Dan Parkinson KRASNOLUDY ŻLEBOWE DRAGONLANCE® SAGA ZAGINIONE OPOWIEŚCI Tom I KAGONESTI Tom II IRDOWIE Tom III DARGONESTI Tom IV KRAINA MINOTAURÓW Tom V KRASNOLUDY ŻLEBOWE ZAGINIONE OPOWIEŚCI TOM V KRASNOLUDY ŻLEBOWE Dan Parkinson WSTĘP Powiada się, że w prawdziwym świecie nie istnieje taka rasa, jak Agharowie. Wspomina się, że coś mu- siało wyjątkowo zdekoncentrować bogów stworzenia, kiedy Agharowie powstawali... zdekoncentrować lub pogrążyć w obłędzie. Uczeni twierdzą, że rasa takich stworzeń jak Agharowie — powszechnie zwanych kras- noludami żlebowymi — nie poradziłaby sobie przez tyle pokoleń w pełnej twardych wyzwań rzeczywisto- ści. Te żałosne, małe stworzenia nie miały niczego w zanadrzu. W świecie zaludnionym przez silne rasy krasnolu- dy żlebowe z Krynnu są zdumiewająco słabe. Nie są ani zawzięte, ani groźne, ani z nich zuchwalcy, ani szczęściarze, nie cechują ich ani silne ręce, ani chyże stopy. Jedynym naturalnym sposobem obrony przed wrogami jest ich skłonność do zamieszkiwania w ta- 5 kich miejscach, w których nikt zamieszkać by nie chciał, dzięki czemu przez większość czasu żyją nie- zauważeni. Brakuje im niezachwianej siły prawdzi- wych krasnoludów, nieprzewidywalnego charakteru lu- dzi oraz wrodzonych zdolności i długowieczności ce- chującej elfów. W porównaniu do którejkolwiek z tych ras krasnoludy żlebowe nie są niczym więcej, jak tylko szkodnikami. Nie potrafią się bronić, nie mają żad- nych umiejętności poza pewną swoistą tajemniczością i z całą pewnością nie znają się na magii. Jeśli chodzi o inteligencję, to krasnoludy żlebowe — wyglądem zbliżone w pewnym stopniu do ludzi czy krasnoludów — są na tyle bystre, by schować się przed deszczem. Fakt ciągłego istnienia krasnoludów żlebowych na Krynnie stanowi nie lada zagadkę dla tych, którzy są tą kwestią zainteresowani. Z drugiej jednak strony, ci sami uczeni mogliby równie dobrze twierdzić, że ani trzmiele, ani smoki nie mogą wznieść się w powietrze. Jednak niezależnie od tego, jak łapczywie uczeni trzy- mają się swojej logiki, zarówno trzmiele, jak i smo- ki doskonale latają... a krasnoludy żlebowe nadal ist- nieją. Te małe stworzenia nie tylko żyją, ale także ma- ją swoją historię. Oczywiście pośród rozmaitych kul- tur istnieją osobliwe legendy mówiące o krasnoludach żlebowych. Niektórzy wierzą, że dawno temu klan krasnoludów żlebowych przyczynił się do zniszczenia wielkiego Istar i że na swój sposób uczestniczyli oni w samym kataklizmie. Dziwne opowieści, które krążą także pomiędzy zastawionymi piwem stołami, łączą krasnoludy żlebowe z nieprawdopodobnymi przed- 6 sięwzięciami, takimi jak kopalnia wina czy masakra ogrów przez łowców niewolników z Doon. Czasami nawet ogłaszają one krasnoludy żlebowe pierwszymi mieszkańcami starego Thorbardinu, gdzie ich potom- kowie do dziś są w mniejszym lub większym stopniu tolerowani. Najbardziej nieprawdopodobna z tych historii, choć zarazem najczęściej przekazywana, opowiada o nie- zwykłym sojuszu pomiędzy plemieniem krasnoludów żlebowych a smokami podczas Wojny Lancy. Pośród ludzi, elfów, a nawet prawdziwych krasnoludów znaj- dowali się świadkowie, którzy widzieli grupy krasno- ludów żlebowych podróżujących w towarzystwie zie- lonego smoka. Podobne opowieści wskazują na prawdziwie zna- nienitą historię. Mimo to same krasnoludy żlebowe nie potrafią udowodnić ani nawet zweryfikować tych legend. Lud zwany Agharami cechuje niewiele wspa- niałych umiejętności, a jedną z nich jest skłonność do błyskawicznego zapominania o tym, co wykracza poza granice ich zrozumienia, to znaczy niemal o wszyst- kim, co znajduje się wokół nich. W taki oto sposób niełatwo natrafić na krasnoluda żlebowego, który potrafi dokładnie przypomnieć sobie vydarzenia z przedwczorajszego dnia. Indywidualno- ści takie spotyka się równie rzadko jak krasnoluda żle- bowego, który umie liczyć dalej niż do dwóch. Jednakże w mglistej historii tych drobnych, nie- zdarnych istot pojawiło się kilku niespotykanych osob- ników. Jednym z nich był pierwszy Wielki Myśliciel z Plemienia Bulpów — cechujący się intuicją krasno- lud o imieniu Hunch, który zajmował się intensywnym 7 myśleniem w imieniu całej grupy podczas długiego i burzliwego panowania Najwyższego Bulpa Gorge'a III. Hunch żył z brzemieniem świadomości, że istniały cza- sy odleglejsze aniżeli wczorajszy dzień. Dzięki bystre- mu rozumowi wywnioskował z tego spostrzeżenia fakt, że równie dobrze mogą istnieć czasy późniejsze niż dzień jutrzejszy. Innym niezwykłym krasnoludem żlebowym był sta- ry Gandy, następca Huncha i spadkobierca kija do zmy- waka. Gandy zdawał sobie sprawę, że jego klan składa się z pokaźnego tłumu osobników i miał niemal całko- witą pewność, że ich liczba — choć ulegała zmianie z dnia na dzień — przekracza dwa. Brakowało mu jed- nak słów lub koncepcji, w jaki sposób wyrazić takie myśli, zwykle więc zachowywał je dla siebie. Jego intuicja podpowiedziała mu natomiast, że sko- ro on dostrzegł coś tak tajemniczego, równie dobrze mogli istnieć inni, którzy są do tego zdolni. Podejrze- wał, że jedną z takich osób mógł być młody krasno- lud żlebowy — w czasach poszukiwania Obiecanego Miejsca był on jeszcze dzieckiem — o imieniu Scrib, który czasami próbował tworzyć rysunki przedstawia- jące otaczający go świat. Prolog JAJO VERDEN Wysoko ponad zrujnowanymi ziemiami, gdzie w bu- rym od dymu, wiszącym nisko niebie odbijał się ponu- ry blask pożóg szalejących pośród mrocznych, zwę- glonych pól bitwy, na potężnych skrzydłach z łopotem wznosiła się Verden Leafglow. Wzbijała się coraz wy- żej, przyciskając szpony do pokrytego łuskami cielska. Wspaniały ogon pracował za nią niczym ster, a długa szyja wyciągała się w górę, kiedy wzbijała się na wy- soki pułap, pozostawiając za sobą panujące w dole szaleństwo. Wszystko się skończyło. Stoczono ogromną wojnę — grę pomiędzy bogami, w której zło i dobro spotkało się twarzą w twarz, nie zważając na rzeź, jaką pozosta- wiły za sobą na planszy. Takhisis, Królowa Ciemno- 9 ści, bogini całego zła, prowadziła swoją rozgrywkę, pragnąc zdobyć kontrolę nad Krynnem, poniosła jed- nak porażkę w ostatnich godzinach wojny. Verden Leafglow nie potrafiła pojąć, dlaczego Ta- khisis przegrała. Zdecydowana albo przejąć władzę, albo wszystko zniszczyć, mroczna bogini wystawiła do walki o świat swoje najpotężniejsze armie, nie dba- jąc o chaos, jaki przez to powstał, i trzymając się z da- la od cierpienia śmiertelników, których porwał ten wir. Najmroczniejsza z bogiń, wielbicielka dominacji i mi- strzyni zdrady, Takhisis rzuciła kośćmi w przekonaniu o nadchodzącym zwycięstwie, po czym... przegrała. Teraz, niczym okrutne dziecko, zawzięta Takhisis odwróciła się plecami do agonii będącej jej dziełem i opuściła Krynn z nastawieniem, że jeśli ma się odbu- dować, to się odbuduje, a jeśli ma zgnić, to zgnije. Pod trzema księżycami zapanował obłęd. Jednak Królowa Ciemności pozostała mściwa na- wet w chwili swojego odwrotu. Tym, którzy zwycię- żyli nad jej ambicjami, pozostawiła w spadku ruiny. Dla popleczników, którzy ją zawiedli — nawet w naj- mniejszym stopniu — przygotowała coś znacznie gor- szego. Mroczną boginię cechowała wręcz jadowita za- wziętość i żądała satysfakcji nawet w obliczu porażki. Verden Leafglow kontrolowała niebo na swych szma- ragdowych skrzydłach i szybowała wysoko ponad pa- nującym w dole obłędem. Zasłane zwłokami równiny w dole odpłynęły w dal, kiedy wzbijała się coraz wy- żej, uciekając od rzezi. W ciągu ostatnich kilku dni ujrzała bardzo wiele. Na spustoszonych polach widziała oddziały smokow- ców, mrocznego nasienia zdrady potężnych wobec po- 10 tężnych, umierających tysiącami z rąk przedstawicieli swojego gatunku oraz swych sojuszników. Widziała osnowy czarnej magii, która zapadała się w siebie i pokrywała odzianych w czarne szaty ludzi, którzy ją utkali. Najgorsza furia panowała jednak po- śród smoków — najpotężniejszych sojuszników Takh- isis. W ciągu kilku dni Verden widziała smoki, które porzucały wrogów i atakowały sojuszników, i nawet jej własny, silny instynkt popychał ją do zdrady. Widziała najpotężniejsze ze wszystkich złych smo- ków — wspaniały, śmiercionośny Venge Scarlet po- chwycił swojego jeźdźca, oderwał mu głowę od ra- mion i cisnął go w stronę ziemi niczym śmieci. Wi- działa znamienitego, złośliwego smoka o imieniu Ebon Nightshadow, który stanął naprzeciw rzeszy goblinów przybyłych, by wspomóc go w obronie Portalu Sym- boli. Poczęstował ich kwaśnym oddechem i z satysfak- cją obserwował, jak skręcają się i wrzeszczą, zmie- niając się w szlam. Verden Leafglow mogłaby dokonać tych samych czynów, gdyby miała do dyspozycji ludzkiego jeźdźca lub oddział goblinów. Kiedy jednak nadszedł koniec wojny, znajdowała się na polu bitwy z garstką żałos- nych ludzkich magów, pracujących nad zaklęciami u- możliwiającymi stworzenie sekretnego przejścia do od- ległego Garnizonu Władzy w Sablethwon. W jej świadomości zaświtała wtedy myśl — wszyst- ko skończone, Królowa Ciemności jest w odwrocie. Z pełnym pogardy łopotem skrzydeł Verden odwróciła się od swych sojuszniczych magów. Dwóch z nich, którzy wzbudzali w niej wyjątkowy gniew, pozosta- wiła dosłownie porozdzieranych na kawałki. Ich towa- 11 rzysze krztusili się na ten widok, dławili własnymi ję- zykami, oślepieni i umierający dzięki jej pożegnalne- mu prezentowi — chmurze gęstego, chlorowego oparu. Nielicznym udało się umknąć przed jej furią, lecz było ich tylko kilku. Pośród nich znajdował się skulony, mały mag-złodziej, w którego posiadaniu znajdował się totem przedstawiający kieł z kości słoniowej. Był z nim tak silnie powiązany magią, że jedno nie potra- fiłoby funkcjonować bez drugiego. Oprócz niego po- został jeszcze jeden czy dwóch ocalałych. Nie mieli oni jednak żadnego znaczenia. Odleciała, kierując się w stronę gór na zachodzie. Było to ostatnie miejsce, w którym mógł znajdować się Flame Searclaw. Choć rozgrywki Królowej Ciem- ności zakończyły się, Verden Leafglow miała własne, niedokończone porachunki, o których bynajmniej nie zapomniała. Obecnie skupiona była wyłącznie na swo- jej zemście, więc rozpostarła szmaragdowe skrzydła i pomknęła na polowanie. Flame Searclaw! Verden wytężyła swoje czułe zmys- ły, próbując go znaleźć. W jej wielkich ślepiach za- migotała nienawiść, kiedy przypomniała sobie dzień, w którym utorowała drogę w celu zniszczenia Chaldis, miasta ludzi. Pamiętała doskonale odniesione tam rany i lodowatą kpinę w głosie Flame'a Searclawa, który wyczuł jej obecność pod gruzami zrujnowanego mia- sta, gdzie leżała ciężko ranna. Wiedział, że tam była, tak jej oświadczył. Zdawał też sobie sprawę, że Ver- den potrzebuje pomocy, jednak jej sytuacja tylko go rozbawiła. Zostawił ją. Verden Leafglow nie zapomniała. Została zdradzo- na i porzucona. Teraz należało wyrównać rachunki. 12 Wytężywszy do granic możliwości wszystkie swo- je zmysły, poszybowała w niebo i odbiła na zachód, gdzie na horyzoncie majaczyły potężne szczyty gór Kharolis. Gdzieś tam znajdował się Flame Searciaw. Czy łączność między umysłami nadal funkcjono- wała po zakończeniu wojny i podbojów? Verden nie wiedziała tego. Porozumiewanie się na odległość by- ło jedną z magicznych zdolności, jakie Królowa Ciem- ności na własny użytek zaoferowała swym popleczni- kom. Wytężając umysł w sposób, w jaki się nauczy- ła, wysłała na odległość wiadomość: Flame Searciaw! Wiem, że tam jesteś! Kiedyś potrzebowałam twojej pomocy, lecz ty mnie opuściłeś! Kiedyś cię wzywa- łam, lecz ty odpowiedziałeś lekceważeniem! Nawet wyśmiałeś mnie i nakazałeś przybyć do siebie, wie- dząc, że nie będę w stanie tego uczynić. Cóż, teraz przybywam, Flamie Searciaw! Zbliżam się i wkrótce cię odnajdę! Po kilku chwilach do jej świadomości dotarła odpo- wiedź, odległa, lecz czytelna. Przewidział jej przyby- cie. Okrutny śmiech odbił się echem w jej głowie. Zie- lona wężyco! To ty! Jestem tutaj, zielona wężyco. Masz czelność rzucać mi wyzwanie, żałosna istoto? Cudow- nie! Jestem gotów! Nie trudź się poszukiwaniem mnie, zielona wężyco, ułatwię ci to. To ja odnajdę ciebie! A kiedy to się stanie, ty... Głos w jej umyśle niespodziewanie umilkł, wraz z innymi odczuciami. Świat wokół Verden Leafglow wyciszył się, jakby otoczyła ją lodowata, nieprzenik- niona kurtyna, a w ciszy tej powstała wizja — czysty i jaskrawy obraz, który całkowicie zdominował jej świa- domość. W tym niesamowitym milczeniu spostrzegła 13 małą, zieloną kulę i natychmiast zorientowała się, na co patrzy. Jej jajo! Jej własne, pojedyncze jajo, ukryte daw- no temu w miejscu, o którym tylko ona wiedziała... A mimo to teraz patrzyła na nie w swojej świadomości i bynajmniej nie znajdowało się ono tam, gdzie powin- no. Coś było zdecydowanie nie w porządku. Skoncentrowała się na swym jaju, skupiła całą u- wagę na odległej kryjówce i zadrżała z zakłopotaniem. Zawsze, gdziekolwiek się znajdowała, potrafiła wy- czuć swoje jajo. Teraz jednak nie mogła wytworzyć tej nici powiązania. Kurtyna ciszy, która spowiła jej u- mysł, uniosła się odrobinę i wreszcie ujrzała — dzięki umiejętności widzenia na odległość — miejsce, w któ- rym powinno się znajdować. Nie czuła tam jednak je- go obecności. Po prostu go tam nie było. Gdzieś głęboko w jej świadomości odezwał się in- ny głos — potężny, odbijający się echem i wypełniony mściwością. Był czymś więcej niż zwykłym głosem i przeniknął do wszystkich komórek jej ciała. Twoje jajo? — zdawał się drwić z niej. — Chcesz odzyskać swoje jajo? — Królowo-bogini — odparła wstrząśnięta yer- den. — Przemówiłaś do mnie. Zawiodłaś mnie, Yerden Leafgłow. — Potężny, bez- dźwięczny głos zdominował ją całkowicie, falując i pul- sując wewnątrz niej. —Pamiętam taki moment, kiedy cię potrzebowałam, lecz ciebie nie było. Kiedy powin- naś czekać w górach, znajdowałaś się gdzie indziej. Marnowałaś czas, Yerden Leafgłow. Marnowałaś go z najgorszymi z najgorszych. Zawiodłaś mnie. Yerden przypomniała sobie, a wspomnienia w jej 14 świadomości były zarazem jaskrawe i pełne udręki. Zdarzyło się kiedyś — lecz tylko raz — kiedy coś roz- proszyło jej uwagę. Na skutek zdrady Flame'a Searc- lawa dostała się do niewoli. Więziły ją nikczemne, małe stworzenia, Agharowie. Była ranna i osłabiona, a jej kamień duszy znalazł się w ciele jednej z tych istot. Zmusili ją do przeprowadzenia ich do Xak Tsa- roth — do ich Obiecanego Miejsca. Agharowie. Krasnoludy żlebowe. Najgorsi z naj- gorszych. Upokarzające wspomnienia nawiedzały ją i paliły od wewnątrz. — Bogini, nie miałam wyboru — zaprotestowała. — Ratowałam się przed śmiercią. Twoja lojalność należała do mnie — zagrzmiał w niej głos Takhisis. — Zginęłabym bez swojego kamienia duszy — pró- bowała się tłumaczyć. To przede mną odpowiadałaś, Verden Leafglow. Przede mną, a nie przed nimi. — Nie mogłam nic na to poradzić... Zawiodłaś mnie — zgrzytnął głos. — Teraz zapła- cisz za swoją porażkę. W jej świadomości ponownie ukazała się wizja ja- ja, jej własnego, jedynego jaja, ukrytego w głębi prze- pastnego cienistego miejsca, gdzie przemykały nie- wielkie istoty. Twoje jajo — rzekł głos. — Chcesz odzyskać swoje jajo, Verden Leafglow? Niech się więc tak stanie, lecz nie w tym życiu. Twoje życie, obecne życie, przepadło. Ale narodzisz się powtórnie. Spójrz na swoje jajo, Yer- den Leafglow. Staniesz się tym, co się z niego wykluje. Umrzesz i narodzisz się powtórnie w swoim jaju. 15 — Narodzę się... Narodzisz się. Staniesz się własnym dzieckiem, Ver- den Leafglow. Czeka na ciebie nowe życie, lecz nie bę- dzie to życie na wolności. Pozostanie ci jedynie wy- pełnianie poleceń tych, którzy wydostaną cię z twoje- go jaja. Będziesz do nich należeć i służyć im, Verden Leafglow, zupełnie wobec nich bezbronna. Zdaj się całkowicie na ich łaskę! Oto powiązanie, na które cię skazuję, Verden Leafglow. Niech to będzie twoją karą! Niegdyś wypełniłaś obiet- nicę daną krasnoludom żlebowym. Im, a nie mnie! Od- rzucam cię z tego powodu. Nie należysz już do mnie. Zostaniesz ich własnością, Verden Leafglow. Niech oni zrobią z tobą to, co będą uważali za stosowne. — Oni? — wrzasnęła w głębi swego umysłu. — Oni? Są niczym. To tylko krasnoludy żlebowe. Obrzyd- liwe i niegodne wspomnienia istoty. Będziesz do nich należeć, Verden Leafglow. Zdana na ich łaskę tak długo, jak długo będą tego chcieli. — Nie! Królowo Ciemności, och, najpotężniejsza, błagam... Będziesz do nich należeć — odparł głos, jakby roz- koszował się tymi słowami. W świadomości Verden zapanowało przerażenie. — Bogini, miej litość! Błagam... Nie należysz już do mnie. — Głos zdawał się zni- kać w oddali, chłodny i niewzruszony. — Jeśli prag- niesz litości, ich o nią proś. Umieraj, Verden Leaf- glow. Umieraj, a kiedy ponownie się narodzisz, szu- kaj łaski u krasnoludów żlebowych, których będziesz własnością. Głos zanikł, a w jej świadomości pozostała jedy- 16 nie wizja jaja. Jej własne jajo spoczywało głęboko w mrocznym miejscu, niestrzeżone i bezbronne. Ło- począc potężnymi skrzydłami, Verden Leafglow za- wróciła i pomknęła w kierunku wskazywanym przez wizję... Pomknęła i zaczęła umierać. Znajdujące się przed nią góry wznosiły się na powi- tanie, lecz za nimi w jednej chwili powstała jedynie ciemność. To tam — tak blisko, a jednocześnie tak bardzo daleko — znajdowało się to miejsce. Wiedziała o tym. Rozpoznała je, odkryła jego lokalizację, a w jej świadomości pojawił się nowy lęk. Xak Tsaroth. Dół. Agharowie i szkodniki. Krasnoludy żlebowe i szczu- ry- Góry urosły przed nią, a jej wzrok ogarnęła ciem- ność. Skrzydła zatrzepotały niepewnie, trzasnęły dzi- wacznie i ostatecznie zawiodły. Góry znajdowały się już pod nią i pędziły jej na spotkanie, wyciągając ku niej postrzępione wierzchołki, kiedy ślepa spadała spi- ralą w dół. W ostatnich chwilach swego życia widziała tylko jedną rzecz — swe jajo, zagubione w mroku, w którym przemykały niewielkie istoty. CZĘŚĆ PIERWSZA DZIEDZICTWO NAJGORSZYCH Rozdział 1 TRON DLA GLITCHA Bardzo wiele się wydarzyło w czasach poprzedza- jących przybycie w To Miejsce wędrownego plemie- nia Bulpów. Miejsce miało wiele rzeczy, których w za- sadzie nikt nie zrozumiał, rzeczy, które były w du- żej mierze nieprzyjemne i niezmiennie wprowadzające w zakłopotanie. W czasach tych Agharowie także tutaj byli, jednak w charakterze niewolników, dręczonych i wykorzysty- wanych przez straszliwe istoty wykraczające poza ich zdolność pojmowania. W Obiecanym Miejscu wszę- dzie czaiła się niedola i śmierć, a nowo przybyli zwo- lennicy Najwyższego Bulpa Glitcha I, Lorda Protekto- ra Każdego z Miejsc, w Których Bywał, przez długi czas żyli w niedoli, chowając się w dziurach i szczeli- 21 nach, których nie odnalazły nawet inne krasnoludy żlebowe z Tego Miejsca. Był to czas udręki i strachu i nie wszyscy go prze- trwali. Wówczas pojawili się i odeszli zupełnie inni lu- dzie. Istniało kilka ras ludzkich, które Agharowie na- zywali Wysokimi, a także rozmaite duże zwierzęta, stworzenia i nie-do-pomyśleńcy. Smród magii i bitew- ny zgiełk wypełnił To Miejsce i już na zawsze po- zostały tutaj te ohydne stwory o jaszczurzych twa- rzach, oschłych, trzeszczących głosach, które zdawały się zajmować wyłącznie krzywdzeniem wszystkich stworzeń, jakie napotkały. Ludzie i dziwadła przybywali do miejsca, które nie- którzy zwali Xak Tsaroth. Pojawiali się, walczyli i od- chodzili, a Agharowie — wędrowne plemię Bulpów i wielu innych, którzy tymczasem do nich dołączyli — cierpieli w samym centrum tych wydarzeń w sposób tylko im znany. Chowali się, kulili i czaili w najmrocz- niej szych zakątkach. Uciekali w panice, kiedy tylko mogli, płaszczyli się, gdy wszystko inne zawodziło, i oczekiwali na odejście z Tego Miejsca wojennego zgiełku. Kilka innych klanów — które już tutaj żyły, kiedy Najwyższy Bulp Glitch I przyprowadził swój lud w to burzliwe miejsce wiele pór roku temu — całkowicie opuściło Dół. Wielu spośród tych, którzy uciekli, po- wróciło w końcu w to samo miejsce, było ich jednak już znacznie mniej i wydawali się zdecydowanie bar- dziej wstrząśnięci tym, co wydarzyło się poza Xak Tsaroth aniżeli w nim samym. Wszędzie działy się rzeczy, które wykraczały poza pojęcie Agharów. 22 ' O cokolwiek jednak w całym tym chaosie chodzi- ło, wszystko wskazywało na to, że nadszedł koniec. W niektórych częściach Dołu nadal piętrzyła się po- rzucona broń, zaschnięte zwłoki przedstawicieli róż- nych ras oraz dziwaczne kupki popiołu, które niegdyś były ohydnymi, jaszczuropodobnymi istotami. Wraz z powrotem normalności Glitch I wziął na siebie — gdyż nikomu innemu nie zdawało się na tym zale- żeć — zadanie mianowania się Najwyższym Bulpem wśród ocalałych, władcą i lordem protektorem wszyst- kich klanów. Dla nikogo innego nie miało to większego znacze- nia. Z żadnego Najwyższego Kogośtam Agharowie — przez innych zwani krasnoludami żlebowymi — nie mieli większego pożytku i traktowali go generalnie ja- ko zawadę. Jednak ktoś musiał zostać Najwyższym Kimśtam i dopóki jakiś krasnolud chciał sprawować tę funkcję, wszyscy wokół byli zadowoleni. Jak wiele czasu upłynęło od zakończenia inwazji i walk? Żaden z nich nie miał pewności, choć wszyscy wiedzieli, że było to wcześniej niż wczoraj, co w re- zultacie lokowało te wydarzenia w odległej przeszło- ści wraz z innymi, niewartymi zapamiętania rzeczami. Większość z Agharów w związku z tym wyrzuciła te wspomnienia z pamięci i powróciła do pilnych zadań dnia bieżącego — poszukiwania żywności, podkrada- nia, pilnowania ognia pod kotłami oraz rozważania, w jaki sposób utrzymać Najwyższego Bulpa w dobrym humorze. Obecnie to ostatnie przedsięwzięcie polegało na zna- lezieniu dla niego tronu, na którym mógłby zasiąść. W jakimś momencie Glitch stwierdził, że jest wiel- 23 ką i majestatyczną osobistością. Zgodnie z tym, co twierdził, niegdyś miał własnego smoka i przyprowa- dził swój lud w Obiecane Miejsce, które obecnie było Tym Miejscem. Został dzięki temu żywą legendą, przy- najmniej we własnym przeświadczeniu, i w związku z tym zaczynał stawać się prawdziwym utrapieniem. Zdążył już zmienić swój monarszy tytuł z „Glitcha Pierwszego" na „Glitcha Najprzedniejszego, Najwyż- szego Bulpa z Przekonania i Lorda Protektora Te- go Miejsca oraz Każdego Innego Ważnego Miejsca". A to był zaledwie początek. Zabiegał o uwagę innych, co czasami udało mu się osiągnąć, o ile wystarczająco głośno krzyczał. Do ta- kiego stopnia domagał się korony, że ktoś w końcu ją dla niego wykonał. Żądał osobistej flagi, której jeszcze nie miał, a teraz zażyczył sobie miękkiego krzesła. Motywował to tym, że wielcy władcy potężnych na- rodów zasiadają na miękkich krzesłach. W związku z tym i on powinien na takim zasiąść. Obecnie, kiedy cały ten chaos ucichł i Glitch nie miał już o czym rozmyślać, opętała go obsesja posia- dania specjalnego mebla, na którym mógłby usiąść. Za każdym razem, kiedy siadał, z jego ust płynął potok narzekań. — Kamienie! — gderał. — Cały czas na kamie- niach! Każdy może siedzieć na kamieniach. Glitch Naj- przedniejszy być Najwyższy Bulp. Najwyższy Bulp powinien mieć miękkie krzesło. Króle i ogólnie wszyst- kie mają miękkie krzesło. Dlaczego nie Najwyższy Bulp? Stał się tak nieznośny w tej kwestii, że nawet Wiel- ki Myśliciel, stary Gandy z kijem do zmywaka, stracił cierpliwość. 24 — Dlaczego Najwyższy Bulp nie poszukać kupy piasku i nie usiąść? — stawił czoło swemu suwereno- wi. — Każdy już zmęczony słuchania twoich marud. — Najwyższy Bulp potrzebować tr... tro... mięk- kie krzesło! — Glitch warknął na swojego doradcę. Patrzył przez przymrużone oczy, a korona ze szczu- rzych zębów przekrzywiła mu się na głowie. — Króle majątro... tr... te rzeczy. Najwyższy Bulp tak dobry jak króle. Kto inny mieć swój osobisty smok? Najwyż- szy Bulp chcieć jak to tam... tron! — Najwyższy Bulp nie rozpoznać tron, nawet jak się na niego gapić — zauważył Gandy. Lord Wielki Protektor Każdego w Tym Miejscu u- tkwił w nim wzrok. — Rozpoznać. Tron miękkie krzesło. Najwyższy Bulp potrzebować miękkie krzesło! — Szczury — mruknął Gandy, odwracając się. — Co? — Szczury. Mało w kotłach. Potrzebować szczury i inne takie. Nie mieć teraz czasu dla Najwyższy Bulp. Każdy zajęty własnym szczurobiciem. — Gandy od- wrócił się i wyszedł, mrucząc pod nosem: — Raz to, raz tamto. Chcieć nowe imię. Mieć nowe imię. Chcieć korona. Mieć korona. Teraz chcieć tron. Najwyższy Bulp prawdziwe utrapienie. W tym samym czasie powróciła skądś wyprawa łowiecka. Kilkunastu krasnoludów żlebowych niosło tobołki z białawymi korzonkami, jakąś trudną do zi- dentyfikowania zieleniną, całym wylęgiem świeżo roz- łupanych podziemnych ślimaków oraz innymi dro- biazgami, jakie udało im się odnaleźć. Cała jadalna zdobycz została wrzucona do kotłów, reszta wylądo- 25 wała obok, do późniejszego przejrzenia. Przy jednym z kotłów Gandy zauważył Lady Bruze, która z uwagą przyglądała się jego zawartości. — Za dużo ślimaka — mruknęła. — Potrzeba wię- cej szczura. I grzyba. Potrzeba grzyba. Rozejrzała się w poszukiwaniu swego męża, krzep- kiego krasnoluda o imieniu Clout, który w klanie peł- nił funkcję Głównego Łupacza. Odnalazła go w końcu, schowanego w cieniu i pogrążonego w głębokim śnie, tulącego do piersi swoje narzędzie do łupania. Podeszła do niego, przez chwilę stała nad nim nie- ruchomo, marszcząc czoło, aż w końcu kopnęła go w żebra. — Wstaje, Clout — powiedziała. Raptownie przebudzony i zdezorientowany Clout usiadł i zaczął kręcić młynka swoim narzędziem do rozłupywania. Bruze uskoczyła przed świszczącym drągiem, wskoczyła za niego i ponownie go kopnęła. — Clout! — warknęła. — Obudzi się! Clout śpią- cy prostak! Obudzi się! Pójdzie poszukać świeży szczur do gara. Clout przetarł oczy, ziewnął i podniósł się na nogi. — Tak, kochana — rzekł. Obrzucił tęsknym spoj- rzeniem miejsce, w którym spał, i ruszył w stronę ciem- nych jaskiń, gdzie zwykle można było znaleźć najlep- sze szczury. Gandy przyglądał mu się z zainteresowaniem. Z za- dumą oparł się na kiju do zmywaka i mruknął: — Nie miękkie krzesło Najwyższy Bulp potrze- bować. Żona Najwyższy Bulp potrzebować. Ktoś go trzymać twardo. Mimo to ponownie przekazał polecenia. 26 — Jak ktoś znaleźć miękkie krzesło, zanieść do Najwyższy Bulp. Może mu zamknie gęba na jakiś czas. Ci, którzy to usłyszeli, przekazali wieść kolejnym. — Jakiś błazen marudzić o miękkie krzesło. Ktoś gdzieś widzieć miękkie krzesło? — Nie — odpowiadała większość. — Kto potrze- bować? — pytali. — Jak mu tam. Najwyższy Bulp. On chcieć mięk- kie krzesło. — Po co? — Nie wiedzieć. Większość z nich rychło zapomniała o całej tej sprawie. Kaprysy i dziwaczne pomysły każdego Naj- wyższego Kogośtam rzadko były warte zapamiętania. I choć niejasny, pomysł ów pozostał jednak w ich gło- wach, kiedy rozchodzili się w różne strony. Odnalazło je kilka kobiet, chociaż z samego po- czątku nie miały pojęcia, na co natrafiły. Lady Bruze — żona Głównego Łupacza Clouta — oraz kilka młodszych kobiet zorganizowało wypad na niższe poziomy Dołu w poszukiwaniu grzybów, tłu- stych owadów i innych rzeczy, które nadawały się do wrzucenia do kotła. Skradały się w odbijających się e- chem ciemnościach czegoś, co kiedyś mogło być wiel- kim lochem, kiedy jedna z nich zatrzymała się, spoj- rzała z ukosa i wyciągnęła przed siebie palec. — Co to? Te, które znajdowały się za nią, zaczęły wpadać na siebie po kolei i kilka się przewróciło. — Cii — syknęła Lady Bruze. — Co się dziać? 27 — Ktoś coś zobaczyć — padła odpowiedź. — A po- tem ktoś się przewrócić. — Och. — Lady Bruze odwróciła się za siebie. — Ktoś coś zobaczyć? — Ja — odparł jakiś głos. — Lidda? Co Lidda zobaczyć? — Coś tam. — Lidda ponownie wskazała palcem. — Nie być minutę temu. Wszystkie wytężyły wzrok w ciemnościach. Coś się tam z całą pewnością kryło. Na lewo od ścieżki, którą zmierzały, w cieniu pośród kamieni leżało coś jajowatego. Zaciekawione, przyczłapały nieco bliżej, by móc lepiej się przyjrzeć. — Co to? — szepnęła jedna z nich. — Jakaś zielona — zauważyła inna. Zebrały się wokół znaleziska, przyglądając mu się ze wszystkich stron. Była to sięgająca większości z nich do pasa, matowa, niczym się nie wyróżniająca i skryta w cieniu rzecz, przypominająca ściśniętą ku- lę. Kiedy podeszły, kula zdała się emanować lekkim światłem — roztaczała ciemną, zielonkawą łunę led- wie widoczną w mroku starego, przepastnego lochu. — Może wielki grzyb? — zasugerowała jedna z nich. — Wygląda całkiem masywnie — dodała inna. Lidda podczołgała się bliżej i wyciągnęła rękę w stro- nę znaleziska. Nic się nie wydarzyło, więc z ciekawo- ścią szturchnęła je palcem i szybko się wycofała. Znów zdawało się, że obiekt emanuje delikatnym, przyciem- nionym i zielonkawym światłem. — Jakaś miękka — powiedziała im Lidda. — Ale nie jak grzyb. Jak, ech, jak skóra. 28 — Skórzany grzyb? — zdumiała się Lady Bruze. — Może dobre do gara? Lidda ukucnęła, zerknęła pod obiekt i potrząsnęła głową. — Nie do gara. — Pochyliła się do przodu i po- wąchała. — Nie pachnieć jak grzyb. Jeszcze przez minutę lub dwie przyglądały się zna- lezisku z zaciekawieniem, po czym zaczęły się wyco- fywać. Nie mając pojęcia, co znalazły, i nie widząc dla tego przedmiotu żadnego praktycznego zastosowania, straciły zainteresowanie. Lady Bruze rozejrzała się i zobaczyła, że jej towa- rzyszki zaczynają się rozpraszać. — Iść dalej. To na nic nie dobre. Lidda wyraźnie się jednak ociągała, zafascynowana ciemną poświatą, jaka otaczała znalezisko. — Idzie Lidda! — zawołała ze złością Lady Bruze. — Jak ja mówić idzie, to ty iść! Lidda bezwiednie machnęła ręką, ignorując pole- cenie. Czasami Lady Bruze potrafiła być nieznośna. Wróciła do badania zielonego obiektu. Kiedy spoj- rzała w górę, spostrzegła, że została sama. Jej towa- rzyszki gdzieś się rozeszły. — Lady Bruze pewnie mieć racja — powiedziała do siebie. — To na nic nie dobre. Ale nie ona, tylko ja decydować. Wiedziona impulsem, wdrapała się na kulę, usiadła i kilka razy podskoczyła, żeby ją sprawdzić. Była mięk- ka i sprężysta, a poza tym świeciła radosnym blaskiem. — Być niezłe krzesło do siedzenia — rzekła do siebie, po czym przypomniała sobie coś, o czym usły- szała. Ktoś szukał miękkiego krzesła. 29 Ponownie utkwiła wzrok w niesamowitym mroku otaczającym to prastare miejsce. Reszta kobiet już się oddaliła, by kontynuować swoją wyprawę. Została sa- ma i nie miała pojęcia, w którą stronę poszły. Wzru- szyła ramionami, zeskoczyła i wzięła głęboki oddech. Zobaczymy, czy się ruszy, zadecydowała. Kula okazała się ciężka, lecz Lidda była silna. Choć miała zaledwie dziewięćdziesiąt centymetrów wzro- stu, pomogły jej krzepa i determinacja i po pierwszym, silnym pchnięciu obiekt zaczął się wygodnie toczyć. Pchała, a znalezisko turlało się niczym wielka, miękka kula. Wiedziona zmysłem wyczucia kierunku, jakim dysponowały wszystkie krasnoludy żlebowe — który zasadzał się na bezwładności i nieuwadze — i rozglą- dając się bacznie na wszystkie strony w obawie przed salamandrami i innymi okropieństwami, Lidda przeto- czyła swoje skórzane, zielone „krzesło" tą samą drogą, którą już raz pokonała, i wróciła do Tego Miejsca. Przeprawa zajęła jej całe godziny i Lidda była nie- mal całkowicie wyczerpana, kiedy ujrzała blask ognia i usłyszała zgiełk panujący w pierwotnych jaskiniach krasnoludów żlebowych. Wokół niej zebrał się tłum gapiów zastanawiających się, cóż to takiego miała ze sobą, przegoniła ich jednak i szła dalej. — Łapy precz — rozkazała. — To dla Jak mu tam. — Kogo? — Najwyższy Bulp. — Och, stary Glitch. — Taa, on. Z drogi. Znalazła Najwyższego Bulpa tam, gdzie zwykł przebywać — w centrum wydarzeń, domagającego się uwagi innych — i przytoczyła ku niemu znalezisko. 30 — Masz — rzekła. — Dla ciebie. Podniósł się, odsunął w tył koronę ze szczurzych zębów, która opadła mu na oczy, i zerknął na to, co przyniosła. — Co to być? — Krzesło — wyjaśniła. — Miękkie krzesło dla Najwyższy Bulp. — Krzesło? — Przyjrzał się dokładniej. — To być okrągłe. Co za rodzaj krzesła? — Ten rodzaj — odparła poirytowana reakcją wiel- kiego władcy na jej prezent. Gandy, Wielki Myśliciel, przyczłapał skądś i zerk- nął na okrągły obiekt. — Co to być? — spytał. — Krzesło — powtórzyła Lidda. — Miękkie krze- sło dla Najwyższy Bulp. Glitch wpatrywał się w obiekt i zaczął prychać. — Jaka rodzaj krzesła tak wyglądać? — Wskazał { go palcem, odwracając się do Gandy'ego. Z powagą swego urzędu Gandy szturchnął obiekt f końcówką kija do zmywaka i skinął głową, przybie- \ rając mądrą minę. I — Tron — oznajmił. — Tron tak wyglądać. I — Tron? — Oczy Glitcha rozszerzyły się. — To I być tron? Co ja z tym robić? — Siedzieć, Najwyższy Bulp — zasugerował Gandy. Glitch niepewnie wdrapał się na szczyt „tronu" i u- siadł. Było mu miękko i wygodnie, a fakt, że obiekt emanował zielonkawym światłem, które grzało go [ w pośladki, jedynie spotęgował królewską wizję same- go siebie, jaką miał w wyobraźni. 31 — Tron — ogłosił, bardzo z siebie zadowolony. — Tron dla Najwyższy Bulp. Nawet gdyby Lidda oczekiwała słów podziękowa- nia, to one i tak nie nadeszły. Wdzięczność raczej nie należała do głównych cnót Najwyższego Bulpa. Zmę- czona, poirytowana i zdezorientowana faktem, że po- święciła na to wszystko tyle wysiłku, odwróciła się i odeszła, lecz zatrzymał ją czyjś głos. Było to Gandy, który opierał się na swym kiju do zmywaka. — Ty kto? — spytał. — Lidda — przypomniała mu. — Jasne. Lidda. Pamiętać. Ty przynieść całkiem dobra rzecz, Lidda. Najwyższy Bulp siedzieć cicho na dzień lub dwa. — Fajnie — warknęła i zaczęła się odwracać. — Dzień lub dwa — powtórzył Gandy. — Potem on znowu myśleć o nowa rzecz. — Najwyższy Bulp być utrapienie — zauważyła Lidda. — Zgoda — przyznał. — Tak już być u Najwyższy Bulp. Być lepszy, jeśli mieć żona. Trzymać go twardo. — Go? — Lidda zerknęła na pyszniącą się, zaro- zumiałą, niewielką postać siedzącą na zielonym obiek- cie. Zieleń była teraz znacznie jaśniejsza, światło pul- sowało z zadowoleniem. — Kto być wystarczająco głupi, by jego ożenić? — Nie wiedzieć — odparł Gandy, wzruszając ra- mionami. — A może Lidda? — Ja? — Wlepiła w niego wzrok, po czym w jej oczach pojawiło się oburzenie. — Nie być mowy! Ty chcieć go żenić, to sam się z nim ożenić! Rzekłszy to, poczłapała rozgniewana i obrażona. 32 Gandy odprowadził ją wzrokiem, kiwając głową z aprobatą. — Dobry wybór — rzekł do siebie. Było coś zwią- zanego z tą konkretną kobietą, coś, o czym zapomniał i co teraz mgliście powracało. Jest uparta, przypomniał sobie. Rozdział 2 OBLICZA NA ŚCIANIE Choć Lidda była młoda, wielu zwracało na nią uwagę. Miała w sobie wyraźny pierwiastek uporu. I cechowała ją także skłonność do wyrażania własnych opinii. Dla większości krasnoludów żlebowych było to bardzo tajemnicze. Agharowie z zasady miewali lep- sze rzeczy do roboty aniżeli myślenie. Jednak od czasu do czasu myśli mogły okazać się naprawdę przydatne. Niegdyś, we wcale jeszcze nie tak odległych cza- sach udręki, grupa jaszczuropodobnych niemal odna- lazła ich klan. Cała banda ohydnych stworów prze- dostała się przez szczelinę, która stanowiła wejście do kryjówki, a jeden z nich odsunął się w bok i zatrzymał, jakby chcąc zajrzeć do wewnątrz. Nie zajrzał jednak. Gdzieś z góry spadł kamień wielkości pięści, który tra- 34 fił go w hełm. Odwróciło to jego uwagę, podczas gdy pozostali warknęli na niego i cała grupa poszła dalej. Wielki Myśliciel Gandy był świadkiem tego wyda- rzenia i łamał sobie nad nim głowę. Kamień nie spadł przypadkiem. Pamiętał, że został on celowo upuszczo- ny z wysokiego podestu. Osobą, która go zrzuciła, by- ła Lidda. Wszystko to wprawiało w niezwykłe zakłopotanie, jednak wyglądało na to, że mała Lidda przeciwstawiła się bandzie paskud. — Lidda móc także twardo postawić się Najwyż- szy Bulp — powiedział do siebie Gandy. — Twardo postawić się jaszczury, twardo postawić się każdy. Dobry wybór. Z zadumą spojrzał w stronę Najwyższego Bulpa, który rozkoszował się byciem w centrum uwagi. Glitch siedział wyprostowany na swym nowiusieńkim tronie z lekko przekrzywioną koroną, a na jego nieciekawej twarzy malowało się zarozumialstwo. Łaskawie ze- zwolił tym, którzy sobie tego zażyczyli, podejść bliżej, aby go podziwiać. Znajdujący się pod nim tron, ogrzewany zarówno przez monarsze pośladki, jak i blask pobliskich pale- nisk, zdawał się nie mniej uszczęśliwiony niż on sam. Pulsował radośnie zielonkawą poświatą światła. Lidda znalazła sobie inny obiekt zainteresowania. Wysoko na jednej ze ścian prastarej komnaty, którą połączone klany okrzyknęły swoim domem, znajdo- wała się mozaika rzeźb otoczonych ramami z półek zrobionych z ciemnego marmuru, przymocowanych do szarego kamienia. W zapomnianych już czasach rze- 35 mieślnicy pracowali nad kamieniem pomiędzy tymi ramami, formując kształty i rzeźby — wspaniałą mo- zaikę wszelakiego rodzaju figur ludzi, zwierząt, wino- rośli i kwiatów, pomiędzy którymi widniały dziwne symbole. W samym centrum tej kompozycji znajdował się krąg twarzy. Gdyby Lidda — lub ktokolwiek w po- bliżu — potrafiła liczyć dalej niż tylko do dwóch, dowiedziałaby się, że ze ściany spogląda dziewięć kamiennych obliczy. Każde z nich wykonane zostało w formie płaskorzeźby nałożonej na powierzchnię owalnej tablicy. Te dziewięć przedstawień nie było jednak tak naprawdę twarzami — pomijając fakt, że takich jak te nigdy nie widział żaden krasnolud żlebo- wy — lecz zdawało się wyrażać rzeczy wykraczające poza granice rozumu. Każdy zdawał sobie sprawę z obecności kamiennej mozaiki. Znajdowała się na widoku i każdy od czasu do czasu obrzucał ją spojrzeniem, nie miała jednak dla większości z nich znaczenia większego niż jakakol- wiek inna, niemożliwa do wyjaśnienia rzecz w ota- czającym ich świecie. Nie wiedzieli, czym ona jest i skąd się tam wzięła, tak samo jak nie mieli pojęcia, dlaczego niektóre obszary pradawnych ruin, do któ- rych przybyli, zalane były wodą bądź dlaczego w naj- większym z zamaskowanych korytarzy, który wycho- dził z ich domostwa i wiódł w górę, od czasu do czasu dały się słyszeć jęki i zawodzenia odległych wiatrów, wiejących w pomieszczeniach Dołu i powodujących migotanie ognia pod kotłami. Lidda często w ostatnim czasie zwracała uwagę na naścienną mozaikę. Odnosiła wrażenie, że w jakiś spo- 36 sbb wygląd ała ona inaczej niż wówcz as, gdy ujrzała ją po raz pierwsz y, i wprawi ło ją to w nie lada zakło- potanie . Nie mając obecni e nic lepszeg o do roboty, znów poszła na nią popatrz eć. Gapiła się w górę z konster - nacją, przemi eszczaj ąc się pod rzeźba mi do przodu i w tył. Wtedy to dostrze gła, że jedna z twarzy była nieco pochyl ona do przodu, jakby tablica, na której spoczy wała, oddziel iła się częścio wo od otaczaj ących ją kamien i. Zaci ekawio na Lidda odnala zła oparcie dla palców rąk i nóg i zaczęł a się wspina ć. Wej ście na górę zabrało jej sporo czasu i sił. Cała mozaik a rozciąg ała się tuż znad poziom u podłog i — dla Liddy było to na linii wzroku — i znikała wysok o w cieniu wielkie j komnat y. I choć krąg twarzy znajdo- wał się już w połowi e drogi w górę, mimo wszyst ko było to więcej niż sześć metró w nad ziemią. Kiedy jednak złapała rytm, kontyn uowała wspina czkę i w koń- cu dotarła wysok o na ścianę, tuląc się do rzeźbio nych kamien nych winoro śli, a przech ylona, owalna tablica znajdo wała się tuż nad nią. Była znaczni e większ a, niż jej się wydaw ało — szerok ość tablicy dorówn ywała jej wzrost owi. Znaj- dujący się na niej wizeru nek zdawał się przedst awiać brodate go mężcz yznę ze sznurki em kulecz ek na czole i sterczą cymi, ostro zakońc zonymi wąsami. Znów po- jawiło się wrażen ie, że mogła to być podobi zna jed- nej z jaszczu ropodo bnych istot, które do niedaw na okupo wały Dół, lub coś zupełni e innego. Trudno jed- noznac znie stwierd zić. To nie sztu ka jedn ak prz ycią gnęł a uwa gę Lid dy. Zaintrygowała ją szczelina za tablicą. Owal, kiedy mu się bliżej przyjrzała, okazał się starym, zmatowia- łym metalem, a nie kamieniem. Wyciągnęła język, że- by go posmakować. Żelazo. Każda z tablic w kręgu wykonana została z innego rodzaju metalu i każda wy- posażona była w zawias u dołu i zatrzask na górze. Ta, którą Lidda badała, oddzieliła się od ściany, dlatego że jej zatrzask zardzewiał. Przechyliła się, by zajrzeć w szczelinę, i dojrzała wydrążony w kamieniu otwór za tablicą. — Co to być? — mruknęła do siebie. — Może w środku coś dobre? Oszołomiona wizją skarbów — sieci pełnych za- pomnianych jaj, ukrytych stert pięknych kamyków, a może i sprzączek do butów — Lidda znalazła mocne oparcie dla palców stóp, przycisnęła się do rzeźbione- go kamienia, po czym zamknęła swe silne, małe dłonie wokół znajdującej się najbliżej krawędzi obluzowane- go owalu i pociągnęła. Przez chwilę zardzewiały zawias ani drgnął. Po- tem puścił i cała tablica opadła w dół, zrzucając Lid- dę z niestabilnego miejsca na ścianie. Uchwyciła się krawędzi opadającego owalu i spojrzała w górę, kie- dy z odsłoniętego otworu nad jej głową wystrzeliło ze świstem coś długiego, ciemnego i bardzo szyb- kiego. Tablica brzęknęła o kamień i zadrżała. Lidda zwi- sała z jej dolnej krawędzi na jednej ręce, wysoko nad podłogą wielkiej komnaty i zaczęła nawoływać po- mocy. Gdzieś w cieniu przeciwległej części sali coś dużego uderzyło o kamień, krzesząc iskry, i ze śliz- giem potoczyło się w głąb głównego korytarza. 38 W dole rozległa się paplanina zaskoczonych głosów. — Tutaj! Co się dziać? — Co to przelecieć? — Głośne coś w tunelu. — Popatrzy! Ktoś wisieć na ścianie! Ściskając rozpaczliwie krawędź zwisającej do góry nogami owalnej tablicy, wysoko nad podłogą Tego Miejsca, przerażona Lidda świergotała i szczebiotała, starając się nie spaść. — Kto to na górze? — padło pytanie z dołu. — Lidda? To ty? — dopytywał się inny głos. — Ja! — krzyknęła. — Ktoś pomóc! — Co się dziać? — rozbrzmiał poirytowany głos Najwyższego Bulpa. — Kto to na górze? — Lidda — odparł ktoś. — Lidda złazi! — zażądał Najwyższy Bulp. Zawtórował mu kobiecy głos. Lady Bruze oparła ręce na biodrach i tupnęła nogą. — Lidda! Złazi stamtąd! — Nie móc! — pisnęła. — Ledwie się trzymać! — Więc się puści! — nalegała Lady Bruze. Bezpośrednio pod nią rozległ się głos starego Gan- dy'ego. — Nie, niech nie puszcza! Pohuśta nogami! Pomysł ten brzmiał zdecydowanie lepiej niż po- przedni, więc Lidda zacieśniła uchwyt na metalo- wej krawędzi i rozhuśtała nogi. Dotknęła palcami stóp rzeźbionej ściany, lecz ześliznęła się, więc ponowiła zamach i tym razem znalazła oparcie dla stopy na po- wierzchni mozaiki. Przez chwilę trwała kurczowo w tej pozycji, łapiąc oddech, po czym puściła zwisającą tar- czę i znalazła uchwyt dla rąk. W ciągu kilku sekund 39 pokonała drogę w dół pionowej ściany, oddychając z ulgą. Kilku gapiów zebrało się dookoła, by obejrzeć jej zejście, lecz kiedy tylko minęły krytyczne chwile, większość krasnoludów żlebowych przeniosła uwagę na przeciwległą stronę wielkiej komnaty, gdzie coś z wielką prędkością wpadło do głównego korytarza, wykrzesało masę iskier i znikło w tunelu. Kiedy Lidda ponownie znalazła się na podłodze, pozostała przy niej jedynie Lady Bruze. Wciąż trzy- mając ręce oparte na biodrach, pochyliła się w stronę młodszej kobiety i warknęła: — Lidda trzyma się z dala od ściany! Nie mieć po co się wspinać na ściany! — Sprawdzić dziurę... — Lidda wskazała w górę, starając się wytłumaczyć. — Niedobra Lidda! — wwiercały się w nią słowa Bruze. — Dlaczego ty zawsze robić głupstwa? Takie jak przynoszenie zielonej rzeczy, zamiast polować na grzyby i takie jak... jak... głupstwa! Ton głosu Lady był tak ostry, że Lidda aż cofnęła się o krok. — A teraz kombinować ze ściana! — zbeształa ją Bruze, patrząc w górę. — Coś tam chyba popsute. Głupia Lidda! Lidda usłyszała już dość. Oparła ręce na biodrach, tupnęła nogą i przysunęła twarz o bojowym teraz wy- razie przed sam nos Bruze. — Zamykaj się, Lady Bruze! Nie ma prawa tak do mnie mówić! Zdumiona Bruze zamarła na chwilę, po czym wy- prostowała się, zadarła nos i odwróciła. 40 — Głupia Lidda — prychnęła. — I do tego zu- chwała. Oddaliła się, fukając z pogardą, pozostawiając roz- gniewaną i poczerwieniałą Liddę. W pobliżu zmaterializował się Gandy, który opierał się na kiju od zmywaka i patrzył w górę. — Co tam Lidda znaleźć? — Nic takiego — odparła, wciąż urażona. — Jak to jest, że Lady Bruze cała czas rozkazywać? Gandy zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramio- nami. — Lady Bruze mieć Clouta — powiedział. — To jej dawać statu... stanów... przywi... uch, dobrze so- bie radzić. — Niesprawiedliwe — stwierdziła Lidda. — Tak już być — Wielki Myśliciel ponownie wzru- szył ramionami. Nagle zmrużył oczy, myśląc inten- sywnie. — Lidda też chcieć Clouta? — Clout już mieć żona — zauważyła. — Lady Bruze. — Więc brać ktoś inny — zasugerował Wielki Myś- liciel. — Może ktoś lepszy. Ty chcieć ożenić Najwyż- szy Bulp? — Przestanie z tym! Nie! — Dlaczego nie? — Bo Najwyższy Bulp leniwy, niewarty głupek, dlatego nie. Najwyższy Bulp nigdy nie myśleć o in- l nych, tylko o sobie. 1 — Taa — zgodził się Gandy. — Dokładnie taki l być. Więc czemu ty go nie ożenić? I Lidda wlepiła wzrok w starego. — Nie znosić go, ano temu. Więcej trzeba? — No to co? Nikt nie znosić Najwyższy Bulp. Ty mimo to go ożenić. Zrobić mu dobrze, on mieć kogoś, kto trzyma go w ryzach. Po drugiej stronie komnaty zebrał się podekscyto- wany tłum. Kilku krasnoludów żlebowych wczołgało się do korytarza w poszukiwaniu tego, co nim prze- mknęło. Teraz wracali i mieli to ze sobą. Przypomi- nało wielką włócznię i potrzeba było kilku z nich, żeby ją unieść. — Kto ożenić Najwyższy Bulp, zostać małżonka — naciskał Gandy. Lidda odwróciła się do niego. — Zostać kto? — Małżonka. — Jaka małżonka? — Żona Najwyższy Bulp. Mieć więcej Clouta niż żona Główny Łupacz. — Małżonka przecież musieć znosić Najwyższy Bulp — rzekła Lidda. Potrząsnęła energicznie głową. — Zapomni. Odeszła, nie oglądając się za siebie, a Gandy wsparł się na swym kiju od zmywaka. — Dobry wybór — mruknął do siebie. — Ta zmie- nić Najwyższy Bulp. Ta mieć w sobie sam ocet. Rozdział 3 NIEBEZPIECZEŃSTWA DOŁU Zwiadowcy Agharów odzyskali pocisk — cztero- metrowe żelazną włócznię o ostrzu szerokim jak łopa- ta — z głębi „dużego tunelu", gdzie po kilkuset latach w bezruchu utkwiła w kamiennej ścianie po serii pod- skoków i obrotów. Ważyła przynajmniej dwadzieścia kilogramów i potrzeba było czterech krzepkich kras- ; noludów żlebowych, by przenieść ją do Tego Miejsca. — Ta rzecz niebezpieczna — oznajmił Najwyższy Bulp, przyglądając się jej ze szczytu swego połysku- ; jącego zielenią tronu. — Skąd to? — Tam dziura zabójca. — Ktoś wskazał w stronę [ odległej, pokrytej mozaiką ściany. Dorzucili do ognia [ i otwór skryty za żelazną twarzą był dobrze widoczny. — Ktoś rzucić to z dziury? — spytał ktoś z zebra- nych. — Chyba sama się rzucić — odparł Gandy. Stuka- jąc o podłogę kijem do zmywaka, przeszedł obok ognisk i spojrzał na dziurę wysoko na ścianie. — Ktoś zasta- wić stara pułapka, żeby pilnowała duży tunel. Lidda otworzyć dziura, pułapka wystrzelić. W stronę zdobionej ściany odwróciły się ponownie zainteresowane twarze. W górze nadal znajdowało się osiem nietkniętych medalionów. — Więcej tego tam na górze? — spytał Najwyższy Bulp. Gandy zerknął na osiem pozostałych tablic. — Taa — stwierdził w końcu. — Jeszcze dwa. Jeszcze przez jakiś czas podziwiali i biegali wokół włóczni, jednak nie potrafili wymyślić dla niej żadne- go sensownego zastosowania. Była niejadalna i o wie- le za duża nawet dla Clouta, by ten mógł użyć jej jako narzędzia. W końcu Gandy, nie mając lepszego po- mysłu, przywiązał do czubka kawałek poplamionego materiału i dopilnował kilkunastu krasnoludów żlebo- wych, którzy postawili ją do pionu i wcisnęli jej ko- niec w dziurę w bruku, zaledwie kilka metrów od tronu. — Mieć — rzekł, kiedy wysoka włócznia w końcu znieruchomiała. — Mieć co? — ktoś spytał. — Co to ma być? — Flaga — wyjaśnił Gandy. — Nowa flaga dla Najwyższy Bulp. — Odwrócił się. — Ty widzieć, Naj- wyższy Bulp? Teraz ma nowa... — urwał i westchnął. Glitch Najprzedniejszy nie słuchał. Najwyższy Bulp był wykończony. Zwinął się w kłębek na szczycie swego „tronu" i zaczął chrapać. 44 — Lidda mieć rację — warknął Gandy. — Najwyż- szy Bulp być głupek. Tron sprawiał jednak wrażenie zadowolonego. Świe- cił pod Najwyższym Bulpem równym, zielonym świat- łem i zdawał się lekko pulsować, jakby zsynchronizo- wał się z jego oddechem. Gandy zmarszczył czoło i przekrzywił głowę, spo- glądając na tron. Był niemalże przekonany, że ten po- większał się. Był zdecydowanie wyższy niż wówczas, gdy po raz pierwszy przytoczyła go tutaj Lidda. Z nicości powoli wpłynęła w pewien rodzaj świa- domości. Krążyły wokół niej niejasne, powolne sny, których była częścią. Będąc bardziej odczuciami ani- żeli obrazami, płynęły, zwijały się i łączyły ze sobą na różne sposoby — uczucia wygody i niewygody, tęsk- noty za... czymś, co już dawno minęło, oraz wyczeki- wania na coś, co miało dopiero nadejść. Unosiła się pośród sennych strumieni, wiedząc je- dynie to, co one same jej powiedziały. Dziwne tęskno- ty stanowiły coś mniej niż wspomnienie, a zarazem coś więcej aniżeli sen. Były to marzenia o tym, co już przeminęło — o uczuciu wolności i potęgi, wesołości i okrutnej radości, konfrontacji i walki, lataniu na wiel- kich skrzydłach, które władały niebem nad rozległym, służalczym światem. Wrażenia te miały słodko-gorzki smak, okrywało je przeświadczenie, że wszystko to już minęło i odeszło na zawsze. Lecz mimo to inne uczucia — wyczekiwania — wypełnione były ciepłą nadzieją, jak gdyby to, co już na zawsze się skończyło, mogło w jakiś sposób po- nownie się narodzić. 45 Mijał niezmierzony czas i obrazy zaczęły stawać się bardziej wyraźne. Uzyskała świadomość własnego bytu i niejasno odczuwała także inną obecność wokół niej — obecność znajdującą się poza granicami wy- znaczonymi przez jej zielony świat, lecz zarazem nie- zbyt odległą. Były to jednak inne byty, mniejsze istoty, choć wy- raźnie odczuwane. Niewyklarowany jeszcze instynkt podpowiedział jej, że są pożywieniem, lecz w tej sa- mej chwili została gwałtownie odepchnięta, jakby ude- rzyły w nią wielkie, niewidoczne pazury, karząc za ta- kie myślenie. To była lekcja. A więc nie pożywienie. Mniejsze istoty w pobliżu to nie pożywienie. Dlaczego w takim razie miały takie znaczenie? Błyszcząca zieleń przypłynęła i połączyła się z nią, po czym wewnątrz ktoś do niej przemówił. Jesteś ich własnością — powiedział. — Należysz do nich. — Poczuła w nim lodowatą pewność. — Nie możesz ich skrzywdzić — oświadczyła ciemność. — Możesz jedynie im służyć. Należysz do nich. Wkrótce dowiesz się o tym. Z ciemności płynęło okrutne, zimne poczucie hu- moru. Teraz rośnij szybko — nakazał jej głos. — Rośnij i przebudź się dla swego przeznaczenia. Przebudź się dla swego losu. Wkrótce — powiedziała jej istota — wszystko zrozumiesz. Wkrótce będziesz wszystko wie- działa, tak jak wiedziałaś wcześniej. I wtedy rozpo- cznie się twoja kara. W miarę upływu dni to, co było oczywiste dla Gan- dy'ego, stało się jasne także dla innych w Tym Miej- 46 scu. Tron Najwyższego Bulpa rósł. Przez jakiś czas bardzo cieszyło to Glitcha Najprzedniejszego. Z każ- dym dniem jego duma zdawała się rosnąć, a wraz z nią umacniała się jego wyniosłość względem poddanych. Problem leżał w tym, że Najwyższy Bulp wciąż spadał i za każdym razem upadek był coraz dotkliw- szy. Czasami działo się to z jego winy — kiedy zsuwał się we śnie i zwijał w kulkę na twardej, zimnej podło- dze. Lecz od czasu do czasu to sam tron drżał, skręcał się i wówczas jego gwałtowne ruchy wystarczały, by zrzucić Glitcha z samej góry. Tron urósł już na tyle, że coraz trudniej było wład- cy wspiąć się z powrotem na szczyt po tym, jak spadł. — Najwyższy Bulp potrzebować drabina — burk- nął do zebranych wokół niego po jednym z wyjątkowo twardych upadków z tronu. Nie mieli oni najmniejszego pojęcia, w jaki sposób robi się drabiny, lecz Glitch Najprzedniejszy z godzi- ny na godzinę stawał się coraz bardziej gburowaty i w związku z tym inspiracja w końcu przyszła, wy- niknąwszy z ogólnego podenerwowania. Na pomysł wpadł jeden z krasnoludów żlebowych o imieniu Tunk. Kiedy wraz z innymi przemierzał od- ległe zakątki Dołu, gdzie w przeszłości jaszczuro- podobni i inni pozostawili niewytłumaczalne skarby, wpadli na wielką salamandrę, która właśnie układała się do snu. W jednej chwili krasnoludy rzuciły się do nieskład- nej ucieczki wzdłuż ciemnego tunelu, tylko o kilka kro- ków wyprzedzając wielkie, oślizłe stworzenie o pasz- czy większej niż którykolwiek z nich i ostrych jak igły zębiskach. Wielkie salamandry stanowiły jedno z nie- 47 bezpieczeństw życia w Dole. Mimo że Wysocy i jasz- czuroludzie odeszli, pozostało wiele innych, wielkich i nieprzyjemnych istot, które zamieszkiwały rumowi- ska Obiecanego Miejsca. Tunk czuł odrażający oddech stwora na plecach, aż któryś z jego towarzyszy znalazł szczelinę, w której można było się ukryć. Kiedy znikał w bezpiecznej kry- jówce, w kłapiących zębach stworzenia pozostał jego lewy but. Słyszeli, jak salamandra gramoli się za nimi, lecz była zbyt duża, by przecisnąć się pomiędzy ka- mieniami, które stanęły jej na drodze. Członkowie wyprawy rozbiegli się na wszystkie strony w szczelinie i natrafili po drugiej stronie na ogromne pomieszczenie, którego żaden z nich nigdy wcześniej nie widział. Było to miejsce, w którym ka- mienne ściany otaczały balkony, w górze znajdował się rozległy, wysoko sklepiony sufit, a rozciągająca się w dole arena wypełniona została ubitym piaskiem. — Uff— sapnął Tunk, spoglądając za siebie w kie- runku szczeliny, która powstrzymała salamandrę. — Ale być blisko! Pozostawiwszy za sobą zagrożenie, wkroczyli na zamkniętą arenę i gapili się zdumieni jej rozmiarem. — Co to być za miejsce? — spytał głośno jeden z nich. — Nie wiedzieć — odparł drugi. — Ale wielkie. Może znaleźć tutaj dobre rzeczy? Wtedy Tunk to dostrzegł, a jego oczy rozszerzyły się. — Zobaczą tam! — Wskazał. Na samym środku areny sterczał flagowy maszt z liną, co Tunkowi pod- 48 dało pewną myśl. — Tego potrzebować Najwyższy Bulp — powiedział. — To go zamknąć od wielkiego marudzenia! Kiedy w końcu wrócili w To Miejsce — inny- mi drogami, z dala od wygłodniałej salamandry, która na nich czyhała — załadowani byli wyposażeniem. Oprócz wielu rozmaitych rzeczy przynieśli także zwój liny i kołowrotek. Bezceremonialnie wkroczyli w sam środek Tego Miejsca — rzucając zatroskane spojrze- nia w stronę tronu, który teraz miał półtora metra i zdradzał niepokojącą tendencję do drgania — po czym zrzucili skarby na podłogę u stóp Glitcha Naj- przedniejszego, który sam w tym miejscu właśnie wy- lądował. — Mieć, Najwyższy Bulp — rzekł do niego Tunk. Ten popatrzył na stertę przedmiotów. — Co to wszystko być? — Wyciąg — wyjaśnił Tunk. — Do wracania na tron. W ciągu godziny maszt do flagi Najwyższego Bul- pa, który obecnie znajdował się o centymetry od ros- l nącego tronu, połączony został z użytecznym koło- [ wrotkiem na podobieństwo masztu widzianego przez f krasnoludy na arenie. Wokół zgromadził się tłum za- I ciekawionych gapiów, kiedy Tunk z dumą przywiązał i poszarpaną flagę Najwyższego Bulpa do przechodzą- cej przez krążek liny i wciągnął proporzec na sam : szczyt. — Mieć — rzekł, szczerząc radośnie zęby. Stojący obok niego Glitch zmarszczył czoło, wpa- \ trując się we flagę na czubku wielkiej włóczni. [ 49 — Co to dobrego robić? — warknął. — Zdjął fla- ga, wsadził sznura, wciągnął flaga. Po co? Tunk rzucił mu złowrogie spojrzenie. — To być próba — odparł. Błyskawicznie ściągnął proporzec, odwiązał go od liny, po czym — zanim Glitch Najprzedniejszy zdążył zaprotestować — za- rzucił sznur wokół pełnej talii Najwyższego Bulpa. — Pomóc mi tu — zawołał kilku spośród zebranych. — Wciągać go! Miotając się, przeklinając i szarpiąc, Glitch Naj- przedniejszy znalazł się w powietrzu, przesunął wzdłuż włóczni, a następnie znalazł się nad tronem. — Przestać! — piszczał. W pobliżu pojawił się Gandy. Przyjrzał się operacji i skinął głową. — Bardzo dobre — przyznał. — Teraz okręcać go w tę stronę. Wiszący w górze Najwyższy Bulp poszybował w powietrzu, oddalając się od masztu, znalazł się bezpośrednio nad tronem i opadł w dół, kiedy Gandy wydał polecenie poluźnienia wyciągu. Glitch klap- nął na szczyt drgającego, świecącego tronu, który odpowiedział na to tak raptownie, że niemal ponow- nie zrzucił go na ziemię. Najwyższy Bulp utrzymał się jednak, wyrzucając z siebie każde przekleń- stwo, jakie tylko przyszło mu na myśl, kiedy tron za- czął gwałtownie podrygiwać, a zgromadzeni w dole wzajemnie gratulowali sobie porządnie wykonanej pracy. — Całkiem dobre — zapewnił Gandy wciągają- cych. — A co z flagą? Tunk podrapał się w głowę i zmarszczył czoło. 