e prawdziwy Benny Grey by� najgorszym z sadystycznych psychopat�w, kt�ry z rado�ci� kroi� na kawa�ki swoje ofiary. Pozwoli�em zatem, aby ,,Benny Grey" zawl�k� do �azienki dwa ludzkie cia�a, podczas gdy Dak za pomoc� bu�awy �ycia pokroi� Rrringgriila na ma�e, por�czne kawa�ki. Uwa�a� oczywi�cie, �eby pierwsze ci�cie wypad�o poni�ej czaszki, tak, aby nie nabrudzi�, ale i tak nie potrafi�bym mu pom�c. Wydawa�o mi si�, �e martwy Marsjanin �mierdzi jeszcze gorzej ni� �ywy.
Schowek ukryty by� za panelem i trudny do znalezienia. Na szcz�cie oznaczono go koniczynk�, symbolizuj�c� promieniowanie. Po wepchni�ciu tam kawa�k�w Rrringriila (uda�o mi si� powstrzyma� md�o�ci przynajmniej na tyle, �eby pom�c) Dak zaj�� si� cia�ami ludzi, wci�� korzystaj�c z bu�awy i oczywi�cie wanny.
To zadziwiaj�ce, ile krwi mie�ci w sobie ludzkie cia�o. Woda la�a si� przez ca�y czas, ale i tak by�o paskudnie. Dopiero jednak kiedy Dak zabra� si� za szcz�tki biednego Jocka, naprawd� nie zdzier�y�. Oczy nape�ni�y mu si� �zami, co o�lepi�o go na dobre. Nie mog�em pozwoli�, �eby poobcina� sobie palce, wi�c odepchn��em go i pozwoli�em, �eby moje miejsce zaj�� Benny Grey.
Kiedy sko�czy�em i wok� nie pozosta� �aden �lad, �e w apartamencie by�o kiedy� jeszcze dw�ch ludzi i jeden potw�r, dok�adnie op�uka�em wann� i wyprostowa�em si�. Dak sta� w drzwiach, spokojny jak zawsze.
- Wyczy�ci�em pod�og� -oznajmi� .-Oczywi�cie do�wiadczony kryminolog z w�a�ciwym sprz�tem m�g�by odtworzy� bieg wydarze�, ale liczmy na to, �e nikt niczego nie podejrzewa. Wyno�my si� zatem. Teraz musimy nadrobi� prawie dwana�cie minut. Chod�!
Nawet nie mia�em si�y pyta�, dok�d ani po co.
- No to w drog�. Zajmijmy si� twoimi butami.
- Nie, to za d�ugo potrwa - potrz�sn�� g�ow�.- Teraz szybko�� jest wa�niejsza ni� to, �eby nas nie rozpoznali.
- No to jestem w twoich r�kach - powiedzia�em i poszed�em za nim do drzwi.
Zatrzyma� si� na chwil�.
- Mo�e ich by� wi�cej. Nie pytaj, tylko strzelaj. Nie pozostaje ci nic innego. - W d�oni mia� bu�aw�, ukryt� pod przerzuconym p�aszczem.
- Marsjanie?
- Albo ludzie. Albo i jedni, i drudzy.
- Dak? Czy Rrringriil by� jednym z tamtych w barze Manana?
- Pewnie tak. A jak s�dzisz, po co kluczy�em, �eby ci� stamt�d wyci�gn�� a� tutaj? Albo szli za tob�, tak jak my, albo za mn�. Nie rozpozna�e� go?
- Wielkie nieba, nie! Te potwory wygl�daj� dla mnie wszystkie jednakowo.
- Oni m�wi� o nas dok�adnie tak samo. Ci czterej to byli Rrringriil, jego krewny Rrringlath i dwaj inni z jego gniazda, ale z innych linii. Ale cicho. Je�li zobaczysz Marsjanina, strzelaj. Masz drugi pistolet?
- Mam. S�uchaj Dak, nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jak d�ugo te bestie s� przeciwko tobie, jestem z tob�. Nienawidz� Marsjan.
Wygl�da� na zaskoczonego.
- Nie wiesz, co m�wisz. Nie walczymy z Marsjanami, ta czw�rka to renegaci.
- Co takiego?
