15825
Szczegóły |
Tytuł |
15825 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15825 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15825 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15825 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dan Parkinson
KRASNOLUDY ŻLEBOWE
DRAGONLANCE® SAGA
ZAGINIONE OPOWIEŚCI
Tom I
KAGONESTI
Tom II
IRDOWIE
Tom III
DARGONESTI
Tom IV
KRAINA MINOTAURÓW
Tom V
KRASNOLUDY ŻLEBOWE
ZAGINIONE OPOWIEŚCI
TOM V
KRASNOLUDY
ŻLEBOWE
Dan Parkinson
WSTĘP
Powiada się, że w prawdziwym świecie nie istnieje
taka rasa, jak Agharowie. Wspomina się, że coś mu-
siało wyjątkowo zdekoncentrować bogów stworzenia,
kiedy Agharowie powstawali... zdekoncentrować lub
pogrążyć w obłędzie. Uczeni twierdzą, że rasa takich
stworzeń jak Agharowie — powszechnie zwanych kras-
noludami żlebowymi — nie poradziłaby sobie przez
tyle pokoleń w pełnej twardych wyzwań rzeczywisto-
ści. Te żałosne, małe stworzenia nie miały niczego
w zanadrzu.
W świecie zaludnionym przez silne rasy krasnolu-
dy żlebowe z Krynnu są zdumiewająco słabe. Nie są
ani zawzięte, ani groźne, ani z nich zuchwalcy, ani
szczęściarze, nie cechują ich ani silne ręce, ani chyże
stopy. Jedynym naturalnym sposobem obrony przed
wrogami jest ich skłonność do zamieszkiwania w ta-
5
kich miejscach, w których nikt zamieszkać by nie
chciał, dzięki czemu przez większość czasu żyją nie-
zauważeni. Brakuje im niezachwianej siły prawdzi-
wych krasnoludów, nieprzewidywalnego charakteru lu-
dzi oraz wrodzonych zdolności i długowieczności ce-
chującej elfów. W porównaniu do którejkolwiek z tych
ras krasnoludy żlebowe nie są niczym więcej, jak tylko
szkodnikami. Nie potrafią się bronić, nie mają żad-
nych umiejętności poza pewną swoistą tajemniczością
i z całą pewnością nie znają się na magii.
Jeśli chodzi o inteligencję, to krasnoludy żlebowe
— wyglądem zbliżone w pewnym stopniu do ludzi
czy krasnoludów — są na tyle bystre, by schować się
przed deszczem.
Fakt ciągłego istnienia krasnoludów żlebowych na
Krynnie stanowi nie lada zagadkę dla tych, którzy są
tą kwestią zainteresowani. Z drugiej jednak strony, ci
sami uczeni mogliby równie dobrze twierdzić, że ani
trzmiele, ani smoki nie mogą wznieść się w powietrze.
Jednak niezależnie od tego, jak łapczywie uczeni trzy-
mają się swojej logiki, zarówno trzmiele, jak i smo-
ki doskonale latają... a krasnoludy żlebowe nadal ist-
nieją.
Te małe stworzenia nie tylko żyją, ale także ma-
ją swoją historię. Oczywiście pośród rozmaitych kul-
tur istnieją osobliwe legendy mówiące o krasnoludach
żlebowych. Niektórzy wierzą, że dawno temu klan
krasnoludów żlebowych przyczynił się do zniszczenia
wielkiego Istar i że na swój sposób uczestniczyli oni
w samym kataklizmie. Dziwne opowieści, które krążą
także pomiędzy zastawionymi piwem stołami, łączą
krasnoludy żlebowe z nieprawdopodobnymi przed-
6
sięwzięciami, takimi jak kopalnia wina czy masakra
ogrów przez łowców niewolników z Doon. Czasami
nawet ogłaszają one krasnoludy żlebowe pierwszymi
mieszkańcami starego Thorbardinu, gdzie ich potom-
kowie do dziś są w mniejszym lub większym stopniu
tolerowani.
Najbardziej nieprawdopodobna z tych historii, choć
zarazem najczęściej przekazywana, opowiada o nie-
zwykłym sojuszu pomiędzy plemieniem krasnoludów
żlebowych a smokami podczas Wojny Lancy. Pośród
ludzi, elfów, a nawet prawdziwych krasnoludów znaj-
dowali się świadkowie, którzy widzieli grupy krasno-
ludów żlebowych podróżujących w towarzystwie zie-
lonego smoka.
Podobne opowieści wskazują na prawdziwie zna-
nienitą historię. Mimo to same krasnoludy żlebowe
nie potrafią udowodnić ani nawet zweryfikować tych
legend. Lud zwany Agharami cechuje niewiele wspa-
niałych umiejętności, a jedną z nich jest skłonność do
błyskawicznego zapominania o tym, co wykracza poza
granice ich zrozumienia, to znaczy niemal o wszyst-
kim, co znajduje się wokół nich.
W taki oto sposób niełatwo natrafić na krasnoluda
żlebowego, który potrafi dokładnie przypomnieć sobie
vydarzenia z przedwczorajszego dnia. Indywidualno-
ści takie spotyka się równie rzadko jak krasnoluda żle-
bowego, który umie liczyć dalej niż do dwóch.
Jednakże w mglistej historii tych drobnych, nie-
zdarnych istot pojawiło się kilku niespotykanych osob-
ników. Jednym z nich był pierwszy Wielki Myśliciel
z Plemienia Bulpów — cechujący się intuicją krasno-
lud o imieniu Hunch, który zajmował się intensywnym
7
myśleniem w imieniu całej grupy podczas długiego
i burzliwego panowania Najwyższego Bulpa Gorge'a III.
Hunch żył z brzemieniem świadomości, że istniały cza-
sy odleglejsze aniżeli wczorajszy dzień. Dzięki bystre-
mu rozumowi wywnioskował z tego spostrzeżenia fakt,
że równie dobrze mogą istnieć czasy późniejsze niż
dzień jutrzejszy.
Innym niezwykłym krasnoludem żlebowym był sta-
ry Gandy, następca Huncha i spadkobierca kija do zmy-
waka. Gandy zdawał sobie sprawę, że jego klan składa
się z pokaźnego tłumu osobników i miał niemal całko-
witą pewność, że ich liczba — choć ulegała zmianie
z dnia na dzień — przekracza dwa. Brakowało mu jed-
nak słów lub koncepcji, w jaki sposób wyrazić takie
myśli, zwykle więc zachowywał je dla siebie.
Jego intuicja podpowiedziała mu natomiast, że sko-
ro on dostrzegł coś tak tajemniczego, równie dobrze
mogli istnieć inni, którzy są do tego zdolni. Podejrze-
wał, że jedną z takich osób mógł być młody krasno-
lud żlebowy — w czasach poszukiwania Obiecanego
Miejsca był on jeszcze dzieckiem — o imieniu Scrib,
który czasami próbował tworzyć rysunki przedstawia-
jące otaczający go świat.
Prolog
JAJO VERDEN
Wysoko ponad zrujnowanymi ziemiami, gdzie w bu-
rym od dymu, wiszącym nisko niebie odbijał się ponu-
ry blask pożóg szalejących pośród mrocznych, zwę-
glonych pól bitwy, na potężnych skrzydłach z łopotem
wznosiła się Verden Leafglow. Wzbijała się coraz wy-
żej, przyciskając szpony do pokrytego łuskami cielska.