50 — Można ściągać go z powrotem na dół i przy- wiązać do niego flaga — zasugerował. Gandy przemyślał tę propozycję, patrząc na roz- wścieczoną twarz swego Lorda Protektora. Potrząsnął głową. — Lepiej zostawić go tam samemu — zdecydował. Rozdział 4 PRZEBUDZENIE Mglista świadomość zmieniła się w niespokojne marzenia senne, zakłócając płynną, zieloną wygodę jej głębokiego snu. Potem marzenia senne ustąpiły miejsca strapieniu, kiedy te irytujące, małe byty znaj- dujące się tuż za granicą świadomości nieustannie szturchały i używały sobie zieleni, w której spała. Wcale nie chciała się budzić. Coś —jakaś wiedza leżąca gdzieś poza zasięgiem snów — powiedziało jej, że pożałuje tego przebudzenia. Mimo wszystko te obecności tam były wszędzie wokół niej. Ude- rzały, szturchały i trącały jej wygodne schronienie. Mamrotały i wywracały się, pokrzykiwały i rozpy- chały, prowokując ją do agresywnej odpowiedzi. Za- bić ich — pomyślała — i ponownie poczuła karzą- 52 ce, wielkie i niewidzialne szpony, które rozryły jej umysł. Nie — powiedziało coś mrocznego. — Nie zabijesz ich. Nie zranisz ich. Jesteś wobec nich bezbronna. Ta- ki jest twój los. Gdzieś w oddali, poza znanym jej światem, wyczuła okrutny, kpiący śmiech. Odgrodziła się od zjadliwego, ironicznego okrucień- stwa, jakiego doświadczyła, odgrodziła się od strasz- nego uczucia całkowitej bezradności, lecz w snach tak- że nie odnalazła spodziewanej łagodności. Wydano wyrok, od którego nie było apelacji. Kiedyś najwy- raźniej oddała się bogu. Teraz bóg ten wyrzekł się jej i skazał na wieczną karę. Należysz do nich — powie- działa ciemność. — Przebudź się, śpiąca. Przebudź się i staw czoło losowi, na jaki sobie zasłużyłaś. Zielone wygody zaczęły zanikać i świadomość u- kierunkowała się na otaczający ją zewnętrzny świat. Była to rzeczywistość, w której żałosne, małe kreatury czekały na to, by ją zgnębić, rzeczywistość, w której ona — choć władza stanowiła dla niej największą war- tość — pozostanie bezbronna do tego stopnia, że na- wet nie będzie w nich mogła uderzyć. Przebudź się — rozkazał odległy głos i nadał cel skurczom jej ciała. Odwróciła się, przekręciła, roz- ciągnęła swe ostre jak igły szpony i zaczęła drapać skórzastą powłokę w cieczy, w której urosła. Clout wraz z niemal tuzinem innych łowców szczu- rów był bardzo zakłopotany. Spędzili całe godziny na polowaniu w labiryncie komór, który pokrywał roz- ległą przestrzeń nieopodal „dużego tunelu" wychodzą- cego z Tego Miejsca i nie natrafili na jednego nawet 53 szczura. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Odkąd któ- rykolwiek krasnolud żlebowy sięgał pamięcią, Dół obfitował w szkodniki. Zawsze był pełen szczurów. Zwykle panoszyły się wszędzie wokół, a labirynt sta- rych komór — połączonych ze sobą izdebek, które niegdyś mogły służyć jako sypialnie dla Wysokich lub jaszczuropodobnych — stanowił ich główne teryto- rium łowieckie. Mimo to dziś, choć intensywnie szukali, nie natrafi- li nawet na ślad po mięsie do kotła. Wyglądało to tak, jakby wszystkie szczury z okolicy gdzieś się ukryły. — To całe miejsce pełne pustego szczura. — Gru- by, brodaty Tote pokręcił z rozgoryczeniem głową. — Gdzie one wszystkie pójść? — Nie wiedzieć, czemu brak szczura — mruknął Clout. — Ani jeden. Lady Bruze nie spodobać się, że my wracać bez szczura. — Dużo ślada — zauważył młody Blip, po czym ukucnął, by zbadać podłogę. — Wszędzie bobek szczu- ra. Łapka też. — Mimo to nie być szczura. — Peady rozejrzał się dookoła. — Może coś je zeżreć? — A co żreć szczura? — zadrwił Clout. — Kto po- lować oprócz nas? — Coś je w takim razie wystraszyć. Może każdy szczur pochowany? — A co straszyć szczura? — Clout rozejrzał się i usłyszał za sobą, jak ktoś gwałtownie złapał powie- trze. Tote z szeroko otwartymi oczami i rozdziawiony- mi ustami wpatrywał się w cień tunelu około tuzina metrów od nich. Zamknął usta z kłapnięciem i wy- ciągnął palec. 54 • — jo — pisnął, po czym odwrócił się na pięcie i uciekł. Pozostali wlepili wzrok w cień i także rozdziawili usta, kiedy na światło wypełzło coś ogromnego. Widy- wali już wcześniej gigantyczne salamandry, lecz ta, która właśnie wynurzyła się z tunelu, była monstrual- nie wielka. Zdawała się wypełniać sobą cały korytarz, a kiedy ją dostrzegli, wyczuła to i zaatakowała. — Uciekać jak diabli! — wrzasnął przenikliwym głosem Clout i popędził za Tote'em. Reszta trzymała się tuż za jego plecami. Słyszeli za sobąplaskanie płe- twiastych łap i wielkiego cielska goniącej ich sala- mandry. Choć niemal pozbawiona mózgu i ślepa, salaman- dra dysponowała świetnym zmysłem węchu i poru- szała się na swych nogach zdumiewająco szybko. Kras- noludy żlebowe przebiegały od przejścia do przejścia, starając się ją zgubić, lecz zawsze, kiedy zaryzyko- wały spojrzenie przez ramię, ona biegła za nimi i zbli- żała się z każdym zakrętem. Gdy dotarły do dużego tu- ; nelu wiodącego w dół do Tego Miejsca, stwór prawie dotykał ich pięt. Rozwarł swą przypominającą jaskinię szeroką, płaską paszczę pełną krótkich, ostrych zębów. — Nie prowadzić go do domu! — wydyszał Blip, j dostrzegając przed sobą znajomy zakręt. — Biec inna i droga! » Było już jednak za późno. Spanikowany Tote skrę- } cił i reszta pobiegła za nim. [? Blip ruszyłby za nimi, gdyby nie to, że pomysł skręcenia w lewo na dobre zagościł w jego głowie. Za- nim zdążył zmienić decyzję, już biegł samotnie w górę ' głównego korytarza. Kiedy idea zmiany zdania i skrę- 55 i i tu w prawo przeobraziła się w czyn, obrócił się w pra- wo i odbił od kamiennej ściany. Zatoczył się do tyłu i upadł, tracąc powietrze z płuc. — A niech to — mruknął, usiłując pozbierać się z podłogi. Wtedy zorientował się, że został sam. Wielka i szyb- ka, jak na swoją masę, salamandra pobiegła inną dro- gą, podążając za Cloutem i pozostałymi. Zakłopotany Blip usiadł i zaczął zastanawiać się, co dalej robić. Pójście dalej w górę tunelu nie byłoby zbyt mąd- rym posunięciem, lecz pomysł udania się w dół, gdzie pobiegła bestia, w ogóle nie przypadł mu do gustu. Jeśli stwór złapał pozostałych, zanim dotarli do Tego Miejsca, to na pewno ich pożarł. Gdyby teraz tam po- szedł i on zostałby zjedzony. Z drugiej jednak strony, jeśli grupie łowieckiej udało się wystarczająco długo uciekać przed salamandrą, to oznaczało, że zaprowa- dzili ją prosto do Tego Miejsca, a w takiej sytuacji To Miejsce nie byłoby dobrym miejscem. Pozostała mu jedynie ostatnia opcja. Lady Bruze wysłała ich na polowanie na szczury do kotłów. Może teraz, gdy salamandra znikła ze szczurzego miejsca, gryzonie powróciły tam, gdzie można je było łowić. Zadowolony z tego prostego rozumowania Blip skierował się z powrotem ku komorom, gdzie rozpo- częła się ucieczka. Był przekonany, że jedynym roz- sądnym zajęciem w tej chwili jest łapanie szczurów. Kiedy tron zaatakował Najwyższego Bulpa, Lidda ponownie tkwiła na rzeźbionej ścianie. Od czasu wydarzeń związanych z wielką włócznią i mechanizmem unikała wspinaczek na rzeźby nagle 56 przyszło jej na myśl, że żelazna tablica na zawiasach, która nadal tam wisiała, mogłaby się do czegoś przy- dać, gdyby tylko udało jej się wyciągnąć ją z mo- cowań. To oraz fakt, że Lady Bruze zabroniła jej katego- rycznie wspinać się na ścianę, było wystarczającym powodem, aby się tam wdrapać. Czasami Lidda uwa- żała, że sam zakaz Lady Bruze już by wystarczył. Po- dążywszy tą samą drogą co poprzednio, zaczęła się wspinać i już po chwili przyciskała się do winorośli obok ciemnej, otwartej dziury, z której wyskoczyła śmiercionośna włócznia, obecnie służąca Najwyższe- mu Bulpowi za maszt flagowy. Z ciekawością zajrzała do środka, lecz zobaczyła tylko ciemność. Kiedy jednak jej wzrok przyzwyczaił się do mroku, dostrzegła wewnątrz nieco więcej szcze- gółów. Dziura była długa, znacznie dłuższa niż włócz- nia, która z niej wystrzeliła, a w głębi spoczywała me- talowa spirala — sprężyna, która napędzała pocisk. Spirala znajdowała się zbyt głęboko, by ją dosięgnąć, a sama dziura okazała się zbyt wąska, by się przez nią przecisnąć, Lidda skupiła więc swoją uwagę na od- wróconej, żelaznej tarczy, zwisającej poniżej na za- wiasie. Zawias stanowił dość prostą konstrukcję — kil- ; ka przeplatających się pierścieni z metalowym gwoź- \ dziem wewnątrz. Chwyciła za gwóźdź i zaczęła praco- [? wać nad nim na wszelkie sposoby i pociągać go, kiedy j się obracał. Wysunął się odrobinę, potem nieco wię- [ cej, a ona nie przestawała ciągnąć. Gwóźdź wychodził l niechętnie z pierścieni centymetr po centymetrze. \ Z dołu dobiegł ją czyjś głos. I — Lidda? Co ty tam? Spojrzała w dół. Gandy, Wielki Myśliciel, stał do- kładnie pod nią i zadzierał w górę głowę. — Po to — oznajmiła. — Lepiej się odsunie, za- nim to zleci. Wielki Myśliciel odszedł w tył kilka kroków, po czym z dołu dotarł do niej inny głos, wysoki i skrzek- liwy. — Ta Lidda znowu tam? Lidda! Złazi na dół na- tychmiast! — Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze — odkrzyk- nęła Lidda, nie racząc nawet spojrzeć na żonę Główne- go Łupacza. — Ja tu być, jak tylko chcieć! Gwóźdź przesunął się o kolejny centymetr, potem jeszcze jeden, po czym ciężka, żelazna tarcza zazgrzy- tała o kamień. — Lepiej stąd uciekać! — krzyknęła Lidda, a na- stępnie mocno pociągnęła za gwóźdź. Został jej w dło- ni, a zawias rozdzielił się i czternaście kilo zardze- wiałego żelaza poleciało w dół. Kiedy uderzyło o podłogę, rozległ się ogłuszający huk, któremu zawtórowały odgłosy Lady Bruze po- tykającej się o Wielkiego Myśliciela, skowyt Naj- wyższego Bulpa, który nagle stanął wyprostowany na swym tronie, a następnie wystrzelił z niego na ka- mienną podłogę, oraz wrzawa zdumionych krasnolu- dów żlebowych, szukających schronienia. Zdziwiona całym tym zamieszaniem Lidda obróciła się, żeby popatrzeć na wielką komnatę Tego Miejsca. — Co tam? — zawołała. — Coś łupnąć! — odparło jej kilka głosów. — Najwyższy Bulp też łupnąć! — dodało kilka in- 58 nych, jednak zagłuszył ich ryk wściekłości Glitcha Najprzedniejszego, który podnosił się na nogi. — Coś mnie ukłuć! — wykrzyknął. Masując po- śladki i marszcząc wściekle czoło, stanął na palcach, usiłując spojrzeć na szczyt swego tronu. Z miejsca, w którym się znajdowała, wysoko na ścianie, Lidda widziała wszystko doskonale. Tron Naj- wyższego Bulpa już nie świecił. Zamiast tego skręcał się gwałtownie, z długich rozcięć na jego powierzchni tryskała zielona ciecz, a na górze pojawiło się coś, co przypominało sztylety. Lidda wstrzymała oddech i niemalże straciła rów- nowagę na ścianie. W następnej chwili z miejsca znaj- dującego się poza salą dobiegły inne dźwięki — krzy- ki, piski i tupot biegnących stóp u wylotu wielkiego tu- nelu po drugiej stronie. — Uciekać! — krzyczał ktoś z głębi korytarza. — Wszyscy uciekać jak diabli! Wielka salamandra! Krasnoludy żlebowe, których nigdy nie trzeba dwu- krotnie zachęcać do ucieczki, rozpierzchły się we wszystkich kierunkach. Niektóre powskakiwały do kryjówek, inne biegały wkoło i wpadały na siebie. Kil- ka krasnoludów wyprysnęło z dużego tunelu z To- te'em na czele, który wpadł na otwartą przestrzeń w takiej chwili, że zderzył się z kilkoma innymi, bieg- nącymi w drugą stronę. Wszyscy się poprzewracali, a ci, którzy pędzili za i Tote'em, deptali po leżących, tworząc ruszający się ; stos, a na jego samej górze znajdował się Clout. Ten [ ostatni zaczął się podnosić do dalszej ucieczki, lecz [ wtedy zdał sobie sprawę, że w zamieszaniu stracił l swój kij do polowania na szczury. Zapominając szyb- ki ? 59 f t ko o zamiarze ratowania skóry, począł metodycznie odrzucać współplemieńców na wszystkie strony w po- szukiwaniu swego narzędzia do łupania. Nagle tuż za jego plecami u wylotu dużego tunelu pojawiła się monstrualna salamandra. To Miejsce wy- pełniło się krzykami paniki, a Lidda, która wisiała na murze tuż obok machiny, przyglądała się temu wszyst- kiemu. Instynktownie wskoczyła do dziury, żeby się ukryć. — Uciekać jak diabli! — wrzasnął Najwyższy Bulp i pognał w nieokreślonym kierunku. — Clout! — krzyknęła Lady Bruze. — Skończy te wygłupy! Łupnąć salamandra! — Niech ktoś coś zrobić! — Gandy darł się wnie- bogłosy. Clout rozgarnął wreszcie stertę ciał, odzyskał swoje narzędzie do rozłupywania i usłyszał polecenie żony. — Tak, kochana! — zawołał, odwrócił się i uniósł oburącz długi na sześćdziesiąt centymetrów kij. Paszcza salamandry rozwarła się szeroko, a wiszą- ca na przeciwległej ścianie Lidda stwierdziła, że Wiel- ki Myśliciel miał rację. Ktoś naprawdę powinien coś zrobić. Nadal trzymając w dłoni gwóźdź od zawiasu, wychyliła się z otworu najdalej, jak potrafiła, wyciąg- nęła ręce w stronę znajdującej się poniżej mosiężnej tarczy — kolejnej z tablic w kręgu. Ledwie mogła sięgnąć jej górnej części, wsunęła jednak pod zatrzask gwóźdź i przekręciła go. Tablica otworzyła się z hukiem i coś ciemnego, długiego i śmiercionośnego ze świstem wystrzeliło z nowo odkrytej dziury. W ułamku sekundy pocisk przeciął salę Tego Miej- 60 sca. Mignął obok Clouta, mijając go o centymetry, tra- fił prosto w rozwartą paszczę salamandry, odbił się od dolnej szczęki stwora i przebił górną część płaskie- go, ohydnego łba. Zdeterminowany Clout zaatakował swym narzędziem do rozłupywania, lecz chybił, kiedy salamandrę odrzuciło w tył. W sali rozległ się wściekły syk, kiedy gad zadrżał i znieruchomiał. Syk jednak nie ustał. Wybałuszone, przerażone oczy, wpatrujące się w martwego stwora powoli odwróciły się, poszukując źródła dźwięku i otworzyły się jeszcze szerzej, kiedy w końcu je odnalazły. Tron Najwyższego Bulpa nie był już tronem. Stał oklapnięty, postrzępiony i częściowo zapadnięty po- śród kałuż i strużek zielonej cieczy. W dodatku coś z niego wychodziło, sycząc ze złością, która zmieniła ten dźwięk w przenikliwy skowyt. Zaledwie kilku spośród nich kiedykolwiek widziało smoka. Niektórzy pamiętali zielonego potwora, który przyprowadził Glitcha Najprzedniejszego i pozostałą część plemienia w To Miejsce. Świeżo wykluty gad l nie dorównywał wprawdzie wielkością tamtemu, z ca- ś łą pewnością był jednak przedstawicielem tego gatun- { ku. Po upływie kilku sekund To Miejsce opustoszało f i nie pozostał w nim żaden krasnolud żlebowy oprócz \ grubego Tote'a. To on znalazł się na samym spodzie | sterty złożonej z krasnoludów i teraz gramolił się na j nogi, rozglądając się dookoła, całkowicie oszołomiony. | Wstał, zerknął na martwą salamandrę leżącą u wy- [ lotu dużego tunelu, otrzepał się, odwrócił i. ..zamarł. I Tuż nad nim, w zielonej, łuskowatej i ozdobionej grze- bieniami paszczy, która znajdowała się na wysokości 61 dwukrotnie przekraczającej jego wzrost, otworzyły się okrutne, inteligentne ślepia i popatrzyły prosto na niego. Szponiasta łapa sięgnęła w jego stronę, po czym gwałtownie cofnęła się, jakby ktoś ukarał ją pacnię- ciem. Grzebieniasta głowa pochyliła się ku niemu, ukazując ociekające śliną kły, po czym zatrzymała się kilka centymetrów przed jego twarzą. Syk, który wydobywał się ze smoczej paszczy, niemal zatrzymał w miejscu walące serce Tote'a, a cuchnący chlorem oddech potargał mu brodę. Sny okazały się prawdziwe i teraz zmieniły się w rzeczywistość. Sfrustrowana Verden Leafglow od- wróciła się od żałosnej istoty, niezdolna ją skrzywdzić, mimo że tego pragnęła. Wyglądało to tak, jakby mię- dzy nią a małym krasnoludem stała niemożliwa do przebicia ściana, która przeszkodziła jej w chwili, kie- dy próbowała przez nią sięgać. Wylizując się i oczyszczając, powoli rozejrzała się dookoła. Zaczynało do niej docierać, że już się wy- kluła. Wiedziała już, kim była. Zdawała sobie spra- wę, gdzie przebywała, i znała ponurą rzeczywistość, w której przyszło jej żyć. Nie było odwrotu od woli mściwego boga. Obiecano jej taki los i teraz stał się on prawdą. Stojący przed nią Aghar nie poruszył się, nawet nie mrugnął od chwili, kiedy po raz pierwszy ją ujrzał. Wyglądał, jakby zamarzł, stojąc z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, i wydawało się, że w ogó- le nie oddycha. W pobliżu znajdowali się także inni, wpatrujący się w nią ze szczelin i dziur, a ich strach 62 był niemal namacalny w nieruchomym powietrzu ogromnej sali. Czy sądzili, że ona ich nie widzi? Czy myśleli, że nie zdoła dokładnie wyczuć, gdzie się po- chowali? W sali były ich całe tuziny, a nieopodal bie- gały i szukały schronienia kolejne. Nie mogła absolutnie nic im zrobić. Królowa Ciem- ności uczyniła ją bezbronną wobec nich. Pośród ka- miennych ścian odbił się echem przejmujący ryk gnie- wu i udręki, który spowodował, że wszystko dookoła zagrzechotało i zadrżało, a z sufitu posypał się sta- ry pył. Bezbronna! Lecz tylko wobec nich. Dostrzegła leżącą u wylotu tunelu ogromną, martwą salamandrę i jej ogon zadrżał. Z gniewnym sykiem rzuciła się na wielkie truchło i za- częła rozrywać je na strzępy. Rozdział 5 SMOCZE WIĘZI Świeżo wykluty i wygłodniały smok rozszarpywał cielsko salamandry. Jego szaleństwo wraz z odraża- jącymi odgłosami tej uczty wypełniło wielką salę. Zimne mięso jaskiniowej bestii napawało ją obrzy- dzeniem, zwłaszcza gdy w pobliżu znajdowało się tak wiele ciepłych kąsków, jednak za każdym razem, kiedy tylko pomyślała o schwytaniu garstki krasnoludów żle- bowych i przeżuciu ich tak, jak człowiek gryzie pieczo- ne kasztany, okowy w jej świadomości wysyłały jej im- pulsy bólu. Niemalże słyszała śmiech bogini. Zmusiła się, by nie myśleć o Agharach. Co ma być, to będzie, przynajmniej na razie. Potrzebowała pożywienia i snu, a nad tym, jakie kroki poczynić w dalszej kolejności, 64 może zastanowić się wtedy, kiedy zaspokoi najważniej- sze wymagania. Przerwała i uniosła ociekającą paszczę. Przeszko- dził jej jakiś dźwięk. Gdzieś za jej plecami metal zgrzy- tał o metal. Odwróciła się i w ostatniej chwili uniknęła wystrzelonego szpikulca, który był dłuższy od niej. Wielka włócznia grzmotnęła o pokiereszowane cielsko salamandry, a Verden rozejrzała się po sali w poszuki- waniu miejsca, skąd wystrzeliła. Wysoko na przeciw- ległej ścianie do kamiennych rzeźb otaczających sprę- żynujące, umocowane na zawiasach drzwiczki z mato- wego srebra przylgnęła drobna krasnoludka żlebowa o popielatej twarzy. Poirytowana Verden wycelowała w nią szponiasty palec. — Przestań! Nigdy więcej tego nie rób! — syk- nęła. Na dłuższą chwilę w wielkiej sali zapadła całkowi- ta, martwa cisza. Tuziny przyciszonych, szepczących głosów zaczęły mamrotać: — To mówić! — Słyszał? To powiedzieć do Liddy, żeby przestać. — Co to być, co tak wygląda i gada? — To smok, Dink! Ciii! — Smok? Prawdziwy smok? Jak smok od Najwyż- szy Bulp? — Nie! Tamten być wielki smok. To tylko mały smok. — Jak dla mnie, całkiem duży! — Czy ktoś zamierzać przepędzić smoka? To wca- ' le nieśmieszne. \ 65 i. \. Głosy drażniły Verden Leafglow i powodowały szum w uszach. — Zamknijcie się wszyscy! — rozkazała. — Cicho! W ciszy, która nastąpiła, pożarła jeszcze trochę mię- sa salamandry, po czym zwinęła się tuż obok wciąż znieruchomiałego Tote'a i zasnęła. Jednak nawet we śnie była przez cały czas świado- ma ich obecności — krasnoludy żlebowe znajdowały się wszędzie, wyłaziły z kryjówek, czołgały się, by się na nią pogapić szeroko otwartymi oczami, szeptały, wskazywały palcami i dyskutowały pomiędzy sobą. Kilku z nich, odważniej szych lub głupszych od po- zostałych, przyczłapało na taką odległość, że mogli chwycić unieruchomionego Aghara i czmychnąć wraz z nim. — Gdzie pójść Najwyższy Bulp? — spytał jeden z nich świszczącym głosem starca, który Verden pa- miętała z przeszłości, z poprzedniego życia. — Ktoś lepiej zawołać Najwyższy Bulp. On cały czas chełpić się ujarzmiony smok. Powiedzieć mu, że czas albo działać, albo zamknąć się, bo mamy tu smok. Verden poruszyła ogonem, nieznacznie uniosła jed- ną powiekę i wtedy sobie przypomniała. Najwyższy Bulp! Ten Najwyższy Bulp z całą pew- nością nie mógł być tym samym nieznośnym, aroganc- kim, małym głupkiem, który skazał ją na ten los... ale czy to możliwe? Otoczyły ją sny, w których niemalże słyszała zło- wrogi, kpiący śmiech mściwej bogini. I nawet w tych snach wiedziała już, że to możliwe. Bezgłośny pisk oburzenia, który rozległ się w jej świadomości, bardzo przypominał rezonans wezwania, jakiego inna Yerden 66 Leafglow w innym życiu używała do komunikacji z pewnymi określonymi sługami Królowej Ciemności. Gdzieś z dala od Xak Tsaroth, za zniszczonymi kra- inami graniczącymi z Nowym Morzem, za leżącymi na południowym wschodzie górami, w spokojnym, mrocznym miejscu poruszyło się coś wielkiego. Za- niepokojony cichymi odgłosami Flame Searclaw otwo- rzył zaspane ślepia i uniósł wielki, najeżony kolcami łeb. Rozejrzał się na wszystkie strony, nasłuchując. Zielona wężyca, pomyślał. Jakim cudem ty żyjesz? Wyczułem twoją śmierć. Czy to możliwe, żebym się pomylił? Czy to możliwe, że przyjemność własnoręcz- nego zabicia ciebie ciągle jeszcze przede mną? Odnalezienie Najwyższego Bulpa zabrało im trochę czasu. Pomimo swego stanowczego lenistwa i oczy- wistej niezdarności Glitch Najprzedniejszy potrafił się poruszać, kiedy miał dobry powód. Przemierzył nie- mal kilometr podziemnych przejść, zanim znalazł so- bie odpowiednie miejsce na kryjówkę na dnie czegoś, co niegdyś mogło być zbiornikiem na ścieki. W końcu jednak go znaleźli, lecz jeszcze więcej czasu stracili na wyciągnięcie przywódcy z dziury, aby ten ponownie mógł przejąć władzę. Kiedy wyjaśniono Najwyższemu Bulpowi, że sala- i mandra nie stanowi już zagrożenia, ponieważ zjadł ją ; jego tron, Glitch zaczął pękać z dumy i ruszył z po- \ wrotem do Tego Miejsca. Ale kiedy dodali, że jego { tron nie jest już tronem, lecz zmienił się w czterome- trowego, zielonego smoka, zmuszeni byli ponownie go gonić i powtórzyć proces wydobywania z kryjówki. 67 W końcu jednak przyprowadzili Najwyższego Bul- pa z powrotem do Tego Miejsca, gdzie przy wejściu powitał go Gandy. — Mieć tu smoka. — Wielki Myśliciel wskazał pal- cem na drugi koniec sali, gdzie wciąż spał smok. — Co Najwyższy Bulp myśleć, my powinny zrobić? Glitch gapił się na szmaragdową istotę po drugiej stronie, gotów natychmiast się odwrócić i uciec. Nic nie wskazywało jednak na to, by smok w tej chwili sta- nowił jakiekolwiek zagrożenie, więc rozejrzał się uważ- nie po Tym Miejscu. Krasnoludy żlebowe zgromadziły się tu i tam, ściś- nięte w małe gromadki w stosownej odległości od smo- ka, a większość z nich patrzyła na swego przywódcę, oczekując, że weźmie sprawy w swoje ręce. Kilku jednak kręciło się tu i ówdzie, zajmując się rozmaitymi rzeczami, a jedna z grup zajęta była wy- ginaniem i prostowaniem Tote'a. Naciągali mu ręce i nogi, wykręcali tułów, kręcili na wszystkie strony głową i wsadzali palce w oczy, żeby zamrugał. Glitch przekrzywił głowę i zerknął w tamtą stronę. — Co się dziać z Tote? — Z nim? — spytał Gandy. — Dostać skurczą. Wszędzie. Od głowy do stóp. Niezły skurcz, co? Glitch podszedł nieco bliżej, żeby lepiej przyjrzeć się wykręcaniu Tote'a, a Gandy wraz z innymi po- człapał za nim. — No to co teraz robić, Najwyższy Bulp? — po- nownie zapytał Wielki Myśliciel. — Robić? Z czym? — Ze smokiem! A niby z czym? Glitch odwrócił się, spojrzał ponownie na gada 68 i niemal skurczył się pod wpływem nagłego strachu. Na chwilę zapomniał o smoku. — Smok! — wykrzyknął, niemalże dławiąc się. — Uciekać jak diabli! Kiedy jednak odwrócił się i zaczął biec, ujrzał przed sobą tuziny swych poddanych. Powywracał ich i upadł wraz z nimi na ziemię. Lidda zeszła ze ściany i przechadzała się w pobliżu. Potrząsnęła głową. — Najwyższy Bulp nie bardzo przydatny — mruk- nęła, przebijając się przez stłoczone na podłodze kras- noludy żlebowe, by pomóc swemu panu podnieść się na nogi. Kiedy wstał, stanęła tuż przed nim i dźgnęła go w pierś sztywnym palcem. — My tu mieć problem, Najwyższy Bulp — wyja- śniła. — I co ty zamierzać z tym robić? Dwadzieścia metrów od nich zielony smok uniósł łeb i rozejrzał się dookoła, sycząc z irytacją. — Czy wy, małe głupki, nie możecie się na chwilę uciszyć? Przecież dopiero się wyklułam! Muszę się i przespać! Glitch ponownie wziąłby nogi za pas, gdyby Lidda j nie przytrzymała go mocno za ucho i nie pociągnęła { z powrotem. [;? — Smok obudzony — oznajmiła niecierpliwie. — ; Najwyższy Bulp gadać ze smok. Kazać mu odejść! — Lidda da spokój! — zawodził Glitch. — Dla- ; czego ty rozkazywać Najwyższy Bulp? Prowadzony przez Liddę za ucho, poszturchiwany I przez kij do zmywaka Gandy'ego i eskortowany przez ; tuziny swych podwładnych Glitch Najprzedniejszy, ; Najwyższy Bulp Tego Miejsca oraz Poskromiciel Smoków niechętnie zbliżył się do rozsierdzonego po- twora. Nie był tak duży jak smok, którego spotkał wcześniej, stanowił jedną trzecią wielkości tamtego, miał jednak identyczną barwę i mimo wszystko był większy od samego Glitcha. I wcale nie wyglądał przyjaźnie. Świta zatrzymała się sześć metrów przed smokiem, ponieważ Glitchowi nogi wrosły w ziemię i nie chcia- ły ruszyć się ani o centymetr. Smok wciąż wpatrywał się w niego z pogardą. — Kazać smokowi odejść — naciskał Gandy. Tytułem próby Glitch machnął na smoka ręką. — A sio! — powiedział cicho. Smok podniósł łuskowatą brew. — Co takiego? Trzęsąc kolanami, Glitch podjął kolejną próbę. — Smok sio! — zaświergotał. — Iść sobie! Smoczyca ziewnęła tylko. — Nie. Najwyższy Bulp przełknął głośno ślinę i spróbował ponownie, tym razem nieco bardziej stanowczo. — Sio, smok! Spływać! Iść sobie, dobra? — Nie — odparła ponownie smoczyca. — Och, no dobra. — Glitch zastanawiał się przez chwilę. — Ale dlaczego nie spływać? — Ponieważ należę do tego miejsca — odparła Verden Leafglow ze zrezygnowaniem. — Świetnie — zapewnił ją Glitch. — W takim ra- zie my spływać. — Odwrócił się do swoich podda- nych. — Wszyscy pakować! Gzas iść w inne miejsce! — Nie bądź takim głupcem — syknęła smoczyca. — Jestem... — Trudno jej było to wypowiedzieć, lecz 70 nie miała większego wyboru. — Jestem tu dla was. Należę do was. Nie rozumiecie tego? — Nie — przyznał Glitch. Verden potrząsnęła gniewnie łbem. Nie tylko prze- kazano ją w ręce tych nieznośnych istot, lecz jeszcze została zmuszona, by im to wyjaśnić. I nic nie mogła na to poradzić. Głęboko w jej świadomości żądała tego siła potężniejsza aniżeli jej własne moce. — Zostałam odrzucona — odparła z sykiem. — Jestem darem dla was, mam wam służyć tak... jak so- bie zażyczycie. — Zamknęła ślepia, uniosła łeb i za- skowyczała. — Bogini, uwolnij mnie! Ja tego nie zniosę! Nie nadeszła jednak żadna odpowiedź, a ciążąca na niej klątwa nie osłabła. Opuściła łeb i odwróciła wzrok. — Nie jestem zdolna do tego, by was skrzywdzić, żałosne istoty, nie bardziej, niż wy możecie skrzyw- dzić mnie. Należę do... o bogowie! Jakikolwiek boże! Pomóż mi! Jedyną odpowiedzią było bolesne ukłucie jej oków — klątwy, jaką nałożyła na nią mroczna bogini. Drżąc, oznajmiła krasnoludom żlebowym: — Należę do was, małe głupki! — Przez chwilę | patrzyła w bok, dając upust złości, po czym odwróciła ; swój smoczy łeb z powrotem w ich stronę i spojrzała I na nich z furią w wielkich, przymrużonych ślepiach. i — Dobrze! Powiedziałam to! A teraz zostawcie mnie i, w spokoju! Chcę spać i rosnąć! I Za jej plecami, z dużego tunelu wyłonił się kolejny [ krasnolud żlebowy. Na scenie właśnie pojawił się Blip. Obie ręce miał pełne ubitych szczurów, które 71 l trzymał za ogony. Z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami mijał rozerwane szczątki salamandry. — Nieźle — rzekł, patrząc na truchło. — Dobrze sobie z tym poradzić. Przekroczył zwłoki, odwrócił się i wpadł prosto na nos zielonego smoka, który właśnie opuszczał głowę, by zasnąć. Zamarł na chwilę, otworzył oczy do gra- nic możliwości, wrzasnął z całej siły, obrócił się wo- kół własnej osi i pobiegł, gubiąc wszędzie upolowane szczury. — O bogowie! — Zdegustowana Verden Leafglow machnęła ogonem, po czym ponownie ułożyła się do snu. Rozdział 6 WIELKA MISA GULASZU Verden doskonale wiedziała, że jej szybki wzrost jest częścią kary nałożonej przez boginię. Dzień po dniu, niemalże godzina po godzinie, jej rozmiary oraz siła zwiększały się. W ciągu kilku tygodni prawie po- troiła swoją długość. Jej masa i siła fizyczna zwielo- krotniła się setki razy i wkrótce poczuła w sobie zdol- ność wydychania chlorowych oparów, jednak w gra- nicach królestwa krasnoludów żlebowych nie mogła z niej korzystać. Ze szczątkowych wyrostków na jej barkach wy- rosły wspaniałe skrzydła, które rozciągnięte i naprę- żone niemal sięgały przeciwległych ścian wielkiej, podziemnej sali. Próbowała nimi poruszać, lecz skut- ki okazały się katastrofalne. Po pierwszym uderzeniu 73 skrzydłami podmuch porozrzucał po całym Tym Miej- scu wszystkie krasnoludy żlebowe, a klątwa tradycyj- nie ją ukarała, przypominając w bolesny sposób, aby nie robiła im krzywdy. Wszystko to stanowiło element jej kary. Dopóki nie osiągnie ostatecznych rozmiarów oraz mocy, nie doce- ni w pełni ogromu upokorzenia wynikającego z faktu, że jest bezbronna wobec „najgorszych z najgorszych", czyli Agharów. Bogini nie pozwoliła jej nawet na naj- mniejszą osłodę związaną z przedłużającym się roz- wojem, nie dała też szansy na taki upływ czasu, który pozwoliłby na całkowite zniknięcie krótkowiecznych istot. Zdawało się, że w mgnieniu oka Verden Leafglow stała się w pełni dojrzałym i rozwiniętym zielonym smokiem. Tkwiły w niej niewyobrażalne moce, które jedynie jątrzyły się w ciągłej udręce bezsilności. Raz już umarła, przed ponownym narodzeniem. Te- raz, skazana na służbę u najbardziej niegodziwej rasy, z radością skonałaby po raz kolejny, aby tylko uciec przed tym straszliwym upokorzeniem. Przez całe tygo- dnie gotowa była umrzeć. Lecz śmierć, podobnie jak wolność, nie była jej dana. Podczas swego dorastania bywała wygłodniała. Wielotygodniowe zapasy żywności krasnoludów żle- bowych nie wystarczały na jej jeden posiłek, zmuszo- na więc była samodzielnie polować na obszarze Xak Tsaroth. Do czasu, aż zmalało tempo jej wzrostu, w pra- dawnym mieście nie pozostała już ani jedna wielka sa- lamandra, ryba, kałamarnica czy gigantyczny węgorz w zalanych wodą poziomach. Nawet populacja pozba- wionych sierści ślepych kretów, żyjących na skraju 74 miasta — paskudnych stworzeń wielkości bydła — zo- stała zmniejszona do zera. W końcu jednak ciągły dręczący ją głód nieco o- słabł. Jej tryb życia zharmonizował się z monotonią nieszczęścia, kiedy mamroczący Agharowie — teraz przyzwyczajeni już do jej obecności — przychodzili do niej, a dzieci Agharów zrobiły sobie zjeżdżalnię z jej pokrytych łuskami boków. Bezbronna! Świadomość ta była dla niej niekoń- czącym się cierpieniem. Nakazano jej im służyć, lecz za nic w świecie żaden z nich nie potrafił wymyślić, co chcieliby, aby zrobiła. Wyglądało to tak, jakby stwo- rzyła jedność z kamieniami, rumowiskiem i odpadka- - mi Tego Miejsca, lecz jej akurat nie chcieli zostawić w spokoju. Najwyższy Bulp, przekonany w końcu, że smok nie stanowi zagrożenia, stwierdził, że jej bezradność jest jego zasługą. Kiedy tylko nie jadł lub nie spał, więk- szość czasu spędzał na uprzykrzaniu jej życia. Przez cały czas chodził wokół niej dumnie wyprostowany i udowadniał każdemu, kto tylko zechciał posłuchać, jakim jest wspaniałym Najwyższym Bulpem, skoro po- nownie ma swojego osobistego smoka. Poza tym te- raz, kiedy nie miał już swojego tronu, zwykł za każ- ? dym razem siadać na jej nosie. Verden z radością rozszarpałaby małego głupka na i tysiące krwawych kawałków i wysmarowała nim ścia- ?. ny Tego Miejsca... gdyby tylko mogła. i Jednak klątwa Królowej Ciemności była ostatecz- [ na. Verden nie pozostawało nic innego, jak poddać się { tym zniewagom, nie mając nadziei na odzyskanie wol- f ności. Chyba że... \ 75 t I Wspomnienie z poprzedniego życia przemknęło przez jej świadomość. Wspomnienie głosu bogini, która mó- wiła: „Jeśli pragniesz litości, to ich o nią proś". Ale jaki Aghar ma w sercu litość? To było bezna- dziejne. Przez kilka dni leżała bezwładnie i nieruchomo, cierpiąc w milczeniu, i wiele krasnoludów żlebowych po prostu o niej zapomniało. Jednak nie wszyscy. Glitch Najprzedniejszy stanowił ciągłe utrapienie, stary Gan- dy wciąż kręcił się dookoła i był bardzo wścibski, a kobieta zwana Lady Bruze przychodziła co jakiś czas i arogancko nalegała, by smok przyniósł trochę szczu- rów do kotłów. Verden zauważyła, że istniało prawdziwe tarcie między Lady Bruze a młodszą kobietą o imieniu Lid- da. Tę ostatnią poznawała, odkąd krasnoludka próbo- wała wystrzelić w nią pocisk. Nie mając nic lepszego do roboty, Verden obserwo- wała Agharów. Okazali się takimi tępakami, za jakich zawsze ich uważała. Nie byli jednak tak do końca głupi. Moż- na powiedzieć, że raczej niezwykle prości. Zaczęła też dostrzegać pewne dzielące ich różnice. Niektórzy z nich, jak Lidda czy stary Gandy, ujawniali okazjo- nalne przebłyski inteligencji, nie zawsze, lecz od czasu do czasu, jak gdyby ich umysły trzymały pewne rezer- wy, które niekiedy dochodziły do głosu bez wyraźne- go powodu. Kilka dni wcześniej Verden zauważyła Liddę, która ciągnęła w jej kierunku przez brukowaną podłogę du- żą, płytką misę z ciężkiego żelaza. Wymagało to bar- dzo wiele wysiłku, lecz mała kobieta w końcu przy- 76 taszczyła naczynie w pobliże smoka. Leżąc wgłę- bieniem do dołu, miało ono kształt wielkiej, płaskiej miednicy. — Mieć, smok — rzekła Lidda, z trudem łapiąc oddech. — To dla ciebie. — Dla mnie? — Verden zamrugała ślepiami. — A po co mi to? — To gdyby smok chcieć trochę gulasz. Było to oczywiście śmieszne, jednocześnie jednak okazało się przejawem szczątkowej inteligencji. Istniały także pewne różnice w osobowościach. La- dy Bruze na przykład sprawiała wrażenie, jakby da- wało jej radość rozkazywanie innym oraz uprzykrza- nie życia tym, którzy na jej słowa nie reagowali. Naj- wyższy Bulp dla odmiany zdawał się nie czerpać żadnej przyjemności z egzekwowania poleceń. Naj- bardziej zadowolony był wtedy, gdy znajdował się w centrum uwagi, poza tym jednak nie obchodziło go zbytnio, czy jakiekolwiek wydane przez niego rozkazy zostały wypełnione. Wielki Myśliciel bardziej niż ktokolwiek inny mar- twił się losem całego plemienia, choć jego niepokój zwykle przejawiał się subtelnymi (jak na krasnoluda : żlebowego) manipulacjami, które przynosiły tyle samo : kłopotów, co pożytku. Zaczęły pojawiać się pewne schematy. Nawet po- j śród tych najniższych z najniższych istniało dobro, \ a także pewien rodzaj zła. Jednak dobro sporadycznie f było bardzo dobre, a zło okazywało się niczym więcej, j jak pojawiającym się od czasu do czasu pierwiastkiem I okrucieństwa oraz zamiłowaniem do wprowadzania [. pewnego chaosu, z którego jeden czy drugi mógł czer- l l 77 [ pać korzyści. Istniało jednak zarówno dobro, jak i zło, choć większość krasnoludów żlebowych miała w so- bie bardzo mało i jednego, i drugiego oraz jeszcze mniej interesowała się dzielącą te dwa pojęcia różnicą. Ogólnie rzecz biorąc, każdy osobnik zdawał się in- dywidualnością. Nie mając nic innego do roboty ani nadziei na ja- kiekolwiek obcowanie na nieco wyższym poziomie in- telektualnym, Verden czekała na swój czas, badając zachowanie krasnoludów żlebowych. I choć ona — potężna smoczyca, przedstawicielka najdoskonalszej rasy na tym świecie — nigdy by się do tego nie przy- znała, stwierdziła, że myśli w sposób, w jaki nigdy wcześniej nie rozumowała. Skoro została na nich skazana, nie byłoby zbyt trudno przejąć nad nimi władzę, choć klątwa bogini zadawała jej ból, kiedy tylko o czymś takim pomy- ślała. Z drugiej jednak strony, łatwo mogła pokiero- wać ich życiem w dobrym kierunku, co jednocześnie także i jej by się przysłużyło. Najbardziej jednak pragnęła tego, by się po prostu od nich uwolnić. Najwyższy Bulp znów stawał się nie do zniesienia. Do pewnego czasu znajdował się w centrum uwagi i rozkoszował się każdą w taki sposób spędzoną mi- nutą. Nadszedł jednak taki czas, że widok przepełnio- nego dumą Lorda Protektora siedzącego na nosie wiel- kiej, zielonej smoczycy stał się dla jego podwładnych na tyle pospolity, iż przenosili swe zainteresowanie na inne rzeczy. Zdawszy sobie sprawę, że nowość zdążyła już spo- 78 wszednieć, Glitch Najprzedniejszy dąsał się przez chwilę, po czym rozważył całą tę sytuację. I jak zwy- kle podczas swych rozmyślań zasnął. Od dłuższego już czasu leżał pomiędzy ślepiami a nozdrzami Verden Leafglow, pochrapując głośno, kiedy w pobliżu pojawił się Gandy, wsparty na swym kiju do zmywaka. Wielki Myśliciel popatrzył na Naj- wyższego Bulpa i smoczycę, po czym spojrzał na nich jeszcze raz. Glitch, jak zwykle zwinięty w kulkę, wy- glądał jak grubaśne dziecko, a spomiędzy jego rozchy- lonych ust wydobywały się wywołujące echo chrap- nięcia, jednak coś związanego ze smokiem przyciąg- nęło uwagę Wielkiego Myśliciela... Gandy podszedł bliżej i zajrzał w wielkie, zawzięte oko, marszcząc z zakłopotaniem czoło, gdyż zdawało mu się, że do- strzegł w nim łzy. — Smok mieć problem? — spytał z zainteresowa- niem. — Można tak powiedzieć — przyznała Verden Le- \ afglow. Kiedy przemówiła, leżący na jej pysku Naj- ? wyższy Bulp wesoło zakołysał się we śnie. — Jaki rodzaj problem? \ — Taki! — Zmrużyła oczy, wskazując Glitcha. — l Ten mały niezdara doprowadza mnie do obłędu! — Taa — rzekł Gandy i skinął współczująco głową. \ — Najwyższy Bulp łatwo tak robić. Jak smok go znosić? ; — Nic nie mogę zrobić — odparła. — Pamiętasz? Już wam mówiłam. Wiąże mnie klątwa. — Ach, tak — przypomniał sobie Gandy. — Zga- • dza się. Smok głuptas. — Żaden głuptas! — westchnęła. — Spoczywa na mnie klątwa. 79 — Teraz spoczywać na smoku jeszcze Najwyższy Bulp — zauważył Gandy. — Jak zwykle utrapienie. Ale ja mieć pomysł naprawy tego. Jedna powieka Verden rozchyliła się nieco. — Czyżby? — Jasne. — Gandy pokiwał głową. Podszedł do krawędzi żelaznej misy, żeby lepiej przyjrzeć się Gli- tchowi. — Najwyższy Bulp mieć za dużo czasu na głupoty. Potrzebować żona, trzymać go twardo. — Och — westchnęła rozczarowana Verden. Przez chwilę łudziła się nadzieją, że stary krasnolud żlebowy mógł mieć pomysł, który w jakiś sposób by jej po- mógł. Niespodziewanie jednak Wielki Myśliciel wypro- stował się i zastygł. Z misy, przy której stał, unosił się w powietrze różowy blask, który otoczył go niezwyk- łą, czerwoną poświatą. Świecił, jakby wewnątrz niego paliła się lampka, a jego postawa, jego cała sylwetka zdawała się z lekka zmieniać. Skąpany w delikatnej, czerwonej poświacie, ema- nował mocą, jaką nigdy nie dysponował żaden krasno- lud żlebowy ani jakiej sobie nawet nie wyobrażał. Podniósł głowę i obdarzył smoczycę spojrzeniem, którego nigdy nie widziała na twarzy Aghara — był to jasny, bystry i niemal współczujący wzrok, za któ- rym kryła się prawdziwa inteligencja. Wówczas nie- spodziewanie jego oczy zamknęły się, jakby zasnął, a dziwny, czerwonawy blask pulsował i tańczył wokół niego. Jego oczy nadal były zamknięte, kiedy wydobył się z niego głos, jakiego nigdy nie słyszano u żadnego krasnoluda żlebowego. 80 ' — Byłoby dobrze, gdybyś zastanowiła się nad tym pomysłem, Verden Leafglow — powiedział. Wpatrywała się ze zdumieniem w małą istotę. — Co powiedziałeś? — Dobrze słyszałaś — rzekł on lub coś, co się w nim znajdowało. — Chcesz uciec przed swoim lo- sem, nieprawdaż? — Oczywiście, że chcę. Ale w jaki sposób? — Nic nigdy nie jest tak do końca beznadziejne, Verden Leafglow, tak długo, dopóki żyjemy, nawet jeśli jest to powtórne życie. Boska klątwa jest bezwa- runkowa, lecz nawet związanie może zostać... skory- gowane. Rozdział 7 PROROCTWO To było po prostu niewiarygodne. Verden poczuła niespodziewane zawroty głowy, jakby do jej umysłu wdarły się moce o wiele silniejsze od tych, którymi sa- ma dysponowała. Czy to jakieś kolejne okrucieństwo ze strony Takłiisis? Czy mroczna królowa miała dla niej kolejne niespodzianki, jeszcze bardziej bezlitosne od tej, jaką już jej zgotowała? Mimo to jednak nie wyczuwała tutaj zła. Obcy byt, który do niej przemówił, nie był ani dobry, ani zły, a ona potrafiła to wyczuć. Był za to niemal obojętny, pomijając fakt, że brakowało mu zarówno pełnego do- bra, jak i pełnego zła. Zależało mu! Zależało mu na nich, małych istotach, z którymi była związana, i zale- żało mu także na niej. 82 Czysta, wyczuwalna moc pozostawiła ją w stanie oszołomienia. Jaki rodzaj mocy na tym czy innym świecie może pochodzić od kogoś innego niż jednego z bogów? Mroczna bogini wyparła się jej. Któż to w takim razie był? Jej ślepia powędrowały w górę, w stronę wzorów na przeciwległej ścianie — pradaw- nych symboli otaczających dziewięć metalowych tarcz — dziewięć, wliczając tę, która leżała u stóp świecące- go Wielkiego Myśliciela. Dziewięć tablic wykonanych z dziewięciu różnych metali, przedstawiających dzie- więć bóstw. Zakłopotana zamknęła ślepia, po czym ponownie spojrzała na stojącą przed nią emanującą blaskiem postać. — Skorygowana? — syknęła. — Klątwa skorygo- wana? Przez krasnoludów żlebowych? — Oczywiście, że nie — odparła czerwona po- świata, wyraźnie rozbawiona. — Agharowie są tak samo niezdolni zmienić boską wolę, jak każdy inny śmiertelnik. Lecz ty, tak obeznana w kwestii podstę- ; pu i oszustwa, powinnaś wiedzieć, że nawet to, czego ; nie da się zmienić, można postrzegać z wielu róż- i nych perspektyw. — Poświata uniosła rękę Wielkie- l go Myśliciela i wskazała rzeźbioną ścianę końcówką j: kija do zmywaka. — Ciśnięta włócznia z punktu wi- | dzenia jej celu jest zaledwie kropką, dopóki go nie [ sięgnie. Lecz obserwowana z boku jest mknącym promieniem, który przelatuje i nie ma wpływu na patrzącego. — To nie włócznię noszę w sobie — rzekła z na- \ ciskiem Verden — lecz boską klątwę. — Zasada jest taka sama — rzekł głos, posługując się ustami Gandy'ego. — Podobnie jak włócznia, klat- wa może zrobić krzywdę jedynie temu, kto stoi w miej- scu, w które ona uderza. Chrapanie leżącego na pysku Verden Najwyższego Bulpa zmieniło się w parskanie, lecz władca nie prze- budził się. — A co to wszystko ma wspólnego z tą naroślą na moim nosie? — spytała Verden. Kiedy spoglądała na śpiącego Glitcha, zmuszona była zrobić lekkiego zeza. — Mrok poniósł na Krynnie porażkę. — Świecący krasnolud żlebowy stał niczym w transie, a wydoby- wający się z jego ust głos dochodził jakby z oddali. — Lecz chaos zostawił za sobą chaos. Wiele spraw pozo- stało niewyjaśnionych i wiele ciężarów należy jesz- cze podnieść, zanim równowaga zostanie przywróco- na. Zarówno mniejszych, jak i większych ciężarów. Nastąpiła chwila przerwy, po czym głos podjął opowieść. Brzmiał teraz jeszcze słabiej, jakby mów- ca odwrócił się. — Wśród najgorszych z najgorszych — rzekł — powstanie bohater, pierwszy ze swego gatunku, do- kładnie w chwili, kiedy będzie potrzebny. — Po- nownie na chwilę zapadła cisza, po czym dziwny głos znów się odezwał: — Masz ważną rolę do odegrania, Verden Leafglow, i odegrasz ją. Lecz to, jak to zro- bisz, jest dla ciebie niezwykle istotne. — Co masz na myśli? — Aby uniknąć trafienia włócznią, cel musi usu- nąć się na bok. Nikt poza celem nie może dokonać ta- kiego kroku. Niezwykły głos ucichł, czerwona poświata przy- gasła i znikła. Stary Gandy zawisł na swym kiju do 84 zmywaka i chwiał się na krawędzi misy do gulaszu, jakby za moment miał do niej wpaść. — Jakiego wyboru? — spytała Verden. Oczy Wielkiego Myśliciela otworzyły się gwałtow- nie. Zamrugał i uspokoił się. — Jakiego czego? — To, co powiedziałeś! Co to znaczy? — Och. — Gandy wyglądał na zmieszanego. — O żonie dla Najwyższy Bulp? Mówić, że on powinien żenić. Żona go czymś zająć. Trzymać to z dala od wszystkich. Wzruszył ramionami i odwrócił się, a jego stopa ze- śliznęła się z żelaznej obręczy. Usiadł twardo na brze- gu misy, która podskoczyła w górę i nakryła go. Ze środka rozległo się paniczne stukanie, a Verden Leaf- glow potrząsnęła łbem, przypadkowo zrzucając chra- ] piącego Najwyższego Bulpa. Glitch odbił się od ka- \ mieni pod smoczym łbem, wydał z siebie skowyt, po [? czym zwinął ponownie i zasnął. Verden wyciągnęła < szpon, by unieść misę, spod której zdołał się wyczoł- \ gać Gandy. I Wielki Myśliciel wymamrotał coś niezrozumiałe- ; go, otrzepał się i pokuśtykał przed siebie. Verden zerk- nęła przelotnie na przewrócone do góry dnem naczy- \ nie, po czym utkwiła w nim wzrok. Jej spojrzenie po- nownie powędrowało w stronę rzeźbionej ściany po drugiej stronie sali. Tablice zakrywające mechanizmy wykonane zostały z różnych metali, każda z nich ude- korowana była w stylu charakterystycznym dla daw- nego Ergoth, w którym na wzór można było patrzeć na i różne sposoby, odmienne od siebie, lecz wspólnie da- jące wyraz tej samej koncepcji. i 85 f Pozostałe na ścianach tarcze przedstawiały sześć spośród dziewięciu bóstw, które ludzcy mnisi z Tarę nazwali Triadą Opoki. Bogowie. Znajdował się tam Solinari w otoczeniu Majere i Paladine, dalej Sargon- nas, trzy puste otwory, Lunitari i Gilean. Zwróciwszy uwagę na położenie w kręgu dwóch odwróconych do góry nogami tarczy, wiszących pod zakrywanymi przez nie otworami, uznała, że przedstawiają Nuitari oraz Takhisis. Zwisały one na zawiasach, puste owale, a wyrzeźbione na nich wizerunki były niewidoczne, skierowane do ściany. Oprócz nich jeden otwór nie miał swojej tarczy. Ponownie spojrzała na misę do gulaszu leżącą na podłodze i rozpoznała ją. Była to brakująca tablica — owalna, żelazna tarcza, z zawiłym symbolem wytra- wionym w metalu. Symbolem brakującego boga. — Reonc — wyszeptała, a żelazny owal zabrzęczał cicho, jakby imię odbiło się od niego echem. Glitch Najprzedniejszy przebudził się gwałtownie, usiadł i szeroko ziewnął. — Czas na śniadanko dla Najwyższy Bulp. Smok — rzekł, spoglądając na nią. — Ty mieć gulasz? — Zamknij się! — warknęła Verden. — Słuchaj! Nasłuchiwał przez chwilę, po czym potrząsnął głową. — Ja tam nic nie słyszeć — powiedział. Jednak Verden coś usłyszała. W jej świadomości, niezwykle blisko, pojawił się kolejny głos, złośliwy zgrzyt Flame'a Searclawa. Znalazłem cię, zielona wężyco — zamruczał zjadli- wie czerwony smok. — 7, jak widzę, wciąż mitrężysz czas z tymi żałosnymi stworzeniami. Czy powinienem zabić cię od razu, zielona wężyco? A może zabawniej 86 byłoby pozwolić ci popatrzeć, jak usmażą twoich ma- łych przyjaciół, zanim umrzesz? Dla mnie nie ma to znaczenia, zielona wężyco. W końcu cię odnalazłem. Gdzieś na obszarze Xak Tsaroth, niedaleko miej- sca, w którym się znajdowali, rozległ się ryk przypo- minający odgłos stu pracujących na pełnych obrotach krasnoludzkich kuźni lub huk z pieca hutniczego, któ- ry przemknął kamiennymi korytarzami. Najwyższy Bulp wrzasnął, grzmotnął głową o pod- bródek Verden i wgramolił się na jej pysk, kierując ; się ku schronieniu za jej plecami. Wrzasnął ponownie i przywarł do jej unoszących się grzebieni, kiedy roz- ciągnęła swe masywne mięśnie i stanęła, rozpoście- ; rając skrzydła. Nagromadzona frustracja, gniew i upokorzenie wy- buchły w dzikiej radości, a jej zielone oczy zwęziły się [ i rozbłysły. Wydała z siebie bojowy okrzyk. Była bez- ś bronna wobec tych słabych istot, które ją otaczały. ; Jednak nic, co związane było z klątwą, nie czyniło jej [ bezbronnej wobec Flame'a Searclawa. \ Wielka radość przepływała przez nią niczym fale l cudownego ciepła. Podniosła tarczę Reorksa i przycis- I nęła ją do piersi, jedynie mgliście zdając sobie spra- [ wę, że wraz z nią porwała w górę innego krasnoluda t żlebowego. Przylgnął on do jej połyskujących łusek f i wspiął się zwinnie niczym jaszczurka drzewna na ( barki i wzdłuż szyi, w stronę uczepionego jej pyska, [ miotającego się Najwyższego Bulpa. i Przyciśnięta do piersi Verden Leafglow żelazna tar- I cza wydawała się łączyć z jej łuskami. Spoczęła mię- [ dzy masywnymi, szmaragdowymi ramionami niczym | rdzawoczerwony, żelazny medalion na zielonym tle. 87 Poprosiłam o pomoc boga, pomyślała. Reorksie, witam cię z radością. Verden Leafglow nie czekała, aż Flame Searclaw sam do niej przybędzie. Łomocząc potężnymi, rozpo- startymi skrzydłami, uniosła się i poleciała mu na spo- tkanie. Kiedy dotarła do głównego korytarza, wypadło z niego stado uciekających, mamroczących krasnolu- dów żlebowych, którym tliły się kubraczki. Wydaw- szy z siebie wspólny wrzask, padli na ziemię i odto- czyli się na bok, kiedy zaledwie centymetry nad ich głowami przemknęła zielona smoczyca i wystrzeliła prosto w pnący się w górę tunel. Kamienne ściany migały wokół Verden, kiedy pędzi- ła wijącym się korytarzem, skierowane w tył skrzydła wydawały z siebie szum, który odbijał się echem od skrytych w mroku murów po obu stronach. Złożyła ra- miona, a nogi poruszały się wraz z jej chłoszczącym powietrze ogonem. Na czubku łba, w miejscu, gdzie wznosił się jej wspaniały grzebień, przylgnęło dwóch przerażonych Agharów, którzy miotali się na wszystkie strony, kur- czowo wbijając palce w grzebień w walce o przeżycie. Kiedy tylko minęli pierwszy zakręt, Najwyższy Bulp niemalże spadł, lecz Lidda ugryzła go w ucho, żeby mocniej się złapał. Za kolejnym zakrętem pojawił się Flame Searclaw, ogromny, rubinowoczerwony w mroku, a spomiędzy jego przypominających miecze kłów wydobywały się płomienie. Niemal dwukrotnie większy od zielonej smo- czycy, zdawał się wypełniać sobą cały tunel. Kiedy spostrzegł zbliżającą się Yerden, otworzył szerzej pysk, 88 przygotowując się do posłania w jej kierunku kuli ognia, gdy tylko smoczyca zwolni, by ustawić się do ataku. Lecz Verden nie zwolniła. Zamiast tego trzasnęła ogonem, nabrała prędkości i w ostatniej chwili wyko- nała w tunelu beczkę, tak że minęła czerwonego smo- ka w locie i wściekle rozorała jego ciało ostrymi jak brzytwy szponami. Kiedy przemknęła pod nim, na mięk- kim podbrzuszu pojawiły się głębokie rany. Czerwony smok plunął płomieniami, jednak nie trafiły one w cel. Mniejsza, szybsza i zwinniej sza od wielkiego czerwo- nego smoka Verden Leafglow znalazła się za jego ple- cami, wyprostowała się i przygotowała do ataku. Rozdział 8 AKT ŁASKI Hałaśliwy odlot Verden z Tego Miejsca spowodo- wał ogromny zgiełk i zamieszanie. W wielkiej sali ze świstem zatańczyły powietrzne wiry, rozrzucając do- okoła rozmaite przedmioty, przygaszając ogień pod kotłami i wzbijając potężne chmury pyłu. Clout, Blip oraz inni, którzy właśnie wbiegli z osmalonymi ubra- niami i bąblami na plecach, podnieśli się i rozejrzeli dookoła, całkowicie oszołomieni. Przeleciało nad nimi coś bardzo dużego, a teraz w dodatku nic nie widzieli w otaczających ich tumanach kurzu. Wokół nich rozległy się zrzędliwe głosy: — Co się dziać? — Gdzie smok polecieć? — Gdzie Najwyższy Bulp? 90 '— Kto pożreć mój gulasz? — Cisza wszyscy! — krzyknął Clout. — Wielki czerwony smok gonić nas w tunel. Dmuchać w nas ogień! Gdzie Najwyższy Bulp? — Kto? — Jak mu tam... Najwyższy Bulp. Glitch! Gdzie Glitch? — A kogo to obchodzić? — ktoś jęknął. — Gdzie mój gulasz? Wśród tumanów pyłu pojawiła się niewyraźna po- stać wsparta na kiju do zmywaka. — Gdzie Clout? — Tutaj. Co chcieć Gandy? — Clout powiedzieć czerwony smok. Gdzie? — W duży tunel — powtórzył Clout. — Wielki czerwony smok. Smok z ogniem. — Za dużo smoków się tu zaczynać kręcić — dodał stanowczo Blip. — Najwyższy Bulp powinien coś zrobić. Wówczas dotarły do nich odgłosy walki, które od- ; biły się echem w głównym korytarzu i zatrzęsły mura- ; mi Tego Miejsca. Skoro Najwyższego Bulpa nie było w zasięgu wzro- ; ku, Gandy wziął na siebie obowiązek wydania nagłego \ rozkazu. I — Uciekać jak diabli! — wrzasnął. [ Oślepione pyłem krasnoludy żlebowe rozbiegły się f na wszystkie strony, wpadając na siebie nawzajem, I a kiedy kurz zaczął osiadać, wszędzie w Tym Miejscu [? leżeli poprzewracani Agharowie. l Flame Searclaw był ogromnym, znacznie bardziej I masywnym od Yerden Leafglow, bezwzględnym i za- razem znakomitym wojownikiem. W momencie, gdy zorientował się, że zielona smoczyca znalazła się za jego plecami, rozpostarł skrzydła, zahamował i trzas- nął swym wspaniałym ogonem. Verden właśnie szy- kowała się do natarcia, kiedy ogon pozbawił ją równo- wagi. Trafił ją w lewe ramię tuż pod skrzydłem, przez co zdrętwiał jej cały bark. Drugie uderzenie chybiło celu, straciła jednak przewagę. Wyprostowała się i uj- rzała, że Flame skręca i, drapiąc o ściany korytarza, u- stawia się do ponownego ataku. Coś pociągnęło ją za grzebień, a tuż obok prawego oka wściekle kopnęły ją niewielkie stopy. — Nie przeszkadzaj mi! — krzyknęła, potrząsając głową. Nieco wyżej Lidda przylgnęła do jej karku i wysunęła rękę, żeby przyciągnąć do siebie Najwyż- szego Bulpa i zdjąć go ze smoczego pyska. — Glitch zostawić smok w spokoju! — nakazała. — Smok zajęty! Niemalże ślepy ze strachu Glitch poddał się jej szarpnięciom i wspiął się wyżej. — Tak, kochana — wydyszał. Verden usiłowała przejąć inicjatywę w walce, lecz Flame znajdował się tuż przed nią, a ironia w jego gło- sie była wręcz brutalna. — Jesteś słaba, zielona wężyco — syknął. — I masz jeźdźców! Odpowiedni panowie dla kogoś takiego jak ty — krasnoludy żlebowe! Wydał z siebie złowrogi chichot, po czym otwo- rzył pysk, z którego wystrzeliły oślepiające płomienie. Wiedziony impulsem i złością wycelował nieco wyżej, w kierunku grzebienia Verden i uczepionej go pary Agharów. 92 Verden spostrzegła nadchodzące niebezpieczeń- stwo, a klątwa związania ubodła ją: nie może im się stać żadna krzywda. Musi ich ochronić. W ostatniej chwili wyciągnęła się w górę, odchyliła w tył łeb i wy- stawiła przeciwko pędzącym zabójczym płomieniom odsłoniętą pierś. Reorksie, pomyślała, wyrzekam się zła. Nie jestem już posłuszna mrocznym mocom. Ogień sięgnął celu — hucząca masa białych śmier- cionośnych płomieni, które rozprzestrzeniły się na ca- ły korytarz. Siła uderzenia odrzuciła ogłuszoną i zdez- orientowaną Verden do tyłu. Grzmotnęła o ścianę, za- chwiała się przez chwilę, po czym wyprostowała się. Jakimś cudem pozostała nietknięta. Zerknęła w dół . i zdała sobie sprawę, że żelazna tarcza na jej piersi od- biła płomienie, rozrzuciła je na boki i zawróciła ku i Flame'owi. Owal pozostał równie zimny jak wcześ- niej, lecz jego powierzchnia nie była już pordzewia- ła i zabrudzona. Ogień usunął efekty działania czasu ' i metal błyszczał teraz, zmieniając się w potężną tar- l czę z wypolerowanego żelaza. Gdzieś nad jej łbem, uczepiona smoczego grzebie- [ nia Lidda zaświergotała: I — Co Najwyższy Bulp powiedzieć? \ — Ccc...o? — wyjąkał Glitch. I — Glitch powiedzieć „tak, kochana" — przypa- la mniała mu Lidda. — Wcale nie. — Wcale tak! Glitch chcieć się żenić? ; — Nie. — Nie sprzeciwiać się, Glitch! — Tak, kochana. — Reorx — wyszeptała Verden, a jej świadomość 93 wypełniły nowe fakty. W krótkiej chwili, kiedy zmie- rzał ku niej ogień, wyparła się Królowej Ciemności, która ją tak ukarała. Co więcej, przyjęła nowego boga, boga zupełnie innej barwy. Wiszący kilkanaście me- trów od niej Flame Searclaw potrząsał głową, starając się odzyskać wzrok. Jego własny, odbity ogień niemal- że go oślepił. Długa szyja Verden zakołysała się, do- stosowując się do jego ruchów i naśladując je, a jej po- tężne biodra naprężyły się, falując od nagromadzonej w nich siły. Flame chwiał się, szukając jej na oślep, a kiedy uniósł wyżej łeb, Verden rzuciła się na niego. Lecąc nisko i szybko, pędziła, by zabić. Kiedy jego wielka głowa uniosła się, Verden zanurkowała tuż pod nią, a jej kły i szpony wycelowały w odsłonięte gardło. W jednej chwili wszystko się skończyło. Potężne szczęki zacisnęły się na spodniej części szyi Flame'a, wrażliwym miejscu tuż nad ramionami, a szponiasta łapa zamknęła się kilkadziesiąt centymetrów wyżej. Kły przebiły łuski, szpony wryły się głęboko w ciało, a zielona smoczyca szarpnęła wijącą się szyję i rozer- wała ją. Trysnęła ciemna krew, a Flame Searclaw za- dławił się własnym wrzaskiem. Rzucając się na wszyst- kie strony, usiłował się uwolnić, lecz Verden trzymała mocno i szarpała nim tak, jak pies szarpie schwytanym wężem, coraz bardziej rozrywając jego gardło. Młócące czerwone skrzydła wzbudziły w koryta- rzach wściekłe podmuchy, potem skurczyły się, po- drygując nierówno, i znieruchomiały. Verden cofnęła się i przyjrzała potężnym zwłokom, rozłożonym w cie- niu starych, kamiennych łuków. — Reorksie — szepnęła. — Odsunęłam się w bok przed nadlatującą włócznią. Czy teraz jestem wolna? 