- Jest mn�stwo dobrych Marsjan, prawie wszyscy. Do licha, nawet Rrringriil nie by� taki z�y, je�li o tym mowa. Rozegra�em z nim par� udanych partyjek szach�w.
- Cooo? W takim razie ju�...
- Zamknij si�. Wlaz�e� za g��boko, �eby si� teraz wycofywa�. Biegnijmy prosto do metra. B�d� ci� kry�.
Zamkn��em si�. Niezaprzeczalnie tkwi�em w tym ju� o wiele za g��boko.
Zbiegli�my do podziemia i ruszyli�my czym pr�dzej w stron� ekspresowego metra. W�a�nie zwolni�a si� dwuosobowa kapsu�a. Dak wepchn�� mnie do �rodka tak szybko, �e nie zd��y�em zobaczy�, jak� ustawi� kombinacj�. Nie by�em jednak wcale zdumiony, kiedy w momencie, gdy ucisk w piersi zel�a�, ujrza�em mrugaj�c� tablic�: PORT LOTNICZY JEFFERSON - WYSIADA�!
W�a�ciwie nie robi�o mi �adnej r�nicy, jaka to stacja, byle by�a mo�liwie najbardziej oddalona od hotelu ,,Eisenhower". Kilka minut, jakie sp�dzili�my w wagoniku pr�niowym, wystarczy�o, aby w mojej g�owie powsta� plan - szkicowy, nie�mia�y, podlegaj�cy zmianom bez uprzedzenia, jak to zawsze dodaj� drobnym drukiem, ale zawsze plan. Mo�na go by�o stre�ci� w jednym s�owie: znikn��!
Jeszcze rano uwa�a�bym ten plan za bardzo trudny do zrealizowania. W naszej kulturze cz�owiek bez grosza w kieszeni jest ca�kiem bezradny, jak niemowl�. Ale z setk� kawa�k�w w kieszeni mog�em porusza� si� szybko i daleko. Nie czu�em �adnych zobowi�za� wobec Daka Broadbenta. Mia� jakie� swoje powody - w �adnym wypadku nie moje! - z jakich omal nie pozwoli� mnie zabi�, a potem wpl�ta� mnie w zacieranie �lad�w zbrodni i sprawi�, �e sta�em si� uciekinierem. Na razie jednak uciekli�my policji, a teraz wystarczy�o tylko zgubi� Broadbenta, �eby zapomnie� o ca�ej sprawie i odstawi� j� na p�k� jak z�y sen. Nie istnia�o zbyt wielkie prawdopodobie�stwo, �eby kto� skojarzy� mnie z tym wszystkim, nawet gdyby mnie odkryli. Na szcz�cie d�entelmen zawsze nosi r�kawiczki, a ja zdj��em je tylko do nak�adania makija�u i p�niej przy tym makabrycznym sprz�taniu.
Poza gor�cym wybuchem m�odzie�czego heroizmu, jakiego dozna�em, kiedy s�dzi�em, �e Dak walczy z Marsjanami, jego sprawy kompletnie mnie nie interesowa�y. Teraz, kiedy dowiedzia�em si�, �e og�lnie rzecz bior�c lubi Marsjan, zgas�a we mnie nawet ta ostatnia, s�aba iskierka sympatii. A tej jego roli nie tkn�� bym nawet przys�owiowym dwumetrowym kijem. Do diab�a z Broadbentem! Od �ycia chcia�em jedynie tyle forsy, �eby utrzyma� w kupie ducha i cia�o, i �eby m�c dalej uprawia� sztuk�. Nie interesowa�a mnie zabawa w policjant�w i z�odziei, bo to kiepski teatrzyk,
Port Jefferson wydawa� si� jak skrojony na miar� dla moich plan�w. Panowa� tam t�ok i chaos, ekspresowe kolejki, p�dz�ce do i ze stacji, otacza�y go paj�cz� sieci�. Wystarczy�oby, �eby Dak spu�ci� mnie z oka na p� minuty, a znajd� si� w po�owie drogi do Omaha. Przyczaj� si� na kilka tygodni, a potem skontaktuj� si� z agentem, �eby si� dowiedzie�, czy kto� o mnie nie pyta�.