Wspaniały ogon pracował za nią niczym ster, a długa
szyja wyciągała się w górę, kiedy wzbijała się na wy-
soki pułap, pozostawiając za sobą panujące w dole
szaleństwo.
Wszystko się skończyło. Stoczono ogromną wojnę
— grę pomiędzy bogami, w której zło i dobro spotkało
się twarzą w twarz, nie zważając na rzeź, jaką pozosta-
wiły za sobą na planszy. Takhisis, Królowa Ciemno-
9
ści, bogini całego zła, prowadziła swoją rozgrywkę,
pragnąc zdobyć kontrolę nad Krynnem, poniosła jed-
nak porażkę w ostatnich godzinach wojny.
Verden Leafglow nie potrafiła pojąć, dlaczego Ta-
khisis przegrała. Zdecydowana albo przejąć władzę,
albo wszystko zniszczyć, mroczna bogini wystawiła
do walki o świat swoje najpotężniejsze armie, nie dba-
jąc o chaos, jaki przez to powstał, i trzymając się z da-
la od cierpienia śmiertelników, których porwał ten wir.
Najmroczniejsza z bogiń, wielbicielka dominacji i mi-
strzyni zdrady, Takhisis rzuciła kośćmi w przekonaniu
o nadchodzącym zwycięstwie, po czym... przegrała.
Teraz, niczym okrutne dziecko, zawzięta Takhisis
odwróciła się plecami do agonii będącej jej dziełem
i opuściła Krynn z nastawieniem, że jeśli ma się odbu-
dować, to się odbuduje, a jeśli ma zgnić, to zgnije. Pod
trzema księżycami zapanował obłęd.
Jednak Królowa Ciemności pozostała mściwa na-
wet w chwili swojego odwrotu. Tym, którzy zwycię-
żyli nad jej ambicjami, pozostawiła w spadku ruiny.
Dla popleczników, którzy ją zawiedli — nawet w naj-
mniejszym stopniu — przygotowała coś znacznie gor-
szego. Mroczną boginię cechowała wręcz jadowita za-
wziętość i żądała satysfakcji nawet w obliczu porażki.
Verden Leafglow kontrolowała niebo na swych szma-
ragdowych skrzydłach i szybowała wysoko ponad pa-
nującym w dole obłędem. Zasłane zwłokami równiny
w dole odpłynęły w dal, kiedy wzbijała się coraz wy-
żej, uciekając od rzezi.
W ciągu ostatnich kilku dni ujrzała bardzo wiele.
Na spustoszonych polach widziała oddziały smokow-
ców, mrocznego nasienia zdrady potężnych wobec po-
10
tężnych, umierających tysiącami z rąk przedstawicieli
swojego gatunku oraz swych sojuszników.
Widziała osnowy czarnej magii, która zapadała się
w siebie i pokrywała odzianych w czarne szaty ludzi,
którzy ją utkali. Najgorsza furia panowała jednak po-
śród smoków — najpotężniejszych sojuszników Takh-
isis. W ciągu kilku dni Verden widziała smoki, które
porzucały wrogów i atakowały sojuszników, i nawet
jej własny, silny instynkt popychał ją do zdrady.
Widziała najpotężniejsze ze wszystkich złych smo-
ków — wspaniały, śmiercionośny Venge Scarlet po-
chwycił swojego jeźdźca, oderwał mu głowę od ra-
mion i cisnął go w stronę ziemi niczym śmieci. Wi-
działa znamienitego, złośliwego smoka o imieniu Ebon
Nightshadow, który stanął naprzeciw rzeszy goblinów
przybyłych, by wspomóc go w obronie Portalu Sym-
boli. Poczęstował ich kwaśnym oddechem i z satysfak-
cją obserwował, jak skręcają się i wrzeszczą, zmie-
niając się w szlam.
Verden Leafglow mogłaby dokonać tych samych
czynów, gdyby miała do dyspozycji ludzkiego jeźdźca
lub oddział goblinów. Kiedy jednak nadszedł koniec
wojny, znajdowała się na polu bitwy z garstką żałos-
nych ludzkich magów, pracujących nad zaklęciami u-
możliwiającymi stworzenie sekretnego przejścia do od-
ległego Garnizonu Władzy w Sablethwon.
W jej świadomości zaświtała wtedy myśl — wszyst-
ko skończone, Królowa Ciemności jest w odwrocie.
Z pełnym pogardy łopotem skrzydeł Verden odwróciła
się od swych sojuszniczych magów. Dwóch z nich,
którzy wzbudzali w niej wyjątkowy gniew, pozosta-
wiła dosłownie porozdzieranych na kawałki. Ich towa-
11
rzysze krztusili się na ten widok, dławili własnymi ję-
zykami, oślepieni i umierający dzięki jej pożegnalne-
mu prezentowi — chmurze gęstego, chlorowego oparu.
Nielicznym udało się umknąć przed jej furią, lecz było
ich tylko kilku. Pośród nich znajdował się skulony,
mały mag-złodziej, w którego posiadaniu znajdował
się totem przedstawiający kieł z kości słoniowej. Był
z nim tak silnie powiązany magią, że jedno nie potra-
fiłoby funkcjonować bez drugiego. Oprócz niego po-
został jeszcze jeden czy dwóch ocalałych. Nie mieli
oni jednak żadnego znaczenia.
Odleciała, kierując się w stronę gór na zachodzie.
Było to ostatnie miejsce, w którym mógł znajdować
się Flame Searclaw. Choć rozgrywki Królowej Ciem-
ności zakończyły się, Verden Leafglow miała własne,
niedokończone porachunki, o których bynajmniej nie
zapomniała. Obecnie skupiona była wyłącznie na swo-
jej zemście, więc rozpostarła szmaragdowe skrzydła
i pomknęła na polowanie.
Flame Searclaw! Verden wytężyła swoje czułe zmys-
ły, próbując go znaleźć. W jej wielkich ślepiach za-
migotała nienawiść, kiedy przypomniała sobie dzień,
w którym utorowała drogę w celu zniszczenia Chaldis,
miasta ludzi. Pamiętała doskonale odniesione tam rany
i lodowatą kpinę w głosie Flame'a Searclawa, który
wyczuł jej obecność pod gruzami zrujnowanego mia-
sta, gdzie leżała ciężko ranna. Wiedział, że tam była,
tak jej oświadczył. Zdawał też sobie sprawę, że Ver-
den potrzebuje pomocy, jednak jej sytuacja tylko go
rozbawiła. Zostawił ją.
Verden Leafglow nie zapomniała. Została zdradzo-
na i porzucona. Teraz należało wyrównać rachunki.
12
Wytężywszy do granic możliwości wszystkie swo-
je zmysły, poszybowała w niebo i odbiła na zachód,
gdzie na horyzoncie majaczyły potężne szczyty gór
Kharolis. Gdzieś tam znajdował się Flame Searciaw.
Czy łączność między umysłami nadal funkcjono-
wała po zakończeniu wojny i podbojów? Verden nie
wiedziała tego. Porozumiewanie się na odległość by-
ło jedną z magicznych zdolności, jakie Królowa Ciem-
ności na własny użytek zaoferowała swym popleczni-
kom. Wytężając umysł w sposób, w jaki się nauczy-
ła, wysłała na odległość wiadomość: Flame Searciaw!