94 Żelazna tarcza na jej piersi zadrżała. To oni o tym decydują — coś jej odpowiedziało. — To ich proś o łaskę. Przypomniała sobie o dwójce krasnoludów żlebowych, nadal uczepionych jej grzebienia. Opuściła głowę. — Uwolnijcie mnie — rzekła. Glitch jeszcze przez jakiś czas tkwił kurczowo do niej przyczepiony, aż zorientował się, że całe zamie- szanie dobiegło końca. — Dobra — odparł. Poluźnił uchwyt, zszedł na podłogę i stanął, pró- bując przypomnieć sobie choć część tego, co właśnie ujrzał. Nie był tak do końca pewien, lecz wydawało mu się, że właśnie wziął udział w walce z czerwo- nym smokiem i zwyciężył! Zaczął puchnąć z dumy, po czym, uśmiechając się szeroko i krocząc majestatycz- nie, dotarł do martwego smoka. Lidda poszła za nim i chwyciła go za rękę. — Wszystko więc ustalone — powiedziała. — My się zaraz żenić. Spojrzał na nią z zakłopotaniem. — My co robić? — Nieważne — rzekła z naciskiem. — Wszystko ustalone. — Najwyższy Bulp zabić smoka! — zarechotał, wskazując na stygnące ciało Flame'a Searclawa. — Sławny Glitch Najprzedniejszy, Najwyższy Bulp i... i łupacz smoków! Zawołać wszystkich i pokazać, jaki smok zabić Najwyższy Bulp! [ Chciał wspiąć się na zwłoki, aby stanąć na samym { ich szczycie i dać innym możliwość podziwiania swo- t jej osoby, lecz Lidda ściągnęła go w dół. \ \ 95 — Najwyższy Bulp zamierza pozwolić odejść dru- gi smok? — Już pozwolić! — przypomniał jej. — Uwol- nić, wyrzucić i... — Odwrócił się w stronę Verden, marszcząc czoło. — Smok uciekać stąd szybko, a Naj- wyższy Bulp wystawić martwy smok na pokaz — po- wiedział. — Nie potrzebować cię tu! A sio! Poszedł! Wraca później! — Glitch już nie potrzebować smok — rzekła Lid- da. — Glitch wielki łupacz smoków. Niepotrzebny smok się tu kręcić. — Zgadza się — przyznał. — Chyba tylko wcho- dzić w drogę. Lidda przez chwilę przyglądała się Verden, a w jej oczach zabłysło coś, co wyglądało na prawdziwe zro- zumienie. Uderzyła Glitcha łokciem w żebra. — No to dalej — rzekła. — Najwyższy Bulp po- wiedzieć, że smok jest wolny. — Dobra — odparł Glitch. — Smok jest wolny! Już nie potrzebować smok! Idzie sobie! — Machnął rozkazująco ręką. — A sio! Ślepia Verden rozszerzyły się. Coś wewnątrz niej upadło i związanie przestało istnieć. Klątwa została zerwana. Była wolna! Mogła robić, co tylko zechce. Może nawet pozabijać te żałosne stworzenia, jeśli tego zapragnie. Jednak to Lidda zwróciła jej życie. Mała kobieta, krasnoludka żlebowa, przedstawicielka naj- gorszych z najgorszych, dokonała aktu łaski! Verden Leafglow odwróciła się. Gdzieś za tym ko- rytarzem i łączącymi się z nim odnogami, za spalo- nym miastem Xak Tsaroth, za Dołem, rozpościerał się 96 świat, którego w tym życiu jeszcze nie widziała. Był tam i czekał na jej przybycie. Coś zaklekotało u jej stóp. Spojrzała w dół i ujrzała, że z jej piersi odpadła tarcza Reorksa. Podniosła ją ostrożnie w szponach, odwróciła i wyciągnęła w stro- nę krasnoludów żlebowych. — Zatrzymajcie to — rzekła zielona smoczyca. — Dajcie ją swoim dzieciom. Nie spojrzała więcej za siebie. Widok Najwyższe- go Bulpa stojącego na zabitym smoku, zadowolonego z siebie, aroganckiego i przekonanego, że to on osobiś- cie pokonał wielką bestię, przekraczał nieco wytrzy- małość Verden Leafglow. Kiedy jednak znikła za wiodącym w górę zakrętem, w jej świadomości odezwał się cichy głos, przypomi- nający szept żelaznego medalionu. Włócznia widziana z boku mija cię. Lecz nadal jest włócznią, Verden Leafglow. Pewnego dnia ponownie zobaczysz moją tarczą. Będzie ją nosił krasnolud żle- bowy — najbardziej nieoczekiwany bohater. Wówczas ujrzysz znak. Kiedy to nastąpi, będziesz mogła zadecy- dować, czy zechcesz uregulować stare porachunki. Zemsta? — zdziwiła się Verden. Równowaga — poprawił ją żelazny głos. — Z cha- osu może narodzić się porządek. Lecz najpierw musi zaistnieć równowaga. CZĘŚĆ DRUGA DOLINA SUNDER Rozdział 9 CUD NAKŁUCIA — Przedwczoraj ktoś zrobić wszystkie te miejsca — dumał głośno Scrib, nie zważając specjalnie na to, czy ktokolwiek w ogóle go słucha. — Skały i kapuś- niaczki, listki i wzgórza, błoto i dziury... Ktoś wszyst- kie stworzyć. Chyba nawet zrobić niebo. Ktoś powie- dzieć „bądź, niebo" i dzięki temu być niebo. Otaczający go uczniowie szurali stopami, a jeden z nich warknął: — No to co? Kto potrzebować niebo? — Potrzeba mieć niebo — wyjaśnił z naciskiem Scrib. — Wszystkie miejsca być pod niebem. Nie być nieba, to nie być miejsca dla miejsc pod nim. Zachwycony swą własną logiką Scrib spojrzał za- dziornie. Miał nadzieję, że ktoś w jakiś sposób zapa- 101 mięta to, co właśnie powiedział, aby on sam mógł to później usłyszeć. Wiedział, że prawdopodobnie po- nownie nie wpadnie już na tak znamienitą koncepcję. Jak zwykle, kiedy nachodziła go ochota nauczania, Scrib stanął na podwyższeniu, otoczony przez zebra- nych słuchaczy. Dzisiejszą mównicą był na wpół za- kopany okrąglak na bagiennej polance, nieopodal sta- rych ruin Wysokich, które obecnie zamieszkiwało jego plemię. Okrąglak stanowił znakomity wybór. Poprzed- nie zgromadzenie, zaledwie dzień wcześniej, szybko się rozbiegło, kiedy okazało się, że podwyższeniem Scriba było mrowisko. „Uczniowie" jak zwykle stanowili grupę kilkunastu krasnoludów żlebowych, którzy przyszli w to miejsce tylko dlatego, że obecnie nie mieli nic lepszego do ro- boty. Jeden z nich — muskularny młody Aghar imie- niem Bron, który zwykle przejmował przywództwo nad słynną Wielką Misą Gulaszu oraz, mgliście przy- pomniał sobie Scrib, związany był z kimś ważnym — podniósł rękę. — To wszystko się stać przedwczoraj? — Taa — odparł Scrib, kiwając głową. — Niebo, miejsca, wszystko zrobione przedwczoraj. — Jak dawno przedwczoraj? Scrib w zamyśleniu wykrzywił swe zarośnięte usta. — Dawno — stwierdził. — Przedwczoraj przed przedwczoraj. Dawno temu. — Co być dawno temu? — spytał krasnolud o imie- niu Pook i kudłatej brodzie. — Dawno temu ktoś zrobić to wszystko — po- wtórzył cierpliwie Scrib. Zauważył, że zdolność sku- 102 pienia uwagi u niektórych była mniejsza aniżeli u in- nych. — A kto to zrobić? — zapytał Pook. — Ktoś — odparł z naciskiem Scrib. — Ktoś to wszystko zrobić? — drążył pełen scep- tycyzmu Bron. — Zrobić wszystko? Miejsca, niebo, żółwie? Nawet nas? — Taa. Ktoś. Bron wyraźnie się zainteresował. — Także zrobić rzeczy? Jak szczury, drzewa i kot- ły? I... i grzyby, i narzędzia do łupania... i smoki, i ro- bale? — Taa — zapewnił go Scrib. — Zrobić wszystko, zrobić wszystkich. — Po co? — Nie wiedzieć — przyznał Scrib. Było to naj- trudniejsze pytanie spośród wszystkich, które do tej pory mu zadano. — To nie mieć sens, prawda? — Ktoś całkiem głupi robić to wszystko bez powo- du — zauważyła inna osoba. Była to młoda kobieta imieniem Pert, jedna z jego stałych słuchaczek. Ucz- niowie przychodzili i odchodzili, a Scrib nigdy nie miał pewności, kto i jak wielu może się pojawić, kiedy zacznie przemawiać. Uczestnictwo w zebraniu dysku- syjnym wymagało myślenia, a myślenie u większości Agharów nie zajmowało wysokiej lokaty na listach rzeczy do zrobienia. Lecz Bron i Pert, którym towarzyszyła zmieniająca skład gromada innych, znajdowali się przy nim znacz- nie częściej, a ich zainteresowanie czasami sprawiało \ Scribowi wielką przyjemność. Bycie filozofem, i to prawdopodobnie jedynym w plemieniu Bulpów, nie j 103 i licząc Wielkiego Myśliciela, niezależnie od starań sta- nowiło bardzo ciężkie zadanie. Jednak bycie wyłącz- nie filozofem byłoby jeszcze gorsze. Oczywiście nie myślał o sobie jako o filozofie. Ja- ko zwykły krasnolud żlebowy nie mógł wiedzieć, co takie słowo oznacza ani jak je wymawiać. Z całą pew- nością różnił się jednak od większości otaczających go towarzyszy. Wydawało się, że przez całe życie zdu- miewały go rzeczy, które inni przyjmowali jako natu- ralne, na przykład, dlaczego ogień jest gorący, jak to jest, że upadasz, kiedy uniesiesz jednocześnie obie no- gi, czy co powoduje zły humor u solonych ślimaków. Raz, pewnego dnia, kiedy plemię wędrowało z Te- go Miejsca, które było Tym Miejscem, dopóki go nie zmienili na obecne To Miejsce, zanim je odnaleźli, przechodzili przez stary wiszący most łączący brzegi szerokiej otchłani. Na dnie otchłani znajdowały się ru- iny porzuconych budynków. Niegdyś mieszkali w nich Wysocy, opuścili je jednak. Nie zamierzali się wówczas zatrzymywać. Kie- dy Agharowie już byli w drodze, nie mieli zwyczaju stawać, póki Najwyższy Bulp nie powiedział „stop", a w tamtej chwili Najwyższy Bulp spał. Kilka krzep- kich krasnoludów żlebowych obwiązało go liną, prze- cisnęło przez nią drąg i w taki sposób nosiło go, kiedy drzemał. Jednak pod niszczejącym mostem znajdowała się rozkruszona skorupa wielkiej budowli zwieńczonej złotą, przypominającą sztylet iglicą, której czubek nie- malże dosięgał mostu. Scrib przechylił się przez barierkę, by lepiej się przyjrzeć. W następnej chwili zwisał już ze szczytu 104 złotej iglicy, której szpic przebił połę jego płaszczyka z indyczej skóry, kiedy Scrib spadał. Uratowanie Scriba zabrało im większość dnia, a Naj- wyższy Bulp wściekł się na niego po przebudzeniu. Dzięki akcji ratunkowej krasnoludy zwiedziły jednak starą wioskę i znalazły wiele dobrych tuneli i przejść wraz z bogatą populacją szkodników. Najwyższy Bulp i towarzyszący mu stary Gandy przechadzali się i za- glądali we wszystkie zakamarki, po czym w końcu przywódca zadecydował, że to miejsce może być rów- nie dobrym Tym Miejscem, jak każde inne. Jak się okazało, było to znakomite To Miejsce. Peł- ne dziur, do których można było czmychnąć, oraz wo- dy wcale nie gorszej niż w innych miejscach, w któ- rych bywali wcześniej. Zbieraczy zadowolić mogły po- bliskie pola i jaskinie, pełne zielonych i żółtych rzeczy oraz grzybów. Jedyne niedogodności stanowiły częste burze, przechodzące co jakiś czas przez most stada Wysokich oraz jednooki ogr, który mieszkał w pobliżu i okazał się niezbyt przyjaznym sąsiedztwem. Biorąc jednak wszystko pod uwagę, miejsce to było całkiem dobrym Tym Miejscem, w które w dodatku przywiodła ich nieostrożność Scriba. Od tamtego dnia Scrib stał się odmienionym kras- noludem żlebowym. Uważał, że życie przypomina most. Ci, którzy przekraczają go, nie przystając, by się rozejrzeć, kończą zupełnie gdzie indziej. Nie był tak do końca pewien, co to oznacza, brzmiało jednak bar- dzo mądrze. A gdzie rodziła się tak dobra i uporczywa myśl, tam mogły znajdować się podpowiedzi, w jaki sposób okiełznać inne. Stwierdził, że to do niego należy objawienie ludowi 105 otaczających ich cudów, a może nawet pokazanie in- nym, w jaki sposób należy to czynić, żeby i on mógł czasami uciąć sobie drzemkę. W taki oto sposób Scrib, najlepiej jak tylko potrafił, prowadził plemię Bulpów w kierunku jasności rozumowania. Scrib został przekłuty iglicą. — Ktoś coś zrobić — ciągnął, ignorując marną opinię Pert na temat wielkiego stwórcy. — I mieć po- wód. Ktoś mieć coś na myśli. Ktoś też nas zrobić, więc i dla nas być jakiś powód. Może ten ktoś to nasz przy- wódca. — Najwyższy Bulp być nasz przywódca — zau- ważył Bron. — Najwyższy Bulp naprawdę głupi — rzekła Pert. — Utrapienie przez większy czas, a przez resztę cza- su chrapać. Najwyższy Bulp być jedynie nieprzydatny głupek. — Taa — przyznał radośnie Bron — taki właś- nie być Glitch. Glitch Najprzedniejszy. Glitch Łupacz Smoków, mój kochany stary tata. Całkiem dobry przy- wódca. — Tylko kiedy zarządzać Lady Lidda — ucięła Pert. Niewzruszony tymi słowami Scrib wyciągnął przed siebie ręce, pokazując dłońmi odległość około dziesię- ciu centymetrów. — Najwyższy Bulp taki wielki przywódca — wy- jaśnił. — Najwyższy Bulp nigdy nie robić nic poza hałasem i bałaganem. Może ktoś jest taki przywódca — rozciągnął ręce na całą długość ramion. — Może duży przywódca. Jeden z uczniów potrząsnął głową. 106 ' — Jeśli my mieć taki duży przywódca, to jakim cudem ja go nigdy nie zauważyć? — Tu mnie złapać — przyznał Scrib. Wysiłek zwią- zany z myśleniem zaczął go już męczyć. Zadecydo- wał, że na dziś powiedział wystarczająco dużo. — To tyle — rzekł. — Jakieś pytania? — Taa! — odparł Pook, podnosząc rękę. — Kiedy my zamierzać jeść? W tym samym momencie dotarł do nich spaniko- wany krzyk kogoś znajdującego się nieopodal. — Nadchodzi! Uciekać jak diabli! Scrib zeskoczył z okrąglaka i skierował się ku schro- nieniu, a za nim popędziło całe zgromadzenie. W jed- nej chwili polanka opustoszała, nie licząc chmury ku- rzu i trzech krasnoludów żlebowych — jeden potknął się o korzeń, a dwóch potknęło się o niego. Podnieśli się i pobiegli ku kryjówce. Bron wyjrzał ostrożnie z jamy w glinianej skarpie. Spomiędzy ścian kanionu górującego nad zrujnowa- nym miastem dobiegł niski grzmot, po czym pojawi- li się Wysocy na koniach — zwarta masa zakutych w zbroje ludzi, dosiadających wielkich bestii pędzi- ła w stronę chwiejnego, starego mostu. Były ich całe tuziny. Schowana za plecami Brona Pert podpełzła do przo- du, próbując na własne oczy zobaczyć, co się dzieje. Wyjście zablokowały jednak jego krępe ramiona. — Znów Wysocy? — spytała. Bron skinął głową w niewidocznym dla niej geście, gdyż nie mogła do- strzec nawet jego głowy. Wymacała sztywną gałązkę i ukłuła go między żebrami. — Znów Wysocy? — po- wtórzyła pytanie. 107 — Taa, Wysocy — burknął. — Jak zwykle. — Ile? — zapytała. — Dwa — odparł. — Przestanie już! Dźwięk pędzących przez stary most zbrojnych od- bił się dudniącym echem od ścian kanionu. Nie trwało to jednak długo. W ciągu kilku chwil ludzie i ich konie przedostali się na drugą stronę i znikli za południową krawędzią. Pojedynczo, trójkami i piątkami krasnolu- dy żlebowe wypełzały z kryjówek leżących wzdłuż dna kanionu i powróciły do przerwanych zajęć. Sporadyczne przejazdy uzbrojonych ludzi na ko- niach przez most nad ich głowami stały się akcepto- walnym zdarzeniem w Tym Miejscu. Nikt nie miał po- jęcia, kim mogli być ci Wysocy ani dlaczego galopują nad Tym Miejscem, stanowiło to jednak tylko kolejną tajemnicę w otaczającym ich, pełnym zagadek świe- cie. Kiedy to nadchodziło, wszyscy wpadali w panikę i chowali się, gdzie popadnie. Lecz gdy się kończyło, przestawali się tym martwić. Co z oczu, to z serca — taka maksyma przyświe- cała krasnoludom żlebowym. Było to jednak coś, o czym Scrib czasami rozmy- ślał. Pogodził się z faktem, że uzbrojone hordy potęż- nych istot mogą od czasu do czasu przetoczyć się górą. Kiedy jednak zaczynało się to powtarzać nie- mal każdego dnia, nic nie mógł poradzić, że go to za- stanawiało. Teraz w dodatku naszła go myśl: może ktoś powinien pójść i sprawdzić, kim są ci ludzie i ja- kie mają zamiary. Prostując z determinacją ramiona, Scrib udał się na poszukiwania Gandy'ego. Może Wiel- ki Myśliciel wykombinuje, w jaki sposób rozwiązać tę zagadkę. 108 Jego wyprawa w górę kanionu skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Trzeci budynek w rzędzie tych, które znajdowały się nad małym strumykiem, nadal dysponował jako takim dachem, a Glitch Najprzed- niejszy, wielki Najwyższy Bulp i Lord Protektor wszyst- kich ważnych osób, uczynił go swoją kwaterą. Zwykle oznaczało to po prostu, że tam sypiał. Teraz jednak bu- dowla stała się sceną sporego zamieszania. Wyglądało na to, że ktoś znalazł w tylnej części fundamentów szczelinę i wcisnął się w nią w poszuki- waniu szczurów. Zamiast szczurów odnalazł jednak stare koryto, szerokie na zaledwie trzydzieści centy- metrów, które wchodziło głęboko w zbocze góry i po- jawiało się gdzieś dalej, na dnie otworu ściekowego. Było to wielkie odkrycie, którego nie należało igno- rować. Zebrała się wokół niego przynajmniej połowa przedstawicieli plemienia, którzy zorganizowali tam poważne prace ziemne. Krasnoludy żlebowe kurso- wały do budynku i na zewnątrz, wynosząc naręcza rozłupanych kamieni i wygrzebanej gliny, podczas gdy ci, którzy znajdowali się wewnątrz, rozgrzebywali szczelinę, chcąc powiększyć ją na tyle, aby gruby Naj- wyższy Bulp mógł przecisnąć się i zobaczyć, co jest za nią. Nadzorujący prace Glitch Najprzedniejszy zasnął w ich trakcie i teraz leżał zwinięty w samym progu i pochrapywał. Równe zastępy wychodzących i wcho- dzących górników rozpraszały się w tym miejscu, gdyż każdy z nich zmuszony był albo przeskoczyć swego wspaniałego przywódcę, albo po prostu wejść na niego i zejść po drugiej stronie. Kiedy przekraczał go Scrib, Glitch odwrócił się we 109 śnie na drugi bok. Dwóch czy trzech przechodzących właśnie przez niego górników potknęło się o próg i wpadło na tych, którzy znajdowali się z tyłu. Ci z ko- lei zderzyli się z innymi i chwilę później Scrib leżał twarzą w dół przed wejściem do domu z kilkoma kras- noludami żlebowymi na plecach. — A niech to — burknął, gramoląc się na nogi, gdy odzyskał swobodę ruchów. Zmierzał do Wielkie- go Myśliciela, lecz za nic w świecie nie potrafił so- bie przypomnieć w jakim celu. Nie mając w związku z tym nic lepszego do roboty, poszedł prosto do kwate- ry głównej. Przygotowywano tak świeży gulasz, że część jego składników nadal się poruszała. Jeden z pracujących w tunelu robotników odkrył żyłę pirytu, więc górnicy zmienili kierunek i zaczęli kopać nowy szyb w poszukiwaniu połyskujących ka- mieni. Aby uczcić to wydarzenie, Lady Lidda rozka- zała wystawić słynną Wielką Misę Gulaszu. Rzadko używano Wielkiej Misy Gulaszu, gdyż mia- ła ponad sześćdziesiąt centymetrów średnicy i zrobiona była z pojedynczej bryły żelaza. Zwykłe przestawienie jej z miejsca na miejsce wymagało pracy dwóch lub trzech przeciętnych Agharów, bo tylko kilku z nich — z Bronem włącznie — potrafiło przenosić misę bez większej trudności. Z tego właśnie powodu Bron zwy- kle zarządzał Wielką Misą Gulaszu, a przyczynę, dla której Bron był tak niezwykle silny, mógł stanowić fakt, że zwyczajowo to on dźwigał misę, kiedy plemię przenosiło się z jednego Tego Miejsca do innego Tego Miejsca. Odkrycie pirytu było jednak wyjątkową okazją, przyciągnięto więc duże, płaskie i wypełnione po brze- 110 gi bulgoczącymi i skręcającymi się smakołykami na- czynie nad palenisko. Dwa dni później, kiedy przez stary most przewaliła się kolejna hałaśliwa horda ludzi, Scrib przypomniał sobie o swoim pomyśle. Ktoś powinien pójść i spraw- dzić, o co w tym wszystkim chodzi. Ponownie udał się na poszukiwania Wielkiego Myśliciela. Rozdział 10 KIEŁ ORMA Tysiącletnia Wojna — nazwana tak od ślubowania złożonego przez byłego władcę Gelni, króla Systole'a, który przysiągł, że jego lud prędzej będzie walczył przez tysiąc lat, aniżeli podporządkuje się władzy Wiel- kiego Megaka z Tarmish — trwała dziewiąty rok, kie- dy jej miejsce zajęła Wojna Lancy. W tych mrocznych czasach na niebie rządziły smo- ki, a liczne wojska przetaczały się przez wszystkie krainy — armie ludzi, elfów, krasnoludów oraz takie, które trudno było zaklasyfikować. W każdej krainie znaleźć można było popleczników Władców i ich smo- ków, zwerbowanych dla wzmocnienia sił smokowców należących do bogini Takhisis. Jednak inni stawili czo- ło legionom jaszczuropodobńych istot, stanowiących 112 trzon armii złej bogini. Był to czas potężnych bitew, głodu i desperacji, czas przepełniony magią i zniszcze- niem. I trwało to całe lata. W końcu jednak wojna się skończyła. Wędrowni skaldowie i bardowie w swych pieśniach ogłosili, że pokonana Królowa Ciemności wycofała się, odwróciła się plecami do świata, który zniszczyła, i choć tu i ów- dzie nadal kręciły się smoki, to nie dokonywały już te- go, co zwykły czynić w czasie wojny. Nastały lata zamętu, okres, podczas którego impe- ria powstawały i upadały niczym wyskakująca z poto- ku ryba. Bandy bezdomnych, pozbawionych celu u- chodźców rozpierzchły się po krainach i nic już nig- dzie nie było bezpieczne. Dzikie, fanatyczne hordy dnia poprzedniego zastąpione zostały nowym rodza- jem awanturników — oddziałami najemników goto- wych walczyć dla każdego, kogo było stać na ich usługi. Zorganizowany obłęd w zdewastowanym świecie zastąpił chaos i zamęt. Wojna przybrała zupełnie no- wy charakter. Zarówno Tarmish, jak i Gelnia zyskały nowych władców, którzy byli całkowicie odmienni od poprzednich królów i megaków. Podczas zamieszania, które nastąpiło po Wojnie Lancy, obie potęgi zostały zinflitrowane i przejęte przez obcych. W obu króle- stwach nadal istniały stare dynastie, zmieniły się one jednak tylko w zwykłe marionetki. Zdominowani przez tajemniczą postać znaną ja- ko Lord Vulpin, obywatele Tarmish wydostali swego zmaltretowanego Wielkiego Megaka z cuchnącej celi i ponownie wynieśli go na tron. Mieszkańcy Gelni tak- że zyskali nowego władcę. Chatara Kral, kobieta o nie- 1.13 jasnej przeszłości, która przybyła z osobistą armią na- jemników, okrzyknęła się regentką Gelni. Jedna rzecz pozostała jednak niezmienna. Tarmish i Gelnia, nieza- leżnie od tego, kto nimi rządził, uparcie nie uznawały swego wzajemnego istnienia. Dolina Sunder ponownie stała się tym, czym była zwykle — polem bitwy. Korzenie niezgody pomiędzy miastem Tarmish a ota- czającymi je krainami sięgały pradawnych czasów, nie znikły jednak związane z konfliktem emocje. Niewielu obcych, którzy przeszli przez tę krainę, potrafiłoby od- różnić mieszkańców Tarmish oraz Gelni. Byli ludź- mi ulepionymi z tej samej gliny. Używali podobnych idiomów w mowie, wykonywali identyczne rytuały i wywodzili swoje pochodzenie od tych samych przod- ków, choć jedni twierdzili, że drudzy nie mają do tego prawa. Mimo że wielu z nich było spokrewnionych lub powiązanych przez małżeństwa, pozostali swymi naj- większymi wrogami. Obywatele Gelni i Tarmish nie tolerowali się wza- jemnie i jak zwykle nienawiść podsycali ci, którzy mieli nadzieję na tym skorzystać. Zawsze w każdej krainie można znaleźć takich, którym konflikty otwie- rały drogę do władzy i bogactwa. Za chwiejnym Wiel- kim Megakiem z Tarmish niczym górujący cień stał Lord Vulpin, który maczał palce w każdej intrydze i zawsze trzymał rękę na pulsie, marząc w swej prze- biegłej głowie o imperium. Z kolei wśród mieszkań- ców Gelni to Chatara Kral decydowała o ludzkich lo- sach jako regentką małoletniego księcia Quarlsa. Pochodzenie Vulpina i Chatary Kral było owiane tajemnicą. W sąsiednich krainach szeptano, że ci dwo- je tak naprawdę są rodzeństwem — potomkami złego 114 Lorda Verminaarda, Smoczego Władcy z minionej Woj- ny Lancy. W ich własnych królestwach nikt jednak nie wiedział ani nie odważył się pytać, skąd każde z nich przybyło i dlaczego tutaj się pojawili. Większości wy- starczało to, że opowiadali się za starymi waśniami w regionie. Teraz oboje szykowali się do przejęcia kontroli nad Sunder. Vulpin stał w swojej wieży, nadzorując forte- cę w Tarmish, a Chatara Kral zgromadziła armie zło- żone z obywateli Gelni i najemników na wzgórzach nieopodal. Dolina od miesięcy zdawała się wstrzymy- wać oddech w oczekiwaniu na starcie. Wszyscy trwali gotowi na stanowiskach. Vulpin wy- korzystał jednak ten czas. Z wielkiej wojny pozosta- ło wiele użytecznych artefaktów, wysłał więc swoich agentów na ich poszukiwanie. Obecnie jeden z takich reliktów miał wkrótce dotrzeć do niego... o ile pe- wien mężczyzna o imieniu Clonogh da radę przed- ostać się przez blokadę wojsk z Gelni. Wśród tajnych dokumentów Krynnu znajdowała się kolekcja zwojów, niektóre bardzo stare, nawiązu- jących do reliktu zwanego Viperis, Władcą Życzeń lub — najczęściej — Kłem Orma. Niegdyś zwoje te spoczywały w kryptach Istar, przetrwały jednak kataklizm i zostały zabrane do Ne- raki, a stamtąd do Palanthas. Ich ostatnią znaną loka- lizacją sprzed Wojny Lancy była kamienna krypta cza- rodzieja Karathisa, który poszukiwał nieśmiertelno- ści, obdarzając magicznymi mocami ambitnych ludzi w zamian za część ich życia. Zwoje znikły, kiedy Karathis został zamordowany przez jednego ze swoich klientów, lecz ich zawartość 115 znana była akolitom czarodzieja. Wspominali oni o Kle Orma. Powiada się, że kieł spełnia życzenia, ale tylko praw- dziwie niewinnych ludzi. Czyniąc zadość ich woli, jed- nocześnie sprowadza na osoby wypowiadające życze- nia zagładę. Powiada się, że Kieł Orma nie umarł, a jedynie śpi, gdyż nadal istnieje więź między nim a jego pierwot- nym właścicielem. Przebudzony relikt ciągle wysyła swój stary sygnał, a w jakimś niepojętym wymiarze istota, do której należał, wciąż go poszukuje. Mężczyzna zwany Graywingiem przeczołgał się ci- cho od głazu do rozpadliny, zbliżając się do stromizny gładkiego granitu, która stanowiła wierzchołek potrzas- kanej grani. Skierował wszystkie zmysły ku wietrzne- mu szczytowi, nie pomijając niczego po drodze, nasłu- chując szeptów wiejącego wiatru i krzyków latających wysoko w górze drapieżnych ptaków, a jego nozdrza węszyły, tropiąc nawet najdelikatniejszą woń, która zdradziłaby obecność wroga. Tak drobiazgowe poszukiwania nie były dla Gray- winga żadną nowością. Przeżył dotąd właśnie dlatego, że wiedział, kto lub co znajduje się w pobliżu, zanim ten ktoś lub to coś zdołało odkryć jego obecność. Jako potomek Cobarów z równin pełnoletność osiągnął, wal- cząc z żołnierzami Imperium na równinach na wschód od gór Kharolis, po czym udał się wraz z Falconem Whitefeatherem i elfem Pirouenne'em, by zaatakować Fe-Tateen. Częściowo za sprawą swych umiejętności walki par- tyzanckiej, lecz głównie — w jego przekonaniu — 116 dzięki zwykłemu szczęściu Graywing awansował do stopnia kapitana wojsk najeźdźczych armii z Palanthas w Throt-Akaan. Wówczas wojna ta — rozwiązawszy wiele konflik- tów w wielkich północnych krainach — skończyła się, a Graywing, podobnie jak tysiące innych doświadczo- nych jedynie w walkach, zmuszony był szukać pracy jako samotny najemnik. Rzezi wielkiego konfliktu to- warzyszyły setki pomniejszych wojen, co dawało wie- le okazji do zatrudnienia. Ludzie, których znał od lat, teraz spotykali się na licznych polach bitew, usiłując pozabijać się wzajemnie w zamian za żołdy wypłacane przez niewielkie królestwa. Na szczęście nadal mogę sam decydować o mojej pracy, pomyślał. Mimo wszystko wizja walki za pieniądze nigdy go nie pociągała. Tak jak obecnie na życie zarabiał jako przewodnik oraz ochrona podróżnych. Kiedy znalazł się u szczytu grani, podczołgał się do krawędzi kamiennej odkrywki i wyjrzał za nią. Roz- ciągała się przed nim szeroka, żyzna dolina, która po- winna być pełna dojrzewających pól i bogatych w owo- ce sadów. Zamiast tego aż po horyzont na niższych jej stokach snuły się smugi dymu z setek odrębnych o- gnisk, przy których bezczynnie siedziały niewielkie grupy uzbrojonych mężczyzn, oczekujących na rozka- zy. W oddali na wzgórzu wznosiła się przysadzista forteca, nad którą także unosił się dym oczekiwania. Gęsta, jedwabista broda Graywinga poruszyła się, kiedy jego wargi wykrzywił szyderczy uśmiech. Wkrót- ce dolina spłynie krwią, głównie krwią wojowników niezwiązanych osobiście z konfliktem, jaki się tutaj 117 rozwinął. Ci, którzy się tu wykrwawią i zginą, w więk- szości są takimi ludźmi jak on sam, weteranami zna- jącymi się jedynie na wojnie i broni, gotowymi u- mrzeć za kilka monet. Przyglądał się temu widokowi przez dłuższą chwi- lę, a jego wyćwiczone oczy poszukiwały bezpiecznej drogi między kordonami zbrojnych. Następnie wyco- fał się, odwrócił i spojrzał na własne ślady. Ponownie jego usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. Je- go zleceniodawca oczywiście był w to wszystko za- mieszany. Jak zrozumiał, Clonogh pełnił funkcję swe- go rodzaju posłańca. Celem jego drogi była właśnie ta forteca, a do Graywinga należało bezpieczne przepro- wadzenie jego oraz tajemnicy, którą ze sobą niósł. Nie chciał nic na ten temat wiedzieć, a jedynie za- kończyć swoją pracę. Coś w zachowaniu posłańca przy- prawiało go o dreszcze. Graywing nie miał pojęcia, czy chodziło o jego tajemniczy sposób bycia — jak u łasicy skradającej się ku swej ofierze, nigdy frontal- nie, zawsze pod pewnym zwodniczym kątem — czy też fakt, że chował twarz pod kapturem ciemnej szaty, a może gwałtowność i nerwowość, z jaką strzegł te- go swojego skórzanego woreczka uwiązanego do ra- mienia. Clonogh przypominał relikt z innej epoki — za- pomnianych, szalonych czasów, kiedy czarodzieje by- li na wyciągnięcie ręki, a na Krynnie szerzyła się magia. Graywing nie miał pojęcia, czy Clonogh mógł być zamaskowanym czarodziejem, lecz było w tym męż- czyźnie coś, co jeżyło mu włosy na karku. W żaden sposób nie zależało mu na Clonoghu. Bę- 118 dżie rad, kiedy tylko pozbędzie się go po zakończeniu przeprawy. Wrócił ostrożnie do rozpadliny, w której zostawił swojego zleceniodawcę. — Istnieje przejście między kordonami — rzekł — lecz nie jest to łatwa droga. Są tam strażnicy i tuzin miejsc, w których można będzie nas odkryć. A gdyby doszło do walki, jesteś uzbrojony? — Ty jesteś uzbrojony. — Zakapturzona postać wskazała długie ostrze wystające zza ramienia Gray- winga. — Płacę ci za twoje umiejętności i za twój miecz — rzekł Clonogh, a jego twarz stała się cieniem cieni. — Jesteś moim przewodnikiem i ochroną. — Aha — warknął Graywing. — Czyli jeśli wpa- kujemy się w kłopoty, wszystko spada na mnie. Tak mam to rozumieć? — Płacę ci wystarczająco dużo — mruknął Clo- nogh. Podniósł swoją laskę: elegancki, krótki drąg z koś- ci słoniowej ze skomplikowanym zdobieniem, lekko zakrzywiony i delikatnie zwężający się, po czym wstał, przyciskając do siebie łokciem skórzany woreczek. — Oczekuję, że wypełnisz swoje zadanie. Rozdział 11 ROZKAZ Kwatera główna Jego Zarozumiałości Glitcha Naj- przedniejszego, Najwyższego Bulpa z Wyboru i Lorda Protektora Tego Miejsca oraz Każdego Innego Miej- sca, Jakie Zdarzyło Mu Się Zauważyć nie nadawała się już do zamieszkania z powodu rozległych prac pro- wadzonych przy wydobyciu pirytu, władca przeniósł więc swą salę tronową do opuszczonej jaskini schowa- nej za smukłą wieżą Tego Miejsca. Drzemał właśnie w swej obszernej siedzibie, kiedy Scrib przyprowadził Brona w charakterze ochotnika do pracy. Nie był to bynajmniej pomysł Brona. Prawdę mó- wiąc, nie miał on nawet koncepcji, co to za pomysł. Scrib odszukał go i powiedział: „Chodź, my pójść zoba- czyć Najwyższy Bulp", a Bron usłużnie podążył za nim. 120 ' Wyprawa na dno zbiornika była nieco męcząca, gdyż główne wejście — kamienne stopnie, wiodące spiralnie w dół wokół szybu — tymczasowo zostało zablokowane przez gromady krasnoludów żlebowych wynoszących naręcza gruzu. Usuwały one ze świe- cących bryłek zanieczyszczenia, uderzając w nie ka- mieniami oraz zrzucając gruz ze ścian i chwytając go na dole, kiedy błyszczący piryt oddzielił się już od ka- mienia. Bron wybrał więc bezpośrednią ścieżkę, prosto w dół przyprawiającej o zawroty głowy ściany. Scrib dwukrotnie stracił równowagę na ścianie, lecz za każ- dym razem Bron zdołał go złapać. Za drugim razem muskularny Aghar zarzucił sobie nauczyciela na ramię i niósł go przez resztę drogi. Pomrukujący i wijący się na wszystkie strony Scrib nadal zwisał z jego ramienia, kiedy znalazł się w czci- godnej obecności Glitcha Najprzedniejszego. Glitch spał mocno i zaczynał chrapać. Bron z szacunkiem przepchnął się przez tłum zbierających piryt krasnolu- dów żlebowych i kopnął piasek w twarz ojca, by go obudzić. Najwyższy Bulp parsknął, naburmuszony otworzył oczy i podniósł głowę. — Co ty chcieć, tata? — spytał Bron. — Chcieć? — Glitch zamrugał oczami i zerknął z ukosa. — Ja? — Taa, ty. Czego chcieć? — Puści moja stopa! — syknął Scrib za plecami Brona, wisząc głową w dół w silnym uchwycie kras- noluda żlebowego. — Puści! — Chyba chcieć gulasz — zdecydował Najwyższy Bulp. — I może trochę pieczonego ślimaka. 121 — Dobra — odparł Bron. Odwrócił się, a Scrib od- bił się od jego pleców. — My nie po to przyjść! — zawołał. — Chodź, Bron! Mieć się stawić na służba, nie na gulasz! Zmieszany Bron zatrzymał się i puścił Scriba, który grzmotnął głową o pokryte piaskiem, kamienne pod- łoże. Bron odwrócił się i spojrzał na niego. — Stawić na służba? Jaka służba? Kręcąca się w pobliżu Lady Lidda usłyszała wy- mianę zdań i poszła po gulasz dla Glitcha. Jeśli Naj- wyższy Bulp nie dostawał gulaszu, kiedy o niego pro- sił, wpadał w zły humor. — Najwyższy Bulp potrzebować zwiadowca — rzekł Scrib, gramoląc się na nogi. Glitch ponownie zamrugał oczami. — Ja? A po co? — Do zobaczenia, po co Wysocy ciągle łazić nad To Miejsce, tam na górze — przypomniał Scrib swe- mu panu i władcy. — Słucha mnie, głupi! — Och — mruknął rozważnie Glitch. Nie miał najmniejszego pojęcia, o co Scribowi chodziło. — To proste — oznajmił Bron swemu nauczycie- lowi. — Wysocy chodzić tamtędy, bo tam być most. — Wysocy coś knuć! — rzekł Scrib. — Trzeba się dowiedzieć co. — Jak? — Co? — Jak się dowiedzieć co? — Co się jak dowiedzieć? — spytał Glitch. — Ktoś pójść i zobaczyć — wyjaśnił Bronowi Scrib. — Och. — Bron podrapał się w głowę i skinął. — Dobra. Ktoś pójść i zobaczyć. 122 — Co pójść zobaczyć? — dopytywał się Glitch. — Nie ja. — Scrib gwałtownie potrząsnął głową. — Bron pójść. — Dlaczego ja? — A dlaczego nie? — Dlaczego nie co? — zagrzmiał Glitch, a wszyst- kie zgromadzone w pobliżu krasnoludy żlebowe prze- rwały pracę. — Dlaczego Bron nie pójść popatrzeć na Wyso- kich? — wyjaśnił Scrib. — Najwyższy Bulp powie- dzieć iść popatrzeć na Wysokich, co tam się dziać. Prawda, Najwyższy Bulp? — Prawda — odparł Glitch, kiwając głową. — Dlaczego? — Ktoś musieć pójść — naciskał Scrib. — Najwyż- szy Bulp powiedzieć, że to Bron pójść. Prawda? — Prawda. Bron pójść popatrzeć na Wysokich. — Już widział Wysokich — przypomniał mu Bron. — Cały czas ich widzieć na most. — Ale gdzie oni iść? — Scrib robił się już czerwo- ny na twarzy. — Nie wiedzieć — odparł Bron. — Ja pójść i zo- baczyć? Glitch miał już dosyć. — Iść zobaczyć, gdzie Wysocy chodzić! — rozkazał. — Dobra — odrzekł Bron. — Dobra — odpowiedziało kilka innych głosów. Bron poszedł w kierunku ściany zbiornika, a wraz z nim tuziny krasnoludów żlebowych. Ci, którzy do- tarli na górę za pierwszym razem, wyruszyli w stronę przeciwległej ściany kanionu i znajdujących się za nim miejsc. Mieli ze sobą tylko to, co zdążyli zabrać, kiedy 123 nadszedł rozkaz do wymarszu: torbę grzybów, banię, kilka kamieni, martwą jaszczurkę, zapasowy but i kil- ka innych drobiazgów. Ci, którym nie udało się wejść na górę, zapomnieli po prostu o całej sprawie i znaleźli sobie inne zajęcie. Przy strumyku poniżej Tego Miejsca Bron i jego to- warzysze minęli grupkę kobiet, które zajmowały się myciem. Myto wiele różnych przyborów, narzędzi, nie- mowląt i odzieży, a Wielki Myśliciel głośno protesto- wał, gdy kilka kobiet szorowało go i zanurzało. Gandy był bardzo stary i bardzo mądry, a kobiety wzięły na siebie obowiązek wykąpania go od czasu do czasu nie- zależnie od tego, czy było to akurat konieczne. W grupie zajmującej się praniem odzieży znajdo- wała się Pert. Kiedy spostrzegła Brona, upuściła część tkanin, które szorowała, po czym podniosła się na no- gi. Porzucone ubranie popłynęło w dół strumienia. — Gdzie Bron iść? — spytała. — Popatrzeć na Wysokich. — Bron wskazał na wschód. — Najwyższy Bulp rozkazać, żeby iść i popa- trzeć, dokąd oni chodzić. — Dlaczego? — Nie wiedzieć — odparł, wzruszając ramionami. — Najwyższy Bulp sam za bardzo nie wiedzieć. — Najwyższy Bulp za bardzo nic nie wiedzieć — zauważyła. — Racja — rzekł. — Miłego dnia. Rzekłszy to, wszedł do strumyka i skierował się na drugi brzeg. Potok był w środkowej części dosyć głę- boki i paru dzielnych towarzyszy Brona popłynęło w dół, szamocząc się w poszukiwaniu miejsca, w któ- rym mogliby wyjść na brzeg. Kiedy jednak Bron do- 124 tarł do przeciwległego brzegu, nadal miał kilku kras- noludów ze sobą. Wspiął się więc w tym miejscu na ścianę kanionu i wyruszył na przełaj w stronę drogi odchodzącej od mostu. W oddali znajdowały się niskie szczyty, a za nimi nieco wyższe pasmo. Większość z nich nie miała pojęcia, dokąd zmie- rzają i żaden z nich nie wiedział, w jakim celu, wszy- scy byli jednak prawdziwymi krasnoludami żlebowy- mi. Kiedy już wyruszali w podróż, szli w określonym kierunku tak długo, aż ktoś nie nakazał się zatrzymać albo nie natrafili na coś ciekawszego po drodze. Naj- większą siłą napędzającą każdego Aghara była zwykła bezwładność. Noc spędzili w płytkiej jaskini. Przygotowali sobie posiłek z jednej mizernej jaszczurki oraz rozmaitych korzonków i jagód, jakie zebrali po drodze. — My być całkiem niezła grupa zwiadowcza, Bron. Dużo tu nas — rzekł jeden z nich o imieniu Tag. — Taa — zgodził się Bron. — Dwa. — Dokąd my iść? — zastanawiał się Tag. — Popatrzeć na Wysokich — wyjaśnił Bron. — Ktoś widzieć jakichś Wysokich? — Ostatnio nie — odparło kilku z nich. — Cóż, więc szukać dalej. — Żując korzeń, Bron zmarszczył czoło. — Trzeba nam szczura — zamyślił się. — Można by zrobić gulasz ze szczura. — Ja widział szczura — powiedział jeden z nich. — Ale nie mógł go złapać. Potrzeba narzędzia do łupania. — Może my gdzieś znaleźć narzędzie do łupania — stwierdził Bron. Rozwiązawszy tę kwestię, położył się, umościł wygodnie i zasnął. Rozdział 12 NARZĘDZIE DO ŁUPANIA Dartimien Kot uniósł odrobinę głowę, kiedy z koro- ny odległego o czterysta metrów drzewa poderwały się ptaki. Zamaskowany w wysokich zaroślach i na ty- le niewidzialny, jak tylko niewidzialny może stać się człowiek bez użycia magii, bacznie przyglądał się góru- jącym nieopodal zboczom, poruszając jedynie gałkami oczu. Z kryjówki w powalonym pniu drzewa wyszedł rudy lis, zastrzygł dużymi uszami i znieruchomiał, ba- dając oczami i nosem otoczenie. Stwierdziwszy z za- dowoleniem, że jest sam, przemknął w odległości kil- kudziesięciu centymetrów obok ukrytego człowieka, nieświadom jego obecności. Dartimien zauważył przebiegającego lisa. Widział wszystko, począwszy od najlżejszego drżenia sosno- 126 wych igiełek, a skończywszy na kołującym wysoko na niebie jastrzębiu. Nie interesowały go jednak lisy, ja- strzębie i sosny. Szukał ludzi, których obecność wła- śnie zdradziły mu podrywające się do lotu ptaki. Delikatnym ruchem ręki zasygnalizował czwórce ukrytych za jego plecami gelniańskich zabójców, żeby byli czujni i bezgłośni jednocześnie. Ofiara znajdo- wała się blisko. Dartimien Kot był znakomity w tym, co robił. Wy- chował się w spływających ściekami, cuchnących za- ułkach Południowego Daltigoth i zyskał swój przydo- mek, jeszcze zanim skończył osiem lat. Niczym głod- ny kot, doskonale znał każdą boczną alejkę i przejście, każdy kanał i stertę śmieci oraz każdą obluzowaną okiennicę i uszkodzony zamek w zasięgu półtora ki- lometra. Pomimo towarzyszącego mu w dzieciństwie głodu, był zwinny i szybki, a do tego przebiegły i nie- uchwytny jak bezpański kot, dlatego takie nadano mu przezwisko. Jego umiejętności rozwinęły się w Ergoth, kiedy służył jako myśliwy w dzikich ostępach Bal-Maire, i jeszcze przed nastaniem Wielkiego Zamętu został pierwszym kandydatem na stanowisko nocnego zwia- dowcy w Legionie Caergoth. Obecnie, podobnie jak wielu innych, którzy stwo- rzyli niemal bractwo najemników, robił to, co potra- fił najlepiej, by przeżyć. Był Dartimienem Kotem — łowcą. Polował. Jak zdołał wywnioskować, Tarmishanie — ci, któ- rzy znajdowali się w cytadeli w dolinie — odnaleźli coś, co miało im pomóc w zwycięstwie nad siłami Gelni. Pogłoski mówiły o wielkim, magicznym arte- 127 fakcie. Cokolwiek to było, niecierpliwie tego oczeki- wali. Lecz zanim ten przedmiot dotrze do cytadeli, naj- pierw musi przedostać się przez gelniańską blokadę. Celem zabójców było wytropienie kuriera i powstrzy- manie go. Dartimien miał za zadanie ich wspomóc. Ile dróg prowadziło do Doliny Sunder? Przypusz- czał, że siedem lub osiem. Z tego wniosek, że inne grupy łowców musiały czaić się na każdej ze ścieżek, a w każdym zespole zapewne znajdował się ktoś mu podobny, kto był oczami i uszami pozostałych. W ogóle go to jednak nie obchodziło. Ta droga nale- żała do niego, a ptaki powiedziały mu, że znajduje się we właściwym miejscu. W ciągu kilku minut spodzie- wał się ujrzeć ruch na leżącym bezpośrednio nad nim zakręcie i wówczas przekona się, z iloma przeciwnika- mi będą musieli się rozprawić. Dowie się także, czy mają ze sobą zwierzęta juczne, a dzięki temu zorientu- je się, gdzie i kiedy przejdą. Czekał, licząc uderzenia serca, i wówczas w górze dostrzegł poruszenie — dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał. Ruch ustał w ciągu jednej sekundy, lecz Dartimien Kot zobaczył tyle, ile potrzebował. Wycofał się z zarośli i odwrócił. — Dwóch — rzucił. — Obaj poruszają się pieszo. Żadnej eskorty, żadnych zwierząt. Chodźcie za mną, ale cicho, jeśli potraficie! Pokażę wam, gdzie powin- niście na nich czekać. — A ty gdzie będziesz? — spytał weteran o poora- nej bliznami twarzy. Podobnie jak inni, jak większość ludzi Chatary Kral, wyglądał niestosownie w barwach Gelni, które miał na sobie. — Czy możemy liczyć na te twoje sztylety, żeby... 128 1 — Na nic nie liczcie — uciął Dartimien. — Pod- jąłem się zadania doprowadzenia was do kuriera. To wszystko. To, co się z nim stanie, nie jest już moim zmartwieniem. A teraz wynagrodzenie. — Jeszcze go nie złapaliśmy — rzekł Gelnianin. — Dostaniesz swoją zapłatę po skończonej robocie. — Dostanę swoją zapłatę w tej chwili — mruknął Kot. — Jeśli mi nie ufacie, nie powinniście byli mnie zatrudniać. — Więc równie dobrze, do diaska, możesz zaufać nam! — Nie. Nie mogę — odparł Dartimien, uśmiecha- jąc się. — I dobrze o tym wiecie. Mamrocząc przekleństwo, Gelnianin rzucił mu pod nogi garść grotów. Były to znakomite krasnoludzkie ostrza, wykonane z hartowanej niklowej stali i sta- nowiły lepszą walutę niż należące do jakiegokolwiek królestwa monety. Dartimien podniósł je, przeliczył i schował. — Zgodnie z umową— rzekł. — A teraz chodźcie za mną. Nie dostaniecie ode mnie kuriera, ale pokażę wam, gdzie sami możecie go schwytać. Na prowadzącej w dół ścieżce, wiodącej do Doliny Sunder, Graywing nakazał błyskawicznie zatrzymać się, po czym sam podpełzł do przodu, by mieć widok na rozciągający się przed nimi teren. Dróżka wiła się ku dołowi i co jakiś czas nikła na skraju lasu, tak więc tylko co któryś zakręt był widoczny i wskazywał jej ogólny kierunek. Oba zbocza zapełnione były Gelnianami. Unoszące się w niebo dymy z ognisk przypominały sztandary, 129 a Graywing wiedział, że pojawiły się dodatkowe obo- zowiska. Blokada Tarmish wzmocniona została nie- zliczonymi wojownikami wszelkiej maści, którzy zo- stali zwerbowani przez Gelnię. Widział część z nich na drogach wiodących ku dolinie. Były wśród nich niewielkie bandy wymalowanych szabrowników u- zbrojonych w swe śmiercionośne, zakończone piórami strzałki, łucznicy z Abanasinii, dzierżący miecze i ma- czugi wojownicy z Estwilde i Nordmaaru, małe forma- cje piechoty z Neraki, konnica tuzina plemion z rów- nin, a pośród nich wszystkich tu i ówdzie pojawiała się solamnijska ciężka kawaleria, zakuta w zbroje o krzykliwych barwach i uzbrojona w lance. Niektórzy wciąż mieli na sobie oznaki rycerskie, teraz jednak w związku z okolicznościami ich kodeks został zredu- kowany do jedynej, prawdziwej zasady: przeżyć za wszelką cenę. W Solamnii nadal istniały zakony rycerskie, nie miały jednak pełnej obsady. Większość „rycerzy" obec- nie parała się walką za pieniądze. Graywing przyjrzał się dymowi i dzięki temu po- znał lokalizację wojsk, lecz to nie ci, których widział, napawali go niepokojem. Martwił się tymi, których nie dostrzegł, lecz którzy z całą pewnością tam byli — gelniańskimi zwiadowcami i zabójcami, leżącymi w u- kryciu i czekającymi na każdego, kto odważy się prze- mknąć między obozami. Wysoki i zwinny Graywing, przyodziany w spod- nie z koźlej skóry i miękkie buty, z przytroczonym na plecach wspaniałym mieczem, którego rękojeść ster- czała mu znad ramienia, stanowił idealny wizerunek wojownika Cobarów. Brakowało mu jedynie konia. 130 Obraz ten nie był zwodniczy. Bystrym wzrokiem miesz- kańca równin badał ścieżkę przed sobą i znał tajemni- ce, które kryła. Kiedy znajdą się na otwartym dnie doliny, miną blokadę. Z tamtego miejsca już tylko szybkie nogi i od- robina szczęścia doprowadzą ich do tarmishańskiej twierdzy. Dopóki jednak pozostawali na zboczach, wy- magana była pełna koncentracja. Tam, jego wzrok spoczął na zalesionym wzniesie- niu, rzucającym cień na ścieżkę, tam i tam... Jeśli w pobliżu kryli się zabójcy, to istniała szansa, że cze- kali w tych właśnie miejscach. Wyeliminował najbardziej prawdopodobne lokali- zacje zasadzek. Gelnianie wiedzieli, że Tarmish ocze- kuje na pomoc z zewnątrz, i zakładali, że ktoś taki jak on — ktoś dorównujący ich najlepszym najemnikom — będzie wśród tych, którzy postarają się przedostać. W związku z tym miejsce zasadzki z pewnością wy- brał specjalista. Jego oczy zwęziły się, kiedy spostrzegł odległy o czterysta metrów nawis — niewinnie wyglądające, niewielkie wzniesienie tuż nad ścieżką, tak niskie i nie- szkodliwe, że nikt nie spodziewałby się tam żadnej za- sadzki. Jeśli czekali na nich zabójcy, to ukryli się w tam- tym właśnie miejscu. Przywoławszy Clonogha, Graywing skierował się w dół ścieżki. Zakapturzony kurier trzymał się blisko niego. Swoją laskę z kości słoniowej na rozkaz Gray- winga schował za pasem. Jej ciche stukanie mogło za- alarmować wrogów z odległości kilkuset metrów. Graywing zerknął na swojego zleceniodawcę, kie- dy ścieżka zakręcała wokół szczytu zalesionego wy- 131 stepu. Co tam chowasz w tym woreczku, Clonoghu, zastanawiał się. Cóż takiego niesiesz, co jest warte za- ryzykowania twojego i mojego życia? U szczytu skały Graywing dał znak i zszedł z dróż- ki wraz z Clonoghiem. Zbocze było gęsto zalesione, przemykali więc od drzewa do drzewa, kierując się w dół. Nagle Graywing znieruchomiał i zatrzymał Clonogha gwałtownym uniesieniem ręki. Tuż po jego lewej stronie liście poruszały się lekko i rytmicznie. Było to delikatne i powtarzające się drżenie, przypo- minające oddychanie człowieka. Byli tam, ukryci tuż przy ścieżce, a ich „specjali- sta" to prawdziwy ekspert w tej dziedzinie. Ktoś dys- ponujący odrobinę mniej wyostrzonymi zmysłami niż Graywing nigdy by ich nie odnalazł. Nie poruszając niczym poza oczami i nozdrzami, Graywing naliczył czterech. Liczba ta zmartwiła go trochę. Coś mu mówiło, że powinno ich być pięciu, znalazł jednak tylko czterech. Gelnianie patrzyli w in- nym kierunku, przyglądając się ścieżce wiodącej pod nawisem, i byli o wiele za blisko! Najbliższy ze scho- wanych zabójców, tak zakamuflowany, że jedynie od- dech zdradził jego obecność, znajdował się nie dalej niż dwa długie kroki od miejsca, w którym przykucnął Graywing. Bezszelestnie przysunął się do skulonego Clonogha i dobył miecza. W tej samej chwili Clonogh pośliznął się. Kiedy balansował ciałem, usiłując złapać równo- wagę, zagrzechotały kamienie i rozpętało się piekło. Niczym kot, którego imię nosił, Dartimien bez więk- szego wysiłku wtopił się w otoczenie. Przykucnąwszy 132 na krawędzi nawisu, wyglądał jak część skały, która znajdowała się za jego plecami. Nieruchomy niczym liść w bezwietrzny dzień, obserwował ścieżkę i liczył uderzenia serca. Kurierzy powinni już pojawić się w polu widzenia, powinni już znajdować się na łasce gelniańskich zabójców, jednak czas mijał i nikt się nie pokazał. Zamierzał dać im jeszcze minutę, lecz nagłe prze- czucie — niczym dodatkowy zmysł, którym zawsze dysponował — podniosło mu włosy na karku. Ofiara w jakiś sposób przechytrzyła drapieżnika. Kurierów tam nie było! Mrużąc oczy, odwrócił się i dostrzegł ich kilka metrów dalej za swymi plecami. Wydawszy z siebie warkot, odwrócił się w miejscu, a kiedy wstał, w jego dłoniach pojawiły się sztylety. Gdy się poru- szył, zabójcy także się odwrócili. Pierwszy ruch był tak szybki, że nawet Dartimien ledwie go dostrzegł. Jeden z kurierów — wysoki męż- czyzna o jasnej brodzie z piórami wczepionymi we włosy po jednej stronie — skoczył do przodu, a jego miecz wykonał w powietrzu śmiertelny łuk i pierwszy z Gelnian przewrócił się, tryskając posoką z pozba- wionej głowy szyi. Zanim pozostali zdążyli zareago- wać, padł drugi z nich, rozpłatany cięciem z obrotu. Dwóch zaczęło się wycofywać, podniosło się i dobyło błyszczących ostrzy, kiedy wojownik w koźlej skórze zawirował, wpadł między nich i ponownie zaatakował. Jeden z Gelnian upadł. Ostatni wycofał się pospiesz- nie, potknął o własne nogi, po czym odwrócił się i po- biegł. Dartimien uniósł jeden ze sztyletów, szykując się do rzutu, lecz powstrzymał się. 133 — To nie jest moja walka — mruknął, wracając ku schronieniu. Graywing widział upadającego trzeciego zabójcę i odwrócił się, by zaatakować czwartego. Strach jed- nak dodał mężczyźnie skrzydeł. Skoczył do tyłu, unik- nął świszczącego miecza, odwrócił się i niemalże po- frunął z nawisu na ścieżkę w dole, po czym pognał w kierunku zarośli. Za chwilę zniknie, podnosząc alarm i w niedługim czasie zostaną otoczeni przez wroga. Graywing obrócił się, zobaczył Clonogha, który na- dal próbował złapać równowagę, po czym wyrwał mu zza pasa laskę z kości słoniowej. Usłyszał, jak Clo- nogh nabiera powietrza do krzyku, i w jednej chwili zadziałał. Laska z kości słoniowej była mocna i dość ciężka. Nie mając czasu, aby dokładnie wymierzyć, Graywing cisnął ją. Świsnęła w powietrzu, błysnęła na moment w słońcu i grzmotnęła w czaszkę uciekające- go zabójcy. Mężczyzna zwalił się na ziemię twarzą w dół, a laska odbiła się i znikła gdzieś w poszyciu leśnym. — Nie! — pisnął Clonogh. — Mam cię — mruknął Graywing. Następnie bez- ceremonialnie schował miecz, podniósł swego zlece- niodawcę niczym worek ziarna i pobiegł w dół ścieżki. Gdzieś tam wciąż krył się piąty mężczyzna, a Gray- wing nie zamierzał być w pobliżu, kiedy tamten się zo- rientuje, co przydarzyło się jego towarzyszom. Prze- czucie podpowiadało mu, że ten ostatni był ich „eks- pertem" i innego pokroju człowiekiem aniżeli jego martwi kompani. Nietrudno było sobie z nimi pora- dzić. Pokonanie tamtego zabrałoby znacznie więcej czasu, którego już nie mieli. 134 Graywing przemykał między migoczącym blas- kiem słońca a cieniami, pozwalając, by zbocze uła- twiało mu zejście. Potrzebował tylko kilku kroków, by przemierzyć sześciometrowe odcinki, a wiatr śpiewał mu w uszach. Na plecach słyszał przeraźliwe zawo- dzenie Clonogha, które nikło gdzieś za nimi. Biegł przez około pół kilometra, potem kolejne pół, aż zbocze pod jego stopami zmieniło się w równinę. Wyprysnął zza linii drzew w kłujące zarośla i na pola uprawne. Zwolnił tempo dopiero wówczas, gdy znaleź- li się poza zasięgiem strzał. W końcu, gdy upewnił się, że są bezpieczni, zatrzy- mał się i postawił Clonogha na niepewne jeszcze nogi. Szata mężczyzny opadła do tyłu, ukazując całkowicie łysą głowę oraz pomarszczoną, pozbawioną zarostu twarz, teraz wykrzywioną gniewem. — Ty głupcze! — wrzasnął na niego Clonogh. — Ty kretyński, głupi barbarzyńco! Zrujnowałeś mnie! Graywing przez chwilę wpatrywał się w niego bez słowa, po czym jego oczy zwęziły się. — Uratowałem twoje życie! — warknął. — I twój skarb! — Wskazał odruchowo skórzany woreczek, któ- ry nadal wisiał w poprzek piersi odzianego w szatę mężczyzny. — Ja... — Idiota! — pisnął Clonogh. — Wszystko znisz- czyłeś! Miałem za zadanie dostarczyć Lordowi Vulpi- nowi Kieł Orma. A teraz go już nie ma! — Nadal nosisz go ze sobą. — Graywing wska- zał zapieczętowany, skórzany woreczek, zastanawia- jąc się jednocześnie, czy ten człowiek postradał zmys- ły. — Tkwi bezpiecznie w twoim woreczku. — Barbarzyńca! — zawył Clonogh, tupiąc z wściek- 135 łości. — W tym woreczku? Nic w nim nie ma! To był podstęp! Kieł Orma został tam! Ty... wyrzuciłeś go! — Wyrzuciłem... masz na myśli twoją laskę? — Laska! — Głos Clonogha przeszedł już niemal w bełkot. — To nie była laska! To był Kieł Orma, jeden z najpotężniejszych reliktów na tym żałosnym świecie! Wraz z nastaniem granatowego wieczoru Graywing samotnie wspinał się na wzgórze, na objęte blokadą pagórki otaczające Dolinę Sunder. Poruszając się ni- czym cień, odnalazł swoją wcześniejszą drogę i ruszył ku miejscu nieudanej zasadzki. Widział przed sobą skalny nawis, na którym przyczaili się zabójcy, w tej chwili nie było tam jednak żadnego znaku wskazujące- go na to, że cokolwiek się wydarzyło. Ciała znikły, a ścieżka pozostała nietknięta. Wyostrzając każdy zmysł do granic, przemykał od osłony do osłony i rozglądał się bacznie. Nagle kilka metrów przed nim, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nikogo nie było, zza drzewa niedbale wychyliła się smukła, ubrana na ciemno postać. Kiedy Graywing wyprężył się i położył dłoń na rękojeści miecza, męż- czyzna wyprostował się i ruszył w jego stronę. — Nie masz co szukać — odezwał się przyjem- nym, melodyjnym głosem. — Ja już próbowałem zna- leźć. Nie ma go. Graywing zerknął z ukosa, odnosząc przez moment wrażenie, że patrzy na ducha. — Dartimien? — szepnął. — Oczywiście, że Dartimien — uśmiechnął się tam- ten. — Tak mam na imię. Upłynęło już sporo czasu, 136 Graywingu, choć jak widzę, twoja zręczność w posłu- giwaniu się dużym ostrzem nie zmniejszyła się ani od- robinę. Zostawiłeś tutaj nie lada bałagan. Wszystko dookoła spływało krwią. Zamaskowanie tych śladów zajęło mi dobrą godzinę. — Dartimien — powtórzył Graywing. — Sądzi- łem, że zginąłeś w Nerace. — Tak samo myślały te gobliny. — Dartimien wy- szczerzył zęby. — Przeszły prosto przeze mnie. To był ich ostatni błąd w życiu. — Miło mi to słyszeć — rzekł Graywing. — Nie znoszę goblinów. Poza tym zawsze uważałem, że jeśli ktoś ma cię zabić, to powinienem być ja. Co miałeś na myśli, mówiąc „nie ma go"? Czego nie ma? — Tej białej laski — odparł Kot. — Tej, za po- mocą której rozłupałeś Gelnianinowi czaszkę. Przeszu- kałem wszystko i znalazłem ciebie węszącego, więc zakładam, że także po nią przyszedłeś. Co to takiego? — Nie twoja sprawa — uciął Graywing. Nie spusz- czając oka z mniejszego mężczyzny, spojrzał w stronę gęstych zarośli, gdzie upadła laska. — Sprawdzałem tam — rzekł Dartimien. — U- wierz mi, nie ma jej. Ruchem tak szybkim, że mógł oszukać oko, Gray- wing odszedł w bok i znikł w gęstych zaroślach. Arte- fakt, Kieł Orma, powinien gdzieś tam leżeć! Nie by- ło tam jednak niczego. Laska znikła, tak jakby nigdy wcześniej nie znajdowała się w tym miejscu. Jedynym tropem była niewidoczna niemal ścieżka, przypomi- nająca ślady pozostawione przez króliki. Kiedy Graywing wrócił na szlak, Dartimien Kot nadal tam tkwił, wygodnie oparty o skałę. 137 — Mówiłem ci — mruknął Kot. — Nie ma twojej laski. Już jej szukałem. — Ci zabójcy byli z tobą? — Wynajęli mnie — odparł Dartimien. — Zro- biłem swoje. I tyle. — Wiedziałem, że mają ze sobą eksperta — burk- nął Graywing i zaraz podniósł brew, patrząc na mniej- szego mężczyznę. — Zapłacili ci? — Oczywiście, że zapłacili — warknął Kot. — Za- wsze dostaję swoje honorarium. — Cóż, a ja przez ciebie nie dostałem swojego! — Szkoda — powiedział Dartimien. — Takie są losy wojny. A skoro o wojnie mowa, szykuje się tutaj niezła bitwa. Kiedyś byłem w tym miejscu podczas wielkiej wojny i znalazłem tuż za tym wzgórzem wios- kę. Chcesz rzucić na nią okiem? Może znajdziemy ja- kieś przyzwoite piwo. — Stawiasz? — spytał Graywing z nachmurzoną miną. — Nie ma sprawy. W tej sytuacji będzie to spra- wiedliwe. Ale powiedz mi tak szczerze, jeśli ten przed- miot nie jest laską, to czym jest? — Kieł Orma — odparł Graywing. — To jakiś re- likt, magiczny przedmiot. Tarmishanie bardzo się na- kłopotali, żeby go zdobyć. — Musi być niezwykle wartościowy. Sądzę, że Gel- nianie także chcieli go zdobyć, choć mi o tym nie po- wiedzieli. Dartimien zadarł głowę i podniósł jedną brew, co w jednej chwili zmieniło go w nieszkodliwego psotni- ka. Graywing nie dał się jednak zwieść. Dartimien był 138 jednym z najgroźniejszych wojowników, jakich kiedy- kolwiek spotkał. — Może uda nam się go odnaleźć, jeśli spróbuje- my — zadumał się Kot. — Gdzieś w końcu musi być. Ukryci pod kamienną półką nad obozowiskiem lu- dzi Bron i jego towarzysze obserwowali Wysokich. Było to niezwykle nużące zajęcie. Od chwili, gdy na- stała noc, Wysocy jedynie upiekli kilka kurczaków, zjedli kolację, po czym zawinęli się w koce i poszli spać. Bron postanowił rozwiać nieco nudę, organizu- jąc małe plądrowanie, w efekcie czego siedzące w swej małej jaskini krasnoludy żlebowe opychały się reszt- kami pieczonego kurczaka, zakrapianego herbatą Wy- sokich. — Jak długo Najwyższy Bulp kazać nam patrzeć na Wysokich? — spytał przysadzisty Tunk, trąc zaspa- ne oczy. — Nie powiedzieć — odparł Bron. — Ale Scrib mówić, żeby patrzeć, co robią Wysocy, a oni jeszcze nic nie zrobić. Tag podczołgał się bliżej, żeby przyjrzeć się nowe- mu narzędziu do łupania Brona — połyskującej, białej lasce, którą ten skądś przyniósł. Wyrzeźbiono na niej jakieś obrazki, jednak żaden z Agharów nie miał poję- cia, co mogą one przedstawiać. — Piękne — oznajmił Tag, ponownie próbując zajrzeć w przypominające łzę otwory na szerszym końcu laski. Dziurki wprawiały w zakłopotanie. Choć wyglądało na to, że nic się w nich nie znajduje, nie można było mieć całkowitej pewności. Nawet w jas- 139 nym świetle małe zagłębienia w lasce pozostawały ciemne jak noc. Była to atramentowa ciemność, która sprzeciwiała się oku. Bron podniósł swobodnie laskę, ponownie czując jej ciężar i znakomite wyważenie. — Całkiem dobre narzędzie do łupania — przy- znał. — Szkoda, że nie mieć szczura do łupnięcia, że- by wypróbować. Laska w jego dłoni zadrżała lekko, po czym z po- bliskiego ukrycia wyskoczył spory szczur o kulistych oczkach i pomknął w kierunku wylotu jaskini. Wzru- szywszy ramionami, Bron zamachnął się i uderzył gry- zonia. — Całkiem dobry szczur — dodał, przyglądając się z zadowoleniem lasce. W czterech przypomina- jących łzy nacięciach na szerokim końcu ciemność u- stąpiła miejsca mglistej czerwieni. Blask znikł jednak i mrok powrócił. Gdzieś pod stromą skałą, w miejscu zarazem bar- dzo bliskim i bardzo odległym, poruszyło się i zmie- niło położenie coś wielkiego, masywnego i wijącego się. Zrobiło to w odpowiedzi na chwilową, wywołu- jącą uczucie mrowienia świadomość. Wielki płaski łeb podniósł się znad czarnych zwojów, kołysząc się na boki i węsząc. Całkiem niedawno temu stracił on swój kieł. Kieł spał, aż został przebudzony przez kogoś, kto zażądał jego magii. Teraz ponownie zasnął i Orm już go nie wyczuwał. Na chwilę został jednak przebudzony. Ten krótki moment wystarczył, by mógł poznać właściwy kierunek, i został ku niemu przyciągnięty. 