Dak jednak zatroszczy� si� o to, aby�my wysiedli z kapsu�y jednocze�nie. W przeciwnym przypadku zatrzasn�� bym drzwi i natychmiast skierowa� si� gdzie indziej. Uda�em, �e nic nie widz�, i szed�em za nim jak szczeniak u nogi. Podjechali�my ta�m� do g�rnego holu, kt�ry znajdowa� si� tu� pod powierzchni�, i wyl�dowali�my pomi�dzy biurkiem PanAm a Skylines. Dak ruszy� na drug� stron� pomieszczenia w kierunku Diana Ltd. Przypuszcza�em, �e zamierza kupi� bilety na wahad�owiec na Ksi�yc - nie mia�em poj�cia, jak zamierza� wprowadzi� mnie na pok�ad bez paszportu i certyfikatu szczepienia, ale wiedzia�em, �e jego pomys�owo�� nie ma granic. Uzna�em, �e najlepiej b�dzie wtopi� si� w t�o w chwili, gdy zajrzy do portfela - cz�owiek, kt�ry liczy pieni�dze, ma umys� i oczy zaj�te przez co najmniej kilka sekund.
My jednak min�li�my biurko Diany i przeszli�my przez bramk� oznakowan� tabliczk�: ,,Miejsca Prywatne". Korytarz za ni� by� wyludniony, a �ciany ca�kiem puste. Z przera�eniem stwierdzi�em, �e w�a�nie w tamtym zat�oczonym holu przesz�a mi ko�o nosa ostatnia szansa. Zatrzyma�em si� raptownie:
- Dak? B�dziemy skaka�?
- Oczywi�cie.
- Chyba ci odbi�o. Nie mam papier�w, nie mam nawet karty turystycznej na Ksi�yc.
- Nie jest ci potrzebna.
- Co? Zatrzymaj� mnie w punkcie ,,Emigracja", a potem wielki, t�usty glina z byczym karkiem zacznie mi zadawa� pytania.
D�o� wielko�ci sporego kota zacisn�a si� wok� mojego ramienia.
- Nie tra�my czasu. Po co mamy przechodzi� przez punkt ,,Emigracja", kiedy ty oficjalnie nigdzie nie wyje�d�asz, a ja oficjalnie nigdy tu nie przyje�d�a�em? Przebieraj nogami, staruszku.
Jestem dobrze umi�niony i nie ca�kiem chuchrowaty, ale poczu�em si� ubezw�asnowolniony. Zobaczy�em znak ,,dla m�czyzn" i uczyni�em desperacki wysi�ek, �eby si� zatrzyma�.
- Dak, chwileczk�, prosz�. Musz� odcedzi� kartofelki...
- H�? - wyszczerzy� do mnie z�by. - Przecie� by�e� przed wyj�ciem z hotelu.
Nie zwolni� i nie wypu�ci� mnie z gar�ci.
- Lorenzo, staruszku, czuj�, �e masz niez�ego pietra. Wiesz, co zrobi�? Widzisz tam tego glin�?
Na ko�cu korytarza, ko�o stacji prywatnych pojazd�w, okaza�y egzemplarz str�a spokoju publicznego pr�bowa� ul�y� ogromnym stopom, przewieszaj�c si� przez kontuar.
- Mam nag�y atak wyrzut�w sumienia. Chyba musz� si� wyspowiada�... jak zabi�e� go�cia Marsjanina i dw�ch lokalnych obywateli, jak mierzy�e� do mnie z pistoletu i zmusi�e� do pozbycia si� cia�. Jak...
- Oszala�e� Dak?
- Jasne, ze zgrozy, kumplu.
- Ale... przecie� nic na mnie nie masz.