Wiem, że tam jesteś! Kiedyś potrzebowałam twojej
pomocy, lecz ty mnie opuściłeś! Kiedyś cię wzywa-
łam, lecz ty odpowiedziałeś lekceważeniem! Nawet
wyśmiałeś mnie i nakazałeś przybyć do siebie, wie-
dząc, że nie będę w stanie tego uczynić. Cóż, teraz
przybywam, Flamie Searciaw! Zbliżam się i wkrótce
cię odnajdę!
Po kilku chwilach do jej świadomości dotarła odpo-
wiedź, odległa, lecz czytelna. Przewidział jej przyby-
cie. Okrutny śmiech odbił się echem w jej głowie. Zie-
lona wężyco! To ty! Jestem tutaj, zielona wężyco. Masz
czelność rzucać mi wyzwanie, żałosna istoto? Cudow-
nie! Jestem gotów! Nie trudź się poszukiwaniem mnie,
zielona wężyco, ułatwię ci to. To ja odnajdę ciebie!
A kiedy to się stanie, ty...
Głos w jej umyśle niespodziewanie umilkł, wraz
z innymi odczuciami. Świat wokół Verden Leafglow
wyciszył się, jakby otoczyła ją lodowata, nieprzenik-
niona kurtyna, a w ciszy tej powstała wizja — czysty
i jaskrawy obraz, który całkowicie zdominował jej świa-
domość. W tym niesamowitym milczeniu spostrzegła
13
małą, zieloną kulę i natychmiast zorientowała się, na
co patrzy.
Jej jajo! Jej własne, pojedyncze jajo, ukryte daw-
no temu w miejscu, o którym tylko ona wiedziała...
A mimo to teraz patrzyła na nie w swojej świadomości
i bynajmniej nie znajdowało się ono tam, gdzie powin-
no. Coś było zdecydowanie nie w porządku.
Skoncentrowała się na swym jaju, skupiła całą u-
wagę na odległej kryjówce i zadrżała z zakłopotaniem.
Zawsze, gdziekolwiek się znajdowała, potrafiła wy-
czuć swoje jajo. Teraz jednak nie mogła wytworzyć tej
nici powiązania. Kurtyna ciszy, która spowiła jej u-
mysł, uniosła się odrobinę i wreszcie ujrzała — dzięki
umiejętności widzenia na odległość — miejsce, w któ-
rym powinno się znajdować. Nie czuła tam jednak je-
go obecności. Po prostu go tam nie było.
Gdzieś głęboko w jej świadomości odezwał się in-
ny głos — potężny, odbijający się echem i wypełniony
mściwością. Był czymś więcej niż zwykłym głosem
i przeniknął do wszystkich komórek jej ciała.
Twoje jajo? — zdawał się drwić z niej. — Chcesz
odzyskać swoje jajo?
— Królowo-bogini — odparła wstrząśnięta yer-
den. — Przemówiłaś do mnie.
Zawiodłaś mnie, Yerden Leafgłow. — Potężny, bez-
dźwięczny głos zdominował ją całkowicie, falując i pul-
sując wewnątrz niej. —Pamiętam taki moment, kiedy
cię potrzebowałam, lecz ciebie nie było. Kiedy powin-
naś czekać w górach, znajdowałaś się gdzie indziej.
Marnowałaś czas, Yerden Leafgłow. Marnowałaś go
z najgorszymi z najgorszych. Zawiodłaś mnie.
Yerden przypomniała sobie, a wspomnienia w jej
14
świadomości były zarazem jaskrawe i pełne udręki.
Zdarzyło się kiedyś — lecz tylko raz — kiedy coś roz-
proszyło jej uwagę. Na skutek zdrady Flame'a Searc-
lawa dostała się do niewoli. Więziły ją nikczemne,
małe stworzenia, Agharowie. Była ranna i osłabiona,
a jej kamień duszy znalazł się w ciele jednej z tych
istot. Zmusili ją do przeprowadzenia ich do Xak Tsa-
roth — do ich Obiecanego Miejsca.
Agharowie. Krasnoludy żlebowe. Najgorsi z naj-
gorszych. Upokarzające wspomnienia nawiedzały ją
i paliły od wewnątrz.
— Bogini, nie miałam wyboru — zaprotestowała.
— Ratowałam się przed śmiercią.
Twoja lojalność należała do mnie — zagrzmiał w niej
głos Takhisis.
— Zginęłabym bez swojego kamienia duszy — pró-
bowała się tłumaczyć.
To przede mną odpowiadałaś, Verden Leafglow.
Przede mną, a nie przed nimi.
— Nie mogłam nic na to poradzić...
Zawiodłaś mnie — zgrzytnął głos. — Teraz zapła-
cisz za swoją porażkę.
W jej świadomości ponownie ukazała się wizja ja-
ja, jej własnego, jedynego jaja, ukrytego w głębi prze-
pastnego cienistego miejsca, gdzie przemykały nie-
wielkie istoty.
Twoje jajo — rzekł głos. — Chcesz odzyskać swoje
jajo, Verden Leafglow? Niech się więc tak stanie, lecz
nie w tym życiu. Twoje życie, obecne życie, przepadło.
Ale narodzisz się powtórnie. Spójrz na swoje jajo, Yer-
den Leafglow. Staniesz się tym, co się z niego wykluje.
Umrzesz i narodzisz się powtórnie w swoim jaju.
15
— Narodzę się...
Narodzisz się. Staniesz się własnym dzieckiem, Ver-
den Leafglow. Czeka na ciebie nowe życie, lecz nie bę-
dzie to życie na wolności. Pozostanie ci jedynie wy-
pełnianie poleceń tych, którzy wydostaną cię z twoje-
go jaja. Będziesz do nich należeć i służyć im, Verden
Leafglow, zupełnie wobec nich bezbronna. Zdaj się
całkowicie na ich łaskę! Oto powiązanie, na które cię
skazuję, Verden Leafglow.
Niech to będzie twoją karą! Niegdyś wypełniłaś obiet-
nicę daną krasnoludom żlebowym. Im, a nie mnie! Od-
rzucam cię z tego powodu. Nie należysz już do mnie.
Zostaniesz ich własnością, Verden Leafglow. Niech oni
zrobią z tobą to, co będą uważali za stosowne.
— Oni? — wrzasnęła w głębi swego umysłu. —
Oni? Są niczym. To tylko krasnoludy żlebowe. Obrzyd-
liwe i niegodne wspomnienia istoty.
Będziesz do nich należeć, Verden Leafglow. Zdana
na ich łaskę tak długo, jak długo będą tego chcieli.
— Nie! Królowo Ciemności, och, najpotężniejsza,
błagam...
Będziesz do nich należeć — odparł głos, jakby roz-
koszował się tymi słowami.
W świadomości Verden zapanowało przerażenie.
— Bogini, miej litość! Błagam...
Nie należysz już do mnie. — Głos zdawał się zni-
kać w oddali, chłodny i niewzruszony. — Jeśli prag-
niesz litości, ich o nią proś. Umieraj, Verden Leaf-
glow. Umieraj, a kiedy ponownie się narodzisz, szu-
kaj łaski u krasnoludów żlebowych, których będziesz
własnością.
Głos zanikł, a w jej świadomości pozostała jedy-
16
nie wizja jaja. Jej własne jajo spoczywało głęboko
w mrocznym miejscu, niestrzeżone i bezbronne. Ło-
począc potężnymi skrzydłami, Verden Leafglow za-
wróciła i pomknęła w kierunku wskazywanym przez
wizję...