140 Wieczne kamienie przesuwały się i rozłupywały, kiedy Orm zaczął się poruszać. U wylotu jego zim- nego, suchego legowiska zagrzechotały odłamki, po czym w otchłań w dole stromej skały posypały się spo- re kawałki granitu. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowały, ziała postrzępiona dziura w skale. Z otworu tego na światło gwiazd wychynął wielki ciemny i trójkątny niczym ostrze tępej włócz- ni łeb. Pokryte łuskami oczy o pionowych źrenicach otworzyły się szeroko, a z wielkiego pyska wysunął się długi, rozwidlony język, który zatrzepotał, sma- kując powietrze. W głębi legowiska wielkie grzechot- ki wydały z siebie suche ostrzeżenie, kiedy poruszył się ogon. Płaski, łuskowaty łeb podniósł się wyżej, a jego dolna szczęka opadła i ukazała wielkie blade wole, z którego na pozycję do ataku wysunął się poje- dynczy, chowający się do środka kieł długości ludzkiej nogi. Był tylko jeden ząb, w miejscu drugiego ziała czerń. Utracony kieł nadal pozostawał częścią niego i w ja- kiś sposób zawsze znajdował się blisko, choć oddzie- lony pustką, która nie była ani odległością, ani prze- strzenią. Mógł wyczuć kieł tylko wtedy, kiedy ożywał jego duch, teraz jednak kołysał się niespokojnie, szukając. Kieł żył przez chwilę. Może przebudzi się ponownie. Znał kierunek i był głodny. Upłynęło już sporo czasu. Krasnoludy żlebowe spały smacznie w swojej ma- łej jaskini, kiedy o północy zabrzmiał dźwięk rogów. Sygnały przekazywane od obozu do obozu wzdłuż li-, nii wojsk Gelni przetoczyły się przez Dolinę Sunder, 141 odbiły echem od wzgórz i zmieniły się w potężny, nie- skoordynowany ryk. Bron obudził się gwałtownie, skoczył na nogi, grzmotnął głową o niskie sklepienie i usiadł na Tunku, którego chrapanie zmieniło się w parskanie, kiedy roz- paczliwie zaczął machać rękami i nogami. W jednej chwili oba krasnoludy żlebowe wypadły z jaskini i, na wpół śpiąc, przylgnęły do skalnej półki, podczas gdy pozostali potoczyli się i poplątali tuż nad nimi. Przy- wrócenie porządku zabrało im krótką chwilę, którą spę- dzili na ustalaniu, czyja machająca kończyna należy do kogo, w końcu jednak wszyscy ocknęli się na dobre i rozsupłali, po czym z oszołomieniem zaczęli przy- glądać się ludzkim obozowiskom w dole. Wysocy już nie spali. Większość biegała dookoła, zbierając broń, a pozostali podsycali ogień i dodawali doń drewna. Wszystkie ogniska wzdłuż zboczy zapło- nęły pełnym, jasnym płomieniem. — Co się dziać? — spytał Tag, nie kierując pyta- nia do nikogo konkretnego. — Wysocy się obudzić — zauważył Swog. — To pewno przez ten hałas. W lesie zamigotały pochodnie, po czym w blasku ognia poniżej pojawiła się para wystrojonych posłań- ców. Mężczyźni dyszeli ciężko, a ich oczy błyszczały. — Do broni! — krzyknął jeden z nich. — Wysłu- chajcie słów Jej Eminencji Chatary Kral, Regentki Gelni. — Rozwinął zwój, a jego towarzysz uniósł po- chodnię, żeby oświetlić pismo. — Tarmishańscy kurierzy umknęli naszym stra- żom — oznajmił mężczyzna. — Nie ma wątpliwości, że pretendent, godny pogardy Lord Yulpin z Tarmish, 142 znalazł się w posiadaniu Kła Orma. Wojownicy sztan- daru Gelni, do broni! Musimy zdobyć Tarmish, zanim mroczne zło reliktu okryje krainę. Posłaniec stał przez chwilę w milczeniu, po czym zwinął zwój. — Wasz oddział został przydzielony do Trzeciego Pułku. Natychmiast udajcie się w miejsce zbiórki. Za- atakujemy fortecę pod rozkazami Chatary Kral. Rzekłszy to, podniósł wraz ze swoim towarzyszem pochodnię i pobiegł w las, w kierunku następnego o- bozu. Siedzący przy ogniu siwy weteran solamnijskich kampanii odwrócił się do siedzącego przy nim męż- czyzny. — Co to, do diaska, ma wszystko znaczyć? — Oznacza to tyle, że przeciwnik zdobył błyskot- kę — odparł tamten. — Jakiś magiczny przedmiot, który może zmieść nas z powierzchni ziemi, jeśli będą mieli okazję go użyć. Nadszedł więc koniec oczekiwa- nia. Jutro walczymy. — Przyjrzałeś się tej fortecy? — parsknął pierw- szy żołnierz. — To oblężenie trochę potrwa. Krasnoludy żlebowe stały w małej jaskini tuż nad głowami żołnierzy. — Wysocy obudzeni, tak to wyglądać. Już się do czegoś szykować? — Nie wiedzieć — przyznał Bron. — Cóż, my pa- trzeć. Może coś się dowiedzieć. Rozdział 13 PRZEŚLADOWCY — Nie ma go tam — rzekł Clonogh, a jego zdespe- rowane oczy spoglądały z zacienionego wnętrza kap- tura. — Kiedy tylko ten... ten barbarzyńca Graywing znikł, rzuciłem zaklęcie dalekiego widzenia w miej- sce, gdzie spadł. Ten wysiłek sporo mnie kosztował, lecz spróbowałem. Kła tam nie było. — Ktoś go w takim razie zabrał — zagrzmiał Lord Vulpin. — Widziałeś kogoś, kto mógł go znaleźć? — Był tam jakiś mężczyzna — rzekł Clonogh. — Przyjrzałem się mu. Ukrył martwych zabójców oraz ich broń, po czym zamaskował wszelkie ślady walki. A potem przeszukał całe otoczenie. Był dokładny. Vulpin przemierzył komnatę małej wieży. Był po- tężnym, mrocznym człowiekiem, a stalowa zbroja i po- 144 kryty siatką hełm stanowiły nieodłączną część jego osoby, podobnie jak nieprzejednana ambicja w jego spojrzeniu. Falująca szata na ramionach powiewała z każdym podmuchem wiatru, który wpadał do środka przez otwarte drzwi. Zatrzymał się, by spojrzeć na od- ległe o półtora kilometra zbocza. Były tam całe setki wojowników, którzy kroczyli w stronę murów Tar- mish i z każdą chwilą zbliżali się coraz bardziej. — Opisz go — polecił. — Tego człowieka, które- go widziałeś na wzgórzu. Clonogh zerknął z ukosa. — Młody mężczyzna, choć z całą pewnością nie dziecko. Nie był specjalnie duży, lecz silny jak akro- bata. Bardzo szczupły i zwinny w swoich ruchach. Ciemne włosy i ciemna broda, ale niezbyt długa. Gład- ko ogolone policzki, zarośnięty podbródek, elegancko przycięte wąsy. Ciemne spodnie i kabat, wysokie buty i wystające zewsząd rękojeści sztyletów. Miał pewnie z tuzin noży przy sobie. — Nie znam go. — Vulpin potrząsnął głową. — Bez wątpienia jeden z najemników Chatary Kral. Ob- serwowałeś go? — Patrzyłem na niego tak długo, jak pozwoliło mi zaklęcie — odparł Clonogh, drżąc. — Już mówiłem. Przeszukał całą okolicę. Gdyby relikt się tam znajdo- wał, on by go znalazł. A gdyby go znalazł, zobaczył- bym to. — W takim razie zabrał go ktoś inny — mruknął Vulpin. Ponownie spojrzał na przygotowujące się do ataku armie zgromadzone w dolinie. — Potrzebuję te- go artefaktu — warknął. — A ten twój barbarzyńca? Graywing? Czy on mógł cię w jakiś sposób oszukać? 145 — On nic nie wiedział! — odparł Clonogh. — To znakomity wojownik, lecz zarazem tuman. Sądził, że przedmiot, który niosę, schowany jest w woreczku. Kieł uważał za zwykłą laskę, a kiedy był mu potrzeb- ny, użył go jak broni. Rzucił nim! — Chroniąc w ten sposób ciebie i to, co... uważał za twoją przesyłkę dla mnie. — Vulpin się zamyślił. — Może powinieneś był mu zaufać, Clonoghu. — A może dziś powinien padać deszcz — parsknął Clonogh. — Ale nie padał. — Splótł w wyzywającym geście swoje wąskie ramiona. — Przynajmniej ten, kto jest teraz w posiadaniu Kła, nie ma pojęcia o jego na- turze. — Ciemne nerwowe oczy spojrzały na Lorda Vulpina z głębi kaptura. — Jeśli Chatara Kral ma la- skę. .. cóż, twoja siostra jest w tym samym stopniu nie- winna co ty, mój panie. — Lecz może taką osobę znaleźć! — zagrzmiał Vulpin. — Ja znalazłem. Przekroczył kamienne przejście, które wiodło w stro- nę wewnętrznego dziedzińca fortecy. Biegały po nim setki mężczyzn, przenoszących wyposażenie obronne na mury, w celu przygotowania do gelniańskiego oblę- żenia. Kompanie i bataliony Tarmishan, wzmocnione przez najemników Vulpina, maszerowały we wszyst- kich kierunkach, by wspomóc oddziały zgromadzone na murach. Poza całym tym zgiełkiem, w otoczonym murem ogrodzie u stóp wieży młoda kobieta z wiadrem i ko- newką podlewała rabaty kwiatów. Długie złote włosy opadały jej na ramiona, a kiedy spojrzała w górę, w jej oczach odbił się błękit letniego nieba. — Thayla Mesinda — rzekł Lord Yulpin do Clo- 146 nogha. — Starannie ją wybrałem i chroniłem od chwi- li, kiedy po raz pierwszy usłyszałem od ciebie o Kle Orma. Jest czystą jak pączek róży czarodziejką i zrobi dokładnie to, o co ją poproszę. — Tak samo jak Kieł, gdybyśmy tylko go mieli — uciął Clonogh. — Ale go nie mamy. Powiedz mi, pa- nie, jeśli go odzyskamy... — Kiedy go odzyskamy. — Vulpin utkwił w nim spojrzenie. — A ty, magu, bardziej niż ktokolwiek in- ny powinieneś wierzyć, że stanie się to wkrótce. — Kiedy go odzyskamy — poprawił się Clonogh — jakie dokładnie życzenie będzie miał spełnić Kieł? — Machnął nerwowo w kierunku zachodnim, gdzie zbierały się armie Gelnian. — Zażądasz sobie, by oni wszyscy byli martwi? — Tak! — warknął Vulpin. Po chwili dodał: — Nie, nie martwi. Nie wszyscy. Chcę bezwolnych nie- wolników, którzy będą pracowali na moich polach, podawali mi do stołu i... i robili wszystko, czego od nich zażądam. — Wysoki mężczyzna przechadzał się nerwowo, a w jego oczach widać było niecierpli- wość. — Ochrona złożona z zombie, Clonoghu! Ar- mia zombie na moje wezwanie! Tarmish nic nie zna- czy, Clonoghu. Ani Tarmish, ani Gelnia, choć stano- wią punkt wyjścia. To stąd wyruszę ku kolejnym krainom! Ku imperium! Świat stanie się moim impe- rium! Potrzebuję jedynie tego jednego, jedynego arte- faktu. Kła Orma! Vulpin zatrzymał się. Spojrzał pełnym ambicji wzrokiem na pola, gdzie armie ustawiały się w pozycji do ataku. Na wzniesieniu, tuż za główną linią wojsk, postawiono jasny namiot. 147 — Ona go ma — warknął. — Z pewnością go już ma. Musimy go tylko odzyskać. Cienie pod kapturem Clonogha pogłębiły się, jakby czarodziej skurczył się w sobie. Kieł dysponował po- tężną mocą, której nikt nie znał lepiej od niego. Przez całe lata studiował stare zwoje, wpadając na kolejne tropy wiodące ku staremu reliktowi. Ktoś kiedyś na- zwał go Władcą Życzeń. Dla człowieka, który przej- muje nad nim kontrolę, nie ma rzeczy niemożliwych. Lord Vulpin odwrócił się w stronę maga, a jego o- czy przypominały świecące punkty pod elegancką przy- łbicą hełmu. — Straciłeś go, Clonoghu. I odzyskasz go dla mnie. Tam stacjonuje Chatara Kral. Udasz się tam i zdobę- dziesz go. Clonogh wzdrygnął się na te słowa, jakby został u- derzony biczem. — Mój panie — przemówił — znasz cenę mojej magii. — Znam. — W spojrzeniu Vulpina nie było ani współczucia, ani łagodności. — Ceną każdego zaklę- cia jest część twojego życia. Rok, trzy, pięć. Doko- nałeś kiepskiego interesu z tą twoją magią. Lecz to twój, a nie mój interes. Nasz wspólny interes wiąże się z tym. — Wyjął z szaty amulet. Była to mała, szklana kulka z pojedynczym, jasnym punkcikiem w samym środku. Drażniąc się z nim, podrzucił ją w górę, złapał niedbale i ponownie podrzucił. Wyraźnie bawił go wi- dok skamlącego maga. — Twój żywy duch, Clonoghu. Trzymam całe twoje istnienie w dłoni, a moją ceną za jego zwrot jest Kieł Orma. — Módl się, żeby twoja siostra go nie miała — 148 mruknął Clonogh. — A jeśli go dostała, to żeby nie poznała jego natury, zanim go nie odzyskamy. — A co, jeśli pozna? — Vulpin splótł ręce, zdając się całkowicie wypełniać sobą przejście i wpatrując się w gelniańską armię. — Gdzie ona znajdzie niewinną istotę pośród tej hołoty? Clonogh wypowiedział cichym głosem zaklęcie te- leportacji i znikł. — Straciłeś kolejny rok, Clonoghu? — mruknął do siebie Vulpin. — Ech, jak ten czas szybko leci. Na skraju lasu, w cieniu przemykały niewielkie istoty, a ich małe, ciekawskie twarze przyglądały się rozległym polom, na których złożone z ludzi armie ro- biły tajemnicze rzeczy. — Wysocy z pewnością coś robić — stwierdził Tag. — Biegać tam w kółko jak diabli. — Wszyscy wciąż patrzeć na ten duży budynek — zauważył Tunk. — Ciekawe, co tam? Bron zerknął z ukosa, przykładając do czoła brudną dłoń. — Szkoda, że lepiej nie widać — mruknął. Laska z kości słoniowej w jego dłoni zadrżała lekko, jej szeroka końcówka rozjarzyła się czerwonawą po- światą i nagle już ich tam nie było. W miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się grupka krasnoludów żle- bowych, pozostał tylko nieruchomy las na zboczu. W cichym, kamienistym miejscu Orm otworzył oczy i podniósł wielki, płaski łeb. Rozejrzał się dookoła, kołysząc się niecierpliwie. Ponownie wyczuł swój u- tracony kieł, lecz znów trwało to zaledwie chwilę. Po- 149 tężny ogon poruszył się na legowisku i zagrały suche, łusko watę grzechotki. Ktoś się z nim bawił! Ktoś dawał mu krótkie, szydercze wręcz próbki mocy jego włas- nego kła, zbyt krótkie, by mógł przygotować się do ataku. Ktoś lub coś najwyraźniej się z nim droczyło! Lecz ktokolwiek to był, zapłaci za to. Przebudzenie jego kła wymagało przynajmniej szczątkowej inteli- gencji. A więc ktoś, kto znalazł się w jego posiadaniu, potrafił wypowiadać życzenia. Wiedział też, że słabą stroną inteligencji jest tendencja do rozwodzenia się nad własnymi myślami. Prędzej czy później działanie kła potrwa wystarczająco długo, by mógł przygotować się do ataku. Rozgniewany i głodny Orm czekał dalej. Scrib Filozof był na skraju wielkiego odkrycia, kie- dy nadeszła powódź. Myśl przyszła w chwili, kiedy przyglądał się grzybom. Dodane do gulaszu, wzboga- cały go o przyjemny aromat, lecz jedynie wtedy, kiedy zachowano odpowiednie proporcje. Gdy użyło się zbyt mało grzybów, nie było żadnego efektu. Kiedy wrzu- ciło się ich zbyt wiele, gulasz wyraźnie dostawał go- ryczki. Należało użyć idealnie dobranej ich liczby. Rzadko jednak osiągano tę „idealnie dobraną licz- bę". Czy nie byłoby dobrze, pomyślał Scrib, gdyby ktoś zapamiętał, ile grzybów powinno się dodawać do kolejnego gulaszu? Jak większość Agharów, Scrib w zasadzie nie znał się na arytmetyce. Jeśli ktoś w plemieniu potrafił li- czyć dalej niż do dwóch, to nikt nie miał o tym poję- cia, gdyż nie było żadnego sposobu, by przedstawić taką umiejętność. Liczenie do dwóch leżało po prostu w naturze krasnoludów żlebowych. 150 Rozumieli jednak pojęcie ilości, a Scrib zauwa- żył, że na tej podstawie można dokonywać naprawdę świetnych porównań. Niedźwiedź jest większy od szczura, a robak mniejszy od ptaka. Wysocy są więk- si od krasnoludów żlebowych, ogień jest gorętszy od promieni słońca, a chrapanie Najwyższego Bulpa głoś- niejsze niż kogokolwiek innego. Kotły z gulaszem różniły się wielkością, począw- szy od tych, które miały rozmiar połowy żółwiej sko- rupy lub wklęśniętego hełmu znalezionego na polu bit- wy Wysokich, a skończywszy na Wielkiej Misie Gu- laszu, która pochodziła z czasów odleglejszych niż przedwczoraj i w jakiś sposób powiązana była ze słyn- nym smokiem Najwyższego Bulpa. Kucając na piaszczystym dnie starego zbiornika, Scrib bazgrał na piasku patyczkiem. Wyciągnął w sku- pieniu język i rysował rozmaite koła. Wytężając wy- obraźnię, można było uznać, że przedstawiają one kot- ły z gulaszem. Do chwili, kiedy skończył rysowanie kółek, niemal- że zapomniał resztę równania, uderzył się więc kilka- krotnie w głowę i szybko powróciła do niego właściwa myśl: grzyby! Liczenie grzybów podlegało tym samym ogranicze- niom, co cała reszta. Mógł być jeden grzyb lub więcej niż jeden. W ilości można jednak było przyrównać je do garści, kęsa, pełnej szufli lub woreczka. Garść grzybów prawdopodobnie byłaby zbyt duża dla kęsa gulaszu, lecz może niezbyt duża dla worecz- ka. Scrib zaczął mozolnie kreślić zawijasy wewnątrz kół, mając nadzieję, że choć trochę będą one przypo- minać grzyby. 151 Kiedy pracował, zaczęło go ogarniać wielkie zrozu- mienie. Pomyślał, że jeśli każdy by wiedział, że kółko oznacza kocioł gulaszu, a zawijas to grzyb, każdy po- winien potrafić właściwie doprawić gulasz, przyglą- dając się rysunkom na piasku. Cały ten zamysł zdawał się gdzieś gubić sens, mi- mo wszystko jednak Scrib zdecydowanie czuł, że do czegoś zmierza. Niestety, nie mógł już znaleźć swych bazgrołów, gdyż zalała je woda. To samo stało się z je- go stopami, kiedy jej poziom zaczął się podnosić. W taki oto sposób Scrib był o krok od wynalezienia książki kucharskiej i — zupełnie przypadkiem — sło- wa pisanego, kiedy nadeszła powódź. Od samego początku, gdy plemię Bulpów przybyło w To Miejsce, zajmowało się kopaniem w szczelinie za jednym ze starych budynków. Rozpadlina była bar- dzo wąska i zapchana gruzem, oczyścili ją jednak i po- szerzyli, by móc wydobywać piryt — piękne, żółte ka- mienie, które — jak sądził Najwyższy Bulp — mu- siały być wartościowe. Szczelina wiodła ku zboczu wzgórza, do starego otworu ściekowego, na którego dnie znajdowało się jezioro. Fakt, że jezioro stawało się coraz głębsze po każdych opadach, jakich o tej porze roku było sporo, wydawał się nie mieć żadnego znaczenia, skoro kras- noludy żlebowe całą potrzebną im wodę pobierały ze strumienia przepływającego przez wąwóz w Tym Miejscu. Przedwczoraj przez zachodnie wzgórza przetoczyła się jednak wyjątkowo gwałtowna burza. Błyskawice kreśliły szalone wzory na niebie, a łoskot grzmotów przypominał walenie w wielkie bębny. Chwilę później 152 całe niebo na zachodzie wraz ze wzgórzami znikło za ciemnoszarą kurtyną deszczu. Główną atrakcję dnia stanowił wielki jednooki ogr, który, mrucząc, poczłapał wzdłuż kanionu z le- ciwą maczugą w jednej ręce i kawałem konia w dru- giej. Krasnoludy żlebowe rozpierzchły się na jego wi- dok, powskakiwały do kryjówek i przyglądały się, jak przechodzi obok. Nieustające komentarze, które mamrotał, przechodząc, wskazywały na to, że całko- wicie przemókł. Sklepienie jego schowanej gdzieś na wzgórzach jaskini pełne było dziur, spakował więc swój dobytek i ruszył w poszukiwaniu lepszego kli- matu. Przed nastaniem wieczoru mały strumień zmienił się w rwący potok, wszystko wskazywało jednak na to, że woda bardziej się już nie podniesie. Dzisiejszy wieczór był jasny i barwny, sielankę zakłóciło jedynie dobiegające z niedaleka, złowrogie dudnienie. Glitch Najprzedniejszy, Najwyższy Bulp i Słynny Zabójca Smoków obudził się głodny i roz- trzęsiony, po czym szybko oznajmił, że ma dość życia w zbiorniku i chce zjeść śniadanie na słońcu. To proste życzenie zmieniło się jednak w wielkie przedsięwzięcie. Najpierw należało usunąć sterty piry- tu ze schodów wiodących do zbiornika, a następnie potrzeba było kilku tuzinów krasnoludów żlebowych, aby wnieść Najwyższego Bulpa na górę. Gdzieś po drodze Glitch dostał zawrotów głowy, zaczął co chwi- la tracić przytomność i spadać ze schodów. Nadzorowani przez jego żonę, Lady Liddę, w koń- cu zawiązali Glitchowi oczy i, pracując w zespołach, przetransportowali go na górę. Jedni ciągnęli, inni pcha- 153 li, a część pozostała na dole, gotowa złapać go, jeśli spadnie. — Glitch prawdziwy głupek — oznajmiła Lady Lidda, wspinając się na stromą ścianę, by spotkać się ze swoim panem i władcą na górze. — Ale wciąż nasz wspaniały Najwyższy Bulp. Kolejny problem stanowiła Wielka Misa Gulaszu, która wciąż spoczywała na dnie zbiornika. Wielki że- lazny przedmiot był po prostu bardzo ciężki. Kiedyś, dawno temu w przypływie inspiracji Bron wykonał do niej solidny, skórzany pas. Z krawędzi mi- sy po jednej stronie wystawała para żelaznych pierś- cieni, które mogły stanowić połowę zawiasu, oraz — dokładnie po przeciwnej stronie — uchwyt w kształcie haka, który kiedyś był prawdopodobnie częścią zatrzas- ku. Pas, przeciągnięty w poprzek misy od jednego ele- mentu do drugiego, czynił ją stosunkowo łatwą do prze- noszenia... dla Brona. Niewielu oprócz niego w ogóle zdołało ją dźwignąć. Po kilku nieudanych próbach wyniesienia misy z dziury Lady Lidda odszukała krzepkiego Głównego Łupacza plemienia, Clouta. — Clout — nakazała. — Idź po Wielka Misa Gu- laszu. — Dobra — mruknął Clout, ziewając i podnosząc się na nogi. Zanim jednak zabrał się do wykonania po- lecenia, drogę zablokowała mu jego żona, Lady Bruze. Założywszy ręce na biodra, Lady Bruze utkwiła wzrok w Lady Liddzie. — Sporo tupeta — warknęła. — Dlaczego ty roz- kazywać Cloutowi, Lady Lidda? Jeśli ty chcieć komuś rozkazywać, rozkazuj, jak mu tam, Najwyższy Bulp. 154 — Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze — zasuge- rowała łaskawie Lidda. — Trzeba wynieść Wielka Mi- sa Gulaszu z dziury. Clout może iść przynieść. — Dobra — powiedział Clout. Ponownie ruszył w kierunku zbiornika i ponownie Lady Bruze stanęła mu na drodze. — Niech Bron idzie przynieść! — rzuciła, patrząc na Liddę. — Wielka Misa Gulaszu to problem dla Bro- na, nie dla Clouta! — Brona tu nie być. Najwyższy Bulp gdzieś go wysłać. — Gdzie? — Nie wiedzieć, ale to rozkaz od Najwyższy Bulp. Więc Clout iść i przynieść misę. — Dobra — westchnął Clout. Po raz kolejny ru- szył w stronę dziury, lecz żona chwyciła go za ucho. — Lady Lidda nie mieć interes w mówieniu Clou- towi, co robić — naciskała. — Clout tu zostać! — Dobra. — Usiadł i zaczął pocierać obolałe ucho. — Mimo wszystko potrzebować Wielka Misa Gu- laszu — stwierdziła Lidda. — A może Lady Bruze po- wie Cloutowi, żeby pójść? — O wiele lepiej — przyznała Bruze, cofając się o krok. Wskazała na zbiornik. — Clout, iść po Wielka Misa Gulaszu. Główny Łupacz podniósł się na nogi ze zbolałym wyrazem twarzy. — Tak, kochana — rzekł. Przez jakiś czas go nie było, w końcu jednak poja- wił się u wylotu zbiornika, dysząc i pocąc się obficie. Niósł żelazną misę na ramionach, a kilka kobiet za- brało się do sporządzania wsadu do gulaszu. 155 Scrib, który został w dziurze sam, przykucnął na piasku i znalazł się o włos od wynalezienia pisma. To wtedy przez otwór ściekowy na wzgórzach prze- lała się woda. Z rozpadliny wystrzeliła struga, która rwącym strumieniem popłynęła w stronę Tego Miej- sca, rozrzucając na boki koziołkujących krasnoludów żlebowych. W ciągu kilku sekund całe To Miejsce zmieniło się w szalejący kocioł zimnej wody, która za- częła zalewać zbiornik. Sięgała niemalże górnej jego krawędzi, kiedy Scrib wyskoczył z kipieli, rozpaczliwie poszukując brzegu. — A niech to! — wy dyszał. — To jakaś wielka burza. Siedzący nieopodal Najwyższy Bulp został całko- wicie zalany wodą, która zdawała się już docierać w każde miejsce. — Dość tego! — ryknął. — To wcale nie śmiesz- ne! To miejsce niedobre! Wszędzie woda! Tu się nie da zamisz... zamiesz... nie da się żyć! Wszyscy pako- wać się! — rozkazał. — To miejsce już nie To Miej- sce. My pójść gdzie indziej. Kiedy Graywing i Dartimien Kot dotarli do przepa- ści, znaleźli ponurą, przemoczoną i opuszczoną wioskę. Obeszli ją dokładnie i natrafili na nikłe, choć świeże jeszcze ślady, których nie pozostawili jednak ludzie. — Krasnoludy żlebowe! — parsknął Dartimien, roz- glądając się po ruinach. — Nie było tu nikogo oprócz krasnoludów żlebowych, a nawet te się stąd wyniosły. Graywing zatrzymał się przy brzegu wezbranego potoku. Przykucnął i zbadał nikłe ślady na grząskim gruncie. Wyglądało to tak, jakby przebiegły tędy króli- 156 ki, co natychmiast skojarzyło mu się z podobnie wy- deptaną ścieżką, którą widział wśród zarośli po znik- nięciu Kła Orma. Wstał i z nachmurzoną miną spojrzał na Dartimiena. — Co myślisz? — spytał. — Po tym wszystkim — odparł Kot — nic już mnie nie zaskoczy. — W takim razie lepiej chodźmy — zasugerował Graywing. — To słabe ślady... potrafisz iść za nimi? — Tak samo jak ty potrafiłbyś podążać za sta- dem koni, barbarzyńco — uśmiechnął się Kot. — Al- bo apetyczną dziewką. Uwierz mi, czasami odnoszę wrażenie, że wy, mieszkańcy równin, nie potraficie znaleźć własnych dłoni przed oczami. — A wy, pełzacze z tylnych alejek, nie widzicie niczego poza zasięgiem swojej ręki — odparował Gray- wing. — Tak więc ty skoncentruj się na tym, dokąd zmierzamy, a ja zajmę się tym, co znajduje się przed nami. Rozdział 14 BRON BOHATEREM Niemal od pierwszego dnia, kiedy przed siedmioma laty złapali ją tarmishańscy łowcy niewolników, Thay- la Mesinda wiodła życie w zamknięciu. Wówczas była jedynie mizerną dziewką i podzieliła plugawy los wię- kszości gelniańskich kobiet, które zostały schwytane. Być może wyróżniała ją niewinność w przestraszo- nych, niebieskich oczach, płowe kosmyki nieumytych włosów, a może zawdzięczała to czystemu przypadko- wi. Jednak po upływie zaledwie kilku minut od jej przybycia do Tarmish została zabrana przez przy- odzianych w szaty bezżennych, którzy umieścili ją w przeznaczonej specjalnie dla niej kwaterze w wieży przylegającej do twierdzy. Powiedziano jej jedynie tyle, że wybrał ją sam Lord 158 Vulpin. Dzięki upływającemu czasowi i przyzwoitemu żywieniu wyrosła na śliczną, młodą kobietę. Karmio- no ją i edukowano, chroniono i rozpieszczano, a ona nadal nie miała najmniejszego pojęcia, w jakim celu została wybrana. Jej świat zamykał się w wygodnym apartamencie w wystającej części piątego poziomu wieży, gdzie sze- rokie mury obronne otaczały szczyt wieży i biegły do kwater Lorda Vulpina. Wielki mur stanowił zarazem szeroki, zamknięty balkon przylegający do komnaty Thayli, więc kiedy była dobra pogoda, spędzała na nim poranki. Jej towarzystwo stanowiły kwiaty, które pielęgnowała, ptaki przybywające, by nucić swe melo- die i ćwierkać, a czasami nawet odpocząć na jej wy- ciągniętym palcu, oraz małomówni, odziani w szaty bezżenni, którzy każdego dnia odsuwali sztabę z jej drzwi i przynosili jedzenie i czystą odzież. Za każdym razem było ich trzech, bardzo starych, a ona odnosiła wrażenie, że każdy z nich pojawiał się po to, by uważ- nie pilnować dwóch pozostałych. Za balkonem rozciągała się reszta świata, roz- ległego i intrygującego, tak bliskiego, że mogła nie- mal wyciągnąć rękę i dotknąć go, a zarazem tak od- ległego — za przepaścią widoczną z jej balkonu, za zamkniętymi i zabezpieczonymi sztabą drzwiami jej samotni. Często tęskniła za obecnością innych ludzi z forte- cy, pól i znajdujących się za nimi wzgórz, za możli- wością zejścia w dół i obcowania z nimi na dziedziń- cach i murach, za ich głosami, za ciepłem ich ognisk. Pragnęła poznać imiona spoconych mężczyzn, któ- rzy pracowali na stanowiskach i maszerowali między 159 blankami, oraz kobiet, które przychodziły im towa- rzyszyć. Czasami wręcz fizycznie cierpiała z powodu osa- motnienia — brakowało jej ludzi, którzy nie byli po- dobni ani do zasuszonych i odzianych w szaty męż- czyzn, ani do starowin, które powierzchownie uczyły ją sztuki, ani do tej złowrogiej, przerażającej osoby w wieży nad jej głową. Często marzyła o bohaterze, który przybędzie i wy- dostanie ją stąd, choć nie miała żadnego pomysłu, kim lub czym miał się on okazać. Było to tajemnicze sło- wo, które powtarzało się w opowieściach jej starych j nauczycielek: bohater. ] Wywnioskowała, że bohaterami są ci, którzy ratują młode dziewice z niewoli. Bohaterami są ci, którzy przeciwstawiają się złu. Im intensywniej marzyła, tym bardziej była przekonana, że i dla niej znajdzie się ja- kiś bohater. Że na pewno istnieje. j Mimo to każdy dzień upływał tak jak poprzednie, wypełniony jedynie obecnością starych bezżennych, ich cichymi spojrzeniami, koszykami i zawiniątkami, które przynosili, przychodzącymi co jakiś czas nau- czycielami oraz pojawiającą się okazjonalnie mrocz- ną, straszną postacią z wieży — regentem, Lordem Vulpinem. Przemówił do niej kilka razy przez okienko w drzwiach, lecz zawsze była to jedynie krótka obiet- nica: zrób dla mnie to, o co poproszę, kiedy nadejdzie właściwa godzina, a zostaniesz wynagrodzona. Jego obecność przypominała chłodny wiatr w po- godny dzień i za każdym razem, kiedy na niego spoj- rzała lub usłyszała jego głos, ponownie marzyła o nie- znanym bohaterze. 160 Czasami wydawało jej się, że jedynymi realnymi rzeczami w jej świecie są marzenia, kwiaty porasta- jące jej balkon oraz przybywające śpiewać ptaki. O- prócz tego jej towarzyszkami były tylko samotność i nuda. Lecz wszystko się zmieni, zapewniała samą siebie. Nadejdzie taki czas, że zniknie jednostajność tych dni i wówczas przybędzie jej bohater. Kiedy więc ujrzała obce armie, które zgromadziły się na polach pod murami, poczuła rosnące podniece- nie i ogarnęło ją przeczucie nadchodzącego przezna- czenia. Widziała tysiące uzbrojonych mężczyzn. Część z nich poruszała się pieszo, inni siedzieli na wspa- niałych, dumnie kroczących koniach. Przemieszczali się w taki sposób, by otoczyć pole bitwy, a w oddali grały rogi i dudniły bębny. Działo się coś zupełnie nowego, coś nieprzewidzia- nego, więc Thayla Mesinda pożerała ten widok wzro- kiem. Może gdzieś pośród tych strasznych hord znaj- dował się bohater jej marzeń. Stała przy kamiennej poręczy, patrząc w dal, kiedy usłyszała za plecami szuranie stóp. Odwróciła się i zamarła. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nikogo nie było, teraz znajdowało się przynajmniej dwadzieścia małych istot — niewielkich, przypominających nieco ludzi, lecz o połowę od nich niższych, stłoczonych w pstrokatą masę na jej balkonie i rozglądających się z przerażeniem w oczach. Kiedy się odwróciła, jeden z nich — mały osobnik o kędzierzawej brodzie, trochę większy od pozosta- łych, szeroki w ramionach i ściskający w dłoniach zdo- bioną laskę z kości słoniowej — wlepił w nią oczy. — Och! Wszyscy uciekać jak diabli! 161 Przebierając gwałtownie małymi stopami, istoty roz- pierzchły się dookoła. Część z nich znalazła schronie- nie za donicami z kwiatami oraz ławkami, inni przy- kucnęli w zacienionych kątach, a pozostali powpadali na siebie, przewracając się wzajemnie. Przynajmniej dwóch pisnęło z przerażenia, skoczyło poza krawędź balkonu i zawisło nad dziedzińcem, skąd musieli wciągnąć ich towarzysze. W ciągu kilku sekund żadnego z nich nie było wi- dać, choć zdawała sobie sprawę, że znajdują się w każ- dym miejscu, które mogło służyć jako schronienie. Zaciekawiona Thayla Mesinda podeszła do wyras- tającego z garnka krzaka i rozgarnęła jego gałązki. — Witaj. — Spojrzała prosto w przerażoną, puco- łowatą twarz, która pojawiła się na widoku. — Jesteś bohaterem? Tunk prawie zemdlał ze strachu, kiedy odezwała się do niego dziewczyna Wysokich. Przełknął ślinę, zbladł i zaczął się gwałtownie trząść. Szczękanie jego zębów niemal zagłuszyło paniczny, stłumiony szept, który dobiegał spod niego: — Tunk! Złazić z moja twarz! — Więc? Jesteś? — powtórzyła Thayla. — Jesteś bohaterem? — Nie, ja tak nie sądzić — odparł Tunk. Uśmiech- nął się słabo i wskazał w kierunku krzaka róży. — Może lepiej spytać o to Brona. Bron może być bohater. Thayla zbliżyła się do krzewu róży i obeszła go. Ci- che szemranie zdradziło czyjąś obecność, choć postać starała się pozostać w ukryciu. Thayla zatrzymała się, po czym odwróciła szybko i obiegła krzak z drugiej strony. Siedział za nim osobnik trzymający laskę z ko- 162 ści słoniowej. Patrzył w górę prosto na nią, a jego nos znajdował się na wysokości jej medalionu. — Ty jesteś Bron? — spytała. — Taa, tak sądzić — odparł drżącym głosem. — Przepraszam, my tylko przechodzić tędy. — W takim razie ty jesteś bohaterem — stwier- dziła. Zwykle wyobrażała sobie, że jej bohater będzie większy i lepiej ubrany. Nigdy też nie przypuszczała, że może nie okazać się człowiekiem. Jej sytuacja nie pozwalała jednak na rozwodzenie się nad szczegółami. — Jak się tutaj dostałeś? — Nie mieć zielonego pojęcia — przyznał. — W jednej chwili my sobie stać i patrzeć na Wysokich, a w drugiej... — Na kogo? — Na Wysokich — powtórzył. — Takich jak ty. — Och — rzekła, nie rozumiejąc ani słowa. W jej głowie zaświtało jednak podejrzenie. — Czy przysłał cię tu Lord Vulpin? — Najwyższy Bulp nas przysłać — wyjaśnił Bron. — Najwyższy Bulp powiedzieć: „Bron iść patrzeć na Wysokich. Zobaczyć, czy Wysocy coś knuć". No to my być. A wy coś knuć? Potrząsnęła głową. — Nie sądzę. Hmm, powiedziałeś, że... przysłał cię Najwyższy Bulp? — Taa. Glitch Najprzedniejszy. Najwyższy Bulp. Naprawdę słynny. Każdy go znać. Brzmiało to wystarczająco dziwacznie, by było praw- dą. Nikt nigdy nie wspomniał, skąd biorą się bohatero- wie, skądś jednak muszą przybywać. Ktoś musi ich przysyłać. 163 — Więc zjawiłeś się tu po to, by mnie stąd zabrać? — Nie wiedzieć — przyznał Bron. — Najwyższy Bulp nic nie powiedzieć. — Prawdopodobnie tak — stwierdziła. — Jesteś moim bohaterem, który ma uratować mnie z niewoli. — Och — rzekł krasnolud żlebowy. — Dobra, skoro ty tak mówić. — To nie będzie łatwe — ostrzegła Thayla. — Ilu was jest? Bron spojrzał na przepełniony balkon. Każde miej- sce, które mogło służyć za kryjówkę, zostało zajęte przez krasnoluda żlebowego. Nie miał pojęcia, ilu ich jest, dał więc jej najbardziej prawdopodobną odpo- wiedź: — Dwa. Armie Chatary Kral opuściły obozowiska na wzgó- rzach i zeszły do doliny, zbierając się w punktach wy- padowych na północ i zachód od zamku Tarmish. Większość dowódców i około jedną trzecią zebranych wojowników stanowili Gelnianie. Pozostali przybyli z wielu krain, rozproszeni po nich przez wielki zamęt ostatnich wojen. Nadciągali całymi tuzinami i setkami, skuszeni obiet- nicą zapłaty i uczestnictwa w plądrowaniu. Na wezwa- nie odpowiedziały kompanie barbarzyńskich jeźdźców, legiony zróżnicowanej piechoty i kilka regularnych ar- mii imperialnych niegdyś wojsk. Pojawiło się także kilka oddziałów solamnijskiej ciężkiej kawalerii oraz niezliczeni samotni wojownicy wszelkiej maści. Wraz z końcem każdej nowej wojny rozegranej podczas dekady mroku wielu z nich powróciło do ro- 164 dźinnych domów, by chwycić za pługi i młoty. Jednak większość tego nie uczyniła, czego efektem byli na- jemnicy włóczący się po krainach w poszukiwaniu za- trudnienia lub łupów, cokolwiek im się trafiło. Pojedynczy zbrojny jeździec wraz ze swoim gierm- kiem zatrzymał się na skraju lasu graniczącego z tar- mishańskimi polami, po czym przyjrzał się uważnie rozciągającemu się przed nim widokowi. Sądząc po płytowej zbroi, broni, wspaniałym, ciemnym, bojo- wym rumaku, którego dosiadał, oraz wyuczonej lekko- ści, z jaką poruszał się w siodle, mężczyzna mógł być niegdyś rycerzem należącym do jednego z wielkich zakonów lub — co bardziej prawdopodobne — najem- nym kandydatem na rycerza, który wybrał samotne ży- cie. Na jego schowanej lancy nie powiewał sztandar, a stroju nie zdobił żaden znak herbowy. Nie wydawał się on jednak przez to ani odrobinę mniej groźny. Jego pieszy giermek był zwinnym elegancikiem w szacie, z przystrzyżoną w szpic bródką i ciemnymi włosami, które zawijały się w loczki na zakrytym przez kaptur czole. Kiedy służył swemu „panu", miał szorstkie i zwięzłe ruchy, wyraźnie brakowało mu uni- żoności. Dartimien Kot grał w swoim życiu już wiele ról, jednak funkcja rycerskiego giermka była dla niego zu- pełnie nowym doświadczeniem. Uklęknął na skraju lasu i przyjrzał się śladom na ziemi. — Przeszli tędy — powiedział. — Wygląda to tak, jakby skierowali się prosto w stronę obozowiska. Czy tak zachowałyby się krasnoludy żlebowe? Siedzący okrakiem na wielkim koniu Graywing u- 165 niósł ciężką przyłbicę pożyczonego hełmu i spojrzał na gromadzącą się armię. — Nie, jeśli miałby wybór — odparł. — Ale może pojawiły się tutaj pierwsze. To całkiem nowy obóz. — Cóż, jeśli tak właśnie było — Dartimien wstał i otrzepał liście z kolan swych nieskazitelnych, ciem- nych spodni — to w tej chwili zewsząd otoczyli ich lu- dzie. Tam muszą być ze dwa legiony. — W takim razie i my powinniśmy się tam udać — westchnął Graywing. — Powiem ci szczerze, że nie za bardzo podoba mi się ten pomysł. Co o tym myślisz? — Decyzja należy do ciebie — rzucił opryskliwie Dartimien. — To ty siedzisz na koniu. — W stu trzydziestu kilogramach swędzącej w każ- dym miejscu zbroi — odparował Graywing. — Nie za- pominaj, że to ty mogłeś wcielić się w rycerza. Dałem ci wybór. — Ładny mi wybór — burknął Kot. — Wiesz prze- cież, jak nie znoszę koni. Gdzieś na wzgórzach za ich plecami zdezoriento- wany solamnijski najemnik, zupełnie nagi, nie licząc poplamionej lnianej bielizny i pozbawiony wszystkie- go poza starannie napisanym na kawałku garbowanej koźlej skóry pokwitowaniem, masował guza na głowie i starał się znaleźć wyjście z głębokiej rozpadliny w ska- łach. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał sprzed przebu- dzenia w tym miejscu, było to, że zatrzymał się, by u- lżyć sobie w gęstwinie drzewek laurowych. Pokwito- wanie wypisane na koźlej skórze zawierało wszystkie elementy jego wyposażenia oraz obietnicę zwrotu w bliżej nieokreślonym czasie. Ani Graywing, ani Dartimien nie życzyli niczego 166 złego błędnemu rycerzowi, stwierdzili jednak, że po- trzebująjego konia, zbroi, broni oraz ozdobnego stroju w o wiele większym stopniu niż on sam w tamtej chwili. Zakuty w zbroję rycerz i jego giermek przy- ciągali zdecydowanie mniejszą uwagę w wypełnionej wojownikami dolinie aniżeli dwóch niezbyt pasują- cych do siebie osobników bez listów uwierzytelnia- jących. — Przez obozowisko przebiega niewielki wąwóz — zauważył Graywing. — To zaledwie rów, ale wy- starczająco duży, by krasnoludy żlebowe mogły wyko- rzystać go jako kryjówkę. Dartimien zerknął z ukosa w dal. Jego przyzwycza- jone do miejskich warunków oczy mogły wyśledzić chrząszcza lub lecącą pszczołę, zdążył się już jednak przekonać, że wzrok Cobara był znacznie lepszy na większe odległości. Dartimien miał oczy jak kot. Do- skonale widział to, co znajdowało się w pobliżu, także w nocy, lecz Graywing, mieszkaniec równin, szczycił się wręcz sokolim wzrokiem. To, co Dartimienowi wy- dawało się zbyt odległe, Graywing dostrzegał z feno- menalną łatwością. — Wierzę ci na słowo — poddał się Kot. — Jak możemy się tam dostać najłatwiej? — Obawiam się, że przez obóz — odparł Gray- wing. — Jest jednak jeszcze większy problem. Żleb wiedzie prosto za tym wielkim namiotem zwieńczonym sztandarami. Tam. Widzisz? W miejscu, gdzie stoi ten samotny dąb. To wygląda na namiot kogoś ważnego. — Można tak powiedzieć — westchnął Dartimien. — To kwatera główna Chatary Kral. * 167 „Żleb" okazał się wachlarzem małych kanionów, których głębokość w większości nie przekraczała me- tra. Wyżłobione przez opady, stanowiły kanały dla strumyków, które z całej doliny odprowadzały wodę ku małemu potokowi, wijącemu się w dolinie niczym kręta wstęga pośród kwadratowych pól. Żleb osłaniały zarośla i zagajniki oraz stojące tu i ówdzie przy jego odnogach większe drzewa. Korze- nie niektórych z nich przez dziesięciolecia podmywała woda, wypłukując spomiędzy nich glebę i tworząc u- kryte jamy. Zwierzęta dodatkowo powiększyły część z nich i zmieniły w całkiem spore dziury. W jednej z takich jam na odpoczynek zatrzymało się wędrujące plemię Bulpów. Scrib oraz Gandy Wielki Myśliciel wyglądali zza osłaniających ich zarośli i patrzyli na hordy strasz- nie wyglądających Wysokich, którzy zgromadzili się wszędzie, gdzie tylko sięgał wzrok. Mężczyźni do- glądali zwierząt, wbijali słupy, nosili chrust i groma- dzili się wokół niezliczonych ognisk, przy których przyrządzano śniadanie. Drwale i poganiacze wołów kursowali do pobliskiego lasu po drewno do budowy taranów i machin oblężniczych. — Skąd oni wszyscy przyjść? — rzekł drżącym głosem Gandy, ściskając mocno swój kij do zmywaka. — Ostatniej nocy ich tu nie być. — Nie wiedzieć. — Scrib potrząsnął głową i wes- tchnął, starając się rozprostować obolały kręgosłup. Próby dostrzeżenia wszystkiego, co działo się za krza- kami, stawały się prawdziwą katorgą. Ze swojej kry- jówki w gęstych zaroślach widział tuzin innych kras- noludów żlebowych lub ich wystające kończyny. Po- 168 nad połowa plemienia była już na nogach i skradała się, by rzucić okiem na odmieniony krajobraz. Nie wszyscy jednak się przebudzili. Pomimo dobie- gającego z ludzkich obozowisk zgiełku wyraźnie sły- szeli przytłumione chrapanie Glitcha, które odbijało się echem od krawędzi dziury w dole. — Ktoś lepiej wsadzić szmata w usta Najwyższy Bulp — mruknął Gandy. — Bo inaczej ten głupek obudzić się z krzykiem. Słowo pomknęło od ucha do ucha, od jednego kras- noluda żlebowego do drugiego, aż nagle pochrapywa- nie w dole umilkło. Odgłosy szamotaniny, które usły- szeli po chwili, były jednak o wiele mniej natarczywe niż chrapanie Najwyższego Bulpa. Lady Lidda podczołgała się między Gandy'ego i Scriba, a za nią pełzała młodsza kobieta o imie- niu Pert. Spojrzały z konsternacją na niezliczone masy Wysokich. Przez chwilę były tak samo oszołomione jak każdy, kto nagle budzi się w odmienionym, prze- pełnionym ludźmi świecie. Wkrótce jednak widok ten zaczął je fascynować. Tak wielu Wysokich w zbro- jach, dzierżących tak złowieszczą broń! Jak wszystkie kobiety wśród krasnoludów żlebo- wych, natychmiast zaczęły myśleć o plądrowaniu. Gdzieś zagrała trąbka, znajdujący się w jej pobliżu ludzie uformowali się w szeregi, a ich długie włócz- nie błyszczały w porannym słońcu. Nieopodal skraju zarośli stała wielka, jaskrawa konstrukcja z materia- łu, którą wspierały drągi i liny. Otaczali ją uzbroje- ni we włócznie i piki żołnierze. Tuż obok w wyko- nanej z lin zagrodzie na wspaniałych koniach para- dowali mężczyźni w jasnych strojach. Zewsząd 169 przybywali inni, niosąc wielkie naręcza narzędzi z że- laza i skóry. — Och! — szepnęła Lidda. — Pełno dobrych rzeczy. Płachta namiotu została odsunięta, a Wysocy unieś- li w górę włócznie, tworząc z nich dach nad wejś- ciem. Ze środka wyszły całe tuziny Wysokich, w po- dobnych jaskrawych barwach i uzbrojonych w dzi- wacznie wyglądające miecze. Ustawili się w dwóch szeregach po obu stronach wyjścia, twarzami na ze- wnątrz. Za nimi pojawiła się cała gromada służących wraz ze wspaniale przyodzianą kobietą. Miała ona na sobie niezwykłą szatę i kilt, a także znakomicie wypolerowaną, wytłaczaną, stalową zbroję, złożoną ze zdobionego klejnotami hełmu, napierśnika, tarczy oraz nagolenników. U boku nosiła praktyczny, krótki miecz ze zdobioną szlachetnymi kamieniami głowicą i jelcem. — Popatrz — szepnął Scrib. — Pani Wysoka. Skurczony obok Gandy zamrugał szklistymi ocza- mi i odwrócił się w jego stronę. — Skąd ty wiedzieć, że to pani? Scrib nie potrafił wymyślić żadnej sensownej odpo- wiedzi. — Mieć kształt jak pani — rzekł w końcu. — Do diaska — przyznał Gandy. Niespodziewanie przypomnieli sobie o śniadaniu. Lady Lidda ściągnęła wargi i zerknęła z ukosa, głę- boko zamyślona. — Ciekawa, co oni tam mieć w środku — szep- nęła, wskazując palcem wielki namiot. — Pewno rzeczy, których oni nie potrzebować — 170 odparła Pert. Przesunęła się w bok, szukając lepszego widoku, i znieruchomiała. Tuż przed jej nosem poja- wiła się wielka, odziana w sandał stopa. Pert utkwiła w niej spojrzenie, po czym powoli przesunęła wzrok w górę. Obok znajdowała się druga stopa, a tuż nad ni- mi krawędź ciemnej szaty, która ciągnęła się w górę i kończyła zacienionym kapturem. Człowiek! Stary Wysoki w ciemnej szacie, stojący tuż obok niej! — Ooo — szepnęła Pert. — Wszyscy! Uciekać jak diabli! W jednej chwili w zaroślach zaroiło się od bie- gających i potykających się krasnoludów żlebowych, które pierzchały we wszystkie strony. Zgromadzeni przy namiocie strażnicy spojrzeli na niespodziewany zgiełk, po czym ruszyli w tamtym kierunku. Pert uciekła jak najdalej od starego Wysokiego w kapturze, przemknęła między nogami zaskoczonego żołnierza i w poszukiwaniu schronienia skoczyła pod płachty namiotu. Kilku innych podążyło za nią. Gdzieś dał się usłyszeć pisk Wielkiego Myśliciela. — Krasnoludy żlebowe! Całe mnóstwo! — krzyk- nął ktoś niskim głosem. — Złapałem jednego! — odpowiedział drugi. — Bierzmy ich... Au! — Co się stało? — zawołał inny ludzki głos. — Ten mały drań walnął mnie w nos kijem! Tu jest! Trzymaj! — No cóż, to nie jest krasnolud żlebowy — wark- nął pierwszy głos. — Ty! Ty, w kapturze! Chcemy zo- baczyć twoje dokumenty! — Trudno ich złapać! — przeklinał mężczyzna, 171 przedzierając się przez gęstwinę. — Pim! Po lewej! Tam masz jednego! — Zostawcie te przeklęte krasnoludy żlebowe! — rozkazał pierwszy głos. — Zbiórka. Mamy tutaj jeńca. — Nastąpiła krótka przerwa, po czym ten sam głos zaczął zadawać pytania. — Kim jesteś? Jak masz na imię i w jaki sposób ominąłeś straże? — Clonogh — odparł charczący, starczy głos. — Proszę, panie, jestem tylko ubogim podróżnikiem. Zgu- biłem drogę. — Podróżnik, co? No cóż, decyzję, co z tobą zro- bić, pozostawimy kapitanowi straży. Idziemy, ruszaj się! — Widzicie to samo? — zauważył strażnik. — Wszędzie tu były krasnoludy żlebowe, a teraz nie ma po nich śladu! Jak one to zrobiły? — Powiedziałem, żebyś zostawił w spokoju kras- noludy żlebowe! Zbiórka! Wyprowadzić jeńca z tych chaszczy! — Też mi jeniec — parsknął inny strażnik. — Ten stary pryk ma z osiemdziesiąt lat. CZĘŚĆ TRZECIA KRONIKI BULPÓW Rozdział 15 SMOCZE ZOBOWIĄZANIE Eskortowana przez swą ochronę — tuzin pochodzą- cych z Gór Lodowych, wybranych gigantów o białych brodach — oraz przez swych gelniańskich oficerów, Chatara Kral przemierzała obozowisko. Była dopraw- dy imponującą postacią — wysoka, gibka, o posągo- wej posturze i oczach ciemnych jak noc, z grzywą kruczoczarnych, kręconych włosów, które wystawały spod lakierowanego hełmu. Gdziekolwiek się pojawi- ła, mężczyźni spoglądali na nią z szacunkiem, po czym spuszczali wzrok. Powszechnie było wiadomo, że Chatara Kral nie toleruje zuchwalstwa, a żaden z roz- sądnie myślących ludzi nie był gotów stawić czoło mroźnym gigantom, którzy ją otaczali. Powiadano, że nawet ogr nie dałby rady tym wojownikom. 175 Wschodzące słońce zamigotało na szlachetnych kamieniach zdobiących przyłbicę oraz hełm regentki i rzucało odblaski na jej błyszczącą niczym zwier- ciadło zbroję. Spływająca z jej ramion szata była wielobarwna, a w jej centralnej części wyszyto znak herbowy królewskiego dworu Gelni. Jako regentka Chatara Kral obwieściła, że staje się głosem i wolą małoletniego księcia Quarlsa, ostatniego z wielkiego rodu Gelni. W Gelni słowo Chatary Kral, a nawet jej najdrob- niejszy gest czy kaprys, uznawane były za stanowione prawo. Zwiedziwszy obozowiska, w których mężczyźni zajęci byli przygotowaniami do ataku na tarmishańską twierdzę, regentka poprowadziła swoją świtę w kie- runku długiej, niskiej palisady na zachodnim przyczół- ku. Wzdłuż stu metrów umocnień ustawiono w szere- gu makabryczne trofea — nieruchome, zwisające figu- ry ukrzyżowanych ludzi czy sterczące w niektórych miejscach wysokie, pionowe pale, na które nabito gło- wy ściętych jeńców. Część z tych nieszczęśników stanowili tarmishań- scy wojownicy złapani na wzgórzach. Inni prawdopo- dobnie byli szpiegami, zdrajcami, sabotażystami bądź po prostu tarmishańskimi farmerami schwytanymi na własnych polach wraz z nadejściem gelnianskich wojsk. Prawdę mówiąc, jedyną winą większości z nich było to, że narazili się Chatarze Kral. Tak czy ina- czej, w rękach nerakańskich inkwizytorów regentki bez większego oporu przyznali się do wszelkich zarzuca- nych im win. Chatara Kral obrzuciła trofea jedynie przelotnym 176 spojrzeniem. Kierowała się prosto w stronę palisady, gdzie ukłonami powitali ją strażnicy. Kiedy znalazła się przy bramie, główny inkwizytor skłonił się jej po pas. — Przybyłaś zobaczyć starego szpiega, Ekscelen- cjo? — spytał. — Owszem — odparła. — Czego zdołaliście się od niego dowiedzieć? — Sporo — odpowiedział główny inkwizytor z u- śmiechem na twarzy. — Jest bardzo stary i brakuje mu sił. Potrzebował jedynie drobnej zachęty, by z nami rozmawiać. — I naprawdę jest szpiegiem? — Och, w rzeczy samej, Ekscelencjo. Nazywa się Clonogh i został wysłany przez samego Lorda Vulpina w celu odnalezienia jakiegoś utraconego reliktu. — Reliktu? — Czegoś, co nazywa Kłem Orma. Wygląda na to, że ten Clonogh próbował dostarczyć go Lordowi Vul- pinowi, lecz w jakiś sposób stracił go po drodze. Uwa- ża, że to magiczny artefakt, Ekscelencjo. Ciemne oczy Chatary Kral zamigotały pod przy- łbicą hełmu. To było niemal zbyt piękne, by okazało się prawdziwe. Vulpin nie miał Kła Orma. Główny inkwizytor zaprowadził ją do cuchnącej celi i wykonał gest ręką. — To ten szpieg, Ekscelencjo. Chatara Kral spojrzała na słabowite, wiekowe ciało rozciągnięte między drewnianymi poręczami stelaża do tortur. — Ten człowiek jest starcem! — warknęła. Główny inkwizytor zachichotał. 