- No to co? Moja historyjka zabrzmi na pewno bardziej przekonuj�co ni� twoja. Ja wiem, o co w tym wszystkim chodzi, a ty nie. Wiem o tobie wszystko, a ty o mnie nic. Na przyk�ad... - Wymieni� kilka szczeg��w z mojej przesz�o�ci, co do kt�rych by�em pewien, �e zosta�y zapomniane i pogrzebane. No dobrze, wyst�powa�em troch� tu i tam w przedstawieniach, kt�re nie dla ca�ej rodziny si� nadaj�, jednak cz�owiek musi przecie� z czego� �y�. Ale je�li chodzi o Be: be, to by�o nieuczciwe. Naprawd� nie wiedzia�em, �e jest nieletnia. No, a ten rachunek hotelowy... Ja wiem, �e ucieczka bez zap�aty w Miami Beach to prawie to samo, co napad z broni� w r�ku gdzie indziej, a w og�le takie zachowanie jest bardzo prowincjonalne, ale naprawd� zap�aci�bym, gdybym mia� czym. Tamten za� incydent w Seattle... Niewa�ne, chcia�em po prostu wyt�umaczy�, �e Dak wiedzia� o mnie naprawd� du�o, ale z niew�a�ciwego punktu widzenia. A jednak... -No c� - ci�gn�� dalej. - Teraz p�jdziemy do tego �andarma i zrzucimy z ramion to brzemi�. Stawiam siedem do dw�ch, kt�remu z nas uwierz�.
Podeszli�my zatem do gliniarza i min�li�my go spokojnie. Rozmawia� z urz�dniczk� po drugiej stronie balustrady i �adne z nich nawet nie podnios�o g�owy. Dak wyj�� dwa bilety z napisem: PRZEPUSTKA-ZEZWOLENIE OBS�UGI-MIEJSCE K-127 i wprowadzi� do monitora. Maszyna zeskanowa�a je, napis na szybie poleci� nam wsi��� do w�zka na g�rnym poziomie, kod King 127. Bramka przepu�ci�a nas i zatrzasn�a si� za naszymi plecami, a g�os z ta�my oznajmi�:
- Prosz� uwa�nie patrze� pod nogi i przestrzega� ostrze�e� o promieniowaniu. Kompania Terminal nie odpowiada za wypadki poza bramk�.
Dak wprowadzi� do w�zka ca�kowicie inny kod. Pojazd okr�ci� si�, wybra� szlak i ruszyli�my pod poziom pola. Nic mnie to nie obchodzi�o. Mia�em wszystko w nosie.
Wysiedli�my, a ma�e autko zawr�ci�o tam, sk�d przyjecha�o. Przed sob� zobaczy�em drabin�, wiod�c� do otworu w stalowym suficie. Dak tr�ci� mnie �okciem.
- Na g�r�.
U szczytu drabiny znajdowa� si� w�az z napisem: UWAGA, PROMIENIOWANIE. OPTIMAX 13 SEKUND. Cyfry zosta�y dopisane kred�. Zawaha�em si�. Nigdy nie chcia�em mie� potomstwa, ale a� takim idiot� to ja nie jestem. Dak za�mia� si�.
- Masz na sobie o�owiane majtki? Otwieraj, przechod� szybko i wspinaj si� wprost do statku. Je�li nie b�dziesz po drodze przystawa�, �eby si� podrapa�, zd��ysz z zapasem co najmniej trzech sekund.
Chyba zd��y�em z zapasem pi�ciu sekund. Przez jakie� trzy metry znajdowa�em si� w s�o�cu, a potem pogr��y�em si� w stalowej rurze, wiod�cej do statku. Przeskakiwa�em mniej wi�cej co trzy szczeble.
Stateczek wydawa� si� niedu�y, przynajmniej je�li s�dzi� po do�� ciasnym mostku. Nie uda�o mi si� zobaczy� go z zewn�trz. Przedtem bywa�em jedynie na dw�ch statkach kosmicznych - wahad�owcu ksi�ycowym ,,Evangeline" i jego siostrzanej jednostce ,,Gabrielu". By�o to wtedy, kiedy nieostro�nie przyj��em prac� na Ksi�ycu. Nasz impresario uzna�, �e �onglerka, spacer po linie i wyczyny akrobatyczne b�d� si� nie�le prezentowa� w warunkach ksi�ycowej jednej sz�stej G. W zasadzie mia� racj�, tyle tylko, �e nie wzi�� pod uwag� czasu niezb�dnego na przyzwyczajenie si� do niskiej grawitacji. Musia�em skorzysta� z Ustawy o Pasa�erach Znajduj�cych si� w K�opotach i straci�em ca�� garderob�.