Pomknęła i zaczęła umierać.
Znajdujące się przed nią góry wznosiły się na powi-
tanie, lecz za nimi w jednej chwili powstała jedynie
ciemność. To tam — tak blisko, a jednocześnie tak
bardzo daleko — znajdowało się to miejsce. Wiedziała
o tym. Rozpoznała je, odkryła jego lokalizację, a w jej
świadomości pojawił się nowy lęk. Xak Tsaroth. Dół.
Agharowie i szkodniki. Krasnoludy żlebowe i szczu-
ry-
Góry urosły przed nią, a jej wzrok ogarnęła ciem-
ność. Skrzydła zatrzepotały niepewnie, trzasnęły dzi-
wacznie i ostatecznie zawiodły. Góry znajdowały się
już pod nią i pędziły jej na spotkanie, wyciągając ku
niej postrzępione wierzchołki, kiedy ślepa spadała spi-
ralą w dół. W ostatnich chwilach swego życia widziała
tylko jedną rzecz — swe jajo, zagubione w mroku,
w którym przemykały niewielkie istoty.
CZĘŚĆ PIERWSZA
DZIEDZICTWO NAJGORSZYCH
Rozdział 1
TRON DLA GLITCHA
Bardzo wiele się wydarzyło w czasach poprzedza-
jących przybycie w To Miejsce wędrownego plemie-
nia Bulpów. Miejsce miało wiele rzeczy, których w za-
sadzie nikt nie zrozumiał, rzeczy, które były w du-
żej mierze nieprzyjemne i niezmiennie wprowadzające
w zakłopotanie.
W czasach tych Agharowie także tutaj byli, jednak
w charakterze niewolników, dręczonych i wykorzysty-
wanych przez straszliwe istoty wykraczające poza ich
zdolność pojmowania. W Obiecanym Miejscu wszę-
dzie czaiła się niedola i śmierć, a nowo przybyli zwo-
lennicy Najwyższego Bulpa Glitcha I, Lorda Protekto-
ra Każdego z Miejsc, w Których Bywał, przez długi
czas żyli w niedoli, chowając się w dziurach i szczeli-
21
nach, których nie odnalazły nawet inne krasnoludy
żlebowe z Tego Miejsca.
Był to czas udręki i strachu i nie wszyscy go prze-
trwali. Wówczas pojawili się i odeszli zupełnie inni lu-
dzie. Istniało kilka ras ludzkich, które Agharowie na-
zywali Wysokimi, a także rozmaite duże zwierzęta,
stworzenia i nie-do-pomyśleńcy. Smród magii i bitew-
ny zgiełk wypełnił To Miejsce i już na zawsze po-
zostały tutaj te ohydne stwory o jaszczurzych twa-
rzach, oschłych, trzeszczących głosach, które zdawały
się zajmować wyłącznie krzywdzeniem wszystkich
stworzeń, jakie napotkały.
Ludzie i dziwadła przybywali do miejsca, które nie-
którzy zwali Xak Tsaroth. Pojawiali się, walczyli i od-
chodzili, a Agharowie — wędrowne plemię Bulpów
i wielu innych, którzy tymczasem do nich dołączyli —
cierpieli w samym centrum tych wydarzeń w sposób
tylko im znany. Chowali się, kulili i czaili w najmrocz-
niej szych zakątkach. Uciekali w panice, kiedy tylko
mogli, płaszczyli się, gdy wszystko inne zawodziło,
i oczekiwali na odejście z Tego Miejsca wojennego
zgiełku.
Kilka innych klanów — które już tutaj żyły, kiedy
Najwyższy Bulp Glitch I przyprowadził swój lud w to
burzliwe miejsce wiele pór roku temu — całkowicie
opuściło Dół. Wielu spośród tych, którzy uciekli, po-
wróciło w końcu w to samo miejsce, było ich jednak
już znacznie mniej i wydawali się zdecydowanie bar-
dziej wstrząśnięci tym, co wydarzyło się poza Xak
Tsaroth aniżeli w nim samym.
Wszędzie działy się rzeczy, które wykraczały poza
pojęcie Agharów.
22
' O cokolwiek jednak w całym tym chaosie chodzi-
ło, wszystko wskazywało na to, że nadszedł koniec.
W niektórych częściach Dołu nadal piętrzyła się po-
rzucona broń, zaschnięte zwłoki przedstawicieli róż-
nych ras oraz dziwaczne kupki popiołu, które niegdyś
były ohydnymi, jaszczuropodobnymi istotami. Wraz
z powrotem normalności Glitch I wziął na siebie —
gdyż nikomu innemu nie zdawało się na tym zale-
żeć — zadanie mianowania się Najwyższym Bulpem
wśród ocalałych, władcą i lordem protektorem wszyst-
kich klanów.
Dla nikogo innego nie miało to większego znacze-
nia. Z żadnego Najwyższego Kogośtam Agharowie —
przez innych zwani krasnoludami żlebowymi — nie
mieli większego pożytku i traktowali go generalnie ja-
ko zawadę. Jednak ktoś musiał zostać Najwyższym
Kimśtam i dopóki jakiś krasnolud chciał sprawować tę
funkcję, wszyscy wokół byli zadowoleni.
Jak wiele czasu upłynęło od zakończenia inwazji
i walk? Żaden z nich nie miał pewności, choć wszyscy
wiedzieli, że było to wcześniej niż wczoraj, co w re-
zultacie lokowało te wydarzenia w odległej przeszło-
ści wraz z innymi, niewartymi zapamiętania rzeczami.
Większość z Agharów w związku z tym wyrzuciła te
wspomnienia z pamięci i powróciła do pilnych zadań
dnia bieżącego — poszukiwania żywności, podkrada-
nia, pilnowania ognia pod kotłami oraz rozważania,
w jaki sposób utrzymać Najwyższego Bulpa w dobrym
humorze.
Obecnie to ostatnie przedsięwzięcie polegało na zna-
lezieniu dla niego tronu, na którym mógłby zasiąść.
W jakimś momencie Glitch stwierdził, że jest wiel-
23
ką i majestatyczną osobistością. Zgodnie z tym, co
twierdził, niegdyś miał własnego smoka i przyprowa-
dził swój lud w Obiecane Miejsce, które obecnie było
Tym Miejscem. Został dzięki temu żywą legendą, przy-
najmniej we własnym przeświadczeniu, i w związku
z tym zaczynał stawać się prawdziwym utrapieniem.
Zdążył już zmienić swój monarszy tytuł z „Glitcha
Pierwszego" na „Glitcha Najprzedniejszego, Najwyż-
szego Bulpa z Przekonania i Lorda Protektora Te-
go Miejsca oraz Każdego Innego Ważnego Miejsca".
A to był zaledwie początek.
Zabiegał o uwagę innych, co czasami udało mu się
osiągnąć, o ile wystarczająco głośno krzyczał. Do ta-
kiego stopnia domagał się korony, że ktoś w końcu ją
dla niego wykonał. Żądał osobistej flagi, której jeszcze
nie miał, a teraz zażyczył sobie miękkiego krzesła.
Motywował to tym, że wielcy władcy potężnych na-
rodów zasiadają na miękkich krzesłach. W związku
z tym i on powinien na takim zasiąść.