177 — Przysiągł, że jego prawdziwy wiek to trzydzie- ści siedem lat — powiedział. — Twierdzi, że to magia go postarzyła. — Wygląda, jakby nie żył — zauważyła regentka. — Bo tak prawie jest, Ekscelencjo. Trochę nas za- skoczył. Tak słabowity człowiek powinien był umrzeć już godzinę temu, a on wciąż żyje. Pytałem go o to o- statnim razem, kiedy odzyskał przytomność. Powie- dział wtedy, że nie może umrzeć, gdyż jego życie zwią- zane jest kontraktem z Lordem Vulpinem. — Wygląda na to, że mój brat wciąż ima się tych samych starych sztuczek — mruknęła Chatara Kral. — W porządku. Umieśćcie tego Clonogha w piwnicy. Je- śli nie może umrzeć, to niech tam zgnije. Opatrzcie jednak jego rany. Może okazać się przydatną kartą przetargową, kiedy przejmiemy zamek. Przyglądała się, jak krzepcy Nerakanie zdejmują więzy z nadgarstków i kostek starca, okrywają go cuch- nącym pledem i wyprowadzają za palisadę. „Piwnicą" była dziura w ziemi oddalona od umocnień około stu metrów. Wyłożona została kamiennymi płytami, a je- dyne wejście blokowała podnoszona, żelazna krata. Regentka zeszła z palisady i natychmiast poczuła się tak, jakby zdjęto jej z ramion potężny ciężar. Pod- czas swych przygotowań do oblężenia Tarmish częs- to miała przeczucie, że Vulpin w każdej chwili może przechylić szalę zwycięstwa. Mając w swym posia- daniu Kieł Orma, próbowałby wykorzystać jego ma- giczną moc. Jej najlepsi doradcy potrafili powiedzieć na temat Kła Orma jedynie tyle, że jest on wyjątkowo niebez- pieczny. Wszyscy bez wyjątku zgadzali się jednak, że 178 jego posiadacz dysponuje mocą, która pozwala mu wy- grywać całe wojny. Szpiedzy natomiast powiadomili ją, że artefakt jest w drodze do Vulpina w Tarmish. Teraz wszystko wskazywało jednak na to, że Vul- pin wcale nie miał reliktu. Przedmiot zaginął, zanim został dostarczony na miejsce. Odwróciła się do swej świty złożonej z oficerów. — Zakończcie wszystkie przygotowania przed na- staniem zmroku. Jutro zaatakujemy Tarmish. Zakuty w zbroję lansjer zatrzymał się nieopodal. Schodząc z konia, poprawiał elementy zbroi, podczas gdy jego giermek doglądał paradnego stroju jego wspa- niałego, bojowego rumaka. Błędny rycerz przygoto- wujący się do walki — ów widok doskonale wpasowy- wał się w otoczenie. Ale z całej trójki jedynie koń zda- wał się przygotowany do bitwy. — To Clonogh — rzekł Graywing. — Jest starszy, niż sądziłem, i wygląda paskudnie, cały zakrwawiony. Jestem jednak pewien, że to był właśnie on. — Więc może wie, gdzie szukać Kła Orma — za- sugerował Dartimien. — Może powinniśmy z nim za- mienić kilka słów. — Nie możemy — warknął Graywing. — Nie wi- działeś? On nie żyje. — Rozejrzyj się dookoła, mieszkańcu równin — parsknął Kot. — Martwi są ci nieboracy na palach oraz ci zrzuceni na stertę za palisadą. Kiedy ktoś tutaj umiera, to albo wystawiają go na pokaz, albo wyrzu- cają. Nie zamykają martwych w piwnicy i nie usta- wiają przy kracie straży. — Może masz rację — przyznał opryskliwie Gray- 179 wing. — No dobrze, skoro Clonogh żyje, to chodźmy z nim porozmawiać. — Łatwo ci powiedzieć. — Dartimien zerknął z uko- sa na otwarty teren wokół wejścia do piwnicy. — Ale jak mamy to zrobić? — Tak po prostu — odparł Graywing, zgrzytając zębami. Kiedy miało się na sobie sto trzydzieści kilo- gramów zbroi, nawet zwykłe wzruszenie ramionami stanowiło nie lada wysiłek. Zastanawiał się, podobnie jak czynił to wielokrotnie wcześniej, jakimi ludźmi musieli być Solamnijczycy, skoro tak wielu z nich de- cydowało się na żywot z takim brzemieniem na ra- mionach. W przeszłości walczył już z rycerzami solamnijski- mi, zarówno u ich boku, jak i przeciwko nim, i wciąż zastanawiał się, co nimi kierowało. Kiedy był znacz- nie młodszy, nazywał zakutych w zbroje wojowników na swych opancerzonych koniach „brzęczącymi gbu- rami". Zmienił jednak zdanie po tym, jak po raz pierw- szy ujrzał szarżę kawalerii, z uniesionymi lancami, pę- dzącą z łoskotem. Odkrył wówczas, że te „brzęczące gbury" w swych potężnych zbrojach, na wspaniałych, wyszkolonych wierzchowcach były tak skuteczną i straszliwą machiną wojenną, jaką tylko mógł stworzyć człowiek wraz z ko- niem. Mimo to chętnie pozbyłby się tego ciężkiego stro- ju, choć teraz jego noszenie miało wyraźny cel. Trudno o lepsze przebranie, które pozwoliłoby bez kłopotu poru- szać się po wrogim obozowisku. Wszyscy tutaj spodzie- wali się zobaczyć rycerzy, niewielu jednak miało odwa- gę, by zatrzymać i zadawać pytania jednemu z nich. 180 "Siedząc u szczytu kamiennej kopuły wieńczącej „piwnicę", dwaj krzepcy Nerakanie przysiedli na pię- tach i grali w kości. Podczas inspekcji regentki obaj stali na baczność, teraz jednak ogarnęło ich znuże- nie. Ich zadaniem nie było odpędzanie kogokolwiek od dziury. Nikt o zdrowych zmysłach i tak nie chciałby do niej wchodzić. Pilnowali oni raczej, by nikt z „piw- nicy" nie uciekł, a obecnie znajdował się w niej tylko jeden więzień — słabowity starzec, którego tak zamę- czono, że był prawie martwy. Strażnicy nie zauważyli nadchodzącego rycerza, póki poranne słońce nie zalśniło na jego zbroi, a nawet wtedy podnieśli jedynie wzrok. — Czego chcesz? — burknął jeden z nich. — Och, wielu rzeczy — odparł pogodnie rycerz. — Chcę sławy i bogactwa, pięknych kobiet i wspa- niałych koni, a może nawet spokojnego, małego króle- stwa, którym mógłbym porządzić. A czego ty chcesz? Kości przestały się toczyć. Obaj strażnicy przyło- żyli dłonie do czoła, chroniąc oczy przed blaskiem, i spojrzeli na niego w taki sposób, jakby postradał zmysły. Powoli podnieśli się i chwycili za topory, rzu- cając niepewne spojrzenia na rynsztunek stojącego przed nimi olbrzyma. Wielki problem w walce z ry- cerzem stanowiło to, że trudno było jednoznacznie stwierdzić, gdzie należy uderzyć, jeśli już podjęło się taką decyzję. — Dlaczego tutaj przyszedłeś? — krzyknął jeden z nich. — Chcę, żebyście otworzyli kratę — odparł Gray- wing. — W przeciwnym wypadku sam to zrobię. — Chcesz, żebyśmy... — Głos wojownika z Nera- 181 ki urwał się gwałtownie, a jego oczy wywróciły się w oczodołach. Stojący obok niego drugi strażnik nie- mal w tej samej chwili podskoczył gwałtownie, a z je- go ust chlusnęła krew. Obaj zwalili się ciężko na ka- mień twarzami do dołu. Z pleców każdego z nich ster- czała rękojeść poręcznego sztyletu. — Nigdy specjalnie nie przejmowałem się Neraka- nami — rzekł Dartimien, klękając, by odzyskać swoją broń. W cuchnącej dziurze pod kratą znaleźli Clonogha, bardziej martwego niż żywego, lecz wciąż oddycha- jącego. Graywing ponownie zdumiał się, ujrzawszy maga — wyglądał on o wiele starzej niż przed kilkoma dniami. — Owiń go tym brezentem — polecił Kotu. — Wrzucimy go na mojego konia, tuż za siodłem, a po- tem poszukamy schronienia, żeby mógł odzyskać świa- domość. — Sądziłem, że tropimy krasnoludy żlebowe — mruknął Dartimien. — Tropimy Kieł Orma — burknął mieszkaniec równin, a jego głos zabrzmiał głucho w niezwykłej zbroi. — Stary wie na jego temat więcej niż ja. Przez jakiś czas zdawało się dopisywać im szczęś- cie. Nikt nie podniósł alarmu, kiedy wyciągali Clo- nogha z piwnicy, zawijali go niczym przedmiot i wrzu- cali na koński zad. Graywing dosiadł wierzchowca, po czym udali się na wschód, w kierunku zarośli, gdzie mogli się schronić. W pobliżu maszerowały oddziały pikinierów, a ma- newrujące konie wynajętych Solamnijczyków dudniły kopytami. Przechadzali się między nimi ludzie, którzy 182 rozstępowali się na boki, umożliwiając rycerzom prze- jazd. Wówczas, w połowie drogi ku krzakom, patrol gelniańskich strażników zwolnił kroku i ruszył w ich stronę. — Hej, wy tam! — wykrzyknął ich dowódca. — Zatrzymajcie się i pokażcie dokumenty! Zanim Graywing zdążył zareagować, Dartimien o- biegł konia i klepnął go w zad tuż pod zbroją. — Uciekaj w zarośla! — krzyknął Kot. — Dołączę do ciebie, kiedy tylko będę mógł! Dochodziło południe i armie Gelni rozpoczęły na- tarcie na Tarmish, kiedy całą okolicę przykrył wielki cień. Wszyscy dookoła podnieśli wzrok, po czym rzu- cili się na oślep do ucieczki. Od czasu zakończenia wielkiej wojny z udziałem smoków upłynęły już całe lata i większość ludzi właśnie wtedy po raz ostatni oglądała smoka. A widok gada w locie nie stracił nic ze swej porażającej mocy. Żadna inna rzecz na tym świecie nie wzbudzała w żywych istotach tak przej- mującego strachu. Na niebie nad Doliną Sunder leni- wie łopotały wielkie skrzydła, a w sercach tych, któ- rzy spoglądali w górę, zapanowało paraliżujące prze- rażenie. Verden Leafglow spała przez dłuższy czas w przy- tulnej jaskini wysoko w górach. Jak to bywało w przy- padku osobników jej gatunku, poszukiwała kryjówki, kiedy nie miała niczego do zrobienia, a kiedy ją odna- lazła, udała się na spoczynek. Sen ów przypominał bardziej hibernację, która przerywana była jedynie sporadycznymi wyprawami po pożywienie. Smocza drzemka mogła trwać całe lata, a dla kogoś takiego jak 183 Verden Leafglow, która raz już umarła i ponownie na- rodziła się z własnego jaja i w której wspomnieniach dominowała wielka zdrada, sen był przyjemną alterna- tywą dla uciążliwych rozmyślań. Teraz jednak obudziła się, choć nie była pewna, dlaczego tak się dzieje. Wydawało jej się, że została wezwana we śnie — jak gdyby głos, który wcale nie był głosem, wciąż powtarzał jej, że ma obowiązek do spełnienia, dług do spłacenia. I kiedy przeszła z senne- go zapomnienia w bolesną rzeczywistość, poczuła, że to ponaglanie trwa. Gdzieś u stóp gór rozkwitało prze- znaczenie, którego miała stać się częścią. Unosiła się na powietrznych prądach nad szeroką doliną, wpatrując się bursztynowozielonymi ślepiami w żałosny widok w dole. Południowe słońce rzucało blask na wielkie cielsko o jasnych łuskach, niegdyś zielonych niczym wiosenne liście, a obecnie pełnych czerwonawych plamek. Świadoma była zmian, jakie zaszły podczas jej hibernacji, i do pewnego stopnia pojmowała ich celowość. Będąc niegdyś na usługach złej bogini, nosiła barwy tego właśnie bóstwa. Została jednak odrzucona przez swą panią i zaakceptowała in- nego intrygującego, małomównego boga, który nie był tak surowy i nie używał swych mocy na znajdującym się w dole świecie. Spędziwszy czas pośród najgorszych z najgorszych, Verden Leafglow przejęła kontrolę nad własnym prze- znaczeniem i odzyskała utracony honor. W ten sam sposób zaakceptowała zobowiązanie względem boga Reorksa, które mówiło, że dokona... czegoś... kiedy nadejdzie właściwa pora. Wiązało się to z udzieleniem pomocy bohaterowi, który — choć istniało tak wiele 184 ras — pojawić się miał wśród Agharów. Łamagowa- tych, tępych krasnoludów żlebowych. Było to oczywiście absurdalne. Żaden krasnolud żlebowy nie mógłby stać się bohaterem. A mimo to Verden Leafglow podczas walki nosiła znak Reorksa i czuła się w ten sposób zobowiązana. Miejsce między masywnymi ramionami, do którego niegdyś przy- legała tarcza, teraz mrowiło. Gdzieś głęboko w swej wyostrzonej świadomości wyczuwała wzywający ją metal. Wezwanie to brzmiało niczym bezgłośny nakaz boga. Mały wkrótce będzie potrzebował pomocy — mó- wił. — Odszukaj go i bądź gotowa. Pomocy? Verden zdusiła w sobie syk irytacji. Ona i jej gatunek byli przedstawicielami najpotężniejszych istot, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały Krynn. Jakby na przekór temu przeznaczenie i zachcianki kapryśne- go boga uczyniły ją poddaną najbardziej głupkowatej z rozumnych ras — krasnoludów żlebowych — i to nie raz, a dwa razy, w dwóch odrębnych żywotach. A teraz, jakby mało było innych możliwości, ponow- nie miała zetknąć się z krasnoludem żlebowym! W swym poprzednim, znacznie bardziej złowrogim wcieleniu po prostu odrzuciłaby taką myśl. Nikt poza bogiem nie potrafiłby zmusić smoka do posłuszeń- stwa, jeśli nie wynikało z jego własnej woli. A Reorx, którego teraz niechętnie uznawała za swego boga, nie wydawał się bezwzględnie narzucać poddanym swą wolę. Oczekiwał raczej, że po prostu spełnią jego ży- czenia z własnego wyboru. Jakaś część jej świadomości uśmiechnęła się szy- 185 derczo na tę myśl. Była przecież zielonym smokiem. Wszelkie instynkty jej gatunku przemawiały za tym, by gardzić wszystkimi innymi istotami, szukać włas- nej satysfakcji i nigdy nie przejmować się czyimś lo- sem. Pozostała część świadoma była jednak zobowią- zania i powinność tę akceptowała. Ta właśnie część jej umysłu pracowała przez całe lata nad zmianą jej bar- wy, ogrzewaniem chłodnej zieleni jej łusek odcieniami jasnego brązu. Kłócę się sama z sobą, pomyślała, przymrużając z pogardą ślepia. Strata czasu. Kiedy będę już wie- działa, czego się ode mnie oczekuje, podejmę decyzję. Póki co, muszę zobaczyć, co się tutaj dzieje. Rozciągająca się pod nią dolina była szerokim, żyz- nym zagłębiem otoczonym lasami. Prostokątne pola przypominały ułożone na podłodze kafle, a w samym centrum, na jałowym wzniesieniu, stała masywna, ka- mienna forteca. Na otaczających zamek równinach rozbito wiele dość rozległych obozowisk. W tej chwili wyruszały z nich armie i gromadziły się wokół fortecy. Oddziały szykowały się do ataku, tocząc za sobą potężne machi- ny oblężnicze. Wojska składały się oczywiście z ludzi. Wiele spo- śród zamieszkujących Krynn ras uczestniczyło w bit- wach, lecz tak naprawdę to ludzie zawsze rozpoczy- nali wojny, które zbyt często porywały inne rasy ze sobą. Kołując pod stojącym wysoko słońcem, Verden po- szybowała nad zamek, żeby lepiej się mu przyjrzeć. Budowla przepełniona była ludźmi, którzy na jej wi- dok rozbiegali się w panice. Zobaczyła mury, flanki, 186 wieżę... i w tej samej chwili jej zmysły wyczuły obec- ność magii. Nie była to jednak moc z tego świata. Zmniejszyła zataczane koła, a ślad magii skierował ją w stronę ozdobionego kwiatami balkonu zawieszo- nego w połowie wysokości wieży. Dostrzegła kras- noludy żlebowe. Skupiła wzrok na jednym z nich — gapiącym się na nią, dobrze zbudowanym, małym głupku trzymającym w dłoni laskę. Laska ta nie była jednak tym, czym się wydawała. Choć wyglądała jak zwykły przedmiot z kości słoniowej, emanowała silną, chłodną energią śmiercionośnej, uśpionej magii. Obok, tuż za plecami krasnoluda żlebowego, stała młoda ko- bieta rasy ludzkiej. Była dwukrotnie wyższa od ma- łego Aghara, który zdawał się chronić ją swoim ciałem. Choć wyraźnie trząsł się ze strachu, jego trzymają- ca laskę dłoń uniesiona była w geście żałosnego wy- zwania. A więc tu mamy naszego „bohatera", pomyślała Verden i niemal zachichotała na ten absurdalny widok. Wtedy powrócił do niej odległy, bezdźwięczny głos. Bohaterstwo nie wynika z wyglądu czy postawy, Yerden — powiedział. — Bohaterstwo leży w sercu. Ten, kto próbuje stać się bohaterem, staje się nim. Liczą się dobre intencje. — Reorksie? — rzekła głośno Verden. — To ty przemawiasz do mnie? Rozumiesz pojęcie bohaterstwa, Verden — rzekł głos w jej świadomości. — Nie musiałaś tu przyby- wać, ale uczyniłaś to. Zmieniła tor lotu i popędziła w stronę źródła bez- dźwięcznego głosu, do żlebu nieopodal centrum naj- większego z obozowisk. Kiedy przelatywała nad ludź- 187 mi, ci rozsypywali się na wszystkie strony niczym opad- łe liście na wietrze, nie zwracała na to jednak żadnej uwagi. Skoncentrowała się na porośniętym krzewami parowie i wówczas ich dostrzegła. Więcej krasnolu- dów żlebowych. Całe plemię kryjące się przed ludźmi! Syknęła, kiedy rozpoznała ozdobioną bokobroda- mi, pyzatą, małą twarz, w której twardych rysach ma- lowała się zarówno arogancja, jak i tępota. Przez cały czas miał na głowie koronę, którą zapamiętała — ko- ronę ze szczurzych zębów, przekrzywioną na siwie- jącej skroni. — Glitch! — syknęła głośno Verden. — Ty mały głupku, sądziłam, że już nie żyjesz. Stojąca u jego boku kobieta spojrzała w górę, za- mrugała i pomachała ostrożnie ręką. To była Lidda. — Nie wiem, czy to zniosę — mruknęła Verden. Wybór należy do ciebie, Yerden — rzekł bez- dźwięczny, boski głos. — Zostań albo odleć, zrób, jak uważasz. Teraz widziała już, skąd dobiegał głos. Pośród ża- łosnego dobytku plemienia Bulpów leżała pordzewia- ła, stara, żelazna misa z przeciągniętym przez brzegi pasem. Była odwrócona, lecz smoczyca dobrze wie- działa, czym ona jest. W jakiś sposób po tylu latach małe głupki wciąż były w posiadaniu tarczy Reorksa. — Co mam w takim razie zrobić? — Verden spy- tała głos, który się w niej odzywał. Twoja obecność już dała początek biegowi spraw — odparła cicho stara tarcza. — Teraz odpocznij i cze- kaj. Będziesz wiedziała, kiedy staniesz się potrzebna. Wybrała kamieniste zbocze na zachodzie i po- mknęła w jego stronę na potężnych skrzydłach. Na 188 otoczonej skałami polanie pasło się niewielkie stado łosi, a powyżej znajdowała się przytulna jaskinia z wi- dokiem na Dolinę Sunder. Verden nasyciła się łosim mięsem, po czym wpełzła do jamy i ułożyła się do snu. Jednak nawet gdy zamknęła oczy, nadal czuła każde poruszenie istot w dole, jakby wciąż się pośród nich znajdowała. Gdy smok znikł już z widoku, ludzie przegrupowali się i rozpoczęli natarcie na Tarmish. Mogłabym położyć temu wszystkiemu kres, pomy- ślała sennie. To byłoby łatwe. Mogłabym... Oczywiście, że byś mogła — zgodził się z nią cichy głos. — Niczego by to jednak nie rozwiązało, a jedynie powstrzymało na jakiś czas. Oni wypełnią swoje prze- znaczenie jedynie dzięki nieskrępowanej, wolnej woli. Choć Verden zasnęła, obrazy w jej świadomości przedstawiały dolinę i ukazywały szczegółowo żałos- ne zachowania niższych istot. Dwukrotnie podekscy- towała się nieoczekiwanie i wówczas ponownie przy- były gorzkie, stare i niemal zapomniane obrazy. Kiedy ujrzała w świadomości wieżę twierdzy, pojawiła się twarz Lorda Vulpina. A kiedy widok przesunął się na zdążające w pobliże fortecy szeregi, ukazało się inne oblicze — Chatary Kral. Wówczas Verden zrozumiała mroczne zło, które opanowało te związane konfliktem królestwa. Obie twarze były podobne. Rozpoznała je, choć ni- gdy wcześniej ich nie widziała. Były to oblicza złego wcielenia i nosiły wspólne cechy jednego pana. — Verminaard! — syknęła smoczyca. Powróciły straszne, przepełnione gniewem wspo- mnienia, jak gdyby od tamtej chwili w ogóle nie upły- 189 nął czas, jakby ponownie nastały okrutne dni Wojny Lancy i teraz Verden była ich częścią tak samo jak kiedyś. Verminaard! Smoczy Władca, suzeren wszyst- kich wojsk Królowej Ciemności i kolejny po niej sym- bol prawdziwego zła. Chatara Kral i Vulpin, spadkobiercy tego zła. Mógł jednak istnieć tylko jeden, główny dziedzic. A więc o to chodziło w całym tym konflikcie. Dzieci stanęły do bitwy po to, by przekonać się, które z nich powinno otrzymać schedę po ojcu. Jedno z nich przeżyje, dru- gie zginie, a zwycięzca podniesie zło do niewyobrażal- nej wręcz rangi. Verden była już całkowicie przebudzona, a w jej smoczej świadomości zaświtała myśl. Byłoby najle- piej, wręcz poetycko, gdyby oboje zdrajców osiągnęło sukces i zarazem dzięki temu poniosło porażkę. Przeznaczenie — szepnął głos wewnątrz niej. — Ty także masz swoje przeznaczenie, Yerden Leafglow. Wypoczęta, ponownie zaczęła przyglądać się ar- miom w dolinie oraz zamkowi, który był ich celem. Infiltracja i działalność wywrotowa, pomyślała, a jej wielkie, zielone ślepia zabłysły. W czasach, kiedy służyła Królowej Ciemności, właśnie w tym się spe- cjalizowała. Podczas tuzinów kampanii ze Smoczymi Władcami Verden rozwinęła w sobie wiele tajemnych talentów. Stała się kimś w rodzaju speca od infiltracji. Zajmowała się sabotażem. Czyż to nie byłoby interesujące, dumała. A głos wewnątrz niej, głos, który nie należał do niej, powtó- rzył to samo słowo: przeznaczenie. Rozdział 16 UCIECZKA Pert, Lady Lidda oraz grupka innych kobiet rozpo- częły plądrowanie wielkiego namiotu, gdzie wzdłuż ścian ustawiono ciekawie wyglądające bele i skrzynie. Wyprawa jednak została przerwana, kiedy powróciła w jasnym stroju pani Wysoka wraz ze swą świtą. — Przygotować się do zwinięcia obozu — rozka- zała. — Kolejną noc spędzimy już u bram Tarmish. W jednej chwili w namiocie zaroiło się od zajętych pracą Wysokich, którzy zaczęli w pośpiechu przesu- wać i przenosić pudła oraz bale. Lady Lidda stwier- dziła, że to kiepska pora na wizytę. — Wszyscy zwiewać — szepnęła. Rozkaz przeka- zano dalej, do zgromadzonych za jej plecami kobiet. W ciągu kilku chwil krasnoludy żlebowe przekopały 191 się pod ścianami namiotu i umknęły w zarośla, w stro- nę czekającego na nich plemienia. — Sporo tam dobrych rzeczy — stwierdziła Pert ze smutkiem. — Może przyprawy i kukurydza, i narzę- dzia dla ogrodu... i może buty, i wstążki, i inne takie. — I może grzebień — rozmarzyła się Lady Bruze. — Przydać się dobry grzebień. Ostatnio Clout mieć sporo pcheł. My powinny tam dłużej zostać. — Łatwo przyjść, łatwo pójść — rzekła Lady Lid- da. W pobliżu, niemal tuż nad nimi, wykrzykując i wskazując palcami, przejechał konny oddział Wyso- kich, więc Agharki wskoczyły pod rozpościerające się dookoła krzaki jeżyn. — My lepiej później zrobić na- sze zakupy — zdecydowała Lidda. — Jak się uciszy. Zgromadzone u nasypu ziemianki krasnoludy żle- bowe krzątały się, zbierając wszystko, co wpadło im w ręce — patyki, porzucone ptasie gniazda, skraw- ki materiału, grudki żwiru oraz zaskoczonego żółwia. Pert rozejrzała się dookoła z błyskiem w oczach, po czym zapytała: — Co się dziać? Większość otaczających ją towarzyszy zignorowała pytanie, nie mając po prostu na nie dobrej odpowiedzi, lecz dwóch lub trzech przerwało pracę. — Najwyższy Bulp kazać się pakować — wyjaśnił jeden z nich. — Ale nie powiedzieć, co pakować. — Najwyższy Bulp powiedzieć, że czas się wyno- sić '— dodał drugi. — Powiedzieć, że wszyscy Wyso- cy, całe sąsiedztwo pójść do gara. Lady Lidda udała się na poszukiwania Glitcha, podczas gdy pozostałe kobiety zaczęły krzątać się tu i ówdzie, pomagając pozbierać to, co zbierać zaczęto. 192 Słynna Wielka Misa Gulaszu odwrócona do góry dnem została przeciągnięta w stronę sterty znalezisk. Jej krawędź niemalże dotykała ziemi i widoczne były pod nią jedynie stopy. Pert ukucnęła i zajrzała pod spód, po czym odwróciła się z rozczarowaniem. Miała nadzieję znaleźć tam Brona niosącego wielki, żelazny przedmiot. Był to jednak tylko gderający Clout. Naj- wyraźniej zgubił gdzieś swoje narzędzie do łupania i bynajmniej nie tryskał z tego powodu szczęściem. Rozmyślając o tym, Pert doszła do wniosku, że ostatnio nie widywała Brona. Zastanawiała się, gdzież mógł się on podziewać. Gdzieś pośród niejasnych wspomnień widziała Brona mówiącego o tym, że Naj- wyższy Bulp chciał, by przyjrzał się on Wysokim. Wspięła się ostrożnie kilka metrów w górę, pomiędzy otaczające drzewo zarośla i rozejrzała dookoła. Tuż za krzewami wszędzie wokół tłoczyli się Wysocy — nie- przeliczone ich zastępy zajmowały się wszelkiego ro- dzaju tajemniczymi czynnościami. Nigdzie jednak nie widziała Brona. W dole pod nią przechadzał się Scrib, niosąc w jed- nej ręce skorupę pełną ciemnych łupków, a w drugiej kawałek miękkiego wapienia. Odkrył, że kiedy jedno zostało potarte drugim, to pozostawał ślad. Teraz krą- żył zadowolony z siebie, nieświadomy niczego, co dzia- ło się dookoła niego, i malował na łupkach zawijasy. Pert zeszła z kryjówki przy drzewie i stanęła mu na drodze, wpatrując się w niezrozumiałe bazgroły. — Co Scrib robić? — spytała, błądząc gdzieś my- ślami. — Robić lista. — Lista czego? 193 — Rzeczy — odparł, wzruszając ramionami. — To tutaj — wskazał jeden z zawijasów — być grzyb. — Skierował palec na większy symbol. — To wię- cej grzybów. A to chmura, to patyk, a to cała masa szczura. — Ile szczura? — Dwa — odparł. — Sporo dwa. — Ty ostatnio widzieć Brona? — spytała. — Nie. — Zerknął w górę, przechylił z zakłopota- niem głowę i narysował na łupku starannie wypraco- wany znak. — Co to? — zdziwiła się głośno Pert. — Smok — powiedział. Nagle zamarł w bezruchu. Upuścił łupki i kredę i wybałuszył oczy. — Smok? Smok! — Scrib wskazał na niebo. — Smok! Wszyscy uciekać jak diabli! Ostrzeżenie zostało przekazane dalej i wkrótce w za- roślach pełno było biegających, zderzających się ze sobą i upadających krasnoludów żlebowych. Pert wy- starczyło jedno spojrzenie. Popatrzyła w miejsce, któ- re wskazał Scrib, i otworzyła szeroko oczy. Na niebie przesuwał się Behemot na potężnych skrzydłach, wiel- ki, złowrogi stwór, który zdawał się spoglądać wprost na nią. Pisnęła, upadła, przetoczyła się, podniosła i u- ciekła w panice. Kiedy dotarła do jaskini pod korzeniami drzewa, ta wypełniona była po brzegi krasnoludami żlebo- wymi. Wciąż nadbiegali kolejni i wciskali się mię- dzy tych, którzy już znaleźli schronienie. Najwyraź- niej brakowało wolnego miejsca. Każdy, komu uda- ło się wcisnąć do środka, powodował wypchnięcie innego na zewnątrz. Kiedy Pert hamowała, Najwyż- 194 szy Bulp, Glitch Najprzedniejszy zaczął się pako- wać za nią. — Glitch! Wracaj tu, głupi! — krzyknęła Lady Lid- da, która znajdowała się tuż za nim. Pędząca za wzburzonym Najwyższym Bulpem La- dy Lidda niemal przewróciła Pert. Było już jednak zbyt późno na ucieczkę. Smok znalazł się tuż nad nimi, unosząc się na szeroko roz- postartych skrzydłach. Łeb kołysał się na boki, kiedy bestia przyglądała się znajdującemu się pod nią tere- nowi. Dzięki ponad dziesięciu metrom długości i przy- najmniej takiej samej rozpiętości skrzydeł, smok rzu- cał wielki cień, który zdawał się okrywać wszystko w dole. Glitch podniósł się na nogi i spojrzał w górę. Smok odpowiedział spojrzeniem i wysyczał cicho coś ze wstrętem. Stojąca obok Glitcha Lady Lidda przyjrzała się potworowi, po czym uśmiechnęła się radośnie i po- machała mu ręką. Jakby nagle znudzony, smok zawró- cił, pochylając się z gracją, i pomknął na zachód. — Ten smok to nasz smok — oświadczyła Lidda Najwyższemu Bulpowi, który sprawiał wrażenie, jak- by zamarzł. — Glitch, ty pamiętać smoka? — Odwró- ciła się i ponownie pomachała ręką. — Pa, smok — zawołała. Pert być może zainteresowałaby się tym wyda- rzeniem, gdyby nie to, że jej uwagę całkowicie po- chłonęło coś innego. Stała tuż obok sterty zebranych dóbr, zaledwie o centymetry od Wielkiej Misy Gula- szu. I wszystko wskazywało na to, że misa cicho bu- czała. 195 Graywing bódł ostrogami bojowego rumaka, wio- ząc z tyłu nieprzytomnego Clonogha. Zwierzę rozpę- dziło się do galopu, sypiąc żwir na gelniańskich straż- ników, którzy pozostali w tyle. Przez chwilę miesz- kańcowi równin wydawało się, że zdołał uciec, lecz uczucie to okazało się iluzją. Za jego plecami roz- brzmiały rogi, a kilka spośród znajdujących się przed nim oddziałów skręciło, dostrzegło go i ruszyło w jego stronę. W jednej chwili pojawiły się przed nim tuziny, a za moment setki pikinierów, łuczników, lansjerów i pie- churów, którzy starali się otoczyć samotnego rycerza. Na jego drodze w łuku ustawił się okuty w zbroje i wyposażony w lance oddział rycerzy solamnijskich. Gdyby wojownika nie krępowała ciężka zbroja i je- chałby na nieobciążonym oraz wytrenowanym przez Cobarów wierzchowcu z równin, mógłby uniknąć za- stawionej na niego pułapki. Lecz choć zbroja ta chro- niła go przed strzałami i włóczniami, nie był przecież rycerzem i nie mógł się z nimi równać. Mimo wszystko musiał coś zrobić. Wydobył z u- chwytu przy siodle lancę, ustawił ją równolegle do ziemi, napiął wszystkie mięśnie, szykując się do wal- ki, dotknął końskich cugli i rozpoczął szarżę. Nie umiał zgadnąć, dokąd uciekł Dartimien, nie miał też czasu, aby się o niego martwić. Kot potrafił o siebie zadbać. Zuchwałość, z jaką szarżował, spowodowała, że jeźdźcy zatrzymali się i odrobinę rozluźnili szyk, na- tychmiast jednak szeregi ponownie zostały zwarte. Stawiając czoło szaleńcowi, Solamnijczycy zamierzali potraktować go jak szaleńca. Przez obóz wiodła tylko 196 jedna, otwarta droga, lecz zablokowali ją, formując zwarty szereg złożony z żelaznych ludzi na żelaznych koniach, z których każdy wystawił przed siebie długą na dwa i pół metra śmiercionośną lancę, by przeszyć nią ofiarę. Na to właśnie liczył Graywing. Wydawszy z siebie przenikliwy, bojowy okrzyk, zmienił uchwyt na swo- jej lancy, uniósł ją i cisnął niczym włócznię. W tej sa- mej chwili skierował konia na prawo, zbaczając z o- twartej drogi bezpośrednio w stronę porastających po- bocze zarośli. Zdawał sobie sprawę, że ma jedną szansę na tysiąc, lecz nie było innego wyjścia. Kiedy znalazł się pod osłoną krzewów, zawrócił konia, chwycił bezwładne- go Clonogha, zarzucił go sobie na ramię niczym worek ziarna i zeskoczył z siodła. Koń pomknął przed siebie, tratując krzaki. Graywing podniósł się na nogi w swej ciężkiej zbroi i pomknął w gęste zarośla. Nie wiedział, czy Clonogh żyje, specjalnie go też to nie obchodziło. Zmęczony i obolały po upadku Cobar zaczął desperacko walczyć z dziesiątkami kilogramów żelaznych płyt i wiązań, starając sieje z siebie zrzucić. Umieścił miecz za ramieniem i poprawił pasy. Owinął zbroję przesiąkniętym potem skórzanym kabatem, a długa tarcza posłużyła jako „sanie". Umieścił na niej Clonogha przypominającego zawiniętą w kokon gąsie- nicę wraz z dodatkowym, rycerskim mieczem, który u- sztywnił konstrukcję z rzemieni od zbroi. Ciągnąc za sobą zrobione z tarczy nosze, Graywing ruszył przez zarośla. Poruszał się pochylony i pod właściwym ką- tem do kierunku, w którym uciekł jego koń. Zaledwie kilka metrów za jego plecami, przez gęste 197 krzewy przedzierali się goniący go ludzie. Graywing pozwolił się wyprzedzić pierwszej ich grupie, po czym zmienił pozycję i zaczął poruszać się niemal bezgłoś- nie — nie przez krzaki, lecz pod nimi. Zbliżał się właśnie do brzegu zarośli, kiedy zaled- wie kilka kroków od niego z łomotem przejechali jeź- dźcy i ponownie skręcili w gęstwinę. Graywing wy- mruczał przekleństwo, chwycił swój puklerz i się za- słonił. Kiedy będą wracać, znajdą się wprost nad nim. Nagle usłyszał okrzyki przerażenia oraz tętent rozbiegaj ący eh się koni. Przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu i nasłuchiwał. W końcu podniósł głowę. Wszyscy ścigający go ludzie uciekali w bezładzie, a zarośla przykrył wielki cień. Spojrzał w górę, prosto w oczy ogromnego smoka, który szybował po niebie tuż nad wierzchołkami drzew. Ogarnięty strachem, tak naturalnym dla wszystkich istot, Graywing skulił się, zacisnął pięść na rzemie- niach „sań" i wszedł jeszcze głębiej w gęstwinę. Tuż przed sobą ujrzał gruby pień dużego drzewa. Nagle ziemia pod jego stopami zaczęła się zapadać. Runął na twarz, a jego wolna ręka wystrzeliła w dół i wbiła się w ciepłą, wijącą się masę. Coś — lub ktoś — ugryzł go w palec, a do jego uszu dotarł przytłumiony głos: — Trzymać ręce przy sobie, niezdara! Odskoczył, lecz jeszcze więcej ziemi usunęło się spod niego, poleciał więc głową w dół w dziurę, której jeszcze przed chwilą tam nie było. Otoczyły go przytłumione, pełne strachu okrzyki, w których pobrzmiewało ostrzeżenie i gniew. — Ktoś zepsuć dach — odezwał się głos. — Kto tam? — dodał inny. 198 -*— Jakaś niezdara — oświadczył jeszcze ktoś. — Najwyższy Bulp być niezdara — wtrącił inny głos. — Wy tam mieć Najwyższy Bulp? — Nie wiedzieć — odparł pierwszy. — Ciemno i brudno. Oślepiony Graywing krztusił się, opadający pył i nacisk otaczających go ciepłych, małych ciał niemal go udusił. Nagle został podniesiony i poczuł, że prze- suwa się z rąk do rąk, kiedy tuziny małych dłoni po- szturchiwały go i przepychały w stronę źródła światła. — Ktoś całkiem duży — rzekł głos z ciemności. — Dużo większy od Najwyższy Bulp. — Duży to nie usprawiedliwienie, że natrętny — warknął inny. — Nie mieć tu aż tak wiele miejsca. Graywing został bezceremonialnie wyrzucony z ja- skini na światło pośród zarośli. Zakaszlał, starając się odzyskać oddech, i otworzył zasypane piaskiem oczy. Leżał na plecach. Stanęła nad nim mała, wyglądająca na starą postać, i szturchnęła kijem. — To nie ktoś — oświadczył w końcu Wielki Myś- liciel Gandy. — To tylko Wysoki. Spojrzał ponownie na kasłającego, pokrytego zie- mią mężczyznę, po czym zdzielił go w głowę kijem do zmywaka. Graywing zaklął i przetoczył się w bok, usiłując oczyścić oczy. Otaczające go krasnoludy żlebowe, prze- rażone jego nagłym pojawieniem się wśród nich, od- wróciły się i pouciekały. Kilka tuzinów wspięło się na porośnięty krzewami brzeg jamy, szybko jednak za- wróciło, kiedy dostrzegło chaos pośród Wysokich tuż za linią zarośli. Graywing właśnie podnosił się na no- gi, kiedy powracająca fala spanikowanych Agharów 199 zrzuciła go z krawędzi i ponownie rozłożyła na łopat- ki. W jednej chwili znalazł się pod krasnoludami żle- bowymi, którzy upadali na niego i przetaczali się po nim, niemal grzebiąc go pod ciężarem swego obłędu. ; Glitch Najprzedniejszy otrząsnął się ze swego osłu- i pienia i ujrzał ruchliwą stertę swych poddanych, któ- ] rzy kłębili się na dnie jamy. Zapomniawszy całkowicie i o widzianym przed chwilą smoku, zbliżył się do za- mieszania. — Co tu się dziać? — zapytał. Większość z tłoczących się zignorowała go, lecz dwóch lub trzech rozejrzało się dookoła. — A kto pytać? — rzucił jeden z nich. — Ja — warknął Glitch. — Wasz Najwyższy Bulp! — Ach tak — zgodziło się kilku. — Racja. Ty być stary Glitch. — Racja! — mruknął. Gromada kłębiących się krasnoludów żlebowych zaczęła się powoli rozchodzić. — Co Glitch chcieć wiedzieć? — odezwał się ktoś. Glitch zadumał się, starając się sobie przypomnieć, o co pytał. W końcu strzelił palcami. — Ach tak. Po co ta sterta? Wy spadać? — Nie, dzięki — odparł jeden z nich. — My już raz spaść. — Nie idź tam na górę, Glitch. — Jeden z nich wskazał na brzeg dziury. — Tam wszędzie Wysocy. — W takim razie iść na dół — zadecydował Glitch, spoglądając na dno jamy. — Wszyscy iść. Czas wyru- szać. Wykonawszy rozkazujący gest, wspaniały przy- wódca wszystkich Bulpów ruszył wzdłuż rowu, zawa- 200 dzii o swego głównego bazgracza i grzmotnął twarzą w ziemię. — Glitch to niezdara — stwierdziło kilku podda- nych, wybierając ze sterty przedmiotów te, które za- mierzali zabrać ze sobą w dalszą podróż. Scrib, który przesuwał się na kolanach w poszuki- waniu swego łupka i kredy, prawie nie zauważył, że Najwyższy Bulp potknął się o niego. Wiedział, że je- go przybory muszą leżeć gdzieś w pobliżu, i bardzo chciał je odzyskać, aby móc spojrzeć na swój rysu- nek smoka. Widział smoka po raz pierwszy w życiu i chciał się upewnić, czy utrwalił go we właściwy spo- sób. Zajęty poszukiwaniami, dotarł w miejsce ostat- niego zamieszania, uderzył głową w coś twardego i spojrzał w górę — wprost w rozgniewane oczy wy- czerpanego człowieka. — Oj — rzekł Scrib, cofając się gorączkowo. Dwa metry dalej miał już zdecydowanie lepszy widok na Wysokiego. Mężczyzna leżał na brzuchu, a kilku zgro- madzonych wokół niego krasnoludów żlebowych właś- nie podnosiło się na nogi. Na plecach człowieka, tuż między łopatkami stał Clout, który najpierw rozejrzał się nieprzytomnie, a potem zerknął w dół. — Co to? — zdziwił się Główny Łupacz. Stojący nieopodal niego Gandy oparł się na kiju do zmywaka. — To Wysoki — odparł. Przetrawienie tej informacji zabrało Cloutowi dłuż- szą chwilę. W końcu pisnął, rozdziawił usta i wykonał daleki skok, po którym wylądował o kilka kroków od mężczyzny, na krawędzi Wielkiej Misy Gulaszu. Wiel- ka, żelazna tarcza uniosła się, wywróciła i wylądowała 201 na Cloucie, kryjąc go pod spodem. Krasnoludy żlebo- we przybiegły, by podnieść przedmiot i uwolnić go. Kiedy skończyli zadanie, leżący mężczyzna, o któ- rym na chwilę zapomniano, siedział wyprostowany na piasku, rozglądając się ze zdumieniem. Graywing wi- dywał już krasnoludy żlebowe i słyszał o nich. Nigdy jednak nie uwierzył w większość tego, co mu o nich o- powiadano. Trudno było sobie wyobrazić, w jaki spo- sób mogły istnieć stworzenia o tak przytępawych u- mysłach. Teraz jednak zaczynał już się przekonywać, że opo- wieści były prawdziwe. Wynieśli go własnoręcznie z jaskini, grzmotnęli w głowę, po czym uciekli od nie- go w panice. Potem rzucili się na niego, przycisnęli do ziemi, a po chwili całkowicie o nim zapomnieli. Wszystko to wydarzyło się w ciągu kilku minut. Te- raz, kiedy małe stworzenia kolejno się do niego od- wracały i wlepiały w niego tępe spojrzenia, poczuł in- stynktownie, że wszystko to za moment rozegra się od nowa. — Stójcie! — rozkazał, unosząc rękę. Spojrzeli na niego, po czym kilku rzuciło się do ucieczki. — Powiedziałem: stójcie! — warknął. — Na wszyst- kich bogów, co wy, smarkacze, wyprawiacie? — My? — odezwał się brzuchaty, mały osobnik z siwą brodą i przekrzywioną koroną z zębów na gło- wie. — Nic. My iść. Pa, pa. — Stać! — powtórzył Graywing. — Dobra — rzekło z ochotą kilku z nich. — Czego chcieć Wysoki? — spytała mała kobieta o jasnych oczach. 202 dowiedzieli, że wychodzą. Skoro tak, to może zna- ją drogę, którą udałoby się wydostać z tego miejsca. Wiedziony impulsem Graywing oświadczył: — Idę z wami. Gdzie jest Clonogh? — Gdzie co? — Clonogh! Ech, nieważne. — Podniósł się, pod- szedł do wylotu jaskini pomiędzy korzeniami drzewa i zajrzał do środka. W ciemnym zagłębieniu dostrzegł połowę długiej, rycerskiej tarczy z fragmentem ładun- ku, który był do niej przywiązany. Pozostałe części obu elementów zostały przysypane żwirem i warstwą ziemi. Odnalazł uprząż, pociągnął ją i wydostał „sanie". Otrzepał je z ziemi i uklęknął, nasłuchując. Owinięty swym całunem Clonogh wciąż oddychał. — W porządku — powiedział do zebranych kras- noludów żlebowych. — Którędy? Zanim Glitch bądź ktokolwiek inny zdołał w ogó- le pomyśleć o dobrym argumencie przeciw, już byli w drodze, kierując się wzdłuż dna wysuszonego trzę- sawiska. Graywing górował nad nimi, choć szedł po- chylony tak nisko, jak tylko mógł, aby nie rzucać się w oczy Gelnianom i najemnikom po drugiej stronie gęstych zarośli. Większość krasnoludów żlebowych (nie miał pojęcia, ilu może ich być) albo zaakcepto- wała jego obecność, albo o nim zapomniała. Z mo- zołem posuwali się naprzód w sposób typowy dla krasnoludów żlebowych — często zmieniali kierunki, lecz generalnie przez cały czas podążali za swym przywódcą. Graywing musiał uważać, by żadnego nie nadepnąć ani o żadnego się nie potknąć, kiedy odbie- gali na boki z linii marszu. Bystrooki Cobar rozglądał 203 się wokół, szukając jakiegokolwiek śladu laski z kości słoniowej, którą tak często widział w dłoni Clonogha — Kła Orma. Nie dostrzegł jednak nic, co wskazy- wałoby na obecność artefaktu, nie zauważył też żadne- go pojemnika, w którym mógłby on być przenoszony. Mimo wszystko jednak każdy krok oddalał go od wrogiego obozowiska gelniańskich wojsk i wciąż miał ze sobą Clonogha bądź to, co z niego pozostało. Spie- szył przed siebie, nawet przez chwilę się nie dekon- centrując, i ciągnął za sobą tarczę. Wkrótce odniósł jednak wrażenie, że z każdym krokiem staje się ona cięższa. Odwrócił się, spojrzał na swoje brzemię i zdławił w sobie gniewny krzyk. Na tarczę wpełzł przynajmniej tuzin krasnoludów żlebowych, włączywszy w to tego z wielką, żelazną misą. Kilku z nich spało teraz smacz- nie na szczycie pakunku. — O bogowie! — mruknął Graywing, zgrzytając zębami. — Jak ja się w to wplątałem? Rozdział 17 WIEŻA W TARMISH W tej samej chwili, kiedy smok przeleciał nad Tar- mish, troje strażników Thayli Mesindy, niosących jej posiłek w koszykach i na tacach, odsunęło zasuwy. Usłyszawszy dźwięk otwieranych ciężkich drzwi, Bron syknął: — Wszyscy uciekać jak diabli! W taki oto sposób pierwszą rzeczą, jaką ujrzeli trzej zakapturzeni starcy, była gromada biegających bezład- nie krasnoludów żlebowych, którzy przemykali wokół nich i pod nimi w poszukiwaniu kryjówki. Zanim straż- nicy zdążyli zareagować, zostali przewróceni i prze- biegły po nich pędzące stopy, które wypchnęły ich z powrotem na korytarz. Kosze i tace poleciały na wszystkie strony, a jeden ze strażników potoczył się 205 w dół po schodach, tworząc kłębowisko rąk, nóg, ja- snych szat i kurczowo uczepionych tego wszystkiego krasnoludów żlebowych. Kiedy dwóch pozostałych zorientowało się w sytua- cji i zajrzało do nasłonecznionego apartamentu, nie za- uważyli już ani jednego krasnoluda żlebowego. Było tam jednak coś innego. Za drzwiami prowadzącymi na balkon przykucnęła przerażona Thayla Mesinda, któ- rej zdawało się przybyć rąk i nóg. Tuż za nią na nie- wielkiej wysokości unosił się wielki smok, łopoczący majestatycznie potężnymi, szeroko rozpostartymi skrzydłami. Dwaj strażnicy wybałuszyli oczy, po czym odwró- cili się i rzucili do ucieczki w tę samą stronę, z której przybyli. Bron szukał schronienia na balkonie, lecz dokąd- kolwiek próbował wskoczyć, dziewczyna stawała mu na drodze, usiłując schować się za jego plecami. Przy- party do muru i zdesperowany Bron odwrócił się w stro- nę smoka, machając swym narzędziem do łupania. Smok jednak nie zaatakował. Przez chwilę się im przyglądał, po czym zatoczył koło i odleciał. — Och — szepnął Bron, widząc oddalającą się be- stię. — A niech to! — zawtórowała mu Thayla Mesin- da, po czym spojrzała z aprobatą na swego mianowa- nego bohatera. — Jesteś całkiem niezły jak na... na to, czym jesteś — powiedziała. — Przestraszyłeś go. Smok zatoczył krąg nad zgromadzonymi pod mura- mi Tarmish hordami Gelnian, po czym leniwie uderzył skrzydłami i poszybował w stronę porośniętych lasami wzgórz. 206 Kiedy znikł z widoku, Bron odetchnął z ulgą i ro- zejrzał się dookoła, zastanawiając się, gdzie się wszy- scy podziali. Widział Tunka, a przynajmniej tylnąjego część, wijącą się i kopiącą u podstawy niskiej skrzyni z brązu. Tunk próbował się pod nią schować, lecz szczelina była zbyt mała. W efekcie wcisnął w nią tyl- ko głowę, a reszta ciała walczyła rozpaczliwie o jej u- wolnienie. Pook wyjrzał zza ciężkich, otwartych drzwi komnaty, a Swog schodził z doniczki. Za narożnikiem Tag i kilku innych wylazło spod tapczanu. — Dwa — policzył ich Bron, marszcząc czoło w głębokim zamyśleniu. — Więcej niż dwa. Wydawać mi się, że ich być jednak więcej. Gdzie reszta? — Kilku wyjść za drzwi — odparł Pook. — Ra- zem z Wysokimi. — Nie potrzeba więcej Wysokich — mruknął Bron, zerkając na stojącą obok niego dziewczynę. — Już jednego mieć. Prawdziwe utrapienie. Thayla ruszyła w stronę otwartych drzwi. Znajdo- wał się za nimi wąski, okopcony korytarz z kamien- nymi schodami, które wiodły w górę po lewej stronie i w dół po prawej. — To pewnie wyjście stąd — rzekła. — Chodźmy. Bron spojrzał na nią podejrzliwie. — Chodźmy gdzie? — Na zewnątrz — wyjaśniła. — Przecież jesteś tu po to, by mnie stąd wydostać, prawda? — Nie wiedzieć — odparł. — Cóż, tak właśnie jest! Tak robią bohaterowie. No, to chodźmy, wydostań mnie stąd. — Dobra — mruknął Bron, ponownie wzruszając ramionami. Nie pojmował niczego z tej sytuacji, lecz 207 kobieta Wysokich zdawała się we wszystkim oriento- wać. — Poszli — rozkazał. Osłaniając się narzędziem do łupania niczym tarczą, wyjrzał na korytarz za ciężkimi drzwiami i przekroczył próg. Upewniwszy się, że wszyscy podążają za nim, skręcił w prawo i ruszył w dół krętych, kamiennych schodów. Zrobił kilka kroków, po czym zatrzymał się i przy- cisnął do tych, którzy stali za nim. Zagapił się na mo- zaikę kamieni, z których wykonana była wieża. — Czemu Bron stać? — spytał ktoś. — Ktoś iść — odparł. — Cii! — Co? — Cii! — Czemu Bron mówić cii? — Cisza! — Och. Dobra. — Zapadła cisza. Gdzieś w dole dały się słyszeć zbliżające się, słabe odgłosy. — Lepiej iść inna droga — zadecydował Bron. Odwrócił się, potknął o Tunka, rozłożył na stopniach, po czym podniósł z powrotem na nogi, mrucząc pod nosem. — Nie możemy pójść w górę — sprzeciwiła się Thayla. — Jestem pewna, że stamtąd nie ma wyjścia na zewnątrz. Musi być tam, na dole. | — Ktoś tam iść — wyjaśnił Bron. — Więc my iść j na górę. — Nie wydaje mi się, żebyśmy robili duże postę- py, jeśli chodzi o naszą ucieczkę — zauważyła dziew- czyna. Odwróciła się jednak, wdzięcznie uniosła brzeg spódnicy i ruszyła przodem. Kiedy mijali otwarte j 208 drzwi, z których wyszli, dwóch lub trzech krasnolu- dów żlebowych skręciło w ich stronę z zaciekawie- niem, lecz Bron przywołał ich z powrotem. — My już tam być — powiedział. — Teraz iść gdzie indziej. Dobiegające z dołu odgłosy przybierały na sile. Z ca- łą pewnością ktoś wchodził po schodach. Cała grupa „ktosiów". Stopnie pięły się stromo w górę, otaczając we- wnętrzną ścianę wieży. Na ich szczycie znajdował się pokryty deskami podest oświetlony ledwie migoczą- cymi pochodniami. Na samym końcu dostrzegli duże, okute żelazem drzwi. Agharowie stanęli jak wryci i utkwili wzrok w za- grodzonym przejściu. — Oj — rzekł jeden. — Ślepa uliczka. — Może da się przekopać — zasugerował inny. — Albo po prostu przewrócić. Bron całkiem silny. Bron, ty przewrócić drzwi. — Dobra — zgodził się Bron. Cofnął się o kilka kroków i napiął mięśnie. Grzmotnął w ciężkie belki i odbił się od nich. Lecąc w tył, porwał za sobą kilku krasnoludów żlebowych. Ześliznęli się z krawędzi po- destu i zanim zdołali się zatrzymać, potoczyli się kilka stopni w dół. — Och, bogowie — westchnęła Thayla. Delikatną dłonią chwyciła zdobioną zasuwę i pociągnęła. Drzwi stanęły otworem, przesuwając się na naoliwionych za- wiasach. Thayla przekroczyła próg, a za nią podążyły krasnoludy żlebowe. Znaleźli się w okrągłej komnacie, która zajmowała całe górne piętro wieży. We wszystkich kierunkach 209 wychodziły z niej przejścia, a te, które znajdowały się \ po wschodniej stronie, wiodły ku wąskiemu, ogrodzo- j nemu balkonowi. — Kwatera Lorda Vulpina — mruknęła Thayla, j rozglądając się dookoła szeroko otwartymi oczami. \ Górna część wieży została bogato urządzona. Przy ; ścianach między wyjściami ustawiono piękne szkatu- ły i skrzynie z emaliowanego drewna, których część ozdobiono złotym filigranem, a część lśniącymi skóra- mi. Nieopodal zachodniego wyjścia znajdował się wielki mosiężny teleskop na srebrnym trójnogu, wy- konany według najlepszych projektów krasnoludów górskich. Tuż obok stało pojedyncze, starannie rzeź- bione krzesło z ciemnego drewna i brązu z miękką, sa- tynową poduszką. — Oj — szepnął Tunk, wspinając się na siedzisko wysokiego krzesła. — Całkiem eleganckie. Hałasy dochodzące z klatki schodowej stały się głośniejsze i teraz słyszeli już wyraźnie zbliżające się echo gniewnych głosów Wysokich. Thayla odwróciła się w stronę drzwi, lecz zanim zdążyła je zamknąć, przez próg przebiegła grupka kras- noludów żlebowych. — Hej tam! — Bron machał w ich kierunku z wy- stępu przy zachodnim przejściu. — Gdzie wszyscy się podziać? — Na dole — wyjaśniło kilku z nich. — Zbliżać się towarzystwo — ostrzegł Tag, wska- zując na otwarte drzwi, gdzie echo ludzkich głosów zmieniło się już w głośny bełkot. Dał się też słyszeć dźwięk dobywanej z pochew broni. — Która droga na zewnątrz? 210 — Nie wiedzieć — przyznał Bron. — Może żadna. — Och — rzekło na to kilku z nich. — Więc co mamy robić? — zastanawiał się Tag. — Może schować? — A może by tak zamknąć drzwi? — zasugero- wała Thayla Mesinda. — Dobry pomysł — odparł Bron. — Niech ktoś zamknie drzwi. Kilku z nich posłusznie wybiegło, po czym drzwi zatrzasnęły się za nimi. Nastąpiła krótka chwila ciszy, a po niej rozległ się łomot małych piąstek uderza- jących o drewno. Thayla potrząsnęła z niedowierza- niem głową, podeszła do drzwi i otworzyła je. Zbara- niałe krasnoludy żlebowe wsypały się do środka. — Oj — rzucił jeden z nich. Dziewczyna zatrzasnęła drzwi i opuściła na miejsce ciężką zasuwę w tej samej chwili, kiedy pierwszy ze strażników Lorda Vulpina pojawił się na podeście. Ich krzyki zagłuszył hałas zamykanych drzwi. Bron przyciągnął wielką, drewnianą skrzynię i po- stawił ją tuż przy teleskopie. Wspiął się na mebel i przyłożył oko do szkiełka, po czym pisnął ze strachu i rzucił się w tył. W jednej chwili znalazł się na pod- łodze z oczami rozszerzonymi z przerażenia. Thayla Mesinda przyglądała mu się przez chwilę, po czym podeszła do teleskopu i spojrzała w szkiełko. Znakomitej jakości przyrząd wykonany został przez u- talentowanych szklarzy w górskiej fortecy w Thorbar- dinie. Kiedy patrzyło się przez soczewki, gelniańska armia wydawała się odległa o kilka metrów. — To tylko szkło do patrzenia na odległość — wy- jaśniła Bronowi. — Żadna magia. 211 Z zaciekawieniem obracała przyrząd na boki, przyglądając się hordom uzbrojonych ludzi, którzy zbliżali się do fortecy. Były pośród nich tysiące roz- maitych wojowników, przesuwających się do przodu w zmyślnie ustawionych szeregach. Najbliżej znajdo- wały się zmasowane grupy łuczników i włóczników, wspierane po bokach przez jednostki ciężkiej kawale- rii, wzbudzających strach lansjerów na wielkich ruma- kach bojowych oraz oddziały jeźdźców z równin na szybkich koniach. W drugiej linii maszerowały legio- ny piechurów uzbrojonych w tarcze, miecze i topory, a za ich plecami ustawiły się gromady ludzi i zwierząt pociągowych, prowadzących wysokie wieże oblężni- 3 cze, które majestatycznie sunęły do przodu, centymetr po centymetrze zbliżając się do murów Tarmish. j — Wydaje mi się, że chcą rozpętać wojnę — ] rzekła do siebie Thayla. — Ciekawe dlaczego? j Bron ponownie wgramolił się na skrzynię, a Thayla I odsunęła się od teleskopu. j — Masz — powiedziała. — Popatrz. Nic ci się nie \ stanie. < — Oj — szepnął Bron, wpatrując się w szkiełko, j — Sporo Wysokich. Ktoś załomotał w zamknięte drzwi, zza których do- , biegły przytłumione głosy. — Krasnoludy żlebowe — powiedział jakiś czło- wiek. — Widziałem je. Nie powinny stanowić więk- szego problemu. — Ale są w kwaterze Lorda Vulpina — zaopono- wał drugi. — Trudno powiedzieć, jakiego bałaganu mogą tam narobić. Ktoś powinien zawiadomić Lorda Yulpina. 212 '— Jego lordowska mość nie ma czasu — burknął niski głos. — Jest na murach, nadzoruje przygotowa- nia do obrony. Nie może zajmować się krasnoludami żlebowymi. — Ale dziewczyny także nie ma — pisnął wysoki, starszy głos. — Musimy ją odszukać! — No to ją znajdziemy — warknął ten ochrypły. — Nie mogła daleko uciec. Najpierw jednak pozbę- dziemy się tych małych szkodników z komnaty Lorda Vulpina! Otworzyć te drzwi! — Są zamknięte na zasuwę — zauważył ktoś inny. — Więc ją otwórz, imbecylu! Przynieście tu kilka łomów. Jeśli to nie pomoże, wyważymy je. Rozdział 18 GOŚCIE W FORTECY Dartimien Kot w doskonały sposób wykorzystał za- mieszanie, które wywołała ucieczka Graywinga. Sko- czył prosto pod brzuch rycerskiego wierzchowca, ob- rócił się i wskazał kierunek, z którego przybiegł. — Tędy, panie rycerzu! — wykrzyknął. — Nie po- zwólcie temu człowiekowi uciec! Kiedy zakuty w zbroję jeździec i jego świta skręcili w stronę, którą wskazał, Dartimien czmychnął w bok, znikł pod płótnem namiotu z zapasami i pojawił się ponownie chwilę później, otulony w długą, ciemną szatę gelniańskiego kapłana. Ukłonił się nisko przebiegającemu oddziałowi pie- churów, po czym wyprostowaną dłonią zamachnął się 214 na'oficera zamykającego grupę. Kant dłoni trafił tam- tego w krtań. Kot pochwycił mężczyznę, zanim ten zdążył upaść na ziemię. W ciągu kilku sekund prze- ciągnął żołnierza do namiotu z zapasami. Chwilę póź- niej Dartimien pojawił się na zewnątrz jako oficer od- działu gelniańskiej straży. Przez chwilę obserwował nerwowe bezowocne po- szukiwania w pobliskich zaroślach, po czym odwrócił się i surowym głosem wezwał parę maruderów. — Natychmiast przeszukać każdy z tych namiotów — rozkazał. — Ci złodzieje mogli tam ukryć kontra- bandę. Chodzi mi o laskę z kości słoniowej, mniej więcej metrowej długości. Jest zwężona i zakrzywio- na, podobnie jak róg maenoga. Rozejrzyjcie się za nią i złóżcie mi raport. Gwardziści zasalutowali i rozpoczęli rewizję. Za- pewniwszy sobie przeszukanie tej części obozowiska, Dartimien udał się wprost do głównej zbrojowni i zba- dał ją osobiście. Dwaj strażnicy przy wejściu ledwie zauważyli jego nadejście, a chwilę później nie widzieli już niczego. W środku nie było ani śladu Kła Orma. Kot wy- szedł na zewnątrz tym razem w jasnej szacie, ozdobio- ny piórami hełm i błyszczący pancerz kapitana lansje- rów. Przebrany w taki sposób, zbliżył się do kwatery głównej Chatary Kral i podszedł do dowódcy straży przy wejściu. — Dlaczego mnie tutaj wezwano? — spytał. Wielki człowiek z lodowych krain popatrzył na nie- go przez chwilę, po czym potrząsnął głową. — Nie mam pojęcia. — huknął. 215 — Skoro ty nie wiesz, to kto ma wiedzieć? — na- ciskał Dartimien, zakładając ręce i patrząc na wielkie- go mieszkańca lodu, któremu sięgał do ramion. — Zapytaj tych w środku — odparł gigant. — Nam nic nie mówią. Nie zważając na stojącego przed nim ciężkiego bru- tala, Dartimien ruszył przed siebie. Wielki człowiek szybko usunął się mu z drogi. Widząc zachowanie do- wódcy, pozostali strażnicy także zeszli na bok. Kiedy tylko Dartimien znalazł się w wielkim na- miocie, odskoczył w bok i znikł między ułożonymi do- okoła pakunkami. W centrum namiotu sama Chatara Kral naradzała się z dowódcami wojsk przygotowu- jących się do ataku na Tarmish. Żaden z nich nie spo- strzegł ani nie usłyszał bezgłośnego intruza, który szperał pośród zapasów. Właśnie kończył przeszukiwanie kwatery, kiedy z zewnątrz dobiegły przerażone krzyki. — Smok! — pisnął ktoś, a po chwili dołączyły do niego inne głosy. Narada w namiocie została przerwa- na, a zgromadzeni na niej ludzie wybiegli z namio- tu, po czym błyskawicznie wskoczyli z powrotem do środka. Lodowi strażnicy niemal stratowali ich, ucie- kając w panice. — Smok, co? — mruknął do siebie Dartimien. — Ciekawe, jak ten barbarzyńca zdołał tego dokonać. Cóż, takie odwrócenie uwagi jest równie dobre jak każde inne. — Wyczołgał się spod niestrzeżonego na- miotu i wygładził swój strój. Ze zdumieniem spo- strzegł wielkiego zielonego lub prawie zielonego smo- ka, który oddalał się właśnie w stronę zalesionych wzgórz. 216 — Tam naprawdę był smok — mruknął. — Skąd się wziął? Zatrzymał się jedynie na chwilę, rzucił okiem w stronę namiotów z zaopatrzeniem, gdzie skulili się wyznaczeni przez niego poszukiwacze, po czym od- wrócił się i ruszył w przeciwną stronę. Oni także nie znaleźli Kła. Gdyby na niego natrafili, z całą pewno- ścią trzymaliby go w ręce. — Hej, ty! — zawołał jakiś głos. Dartimien wyko- nał obrót i spojrzał prosto w twarz giganta sprzed na- miotu, jednego z mieszkańców lodowych krain, straż- nika Chatary Kral. Wielki mężczyzna nosił długi na- szyjnik z żelaznych ogniw na kabacie z niedźwiedziej skóry, a w dłoni dzierżył topór z taką lekkością, z jaką Dartimien trzymałby swój sztylet. — Nie przedsta- wiłeś się — warknął. — Kim jesteś? W obozie nadal panowała panika. Ludzie i zwierzę- ta wciąż nie otrząsnęli się po wzbudzającym strach przelocie smoka. Najwidoczniej jednak gigant z lodo- wych krain był dość ograniczony. W żaden sposób go to zamieszanie nie rozproszyło. Dartimien z zaciekawieniem przyjrzał się bruta- lowi. — Widziałeś smoka? — Tak — zagrzmiał gigant, marszcząc czoło. — Nic nie mówili o smokach, kiedy decydowaliśmy się na tę robotę. Jeśli więcej się ich tu pokaże, poszukam pracy gdzie indziej. — Przerwał, a zmarszczki na jego czole pogłębiły się. — Powiedziałeś, że kto ty jesteś? Dartimien miał ochotę uraczyć giganta jakąś sta- rannie wymyśloną historyjką, lecz ostatecznie zmienił zdanie. Za kilka minut wszyscy w obozie powrócą do 217 przerwanych zajęć i nie warto było ryzykować. Wzru- szył więc tylko ramionami. — Jestem intruzem — przyznał. — Nie należę do tego miejsca i prawdopodobnie jestem waszym wro- giem. Tylko tędy przechodzę. Gigant wypluł przekleństwo, uniósł topór i za- machnął się nim, przeciął jednak powietrze. Dartimien uskoczył przed ciosem. Zanim człowiek z lodowych krain zdołał powtórzyć cios, Kot zanurkował między jego nogi o grubości pniaków i złapał kołyszący się że- lazny naszyjnik. Kiedy znalazł się za gigantem, od- wrócił się, umiejscowił miękką podeszwę buta na po- śladkach brutala i kopnął, ciągnąc równocześnie za łańcuch. Olbrzym wydał z siebie ryk, wykonał pół sal- ta i grzmotnął głową o ziemię. Człowiek z lodowych krain potrzebował jedynie kilku sekund, by się otrząsnąć po upadku, tyle czasu jednak w zupełności wystarczyło. Dartimien Kot znikł. W zagrodach nieopodal zarośli wciąż panował cha- os. Setki nadal wystraszonych przez smoka koni bie- gało bezładnie, kołysząc się i stając dęba, zrywając pę- ta i tratując związane linami ogrodzenie. Opanowanie tej sytuacji wykraczało poza umiejętności kilkudzie- sięciu opiekunów zwierząt, więc inni mężczyźni z pod- ległych obozowisk ruszyli im na pomoc. W całym obozie najemnicy rzucali groźne spojrze- nia. — Nikt nam nie wspominał o smokach — mrucze- li pod nosem na okrągło. — Przywołując smoki, zdecydowanie naruszyli warunki kontraktu — dodawali inni. 218 W panującym zamieszaniu nikt nie zauważył do- datkowego ochotnika do pomocy przy koniach. Darti- mien poruszał się między nimi i uważnie dobierał parę zaprzężonych i osiodłanych wierzchowców z równin. Złapał je za lejce, uspokoił, szepcząc im do ucha i dmuchając w nos, jak robili to niegdyś mieszkań- cy równin. Potem wyprowadził je. Kiedy znalazł się w gęstych zaroślach, skręcił na północny zachód, po- dążając za słabymi śladami w piasku. Krasnoludy żlebowe rozpierzchły się na wszystkie strony, kiedy natrafił na ich migrującą grupę, zignoro- wał ich jednak. Chwilę później i oni go zignorowali... bądź po prostu o nim zapomnieli. Prowadząc konie, skręcił wraz z wysuszonym korytem rzecznym i zna- lazł oczekującego go Graywinga. — Byłem ciekaw, dokąd uciekłeś — rzekł miesz- kaniec równin. — Zakładam, że nie znalazłeś Kła. — Nie ma go tam. — Dartimien potrząsnął głową. — Szukałem. — Cóż, ci mali Agharowie również go nie mają. — Graywing przejął lejce obu koni i zmierzył je do- świadczonym spojrzeniem. — Niezłe — mruknął. Wewnątrz wieży Tunk kręcił się niespokojnie na wyściełanym krześle Lorda Vulpina. — Wysocy nie brzmieć jak zadowoleni — zauwa- żył. — Wydaje mi się, że wpadliśmy w pułapkę — po- wiedziała Thayla Mesinda. — To świetna rzecz! — zachichotał Bron, który wciąż bawił się teleskopem. — Najwyższy Bulp powi- nien to zobaczyć. — Zakręcił przyrządem na wszyst- 219 kie strony, po czym przerwał, patrząc gdzieś uważnie. — Hej! — Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, j — Tam Gandy! I stary Glitch, i Lady Lidda, i... Pert j też! — Podskoczył na skrzyni, machając swym narzę- ] dziem do łupania. — Cześć, Pert! Cześć, tata! Cześć, wszyscy! — Och, ciszej! — skarciła go Thayla. — Oni cię nie słyszą. Nie ma ich tutaj, są daleko stąd. — Och — poddał się Bron, a uśmiech spłynął z je- go twarzy. — Nie tutaj, co? — Nie, nie ma ich tutaj. — Chcieć, żeby tu byli — rzekł Bron. Trzymane w jego ręce narzędzie do łupania roz- świetliło się lekko. Dartimien pochylił się nad załadowaną tarczą i od- słonił fragment koca, aby spojrzeć na pomarszczoną twarz Clonogha. — Żyje jeszcze? — spytał. — Nie wiem, jakim cudem, ale żyje — odparł Graywing. — Wydaje mi się jednak, że już go nie po- trzebujemy. Wygląda na to, że Kieł Orma zaginął na... Świat wokół nich zamigotał, jakby nagle opuszczo- no kurtynę, i niespodziewanie znaleźli się w innym miejscu. W kamiennych ścianach znajdowały się wiel- kie, otwarte przejścia, z których rozciągał się widok na rozległe pola w oddali. Pomieszczenie wypełnione było krasnoludami żlebowymi. Konie wpadły w szał. — Co, do diaska? — Graywing cofnął się, doby- wając miecza, po czym zamarł, kiedy jego wzrok spoczął na najbardziej oszałamiającej kobiecie, jaką 220 kiedykolwiek widział w życiu. Patrzył na nią jednak tylko przez moment. Tuż obok niej stał krasnolud żle- bowy z Kłem Orma w ręce. Krasnoludy żlebowe zda- wały się po prostu wszędzie. — Tutaj jest! — syknął Graywing, koncentrując u- wagę na Kle. — To jest to! — dodał Dartimien. — Uciekać jak diabli! — wykrzyknął krasnolud żlebowy. Ktoś łomotał w ciężkie drzwi, jednak trzeszcze- nie desek i zgrzyt wyłamywanych zawiasów utonęły w zgiełku, kiedy wszystkie wypełniające pomieszcze- nie krasnoludy żlebowe zaczęły bezradnie szukać schronienia, skacząc i odbijając się, upadając i tocząc. Graywing zobaczył, jak Dartimien znika pod grupą Agharów, i odskoczył w bok, kiedy tuż obok niego przemknęła fala przerażonych, małych istot. Dobiegł do dziewczyny, objął ją ramieniem i podniósł w górę dokładnie w chwili, gdy gromada szamoczących się krasnoludów żlebowych zakipiała tuż pod nią. Miesz- kaniec równin dał susa i znalazł się na wysokiej skrzy- ni z tekowego drewna, a stamtąd wskoczył wprost na siodło rzucającego się i kopiącego konia. Pochylając się, by złapać lejce, umieścił za sobą dziewczynę. W tej samej chwili ciężkie drzwi otwo- rzyły się z hukiem. Za progiem przyczaili się gotowi do wejścia uzbrojeni mężczyźni, widział ich jednak tylko przez chwilę. Powaliła ich i pochłonęła fala kras- noludów żlebowych, która przetoczyła się przez próg i dotarła do znajdującego się za nim podestu. Gdzieś w pobliżu rozległ się krzyk Dartimiena: — Złazić ze mnie, wy małe głupki! 221 Grupka krasnoludów żlebowych wystrzeliła w gó- rę. Graywing usiłował opanować konia, ten jednak za- rżał ze strachu i ruszył w stronę otwartych drzwi. Męż- czyzna mógł jedynie mocno się trzymać. Siedząca za nim dziewczyna przylgnęła do niego niczym małpka, obejmując go rękami w pasie. Drugi koń bez jeźdźca był tuż za nimi. W ciągu krótkiej chwili z łomotem przejechali po podeście i ruszyli w dół stromych, krętych schodów, po których przesuwała się fala czmychających krasno- ludów żlebowych, elementów uzbrojenia i koziołku- jących w tył tarmishańskich żołnierzy. Mieszkaniec równin usłyszał za plecami gniewny okrzyk Dartimiena: — Graywing! Wracaj tu natychmiast, ty barbarzyń- co! Ja pierwszy ją zobaczyłem! Gdzieś w odległym wymiarze Orm zamrugał wiel- kimi ślepiami o pionowych źrenicach i zasyczał z fru- stracją. Utracony kieł ponownie go wzywał, lecz tak jak ostatnio trwało to zaledwie krótką chwilę. Orm czekał, przemieszczając z irytacją pokryte łu- skami zwoje swego ciała. Nadeszło wezwanie. Nadej- dzie ponownie. Prędzej czy później nastanie dłuższy moment aktywności Kła spowodowany czyjąś dłuższą koncentracją. A to mu wystarczy. Jedyne, czego po- trzebował Orm, to chwili, przedłużającego się momen- tu, kiedy posiadacz Kła wygłosi swoje życzenie. Wte- dy Orm odnajdzie drogę pomiędzy wymiarami. Wtedy zaatakuje. Wielki wąż czekał, kipiąc z gniewu i frustracji. 