Na mostku by�o dw�ch ludzi: jeden le�a� na fotelu przyspieszeniowym i kr�ci� pokr�t�ami, drugi wykonywa� jakie� tajemnicze gesty d�ugim �rubokr�tem. Ten, kt�ry siedzia�, obrzuci� mnie spojrzeniem, ale nic nie powiedzia�. Drugi obejrza� si� i zrobi� zatroskan� min�.
- A co z Jockiem? - zapyta� ponad moj� g�ow�. Dak omal nie wyp�yn�� z w�azu za moimi plecami.
- Nie ma czasu! - rzuci� - Skompensowa�e� jego mas�?
-Tak
- Red, wszystko gotowe? Co z wie��? M�czyzna na fotelu wycedzi�:
- Przeliczam wszystko co dwie minuty. Wie�a w porz�dku. Minus czterdzie�ci... hm... siedem sekund.
- Z�a� stamt�d! Szybko! Musz� si� w��czy� w to odliczanie!
Red leniwie zwl�k� si� z fotela. Dak usiad� na jego miejscu. Ten drugi wepchn�� mnie na fotel drugiego pilota i zapi�� mi pasy bezpiecze�stwa. Sam obr�ci� si� i wskoczy� do w�azu awaryjnego. Red pod��y� za nim, ale zatrzyma� si�, wystawiaj�c jedynie g�ow� i ramiona.
- Bilety do kontroli! - zawo�a� weso�o.
- Och, stul pysk! - Dak poluzowa� pasy, si�gn�� do kieszeni, wyci�gn�� dwie przepustki, dzi�ki kt�rym dostali�my si� na pok�ad, i rzuci� w jego stron�.
- Dzi�ki - odpar� Red. - Do zobaczenia w ko�ciele. Dobrego odrzutu i tak dalej.
Znikn�� z niedba�ym wdzi�kiem. Us�ysza�em syk zamykanej �luzy powietrznej i poczu�em, �e p�kaj� mi b�benki. Dak nie odpowiedzia� na po�egnanie. Oczy mia� wlepione w wy�wietlacze komputera, na kt�rym dokonywa� jeszcze ma�ych poprawek.
- Dwadzie�cia jeden sekund - oznajmi�. - Nie ma czasu na zm�czenie. Pami�taj, �eby� ramiona mia� pod pasem, a mi�nie rozlu�nione. Pierwszy etap to bu�ka z mas�em.
Zrobi�em, co mi kaza�, a potem czeka�em godzinami, walcz�c z trem�. Wreszcie szepn��em:
- Dak?
- Zamknij si�.
- Powiedz mi tylko jedno: dok�d lecimy.
- Mars.
Zobaczy�em jeszcze, jak kciukiem wbija czerwony przycisk i straci�em przytomno��.
2
Co jest takiego �miesznego w cz�owieku, kt�ry boi si� latania? Te chamy o �o��dkach z �elaza zawsze si� �miej� pewnie �mia�iby si� te�, gdyby ich babcia po�ama�a sobie nogi.
Oczywi�cie zapad�em na chorob� kosmiczn� natychmiast po wy��czeniu silnik�w i przej�ciu w stan niewa�ko�ci. Doszed�em do siebie do�� szybko, bo mia�em prawie zupe�nie pusty �o��dek - nic nie przek�si�em od �niadania-i przez ca�� ci�gn�c� si� w niesko�czono�� reszt� tej strasznej podr�y by�em tylko potwornie nieszcz�liwy. Do punktu spotkania dotarli�my po godzinie i czterdziestu trzech minutach, co dla takiego ziemskiego szczura, jak ja, r�wna si� oko�o tysi�ca lat czy��ca.
Musz� jednak przyzna� Dakowi, �e si� nie �mia�. By� profesjonalist� i traktowa� moj� normaln� reakcj� z bezosobow� uprzejmo�ci� stewardesy - nie tak jak te jajog�owe, rozkrzyczane pata�achy, kt�re mo�na spotka� na li�cie pasa�er�w wahad�owca na Ksi�yc. Gdybym mia� na to jaki� wp�yw, ci tryskaj�cy zdrowiem panikarze znale�liby si� zaraz na kosmicznym spacerku w po�owie orbity i tam, w pr�ni, mogliby nawet umrze� ze �miechu.
Mia�em zam�t w