Obecnie, kiedy cały ten chaos ucichł i Glitch nie
miał już o czym rozmyślać, opętała go obsesja posia-
dania specjalnego mebla, na którym mógłby usiąść. Za
każdym razem, kiedy siadał, z jego ust płynął potok
narzekań.
— Kamienie! — gderał. — Cały czas na kamie-
niach! Każdy może siedzieć na kamieniach. Glitch Naj-
przedniejszy być Najwyższy Bulp. Najwyższy Bulp
powinien mieć miękkie krzesło. Króle i ogólnie wszyst-
kie mają miękkie krzesło. Dlaczego nie Najwyższy Bulp?
Stał się tak nieznośny w tej kwestii, że nawet Wiel-
ki Myśliciel, stary Gandy z kijem do zmywaka, stracił
cierpliwość.
24
— Dlaczego Najwyższy Bulp nie poszukać kupy
piasku i nie usiąść? — stawił czoło swemu suwereno-
wi. — Każdy już zmęczony słuchania twoich marud.
— Najwyższy Bulp potrzebować tr... tro... mięk-
kie krzesło! — Glitch warknął na swojego doradcę.
Patrzył przez przymrużone oczy, a korona ze szczu-
rzych zębów przekrzywiła mu się na głowie. — Króle
majątro... tr... te rzeczy. Najwyższy Bulp tak dobry
jak króle. Kto inny mieć swój osobisty smok? Najwyż-
szy Bulp chcieć jak to tam... tron!
— Najwyższy Bulp nie rozpoznać tron, nawet jak
się na niego gapić — zauważył Gandy.
Lord Wielki Protektor Każdego w Tym Miejscu u-
tkwił w nim wzrok.
— Rozpoznać. Tron miękkie krzesło. Najwyższy
Bulp potrzebować miękkie krzesło!
— Szczury — mruknął Gandy, odwracając się.
— Co?
— Szczury. Mało w kotłach. Potrzebować szczury
i inne takie. Nie mieć teraz czasu dla Najwyższy Bulp.
Każdy zajęty własnym szczurobiciem. — Gandy od-
wrócił się i wyszedł, mrucząc pod nosem: — Raz to,
raz tamto. Chcieć nowe imię. Mieć nowe imię. Chcieć
korona. Mieć korona. Teraz chcieć tron. Najwyższy
Bulp prawdziwe utrapienie.
W tym samym czasie powróciła skądś wyprawa
łowiecka. Kilkunastu krasnoludów żlebowych niosło
tobołki z białawymi korzonkami, jakąś trudną do zi-
dentyfikowania zieleniną, całym wylęgiem świeżo roz-
łupanych podziemnych ślimaków oraz innymi dro-
biazgami, jakie udało im się odnaleźć. Cała jadalna
zdobycz została wrzucona do kotłów, reszta wylądo-
25
wała obok, do późniejszego przejrzenia. Przy jednym
z kotłów Gandy zauważył Lady Bruze, która z uwagą
przyglądała się jego zawartości.
— Za dużo ślimaka — mruknęła. — Potrzeba wię-
cej szczura. I grzyba. Potrzeba grzyba.
Rozejrzała się w poszukiwaniu swego męża, krzep-
kiego krasnoluda o imieniu Clout, który w klanie peł-
nił funkcję Głównego Łupacza. Odnalazła go w końcu,
schowanego w cieniu i pogrążonego w głębokim śnie,
tulącego do piersi swoje narzędzie do łupania.
Podeszła do niego, przez chwilę stała nad nim nie-
ruchomo, marszcząc czoło, aż w końcu kopnęła go
w żebra.
— Wstaje, Clout — powiedziała.
Raptownie przebudzony i zdezorientowany Clout
usiadł i zaczął kręcić młynka swoim narzędziem do
rozłupywania. Bruze uskoczyła przed świszczącym
drągiem, wskoczyła za niego i ponownie go kopnęła.
— Clout! — warknęła. — Obudzi się! Clout śpią-
cy prostak! Obudzi się! Pójdzie poszukać świeży szczur
do gara.
Clout przetarł oczy, ziewnął i podniósł się na nogi.
— Tak, kochana — rzekł. Obrzucił tęsknym spoj-
rzeniem miejsce, w którym spał, i ruszył w stronę ciem-
nych jaskiń, gdzie zwykle można było znaleźć najlep-
sze szczury.
Gandy przyglądał mu się z zainteresowaniem. Z za-
dumą oparł się na kiju do zmywaka i mruknął:
— Nie miękkie krzesło Najwyższy Bulp potrze-
bować. Żona Najwyższy Bulp potrzebować. Ktoś go
trzymać twardo.
Mimo to ponownie przekazał polecenia.
26
— Jak ktoś znaleźć miękkie krzesło, zanieść do
Najwyższy Bulp. Może mu zamknie gęba na jakiś
czas.
Ci, którzy to usłyszeli, przekazali wieść kolejnym.
— Jakiś błazen marudzić o miękkie krzesło. Ktoś
gdzieś widzieć miękkie krzesło?
— Nie — odpowiadała większość. — Kto potrze-
bować? — pytali.
— Jak mu tam. Najwyższy Bulp. On chcieć mięk-
kie krzesło.
— Po co?
— Nie wiedzieć.
Większość z nich rychło zapomniała o całej tej
sprawie. Kaprysy i dziwaczne pomysły każdego Naj-
wyższego Kogośtam rzadko były warte zapamiętania.
I choć niejasny, pomysł ów pozostał jednak w ich gło-
wach, kiedy rozchodzili się w różne strony.
Odnalazło je kilka kobiet, chociaż z samego po-
czątku nie miały pojęcia, na co natrafiły.
Lady Bruze — żona Głównego Łupacza Clouta —
oraz kilka młodszych kobiet zorganizowało wypad na
niższe poziomy Dołu w poszukiwaniu grzybów, tłu-
stych owadów i innych rzeczy, które nadawały się do
wrzucenia do kotła. Skradały się w odbijających się e-
chem ciemnościach czegoś, co kiedyś mogło być wiel-
kim lochem, kiedy jedna z nich zatrzymała się, spoj-
rzała z ukosa i wyciągnęła przed siebie palec.
— Co to?
Te, które znajdowały się za nią, zaczęły wpadać na
siebie po kolei i kilka się przewróciło.
— Cii — syknęła Lady Bruze. — Co się dziać?
27
— Ktoś coś zobaczyć — padła odpowiedź. — A po-
tem ktoś się przewrócić.
— Och. — Lady Bruze odwróciła się za siebie. —
Ktoś coś zobaczyć?
— Ja — odparł jakiś głos.
— Lidda? Co Lidda zobaczyć?
— Coś tam. — Lidda ponownie wskazała palcem.
— Nie być minutę temu.
Wszystkie wytężyły wzrok w ciemnościach. Coś
się tam z całą pewnością kryło. Na lewo od ścieżki,
którą zmierzały, w cieniu pośród kamieni leżało coś
jajowatego. Zaciekawione, przyczłapały nieco bliżej,
by móc lepiej się przyjrzeć.
— Co to? — szepnęła jedna z nich.
— Jakaś zielona — zauważyła inna.
Zebrały się wokół znaleziska, przyglądając mu się
ze wszystkich stron. Była to sięgająca większości
z nich do pasa, matowa, niczym się nie wyróżniająca
i skryta w cieniu rzecz, przypominająca ściśniętą ku-
lę. Kiedy podeszły, kula zdała się emanować lekkim
światłem — roztaczała ciemną, zielonkawą łunę led-
wie widoczną w mroku starego, przepastnego lochu.