222 Kiedy Bron wyczołgał się spod krzesła Wysokich, całe to miejsce wyglądało na znacznie spokojniejsze. Tu i ówdzie kręciły się krasnoludy żlebowe, które pod- nosiły się z podłogi i rozglądały z zakłopotaniem, wszystko wskazywało jednak na to, że większość wzburzonego tłumu gdzieś znikła. Bron wziął głęboki oddech, strzepnął pył z włosów i ubrania, po czym podniósł swoje narzędzie do łu- pania. — Oj — mruknął. Gdzieś nad jego głową rozległ się głos Tunka. — To być niezła zabawa, Bron. Nie trwać jednak długo. — Pucołowaty Aghar podniósł się z wyścieła- nego krzesła, stanął na nim i podskoczył. — Tam jest, jak mu tam. — Wskazał. — Najwyższy Bulp. Cześć, Najwyższy Bulp. Z komody wystrzeliła jedna z szuflad, przeleciała przez komnatę, a w otworze ukazała się głowa Glitcha Najprzedniejszego, który tarł oczy brudną pięścią. — Co się dziać? — burknął. — Co to za miejsce? Leżący nieopodal gobelin zaczął się poruszać. Jego fałdy zadrżały, wygięły się i zaszurały o podłogę. Je- den z brzegów odchylił się i spod tkaniny wyczołgała się Lady Lidda, a za niąGandy i kilku innych. Ostatnia wyszła Pert, która najpierw ze zdumieniem przyjrzała się otoczeniu, a następnie uśmiechnęła radośnie, kiedy dostrzegła Brona. — Hej, Bron — pisnęła. — Ja cię cały czas szu- kać! Gdzie ty był? — Ja być bohater — wyjaśnił. — Ty być co? — Pert oparła się o wielkiego, że- laznego żółwia, po czym odskoczyła gwałtownie, kie- 223 dy żółw się poruszył. Okazało się, że była to słynna Wielka Misa Gulaszu, pod którą ukrył się uparty Clout. Wyglądał na znacznie bardziej nieszczęśliwego niż zwykle. Bron pomógł Cloutowi wydostać się spod żelaznej tarczy i uklęknął, by dokładniej się jej przyjrzeć. Wy- glądało na to, że nie ucierpiała. Po krótkim namyśle obej- rzał także Clouta, który również nie odniósł obrażeń. — Masz, trzymaj. — Wręczył Głównemu Łupa- czowi narzędzie do łupania i uniósł Wielką Misę Gula- szu za skórzany pas. Dorównywała mu niemal rozmia- rem, lecz przywykł już do jej noszenia. — To całkiem dobre narzędzie do łupania — o- znajmił Clout, wymachując laską z kości słoniowej. — Gdzie Bron to znaleźć? — Gdzieś tam znaleźć — odparł Bron, po czym odwrócił się gwałtownie, kiedy z ciężko obładowa- nych, opartych skośnie o ścianę „sań" dobiegł jęk. Bron podszedł ostrożnie do przedmiotu, niosąc swoją tarczę. Na szczycie pakunku leżał szeroki, błyszczący miecz z przywiązanymi do niego rzemieniami. Wiąza- nia przytrzymywały zawinięty w koc pakunek, który przed chwilą zajęczał. Zaintrygowany Bron odwiązał kilka rzemieni i pod- niósł miecz. Długość broni dorównywała jego wzros- towi, była też ona dość ciężka, mimo to jednak zafa- scynowała go. — To być narzędzie do łupania Wysokich — wy- jaśnił innym, którzy zgromadzili się wokół niego. — Wysocy to nazywać miecz. — Niezgrabna rzecz — stwierdziła Lady Lidda. — Za duża na szczura. 224 — Ale może dobra dla bohatera. — Uniósł wysoko broń, stękając z wysiłku. Miecz okazał się ciężki, lecz Bron był silny. — Dobra dla czego? — spytała jego matka. Zafascynowany powtarzającymi się jękami Gandy pokuśtykał w stronę owiniętego w koc pakunku i po- ciągnął za jego brzeg. Bezwłosy, stary człowiek za- mrugał szklistymi oczami i ponownie stęknął. Gandy pacnął go w głowę kijem do zmywaka i szybko puścił brzeg koca. — Nic — mruknął. — Tylko Wysoki. Spod koca dobiegł przenikliwy, gniewny pisk, na co wszyscy się cofnęli. Koc uniósł się, opadł i oczom zebranych ukazał się starzec, który pocierał obolałą głowę i miotał przekleństwa, przyglądając się im po kolei. — Oj — rzekł Gandy. — Może go znów tym łupnąć? — zasugerował Clout. Starzec utkwił spojrzenie w narzędziu do łupania w dłoni krasnoluda żlebowego, po czym stanął na chwiejnych nogach. — Tu jest! — mruknął. — No tak — oznajmił Glitch Najprzedniejszy. — To tyle. Uciekać jak diabli. Obolały, chwiejący się i nagi Clonogh stał na tar- czy, kiedy wielka komnata nagle opustoszała. Zanim zdążył zareagować, krasnoludy żlebowe wyprysnęły przez otwarte drzwi i zbiegły po niewidocznych z tego miejsca schodach. Mrugając oczami i kiwając się na boki, Clonogh ro- zejrzał się dookoła. Rozpoznał pomieszczenie z jego 225 kamiennymi przejściami. Była to komnata w wieży Lorda Vulpina. — Jak ja się tutaj znalazłem? — sapnął. W tej chwili nie było jednak nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć. Schody w wieży, od szczytu po sam dół, zataczały trzy pełne okręgi i kończyły się szeroką, wychodzącą na dziedziniec alkową, do której przylegały kwatery straży. Wielka powódź toczących się na sam dół kras- noludów żlebowych nabierała impetu, porywając ze sobą konie wraz z jeźdźcami. Kiedy w końcu dotarła do podstawy schodów, wystrzeliła z alkowy i wpadła na dziedziniec niczym wezbrana woda, przewracając wszystkich i wszystko na swojej drodze. Dotarła na śro- dek placu, zanim jej pęd osłabł, a krasnoludy żlebowe, i które znajdowały się na jej czele, zdołały rozejrzeć się dookoła. Wszędzie widziały zaskoczonych wojowników. — Wysocy! — pisnął jeden z nich. — Wszyscy u- ciekać jak diabli! Krasnoludy żlebowe rozbiegły się na wszystkie strony niczym niespokojna fala. Ludzie krzyczeli, ko- nie pociągowe stawały dęba i wierzgały kopytami w powietrzu, a para wołów skoczyła do przodu, prze- wracając wóz pełen kadzi z gorącym olejem, który po- parzył stojących obok niego ludzi. Graywing w końcu zdołał opanować wierzchowca i spojrzał na panujący dookoła chaos. Nigdy w swoim życiu nie widział niczego podobnego. Siedząca za nim Thayla ciężko łapała powietrze. — Litości! — wykrzyknęła. — Obawiam się, że to wszystko wcale się nie spodoba Lordowi Yulpinowi. 226 — Lordowi Vulpinowi?! — zawołał Graywing i u- milkł, kiedy nad panującym na dziedzińcu zgiełkiem uniósł się głęboki, gniewny głos. Tuż nad ich głowa- mi, na murze między flankami głównej bramy stała duża, mroczna postać — wysoki mężczyzna zakuty w ciemną, żelazną zbroję oraz przyozdobiony pióropu- szem hełm, z powiewającym na wietrze płaszczem na ramionach. Człowiek wskazywał dokładnie w ich kie- runku i krzyczał. — On ma dziewczynę! — huknął Lord Vulpin. — Brać go! Pomimo panującego na dziedzińcu chaosu uzbro- jeni mężczyźni usłyszeli rozkaz i chwycili za broń, zbliżając się do Graywinga. — Litości! — popłakiwała dziewczyna. — Litość jest tam, gdzie ją znajdujesz — warknął Graywing. Ściągnął lejce, zawrócił konia i skierował go z powrotem w stronę alkowy u stóp wieży. Korzystając z tego, że na chwilę stracono nimi za- interesowanie, krasnoludy żlebowe z plemienia Bul- pów poszukały sobie schronienia tam, gdzie tylko było to możliwe. Wielu z nich wcisnęło się do rynsztoków i studzienek, dzięki czemu dostali się do kanałów bu- rzowych. Inni schronili się w spiżarniach, zbrojow- niach i wszelkich szczelinach, jakie tylko można było odszukać wśród fundamentów starego fortu. W krót- kim czasie Tarmish zostało całkowicie zajęte przez A- gharów, jakby mieszkali tu oni od lat. W zacienionej alkowie Graywing postawił dziew- czynę na ziemi, po czym zawrócił konia i wystrzelił galopem przez drzwi dokładnie w chwili, kiedy zbliżał się do nich pluton piechurów. Uderzył w nich niczym 227 letnia burza z szaloną furią świszczącego ostrza mie- cza, wierzgających kopyt i cobarskich okrzyków bojo- wych. Przebił się przez szereg żołnierzy, po czym za- wrócił i zaatakował ponownie, zanim zdążyli się po- zbierać. Po ponownej szarży na placu przed alkową nikt już nie walczył. Nadal znajdowali się tam żołnie- j rze, jednak ci, którzy przeżyli, postanowili w ogóle nie ! wstawać. \ Znalazłszy się ponownie w alkowie, Graywing ze- i skoczył z konia. — To powinno powstrzymać ich na kilka minut — mruknął. Dziewczyna tkwiła skulona w cieniu. — Jest stąd inne wyjście? — spytał. — Nie wiem — odparła. — Jestem więźniem... lub byłam. Kim jesteś? — Graywing — przedstawił się. — A kim ty je- steś? — Thayla. Thayla Mesinda. — Spojrzała na niego błękitnymi oczami, z których trudno było cokolwiek wyczytać, a on poczuł, że mógłby w nich utonąć. — Jesteśmy tutaj uwięzieni? — Obawiam się, że tak. Ale zaraz coś wymyślę. — Och, nie przejmuj się tym — odparła. — Wiesz, mam już swojego bohatera. Nazywa się Bron. — Bron? — To krasnolud żlebowy. Przybył tu, by mnie od tego wszystkiego uratować. — Krasnolud żlebowy? — Wybałuszył na nią o- czy przekonany, że musiał źle usłyszeć. — Krasnolu- dy żlebowe nie są bohaterami, dziewczyno. Krasnolu- dy żlebowe nie są niczym szczególnym. Są po pro- stu... po prostu krasnoludami żlebowymi. 228 — Ten się różni od pozostałych — zapewniła go Thayla. Nagle otworzyła szeroko oczy. — Uważaj! Graywing obrócił się w miejscu. Salacjański na- jemnik w zielonym stroju zakradł się do alkowy i właś- nie naciągał łuk. Zakończona żelaznym grotem strzała wymierzona była wprost w serce Graywinga z odleg- łości zaledwie trzech kroków. Zanim jednak cięciwa została naciągnięta do końca, w gardło mężczyzny wbiło się połyskujące ostrze szty- letu. Łuk i strzała wysunęły się ze sztywnych palców, a mężczyzna wylądował twarzą we własnej krwi. — Powinieneś co jakiś czas patrzeć za siebie — zasugerował z przekąsem Dartimien, pokonawszy o- statnie stopnie schodów. — Nie możesz na mnie liczyć za każdym razem, kiedy grozi ci śmiertelne niebezpie- czeństwo. Kot minął Graywinga tak, jakby w ogóle go tam nie było. Ukłonił się szarmancko Thayli Mesindzie, a kie- dy odpowiedziała dygnięciem, uśmiechnął się i ujął jej drobną dłoń. — Witaj — zamruczał. — Jestem Dartimien, a ty jesteś niezwykle piękna. Mam nadzieję, że czekałaś na mnie przez całe swoje życie. — Hej, dość tego! — warknął Graywing. Dziew- czyna spojrzała na niego zaskoczona. Do alkowy zakradło się dwóch miękko obutych tar- mishańskich toporników, którzy wyskoczyli gwałtow- nie z cienia z uniesioną bronią. Pierwszy miał już Graywinga w garści, lecz... po- tknął się o wysoką do kolan, żelazną tarczę i wylądo- wał twarzą na bruku. Graywing rzucił się na niego ni- czym pantera i zakończył sprawę jednym uderzeniem 229 miecza. Drugi Tarmishanin odskoczył w bok, za- I machnąwszy się swym bojowym toporem, i... zwalił ] się jak kłoda. Zza żelaznej tarczy wyłonił się miecz, który zawirował zamaszyście i trafił mężczyznę w go- lenie. Przewracający się człowiek zaczął wrzeszczeć, lecz umilkł gwałtownie, kiedy jeden ze sztyletów Dar- timiena sięgnął celu. Sekundę później szczęki wojowników opadły rów- nocześnie. Zza tarczy wyłonił się młody krasnolud żle- bowy, ciągnąc za sobą zdecydowanie zbyt duży dla niego, zakrwawiony miecz. — Całkiem niezłe narzędzie do łupania — powie- dział, wskazując na swoją broń. Kilka innych krasno- ludów żlebowych, które przyglądały mu się ze scho- dów szeroko otwartymi oczami, pokiwało z aprobatą głowami. — Ty? To ty tego dokonałeś? — Graywing wy- bałuszył oczy na martwych Tarmishan i małą osóbkę z mieczem i tarczą. — Nie wiedzieć — odparł Bron, unosząc wielkie ostrze. Spojrzał na nie zafascynowany. — Chyba tak. — Spójrz tylko! — Dartimien wskazał drugiego poległego Tarmishanina. — Spójrz na jego nogi... na stopy! Cios krasnoluda żlebowego obciął mężczyźnie obie nogi. Odrąbane stopy wciąż stały na podłodze. — Ohyda — zadrżała Thayla. — To nieważne — warknął Graywing. — Ty. — Wycelował sztywny palec w zakłopotanego krasnolu- da żlebowego. — Miałeś przy sobie Kieł Orma. Wi- działem go. Gdzie on jest? 230 Zmieszany Bron rozejrzał się dookoła i wzruszył ramionami. — Nie mieć pojęcia — odparł. Spoza alkowy dobiegł ich niski ryk. — Chcę dziewczynę! Natychmiast! — Nadchodzą — zauważył Dartimien. Na zewnątrz w zbitym szeregu przesuwała się gru- pa osłoniętych tarczami piechurów, zbliżając się do łuku w wieży. Graywing przygotował się do starcia, a połyskujący sztylet Dartimiena znalazł lukę w szeregu tarcz. Tra- fiony mężczyzna upadł, lecz natychmiast inny zajął je- go miejsce. Bron spojrzał na nacierających ludzi i błys- kawicznie schował się za swoją dużą, żelazną tarczą. W cieniu alkowy zaszemrały małe stopy, kiedy ukryte tam krasnoludy żlebowe umknęły w poszukiwaniu schronienia w kanale burzowym. Kamień, który spadł z nieba, był wielkości prosia- ka. Runął na nacierających piechurów, zmiażdżył kil- ku z nich, a na pozostałych posypał się deszcz odłam- ków, kiedy głaz z hukiem roztrzaskał się o bruk. Kilka metrów dalej runął kolejny ogromny kamień, a po nim następne, które pokryły dziedziniec. Mężczyźni wrzeszczeli, lecz ich głosy utonęły w zgiełku tysięcy bitewnych okrzyków, które rozległy się za murami miasta. Nadleciały kolejne, wystrzelone przez katapulty i trebusze pociski, a chwilę później niebo przecięły ciśnięte włócznie, które zagrzechotały o bruk. Bron wychylił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje, po czym skierował się do kanału burzowego, niosąc ze 231 sobą tarczę i wlokąc swój miecz. Przypominał dwu- nożnego żółwia z długim, żelaznym ogonem. — Uciekać jak diabli! — zawołał. — Najlepsza rada, jaką ostatnio udało mi się usły- szeć — mruknął Dartimien. Sięgnął w stronę dłoni Thayli, lecz napotkał pustkę. Graywing właśnie pod- nosił dziewczynę i przerzucił ją sobie przez ramię, po czym wybiegł. Kot zaklął i ruszył za nimi. Gelniańska armia rozpoczęła oblężenie fortecy w Tar- mish, a otwarty dziedziniec i alkowa nagle okazały się bardzo niebezpiecznymi miejscami. Rozdział 19 DROGA KU RUNOM W miejscu tym królowały cienie, a mniejsze z nich poruszały się. Stare, zapleśniałe, granitowe ściany by- ły na wpół pogrzebane w gruzie i szlamie, stając się ponurym testamentem długowieczności znajdujących się wysoko w górze niewidocznych konstrukcji. W prze- rwach między ścianami oraz na zasypanych gruzami przestrzeniach górowały wielkie kolumny z grubo cio- sanego kamienia. Stały tam ciemne monolity, a na ich rozległych ramionach spoczywało Tarmish — fortyfi- kacje, naturalne środowisko i cała kultura żyjących tam ludzi. W miejscu tym w dawno zapomnianych już czasach całe pokolenia ludzi z mozołem wykuwały w dziewiczym kamieniu fundamenty, na których ich potomkowie mogli potem zbudować fortecę. 233 Nikt nie pamiętał już, skąd się wzięły owe monolity ani kto nadał im kształt. W miarę upływu czasu żyjący w górze ludzie po prostu zignorowali te pozostałości i w końcu o nich zapomniano. Dawni budowniczowie tych konstrukcji nie byli bowiem ani Tarmishanami, j ani Gelnianami, lecz przodkami wspólnymi mieszkań- ] ców obu tych miast. Żaden Gelnianin nie przyznałby się do takiego po- | chodzenia, gdyż oznaczałoby to potwierdzenie pokre- wieństwa z mieszkańcami znienawidzonego Tarmish. Oczywiście także żaden Tarmishanin nigdy nie dopu- ściłby myśli, że Gelnianin —jeden z tych godnych po- gardy chłopów, którzy potrafili jedynie zajmować się zbiorami i wykarmiac miasto — mógłby być choćby dalekim jego krewnym. W taki oto sposób fundamenty Tarmish — mroczne katakumby i tunele, ciasne przejścia i wielkie komnaty tkwiące pomiędzy kamiennymi podporami — pozosta- wały niezauważone przez kolejne pokolenia. Jeśli kto- kolwiek nawet pomyślał o rozległych przestrzeniach w dole, to jedynie jako o miejscu, do którego prowa- dziły kanały burzowe i gdzie wylewano ścieki. Niespodziewanie jednak dolne rejony miasta zo- stały zajęte. Nowi lokatorzy skradali się ostrożnie, ba- dając otoczenie w nikłym świetle, które docierało zza krat wysoko w górze. Niewielkie grupy Agharów włó- czyły się ciemnymi korytarzami i odkrywały kolejne. Żaden z nich nie był tak do końca pewien, co to za miejsce ani w jaki sposób się tam znaleźli. Ale też nie zaprzątali sobie tym głowy. Byli tam, gdzie byli, i nie zamierzali odchodzić, dopóki ktoś nie wyda takiego polecenia. 234 Było to po prostu miejsce. Więcej na ten temat nie potrzebowali wiedzieć. Nie było to oczywiście To Miejsce, gdyż aby jakiekolwiek miejsce stało się Tym Miejscem, musiał o tym zdecydować Najwyższy Bulp. Nikt jednak nie widział ostatnio Najwyższego Bulpa ani nikogo innego, kogo można by uznać za ważną o- sobę. Lady Liddy nie było w tym miejscu tak samo jak Najwyższego Bulpa. Znikł też Clout, Główny Łupacz, znikła jego żona, Lady Bruze, która na ten czas mog- łaby objąć przywództwo. Rządzenie, kiedy tylko na- darzała się okazja, leżało po prostu w naturze Lady Bruze. Nie widziano jej tu jednak, podobnie jak całej reszty dostojnych Bulpów. Nawet stary Gandy, Wielki Myśliciel, był nieobecny. Oczywiście poznikali także inni, ale nikt nie miał pewności, kogo i jak wielu brakowało. Wokół nich znajdowało się wiele zakamarków do zwiedzenia, i nie mając niczego lepszego do roboty, większość zaginio- nego plemienia Bulpów wyruszyła na wycieczkę. Od pewnego czasu Scrib poruszał się wraz z główną gru- pą, zaglądając tu i tam, podobnie jak pozostali prze- straszony wielkością starych konstrukcji. — Wielka rzecz — mruknął, okrążając monoli- tyczną, kamienną kolumnę, która ciągnęła się od gru- zów pod jego stopami po panujący wysoko w górze mrok. Podobna była ona do wielu innych kolumn w ka- takumbach, lecz miała większe rozmiary, i to właśnie przyciągnęło uwagę Scriba. — Ktoś kiedyś zrobić wszystkie te ogromne rzeczy — rzekł, z rozwagą ki- wając głową. — Dawno przedwczoraj. Splótł dłonie za plecami i poczłapał wokół wielkie- go, cylindrycznego monolitu. 235 Choć wyrzeźbiony dosyć niestarannie i niesprawia- jący wrażenia kolumny, którą miał się stać, kamień za- fascynował go. Pokrywały go warstwy gromadzącego się przez wieki wapna, pleśni, grzybów i brudu. Miał niemal trzydzieści metrów średnicy i co najmniej dwa razy tyle wysokości. Choć Agharowie nie znali się na architekturze, masywna kolumna stanowiła centralną podporę stojącej wysoko nad nim Wieży w Tarmish. W istocie był to korzeń wielkiej wieży i jej lity rdzeń, który piął się do samej podłogi jej najwyższego po- ziomu. Scrib zatrzymał się przy wybrzuszeniu na ciemnej, pokrytej nalotem powierzchni, przyjrzał się mu nie- co dokładniej, po czym potarł wilgotną, kleistą masę wścibskim palcem, który następnie wsunął do ust. Cmoknął, kiwając z zamyśleniem głową. — Niezłe — stwierdził. — Smakować trochę jak grzyb. Spróbował ponownie i szybko został otoczony przez kilkudziesięciu innych zaciekawionych Agharów, któ- rzy podążali za nim wokół podstawy kolumny, roz- glądając się dookoła niczym turyści. Skoro Scrib po- smakował pleśni, teraz wszyscy chcieli jej spróbować, i to koniecznie z tego samego wybrzuszenia. — Dobre — oznajmił jeden z nich. — Całkiem do- bry kleik. — Mocny rocznik — zgodził się inny, kiwając gło- wą. — Delikatny arom... buki... nie cuchnąć źle, kie- dy zacisnąć nos. — Trącić piżmem — ocenił kolejny. — Stare i mocne. — Ja ugryźć po stronie z piaskiem — oznajmił 236 osobnik z uplecioną w warkoczyki brodą. — Jak żo- łądek surowego ptaka. — Nic tylko pleśń — narzekała jedna z kobiet. — Pleśń to pleśń. Dobrze smakować, ale to nie jedzenie. — Niektórzy nie mieć podniebienie — zauważył ktoś. — To być całkiem dobra przyprawa dla gulaszu. — Nie mieć gulaszu — mruknął Scrib. — Trafna myśl — usłyszał słowa aprobaty. — Ktoś mieć rzeczy do gulaszu? Kilkudziesięciu krasnoludów żlebowych posłusz- nie przetrząsnęło kieszenie i woreczki. Pośród odnale- zionych skarbów znajdowało się kilka starych ptasich gniazd, w większości wysuszone resztki jaszczurki, dwadzieścia czy trzydzieści zgrabnych kamyków, za- pomniany but, pierzasta kulka zdobyta dawno temu w opuszczonym legowisku jakiegoś kota, wyschnięty palec ogra, połówka nożyczek i zgniłe gołębie jajo. Nikt nie miał przy sobie jedzenia. — A niech to! — parsknęło kilku. — Gdzieś tu musieć być szczury — podsunął je- den z nich. — Ktoś mieć narzędzie do łupania? — Zwykle Clout mieć narzędzie do łupania — od- parł ktoś. — Gdzie Clout? — Tu nie — przypomniało mu kilkoro z nich. — Może lepiej poszukać narzędzie do łupania. — Może lepiej poszukać Clouta — padła sugestia. — Nie mieć żadnego gara na gulasz — narzekała jedna z kobiet. — Bron nosić gara, ale Brona też tu nie być. Na nikogo tu nie móc już liczyć. Nie być Brona, nie być Clouta, nie być Najwyższy Bulp. — Lepiej poszukać także Brona — zdecydowali. — Ktoś ostatnio widzieć Brona? 237 Mając przed sobą jasno postawiony cel, oddziały krasnoludów żlebowych wyruszyły na poszukiwania we wszystkich kierunkach. Kilka kobiet także zorgani- zowało wyprawę, aby przekonać się, czy nie uda się im znaleźć czegoś przydatnego. Wciąż zadumany nad porośniętym pleśnią wybrzuszeniem w kamiennej ko- lumnie Scrib rozejrzał się dookoła. — Gdzie wszyscy iść? — Szukać Brona i Clouta — wyjaśnił mu ktoś. — Potrzebować narzędzie do łupania. — Chcieć łupnąć Brona i Clouta? — zdumiał się Scrib. — Potrzebować mięsa na gulasz. — Chcieć ugotować Brona i Clouta na gulasz? Nie padła jednak żadna odpowiedź. Większość ro- j zeszła się w poszukiwaniu zaginionych współple-; mieńców, a ci, którzy pozostali, nie zrozumieli pytania. ' Scrib wzruszył ramionami i ponownie skupił się na wy- brzuszeniu na kolumnie. W miejscu, gdzie zdrapano pleśń, ukazała się matowa, metaliczna powierzchnia. — Co to? — zadumał się Scrib. Jeden z przechodzących obok krasnoludów żlebo- wych spojrzał na metal, po czym wyciągnął język i po- lizał go. — Nie mosiądz — oświadczył, wyostrzając do gra- nic możliwości krasnoludzkie zmysły. Istnieli tacy, którzy uważali, że Agharowie — krasnoludy żlebowe z Krynnu — mogą być odległymi kuzynami prawdzi- wych krasnoludów. Oczywiście żaden krasnolud na- wet przez chwilę nie dopuściłby takiej myśli. Prawdo- podobnie też żaden z krasnoludów żlebowych nigdy się nad tym nie zastanawiał. Dla Agharów prawdziwe 238 krasnoludy bądź —jak ich zwykli nazywać — „packi" były równie tajemnicze i nieprzyjazne jak Wysocy. Rasy Agharów i krasnoludów łączyły jednak pewne wspólne cechy, a jedną z nich stanowiła umiejętność smakowania metali. — Ma tutaj cynk — stwierdził przechodzień. — To musieć być brąz. Bardzo stary, ale brąz. Przepchnąwszy pomocnego krasnoluda żlebowego na bok, Scrib starł nieco więcej pleśni z powierzchni i przyjrzał się dokładniej metalowi. Znajdowały się na nim znaki — kolejne rzędy starannie wypisanych, ma- łych zawijasów. Jeden z nich powtarzał się kilkakrotnie i przypomi- nał bazgroły przedstawiające grzyby, które wcześniej Scrib rysował. Było tam także znacznie więcej innych zawijasów. Scrib poczuł dziwne, wędrujące w górę kręgosłupa przeczucie, które podniosło mu włosy. Kilka razy w życiu spotkał Wysokich, czyli ludzi, oraz „packi", czyli prawdziwe krasnoludy górskie i podgórskie. Obie rasy były dla krasnoludów żlebo- wych równie tajemniczymi i niebezpiecznymi stwo- rzeniami, wykraczającymi ponadto poza granice ich zrozumienia. Scrib zaczął sobie jednak przypominać coś, co kiedyś zobaczył. Zarówno ludzie, jak i krasno- ludy potrafili zmuszać zawijasy do mówienia. — To wiadomość? — szepnął, czując przepływ podniecenia. — Może ktoś zostawić instrukcje. — Instrukcje dla czego? — zdziwiło się kilku zain- teresowanych Agharów. — Dla nas! — krzyknął Scrib. — Tu być każde rodzaje zawijasów. Każdy coś znaczyć. Ja próbować wam powiedzieć, że zawijasy oznaczać rzeczy... wi- 239 dać? — Wskazał niecierpliwie ręką. — Ten rodzaj za- wijasa znaczyć grzyb. Tu, tu i tu. Grzyb. — Sporo grzyba — rzekł ktoś. — Ile? Scrib policzył zawijasy, które jego zdaniem przed- stawiały grzyby. Było ich kilka sztuk. — Dwa — oznajmił. — I dużo innych zawijasów. Jak robale i drzewa, i małe pudełka. A ten wyglądać jak burza. Ktoś nam coś tu próbować powiedzieć. — Może mówić, że będzie padać — zasugerował jakiś krasnolud usłużnie. — Będzie padać robalami i pudełkami — oznajmił inny. Głos, który nagle usłyszeli, zdawał się dochodzić zewsząd i znikąd jednocześnie. Choć był przyciszony, niczym przepełniony pogardą pomruk, brzmiała w nim potęga i zdawał się wypełniać całą przestrzeń. — Co za banda bałwanów! — rzekł. — To są runy, wy mali idioci. Nie znacie się na runach? Krasnoludy żlebowe spojrzały w ciemność szeroko otwartymi oczami. — Kto to? — pisnął któryś. Lekkie podmuchy powietrza wzbiły tumany pyłu pokrywającego starą piwnicę, a w mroku nad ich gło- wami zaszemrały cicho potężne skrzydła. Wszystkie spojrzenia powędrowały w górę, a w sercach krasno- ludów żlebowych zapanowało przerażenie. Wygląda- ło to tak, jakby wielkie odłamki sufitu oderwały się i spadły — złowrogi, opuszczający się z gracją cień przybrał kształt, a oczy znieruchomiałych Agharów wychwyciły ruch. Z falującymi lekko przy krawę- dziach szeroko rozpostartymi skrzydłami i wielkim, pełnym wdzięku ogonem, który kołysał się na boki, 240 smok zdawał się wypełniać całą przestrzeń nad ich głowami. — S-s-smok? — wyszeptał przerażony Scrib. — Diablać jak ucieki! — pisnął spanikowany A- ghar. Krasnoludy żlebowe rozbiegły się w obłędzie, za- częły zataczać koła, po czym zastygły w miejscu, kie- dy usłyszały silny, przepełniony irytacją głos: — Przestańcie! Stójcie! Chcecie, żebym na was wylądowała? Bogowie, co za banda małych głupków. Wielkie gadzie stopy o przypominających wygię- te ostrza, połyskujących szponach dotknęły podłogi wśród zmrożonych strachem Agharów tak delikatnie, jak uczyniłoby to opadające piórko. Smok usiadł ca- łym ciężarem i złożył skrzydła. Najeżony kolcami i pokryty łuskami łeb kołysał się na długiej, straszliwej szyi. Smok przyglądał się im po kolei, jakby starał się ich zapamiętać. Małe istoty tkwiły nieruchomo w jed- nym miejscu. — Kto tutaj dowodzi? — Verden Leafglow spytała tak łagodnie, jak tylko pozwalała jej na to awersja do tych nudnych kreatur. Czas i doświadczenie spowodo- wało u zielonej smoczycy głębokie zmiany — czas, doświadczenie i opieka boga. Dzięki Reorksowi zaczę- ła myśleć w zupełnie inny sposób i coraz mocniej się do tego przyzwyczajała. Kiedyś bez namysłu zabiłaby każdego krasnoluda żlebowego, który stanąłby jej na drodze, jedynie dla czystej rozrywki. Od tamtego cza- su wiele się jednak wydarzyło i krasnolud żlebowy niegdyś okazał jej łaskę. Teraz w dziwny sposób skłon- na była tolerować,obecność tych godnych pogardy i- stot — przynajmniej dopóki jej zbytnio nie zirytują. 241 Przez chwilę żaden z nich nie odpowiedział. Więk- szość była tak przerażona, że nie potrafiła nawet poru- szyć ustami. W końcu jeden z nich zająknął się. — C-co smok powiedzieć? — Pytałam, kto tutaj dowodzi — powtórzyła Ver- den. — Nie wiedzieć — odparł krasnolud żlebowy. — Zwykle dowodzić ten, jak mu tam. Stary G-glitch. Naj- wyższy Bulp. Jednak nie ma tu Najwyższy Bulp. — A gdzie jest? — Nie wiedzieć. Gdzie indziej. M-mm-może smok też sobie pójść g-gdzie indziej? Może poszukać Glitcha. — Nie zamierzam szukać jakiegoś głupiego kras- noluda żlebowego! — prychnęła Verden. — Dobra — rzekł ten, któremu udało się otrząsnąć z osłupienia. — Więc my gdzie indziej pójść. Nie być p-problemu. Pa, smok. — Odwrócił się, dygocząc na całym ciele, rozpędził się i zderzył z innym krasnolu- dem żlebowym. Kolizja wywołała istną reakcję łańcu- chową. Dziesiątki krasnoludów żlebowych zoriento- wało się w sytuacji, po czym zaczęło biegać bezładnie i zderzać się z sobą. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stały znieruchomiałe osobniki, nagle zapano- wała wrzawa i panika, kiedy jeden zaczynał wpadać na drugiego i wszyscy poprzewracali się niczym elemen- ty domina. Verden Leafglow uniosła swój potężny łeb i po- trząsnęła nim, zdegustowana. — Krasnoludy żlebowe! — wydała z siebie syk, który przeszedł we wrzask. — Zatrzymajcie się! Stać! Wszyscy uczestnicy zamieszania posłusznie znie- ruchomieli. Szponem przypominającym gigantyczny 242 rapier Verden wyłuskała z całej tej masy Scriba i za- stukała o jego pierś. Wybałuszył na nią oczy i niemal zemdlał. — Ty — powiedziała. — Jak cię wołają? Scrib zamrugał oczami, przełknął głośno ślinę i wzru- szył ramionami. — Różnie — odparł. — Najczęściej „hej ty!", tak w-wystarczyć. — Miałam na myśli twoje imię — warknęła Verden. — Ach, to — powiedział. — Mieć imię S-scri- -scr... uch... Scrib. Miło cię poznać, smok. Pa. — Wracaj tu! — zawołała Verden. — Pokaż mi, co znalazłeś. — Dobra. — Scrib zaczął opróżniać rozmaite wo- reczki oraz kieszenie. — Mieć m-m-mar-marmur — odparł. — I kawałek sznurka i z-ząb ż-ż-żółwia i kil- ka kamyków. Stary, płaski, cz-czarny kamyk i jeden miękki. I kawałek jaszczurki i... — Bogowie — mruknęła Verden. — Nie obchodzi mnie, co masz w kieszeniach, chcę zobaczyć runy, które znalazłeś. — Zobaczyć c-co? — Runy! Zawijasy! — Och — rozpromienił się Scrib. Wreszcie ktoś okazał zainteresowanie jego odkryciem. I choć ten ktoś był smokiem, to i tak miał powody do zadowole- nia. Poza tym nic nie wskazywało na to, by smok chciał go zabić, a przynajmniej na razie. — Tam. — Wycelował brudny palec w powierzchnię z brązu, która błyszczała pod kożuszkiem pleśni. — Zawijasy — ogłosił. — W moim osąd... opin... wyglądać to jak coś o grzybach. 243 — To nie ma nic wspólnego z grzybami — mruk- nęła Verden, przyglądając się starym inskrypcjom, j — Nie grzyby? — Scrib wyglądał, jakby uszło) z niego powietrze. — A co? j — To znak — odparła Verden. — Znak? — Scrib stanął na koniuszkach palców, próbując coś dojrzeć zza smoczego pyska. — Taa, może być. Znak to mówiące bazgroły. Packi mieć zna- ki w Thorbardin. One mówić rzeczy jak „Czwarta Dro- ga", „Nie woch... wcho... być z dala" i „Agharom wstęp wzbroniony". — Oczarowany, postawił stopę na dolnej szczęce smoka, pomiędzy sterczącymi kłami, chwycił wielkie nozdrze i podciągnął się na smoczy pysk. Kiedy się tam znalazł, ukląkł i wychylił się nie- bezpiecznie, by spojrzeć z bliska na tabliczkę z brązu. — Złaź z mojego nosa! — warknęła Verden. Scrib ze skowytem stoczył się w dół smoczego pyska. Wy- lądował na wielkiej smoczej łapie i skulił się mię- dzy pokrytymi łuskami „palcami" wielkości korzeni drzewa. Ignorując małego głupka, Verden skupiła się na od- czytywaniu starej inskrypcji: Na tej skale równowaga zaistnieje. Niech na podporze z błyszczącej skały harmonia zagości. Wieczne dziedzic- two dużych i małych. Verden przez chwilę rozmyślała nad napisem, po czym uniosła szpon i delikatnie usunęła nim pleśń, która pokrywała powierzchnię pod płytą z brązu. Zdesperowany, uczepiony jej palca krasnolud żlebowy miotał się i popiskiwał ze strachu. 244 Fod starym nalotem na kolumnie ukazał się biały kwarc. Oczyszczony, sprawiał wrażenie, jak gdyby żył własnym życiem. — To jest znak — szepnęła smoczyca. — To znak, o którym mówił Reonc. Pozbawiony umiejętności dłuższego koncentrowa- nia uwagi Scrib w jednej chwili zapomniał o strachu, który jeszcze przed sekundą go ogarniał, i wspiął się po łapie smoczycy, aby móc spojrzeć z bliska. Usado- wiwszy się na jej wielkim ramieniu, przyjrzał się starej kolumnie. — Co znak mówić? — spytał. — Mówi, że to punkt równowagi — powiedziała Verden, bardziej do samej siebie. — Podpora. Mówi, że tutaj spoczywa harmonia. — Co? — spytał zmieszany Scrib. Z zapałem wspiął się jeszcze wyżej, uczepił się powieki Verden i usiłował znaleźć punkt oparcia dla stopy koło jej przegrody nosowej. — Mówi, że to błyszcząca skała! — zagrzmiała smoczyca. — Złaź z mojej twarzy, ty mały bałwanie! Szarpnięciem łba posłała Scriba w powietrze. Spadł na nogi, przewrócił się, potoczył i padł plackiem u stóp Najwyższego Bulpa, Glitcha Najprzedniejsze- go, Najwyższego Bulpa z Przekonania i Wspaniałe- go Obrońcy Różnych Miejsc, który właśnie przyszedł wraz z częścią swego rozproszonego plemienia oraz z kilkoma ludźmi. Uwagę większości z nich w takim stopniu przykuła akrobacja Scriba, że przez chwilę nie zdawali sobie sprawy z obecności smoka. Nagle jednak troje bystrookich ludzi stojących 245 pośród gamoniowatych Agharów dostrzegło potwora i Thayla zdławiła w sobie krzyk. Graywing i Darti- mien równocześnie wystąpili do przodu, by chronić dziewczynę. W dłoni pierwszego świsnął dobyty zza pleców miecz, a w rękach drugiego zaroiło się od szty- letów. Zanim jednak zdążyli ją zasłonić, pojawił się przed nią ktoś inny. Z wielkim wysiłkiem Bron uniósł swą wielką, żelazną tarczę i zamachał szerokim mie- czem. — S-sio! — rozkazał. — Smok s-s-sio! Zwiewać, smok! P-precz! Osadzone w brudnej, pobladłej z przerażenia twa- rzy oczy małej istoty powiększyły się do rozmiarów solamnijskich guzików, Bron nie ruszył się jednak ani o centymetr. Verden odwróciła bez pośpiechu swój wielki łeb i przyjrzała się słabowitej istocie z wielkim zaintereso- waniem. Reorx powiedział jej, że pewnego dnia spot- ka na swej drodze krasnoluda żlebowego — bohatera, nigdy jednak tak naprawdę w to nie wierzyła. Sam po- mysł wydawał się jej zbyt absurdalny. A mimo to stał przed nią krasnolud żlebowy, który starał się ochronić kogoś innego. To małe, brzydkie stworzenie groziło jej i rozkazało się wynosić! To z pewnością musiał być on. Przedmiot w je- go ręce był tą samą tarczą, która ochroniła Verden przed smoczym ogniem Flame'a Searclawa dawno te- mu, w tunelach Xak Tsaroth. Kiedy Verden wpatrywała się w insygnia na tarczy, te zdawały się ożywać i przemieszczać, jakby chcąc u- tworzyć nowe kształty i wzory. Żaden Aghar w tym złożonym rysunku nie rozpoznałby obrazu twarzy. Na- 246 wet ludzie uznaliby to za skomplikowaną plątaninę konturów. W smoczych oczach było to jednak obli- cze. Dla Verden Leafglow, która żyła już po raz dru- gi, wzory stanowiły coś więcej niż zwykła podobiz- na. Ujrzała ona na starej tarczy twarz samego boga Reorksa. Zielona smoczyca, która niegdyś służyła mrocznej bogini, ponownie znalazła się w obecności boga. Ver- den Leafglow nie była już jednak prawdziwie zielo- nym smokiem. Chroniące jej potężne ciało zielone łu- ski pokryły się wyraźnym, ciepłym odcieniem. A bóg, którego miała przed sobą, nie był mściwym bóstwem, jakie znała ze swego pierwszego wcielenia. Verden uj- rzała w tarczy twarz Reorksa niosącego młot niebios, Reorksa dającego życie, stwórcy równowagi. W smoczej świadomości odezwał się głos przypo- minający odległy grom. Przybyłaś do podpory, Ver- den Leafglow. W tym miejscu należy rozwiązać wiele spraw. Znajdują się tutaj duzi i mali, oczekując na równowagą. O wyniku zadecydują gorsi od ciebie, Verden. Ale to ty przypieczętujesz decyzją, kiedy ona już zapadnie. — Będę miała okazję do zemsty? — szepnęła smo- czyca. Zemsta to mroczna rzecz — cicho odparł głos. Tak naprawdę nie był to głos, lecz nieproszone myśli, które pojawiały się w jej głowie i formowały w słowa. Ze- msta prowokuje do zemsty, lecz czysty odwet może zrównoważyć szale. Miałaś otrzymać dar, Verden Leaf- glow. Ten dar to coś, co zawsze istniało... wolność wy- boru. — Nie wiem, co mam robić — szepnęła smoczyca. 247 W konflikcie zapanował nieład — mruknął odległy grom. — Można by zacząć od niewielkiego sprzątania. Głos ucichł. Tarcza w ręce dygoczącego krasnoluda żlebowego znów była tylko kawałkiem metalu. Troje ukrytych za nią ludzi oraz większość plemienia Agha- rów wpatrywała się w ogromną bestię, która stanęła im na drodze. Teraz jednak Verden Leafglow znała już swoje zadanie. Jeden z ludzi — wysoki mężczyzna z mieczem w dłoni — przesuwał się w bok, szykując się do ataku. Verden przygwoździła go samym spojrzeniem. — Nawet o tym nie myśl — zasugerowała. Kiedy się odwracała w jego stronę, w panujących w grocie ciemnościach coś błysnęło i o jej łuski uderzył lśniący sztylet. Trafił w miejsce oddalone o centymetry od miękkiej tkanki, która okrywała jej serce. Broń zatrzy- mała się na chwilę, zawisła na ostrym czubku i nie- szkodliwie zaklekotała o ziemię. W tej chwili zielony smok, którym niegdyś była, rozpocząłby rzeź, a jego pierwszą ofiarą stałby się dru- gi mężczyzna — drobniejszy, odziany w ciemny strój. Właśnie przygotowywał do rzutu kolejny sztylet. Nie była już jednak takim smokiem jak kiedyś i po- wstrzymała rosnący gniew. — Przestań! — syknęła. — Co ty wyprawiasz? Mężczyzna zawahał się. — Cóż, hmm... wydaje mi się, że rzucam w ciebie nożami — przyznał szczerze. — Widzisz, próbuję cię zabić. — Dlaczego? — Dlaczego? — Zupełnie zbity z tropu, opuścił trzymającą sztylet rękę. — Cóż, dlatego że to właśnie 248 mam w zwyczaju czynić. Jesteś przecież wrogiem. Je- steś smokiem. — A ty zabijasz smoki? — Oczywiście! Ślepia Verden zwęziły się, co dla żadnego człowie- ka nie byłoby oznaką wesołości. — A ile smoków zabiłeś do tej pory? — Prawdę mówiąc — przyznał Dartimien Kot — jesteś pierwszym smokiem, jakiego spotkałem. Przy- najmniej towarzysko. — To oczywiste — rzekła Verden. — Wciąż prze- cież żyjesz. Masz jakieś imię? — Dartimien — przedstawił się. — Ja jestem Verden Leafglow — odparła smoczy- ca. — A ty? — Jej spojrzenie powędrowało w stro- nę drugiego mężczyzny, który wciąż szukał miejsca, gdzie mógłby wbić miecz. — Ach... Graywing — powiedział wojownik. — Miło cię poznać. Jego oczy wciąż błądziły, aż zatrzymały się na szczelinie pomiędzy łuskami, tuż pod lewym skrzyd- łem. Przykucnął i uniósł miecz. — Nie rób tego — ostrzegła go smoczyca. — Kim jest ten mały błazen z tarczą i co on wyprawia? Odezwała się stojąca za Agharem dziewczyna. — To Bron. Jest bohaterem. — No, no — mruknęła Verden. — Bohater? Co ty powiesz. Ośmielony tą pochwałą Bron uniósł wyżej swoją tarczę i zamachał szerokim mieczem nad głową. O ma- ło nie upadł pod ciężarem broni. — Smok precz! — zawołał. — Zwiewać! 249 — Trwa wojna — rzekła Verden, ignorując go. — Czy którekolwiek z was ma z nią jakiś związek? — Jaka wojna? — mruknęło kilku zdumionych kras- noludów żlebowych. — Przypadkowo — odparł Graywing. — Jesteśmy tu przejazdem — dodał Dartimien. — Więc nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli rozwiążę kilka spraw? — Rób, co uważasz — Graywing wzruszył ramio- nami. — Lecz ostrzegam cię, będziemy walczyć, je- śli... — Będziecie mieli okazję — zapewniła go smo- czyca. Dartimien ściągnął brwi. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Zobaczysz — syknęła wesoło smoczyca. Nagle wielka grota zamigotała, kiedy odbiło się w niej bez- dźwięczne zaklęcie, pomknęło ku wszelkim zakamar- kom i powróciło do źródła. Przez chwilę Verden Leaf- glow górowała nad nimi, zdając się wypełniać sobą całą przestrzeń wielkiej piwnicy. Zaklęcie, które rzu- ciła, było proste i często z niego korzystała. Teraz jed- nak zdawało się zwalniać, jak gdyby ktoś gdzieś wysy- sał z niego moc. Verden skoncentrowała się. Zamigo- tała, stała się niewyraźnym zarysem w mroku, po czym zmieniła w unoszącą się mgłę. Obłok powędrował w stronę przewodu wentylacyjnego i uciekł przezeń. Graywing zadrżał. — Nienawidzę magii — burknął. — W magii nie ma nic złego — zaoponował Darti- mien. — Czasami się przydaje. To, czego ja nienawi- dzę, to smoki. 250 "Wśród osłupiałych krasnoludów żlebowych rozleg- ły się zaskoczone głosiki. — Smok pójść sobie? — Gdzie smok? — Złazi z mojej stopy! Drobna kobieta z plemienia Bulpów wystąpiła na- przód, z dumą wpatrując się w Brona, który opuścił tarczę i miecz i rozglądał się z zakłopotaniem. — Nic wielkiego — zapewniła ich Pert. — Bron kazać, żeby smok odejść, więc smok odejść. Bron bo- hater. — To jakiś absurd — prychnął Dartimien. — Nieprawda! — powiedziała Thayla Mesinda. — Mówiłam wam, że to bohater. Rozdział 20 SMOK BRONA Pozbawiony resztek sił przez swoje zaklęcia Clo- nogh leżał samotnie w wieży w Tarmish i przeklinał los. Poczuł narastającą nienawiść, kiedy przypomniał sobie tego tępego małego Aghara, który był w zasięgu ręki i niemal wręczał mu magiczny relikt — tak bar- dzo mu potrzebny — a potem z nim uciekł. Clonogh mógłby przysiąc, że krasnolud żlebowy zadrwił z nie- go, choć z drugiej strony wiedział, że przedstawicie- lom tej rasy brakowało bystrości, która pozwalałaby na drwiny. Taki żart wymagał okrucieństwa, a krasno- ludy żlebowe nie miały go w sobie. Okrucieństwo było formą zła, a krasnoludy żlebowe po prostu nie pojmo- wały istoty zła. Niechcący mogły zrobić tyle samo złych, co i dobrych rzeczy. 252 Krasnoludy żlebowe po prostu się trafiają — mó- wiono wśród innych ras. Krasnoludy żlebowe są po prostu krasnoludami żlebowymi. Nie było nic więcej do dodania. Istoty te funkcjonowały na zasadzie bez- władności. Kiedy już ruszyły w jakimś kierunku, trud- no było je powstrzymać. A kiedy już się zatrzymały, ciężko było zachęcić je do drogi. W głowie Clonogha zaświtała pewna myśl, nie miał jednak siły się nad nią zastanowić. Krasnoludy żlebo- we były niewinne. Stanowiły istne ucieleśnienie nie- winności. Nigdy nie mogłyby być niczym innym. Clonogh porzucił rozmyślania na temat krasnolu- dów żlebowych i skoncentrował się na kimś, kto był prawdziwym złem — oszalałym na punkcie władzy ty- ranem — na Lordzie Vulpinie. Nienawiść, jaką odczu- wał do tego człowieka, rozgorzała na nowo. To on trzymał w garści życie Clonogha i bez przerwy z niego drwił. Vulpin stanowił połowę podwójnego zła. Drugą częścią była jego siostra, Chatara Kral. Clonogh znał ich korzenie. Oboje wywodzili się od Smoczego Lorda Verminaarda, arcywroga z Wojny Lancy. Nie różnili się od swego ojca — oboje ogarnięci byli nienasyconym pragnieniem zdobywania. To właś- nie manipulacje tych dwojga doprowadziły Clonogha to stanu, w którym obecnie się znajdował. Jak zawsze, kiedy katalogował swoich wrogów, mag przeklinał starego Piraeusa, zmarłego dawno te- mu czarodzieja, który ujawnił mu niegdyś wszystkie sekrety magii. Wszystkie, poza jednym! W jakiś spo- sób Piraeus odebrał Clonoghowi moc opierania się spustoszeniom, jakie siały w nim jego własne zaklęcia. 253 W ciągu kilku miesięcy Clonogh postarzał się ponad granicę śmierci, lecz umrzeć nie mógł. Piraeus oszukał go tuż przed swoją śmiercią. Magia zawsze kosztuje i czarodziej dobrze o tym wiedział. Nieodzowną częścią każdego zaklęcia było tajemnicze odchylenie, kod, który powodował, że zaklęcie pobie- rało energię zewsząd, tylko nie od osoby, która je rzu- ciła. Jednak w formułach przekazanych Clonoghowi przez Piraeusa magia ochronna nie działała. Stary oszust w każdym zaklęciu podmienił odchylenie, wpro- wadzając kod ochronny smoczego zaklęcia. Kod działał... lecz jedynie w przypadku smoków. Dla każdej innej istoty był on bezużyteczny, chyba że znajdowała się ona w obecności smoczej magii. Clonogh życzył sobie ujrzeć ściętą głowę Chatary Kral. Życzył sobie zobaczyć wypatroszonego Vulpi- na. Życzył sobie, by niebo zwaliło się na wszystkie krasnoludy żlebowe. Życzył sobie, by stary mag Pirae- us przez wieki płonął w udręce wykraczającej poza śmierć. Najbardziej jednak marzył o tym, aby w ogóle móc czegokolwiek sobie zażyczyć. Gdyby tylko zdołał zła- pać tego niezdarnego Aghara, który w swych brud- nych łapskach trzymał Kieł Orma, zdołałby przepro- wadzić swoją wolę. Władca Życzeń odpowiadał na wezwanie niewinnych. A on teraz zdał sobie sprawę, że nikt inny nie jest równie niewinny jak krasnolu- dy żlebowe. Oczywiście istoty te były wstrętne, podłe i godne pożałowania, lecz ponad wszystko pozosta- wały niewinne! One wręcz cuchnęły niewinnością. Nie miały po prostu wystarczająco dużo rozumu, by być inne. 254 Jedno życzenie! Pojedyncza prośba wypowiedziana przez niewinnego mogła go ocalić! To by w zupełno- ści wystarczyło. Odzyskałby młodość i dostał na tacy wrogów, by móc się nimi zabawiać. Jednak marzenia bez Władcy Życzeń na nic się nie zdawały. Docierały do niego dochodzące spoza wieży od- głosy walki. Chatara Kral i gelniańskie hordy nie na- stawiały się na długie oblężenie. To wymagałoby cierp- liwości. Nie, oni zamierzali przejąć tarmishańską twier- dzę siłą. Powietrze wypełniał łomot miotanych kamieni, brzęk broni oraz głosy ludzi uwikłanych w śmiertelne potyczki. Nic nie mógł poradzić na sytuację, w której się znajdował. Był tak osłabiony i zmęczony, że ledwie mógł poruszać palcami. Clonogh zamknął z rezygna- cją oczy. Nagle otworzył je gwałtownie. Gdzieś nie- opodal rozbudziły się magiczne moce. Wyczuwał je w swoich kościach — były tak blisko, że ich siła wręcz go smagała. Magia! Lecz nie jego magia. Nie były to czary, które mógłby kontrolować. Nie spotkał się z nimi, kiedy miał jeszcze siłę, by rzucać zaklęcia. Moc, którą wyczuł, nie została użyta przez człowieka. By- ła to potężna, obca magia, która różniła się od jego własnych mocy w takim stopniu, w jakim żelazne o- kowy różnią się od jedwabnych nici. Smocza magia! Gdzieś w zasięgu jego świadomości jakiś smok rzucił zaklęcie. Korzystając z resztek swojej woli, Clonogh sku- pił myśli i skoncentrował się na mocy, którą wyczuł, chłonąc jej melodyjne wibracje i starając się wypełnić 255 nią luki w swojej magii ochronnej, co pozwoliłoby mu wzmocnić się i stanąć na nogi. Moc smoczego zaklęcia krążyła wokół niego, a on chłonął ją jak gąbka wodę, absorbując te elementy, które były mu niezbędne. Chwilę później moc znikła, lecz ten czas okazał się wystarczający. Niczym pijawka w nieruchomym sta- wie Clonogh wykorzystał te wzburzone energie i wy- ssał z nich pokarm, którego tak potrzebował. Przez chwilę ogarnęło go zdumienie, że moc ta przybyła w takim momencie — w godzinie, w której najbardziej jej potrzebował, zwróciła się ku niemu, a on pewnie zacisnął na niej pięści. Przypomina to niemal inter- wencję boga, pomyślał. Jednak nie zastanawiał się nad tym dłużej. Teraz były inne rzeczy, które musiał prze- myśleć. Rzut oka na blade, kościste dłonie przypo- mniał mu, że wciąż wyglądał niezwykle staro. Ale teraz była to jedynie zewnętrzna powłoka. Wewnątrz łuszczącej się skorupy czuł się potężny niczym mło- dzieniec. Wypełniony energią i odmłodzony Clonogh poczuł powracającą siłę i kondycję. Wstał i rozejrzał się do- okoła świeżym wzrokiem. W wieżę uderzył wystrzelo- ny z katapulty kamień, a do jej wnętrza wpadły odłam- ki i pył, lecz Clonogh nie zwrócił na to uwagi. Energia otaczała go niczym żelazny woal i nic nie mogło go dotknąć. Podszedł do zachodniej ściany, ściągnął z niej postrzępiony gobelin, po czym silnymi dłońmi rozer- wał go na kawałki, za pomocą których okrył swoją na- gość, wiążąc je fragmentami szarfy. Tuż za progiem roztrzaskanych drzwi, u szczytu krętych, wiodących w dół schodów natrafił na martwe- 256 go najemnika, w stroju strażnika wieży Lorda Vulpi- na. Mężczyzna zdawał się zadeptany przez konia. Clo- nogh zabrał zabitemu buty i założył na własne sto- py. Nagle zatrzymał się zaciekawiony, spoglądając na zwłoki. Mag zawahał się tylko przez krótką chwilę. Wyciągnął przed siebie palec i cicho wypowiedział słowa prostego zaklęcia. Na jego oczach ciało straż- nika skręciło się i uschło, po czym zapadło się do we- wnątrz i na podłodze pozostały jedynie szczątki szkie- letu. Clonogh wziął głęboki oddech, przez chwilę stał w skupieniu, po czym skinął głową. — Dobrze — mruknął. Wypowiedział silne zaklę- cie i po raz pierwszy nie wyrządziło mu to żadnej krzywdy. Chroniła go teraz smocza magia. Przed jego oczami zagościło oblicze starego maga, któremu przed wieloma laty Clonogh odebrał tajemni- ce. Starego maga, który — nawet po śmierci — ze- mścił się, oszukując swego zabójcę. — Wygrałem — powiedział Clonogh. — Teraz na- prawdę mam moc! Na zewnątrz bitwa rozgorzała na dobre. Na całej długości tarmishańskich murów mężczyźni rozpaczli- wie usiłowali utrzymać pozycje obronne. Za obwaro- waniami napierały hordy Gelnian, których osłaniały katapulty i trebusze. Kolejny wielki kamień grzmotnął w wieżę, na sku- tek czego zapadły się całe jej segmenty, lecz Clonogh zanucił zaklęcie i obszar, na którym się znajdował — podłoga pod jego stopami, przejście oraz schody — pozostał nietknięty. Ruiny wieży Lorda Vulpina góro- wały teraz nad panującym w dole chaosem niczym 257 dziwaczny, zniekształcony i wskazujący w niebo pa- lec. Z budowli pozostał jedynie szkielet, wciąż jednak stała ona na swoim miejscu. Clonogh pozwolił sobie na przelotną myśl podziwu dla starych inżynierów, którzy wznieśli tak niezwykłą konstrukcję. Całą jego uwagę pochłaniał Kieł Orma, który znaj- dował się gdzieś na dole, prawdopodobnie wciąż w rę- kach jakiegoś obrzydliwego krasnoluda żlebowego, któ- ry przemykał wśród rumowiska. Dla tego właśnie re- liktu Lord Vulpin ukradł Clonoghowi jego duszę. Dla tego samego reliktu Chatara Kral poddała maga tortu- rom. Jeszcze kilka minut temu za Kieł Orma i władzę, jaka się z nim wiązała, Clonogh oddałby wszystko. Teraz jednak, choć nadal go pragnął, miał on dla niego już mniejsze znaczenie. Odzyskał swoją magię, która w dodatku nie była już obciążona brzemieniem szyb- kiego starzenia się. Teraz zapragnął zemsty. A dzięki Kłu Orma mógł się wspaniale zemścić. W dole rozległy się zwielokrotnione wrzaski. Clo- nogh odwrócił się i spojrzał ze zdumieniem na wiel- kiego smoka, który przemknął po niebie i nadleciał nad mury obronne Tarmish. Pozostawiał za sobą na ziemi ślad w postaci zdezorganizowanego ataku i ob- rony, kiedy ludzie całymi setkami uciekali we wszyst- kich kierunkach. Smoczy strach objął ich rozprzestrze- niającą się falą. U szczytu muru smok obniżył lot i, wystawiwszy przed siebie pazury, zniszczył obsadzo- ne przez najemników z Creal katapulty. Od jego twar- dych łusek, nie czyniąc żadnej szkody, odbiły się mio- tane zewsząd włócznie i oszczepy. Ludzie pospadali z murów wraz z wrakami swych machin. 258 Clonogh ściągnął brwi. Wyglądało na to, że w jakiś sposób Chatara Kral zdołała namówić gada, by stanął po jej stronie. Jednak po chwili smok zakończył lot nad murami, spojrzał na ich zewnętrzną stronę i śmig- nął nad gelniańskimi najeźdźcami, pozostawiając za sobą pobojowisko. Zaintrygowany mag przyglądał się temu ze swoje- go umieszczonego wysoko stanowiska. Smok zmieniał kierunek lotu, niemal losowo rozbijając skoncentrowa- ne wojska. Za każdym razem — szybując na swych potężnych, jaskrawych skrzydłach — pozostawiał za sobą szeroki ślad w postaci uciekających w popłochu ludzi. Od zbitych ludzkich mas odrywały się strzały i włócznie. Wiele z nich odbiło się od łusek smoka, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Inne chybiły i spadły z powrotem na skłębione masy w dole. Wielka bestia krążyła dalej nad polem walki, po- chylając się i nurkując, a uzbrojeni mężczyźni uciekali z wrzaskiem. W końcu jednak załopotała skrzydłami, przeleciała nad murami i ponownie obniżyła lot nad Tarmish. Zwisające z muru, zakończone hakami liny, które zarzucili najeźdźcy, teraz obciążone były przez spani- kowanych żołnierzy, usiłujących wydostać się z forte- cy. Kiedy smok znalazł się nad centralnym dziedziń- cem, wielka brama Tarmish stanęła otworem i setki obrońców wylały się na zewnątrz. Tłum przerażo- nych mężczyzn starał się uciec przed strachem, jaki ich ogarnął. Na polu walki armie wymieszały się — gelniańscy i tarmishańscy wojownicy umykali razem w popłochu. Clonogh nie potrafił tego pojąć. Do Tarmish przy- 259 był smok, który szalał pośród walczących, ale wyda- wał się w ogóle ich nie rozróżniać. Atakował obie stro- ny z jednakowym entuzjazmem. Clonogh nie znał tego smoka. Widział je kilkakrot- nie podczas smoczych wojen i zawsze rozpoznawał po barwie. Istniały bestie, które służyły mrocznym lor- dom — niesamowicie ubarwione, karmazynowe, zie- lone lub niebieskie. Były także i inne, o barwie czyste- go metalu — srebrne, miedziane, złote. Te, jak pa- ' miętał, zawsze walczyły przeciwko swym barwnym krewniakom. Jednak smok, którego teraz miał przed oczami, sie- jący spustoszenie w Tarmish i traktujący na równi ata- kujących i obrońców, nie należał do żadnego z tych gatunków. Jego opalizujące łuski mieniły się w słońcu wyraźną jasną zielenią, jednak w równej mierze po- krywały je odcienie umbry i ciepłego brązu. Była to nie lada zagadka, nie miał jednak z nią nic J wspólnego. Wiedział, że została użyta smocza magia, \ która go wzmocniła, ale zdawał sobie także sprawę, że jej celem było coś zupełnie innego. On po prostu zna- lazł się we właściwym miejscu i czasie. Odległe pola wypełniły się umykającymi ludźmi, a Clonogh domyślał się, kim byli. Najemnicy, z któ- rych część nosiła barwy Tarmish, a część Gelni, wy- mieszali się we wspólnej ucieczce. Na twarz Clonogha wypłynął okrutny uśmiech. Niezależnie od tego, co było celem smoka, zarówno Lord Vulpin, jak i Chatara Kral właśnie stracili swoje armie. Patrząc na rozgrywające się u stóp wieży wydarze- nia, Clonogh ujrzał Lorda Vulpina, który biegł wzdłuż południowego muru, otoczony zaledwie garstką praw- 260 dziwych Tarmishan. Z kolei na polu za bramą Chatara Kral stała w centrum opuszczonego obozowiska i wy- krzykiwała rozkazy w stronę uciekających ludzi, któ- rzy nie odwracali się, by je wypełnić. Pozostało z nią jedynie kilka oddziałów rodowitych Gelnian, którzy widzieli wyraźny cel w kampanii przeciwko Tarmish. Przy zdewastowanej podstawie jednego z wielkich murów, w miejscu, gdzie ziała otwarta, postrzępiona dziura wiodąca do podziemi miasta, kilka skradają- cych się krasnoludów żlebowych wyskoczyło z cienia i pomknęło ku lepszemu schronieniu. Znikli w ciem- nym otworze, gdzie kanały burzowe prowadziły w dół do rozległych jaskiń. Wszyscy poza jednym. Jeden z krasnoludów żlebowych trzymał w brudnej ręce la- skę z kości słoniowej — Kieł Orma. I ten właśnie osobnik, biegnąc ku schronieniu, napotkał na swej drodze tarmishańskiego żołnierza. Krasnolud zawrócił z wrzaskiem i ruszył z powrotem ku podstawie wieży. W jednej chwili, tak samo błyskawicznie, jak się po- jawił, rozszalały smok, który obrócił w perzynę i roz- proszył armie zarówno wewnątrz Tarmish, jak i po dru- giej stronie, znikł. Po prostu wyparował, jakby nigdy go tam nie było. Wyostrzone magicznie zmysły Clonogha ponownie wyczuły żelazny posmak smoczej magii. — Przemiana — mruknął, rozpoznając wzór za- klęcia, choć nie miał pojęcia, w co zmieniła się bestia ani dokąd się udała. Smocza magia, którą wchłonął z poprzedniego zaklęcia, uzdrowiła go, lecz choć dys- ponował teraz potężną mocą, wciąż był tylko człowie- kiem. Ludzki umysł nie mógł równać się ze smoczym, a zawiłości tej magii wykraczały poza pojmowanie śmiertelników. 