— Może wielki grzyb? — zasugerowała jedna
z nich.
— Wygląda całkiem masywnie — dodała inna.
Lidda podczołgała się bliżej i wyciągnęła rękę w stro-
nę znaleziska. Nic się nie wydarzyło, więc z ciekawo-
ścią szturchnęła je palcem i szybko się wycofała. Znów
zdawało się, że obiekt emanuje delikatnym, przyciem-
nionym i zielonkawym światłem.
— Jakaś miękka — powiedziała im Lidda. — Ale
nie jak grzyb. Jak, ech, jak skóra.
28
— Skórzany grzyb? — zdumiała się Lady Bruze.
— Może dobre do gara?
Lidda ukucnęła, zerknęła pod obiekt i potrząsnęła
głową.
— Nie do gara. — Pochyliła się do przodu i po-
wąchała. — Nie pachnieć jak grzyb.
Jeszcze przez minutę lub dwie przyglądały się zna-
lezisku z zaciekawieniem, po czym zaczęły się wyco-
fywać. Nie mając pojęcia, co znalazły, i nie widząc dla
tego przedmiotu żadnego praktycznego zastosowania,
straciły zainteresowanie.
Lady Bruze rozejrzała się i zobaczyła, że jej towa-
rzyszki zaczynają się rozpraszać.
— Iść dalej. To na nic nie dobre.
Lidda wyraźnie się jednak ociągała, zafascynowana
ciemną poświatą, jaka otaczała znalezisko.
— Idzie Lidda! — zawołała ze złością Lady Bruze.
— Jak ja mówić idzie, to ty iść!
Lidda bezwiednie machnęła ręką, ignorując pole-
cenie. Czasami Lady Bruze potrafiła być nieznośna.
Wróciła do badania zielonego obiektu. Kiedy spoj-
rzała w górę, spostrzegła, że została sama. Jej towa-
rzyszki gdzieś się rozeszły.
— Lady Bruze pewnie mieć racja — powiedziała
do siebie. — To na nic nie dobre. Ale nie ona, tylko ja
decydować.
Wiedziona impulsem, wdrapała się na kulę, usiadła
i kilka razy podskoczyła, żeby ją sprawdzić. Była mięk-
ka i sprężysta, a poza tym świeciła radosnym blaskiem.
— Być niezłe krzesło do siedzenia — rzekła do
siebie, po czym przypomniała sobie coś, o czym usły-
szała. Ktoś szukał miękkiego krzesła.
29
Ponownie utkwiła wzrok w niesamowitym mroku
otaczającym to prastare miejsce. Reszta kobiet już się
oddaliła, by kontynuować swoją wyprawę. Została sa-
ma i nie miała pojęcia, w którą stronę poszły. Wzru-
szyła ramionami, zeskoczyła i wzięła głęboki oddech.
Zobaczymy, czy się ruszy, zadecydowała.
Kula okazała się ciężka, lecz Lidda była silna. Choć
miała zaledwie dziewięćdziesiąt centymetrów wzro-
stu, pomogły jej krzepa i determinacja i po pierwszym,
silnym pchnięciu obiekt zaczął się wygodnie toczyć.
Pchała, a znalezisko turlało się niczym wielka, miękka
kula. Wiedziona zmysłem wyczucia kierunku, jakim
dysponowały wszystkie krasnoludy żlebowe — który
zasadzał się na bezwładności i nieuwadze — i rozglą-
dając się bacznie na wszystkie strony w obawie przed
salamandrami i innymi okropieństwami, Lidda przeto-
czyła swoje skórzane, zielone „krzesło" tą samą drogą,
którą już raz pokonała, i wróciła do Tego Miejsca.
Przeprawa zajęła jej całe godziny i Lidda była nie-
mal całkowicie wyczerpana, kiedy ujrzała blask ognia
i usłyszała zgiełk panujący w pierwotnych jaskiniach
krasnoludów żlebowych. Wokół niej zebrał się tłum
gapiów zastanawiających się, cóż to takiego miała ze
sobą, przegoniła ich jednak i szła dalej.
— Łapy precz — rozkazała. — To dla Jak mu tam.
— Kogo?
— Najwyższy Bulp.
— Och, stary Glitch.
— Taa, on. Z drogi.
Znalazła Najwyższego Bulpa tam, gdzie zwykł
przebywać — w centrum wydarzeń, domagającego się
uwagi innych — i przytoczyła ku niemu znalezisko.
30
— Masz — rzekła. — Dla ciebie.
Podniósł się, odsunął w tył koronę ze szczurzych
zębów, która opadła mu na oczy, i zerknął na to, co
przyniosła.
— Co to być?
— Krzesło — wyjaśniła. — Miękkie krzesło dla
Najwyższy Bulp.
— Krzesło? — Przyjrzał się dokładniej. — To być
okrągłe. Co za rodzaj krzesła?
— Ten rodzaj — odparła poirytowana reakcją wiel-
kiego władcy na jej prezent.
Gandy, Wielki Myśliciel, przyczłapał skądś i zerk-
nął na okrągły obiekt.
— Co to być? — spytał.
— Krzesło — powtórzyła Lidda. — Miękkie krze-
sło dla Najwyższy Bulp.
Glitch wpatrywał się w obiekt i zaczął prychać.
— Jaka rodzaj krzesła tak wyglądać? — Wskazał
{ go palcem, odwracając się do Gandy'ego.
Z powagą swego urzędu Gandy szturchnął obiekt
f końcówką kija do zmywaka i skinął głową, przybie-
\ rając mądrą minę.
I — Tron — oznajmił. — Tron tak wyglądać.
I — Tron? — Oczy Glitcha rozszerzyły się. — To
I być tron? Co ja z tym robić?
— Siedzieć, Najwyższy Bulp — zasugerował
Gandy.
Glitch niepewnie wdrapał się na szczyt „tronu" i u-
siadł. Było mu miękko i wygodnie, a fakt, że obiekt
emanował zielonkawym światłem, które grzało go
[ w pośladki, jedynie spotęgował królewską wizję same-
go siebie, jaką miał w wyobraźni.
31
— Tron — ogłosił, bardzo z siebie zadowolony. —
Tron dla Najwyższy Bulp.
Nawet gdyby Lidda oczekiwała słów podziękowa-
nia, to one i tak nie nadeszły. Wdzięczność raczej nie
należała do głównych cnót Najwyższego Bulpa. Zmę-
czona, poirytowana i zdezorientowana faktem, że po-
święciła na to wszystko tyle wysiłku, odwróciła się
i odeszła, lecz zatrzymał ją czyjś głos. Było to Gandy,
który opierał się na swym kiju do zmywaka.
— Ty kto? — spytał.
— Lidda — przypomniała mu.
— Jasne. Lidda. Pamiętać. Ty przynieść całkiem
dobra rzecz, Lidda. Najwyższy Bulp siedzieć cicho na
dzień lub dwa.
— Fajnie — warknęła i zaczęła się odwracać.
— Dzień lub dwa — powtórzył Gandy. — Potem
on znowu myśleć o nowa rzecz.
— Najwyższy Bulp być utrapienie — zauważyła
Lidda.