261 Smok znikł z pola widzenia i niezależnie od tego, jaki obrał sobie cel, nie miał już na Clonogha żadnego wpływu. Stał on nawet niedraśnięty na szczycie szkie- letu wieży, a zamek w Tarmish obrócił się w ruinę, zniszczony najpierw przez pociski walczących armii, a następnie przez gniew miotającego się smoka. W całej okolicy zapadła niemal całkowita cisza. Tu i ówdzie pokrzykiwali leżący wśród martwych ranni żołnierze, a kiedy powiał wiatr, Clonogh usły- szał ogłuszająco piskliwe głosy Lorda Vulpina i Cha- tary Kral, którzy wyszczekiwali przekleństwa i roz- kazy w stronę rozproszonych, niewielkich oddziałów tarmishańskich i gelniańskich, którymi nadal dowo- dzili. Postrzępiona dziura, w której znikły krasnoludy żle- bowe, ziała mrokiem i ciszą, niczym nęcąca jaskinia. Żołnierze z Tarmish pobiegli w jej kierunku. Kilku zgromadzonych na południowym murze oficerów Lor- da Vulpina dostrzegło ich i wskazało palcami. Clonogh uniósł kościstą pięść i wyszeptał drobne zaklęcie. Stojący na południowym murze Lord Vulpin zatrzymał się nagle i odwrócił, jakby coś przyciągnęło jego uwagę. Przez chwilę rozglądał się na wszystkie strony, po czym jego spojrzenie zatrzymało się na wie- ży. Ruszył w jej stronę. Po drugiej stronie otwartej bramy Chatara Kral także odwróciła się, zawahała przez chwilę, po czym przekroczyła ją i skierowała się ku wieży. Za obojgiem regentów podążyli niepew- ni ludzie. Niektórzy zdecydowali się pójść za swymi przywódcami, inni zostali. Ze złowrogim uśmiechem na ustach Clonogh prze- mierzył wieżę, słysząc odgłos maleńkich stóp na pną- 262 cych się w górę schodach. Kieł Orma sam do niego zmierzał, trzymany w dłoni niewinnego. W mrocznych otchłaniach tarmishańskich podzie- mi Graywing rozglądał się dookoła z wyjątkowym nie- smakiem. Smok, który był tutaj jeszcze przed półgo- dziną i zdawał się wypełniać sobą rozległe przestrze- nie jaskini, znikł na dobre. Graywing z Dartimienem wybrali się na poszukiwania, po czym rozdzielili się, by przeszukać wielkie komnaty i zajrzeć w każdy tu- nel i skrytą w cieniu niszę. Nigdzie jednak nie było ani śladu straszliwej bestii. Graywing wszedł nieco głębiej do wielkiej sali, w któ- rej górowały fundamenty zamku w postaci ciemnych monolitów, i zmarszczył nos z odrazą. Krasnoludy żle- bowe były wszędzie, gdzie tylko spojrzał — głupko- wate, niezdarne, małe istoty. Większość z nich jednak zgromadziła się w jednej grupie u podstawy wielkiej kolumny. Wyglądało na to, że toczy się tam jakaś kon- ferencja. Kilkunastu krasnoludów żlebowych zaanga- żowało się w ożywioną dyskusję, podczas gdy cała reszta przyglądała się temu z niewielkim zaintereso- waniem. Dostrzegł stojącą kilka metrów za krasnoludami żlebowymi Thaylę Mesindę, schludną i piękną nawet w tym hałaśliwym otoczeniu. Choć była niewielkiej postury, jej ramiona i głowa wystawały ponad więk- szość drepczących, niechlujnych małych stworzeń, któ- re ją otaczały. Rozgarniając na boki krasnoludy, wojownik prze- szedł ku niej przez salę. Kiedy się zbliżył, wyciągnęła w zachęcającym geście rękę. 263 — Chodź ze mną — powiedział. — Zabiorę cię z dala od tego wszystkiego... — Jego głos niespodzie- wanie przeszedł w pomruk zaskoczenia, kiedy szyb- kie poruszenie obok zapowiedziało nadchodzący atak. Z przekleństwem na ustach Graywing podskoczył wy- soko w górę, a szeroki miecz świsnął tuż pod jego sto- pami na wysokości, na której przed chwilą znajdowały się golenie Graywinga. Bron Bohater stracił równowagę, kiedy potężne cię- cie nie trafiło w żaden cel. Usiłując utrzymać ciężką broń, zakręcił się, potknął i runął na twarz. Szeroki miecz zabrzęczał o kamienną podłogę jaskini, a tarcza Brona przez chwilę chwiała się na krawędzi, po czym upadła na niego. ] Rozjuszony Graywing przekroczył szamoczącego J się krasnoluda żlebowego, przycisnął miecz do ziemi ] miękko obutą stopą i pochylił się. — Nigdy więcej tego nie rób! — rozkazał. — Oj, przepraszać — odparł Bron, uwalniając się spod ciężaru tarczy. — Nie rozpoznać cię. Pomyśleć, że może to wróg. — Nie rozpoznałeś mnie? — warknął Graywing. — Widziałeś mnie już wiele razy! Bron stanął na nogi, otrzepał się brudnymi rękami i podniósł wzrok na człowieka. — No to co? Widzieć jednego Wysokiego, widzieć ich wszystkich. — Mały bohater dźwignął swoją tar- czę, po czym ułożył jej pasy na ramieniu i barku. Sięg- nął po miecz, pociągnął za jego rękojeść i wówczas zorientował się, że na ostrzu spoczywa ludzka stopa. — Przepraszam — rzekł. Stopa ani drgnęła, więc Bron podniósł swą ciężką tarczę i grzmotnął nią Graywinga 264 w kolano. Człowiek syknął, zatoczył się do tyłu i za- czął podskakiwać na jednej nodze, przeklinając. Bron odzyskał swój miecz, zmrużył na moment oczy, usiłując sobie przypomnieć, co zamierzał zro- bić, w końcu jednak ustawił się tuż przed Thaylą. Pil- nował jej. Thayla potrząsnęła głową, a jej brwi wygięły się w przepiękne łuki, kiedy spoglądała na szurającego nogami Graywinga, który ostrożnie testował kolano. — Naprawdę nie powinieneś być taki surowy wo- bec tych małych istot — zbeształa wojownika. — Oni są niegroźni. — Ten mały bęcwał próbował odrąbać mi nogi! — warknął mieszkaniec równin. — Bron? Ależ to bohater — przypomniała mu Thayla. — Tak właśnie czynią bohaterowie. — Prawda — zgodził się Bron. — Obcinać nogi. Graywing spróbował ponownie, tym razem trzy- mając się na wszelki wypadek poza zasięgiem broni krasnoluda żlebowego. — Chodźmy stąd, dziewczyno — naciskał. — W każdej chwili mogą się tu pojawić Tarmishanie... a smok też wciąż gdzieś tu jest. — Nie, nie ma go — zapewniła go Thayla. — Bron go przegonił. — Nieprawda! — Prawda! Graywing podskoczył, kiedy usłyszał czyjś głos tuż pod nogami. Spojrzał w dół, prosto w uparte, poważne oczy małej krasnoludzkiej kobiety, która niemal stała na jego palcach. Sięgała mu do pasa, zaciśnięte w pię- ści dłonie oparła na biodrach i sprawiała ogólne wra- 265 żenię gotowości do podjęcia dyskusji lub walki, na co- kolwiek on się zdecyduje. — Bron powiedzieć smok iść sobie — zauważyła Pert — więc smok pójść. Każdy to wiedzieć. Wysoki być ślepy? Graywing wziął głęboki oddech i potrząsnął głową. Głupszy od krasnoluda żlebowego może być jedynie ten, kto usiłuje się z nim sprzeczać. Zrozumiał, że jeśli nie | będzie ostrożny, to właśnie w coś takiego się uwikła. — Zejdź mi z drogi — warknął, po czym obszedł Pert, która błyskawicznie skoczyła i znów stanęła przed nim. — Bron przegonić smoka! — naciskała mała isto- ta. Odwróciła wzrok. — Czy nieprawda, Bron? Bron z zakłopotaniem wpatrywał się w słynną Wiel- ką Misę Gulaszu. — Tak, kochana. i — Pert ma rację — powiedziała z empatią Thayla i Mesinda. — Tak właśnie zrobił. — Nikt tak po prostu... nikt tak po prostu nie roz- kazuje zielonemu smokowi — wyjaśnił dziewczynie, czując rozdrażnienie. — Zielone smoki są... — Nie był tak do końca zielony — zauważyła Thay- la. — Był jakby bardziej brązowy, może z odcieniem złota i dzikiego miodu. — Bronowy smok! — upierała się Pert. — Robić to, co Bron kazać! — Ona ma rację — przyznała Thayla, kiwając gło- wą. — To był brązowy smok. — Dobrze już! — huknął Graywing. — Niech bę- dzie. A teraz chodź ze mną, dziewczyno. Musimy się stąd... 266 Gdzieś zza jego pleców dobiegł ironiczny głos Dar- timiena Kota. — Czy możecie się tam wreszcie zamknąć? I prze- stań drażnić te krasnoludy żlebowe, barbarzyńco! Sta- ram się skupić na czytaniu. Kot stał przy głównej kolumnie, wytężając wzrok w nikłym oświetleniu, i przesuwał palcem po rzędach runów na metalowej tabliczce przymocowanej do ka- mienia. Wokół niego stłoczyli się przedstawiciele ple- mienia Bulpów. Kilku nawet wspięło się po pasach i rzemieniach na jego plecy, żeby lepiej widzieć. Jeden z trajkoczących Agharów ulokował się na ramieniu za- bójcy i zaglądał mu znad głowy. Graywing wymamrotał przekleństwo i skierował się w stronę Dartimiena. Odległe odgłosy bitwy, które docierały poprzez szczeliny i kraty, stały się tak inten- sywne, że zmieniły się w pieśń chaosu. Nagle, w jed- nej chwili, świat poza przepastnymi podziemiami u- cichł. Graywing był pewien, że za moment hordy Gel- nian, Tarmishan, najemnych żołnierzy i kto wie, czego jeszcze wleją się do ich wielkiego schronienia. A Dar- timien spokojnie czytał sobie napisy na murach. Przepchnąwszy się przez ściśniętą masę krasnolu- dów żlebowych, mieszkaniec równin dotarł do Darti- miena i zerknął na tabliczkę z brązu. — Co to takiego? — Znak — zaszczebiotał wesoło krasnolud żlebo- wy, który siedział na ramieniu Dartimiena. — Z runa- mi. Mówić, że to miejsce pełne okruchów i świecą- cych kamieni. — To podpora! — mruknął Dartimien. — Podpora na błyszczącej skale! 267 — No — zgodził się krasnolud żlebowy. — Racja. Większość z krasnoludów żlebowych nie pojęła wyjaśnienia. Kilkudziesięciu z nich rozejrzało się u- ważnie, po czym wyruszyło na poszukiwania okru- chów i świecących kamieni. W krótkim czasie część z nich odnalazła biegnącą w górę żyłę kwarcu, wokół której osadził się połyskujący piryt. Zapominając o wszystkim innym, nieustraszeni odkrywcy powycią- gali rozmaite narzędzia i zaczęli wspinać się na ścianę jaskini i wydobywać piryt. — Świecące kamienie — zawołał jeden z nich. — Tak jak powiedzieć smok. — Ten smok trochę jak smok od Najwyższy Bulp — oznajmił jeden z krasnoludów żlebowych. — Może ten sam smok? Niemal doprowadzając Graywinga do wściekłości, krasnolud przepchnął się między jego nogami. Był to tęgi, niski osobnik z kudłatą brodą w odcieniu szarego metalu, z wytrzeszczonymi, małymi oczkami, osadzo- nymi blisko siebie nad sterczącym nosem. Na rozczo- chranej głowie nosił koronę zrobioną ze szczurzych zębów. — Tak, ten sam smok — zdecydował w końcu. — Ten sam smok co kiedyś, bardzo dawno temu. Stojąca obok Graywinga Pert zjeżyła się. — Smok Brona — powiedziała z naciskiem. — A nie od Najwyższy Bulp. Dartimien zignorował ich i skupił się na pokrywa- jących metalową tabliczkę runach, a następnie przyj- rzał się z bliska otaczającemu ją kamieniowi. W miej- scach, gdzie usunięto pleśń, kamień lśnił delikatnym, perłowym blaskiem. 268 — Interesujące — mruknął pod nosem Kot. — Wy- daje mi się, że znaleźliśmy tutaj coś wartościowego. Coś o wysokich i niskich... Pięćdziesiąt metrów dalej, u wylotu ciemnej, po- strzępionej dziury w ścianie jaskini zamigotały pochodnie i do środka weszły dziesiątki uzbrojonych ludzi. Dartimien wyprostował się, a w jego dłoniach za- migotały sztylety. — Tarmishanie — syknął. — Znaleźli nas. — Wszyscy uciekać jak diabli! — zapiszczał Naj- wyższy Bulp. Tłum kręcących się po jaskini krasnolu- dów żlebowych przeistoczył się w bezładną plątaninę spanikowanych, małych istot, które odbijały się od sie- bie, starając się zareagować na wezwanie swego przy- wódcy. Kilku zderzyło się ze ścianą i wzbudziło reak- cję łańcuchową przewracających się ciał, która zwaliła z nóg Najwyższego Bulpa i umieściła na samym spo- dzie. Lady Lidda wydostała go stamtąd, przepychając inne krasnoludy żlebowe na prawo i lewo. — Glitch prawdziwe utrapienie — stwierdziła. Uchwyciła męża za ucho, pociągnęła go za sobą i pchnę- ła na ścianę. — Wspinać się! — rozkazała. Wyrwany z zamyślenia Scrib wpadł na zataczające- go się starego Wielkiego Myśliciela, który zaklął głoś- no, wyczołgał się spod niego, stanął na chwiejnych nogach i zaczął młócić dookoła swym kijem do zmy- waka, żywiołowo rozdając ciosy. Wiszące wysoko na ścianach krasnoludy żlebowe przyglądały się z góry całemu temu zamieszaniu. Kilku nie utrzymało się i poleciało w dół, gdzie dołączyło do ogólnego zamie- szania. Inni jednak zajęci byli swoimi sprawami. Nad 269 zniszczonym portalem odkryli żyłę żółtego pirytu i za- jęci byli jego wydobywaniem. Wokół wielkiej kolumny rozpętało się piekło. Sto- jący w samym środku Bron zamarł bez ruchu, koły- sząc na boki swą żelazną tarczą. Stracił z oczu Thaylę Mesindę, a podczas jej nieobecności czuł się nieco za- gubiony, gdyż zapomniał, co tak właściwie miał ro- bić. Wówczas dostrzegł krasnoluda żlebowego —jed- nego ze swych najbliższych przyjaciół, którego imię chwilowo mu umknęło — toczącego się w stronę Pert. Bez wahania grzmotnął niegodziwca płazem miecza, po czym ustawił się tak, by chronić Pert. Jako bohater czuł się zobowiązany kogoś bronić, a Pert stanowiła dobry wybór. Barbarzyńca Graywing rozglądał się z otwartymi ze zdumienia ustami. Nigdy jeszcze nie był świad- kiem tak pełnego zamieszania, które wynikło jedynie z tego, że mały, nadęty Najwyższy Bulp — który w tej chwili znajdował się na ścianie wraz z innymi, wydobywającymi piryt — powiedział im, że mają u- ciekać. — Nie ma dokąd uciekać, wy mali kretyni! — ryk- nął Graywing. — Musimy walczyć! Wiszący na ścianie Najwyższy Bulp rozejrzał się, niemal tracąc równowagę. — Co? — Walczyć, powiedziałem! — Dobra — rzekł Glitch. — Wszyscy walczyć! Miotający się dookoła Agharowie zastygli, wypro- stowali się i rozejrzeli dookoła. — Dobra — odparło kilku z nich. — Niech będzie. Stojący obok Graywinga krzepki krasnolud żlebo- 270 wy wykonał zamaszysty cios pięścią, który powalił na podłogę innego. Kilka krasnoludów padło, przewróco- nych w trakcie bójki. Zamęt przeistoczył się w regu- larną walkę, do której włączyło się całe plemię. Kras- noludy żlebowe okładały pięściami inne krasnoludy żlebowe, a przepełnieni entuzjazmem walczący skaka- li na tych, którzy już leżeli. Graywing przyglądał się temu z niedowierzaniem. — Och, na miłość bogów! — szepnął, po czym u- niósł miecz i, brodząc pomiędzy okładającymi się A- gharami, skierował się ku intruzom, którzy w coraz większej liczbie gromadzili się przy dziurze. Dartimien szedł wraz z nim, przeskakując gromady walczących istot. W oddali, gdzieś zza pleców roz- glądających się posępnie Tarmishan, dobiegł odgłos spadającego kamienia. Przez postrzępiony otwór wpad- ły tumany pyłu, pokrywając częściowo żołnierzy. Dar- timien zmrużył oczy, uważnie przypatrując się pokry- tym pyłem ludziom. Wszyscy byli piechurami — straż- nikami wieży lub więzienia, niższej rangi wojakami w strażniczych strojach. Nie widział nikogo, kto no- siłby oficerskie insygnia. Graywing wziął głęboki oddech i uniósł miecz, go- tów do walki, lecz niespodziewanie Dartimien stanął mu na drodze. — Zaczekaj! — warknął Kot. — Ci głupcy mogą się nam jeszcze przydać! Zanim Graywing zdążył zareagować, Dartimien od- wrócił się. Kiedy podchodził do Tarmishan, w jego dłoniach nie było już sztyletów. — Gdzie jest reszta waszego oddziału? — spytał tonem, jakiego nie powstydziłby się żaden dowódca. 271 Tarmishanie przycisnęli się do siebie z zakłopota- niem i opuścili broń. — Nie wiem — przyznał jeden z nich. — Kapitan był za nami jeszcze przed chwilą, ale teraz go już nie widzę. — Został na zewnątrz — zgłosił się inny. — Sam Lord Vulpin był... no cóż, myślę, że nas tu wysłał. — Idioci! — parsknął Dartimien. — Nie widzicie, co się stało? Najeźdźcy wyprowadzili was w pole! Słyszeliście spadający kamień? Zamknęli nas w tych piwnicach. Atak nastąpił na górze, na dziedzińcu, a nie tutaj! — Tak? — Tęgi Tarmishanin poprawił hełm, żeby podrapać się w głowę. — To co mamy teraz zrobić? — Możecie wypełniać rozkazy! — syknął Darti- mien. — Powinniście być w głównej twierdzy i bronić jej przed nacierającym wrogiem! — T-tak, panie — mruknął grubas. — Ale w jaki sposób mamy wrócić na górę? — Tą samą drogą, którą tu przyszliście. A teraz bierzcie się do kopania! Większość tarmishańskich żołnierzy posłusznie za- wróciła przez rozbite przejście i poszła w górę tunelu. Kilku odwróciło się jeszcze, zerkając na to, co działo się w katakumbach. Krasnoludy żlebowe zdawały się całkowicie wypełniać to miejsce. — A co z nimi, panie? — spytał jeden, wskazując palcem. — A co ma być? — warknął Dartimien. — To tyl- ko krasnoludy żlebowe. Zignorować ich! — Tak, panie. W krótkim czasie ponad tuzin podoficerów z zam- 272 ku w Tarmish pracowało w tunelu, starając się podko- pać blokujący drogę kamień. — To powinno dać im zajęcie na jakiś czas — po- wiedział Kot Graywingowi, który z niedowierzaniem potrząsał głową. — Przyjęli twoje rozkazy — rzekł mieszkaniec równin. — Dlaczego to zrobili? — Nie słyszałeś o Tarmishanach i Gelnianach? — Dartimien ironicznie uniósł brew. — Różnią się jedy- nie barwą strojów, które mają na sobie, a mimo to od setek lat są w stanie wojny. Żadna ze stron tak do koń- ca nie rozumie, o co walczą. Po prostu wykonują roz- kazy tych, którzy je w danej chwili wydają. Zawsze tak było. — Więc uznali cię za dowodzącego? Dlaczego? — Ponieważ tak się zachowywałem. A teraz uwa- żam, że powinniśmy w końcu znaleźć sposób na wy- dostanie się z tej dziury. — Niby jak? Wyjście jest zablokowane. — Ty naprawdę nie masz bladego pojęcia o mia- stach, barbarzyńco. — Kot wskazał ręką w stronę skry- tej w mroku alkowy sto metrów dalej, w głębi jaskini. Grupa kobiet z plemienia Bulpów schodziła tam w dół spiralnymi schodami wokół wielkiej, zacienionej ko- lumny. Niosły ze sobą całe naręcza znalezisk, zdoby- tych gdzieś w górze. — Sugeruję, żebyśmy skorzystali ze schodów — powiedział spokojnie Dartimien. Rozdział 21 CAŁA PRAWDA Clonogh przemierzał wieżę, kipiąc wręcz od złych intencji. Miał do wyrównania rachunki, a teraz, dzięki interwencji smoka, uzyskał wystarczającą moc, by te- go dokonać. Mógł zejść do swoich wrogów i stawić im czoło, nigdy jednak w ten sposób nie czynił. Tutaj w wieży, z dala od panującego w dole zgiełku myśl o nieprzyja- ciołach, którzy przybywali do niego, była kojąca — u- żywali oni własnych sił tylko po to, by ulec zagła- dzie. Tak więc kipiący, stary pająk oczekiwał na nich w swym legowisku. Szkieletowa, kamienna konstrukcja, która niegdyś była wielką wieżą w Tarmish, obróciła się w ruinę, a jej strome schody były potrzaskane. Clonogh wiedział jed- 274 nak, że najwyższy poziom jest bezpieczny. W miej- scach, gdzie spadły kamienie, gdzie bombardy zdruzgo- tały zewnętrzne ściany, odsłoniły wijące się schody i rozbiły ciemne, wewnętrzne ściany, błyszczał biały kamień — monolit z czystej skały, który przechodził przez środek wielkiej konstrukcji, przez jej fundamenty i znikał głęboko pod ziemią. Ozdóbki wykonane ludzką ręką mogły odpaść, lecz kamień był wieczny. Przez rozbite wejście do wieży wszedł barczysty krasnolud żlebowy i zaczął wspinać się w górę po zrujnowanych schodach. Clonogh uśmiechnął się lek- ko. Małe stworzenie niosło mu Kieł Orma. Otaczając się magią niewidzialności, Clonogh cze- kał na niego przy wejściu na najwyższy poziom. Kras- nolud żlebowy powinien pojawić się tam lada mo- ment. Nieopodal znajdował się pomiot Smoczego Lor- da — Chatara Kral i Lord Vulpin, którzy zbliżali się inną drogą. Kroki na schodach stały się nierówne, po czym o- dziany w łachmany krasnolud wczołgał się do znisz- czonej komnaty, zerkając na boki nerwowymi, pacior- kowatymi oczkami. Jak na przedstawiciela swojej rasy, był on krzepki, przysadzisty i barczysty. Miał ponad dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, czyli znacznie więcej niż jego współplemieńcy, a w jego rozczochra- nej brodzie prześwitywały smugi splątanej siwizny. Clonogh przyglądał mu się przez chwilę niewzrusze- nie. Wszystkie krasnoludy żlebowe, pomimo różnic, były takie same. To, co zainteresowało maga, Aghar niósł w swej brudnej dłoni — Kieł Orma. Clonogh wyszeptał zaklęcie, zrzucił z siebie zasło- nę niewidzialności i zablokował przejście. 275 — Ten talizman należy do mnie — powiedział. — Oddaj mi go. Clout zawirował wokół własnej osi i utkwił w męż- czyźnie przerażone spojrzenie. — C-co? — To. — Clonogh wskazał palcem. — To jest moje! — Ta rzecz? — Clout podniósł Kieł i spojrzał na niego tak, jakby widział go po raz pierwszy. ! — Tak — odparł Clonogh. — To jest moje. j Clout popatrzył przez chwilę na mężczyznę, po j czym wycofał się przestraszony, lecz uparty. Przyzwy- ] czaił się już do niesionego przedmiotu. \ — Ta rzecz to moje narzędzie do łupania — od- rzekł. — Nie twoje. — Oddaj mi go! — warknął Clonogh i ruszył do przodu. — To nie jest żadne narzędzie do łupania, ty mały głupku! Clout odskoczył w bok, schował się pod zniszczoną szafą i wyjrzał spod niej. — Właśnie, że tak — rzekł drżącym głosem. — Dobre do łupania szczura. Wysocy nie łupać szczura. — Ciebie zamienię w szczura! — powiedział Clo- nogh. — Odzyskałem swoje moce. Teraz używam magii! — Tak? — zamrugał Clout, nie rozumiejąc ani sło- wa. Ten stary Wysoki był głupi jak dziecko, głupszy nawet od tego jak mu tam, Najwyższego Bulpa. Tępy upór krasnoluda żlebowego zelżał, ustępując miejsca zakłopotaniu. — Jak to? — spytał, mając nadzieję u- zyskać odpowiedź, która wyjaśni mu, o czym ten czło- wiek mówił. — Był tu smok — odparł Clonogh, zmierzając po- 276 woli w stronę zniszczonej szafy. — Rzucił zaklęcie, a ja byłem w jego zasięgu. To... rozbrzmiało we mnie. W końcu jestem dopełniony! — Przykro z tego powodu — powiedział zmiesza- ny Clout. — W imię bogów, dlaczego ja w ogóle próbuję cokolwiek wyjaśniać krasnoludowi żlebowemu? — parsknął do siebie Clonogh. Jeszcze krok, a będzie mógł schwytać Aghara pod szafą. Jeśli tylko uda mu się odwrócić jego uwagę jeszcze przez chwilę... — Tak właśnie się stało — powiedział. — Już nie jestem taki, jakim, byłem. — Biedny Wysoki. — Dobiegający spod szafy głos przepełniony był szczerym współczuciem. — Jaka szkoda, że ty już taki nie być. Clonogh wydał z siebie przeraźliwy wrzask udrę- ki, który odbił się echem od ścian wieży, kiedy po- czuł, jak jego świeże moce, jego wspaniałe darowane przez smoka moce, znikają. W jednej chwili smocza magia odpłynęła. Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób rzucał zaklęcia, które w sobie zgromadził. Z jękiem przewrócił się na ka- mienną podłogę, słysząc dobiegający ze schodów tu- pot ciężkich butów. Nie wiedział, które z nich po- jawi się pierwsze — Lord Vulpin czy Chatara Kral — z całą pewnością jednak to drugie także było już blisko. — Proszę — wycharczał starczym głosem, a jego szkliste oczy starały się skupić na pochmurnej, zakło- potanej twarzy krasnoluda żlebowego. — Proszę, od- wróć to życzenie. — Zrobić co? — Clout wyczołgał się bokiem spod 277 szafy, nie spuszczając wzroku z człowieka, który nie- spodziewanie przewrócił się na podłogę. — Życzenie! — błagał Clonogh. — Ty żałosny, mały głupku! Dlaczego wy musicie być tacy tępi? Pro- szę, zanim moi wrogowie znajdą mnie w takim stanie! Wypowiedz życzenie! Clout z zadumą podrapał się po głowie. — Życzenie? Dobra. Ja być pewien, że kobitki te- raz robić gulasz. Ja chcieć gulasz. W królestwie bardzo odległym, kiedy bierze się pod uwagę miary odległości, lecz jednocześnie bardzo bli- skim, kiedy się ich nie liczy, wielki wąż o jednym kle zwany Ormem podniósł złowrogi łeb. Jego szparko- wate nozdrza węszyły, a rozdwojony język smakował powietrze, kiedy długo oczekiwany rezonans ponow- nie musnął jego zmysły. Tam! Niedaleko, zaledwie na odległość" ataku od wymiaru, w którym nie istniała miara odległości, jego kieł wezwał go dwukrotnie! Po- tężne mięśnie napięły się. Ponownie jednak wołanie to okazało się zbyt krótkie, zbyt słabe, by namierzyć wy- raźny cel. Użyto Kła, rozbudzono moc, lecz koncen- tracja tego, kto z niej skorzystał, umknęła, jeszcze za- nim z jego czynu narodziła się magia. Orm zasyczał z frustracji, zwijał się i skręcał, roz- paczliwie pragnąc tego słabego celu i czekając na ko- lejne „przesłanie". Następnym razem będzie już go- tów. Po kolejnej emanacji, nieważne jak nikłej, zamie- rzał uderzyć. W katakumbach pod Tarmish zauważono — choć bardzo przelotnie — że nagle ubyło Wysokich. Scrib 278 Myśliciel stał się świadom ich nieobecności, kiedy oderwał wzrok od swych runów i nie dostrzegł żad- nych ludzi. Z całą pewnością wszyscy gdzieś poszli, dokładnie tak samo jak smok, a dla krasnoluda żlebo- wego oba te zniknięcia były równie tajemnicze. Ale z drugiej strony, skąd wiadomo, co ludzie lub smoki zamierzali zrobić w dalszej kolejności? Tak czy inaczej, Scrib miał teraz ważniejsze spra- wy do przemyślenia. Zdał sobie sprawę, że zawijasy na tablicy były czymś więcej niż tylko przypadkowy- mi symbolami. Powiedział to zarówno człowiek, jak i smok. Te symbole po prostu coś oznaczały. — Jeśli nie chcesz pamiętać o pewnych rzeczach — powiedział ktoś kiedyś — to zapisuj je. Zawijasy były pismem, a pismo oznaczało zapa- miętane rzeczy. W pewien sposób Scrib uznał to za istotne stwierdzenie. Żałował, że nie potrafi tego za- pisać. Bron Bohater także zorientował się, że tam, gdzie wcześniej byli ludzie, teraz nie ma już nikogo. Nie mógł jednak zbyt długo się nad tym zastanawiać. Mała Pert, oderwawszy uwagę bohatera od ludzkiej kobie- ty, zajęta była utrwalaniem swojego zwycięstwa. Bron odniósł wrażenie, że gdziekolwiek by się odwrócił, Pert zawsze pojawiała się tuż obok, patrząc na niego przepełnionymi miłością oczami i wydając mu rozka- zy. Jej zachowanie względem niego przypominało mu postępowanie jego matki względem ojca i Bron łapał się na tym, że na każdą prośbę i sugestię odpowiadał zrezygnowanym „tak, kochana". Znalazł chwilę wytchnienia, kiedy Lady Lidda wraz 279 z kilkoma innymi kobietami zaczepiła go z prośbą j o oddanie tarczy. Rozpaliły już ogień i potrzebowały \ teraz żelaznej misy, by przygotować gulasz. Kiedy od- i daliły się, wspólnie niosąc tarczę, mała Pert odprowa- dziła je wzrokiem, po czym odwróciła się do Brona. Pogłaskała go czule po słabo zarośniętym policzku, po czym wyjęła mu z ręki miecz. — To dobre, by mieszać gulasz — oznajmiła i po- dążyła za innymi kobietami, wlokąc za sobą ciężki miecz. — Tak, kochana — wymamrotał. — Ona cię naprawdę dobrze omotać — usłyszał głos obok siebie. Odwrócił się. Stał tam Scrib i kiwał głową ze współczuciem. — Chyba tak — powiedział Bron. — Ciągle chcieć jej powiedzieć, żeby zwiewała, ale wtedy zapominać. — Więc niech to zapisze — zasugerował Scrib mąd- rym tonem. Stary Gandy, Wielki Myśliciel, zauważył zniknię- cie Wysokich i westchnął z ulgą, opierając się na swym kiju do zmywaka. Wielokrotnie w swym życiu znajdo- wał się w towarzystwie ludzi z tego czy innego powo- du. Nie pamiętał zbyt wiele z tamtych czasów, jednego był jednak pewien — nic dobrego nie wynikało z bra- tania się z Wysokimi. Najlepiej po prostu o nich zapo- mnieć i tak właśnie Gandy uczynił. Zawsze znajdowały się ciekawsze rzeczy aniżeli lu- dzie. Nawet tutaj, w miejscu równie dziwnym i tajem- niczym jak wiele innych miejsc, nad wieloma rzecza- mi można było rozmyślać. Krzątający się, czepiający wszystkiego i awanturujący członkowie jego plemie- nia w większości znajdowali się teraz na ścianach, gra- 280 irioląc się na przyprawiającą o zawroty głowy po- wierzchnię górnych partii rozległej jaskini. Co kilka sekund któryś z nich tracił równowagę i lądował na podłodze, szybko jednak zbierali się z powrotem. Naj- wyższy Bulp polecił szukać błyszczących kamieni, a to, co Najwyższy Bulp mówił, krasnoludy żlebowe miały w swej naturze czynić. Wysoko w górze, niemal u sklepienia, gdzie jaski- nia pochylała się w stronę wielkiej, centralnej kolum- ny, odkryli oni prawdziwy skarb w postaci lśniącego pirytu osadzonego w kamiennej ścianie i bezzwłocznie zaczęli go wykuwać. Na podłodze w dole szybko za- roiło się od spadających i odbijających się kamieni, piasku oraz lecących co jakiś czas górników. Najwyż- szy Bulp stał w środku tego zamieszania, wykrzykiwał rozkazy i umykał przed spadającymi kamieniami. — Najwyższy Bulp głupek — mruknął Gandy. Nieopodal kilka kobiet przygotowało danie ze szczurów, chwastów, grzybów oraz kawałków kija- nek, które już zaczynało wrzeć w słynnej Wielkiej Mi- sie Gulaszu, niegdyś — zanim została ona skonfisko- wana do lepszych celów — szlachetnej tarczy Brona. Stojąca przy ogniu Lady Lidda rozejrzała się. — Co? — Powiedzieć, że Najwyższy Bulp głupek — po- wtórzył Gandy. — Racja — przyznała Lidda. Gandy wskazał swym kijem do zmywaka deszcz odłamków skalnych. Stary Glitch stał w samym cen- trum tej ulewy, skacząc na boki, nie zwracał jednak u- wagi na nic poza połyskującym wysoko w górze pi- rytem. 281 — Nie mieć dość rozumu, żeby wyjść z tych ka- mieni — wyjaśnił Wielki Myśliciel. Lidda rozejrzała się. — Glitch! — krzyknęła. — Wyłazi! Jeśli nawet Najwyższy Bulp zdołał cokolwiek usły- szeć, zignorował ją. Wokół niego grzechotały odłam- ki, a wraz z nimi spadali machający rozpaczliwie koń- czynami Agharowie, Glitch nie spuszczał jednak wzro- ku z pracujących na górze górników. — Tam więcej! — zawołał do uczepionych kur- czowo ściany krasnoludów. — Dużo więcej tam po lewej! Stojąca przy misie z gulaszem Lidda potrząsnęła z rozgoryczeniem głową. — Bron! — zawołała. — Pójść po Najwyższy Bulp! — Co? — zamrugał Bron. Mieszająca gulasz Pert podniosła wzrok. Miecz był większy od niej, radziła sobie jednak dzięki pomocy innych kobiet. — Lady Lidda chcieć Najwyższy Bulp! — zawo- łała. — Bron, idź po niego! — Tak, kochana — odparł Bron. Bezwolnie udał się w stronę zamętu panującego w strefie zrzutu pod żyłą pirytu. Gandy odprowadził go wzrokiem i potrząsnął swą siwą głową. — Jaki tata, taki dzieciak — mruknął. — Dwa praw- dziwe głupki. Obaj utrapienie. Urodzeni, by być Naj- wyższe Bulpy. Kiedy krzepki Bron ciągnął za sobą swego szamo- czącego się i narzekającego ojca w ich kierunku, trzy- 282 mając go za kostkę u nogi, Gandy przyjrzał się obojgu szklistymi, starymi oczami. Skudlona broda Glitcha, niegdyś kręcona i sztywna jak drut, teraz była siwa od pyłu, a z wnętrza korony prześwitywała łysa kopułka. Upłynęło już wiele czasu od chwili, kiedy po raz ostat- ni zachował się jak prawdziwy przywódca. Nadal ma- rudził i narzekał, kiedy coś nie szło po jego myśli, lecz stara cecha najwyższobulpowości — umiejętność zmuszania innych do robienia tego, co chciał jedynie za pomocą bycia utrapieniem dla otoczenia — znacz- nie mniej rzucała się w oczy niż w przeszłości. Bron, z drugiej strony, zdawał się nie mieć żad- nych problemów z przyciąganiem uwagi innych. W tej chwili na przykład był mianowanym bohaterem — co- kolwiek to oznaczało — i całkiem niedawno miał na- wet swojego smoka. Nikt oczywiście nie wiedział, w jaki sposób wybiera się Najwyższego Bulpa, jednak Gandy zdecydował, że najwyższy czas pomyśleć o ta- kich rzeczach. — Pora na zmiany — stwierdził Wielki Myśliciel. Pokuśtykał w kierunku pań gotujących gulasz. — Co myśleć Lady Lidda? — spytał. Lidda spojrzała na niego. — Niedużo — oświadczyła. — Zbyt zajęta, by my- śleć. Gandy przykucnął tuż obok służącej za naczynie tarczy i zanurzył brudną rękę w gotującej się na wol- nym ogniu zawartości, aby jej skosztować. Rozmaite rzeczy wiły się między jego palcami. Część składni- ków gulaszu nie była jeszcze tak całkowicie martwa. — Gotować dłużej — zasugerował. — A co, jak Glitch nie być już Najwyższy Bulp? 283 — Dobry pomysł. — Lidda pokiwała głową. — Tro- chę odpocząć. — Glitch się zmęczyć? — Ja się zmęczyć — odparła. — Niełatwa opieka nad Najwyższy Bulp. Stojąca obok Lady Bruze zaświergotała. — Już czas ten głupek Glitch odejść. Niech ktoś inny mieć szansa być gruba ryba. Niech Clout być Najwyższy Bulp. — Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze — zasuge- rowała Lady Lidda. — Clout dobry Główny Łupacz. Ale być jednak fatalny Najwyższy Bulp. — Wcale nie! — warknęła Bruze. — Wcale tak! — odparowała Lidda. — Gdzie te- raz Clout? — Nie wiedzieć — przyznała żona Głównego Łu- pacza. — Gdzieś pójść. — Dobra — powiedziała Lidda. — Najwyższy Bulp nie może chodzić gdzieś cały czas. Powinien być z klanem. Jak Glitch. — Najwyższy Bulp nie zostać z klanem — popra- wił ją ktoś w pobliżu. — Klan zostać z Najwyższy Bulp. — Gdzie tam! — nadęła się Bruze. — Clout powi- nien być Najwyższy Bulp! Za ich plecami Bron bezceremonialnie zostawił oj- ca obok ognia i spojrzał na naczynie. — Gulasz gotowy? — spytał. — Głodny. Glitch Najprzedniejszy, Najwyższy Bulp z Przeko- nania i Lord Protektor Tego Miejsca oraz Większej Liczby Miejsc Niż Ktokolwiek Mógł Zliczyć usiadł i przekręcił się, by rozmasować obolały zadek. 284 — Też mi sposób na traktowanie Najwyższy Bulp — nadąsał się. — Co teraz chcieć Lady Lidda? — Nie pamiętać — przyznała. Jaskinia zadrżała za ich plecami, kiedy o podłogę roztrzaskał się wielki kawał skały, który następnie roz- prysnął na tysiące części. Wylądował dokładnie w tym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Glitch. Spa- nikowane krasnoludy żlebowe wynoszące ze strefy zrzutu naręcza oddzielonego pirytu rozpierzchły się na wszystkie strony. Wysoko na ścianie rozległ się chór agharskich głosików. — Oj! — Ach, tak — przypomniała sobie Lidda. — Chcieć, żeby Glitch się trzymał z dala od spadających kamieni. — Powinienem to zapisać — rzekł Glitch, nie zwra- cając się do nikogo. Lidda zignorowała go. Spojrzała uważnie na swoje- go męża i podjęła decyzję. — Czas, żebyś już nie być Najwyższy Bulp, Glitch — oznajmiła. — Niech ktoś inny to robi. Glitch podniósł się na nogi i wlepił wzrok w swoją żonę. — Skończyć być Najwyższy Bulp? Ty uważać, że ja po prostu powinien abdyko... skon... zrez... odejść? — Pewnie — odparła Lady Lidda. — Czemu nie? — Ja Glitch Najprzedniejszy! — zawołał Glitch. — Najwyższy Bulp, szlachetny przywódca. Głów- ny szef! Najgrubsza ryba! Ja być Najwyższy Bulp już długo! Od zawsze być Najwyższy Bulp! Czemu o- dejść? — Już nie fajnie? — podsunęła Lidda. 285 Zniechęcony logiką tego stwierdzenia Glitch spu- ścił nieco z tonu i mruczał coś pod nosem. — Odejść i co robić? — spytał w końcu. Lidda wzruszyła jedynie ramionami, lecz Gandy wskazał kijem do zmywaka rosnącą stertę połysku- jącego pirytu pod wyrobiskiem. — A może nowa robota? — zasugerował. — Klan być duży, a tu nowa kopalnia. Potrzebować kogoś do rządzenia błyszczącymi kamieniami. — Całkiem duża robota — przyznał Glitch. — Nie każdy znać się na błyszczących kamieniach. — Roz- myślał przez chwilę na ten temat, po czym zdjął z głowy koronę ze szczurzych zębów i rzucił ją na podłogę. — Dobra, ktoś inny być Najwyższy Bulp. Ja odchodzić. Hej, wszyscy! Przynosić tu błyszczące ka- mienie! Narzekając na łamanie w starych kościach, Wiel- ki Myśliciel podniósł wymęczoną koronę i rzucił ją w stronę Brona. — Masz — powiedział. — Ty teraz być Najwyż- szy Bulp. Bron nawet na nią nie spojrzał. Pert zapewniła mu zajęcie, każąc mieszać gulasz. — Nie — odparł. — Nie chcieć. — Musieć być Najwyższy Bulp — naciskał Gandy. — Wybrać ktoś inny — rzekł Bron. Gandy westchnął z rezygnacją, pokuśtykał kilka kro- ków, po czym zastukał kijem do zmywaka o kamienną podłogę, aż panujący wokół zgiełk ucichł. Nie takiego obrotu spraw spodziewał się Wielki Myśliciel, było już jednak za późno, by zrezygnować. 286 — Glitch już nie Najwyższy Bulp — oświadczył wszystkim słuchającym. — Potrzebny ochotnik. — Do czego? — zdziwiło się kilku współplemień- ców. — Do bycia Najwyższy Bulp — wyjaśnił Gandy. — Korona czeka. Kto chcieć być Najwyższy Bulp? Odpowiedziała mu jedynie cisza i puste spojrzenia. W końcu odezwał się ktoś wysoko na ścianie. — Niech Bron być Najwyższy Bulp. Bron nie mieć nic lepszego do roboty. — Bron bohater! — zaprotestowała Pert. — Nie potrzebować bohatera — powiedział Gandy. — Potrzebować Najwyższy Bulp. Ale Bron mówi nie. — Nie chcieć być Najwyższy Bulp! — upierał się Bron, przez cały czas mieszając gulasz. — Głupia ro- bota być Najwyższy Bulp. — Jakieś inne nomina... suges... ktoś chcieć? — zawołał Gandy, rozglądając się na wszystkie strony z koroną w rękach. Krasnoludy żlebowe odwracały się kolejno od niego, okazując całkowity brak zaintereso- wania. — Ktoś musi być Najwyższy Bulp — naciskał Wiel- ki Myśliciel. — Więc ty być — rzucił jeden z krasnoludów żle- bowych niosący pełne naręcze pirytu na stertę Glitcha. — Niech Bron albo Clout być — powiedzieli inni. Gandy wymownie wzruszył ramionami i odwrócił się do ognia. — Bron teraz Najwyższy Bulp — oznajmił. Stojąc na palcach, usiłował wsunąć koronę na głowę Brona. — Większość rządzić. 287 Bron spojrzał na niego, uchylając się przed koroną. — Jaka duża wiek... wi... cośtam? — spytał. — Dwa — odparł Gandy mądrym tonem. — Nic z tego — powiedział Bron. — Niech Clout być. — Clouta nie ma. — Ale być tu korona. Po prostu powiedzieć: „Clout teraz Najwyższy Bulp". — Dobra — poddał się w końcu Wielki Myśliciel. — Clout teraz Najwyższy Bulp. Jak ktoś go zobaczyć, to mu powiedzieć. Wykonawszy swoje zadanie, Wielki Myśliciel sku- pił się na zdobyciu odrobiny gulaszu. Wydobył starą drewnianą miseczkę ze schowka w ubraniu, pochylił się i... zamarł. Bron wciąż poruszał swym mieczem, marudząc pod nosem coś na temat niesprawiedliwości, nie mieszał jednak niczego. W miejscu, gdzie znajdo- wał się wrzący gulasz, w słynnej Wielkiej Misie Gula- szu, niczego nie było. Znikło nawet ogromne, żelazne naczynie. Wszystko to po prostu wyparowało, jak gdy- by nigdy nic w tym miejscu nie stało. W pierwszej chwili Lord Vulpin nie rozpoznał starej postaci, leżącej obok uszkodzonej szafki do teleskopu na podłodze tego, co pozostało z wieży w Tarmish. Szkliste, stare oczy, które spojrzały na niego ze szczerą nienawiścią, podpowiedziały jednak, do kogo należą. — Clonogh — mruknął Lord z Tarmish. — A więc twoja pozbawiona dawnego blasku magia zmieniła cię w coś takiego. Gdzie jest Kieł Orma, który miałeś mi dostarczyć? Stary mag patrzył na niego z pogardą, był jednak 288 zupełnie bezsilny i nie mógł go skrzywdzić. Vulpin rozejrzał się dookoła, marszcząc nos. Powietrze psuł paskudny smród, a w pobliżu dały się słyszeć ciche odgłosy przytłumionego mlaskania. Bitewny zgiełk w dole — niedobitki armii Gelni i Tarmish walczyły teraz na dziedzińcu u stóp wieży ręka w rękę i miecz w tarczę — niemal całkowicie zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Ponownie przeniósł swe karmazynowe oczy na kulącego się Clonogha, po czym uchylił czarną przyłbicę. Na jego ustach pojawił się okrutny uśmiech. — Kieł albo twoje życie, magu. Wybór należy do ciebie. — Zabij mnie — syknął Clonogh. Wycelował drżą- cy, kościsty palec w pokryty smugami krwi miecz Vul- pina. — Pragnę jedynie śmierci. — To bez znaczenia — prychnął Vulpin. — Kieł jest tutaj. Widziałem stworzenie, które go przyniosło. Ale twoja śmierć nie będzie łatwa, magu. — Wyciąg- nął zza tuniki małą kulkę i uchwycił ją niedbale mię- dzy palec wskazujący a kciuk okrytej rękawicą dłoni. — Twoja dusza, starcze — parsknął. — Obiecałem, że pewnego dnia ją zwrócę. I oto ona. — Kieł jest dla ciebie bezużyteczny, jeśli nie masz kogoś, kto wypowie życzenie — warknął Clonogh, usiłując się podnieść. — Niewinnego. Gdzie ktoś taki jak ty znajdzie teraz niewinnego, kiedy twoja dziew- czyna znikła? — Znikła? — Vulpin wyszczerzył zęby, wypluł rozkaz i wielka, zakuta w zbroję postać przesunęła się z ciemności panujących na schodach ku światłu dzien- nemu. Jeden z jaskiniowych strażników Vulpina niósł pod ręką szamoczącą się dziewczynę z taką lekkością, 289 z jaką mniejszy człowiek trzymałby szczeniaka. Była to Thayla Mesinda. — Znalazłem ją na dole — powiedział Vulpin. — Najwyraźniej schowała się wraz z kilkoma innymi w piwnicach. Wypowie takie życzenie, jakie zechcę, Clonoghu, życzenie, które uwolni mnie od wszystkich problemów. — Uśmiechając się szyderczo, poszedł do krawędzi piętra zniszczonej wieży i uniósł szklaną kul- kę. — Zasłużyłeś na swoją nagrodę, Clonoghu — rzekł. — Zwrot swojej duszy. Masz, bierz ją, jeśli chcesz. Vulpin zachichotał i cisnął szklany przedmiot przed siebie. — Moja dusza! — pisnął Clonogh. Resztkami sił pobiegł za Vulpinem i zanurkował w otchłań, usiłując chwycić rzuconą kulkę. Leciała jednak swobodnie po- za zasięgiem jego rąk. Spadając ku dziedzińcowi, Clo- nogh ostatkiem sił sięgnął po nią i dzięki resztce po- wietrza, jaka pozostała mu w płucach, wypowiedział zaklęcie. Był to jego ostatni czar i jego niszczycielskie skutki nie miały już znaczenia. Włożył w niego całą tlącą się w nim energię, każdą cząstkę nienawiści. Ma- giczne słowa wciąż brzmiały pośród bitewnego zgieł- ku, kiedy palce maga zamknęły się wokół spadającej „duszy", a jego powykręcane ciało uderzyło o wy- łożony kamieniami dziedziniec. — Nigdy nie opuścisz tego miejsca — zdawało się mówić echo. Delikatna, ciemna mgiełka uniosła się znad roztrzas- kanego ciała, po czym zawirowała i pomknęła wokół wieży, barwiąc na ciemno kamienie. Jednak równie dobrze mogło być to jedynie złudzenie, gra światła i cienia. 290 Schowany w szafce od teleskopu Clout siorbał gu- lasz z wielkiej kadzi, która nagle, z powodu, jakiego nie potrafił pojąć, pojawiła się tuż przed nim. Krasno- lud żlebowy zdawał sobie sprawę z wielkiego zamie- szania, panującego poza jego kryjówką. Byli tam kłó- cący się i krzyczący na siebie Wysocy. W ogóle jed- nak go to nie obchodziło. Marzył o gulaszu i dostał go, świeżą, gorącą potrawę, która znajdowała się w naczy- niu wyglądającym jak słynna Wielka Misa Gulaszu Bulpów. Dla kogoś innego, nawet dla innego krasnoluda żle- bowego, mogło to być bardzo zagadkowe. Clout jed- nak nigdy nie przejmował się rzeczami, które wykra- czały poza jego pojmowanie, przez co w zasadzie nie- mal nigdy nad niczym się nie zastanawiał. Upragniony gulasz pojawił się, a on był głodny. Z braku lepszych przyborów zanurzył w nim obie ręce, po czym przy- łożył do nich brodatą twarz i zaczął chłeptać. Właśnie odsuwał głowę, by złapać oddech i beknąć radośnie, kiedy duże, zakryte hełmem oblicze o go- rejących oczach pojawiło się w wybitym otworze tuż obok niego. — Ach, tu jest — usłyszał głos mężczyzny. Wiel- kie, chronione rękawicą ramię sięgnęło do wnętrza kry- jówki Clouta, bezceremonialnie odepchnęło krasnolu- da żlebowego na bok, po czym palce zacisnęły się na jego narzędziu do łupania. — A niech to! — pisnął Clout, kiedy odebrano mu Kieł Orma. Główny Łupacz Klanu Bulpów skoczył na umykającą białą laskę i zawisł na niej, wpadając do misy z gulaszem, którą niemal wywrócił. Zanurzony do połowy w cuchnącej zawartości, uchwycił oburącz 291 laskę i przycisnął do siebie. — Moje narzędzie do łu- pania! — zawołał z całych sił. — Jak to, że ciągle ktoś próbować ukraść moje narzędzie do łupania? Rozdział 22 NAJWYŻSI BULPOWIE ZAGUBIENI I ODNALEZIENI — Myślałem, że jej pilnujesz! — W spojrzeniu Graywinga była dzika furia. Górował wzrostem nad Dartimienem Kotem. Kołysał się gniewnie, gotów za- atakować mniejszego mężczyznę. — Odwracam się tylko na chwilę, na krótką chwilę, a ty od razu ją gu- bisz! — Cofnij się albo stracisz ten swój narzekający ję- zyk, barbarzyńco! — warknął Kot, nie ustępując ani o centymetr. — Nie moja wina, że nie możesz wyśle- dzić swojej kobiety. Ja byłem zajęty szukaniem wyjś- cia z tego miejsca! Schody, które znalazł Dartimien, wiodły w górę 293 z wielkich katakumb pod Tarmish i zaprowadziły ich do labiryntu krzyżujących się korytarzy — kanalizacji i kanałów burzowych prowadzących do miasta w gó- rze. Znajdowali się w istnej plątaninie na wpół zasy- panych, szerszych i węższych przejść, z których więk- szość była ciemna i kręta, znaczna część wiodła do- nikąd, a wszystkie bez wyjątku zostały zasypane gromadzonymi przez całe pokolenia Tarmishan odpad- kami. Za trojgiem ludzi podążała grupka krasnoludów żlebowych, które zdawały się wszędzie, biegając wo- kół nich i zaglądając w każdą dziurę. W normalnych warunkach ten przytępawy mały lud bał się ludzi. O- gólnie rzecz biorąc, krasnoludy żlebowe bały się nie- mal wszystkiego, co ujrzały. W takim samym jednak stopniu jak były głupie, potrafiły się też adaptować. Kiedy już się do czegoś lub kogoś przyzwyczaiły i za- akceptowały jego istnienie, zakładały po prostu, że ktoś taki był z nimi od zawsze i stanowił część tajem- niczego świata, w którym żyły. Krasnoludy żlebowe słynęły z tego, że tolerowały obecność ludzi, gobli- nów, indyków, jednego czy dwóch ogrów, a nawet — co jakiś czas — smoków, kiedy już do nich przy- wykły. Ludzie ze swej strony nie poświęcali im więcej uwagi niż wszelkim innym szkodnikom. Były to w koń- cu tylko krasnoludy żlebowe — utrapienie, którym rzadko należało się przejmować. Tunele wiły się i krzyżowały, światło dochodziło jedynie przez rzadko rozmieszczone, małe okratowane otwory, które wychodziły na dziedziniec u stóp wieży. W szczelinach można było dostrzec chodzących i bie- gających żołnierzy. Część z nich szukała swoich kom- 294 panów, inni zajęci byli walką z napotkanymi przeciw- nikami. Gelnianie i Tarmishanie zdawali się myśleć jedynie o swej starej waśni. W niektórych miejscach z góry sączyła się świeżo rozlana krew, a znajdujące się poniżej, wijące kanały skąpane były w cuchnącym mroku. W takim właśnie otoczeniu Graywing i mieszka- niec równin — doświadczony tropiciel i zwiadowca z dzikich krain — zagubił się całkowicie. Do niego na- leżał świat otwartych przestrzeni i wiejących wiatrów. Panująca w miastach ciasnota i smród przytępiały jego zmysł orientacji. W tej sytuacji urodzony w mieście Dartimien, dla którego kanały i cuchnące alejki były domem, wziął na siebie zadanie odszukania drogi do wyjścia. Dartimien zatrzymał się na przecięciu kilku tuneli, by przeczytać oznaczenia na ścianach (wraz z towa- rzyszącymi mu, zaciekawionymi, jednym czy dwoma krasnoludami żlebowymi), wierząc, że odgłos butów mieszkańca równin doprowadzi go do towarzyszy. Po- dążył za dźwiękiem i dotarł do Graywinga. Wojownik był jednak sam. Po Thayli Mesindzie nie pozostał ślad. Graywing i Dartimien równocześnie zdali sobie spra- wę, że dziewczyna znikła, kiedy odkryli, że nie ma jej z tym drugim. Dwaj wojownicy natarli na siebie gniewnie w skąpym świetle kanału ściekowego, a kras- noludy żlebowe na wszelki wypadek poszukały sobie kryjówek. — Powinienem cię rozpłatać, kocurze — huknął Graywing. — Jeszcze raz potrząśnij tą pięścią przed moją twarzą, a cię grzmotnę — mruknął Dartimien, a w jego 295 dłoniach pojawiły się przypominające brzytwy szty- lety. — Najpierw krążysz wokół niej jak wygłodzony ogar na biesiadzie, a kiedy odwracam się na chwilę plecami, od razu ją gubisz! — Kto krążył? Ja? — rzekł zjadliwie Dartimien. — Od chwili, kiedy ją zobaczyłeś, postradałeś zmys- ły! Jeszcze nigdy nie widziałem niczego tak żałos- nego! — Mówiłem ci, żebyś na nią uważał! — Powiedziałeś, żebym zostawił ją w spokoju! W pobliskich cieniach szeptały do siebie cichutkie głosiki: — Czemu Wysocy na siebie krzyczeć? Chcieć się pozabijać? — Kto wie? — Kogo to obchodzić? Warcząc niczym nieoswojone zwierzęta, mężczyź- ni wpatrywali się w siebie, po czym spuścili wzrok. — To nas do niczego nie doprowadzi — powie- dział Graywing. — Dokąd mogła pójść? — Z pewnością nie tam, gdzie my się udaliśmy — przyznał Kot. — Czy tam, gdzie spotkały się tunele, ona była z tobą? — Oczywiście, że tak! Ona... hmm, myślę, że by- ła. Szczebiotała coś na temat światła, które dostrzegła w jednym z korytarzy, ale... — Ale ty nie słuchałeś — westchnął Dartimien, odwracając się. — Ty nigdy nie słuchasz! — Słuchałem! Ma taki słodki głos! Sądziłem jed- nak, że mówi do któregoś z tych Agharów. Dartimien parsknął. 296 — Słuchałeś jej głosu, ale nie zwracałeś uwagi na słowa? Cóż, teraz jej nie ma i tyle. Szkoda, ale takie rzeczy się zdarzają. Wydaje mi się, że jakieś kilkaset metrów przed nami jest główne ujście. Być może bę- dziemy zmuszeni wygiąć kilka krat, możesz tam się przydać. Myślę, że warto spróbować. — Zawracamy — powiedział Graywing. — Nie bądź śmieszny! Ta dziewczyna może być teraz wszędzie. Prawdopodobnie złapano ją i zabito. — Ze sklepienia tunelu posypał się pył, a bruk po- wyżej zadygotał pod ciężarem wielu biegnących stóp. Z oddali dał się słyszeć brzęk i chrzęst wielkiej bitwy. — Musimy się stąd wydostać. Chodź. Poszukajmy tej głównej kraty. — Ja wracam — powtórzył Graywing, dobywając miecza. — Thayla mnie potrzebuje. — Powiedziaw- szy to, przeszedł obok Dartimiena i skierował się w dół tunelu. — Głupiec — prychnął Dartimien. — Rozumiem, jest piękna, ale to tylko kobieta. Świat jest pełen ko- biet. To pewna śmierć... — Pozwolił słowom ucich- nąć. Graywing znikł mu z oczu za zakrętem. Dartimien potrząsnął głową. — Bogowie — mruknął. — Dlacze- go sam mam wyginać kraty? To bezduszna robota. Ten wielki tępak jest w tym lepszy ode mnie. — Klnąc pod nosem, ruszył za Graywingiem. Grupka krasnoludów żlebowych poszła za nim, trzy- mając się cienia. Bynajmniej nie byli oni zainteresowa- ni poczynaniami ludzi, lecz w ich naturze leżało po- dążanie za każdym, kto dokądś zmierzał. W tej chwili jedynymi przewodnikami zdawali się ci niezrozumiali Wysocy. 297 U zbiegu tuneli Dartimien natrafił na kucającego Graywinga, który badał ślady w błocie. — Była tutaj — powiedział mieszkaniec równin, nie odwracając się. — Wiedziałem, że znajdowała się tuż za mną. Ale kiedy skręciłem tam... — wskazał kierunek, z którego nadeszli — ona ruszyła w prawo, tamtym wznoszącym się tunelem. — Głupia — syknął Dartimien. — To tylko kanał burzowy. Prowadzi prosto na główny dziedziniec, ja- kieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie znaleźliś- my drogę prowadzącą w dół do katakumb. — Skąd miała wiedzieć, dokąd prowadzi? — uciął Graywing. — Poszła tędy, bo skądś tam dochodziło światło słoneczne. Popatrz. Widać je. — Słyszę tam także brzęk broni i czuję zapach świeżo rozlanej krwi. Graywing zignorował go, podniósł się i skierował w górę kanału. — Ten barbarzyńca to zwykły bęcwał — mruknął Kot. — Można pomyśleć, że nigdy wcześniej nie wi- dział kobiety. — Sok polecieć — powiedział cichy głosik tuż obok niego. Dartimien rzucił groźne spojrzenie na brudną, małą istotę. — Spływaj — warknął. — Nie potrzebuję wyja- śnienia dotyczącego życiowych faktów, a już na pew- no nie od krasnoluda żlebowego — rzucił przekleń- stwo i oddalił się, podążając za Graywingiem. — Co Wysoki powiedzieć? — spytał Pat, unosząc brew i spoglądając na zmieszanego Blipa. — Powiedzieć, że nie chcieć jaśnieć faków — od- 298 parł Blip. — Ja tylko chcieć mu powiedzieć, że Sok uciec. — A gdzie Sok pójść? — Pewnie na dół — odpowiedział Blip. — Pewnie mówić wszystkim, gdzie Clout. — A gdzie Clout? — Na górze — rzekł Blip. — Sok słyszał jego wołanie. Nie mając nic lepszego do roboty, grupka krasnolu- dów żlebowych skierowała się w górę tunelu, którym poszli ludzie. Kiedy Graywing znalazł się u wylotu kanału, wyj- rzał na główny dziedziniec Tarmish, skryty w cie- niu wyłamanej kraty. Żołnierze nadal cięli się i rąba- li, a ich krzyki mieszały się z brzękiem uderzającej o siebie stali. Thayla Mesinda z całą pewnością poszła właśnie tędy. W miejscu, gdzie pokonała ostatnie kilka metrów, widoczne były ślady jej pantofli, a na brudnej ścianie tunelu, tam gdzie przepchnęła się przez otwar- te przejście, widniał mały odcisk jej dłoni. Graywing szykował się właśnie do wyjścia na ze- wnątrz, kiedy pojawił się Dartimien. Mniejszy męż- czyzna wyjrzał przez otwór i mruknął z niesmakiem. — Zakładam, że planujesz po prostu tam wybiec i do nich dołączyć — powiedział. — To nie są prawdziwi żołnierze — burknął Gray- wing. — Po prostu Tarmishanie i Gelnianie, którzy ze sobą walczą. Zawsze tak robią. I zawsze robili. — A więc po której stronie zamierzasz stanąć? Graywing zignorował pytanie. — Nie widzę tam żadnych najemników. A ty? — Nie, może wszyscy odeszli. Wojny domowe nie 299 dają zbyt wielkich profitów. Gdzieś tam jednak czają się prawdziwe łobuzy. To ci ludzie lodu z obozu Cha- tary Kral. Skoro są tutaj Gelnianie, to ci brutale tak- że muszą tu być. Nigdy nie oddalają się od miejsca, w którym toczy się walka. — Vulpin także ma osobistych strażników — do- dał Graywing. — Widziałem ich, kiedy tu przybyliś- my. Wyglądali jak jaskiniowcy. Prawdziwa elita za- bójców. Teraz jednak nigdzie ich nie widzę. — Są tam, gdzie Vulpin — wyjaśnił Kot. — Po- słuchaj, Graywingu, nie chcę wylewać ci na głowę kubła zimnej wody, lecz żaden z nas nic nie skorzysta na tym bałaganie. Jeśli cokolwiek obiecano ci za przy- prowadzenie tutaj tego maga, to i tak tego nie dosta- niesz. A ja z całą pewnością nie jestem już zatrudnio- ny przez Chatarę Kral. Najlepsze, co możemy teraz dla siebie zrobić, to zawrócić, znaleźć to główne ujście i zabrać się z tego miejsca, póki wciąż jesteśmy w jed- nym kawałku. — Idź, jeśli chcesz. — Graywing spojrzał prze- lotnie na mężczyznę z miasta. — Thayla potrzebuje ochrony, a ja zamierzam ją chronić. — Przed każdym, tylko nie przed sobą samym. Cóż za rycerskość. A poza tym nawet nie wiesz, gdzie ona jest. — Znajdę ją— burknął mieszkaniec równin. Wy- dawszy z siebie bitewny okrzyk Cobarów, wystrzelił zza wyłamanej kraty i popędził w stronę walczącej tłu- szczy. — Głupiec — westchnął Dartimien. Zmrużył gniew- ne oczy, widząc, jak wojownik z równin wycina sobie przejście przez sam środek bitwy. Miecz barbarzyńcy 300 przypominał błyszczącą mgiełkę, kiedy tańczył wokół niego tak, jak gdyby tchnięto w niego życie. Ostrze przestało błyskać srebrem, a zaczęło migotać krwią, wyśpiewując pieśń chaosu i rozbijając na dwie strony ściśniętych żołnierzy. Płowe włosy i broda Graywinga kołysały się na wietrze, kiedy odskakiwał na boki, kie- rując się ku podstawie wieży. Tam, w cieniu wysokiej, roztrzaskanej budowli, przy wyłomie w ścianie po- jawiły się jakieś postaci, zatrzymały na moment, po czym znikły u podstawy samej wieży. — Chatara Kral — mruknął Dartimien. Nie miał najmniejszych wątpliwości. Wspaniałej zbroi gelniań- skiej regentki nie można było pomylić z żadną inną. Towarzyszyli jej czterej osobiści strażnicy, wielcy lu- dzie lodu z okutymi mosiądzem tarczami i potężnymi toporami. Na dziedzińcu ścieżka, którą pozostawił za sobą Graywing, przez jakiś czas była pusta po jego dzikim natarciu. W następnej chwili wyglądało to tak, jakby pochłonął go tłum wyjących Tarmishan i Gelnian, któ- rzy ściśle go otoczyli. — Bogowie muszą kochać głupców — syknął Dar- timien, a w jego dłoniach zmaterializowały się sztyle- ty. — W przeciwnym wypadku nie byłoby ich aż tak wielu. Z kocim warkotem wyskoczył zza wyłamanych krat i pomknął w stronę walczących. Delikatne, ukośne promienie słońca ogrzewały za- lesione wzgórza Doliny Sunder, przebijając się przez parasol liści i malując na leśnym poszyciu tysiące mi- goczących wzorów. Lekkie podmuchy wiatru w koro- 301 nach drzew powodowały, że świetlne punkty tańczyły, tworząc delikatny kalejdoskop subtelnych drgań, które przyćmiewały potężne, acz pełne wdzięku, ruchy isto- ty znajdującej się pod wielkimi konarami. W swym pierwszym życiu Verden Leafglow uni- kała dziennego światła. Lubując się w zdradzie i pod- stępach, zdecydowanie wolała mroczniej sze godziny. Teraz jednak odkryła, że słońce przyjemnie ogrzewa, a to spostrzeżenie przypominało jej, jak bardzo zmie- niła się ostatnimi czasy. Nie była już tym smokiem co w poprzednim życiu i pierwszym okresie tego nowe- go. Falujące łuski, niegdyś szmaragdowozielone, teraz miały odcień głębokiego brązu i opalizowały ciepłymi tonami iskrzącego się złota. Krok po kroku bóg Reorx działał na nią swoją ma- gią. Zawsze zdawał się pozostawiać jej wolny wybór, lecz nigdy nie precyzował żadnych konkretnych moż- liwości, które z niego wynikały. W jej snach i najgłębszych zakamarkach duszy prze- mówił do niej wizerunek Reorksa. Wolna wola — powiedział. — Trucizna zła nadal istnieje, lecz antidotum nie leży w ślepym czynieniu dobra. Prawdziwym wrogiem złego jest wolna wola. Oni muszą rozwiązać swój konflikt pomiędzy sobą, a ty masz czekać. Twoim zadaniem nie jest wzbudzanie zamętu w ludz- kich umysłach, Yerden Leafglow. Jest ono znacznie ważniejsze. Istnieje zło ponad złem, pradawna grotes- kowość, pozostała po innych, nierozważnych rozgryw- kach z przeszłości. To właśnie twoja misja, Yerden Leafglow. Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie właści- wa chwila. Będziesz miała okazję wykazać się. 302 Przed kim się wykazać? Pytanie do boga, który mógł je usłyszeć, jeśli tylko zechce, huczało w głowie yer- den. Nie muszę się niczym wykazywać! Wykażesz się sama przed sobą — nadeszła odpo- wiedź ze snu, cicha, lecz zarazem stanowcza. — Zde- cydowałaś się odrzucić swoją uniżoność, Verden. Od- rzuciłaś zło. To zło odrzuciło mnie! Ja jedynie wyraziłam zgodę. / błagałaś o zemstę — dodał głos ze snu. — / nadał o nią błagasz. Ukoronuj swą zemstę mądrością, smo- czyco. Prawdziwą karą dla zła jest jego porażka. Pod- jęłaś wybór i zobowiązanie, Yerden. Wybrałaś wolną wolę i odrzuciłaś zło. Zobowiązałam się wyłącznie przed samą sobą! Więc jesteś to sobie winna — rozległ się bez- dźwięczny szept, w którym zdawała się pojawiać nu- ta rozbawienia. Verden zadygotała, poirytowana obecnością niepro- szonego głosu, który motywował ją i dawał wskazów- ki. Niecierpliwie przemieściła się na zalesione wzgó- rze. Jednak nawet gdy rozpostarła swe ociężałe, lśnią- ce, brązowe skrzydła, by złapać promienie przenika- jącego przez las światła słonecznego, warczała jeszcze wewnątrz swej potężnej piersi. Mogłabym ich wszystkich zetrzeć w proch, po- myślała ze złością. Tych ludzi'— te żałosne, małe stworzenia — mogłabym pozabijać ich wszystkich bez najmniejszego wysiłku. Jej potężne kły zalśniły na tę myśl, a szpony zacisnęły się. Przypominające paskud- ny dym śmiertelne obłoczki wystrzeliły z jej nozdrzy, a w jej świadomości ułożyło się potężne, niszczyciel- skie, smocze zaklęcie. 303 W jej myślach rozbrzmiał jednak przypominający odległy grom, niesłyszalny dla jej uszu głos. Twoja magia jest z tego świata, Verden Leafglow, podobnie jak ty sama. To, co musisz pokonać, pochodzi spoza niego. Przygotuj się, Verden Leafglow. Twoja próba jest już blisko. Czuła głęboko w sobie, że cokolwiek ma się zda- rzyć, jakiekolwiek zadanie przygotował dla niej bóg, to zbliża się ono wielkimi krokami. Już się zaczęło. Rozpostarłszy swe złotobrązowe skrzydła, zakołysała z wdziękiem potężnymi szponami i po raz kolejny wy- startowała w stronę zrujnowanej fortecy w Tarmish. W najgłębszych jaskiniach pod Tarmish połączone klany Bulpów zaczęły się osiedlać. Poszukiwacze na- trafili na wysięk, który zapewniał przyzwoite źródło wody, a poza tym istniały całe kilometry szczelin, tu- neli i wypełnionych szkodnikami dziur, które czekały na zbadanie, nie wspominając o najbogatszych złożach pirytu, jakie ktokolwiek spośród nich pamiętał. Nikt nie wiedział, dlaczego Agharowie są tak ocza- rowani pirytem. Bryłki żelaza koloru siarki, które tkwiły w starych formacjach wapiennych, były całko- wicie bezużyteczne dla wszelkich ras ludzkich. Metal ten kiepsko się topił, znosił niewielkie obciążenia i miał mało zalet dobrego żelaza. Był jednak żółty i błyszczał, stanowił więc dla krasnoludów żlebowych prawdziwy skarb. Podczas gdy jedni członkowie plemienia poszuki- wali pożywienia, które w całości trafiało do gulaszu przygotowywanego przez kobiety w prowizorycznych naczyniach na otwartym ogniu, inni wciąż wspinali się 304 na zachodnią ścianę. Wydłubywali tam kawałki po- krytego pirytem kamienia i przekazywali je następ- nie byłemu Najwyższemu Bulpowi, Glitchowi, który świetnie znalazł się w roli Strażnika Świecących Ka- mieni i Innych Dobrych Rzeczy. Wszyscy doskonale wiedzieli, gdzie szukać Glitcha. Był tam, gdzie składano błyszczące kamienie. Kiedy jednak Sok przybył z górnych partii podziemi w po- szukiwaniu Glitcha, nie mógł go odnaleźć. Nawet Lady Lidda, którą narzekania Soka odciąg- nęły od nadzorowania prac przy gulaszu, była nieco zdumiona. Glitch powinien znajdować się wśród błysz- czących kamieni. To tam widziała go po raz ostatni. Teraz jednak nie było tam po nim ani śladu. Już po chwili wszystkie krasnoludy żlebowe w oko- licy szukały byłego Najwyższego Bulpa, zaglądając w każdy kąt, szczelinę, rozpadlinę i cień. Minęły ko- lejne minuty i część Agharów zaczęła kręcić się bez- ładnie, zapomniawszy, co robili. Inni jednak kontynuowali poszukiwania, pogania- ni przez Lady Liddę. Zmuszenie męża do porzucenia funkcji Najwyższego Bulpa to jedno, a spowodowanie jego całkowitego zniknięcia to coś zupełnie innego i Lady Lidda zaczęła poważnie się niepokoić, aż do- strzegła, że największa hałda świeżo wydobytego piry- tu drży. Podeszła bliżej i podrapała się z zakłopota- niem po głowie, gdy czubek usypiska przesunął się lekko i kilka kamyków z grzechotem potoczyło się w dół. Wtedy wyraźnie usłyszała chrapanie. Rozpoznała je natychmiast. Dochodziło ono ze sterty błyszczących kamieni. 305 — Bron! — zawołała. — Przyjdzie tu! Kiedy Bron pojawił się obok niej, wskazała hałdę kamieni. — Ty kopać — poleciła. — Dobra — odparł Bron. Używając miecza ni- czym łopaty, zaczął rozrzucać drobne kamyki na wszyst- kie strony. Kiedy zmniejszył stertę o jedną trzecią wy- sokości, jej szczyt zadrżał, rozstąpił się i ze środka wy- nurzyła się rozczochrana głowa. — Co się dziać? — spytał Glitch. — Stary tata! — Bron wskazał głowę i przykucnął, by lepiej widzieć. — Co ty tam robić, tata? — Nie wiedzieć — przyznał Glitch. — Chyba spać. Słysząc głos swego przywódcy, Sok przemierzył biegiem jaskinię. — Tam Najwyższy Bulp. — Wskazał. — To nie Najwyższy Bulp — poprawiła go Lady Lidda. — To po prostu Glitch. — Glitch nie Najwyższy Bulp? — Kiedyś być Najwyższy Bulp. — Glitch uwol- nił się ze sterty pirytu i stanął na jej szczycie. — Ale o- dejść. Za dużo odpowi... odpo... myślenia. Głupia ro- bota. Zostawić ją dla kogoś innego. — Och. — Sok rozmyślał przez chwilę, po czym spytał: — Więc komu ja opowiadać najwyższobulpo- we rzeczy? — Teraz mieć nowy Najwyższy Bulp — powie- działa Lidda. — Jemu opowiadać. — Dobra — rzekł Sok. Odwrócił się, ale natych- miast spojrzał na nią ponownie. — Kto być Najwyższy Bulp? — spytał. Kilku krasnoludów żlebowych podrapało się po gło- 306 wach, usiłując sobie przypomnieć, aż w końcu Bron strzelił palcami. — Stary, jak mu tam. Uch, Clout. Clout teraz Naj- wyższy Bulp. Sok zmarszczył czoło w wyrazie pełnego zakłopo- tania. — To jak opowiedzieć Najwyższy Bulp o Cloucie, skoro Najwyższy Bulp to Clout? — Można napisać — zaproponował Scrib, został jednak zignorowany przez zebranych. — Nie wiedzieć — rzekł Bron. — To prawdziwy problem. Powodzenia. — Oparłszy miecz na ramieniu, mianowany bohater ruszył w kierunku gulaszu. — Co o Cloucie? — Co? — Co Sok chcieć powiedzieć Najwyższy Bulp? — O Cloucie — powtórzył Sok. — Co o Cloucie? — Nic takiego. Po prostu wiedzieć, gdzie on jest, jeśli ktoś pytać. — Gdzie? — Na górze. Wysoko. Usłyszeć go. — Dlaczego Najwyższy Bulp nie w Tym Miej- scu? — zdumiał się przechodzący nieopodal krasnolud żlebowy. — Bez Najwyższy Bulp to miejsce nie To Miejsce. — To nie To Miejsce? — spytał inny. — Więc gdzie To Miejsce? — Chyba gdzie indziej — stwierdził Sok. — Może na górze, tam gdzie Najwyższy Bulp? Kilkanaście metrów dalej coś przeraźliwie grzmot- nęło, po czym wzbił się tuman kurzu, kiedy ze sklepie- 307 nia oderwał się wielki kawał skały. Pomiędzy odłam- kami znajdowało się wielu piszczących górników. Krasnoludy żlebowe uciekały od rozbitego głazu ku schronieniu. Kilku przebiegło wprost przez paleniska, rozlewając gulasz i rozrzucając węgielki na wszystkie strony. Stojący przy wielkiej kolumnie Scrib odwrócił się i przykucnął, kiedy przeleciały obok niego kawałki ka- mieni. Z unoszącego się pyłu wynurzyły się rozczochrane krasnoludy żlebowe, a wraz z nimi Glitch. — Dość kopania! — mruknął były Najwyższy Bulp. — Już nie zabawnie. — Cały gulasz w diabły — oznajmiła jedna z ko- biet. — Ogień też. — Wielki tu bałagan — powiedziało zgodnie kil- ku. — Nie da się tu teraz żyć. — Więc co teraz robić? — Lepiej znaleźć Najwyższy Bulp — powiedziała Lady Lidda. — Najwyższy Bulp decydować o takich rzeczach jak co teraz. Przykuśtykał stary Gandy, Wielki Myśliciel, po czym wsparł się na swym kiju do zmywaka. — Chyba lepiej wszyscy się pakować — wes- tchnął. — Nie ma Najwyższy Bulp, więc lepiej pójść do niego. — Clout być Najwyższy Bulp tylko dzisiaj — na- rzekał Scrib Uczony, zmartwiony myślą, że będzie mu- siał porzucić swoje zawijasy. — Tylko jeden dzień, a już stawać się głupek. Może trzeba mieć inny Naj- wyższy Bulp? Gandy wzruszył filozoficznie ramionami. 308 — Jeden Najwyższy Bulp jak każdy inny. Wszy- scy prawdziwe utrapienie. Już tracić orientację, kto być Najwyższy Bulp. Za dużo Najwyższych Bulpów ostatnio. — Zawsze trudno stwierdzić, kto być Najwyższy Bulp — zauważył ktoś. — Ale kogo to obchodzić? — Pewnie trzeba zapisać — powiedział Scrib w zamyśleniu. Krasnoludy żlebowe wokół niego za- czynały przygotowywać się do wędrówki. — Kiepsko na górze — ostrzegł Sok. — Wysocy o coś tam walczyć. — Nie ma problemu — rzekła z dumą Pert. — Bron się nami zająć. Bron bohater. Bron zamrugał, rozważając powagę tej sytuacji. Już nie chciał być bohaterem. Wyglądało jednak na to, że nie miał żadnego wyboru. Z nieszczęśliwą miną zarzu- cił miecz na ramię i skierował się ku schodom wio- dącym do świata w górze. — Tak, kochana — mruknął. Lady Lidda popatrzyła za swoim synem i przekrzy- wiła w zamyśleniu głowę. Mała Pert okazała się na- prawdę zdolna w opiece nad głupcami i Lidda pomy- ślała, że Pert to świetna kandydatka na żonę dla Naj- wyższego Bulpa. Jedyny problem leżał w tym, że Bron nie był Najwyższym Bulpem. Został nim Clout. Bron jednak miał wszelkie predyspozycje, by objąć to sta- nowisko. Wspomagany roztropnością Pert przewodził- by całemu plemieniu. Gandy miał rację, stwierdziła Lidda. W tej chwili było stanowczo za dużo Najwyższych Bulpów. Rozdział 23 KU CZARNEJ WIEŻY Lord Vułpin napotkał nieoczekiwany opór, kiedy wydobywał Kieł Orma spod rozbitej szafy. Wyciągnął go już do połowy, po czym nagle zamrugał i zaczął ła- pać równowagę, gdy laska gwałtownie wróciła do cie- nia. Ktoś pod szafką, ktoś niewidoczny, usiłował wy- rwać mu talizman z ręki. Lord z Tarmish zaklął, napiął mięśnie, zacieśnił u- chwyt i pociągnął. W jednej chwili Kieł znalazł się w jego okrytych stalowymi rękawicami dłoniach. Na jego końcu zwisała jednak mamrocząca i szamocząca się, paskudna, mała istota. Była o połowę niższa od Vulpina, w szmatach i przypominała drobnego czło- wieka, choć z całą pewnością nim nie była. — Krasnolud żlebowy! — huknął lord. Gwałtow- 310 nym potrząśnięciem odczepił małą figurkę od swej zdo- byczy. Krasnolud żlebowy poczłapał do kąta, a Vulpin spróbował kopnąć go obutą w stal stopą, lecz chybił. Krasnolud żlebowy odskoczył w bok, pisnął i wrócił do bezpiecznego schronienia pod uszkodzoną szafką. — Szkodnik — mruknął Vulpin, po czym wyrzucił bezmyślne stworzenie ze swej świadomości. Nie warto było dumać nad krasnoludami żlebowymi, należało je- dynie pamiętać o tym, by tępiciele przeszukali wszyst- kie pomieszczenia, kiedy zakończy bieżące zadanie. Uniósł wysoko Kieł Orma, spojrzał na niego, a jego oczy wręcz płonęły triumfalnie. — Mój — rzekł. — Władca Życzeń należy do mnie, a za chwilę będę władał całym światem. — Mój! — zaprzeczyła zniszczona szafka. — Mo- je narzędzie do łupania! Ignorując dobiegające od strony mebla sprzeci- wy, Vulpin podszedł do uszkodzonej ściany nad we- wnętrznym dziedzińcem. W dole wciąż biegali uzbro- jeni ludzie. Tarmishanie i Gelnianie zajęci byli gniewną walką, domagając się krwi. Z góry nie dało się odróż- nić jednych od drugich. Po całym polu bitwy rozsiane były leżące w kałużach posoki trupy. Naliczył ich jed- nak stosunkowo niewiele. Skryta pod hełmem twarz Vulpina wykrzywiła się w sardonicznym uśmiechu. Pomimo odwiecznej waśni walczący wciąż nie pre- zentowali wysokiego poziomu w bitwie. Choć walka rozgorzała na dobre, jej wynikiem było więcej hałasu aniżeli krwi. Oczywiście istniały wyjątki. Niedobrana para wo- jowników, którzy nie należeli ani do sił Tarmish, ani Gelni —jeden wyglądał jak uliczny włóczęga, a drugi 311 był wysokim mieszkańcem równin — torowała sobie drogę wśród walczących, tnąc, parując ciosy i rozrzu- cając wrogów niczym zeschłe liście. Vulpin rozpoznał mieszkańca równin i w tej samej chwili usłyszał krzyk dziewczyny, która spostrzegła mężczyzn. — Graywing! — zawołała rozpaczliwie. — Graywing — prychnął Vulpin. Cobar, stosujący się do kodeksu honorowego mieszkańców równin. Dru- giego z mężczyzn nie znał, kojarzył jednak ten typ. Złodziej lub zabójca, zwinny niczym kot, szybki i mor- derczy. Uzbrojony w sztylety. Vulpin obserwował, do- kąd zmierzają. U podstawy wieży para zaopatrzonych w topory ludzi lodu osaczyła Gelnian i Tarmishan. To doświadczeni najemnicy, pomyślał Vulpin, część oso- bistej straży Chatary Kral. A to mogło oznaczać tylko jedno — Chatara Kral była tutaj, w wieży. — Znakomite wyczucie czasu, siostrzyczko — za- wołał. — Chodź na górę. Chodź tutaj i doznaj swojej porażki. — Odwrócił się do strażników. — Dajcie mi dziewczynę. Thayla Mesinda została bezceremonialnie pchnięta do przodu, a Vulpin zacisnął na jej ramieniu okryte stalową rękawicą palce. — Byłaś dobrze traktowana, dziewczyno — po- wiedział. — Byłaś karmiona, chroniona i dostałaś wy- godną kwaterę. Teraz... — Więziono mnie! — warknęła Thayla i natych- miast syknęła, gdy żelazne palce zacisnęły się mocno na jej ramieniu. — Trzymałem cię w bezpieczeństwie i czystości w określonym celu — odparł Yulpin. — Teraz nad- 312 szedł czas, byś spłaciła dług. Potrzebuję od ciebie tyl- ko jednej rzeczy. Musisz wypowiedzieć życzenie. — Życzę sobie, żebyś zostawił mnie w spokoju! — krzyknęła do niego Thayla. — Życzenie — burknął Vulpin. — Lecz to musi być moje życzenie, a nie kogoś innego. — Gwałtow- nym ruchem puścił jej ramię, a stalowe palce zacisnęły się wokół jej gardła. — Powiem ci, czego masz za- żądać. Powtórzysz dokładnie to, co ci każę. Jeśli zmie- nisz moje słowa choćby w minimalnym stopniu, w jed- nej chwili złamię ci kark. Czy to zrozumiałe? Thayla szarpnęła się w bezskutecznej próbie uwol- nienia. Mężczyzna był wyjątkowo silny. Jej małe pię- ści, miękkie pantofle i ostre paznokcie napotkały jedy- nie na metalową zbroję. Zobaczyła przed oczami gas- nące światło, jakby zamykał się wokół niej jakiś tunel. Nie mogła oddychać. Resztkami świadomości ujrzała poruszenie za ple- cami lorda. Spod rozbitej szafki do teleskopu chył- kiem wyskoczył krasnolud żlebowy, po czym wyjrzał zza zewnętrznej ściany i pomachał. — Hej, tam! — zawołała mała istota. — Przydać nam się tu trochę pomocy! Vulpin rozluźnił nieco uścisk, co Thayla natych- miast wykorzystała, by wziąć głęboki oddech. Gardło pulsowało i bolało ją. — Zrozumiałaś? — spytał Vulpin. Pokonana i ledwie przytomna dziewczyna rozpaczli- wie wciągała powietrze do płonących żywym ogniem płuc. Skinęła głową, starając się coś powiedzieć. — Tak — szepnęła. 313 Nie puszczając jej szyi, Vulpin podsunął jej Kieł Orma pod nos. — Wiesz, co to takiego? — Nie — szepnęła, niezdolna do użycia głosu. — To Władca Życzeń — rzekł Vulpin. — Kiedy ci każę, weźmiesz go do ręki i wypowiesz życzenie. Po- wiesz dokładnie to, co ci każę. Ani słowa więcej i ani słowa mniej. — Tak — szepnęła. — Będę sobie życzyła tego, co zechcesz. Ze strony schodów dobiegły gwałtowne dźwięki. Stal uderzała o stal, rozbrzmiewały okrzyki. Pośród nich słychać było niski i pełen złości głos kobiety. — Nadchodzi Chatara Kral. — Na twarzy Vulpina pojawił się uśmieszek. Skinął na swych jaskiniowych zabójców. — Zatrzymać ich. Strażnicy odwrócili się jak jeden mąż, chwycili za broń i przebiegli przez portal wychodzący na schody. — A teraz zdradzę ci, jakie życzenie masz wy- powiedzieć — rzekł Vulpin do na wpół przytomnej dziewczyny. — Słuchaj uważnie, jeśli chcesz dalej od- dychać. Graywing skierował się ku zrujnowanej wieży, tnąc na lewo i prawo mieczem, który był ledwie wi- doczny, gdy kreślił w powietrzu jasne smugi. Pchnię- cie i sparowanie, cięcie i zasłona, wytrącenie bro- ni i kolejne cięcie — broń mieszkańca równin jak w kalejdoskopie układała wzory z krwi i stali, to- rując drogę w tłumie napływających falami wojow- ników. Za jego plecami znajdował się Kot, który osłaniał 314 każdy jego ruch — mroczny, gniewny, ze sztyletami zamiast kłów i pazurów. Dwóch mężczyzn nieznacznie tylko zwolniło, przebijając się przez sam środek bitwy na dziedzińcu i zmierzając w stronę wieży. Graywing usłyszał wy- soko w górze krzyk dziewczyny i natychmiast po- dwoił wysiłki. Niczym straszliwy wilk z panterą u bo- ku, wojownicy w zasadzie przefrunęli do podstawy budowli. Znajdowali się około piętnastu metrów od we- wnętrznych drzwi wieży, kiedy walczący ludzie roz- stąpili się i odsłonili widok zacienionego wejścia. Była to ta sama brama, którą wyszli wcześniej, teraz jednak blokowało ją dwóch wielkich, patrzących spode łba lu- dzi lodu. Potężne topory ociekały krwią, a u ich stóp leżał tuzin martwych Tarmishan. Dartimien wykrzywił twarz, kiedy mieszkaniec równin wydał z siebie bitewny okrzyk i zaatakował. — Och, bogowie — syknął Kot. — Zakochany bar- barzyńca. Z wychodzącej na dziedziniec wąskiej kraty wi- dok był prawdziwie przerażający. Jak okiem sięgnąć, wszędzie walczyli ze sobą Wysocy, uzbrojeni w mie- cze, tarcze, młoty, topory, maczugi i kosy. Pośród ży- wych Wysokich leżeli martwi, a ich broń porozrzuca- na była dookoła. — Co robić Wysocy? — dziwił się Sok, wyglą- dając na zewnątrz szeroko otwartymi oczami. — Wygląda, że walczyć — stwierdził Scrib, pa- trząc znad ramienia Soka. — Ciekawe dlaczego? 315 — A kto znać Wysokich? Pewnie się o coś pokłó- cić — powiedział stary Gandy. — Gdzie Clout? Sok podrapał się w głowę, usiłując sobie przypo- mnieć. W końcu strzelił palcami. — Na górze. — Wskazał palcem szczyt wieży. — Clout naprawdę głupi. — Gandy potrząsnął gło- wą. — Mógł wybrać lepsze miejsce niż tamto. — Nieważne — upomniał go Bron. — Clout teraz Najwyższy Bulp. Najwyższy Bulp móc być gdziekol- wiek zechcieć. — Spojrzał na toczącą się po drugiej stronie kraty bitwę. Była tam cała masa Wysokich, usiłujących się nawzajem pozabijać. I w dodatku ta- rasowali drogę pomiędzy krasnoludami żlebowymi a wejściem na szczyt wieży, gdzie znajdował się Naj- wyższy Bulp. — Teraz przydać się jakaś myśl — zasugerował Gandy'emu. Gandy oparł się o swój kij do zmywaka i zamyślił głęboko. — Może lepiej wybrać nowy Najwyższy Bulp — rzekł w końcu. — Do tego nie warto iść. Pojawił się Scrib, który rozpychał zebranych na bo- ki, żeby wyjrzeć przez otwór. — Procniki — rzekł w zamyśleniu. — Co? — Procniki! — Specjalista od bazgrołów wskazał palcem na rozbity trebusz nieopodal zachodniej ścia- ny. — Wysocy używać procników do rzucania kamie- ni i rzeczy. Wszyscy uciekać, kiedy spadać wielkie ka- mienie. — Może dobra myśl — powiedział Bron. — Ktoś wiedzieć, jak używać procników? 316 — Nie wiedzieć — odparł jeden ze stojących obok krasnoludów żlebowych, wzruszając ramionami. Podjąwszy nagłą decyzję, wraz z innym współple- mieńcem wyskoczył przez kratę, przykucnął w cie- niu sterty gruzu nieopodal ściany, po czym pomknął w stronę trebusza. — Gdzie Tunk i Blip pójść? — spytała Lidda. — Zobaczyć procnika — odparł Bron. — Scrib mieć myśl. Nie można pójść do Clouta, więc zamiast tego rzucać kamienie. — Dobra — powiedziała Lidda, po czym odwró- ciła się do grupki kobiet zgromadzonych za jej pleca- mi. — Rzucać kamienie w Clouta — oświadczyła. Lady Bruze zmarszczyła czoło. — Nie można rzucać kamienie w Clouta! Clout te- raz Najwyższy Bulp! — Nikt mu jednak o tym nie powiedzieć — zaopo- nowała mała Pert. — Więc może w porządku rzucać kamienie. — Zła myśl! — warknęła Bruze. — Cicho, Pert! — Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze — odcięła się Pert. Blip i Tunk wrócili i pojawili się przy kracie. Ciąg- nęli za sobą długi, cienki drąg z giętkiej wierzby. — Procnik zepsuty — oznajmił Tunk. — Znisz... rozdrzaz... rozwalony. Przynieść jednak kawałek. Ignorując toczącą się na zewnątrz bitwę, kilku kras- noludów żlebowych przecisnęło się przez kratę i przyj- rzało drągowi. Miał około sześciu metrów długości i kształt młodego drzewa z odrąbanymi gałęziami. Z końcówek zwisały resztki skórzanych uprzęży. — Jak to działać? — spytało kilku głośno. 317 Gandy przeszedł wzdłuż drąga, bacznie mu się przyglądając. — Może go zasadzić — zadecydował. — A potem wygiąć i rzucać kamienie. — Gdzie zasadzić? — zastanawiał się Bron. — Tam. — Gandy wskazał stertę gruzu. — Tam, gdzie kamienie. — Dobra — odparł Bron. Przy pomocy pozosta- łych zawlókł drąg na szczyt hałdy i użył miecza, by rozsunąć kamienie. Kilku krasnoludów żlebowych u- niosło drąg do pionu. Jego końcówka kołysała się na boki. — Drugi koniec w górę — powiedział Scrib. — Zasadzić duży koniec, a nie mały. — Dobra. Odwrócili drąg i wcisnęli jego grubszy koniec w o- twór, który przygotował Bron. Wszedł ciasno i opor- nie, lecz dzięki kilku parom rąk w końcu osiadł z sa- tysfakcjonującym łomotem. Bron podniósł spory kamień, który niemalże do- równywał mu wielkością, po czym zastygł, marszcząc czoło i spoglądając na wysoki maszt. — Jak przymocować kamień do rzucania? Scrib dumał nad tym przez pewien czas, po czym odwrócił się i chwycił starego Gandy'ego za ramię i za nogę. Bezceremonialnie odwrócił Wielkiego Myślicie- la do góry nogami i ściągnął z niego ubranie. — Użyć tego — powiedział, trzymając wysoko strój. — Zrobić worek. Kamień w worek na procniku. Gandy, całkiem nagi, nie licząc postrzępionej szma- ty okrywającej jego biodra, podniósł się i mruknął coś ze złością. 318 Trzymając ubranie i kilka kawałków rzemienia, Tunk wspiął się na drąg. Maszt zadrżał i zakołysał się, posyłając go w dół. — Trzeba pomocy — powiedział. Nie mając nic lepszego do roboty, kilku krasnolu- dów żlebowych zaczęło gramolić się na drąg. Pozosta- li szybko stracili zainteresowanie i krążyli po skraju pola bitwy, zbierając to, co przyciągnęło ich uwagę — kilka noży i krótkich mieczy, jeden czy dwa topory, skórzany but... Wierzbowy maszt zakołysał się pod ciężarem wspi- nających się Agharów, po czym zaczął się pochylać. Kiedy większość z krasnoludów znajdowała się w po- łowie jego długości, drąg wygiął się w łuk, a jego czu- bek zawisł nieco ponad metr nad ziemią. Bron uchwycił drżącą końcówkę i uwiesił się na jednej ręce, kołysząc się na boki. — Już dość wysoko — zawołał. — Przywiązać! Grupa krasnoludów żlebowych na drągu posłusznie zatrzymała się w miejscu, po czym podano im ubranie Gandy'ego. Za pomocą rzemieni umocowali rękawy do drzewa, a brygada pomocników przytaszczyła ka- mień. Ci, którzy znajdowali się na drągu, przejęli ka- mień i wrzucili go w otwartą część powiewającej sza- ty. Przeleciał przez ubranie i wylądował na gruzie, po- syłając na ziemię dwóch krasnoludów żlebowych. — Oj — powiedział Tunk. — Trzeba więcej rzemienia, żeby związać dół worka — zasugerował Blip. — Ktoś mieć więcej rze- mienia? Siedzące na szczycie pałąka krasnoludy równo- cześnie zeskoczyły, a te, które trzymały go od spodu, 319 po prostu puściły, po czym wszyscy zaczęli szukać ka- wałków rzemienia. Uwolniony drąg ze świstem powrócił do pionu. Bron, który przez cały czas wisiał uczepiony koń- cówki, nagle poleciał — przekoziołkował w powie- trzu nad głowami zajętych walką mężczyzn ku wejś- ciu do wieży. Gdzieś w dole Scrib przetarł ze zdumienia oczy. — Procnik całkiem niezły — powiedział. — To nie kamień! — pisnęła Pert. — To Bron! — Całkiem dobry strzał — stwierdziło kilku zgro- madzonych krasnoludów żlebowych. Scrib odnalazł swoją kredę i zajął się rysowaniem bazgrołów na tabliczce. Nie był pewien, co robi, do- szedł jednak do wniosku, że kiedy zdarzało się coś ważnego lub przynajmniej tak nietypowego i ciekawe- go jak lot Brona, należało namalować zawijasy, aby to upamiętnić. Tak więc Scrib zapisał to, przechadzając się. Gandy oparł się na kiju do zmywaka i spojrzał ze smutkiem w górę. Jego stare, nagie ciało owiewał chłodny wiatr. Wysoko w górze niczym brudna, nie- bieska flaga trzepotało i powiewało jego ubranie, a Wiel- ki Myśliciel nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób je odzyskać. Tunk i Blip, zachęceni niedawnym sukcesem, ze- brali kilku opornych kompanów i zaczęli ponownie wspinać się na drąg. Tym razem jednak, kiedy dotar- li do ubrania Gandy'ego, które niemal sięgało ziemi, związali jego spód za pomocą sznura i wypełnili je dwudziestoma kilogramami żwiru. Następnie zesko- czyli równocześnie i maszt śmignął do pionu. Ładunek 320 żwiru nabrał pędu i pomknął łukiem ku podstawie wieży, gdzie toczyła się zażarta walka. Problem polegał jednak na tym, że uwięziony w u- braniu Gandy'ego żwir pozostał w nim. Kiedy pole- ciał, nabrawszy impetu, zabrał ze sobą zarówno ubra- nie, jak i sam drąg. — Niezły strzał — powiedział Scrib, dopisując na tabliczce kolejne zawijasy. — Jednak nie da się już po- wtórzyć. — Przestanie gadać głupoty! — powiedziała Lady Bruze. — Trzeba poszukać Clouta! — Clout głupek — stwierdziło kilku. — Ale Najwyższy Bulp — rzekła Lady Lidda. — Dobra, wszyscy na górę. — Nie da się. — Tunk wskazał na szerokie wejście do wieży. Otwór wypełniony był walczącymi ludźmi. — Więc trzeba się wspinać na mur — zadecydo- wała Lidda. — Wszyscy za mną! Kiedy Graywing i Dartimien dotarli do wieży, wal- czyli już o życie. Zarówno Gelnianie, jak i Tarmisha- nie przerwali wzajemne wycinanie się do nogi i rzucili się na intruzów. Żołnierze obu zwaśnionych stron oto- czyli i nękali obcych niczym stado wściekłych bestii. Graywing sparował pchnięcie włócznią, kopnia- kiem odtrącił od siebie gelniańskiego wojownika i roz- broił stojącego tuż za jego plecami Tarmishanina. Wal- czący obok Dartimien jak szalony kłuł i ciął, a następ- nie odzyskiwał sztylety, aby zadać kolejne ciosy. — Ci ludzie stają się nieprzyjemni — wy dyszał mieszkaniec równin, wirując w miejscu, by odeprzeć kilku atakujących. 321 — To za to, że wtrącamy się w cudze sprawy — prychnął Kot. — To ich prywatna wojna i nie sądzę, byśmy byli mile widziani. — Skierujmy się ku bramie wieży — rozkazał Gray- wing, wskazując przejście, które teraz znajdowało się za ich plecami. — Tam będzie się łatwiej bronić. Dartimien uśmiechnął się drwiąco. — Najpierw musimy się tam dostać. Popatrz. Graywing obrócił się i spojrzał w stronę ich celu, teraz odległego o zaledwie kilka metrów. W przejś- ciu stali ludzie lodu — wielcy, spoglądający spode łba brutale, którzy wymachiwali toporami wielkości drzewek. — O bogowie — wymamrotał. Pogrążyli się już całkowicie. Nie było odwrotu. Oczyściwszy sobie przejście za pomocą ostrzy, dzięki którym trzymali napastników na dystans, Cobar i Kot stanęli twarzą w twarz z najlepszymi najemnikami Chatary Kral. — Ty! — huknął jeden z gigantów, rozpoznawszy Dartimiena. — Jestem ci coś winny, mikrusie. — Wy- szczerzył zęby, uniósł topór i... zastygł, kiedy sztylet wbił mu się w gardło. — Zostały mi tylko trzy — mruknął Dartimien, gdy człowiek lodu runął na ziemię, tryskając krwią spod brody. — Lepiej zacznę je zabierać. — Później policzysz swoje zabawki — warknął Graywing. Jego miecz uderzył w kolejny opadający topór, ledwie odbijając cios. Od siły uderzenia zdrę- twiało mu ramię, a górujący nad nim człowiek lodu ryknął triumfalnie i natarł ponownie. Graywing odsko- czył w bok, unikając ostrza o centymetry. Spróbował 322 pchnąć mieczem, lecz gigant z łatwością sparował cios wielkim, owiniętym ramieniem. Topór znów znalazł się w górze i nagle człowiek lo- du zatoczył się do tyłu. Do twarzy przyczepił mu się potargany krasnolud żlebowy. — Oj — powiedział Bron. — Przepraszam. Dostrzegłszy swoją szansę, Graywing pchnął mie- czem w mostek człowieka lodu i przeskoczył go, kiedy ten upadł. — Do środka! — ryknął do Dartimiena. — Dobra — odparł niespodziewanie krasnolud żle- bowy. Za zacienionym przejściem znajdowały się prowa- dzące w górę schody. Graywing pomknął w ich stronę z Dartmienem za plecami. Przez chwilę zdawało się, że w tej części wieży są zupełnie sami. Tarmishanie i Gelnianie na zewnątrz ponownie się zauważyli. Graywing przyspieszył, pokonując po trzy stopnie naraz, po czym zatrzymał się tak niespodziewanie, że Dartimien wpadł na niego od tyłu. Odskoczyli w bok i przylgnęli do ściany, kiedy bezwładne ciało kolejne- go człowieka lodu potoczyło się w dół. Z pleców gi- ganta sterczała ułamana włócznia. Nawet w przytłu- mionym świetle dostrzegli znaki na jej drzewcu. — Wandale jaskiniowi — syknął Kot. — Ulubieni zabójcy Vulpina. Z góry dobiegło szuranie miękkich butów o kamień i pojawiły się schodzące cienie. Mroczne szaty zawi- rowały i cienie okazały się ludźmi — wysocy, mil- czący mężczyźni o ciemnej karnacji oraz pomalowa- nych twarzach i broni schodzili z góry. Dartimien i Graywing dostrzegli zabójców w tym 323 samym momencie, kiedy tamci zauważyli ich. Mor- derca idący z przodu nie wahał się zbyt długo. W cie- niu mignęło coś metalowego, po czym pomknęło w dół. Była to strzałka. Przedmiot odbił się od ściany w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Dartimien, a zbir sięgnął do pasa po kolejną strzałkę. Zanim jed- nak zdążył ją rzucić, dopadł go Graywing — wyjący z furią Cobar uzbrojony w swój wyśpiewujący pieśń śmierci, ostry jak brzytwa miecz. Zabójca nie zdążył nawet zobaczyć, co go trafiło. Kolejna ciemna postać pisnęła i runęła ze schodów w dół, ściskając rękojeść rzuconego sztyletu Dartimie- na, który sterczał jej z piersi. Wówczas trzeci zabójca krzyknął, zatoczył się i zdał się błyskawicznie skurczyć. Graywing zamrugał ze zdu- mienia. Ani on, ani jego przeciwnik nie zauważyli ma- łego krasnoluda żlebowego z wielkim mieczem, póki jego ostrze nie rozcięło kolan jaskiniowego mordercy. Był to ten sam krasnolud żlebowy, który chwilę wcześ- niej pojawił się dosłownie znikąd i wpadł na twarz człowieka lodu. — Oj — rzekł Bron. — Całkiem dobre łupnięcie. Rzecz od prawdziwy bohater. — Skąd się wziąłeś? — syknął Dartimien. Bron spojrzał na niego z zakłopotaniem. — Nie wiedzieć — przyznał. — Pewnie po prostu urodzony. Stary Glitch, mój tata, więc Lady Lidda pewnie moja mama. — Guzik mnie obchodzi twoje pochodzenie! — warknął Dartimien. — Jak się dostałeś do wieży? — Ach, o to chodzić — powiedział Bron. — Proc- nik wystrz.. wys... rzucić mnie tutaj. 324 • W dole przez wejście przeleciało właśnie pełne żwiru, wyblakłe ubranie, grzechocząc i szurając po ka- miennej podłodze, i ciągnąc za sobą giętki drąg. — Ten procnik — wskazał Bron. — Chyba wszy- scy już z nim skończyć. Na schodach w górze pojawił się kolejny jaskinio- wy zabójca, a do ich uszu dotarły odgłosy zażartej walki. Dartimien rozpoznał głuche przekleństwa przy- najmniej dwóch kolejnych ludzi lodu oraz ciche szura- nie stóp jaskiniowych morderców. Ostatnie, najlepsze jednostki Lorda Vulpina i Chatary Kral spotkały się gdzieś wyżej. — Tam jest Thayla — zadudnił Graywing. Miesz- kaniec równin uskoczył przed toczącymi się w dół po schodach, pozbawionymi głowy zwłokami jaskiniowe- go człowieka i ruszył pędem w górę. — Jesteś szalony! — zawołał za nim Dartimien, lecz Graywinga już nie było. — Bogowie — mruknął Kot. Wyciągnął dwa użyteczne sztylety ze zwłok za- bójcy i pomknął w górę, gderając pod nosem. Rozdział 24 WŁADCA ŻYCZEŃ, BIORCA ŻYCZEŃ Chatara Kral, córka najpotężniejszego ze Smoczych Lordów, była znakomitą wojowniczką — samoukiem. Choć imponowała wyglądem i formą, córka Vermina- arda gardziła subtelnymi naukami, które w dzieciń- stwie oferowali jej nauczyciele i opiekunowie. Niena- widziła ich tak samo jak swego aroganckiego brata Vulpina. Już od dzieciństwa szkoliła się w zadawaniu śmierci, przygotowując się na ten właśnie moment — na spotkanie ze swym wzgardzonym bratem i przeję- cie dziedzictwa, które powinno należeć wyłącznie do niej — dziedzictwa obiecanego przez ojca, który wy- brał w życiu mroczną drogę w zamian za władzę. 326 • W dniu, w którym ojciec poświęcił się Takhisis, bogini zła, Chatara Kral poznała swoje przeznaczenie. Będzie rządzić! Za wszelką cenę zapanuje nad wszyst- kimi i wszystkim, co zechce, i kiedy tylko zechce. Wszyscy wokół staną się jej poddanymi, a ten, kto o- śmieli się jej sprzeciwić, nie będzie miał prawa żyć. Czysta, nieskrępowana władza stanie się jej dzie- dzictwem. Za taki przywilej jej ojciec dobił targu z bo- ginią, coś jednak poszło nie tak. Takhisis porzuciła swój cel i swych zwolenników. Wciąż jednak istniała Chatara Kral, która kipiała z ambicji. Jeśli nie zdoła odziedziczyć władzy abso- lutnej, sama po nią sięgnie. Do niej należeć będzie ca- ły świat, a przynajmniej tyle, ile sama zechce, wraz z wszelkimi bogactwami. I bynajmniej nie zamierzała się z nikim dzielić. Chatara Kral zawsze wiedziała, że pewnego dnia jej brat Vulpin stanie jej na drodze. Jego marzenia były bardzo podobne, jednak w świecie, który oboje prag- nęli wykreować, istnieć mógł wyłącznie jeden absolut- ny władca. Tak więc Vulpina — a teraz, kiedy ona objęła funk- cję regentki w Gelni, Lorda Vulpina z Tarmish — na- leżało wyeliminować. Kiedy Chatara Kral usunie go z drogi, stanie się niepokonana. Dolina Sunder będzie jej bazą. Stąd wyruszą armie, by podbić świat. Tak wyglądał jej spadek po tej mrocznej, okrutnej postaci, która ją spłodziła. Wiedziała też bez cienia wątpliwości — powiedział jej to sam Dred Nekroman- ta, przyjaciel martwych — że nic na tym świecie jej przed tym nie powstrzyma. Była nie do pokonania i pozbawiona wszelkich skru- 327 pułów. Tak więc, gdy wraz z ostatnim z jej elitarnych strażników — brutalnym, niewzruszonym człowie- kiem lodu z mroźnego południa — wpadła w zasadzkę w wieży w Tarmish, nie wahała się ani przez chwilę. Przed nią i za jej plecami znajdowali się jaskiniowi za- bójcy, ulubieni żołnierze Lorda Vulpina. Kiedy starli się oni z jej uzbrojonymi w topory wojownikami, Cha- tara Kral wydała swym ludziom lodu rozkaz walki na śmierć i życie. Wiedziała, że większość z nich polegnie. Równie dobrze mogła poświęcić ich wszystkich. Nie miało to dla niej znaczenia. Zawsze uda jej się zwabić innych zwolenników. Zdradziła ich, a chaos, jaki powstał w mrocznej wieży, dał jej to, czego chciała. Kiedy jej wierne dzikusy wykrwawiały się i umierały za nią na krętych schodach, nawet w agonii eliminując za- bójców Vulpina, Chatara Kral przecisnęła się bokiem i ruszyła w górę. Gdy znalazła się w rozbitym przejściu wiodącym do nory Lorda Vulpina, dostrzegła swój cel — samego Vulpina, który jedną ręką trzymał laskę z kości słonio- wej, a drugą kulącą się, wystraszoną dziewczynę. Władca Życzeń! A więc Vulpin naprawdę go zdo- był, a w dodatku znalazł kogoś, kto go uaktywni! Wydawszy z siebie przypominający syk węża od- głos, Chatara Kral ruszyła na swojego brata. Z cienia wynurzyli się dwaj zabójcy jaskiniowi, by stawić jej czoło i obronić swego pana, a ona wiedziała, że byli ostatnią linią obrony. W świetle mignął połyskujący miecz Chatary Kral. Prymitywni wandale jaskiniowi należeli do wzbudzających największy postrach wo- jowników na całym Ansalonie, jednak dla Chatary Kral 328 stanowili jedynie chwilową przeszkodę. Za moment Vulpin zostanie sam. Vulpin zobaczył siostrę, kiedy ta wyłoniła się zza portalu, i nie okazał najmniejszego zaskoczenia. Wie- dział, że wkrótce się pojawi. Teraz jednak jego po- śpiech zmienił się w obłęd. Dziewczyna, Thayla Me- sinda, była tak przerażona, że ledwie wypowiadała słowa. Mimo to jednak musiała je wyrzec — życzenie, które miało obudzić tkwiącą we Władcy Życzeń ma- gię, powinno zabrzmieć wyraźnie. — Posłuchaj mnie, dziewczyno — warknął znie- cierpliwiony Vulpin. — Musisz zapamiętać to, co po- wiem! Ten talizman tworzy zaklęcia. Twoje życzenie ukształtuje zaklęcie. Zażyczysz sobie trzech rzeczy! Zrozumiałaś? — Trzy... trzy rzeczy — szepnęła Thayla. — Trzy rzeczy. Po pierwsze, Chatara Kral musi u- mrzeć. — Chata... Chatara... — Chatara Kral! — Vulpin wypluł to imię. — Chatara Kral — powtórzyła Thayla. — Będę sobie życzyła, by Chatara Kral umarła. Ostatni dwaj zabójcy Vulpina blokowali przejście Chatarze Kral, unosząc wysoko broń. Gdzieś w po- bliżu Vulpin usłyszał odgłos zgrzytającego o kamień metalu. Rozejrzał się. Poirytowany krasnolud żlebowy wyszedł spod szafki. Garbiąc się i dysząc, ciągnął za sobą szeroką, żelazną misę. — Zażyczysz sobie, bym ja, Lord Vulpin, nigdy nie został wypędzony z tego miejsca — rozkazał dziew- czynie. — Zażyczę sobie... zażyczę sobie, by Lord Yulpin 329 nigdy nie opuścił tego miejsca — zdołała wypowie- dzieć Thayla. — Zażyczysz sobie też, bym ja, Lord Vulpin, prze- jął władzę! — Zażyczę sobie, by Lord Vulpin prze... prze... — Przejął władzę! — syknął. — Przejął władzę — szepnęła Thayla, borykając się ze słowami. Zaciskające się na jej gardle palce wielkiego mężczyzny sprawiały jej niewyobrażalny ból, nie mogła jednak uciec. — Takie są twe życzenia — rzekł Vulpin. Stojący na kamiennej podłodze jaskiniowy zabój- ca krzyknął i przewrócił się, przebity połyskującym ostrzem Chatary Kral. Drugi strażnik odskoczył w bok i zaatakował. Vulpin uniósł Kieł Orma, a za jego ple- cami rozległ się niepewny głos. — Sporo tu gulaszu. Ktoś chcieć trochę? — Zjeżdżaj stąd! — wrzasnął Vulpin, rozglądając się dookoła. Mając zajęte obie ręce, próbował kopnąć irytującego krasnoluda żlebowego. Clout odskoczył, a obuta stopa trafiła prosto w słynną Wielką Misę Gu- laszu, rozpryskując na boki ciecz i zanurzoną w niej, ruszającą się jeszcze zawartość we wszystkich kie- runkach. Zamknięta w okrutnym uścisku Vulpina Thayla szarpnęła się i wierzgnęła. — Uciekaj, Clout! — zawołała. Palce zacisnęły się ponownie i natychmiast zamilkła, półprzytomna i wal- cząca o oddech. — Życzenie! — rozkazał Vulpin. — Zapamiętaj życzenie! — Pamiętam... — wydyszała. 330 • Lekko poluźnił uścisk, postawił ją na nogi i wcisnął jej w ręce Kieł Orma, patrząc z wściekłością na upa- dającego ostatniego zabójcę. Chatara Kral przekroczy- ła ciało, a na jej twarz wypłynął okrutny, zwycięski u- śmiech. Unosząc ponownie miecz, podeszła do Vułpina. — Życzenie, dziewczyno! — syknął Vulpin. — Teraz! Thayla zacisnęła palce na Kle Orma. — Życzę sobie... —powiedziała, a światło dzien- ne zdawało się ciemnieć wokół nich. Wielkie, mrocz- ne chmury pojawiły się nad ich głowami, wirując ni- czym potężny front burzowy. — Życzę sobie, by Cha- tara Kral umarła — stęknęła Thayla. — Życzę sobie, by Lord Vulpin nigdy nie opuścił tego miejsca. — Dobrze — szepnął Vulpin. — Bardzo dobrze. Kontynuuj. Chmury nad ich głowami zwijały się, formując sze- roki pierścień wypełniony mrokiem — ciemnością nad ciemnościami. — Życzę sobie — rzekła Thayla, oddychając cięż- ko — żeby Lord Vulpin prze... prze... — To znaczyć: skończyć na górze — podpowie- dział pomocny głosik w pobliżu. — Żeby Lord Vulpin skończyć na górze — powtó- rzyła posłusznie Thayla. Na horyzoncie pojawił się cień, który zaczął zbliżać się do wieży. Kształt urósł i można było rozróżnić sze- rokie, pełne wdzięku skrzydła, długi, kołyszący się ogon i wyciągnięte do przodu szpony. — Teraz — zagrzmiał odległy głos. Był to głos smoka, przemawiającego do samego siebie. — Nad- szedł czas, Yerden Leafglow! 331 Przez dłuższą chwilę stojący na szycie wieży ludzie trwali w bezruchu, wpatrując się w to, co działo się na niebie. Z czerni wewnątrz pierścienia chmur wyłoniła się ogromna głowa — pochylony, błyszczący łeb wiel- kiego węża. Paszcza wielkości pola kukurydzy roz- warła się szeroko, a z pojedynczego, zakrzywionego i błyszczącego kła trysnęła czarna ciecz. — Uciekać jak diabli! — zabulgotał Clout. W pa- nice postawił do pionu słynną Wielką Misę Gulaszu i zanurkował, kiedy przewróciła się do góry nogami. Uderzyła o kamienie, kryjąc Clouta we wnętrzu. Jej powierzchnia nie była już matowym, starym żelazem. Błyszczała teraz niczym lustro na słońcu, a nad nią zdawało się wisieć promieniujące oblicze o skompli- kowanym rysunku. — Nie! — krzyknęła ze złością Chatara Kral. — To robota magii! Nie dotrwasz jednak do jej końca, Vulpin! — Skoczyła na brata, a jej ostrze zaśpiewało. Vulpin wyrwał się z transu w ostatniej chwili. Ode- pchnął na bok Thaylę Mesindę i zablokował śmiertel- ne cięcie siostry stalową rękawicą. Pęd odrzucił ich do tyłu, lecz natychmiast zwarli się i upadli. Szamotali się na kamiennej podłodze — Vulpin zadawał potężne ciosy zakutą w stal pięścią, a Chatara Kral kopała, gryzła i odsłoniła przyłbicę jego hełmu, poszukując szponiastymi paznokciami jego oczu. Thayla Mesinda upadła ciężko, na wpół przytomna, wciąż trzymając w dłoni Kieł Orma. Nagle otoczyły ją silne ramiona. Uniosły ją duże, delikatne dłonie. — Rzuć to! — usłyszała. — To jest złe! Kiedy Kieł Orma wysunął jej się z palców, pod- niosła wzrok i spojrzała w zatroskane, błękitne oczy. 332 — Graywing — szepnęła. Zamrugała i otwarła sze- roko oczy na widok nowego zagrożenia. Zza zabru- dzonej, brodatej twarzy Cobara dostrzegła wyłaniają- cego się ze skłębionych chmur potężnego węża. Z sze- roko otwartą paszczą i ociekającym jadem kłem Orm zaatakował. Wielki łeb zniżył się z niezwykłą szybkością, a tuż za nim pojawił się nurkujący niczym sokół w ata- ku smok. Kiedy wężowy łeb dotarł do wieży, Verden Leafglow uderzyła w niego od tyłu, posyłając go w dół. Kilka ton spadającej furii połączyło się z pę- dem węża, waląc w wielki pysk tak, jak młotek uderza w gwóźdź. Ani Vulpin, ani Chatara Kral nie zdołali ujrzeć ogromnego kła, który przebił ich oboje. Ostra, kościa- na iglica przeszła przez ciało Vulpina, osłoniętą zbroją pierś szamoczącej się pod nim kobiety, leżące na po- sadzce kamienie i konstrukcję podłogi, aż w końcu wbiła się mocno w biały kamień w dole — zwieńcze- nie potężnego piedestału, na którym spoczywała cała forteca. Verden Leafglow została ogłuszona impetem włas- nego ataku. Zderzenie z czaszką wielkiego węża przy- pominało kolizję z górą. Potrząsnęła głową, rozłożyła potężne skrzydła, uniosła się w powietrze, pochyliła i zaatakowała ponownie, dociskając jeszcze mocniej gigantyczny łeb i jeszcze głębiej wbijając wielki kieł w kamienną pułapkę. Z syknięciem, które wstrząsnęło okolicą, Orm szarp- nął się gwałtownie, usiłując się uwolnić. To nie może wydarzyć się ponownie! Lecz jego kieł tkwił mocno w kamieniu. Ryknął, z całej siły pociągnął w górę, sza- 333 mocząc się na boki, i niespodziewanie udało mu się. Był wolny! Kiedy jednak zdał sobie z tego sprawę, do- strzegł ociekający krwią koniec swego uwięzionego kła, który nadal sterczał znad zmasakrowanych ciał je- go ofiar. Przenikliwy jęk udręki, który z siebie wydał, za- trząsł wzgórzami w oddali. Podniósł swój wężowy łeb i ujrzał przed sobą brązowo zabarwionego smoka, któ- ry kołysał się na boki w powietrzu, urągając mu. — Odejdź, robalu — powiedziała smoczyca. — Nie należysz do tego świata... ani do żadnego innego. Orm syknął po raz ostatni i poddał się. Pozbawiony zębów, pokonany ogromny wąż cofnął się i zaczął zni- kać w obłokach, z których uprzednio się wyłonił. Kie- dy nie było po nim śladu, pierścień z chmur zapadł się do środka, podążając za nim ku nicości między wszechświatami. Była to nicość nieskończenie wielka i nieskończenie mała — ledwie sugestia oddalenia, lecz oddalenia tak wielkiego, że Orm nigdy już nie bę- dzie mógł powrócić. Clout wyjrzał spod tarczy i rozejrzał się dookoła wystraszonymi, małymi oczkami. — Oj — powiedział. — Musiała być niezła burza. — Wówczas spostrzegł znajome twarze. Wzdłuż roz- bitego muru szły krasnoludy żlebowe. Wspinały się na porozrywane poręcze i rozglądały z zakłopotaniem. — Hej wszyscy! — powitał ich. — Co wszyscy tu robić? — Szukać Najwyższy Bulp — odparł Gandy, roz- glądając się za kawałkami ubrań, którymi mógłby się okryć. — Nie widzieć go — powiedział Clout. 334 — Ja widzieć. — Scrib wskazał w jego kierunku. — Ty on. Clout nowy Najwyższy Bulp. Gratu... wszyst- kiego dobrego... Najwyższy Bulp. — Nie być mowy! — jęknął Clout. Wydostał się spod Wielkiej Misy Gulaszu. — Nie ja! Ja nie być Najwyższy Bulp! Wybrać ktoś inny! Lady Bruze podeszła do niego. Zbadała, czy nicze- go sobie nie połamał, uznała, że wszystko z nim w po- rządku, i pociągnęła go za ucho. — Clout być Najwyższy Bulp! — rzekła tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Zachowuje się! Clout przetrawił tę myśl, po czym gwałtownie po- trząsnął głową, uwalniając ucho z uścisku żony. — Nie być mowy. Clout nie tak głupi, żeby zostać Najwyższy Bulp. Wybrać ktoś inny! — Kto inny? — spytał Scrib, rozglądając się. W tej samej chwili w wejściu na schody pojawił się zgarbiony pod ciężarem znalezisk Bron. Dźwigał mie- cze, sztylety, hełmy, dzbany z wodą, kilka sandałów, złamaną włócznię i wielki, zdarty but. Wszystkie przed- mioty udało mu się zdobyć na schodach. — Wybrać jego! — wskazał Clout. — Zrobić Bro- na Najwyższy Bulp! On się nadać! Scrib spojrzał na uszczęśliwionego Brona, usiłując sobie przypomnieć, czy wcześniej ta kwestia została poruszona. — No to jak, Bron? — spytał. — Ty być Najwyż- szy Bulp? — Nie! — On być — przerwała Pert. — Może być. Nic lepszego do roboty. — Nie chcieć być Najw... — zaprotestował Bron. 335 — Zamknie się, głupek! — rzuciła Pert. — Po pro- stu się zamknie i będzie Najwyższy Bulp! — Tak, kochana — wymamrotał Bron. — Ja chyba musieć to zapisać — zamyślił się Scrib. Uczepiona dłoni Graywinga Thayla Mesinda prze- sunęła się do przodu i spojrzała w dół na rozrzucone, splątane zwłoki dwojga, którzy mieli rządzić światem. Leżeli razem po śmierci, przebici wielkim, zakrwa- wionym kłem. — Chatara Kral nie żyje — wyszeptała. — Oczywiście. — Graywing skinął głową. — I Vul- pin też. — Nigdy nie opuścił tego miejsca — powiedziała. — I prze... znalazł się na górze. Graywing rozejrzał się, nadstawiając uszu. Wtedy rozpoznał odgłos, który nie dawał mu spokoju. Była to cisza. Zażarta walka na dziedzińcu w dole ustała. Nie puszczając ręki Thayli, podszedł do krawędzi muru i spojrzał w dół. Stały tam całe gromady wyczerpa- nych Gelnian i Tarmishan z opuszczoną bronią. Po- między nimi przechadzał się Dartimien Kot, który ży- wo gestykulował i odwracał się na wszystkie strony, starając się przyciągnąć uwagę ludzi. Głos Dartimiena nie docierał do szczytu wieży, lecz Graywing domyślił się słów. — Koty zawsze lądują na czterech łapach — mruk- nął pod nosem mieszkaniec równin. — Wygląda na to, że Dolina Sunder właśnie poznaje swego nowego przywódcę. EPILOG Wojnę domową w Dolinie Sunder zakończyło zwyk- łe wyczerpanie oraz mądre słowa — wyczerpanie tych, którzy stracili resztkę sił w walce, oraz bystry, przeko- nywający język Dartimiena Kota. Najemnicy, którzy stanowili trzon obu armii, ode- szli i większość z nich już miała nie powrócić. Oni walczyli dla zysku, a nie można było niczego osiągnąć tam, gdzie prowokatorzy konfliktu nie żyli. Ci nielicz- ni, którzy chcieliby powrócić zwabieni możliwością rabunku, szybko zmienili zdanie, kiedy na niebie nad Tarmish ujrzeli smoka. Smok tańczył pomiędzy chmu- rami i co chwila spadał z góry, by zaatakować znisz- czoną wieżę. Cokolwiek się tam działo, żaden zdrowy na umyśle najemnik nie miał ochoty w tym uczestniczyć. Kiedy wszystko się uciszyło, Verden Leafglow przez 337 pewien czas patrolowała Dolinę Sunder na swych po- tężnych skrzydłach, zafascynowana tym, co tam ją spot- kało. Mogłaby nawet zażyczyć sobie kolejnych po- łączeń duchowych z bogiem Reorksem, który prze- mawiał do niej co pewien czas, kiedy miewał na to ochotę. Lecz boski Reorx zerwał z nią kontakt. Służyła pewnemu celowi i nie była już potrzebna. Nigdy wię- cej nie usłyszała słów z ust tego bóstwa. Tak zwykli czynić bogowie. Zatrzymała jednak dla siebie jedną rzecz i z czasem zaczęła postrzegać ją jako wielką nagrodę. Była wol- na. Po raz pierwszy w życiu, w obu żywotach, Verden Leafglow nie była związana żadnym ślubowaniem, nie ciążyło na niej żadne zobowiązanie. Mogła wieść ży- cie na swój sposób i żaden bóg ani inna istota nie miała prawa już niczego od niej żądać. Na jej ciele pozostała zaledwie drobna cząstka zie- leni. Jej wielkie skrzydła nabrały ciepłej barwy i po- ciemniały do koloru złotobrązowego, przechodząc nie- mal w kasztan wzdłuż nasady grzbietu oraz soczystą umbrę. Jej plecy, ogon, łuski i grzebienie stały się opa- lizującym kalejdoskopem barw — tańczących reflek- sów — żywych kolorów tęczy pomiędzy jasnymi oraz ciemnymi brązami, przetykanymi blaskiem miedzi i złota. Podbrzusze miało barwę ciepłego, soczystego brązu, a oczy, niegdyś szmaragdowe, teraz błyszczały niczym górskie szczyty skąpane w letnim słońcu. Wolna! Niezwiązana żadną przysięgą, ślubowaniem ani nawet barwą, która determinowałaby określone postępowania, Verden Leafglow mogła stać się tym, czym chciała, i robić to, co chciała. Zastanawiała się w głębi ducha, czy jest to pożegnalny prezent Reorksa. 338 Szybowała nad ponurymi, postrzępionymi bastio- nami Tarmish i z niewielkim zainteresowaniem przy- glądała się poczynaniom małych istot w dole. Ludzie oraz ci, którzy częściowo ich przypominali, stanowili całkowicie odmienny gatunek. Jednak z czasem od- niosła wrażenie, że w swym życiu — w obu życiach — była z nimi związana. Nienawidziła ich. Gardziła nimi. Teraz jednak nie miała względem nich żadnych złych zamiarów. W swych małych żywotach byli oni tak samo uwięzieni, jak ona w swoich. Tak jak ona służyła bogom, oni — nie- wielkie istoty w dole — wiązali się z własnej woli lub przypadkiem z przywódcami, ich knowaniami i po wszystkim zostawał im żal, który z tego przywiązania wynikał. Większość z nich zrobi to ponownie. Nie znali po prostu innego życia. Pomimo to byli istotami rozumnymi i mogli się zmieniać. Może pewnego dnia przekona się, czy które- mukolwiek z nich się to udało. W przypadku ludzi, a przynajmniej ich części, istniała taka możliwość. Lecz Verden wątpiła, by zmienić potrafili się ci, którzy ukry- wali się pod bastionami i chowali w cieniach. Krasno- lud żlebowy pozostanie krasnoludem żlebowym. Agharowie na zawsze, pomyślała, a stwierdzenie to wywołało u niej krzywy uśmiech. Najgorsi z najgor- szych, najbardziej pogardzana ze wszystkich półludz- kich ras na Krynnie, krasnoludy żlebowe miały jedy- nie dwie rzeczy na swoją obronę — niedbalstwo i nie- zwykły opór przed zmianami, które niemal stanowiły ich pierwotną siłę. Głupki, pomyślała. Gdzieś głęboko w sobie podjęła 339 święte postanowienie. Do końca życia nigdy więcej nie zwiąże się z krasnoludami żlebowymi. Nikt, a tym bardziej potężny smok, najwspanialsze ze stworzeń, nie mógł obcować z taką absolutną pro- stotą. Rozlew krwi pomiędzy ludem z Gelni i Tarmish za- kończyło zwykłe wyczerpanie. Niepewność oraz nagła utrata przywództwa powstrzymywały ich przed rozpo- częciem wszystkiego od nowa. Po śmierci Lorda Vul- pina i Chatary Kral obie strony konfliktu nie miały najmniejszego pojęcia, co dalej robić. Była to dokładnie taka sytuacja, dla której narodził się Dartimien Kot, nie marnował więc czasu na adap- towanie się do nowych warunków. Na czołach wojow- ników wciąż perlił się pot, a ich ostrza jeszcze ocie- kały świeżą krwią, kiedy ruszył pomiędzy nich, wska- zując im błędy. — Mieszkańcy Tarmish! — nawoływał. — Rozej- rzyjcie się i popatrzcie na poległych! Leżą tu wasi krewni wraz z krewnymi mieszkańców Gelni, a krew, która wymieszała się na kamieniach, ma tę samą bar- wę. Wasi towarzysze i wasi wrogowie połączyli się w śmierci. Nieważne, czy to przyjaciele, czy wrogo- wie — oni odeszli na zawsze. Z kim napijecie się pod- czas chłodnego wieczoru? Kto napełni wasze spichle- rze? Kto upiecze wam mięso i chleb? Kto zajmie się polami, z których te produkty pochodzą? — Mieszkańcy Gelni! — ciągnął. — Spójrzcie na waszych poległych towarzyszy i popatrzcie, z kim dzie- lą to ostatnie, zimne łoże! Rozejrzyjcie się i zobaczcie, co pozostało z wielkiego Tarmish! Tylko ruiny i gru- 340 zy! Pośród waszych zmarłych leżą Tarmishanie. Kto teraz zapłaci za wasze zbiory? Kto wytworzy pługi do orania waszych pól i uszyje buty dla waszych dzieci? W czyich murach znajdziecie schronienie przed na- jeźdźcami? Siła przekonywania Dartimiena była tak wielka, że większość z nich — zarówno Gelnian, jak i Tarmishan — wysłuchało jego słów i powoli z wahaniem od- łożyło broń. Jednak nie wszyscy. Gratt Bolen, potężny tarmi- shański osiłek o muskularnych ramionach i ledwie za- uważalnym czole, nie przejął się przemową obcego, tak samo jak Melis Shalee z Gelni. Tacy jak oni nie u- gięliby karku przed żadną perswazją, więc Dartimien zmuszony był polegać na innych umiejętnościach. Obaj buntownicy w końcu wyzdrowieli — Melis Shalee po złamaniu ręki, a Gratt Bolen po licznych ra- nach od sztyletu. Obaj zostali kapitanami Pierwszego Legionu Sunderiańskiego, to jednak nastąpiło później. Za radą Dartimiena Tarmishanie wydostali swego trzęsącego się starego Wielkiego Megaka z lochów pod zamkiem, a Gelnianie wyciągnęli z kryjówki dziec- ko, księcia Quarlsa. Obu powitano z wielką pompą przed bramami Tarmish, po czym przekazano im wspól- ną władzę nad Doliną Sunder, a Dartimiena ustano- wiono regentem. Gelnianie powrócili do swych pól i wiosek, a Tar- mishanie zaczęli odbudowywać miasto. Wówczas miesz- kaniec równin Graywing spytał Dartimiena: — Jak długo twoim zdaniem potrwa tutaj ta har- monia? 341 — Może kilka miesięcy — uśmiechnął się Kot. — Ale do tego czasu powinniśmy ujrzeć prawdziwy postęp. Sam Dartimien — w ramach swych nowych obo- wiązków samozwańczego regenta — poprowadził cere- monię zaślubin Graywinga i Thayli Mesindy i jedynie ci, którzy stali najbliżej ołtarza, usłyszeli jego przytłu- mione słowa po zakończeniu ślubu. — Cóż za strata — powiedział. — Taka piękność u boku prostego barbarzyńcy, kiedy mogła stać u mego. Tymczasem wszystkie Połączone Klany Bulpów, nie niepokojone i niczego nieświadome, zajęły się swo- imi codziennymi sprawami w katakumbach pod Tar- mish. Glitch Najprzedniejszy, niegdyś Najwyższy Bulp, a teraz Wielki Szef Kopalni i Tego Typu Rzeczy, roz- czarował się wydobyciem pirytu. Czterokrotnie już znalazł się pod stertą błyszczących bryłek, a wszystko tylko dlatego, że zasnął w punkcie zbiorczym w okre- sie szczytu wydobywczego. Praca ta zaczynała go nu- żyć, więc wysłuchał z uwagą propozycji Scriba, która dotyczyła nowego projektu. — Znaki na świecącej skale już nie zabawne — narzekał Scrib. — Wszystkie należeć do innych ludzi i mówić o ich rzeczach. My powinni robić własne za- wijasy. — Po co? — burknął Glitch. — Żeby mówić o nas rzeczy — wyjaśnił Scrib. — Wysocy i packi robić zawijasy, żeby zach... upam... zapisać wielkie wydarzenia. Agharowie także powinni to robić. 342 — Dlaczego? — dziwił się głośno Glitch. — Żeby zapisać — odparł Scrib, borykając się z tą myślą. — Robić zawijasy, żeby w jeden dzień każdy wiedzieć, co my zrobić. A my robić całkiem wielkie rzeczy. Trzeba zapisać. — Jakie wielkie rzeczy? — Glitch wlepił w niego wzrok. — Co takiego my zrobić? Stojąca w pobliżu Lady Lidda mieszała gulasz i na- słuchiwała. — Niewiele — mruknęła. — Wielkie rzeczy — powiedział Scrib. — Jak wte- dy, kiedy Najwyższy Bulp mieć własny smok. — Smok Brona? — Glitch zmarszczył czoło. — No to co? Bron powiedział smokowi zwiewać, więc smok zwiewać. Wielka mi rzecz. Glitch kiedyś mieć smoka. Wielki, zielony smok. Smok Glitcha. Może na- wet dwa smoki. Kto wie? Kiedyś też zabić czerwone- go smoka. Glitch to zrobić. Samoręcznie. — Hmmf — prychnęła Lidda. — Jeśli zrobić zawijasy, żeby mieć kron... pamię... zapis, to każdy wiedzieć o tym wszystkim nawet poju- trze — naciskał Scrib. — Każdy wiedzieć wszystko o wielki Glitch Naj- przedniejszy? — Słynny wielki Najwyższy Bulp — zapewnił go Scrib. — Gruba ryba. Główny ból. Najwyższy Bulp ze wszystkich Najwyższych Bulp. — I prawdziwy głupek — mruknęła Lady Lidda, patrząc czule na męża. — Już czas wielki Glitch mieć uz.. uzna... jak to mówić? — Doceń... znakom... szacunek — zgodził się 343 Glitch. — Tak, szacunek! Glitch chyba najlepszy Naj- wyższy Bulp kiedykolwiek! — Racja — stwierdził Scrib. — Więc robić za- wijasy. — Racja — przyznał Glitch, kiwając entuzjastycz- nie głową. — Robić zawijasy! Ech, a gdzie robić za- wijasy? — Nie wiedzieć — odparł Scrib. — Zrobić po- mn... stat... miejsce na zawijasy. — Racja! — Glitch skoczył na równe nogi i zatarł ręce. — Wszyscy kopacze! — zawołał. — Z przodu i w środku! W okolicy wybuchło istne pandemonium. Zajmują- ce się kopaniem krasnoludy żlebowe wyszły ze wszyst- kich kątów, starając się znaleźć w tym samym miejscu o tym samym czasie. W rezultacie zderzyły się wszyst- kie ze sobą i poupadały dookoła. — Koniec ze świecące kamienie! — oznajmił im Glitch. — Mieć dość błyszczących skał. Teraz budo- wać zawij... stat... pomnik chwały dla Glitcha! — Dlaczego? — zdziwiło się kilku, jednak Glitch ich zignorował. W ciągu kilku chwil ustawił kilkudzie- sięciu zakłopotanych krasnoludów żlebowych w rów- ne szeregi składające się z od trzech do pięciu osobni- ków, po czym skierował ich w stronę tunelu wiodące- go ku światu zewnętrznemu. Scrib radośnie dreptał z nimi, robiąc zapiski i plany na swym kawałku łupko- wej tabliczki. Nawet przyodziany w wyrzucony wo- rek po ziarnie stary Gandy pokuśtykał za całą grupą, wspierając się na swym kiju do zmywaka. Stojąca przy ogniu Lidda odprowadziła ich wzro- kiem, wzruszyła ramionami i wróciła do swojej miks- 344 tiiry. Mieszała ją z zadowoleniem, przerywając co ja- kiś czas, by pacnąć któryś ze składników, który wciąż jeszcze śmiał się poruszać. Najwyższy Bulp Bron i jego małżonka, Lady Pert, przyszli skądś i odwrócili się, patrząc za szwadronem byłych górników. — Co się dziać? — spytał Bron. — Będą zawijasować Glitcha — odparła Lidda. — Dobra. Uch, a po co? — Glitch być wielki Najwyższy Bulp — wyjaśnił Scrib. — Trzeba takie rzeczy zapisać. — A może zawijasować Brona? — podsunęła Pert. — Bron całkiem sławny, jak na głupka. — Pewnie — dodał stary Gandy. — Być sporo Najwyższy Bulp. Więcej niż dwa. Trzeba wszystkich zawijasować. — Dobra — rzekł Scrib. Im więcej, tym zawijaś- niej, pomyślał. Może Gandy lub ktoś inny przypomni sobie innych byłych Najwyższych Bulpów i ich słynne żywoty. Jeśli nie, zostawią to po prostu tak, jak jest. Wybudowanie wielkiego pomnika na placu apelo- wym za głównymi bramami zamku w Tarmish zabra- ło górnikom z plemienia Bulpów niemal cztery dni, a Scribowi wyrycie na jego powierzchni epickiej hi- storii Agharów z klanu Bulpów więcej niż tydzień. Zapisał tam każde wielkie wydarzenie, jakie który- kolwiek z nich zdołał sobie przypomnieć, a także każ- dą legendę i opowieść dotyczącą historii jego rasy. Za pomocą starannie wykutych hieroglifów uwiecznił dzieje kopalni, w której popłynęło wino, wspomniał o czasach, kiedy jego ludem zaopiekował się ogr, opi- 345 sał powstanie najwspanialszego na świecie procnika, opowiedział też historię wielkiego smoka, który po- prowadził jego rasę do Obiecanego Miejsca, oraz smo- ka, który wykluł się z tronu Najwyższego Bulpa. Każ- dy fragment faktów i legend z życia Agharów — po- cząwszy od uwięzienia najważniejszych spośród nich dostojników przez łowców niewolników po odkrycie Wielkiej Misy Gulaszu — Scrib udokumentował z o- gromną starannością. Kiedy skończył, odsunął się i popatrzył z respek- tem na swoją monumentalną pracę. Tutaj, w tych wy- rytych zawijasach, znajdowała się cała epicka opowieść o wielkim ludzie — ostateczna historia Agharów z Kryn- nu, utrwalona na wieki. Scrib odniósł osobliwe wraże- nie, że przeznaczenie wypełniło się, a on był jedynie jego narzędziem. Czuł się zdumiony i przytłoczony wielkością swego dokonania. — Agharowie teraz na zawsze — szepnął. — A- gharowie na zawsze. Według obliczeń Wysokich wydarzyło się to we wtorkowe popołudnie. Następnego ranka, w środę, ka- pitan Gratt Bolen wyprowadził z Tarmish grupę ro- botników, by zabezpieczyć i naprawić fragment ze- wnętrznego muru twierdzy. Pierwszą rzeczą, jaką spo- strzegł, był dziwny, groteskowy, mały monolit, który stał na placu apelowym. Wyglądał, jakby ktoś zebrał z okolicy wszystkie odłamki kamieni, a następnie uło- żył je w niezgrabną stertę i całość zalał błotem. Każdy centymetr wyschniętego błota pokryty był zadrapania- mi, wyżłobieniami i śladami po dłucie. Gratt Bolen obszedł monument dookoła, potrząsa- 346 jąc głową i mrucząc pod nosem. Nawet dla jego ordy- narnego wyczucia smaku dziwny, brzydki, mały po- mnik był istną ohydą. — Zbierzcie ludzi i wyczyśćcie ten bałagan — roz- kazał. — To plac apelowy, a nie wysypisko śmieci. W taki oto sposób wielka historia połączonych kla- nów Bulpów zginęła na zawsze. Lecz do tego czasu Agharowie byli już daleko, kierując się na zachód. Nie mieli pojęcia, dokąd zmierzają, nie stanowiło to jed- nak dla nich większego problemu. Po prostu szli. Nowy Najwyższy Bulp, Bron Pierwszy, podjął de- cyzję o opuszczeniu siedziby, kiedy do katakumb wpadła uzbrojona w szufle, wiadra i miotły horda Wysokich. Skulone w cieniu krasnoludy żlebowe przez pewien czas obserwowały Wysokich, którzy porządkowali ca- ły obszar na swój użytek. — To miejsce już nie do mieszkania — oznajmił Bron. — To miejsce całe pełne Wysokich. To miejsce już nie To Miejsce. Czas ruszać. Lady Pert pokiwała głową z aprobatą i spojrzała na swego męża z czułością. Bron z każdym kolejnym dniem brzmiał i zachowywał się coraz bardziej jak prawdziwy Najwyższy Bulp. Niekiedy nawet, kiedy u- świadomił sobie swoją funkcję, przechadzał się buń- czucznie. Za jakiś czas, pomyślała radośnie jego mał- żonka, mój mąż zmieni się w prawdziwego głupka. Bron nie miał pomysłu co do nowego Tego Miej- sca, lecz czuł, że rozpozna je od razu, kiedy tylko je zobaczy. W końcu zawsze było jakieś To Miejsce, więc teraz też jakieś będzie. To Miejsce było tam, gdzie Najwyższy Bulp o- 347 świadczał, że są w Tym Miejscu. I gdziekolwiek To Miejsce się znajdowało, tam osiedlały się krasnoludy żlebowe — nachalne i niewinne, groteskowe i dziw- nie chwytające za serce, poruszające się na zasadzie bezwładności i niedbalstwa, tak niezmienne, jak każda podstawowa siła rządząca światem Krynnu.