— Zgoda — przyznał. — Tak już być u Najwyższy
Bulp. Być lepszy, jeśli mieć żona. Trzymać go twardo.
— Go? — Lidda zerknęła na pyszniącą się, zaro-
zumiałą, niewielką postać siedzącą na zielonym obiek-
cie. Zieleń była teraz znacznie jaśniejsza, światło pul-
sowało z zadowoleniem. — Kto być wystarczająco
głupi, by jego ożenić?
— Nie wiedzieć — odparł Gandy, wzruszając ra-
mionami. — A może Lidda?
— Ja? — Wlepiła w niego wzrok, po czym w jej
oczach pojawiło się oburzenie. — Nie być mowy! Ty
chcieć go żenić, to sam się z nim ożenić!
Rzekłszy to, poczłapała rozgniewana i obrażona.
32
Gandy odprowadził ją wzrokiem, kiwając głową
z aprobatą.
— Dobry wybór — rzekł do siebie. Było coś zwią-
zanego z tą konkretną kobietą, coś, o czym zapomniał
i co teraz mgliście powracało. Jest uparta, przypomniał
sobie.
Rozdział 2
OBLICZA NA ŚCIANIE
Choć Lidda była młoda, wielu zwracało na nią
uwagę. Miała w sobie wyraźny pierwiastek uporu.
I cechowała ją także skłonność do wyrażania własnych
opinii. Dla większości krasnoludów żlebowych było to
bardzo tajemnicze. Agharowie z zasady miewali lep-
sze rzeczy do roboty aniżeli myślenie. Jednak od czasu
do czasu myśli mogły okazać się naprawdę przydatne.
Niegdyś, we wcale jeszcze nie tak odległych cza-
sach udręki, grupa jaszczuropodobnych niemal odna-
lazła ich klan. Cała banda ohydnych stworów prze-
dostała się przez szczelinę, która stanowiła wejście do
kryjówki, a jeden z nich odsunął się w bok i zatrzymał,
jakby chcąc zajrzeć do wewnątrz. Nie zajrzał jednak.
Gdzieś z góry spadł kamień wielkości pięści, który tra-
34
fił go w hełm. Odwróciło to jego uwagę, podczas gdy
pozostali warknęli na niego i cała grupa poszła dalej.
Wielki Myśliciel Gandy był świadkiem tego wyda-
rzenia i łamał sobie nad nim głowę. Kamień nie spadł
przypadkiem. Pamiętał, że został on celowo upuszczo-
ny z wysokiego podestu. Osobą, która go zrzuciła, by-
ła Lidda.
Wszystko to wprawiało w niezwykłe zakłopotanie,
jednak wyglądało na to, że mała Lidda przeciwstawiła
się bandzie paskud.
— Lidda móc także twardo postawić się Najwyż-
szy Bulp — powiedział do siebie Gandy. — Twardo
postawić się jaszczury, twardo postawić się każdy.
Dobry wybór.
Z zadumą spojrzał w stronę Najwyższego Bulpa,
który rozkoszował się byciem w centrum uwagi. Glitch
siedział wyprostowany na swym nowiusieńkim tronie
z lekko przekrzywioną koroną, a na jego nieciekawej
twarzy malowało się zarozumialstwo. Łaskawie ze-
zwolił tym, którzy sobie tego zażyczyli, podejść bliżej,
aby go podziwiać.
Znajdujący się pod nim tron, ogrzewany zarówno
przez monarsze pośladki, jak i blask pobliskich pale-
nisk, zdawał się nie mniej uszczęśliwiony niż on sam.
Pulsował radośnie zielonkawą poświatą światła.
Lidda znalazła sobie inny obiekt zainteresowania.
Wysoko na jednej ze ścian prastarej komnaty, którą
połączone klany okrzyknęły swoim domem, znajdo-
wała się mozaika rzeźb otoczonych ramami z półek
zrobionych z ciemnego marmuru, przymocowanych do
szarego kamienia. W zapomnianych już czasach rze-
35
mieślnicy pracowali nad kamieniem pomiędzy tymi
ramami, formując kształty i rzeźby — wspaniałą mo-
zaikę wszelakiego rodzaju figur ludzi, zwierząt, wino-
rośli i kwiatów, pomiędzy którymi widniały dziwne
symbole.
W samym centrum tej kompozycji znajdował się
krąg twarzy. Gdyby Lidda — lub ktokolwiek w po-
bliżu — potrafiła liczyć dalej niż tylko do dwóch,
dowiedziałaby się, że ze ściany spogląda dziewięć
kamiennych obliczy. Każde z nich wykonane zostało
w formie płaskorzeźby nałożonej na powierzchnię
owalnej tablicy. Te dziewięć przedstawień nie było
jednak tak naprawdę twarzami — pomijając fakt, że
takich jak te nigdy nie widział żaden krasnolud żlebo-
wy — lecz zdawało się wyrażać rzeczy wykraczające
poza granice rozumu.
Każdy zdawał sobie sprawę z obecności kamiennej
mozaiki. Znajdowała się na widoku i każdy od czasu
do czasu obrzucał ją spojrzeniem, nie miała jednak dla
większości z nich znaczenia większego niż jakakol-
wiek inna, niemożliwa do wyjaśnienia rzecz w ota-
czającym ich świecie. Nie wiedzieli, czym ona jest
i skąd się tam wzięła, tak samo jak nie mieli pojęcia,
dlaczego niektóre obszary pradawnych ruin, do któ-
rych przybyli, zalane były wodą bądź dlaczego w naj-
większym z zamaskowanych korytarzy, który wycho-
dził z ich domostwa i wiódł w górę, od czasu do czasu
dały się słyszeć jęki i zawodzenia odległych wiatrów,
wiejących w pomieszczeniach Dołu i powodujących
migotanie ognia pod kotłami.
Lidda często w ostatnim czasie zwracała uwagę na
naścienną mozaikę. Odnosiła wrażenie, że w jakiś spo-
36
sbb
wygląd
ała ona
inaczej
niż
wówcz
as, gdy
ujrzała
ją po
raz
pierwsz
y, i
wprawi
ło ją to
w nie
lada
zakło-
potanie
.
Nie
mając
obecni
e nic
lepszeg
o do
roboty,
znów
poszła
na nią
popatrz
eć.
Gapiła
się w
górę z
konster
-
nacją,
przemi
eszczaj
ąc się
pod
rzeźba
mi do
przodu
i w tył.
Wtedy
to
dostrze
gła, że
jedna z
twarzy
była
nieco
pochyl
ona do
przodu,
jakby
tablica,
na
której
spoczy
wała,
oddziel
iła się
częścio
wo od
otaczaj
ących
ją
kamien
i.
Zaci
ekawio
na
Lidda
odnala
zła
oparcie
dla
palców
rąk i
nóg i
zaczęł
a się
wspina
ć.
Wej
ście na
górę
zabrało
jej
sporo
czasu i
sił.
Cała
mozaik
a
rozciąg
ała się
tuż
znad
poziom
u
podłog
i —
dla
Liddy
było to
na linii
wzroku
— i
znikała
wysok
o
w
cieniu
wielkie
j
komnat
y. I
choć
krąg
twarzy
znajdo-
wał się
już w
połowi
e drogi
w górę,
mimo
wszyst
ko
było to
więcej
niż
sześć
metró
w nad
ziemią.
Kiedy
jednak
złapała
rytm,
kontyn
uowała
wspina
czkę i
w koń-
cu
dotarła
wysok
o na
ścianę,
tuląc
się do
rzeźbio
nych
kamien
nych
winoro
śli, a
przech
ylona,
owalna
tablica
znajdo
wała
się tuż
nad
nią.
Była
znaczni
e
większ
a, niż
jej się
wydaw
ało —
szerok
ość
tablicy
dorówn
ywała
jej
wzrost
owi.
Znaj-
dujący
się na
niej
wizeru
nek
zdawał
się
przedst
awiać
brodate
go
mężcz
yznę ze
sznurki
em
kulecz
ek na
czole
i
sterczą
cymi,
ostro
zakońc
zonymi
wąsami.
Znów
po-
jawiło
się
wrażen
ie, że
mogła
to być
podobi
zna
jed-
nej z
jaszczu
ropodo
bnych
istot,
które
do
niedaw
na
okupo
wały
Dół,
lub coś
zupełni
e
innego.
Trudno
jed-
noznac
znie
stwierd
zić.
To
nie
sztu
ka
jedn
ak
prz
ycią
gnęł
a
uwa
gę
Lid
dy.
Zaintrygowała ją szczelina za tablicą. Owal, kiedy
mu się bliżej przyjrzała, okazał się starym, zmatowia-
łym metalem, a nie kamieniem. Wyciągnęła język, że-
by go posmakować. Żelazo. Każda z tablic w kręgu
wykonana została z innego rodzaju metalu i każda wy-
posażona była w zawias u dołu i zatrzask na górze. Ta,
którą Lidda badała, oddzieliła się od ściany, dlatego że
jej zatrzask zardzewiał.
Przechyliła się, by zajrzeć w szczelinę, i dojrzała
wydrążony w kamieniu otwór za tablicą.
— Co to być? — mruknęła do siebie. — Może
w środku coś dobre?
Oszołomiona wizją skarbów — sieci pełnych za-
pomnianych jaj, ukrytych stert pięknych kamyków,
a może i sprzączek do butów — Lidda znalazła mocne
oparcie dla palców stóp, przycisnęła się do rzeźbione-
go kamienia, po czym zamknęła swe silne, małe dłonie
wokół znajdującej się najbliżej krawędzi obluzowane-
go owalu i pociągnęła.
Przez chwilę zardzewiały zawias ani drgnął. Po-
tem puścił i cała tablica opadła w dół, zrzucając Lid-
dę z niestabilnego miejsca na ścianie. Uchwyciła się
krawędzi opadającego owalu i spojrzała w górę, kie-
dy z odsłoniętego otworu nad jej głową wystrzeliło
ze świstem coś długiego, ciemnego i bardzo szyb-
kiego.
Tablica brzęknęła o kamień i zadrżała. Lidda zwi-
sała z jej dolnej krawędzi na jednej ręce, wysoko nad
podłogą wielkiej komnaty i zaczęła nawoływać po-
mocy. Gdzieś w cieniu przeciwległej części sali coś
dużego uderzyło o kamień, krzesząc iskry, i ze śliz-
giem potoczyło się w głąb głównego korytarza.
38
W dole rozległa się paplanina zaskoczonych głosów.
— Tutaj! Co się dziać?
— Co to przelecieć?
— Głośne coś w tunelu.
— Popatrzy! Ktoś wisieć na ścianie!
Ściskając rozpaczliwie krawędź zwisającej do góry
nogami owalnej tablicy, wysoko nad podłogą Tego
Miejsca, przerażona Lidda świergotała i szczebiotała,
starając się nie spaść.
— Kto to na górze? — padło pytanie z dołu.
— Lidda? To ty? — dopytywał się inny głos.
— Ja! — krzyknęła. — Ktoś pomóc!
— Co się dziać? — rozbrzmiał poirytowany głos
Najwyższego Bulpa. — Kto to na górze?
— Lidda — odparł ktoś.
— Lidda złazi! — zażądał Najwyższy Bulp.
Zawtórował mu kobiecy głos. Lady Bruze oparła
ręce na biodrach i tupnęła nogą.
— Lidda! Złazi stamtąd!
— Nie móc! — pisnęła. — Ledwie się trzymać!
— Więc się puści! — nalegała Lady Bruze.
Bezpośrednio pod nią rozległ się głos starego Gan-
dy'ego.
— Nie, niech nie puszcza! Pohuśta nogami!
Pomysł ten brzmiał zdecydowanie lepiej niż po-
przedni, więc Lidda zacieśniła uchwyt na metalo-
wej krawędzi i rozhuśtała nogi. Dotknęła palcami stóp
rzeźbionej ściany, lecz ześliznęła się, więc ponowiła
zamach i tym razem znalazła oparcie dla stopy na po-
wierzchni mozaiki. Przez chwilę trwała kurczowo w tej
pozycji, łapiąc oddech, po czym puściła zwisającą tar-
czę i znalazła uchwyt dla rąk. W ciągu kilku sekund
39
pokonała drogę w dół pionowej ściany, oddychając
z ulgą.
Kilku gapiów zebrało się dookoła, by obejrzeć
jej zejście, lecz kiedy tylko minęły krytyczne chwile,
większość krasnoludów żlebowych przeniosła uwagę
na przeciwległą stronę wielkiej komnaty, gdzie coś
z wielką prędkością wpadło do głównego korytarza,
wykrzesało masę iskier i znikło w tunelu.
Kiedy Lidda ponownie znalazła się na podłodze,
pozostała przy niej jedynie Lady Bruze. Wciąż trzy-
mając ręce oparte na biodrach, pochyliła się w stronę
młodszej kobiety i warknęła:
— Lidda trzyma się z dala od ściany! Nie mieć po
co się wspinać na ściany!
— Sprawdzić dziurę... — Lidda wskazała w górę,
starając się wytłumaczyć.
— Niedobra Lidda! — wwiercały się w nią słowa
Bruze. — Dlaczego ty zawsze robić głupstwa? Takie
jak przynoszenie zielonej rzeczy, zamiast polować na
grzyby i takie jak... jak... głupstwa!
Ton głosu Lady był tak ostry, że Lidda aż cofnęła
się o krok.
— A teraz kombinować ze ściana! — zbeształa ją
Bruze, patrząc w górę. — Coś tam chyba popsute.
Głupia Lidda!
Lidda usłyszała już dość. Oparła ręce na biodrach,
tupnęła nogą i przysunęła twarz o bojowym teraz wy-
razie przed sam nos Bruze.
— Zamykaj się, Lady Bruze! Nie ma prawa tak do
mnie mówić!
Zdumiona Bruze zamarła na chwilę, po czym wy-
prostowała się, zadarła nos i odwróciła.
40
— Głupia Lidda — prychnęła. — I do tego zu-
chwała.
Oddaliła się, fukając z pogardą, pozostawiając roz-
gniewaną i poczerwieniałą Liddę.
W pobliżu zmaterializował się Gandy, który opierał
się na kiju od zmywaka i patrzył w górę.
— Co tam Lidda znaleźć?
— Nic takiego — odparła, wciąż urażona. — Jak
to jest, że Lady Bruze cała czas rozkazywać?
Gandy zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramio-
nami.
— Lady Bruze mieć Clouta — powiedział. — To
jej dawać statu... stanów... przywi... uch, dobrze so-
bie radzić.
— Niesprawiedliwe — stwierdziła Lidda.
— Ta