5414
Szczegóły |
Tytuł |
5414 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5414 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5414 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5414 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Qualis
Muzeum Opowie�ci
Pan Melbourne szed� powoli przez jasno o�wietlon� sal� muzeum. Dooko�a niego, w eleganckich wn�kach
umieszczonych po obu stronach pomieszczenia, sta�y stare komputery. Przed ka�dym z nich umieszczono xLCD
gotowe udzieli� wszelakich niezb�dnych informacji na temat danej maszyny. Matowe powierzchnie ekran�w
przyja�nie poch�ania�y kolory zachodz�cego dnia. Nic nie �ama�o codziennej ciszy i harmonii wieczoru. Sterylno�� i
aseptyczno�� pomieszcze� muzeum, jego ciep�a cisza, samotno��, brak znak�w zapytania, wszystko to razem
zadecydowa�o o przyj�ciu tej posady przez pana Melbourne kilka lat temu. Od tego czasu pan Melbourne pracowicie
zamyka� sw�j bledn�cy �wiat w nieskazitelno�ci sal muzeum. Jego "ja", jego horyzont marze� zasnuwa� si� pogodnie
mleczn� mg�� staro�ci, zm�czenia. Chocia� pan Melbourne nigdy tak do ko�ca nie przyznawa� si� przed sob� do
efekt�w lepkich koszmar�w, jakie �ni�y mu si� ka�dej nocy. Nigdy w s�oneczne dni, w ka�dym razie. Kiedy
przechadza� si� po swoim miejscu pracy, po prostu wyprzedza� nieistnienie, prze�ciga� pustk�. By� pierwszym. Jego
muzeum, kryj�ce wielkie cielska dwa razy starszych od niego maszyn, wydawa�o mu si�, je�eli nie spokojnym portem,
to przynajmniej kawa�kiem oceanu z widokiem na latarni� morsk�. Lecz jednak... ka�dy wiecz�r podszyty by�
niepokojem. Te same elementy ciszy, koloru, pod wp�ywem nieuchwytnych impuls�w przeradza�y si� w pytanie. W
zbytni� cisz�, w zbyt kolorowe barwy s�o�ca filtrowane zbyt grub� warstw� plastykowych p�aszczyzn okien. Jakby
zachody s�o�ca nosi�y z sob� gro�b�... Pan Melbourne nigdy nie odwa�y� si� zako�czy� tej my�li. Horyzont czasu,
kt�ry sobie zakre�li�, nie powinien przekracza� progu... nowego dnia. �ycie jest teraz. Teraz jest �ycie. W powietrzu
brakowa�o drobinek kurzu, pomy�la� pan Melbourne. Sala z�oci�a si� �wiat�em. Wielkie komputery w absolutnej ciszy
przelicza�y swoje istnienie. Pan Melbourne lubi� sobie wyobra�a� smugi impuls�w elektrycznych, biegn�cych wzd�u�
zakurzonych wielowarstwowych blok�w nadprzewodz�cego �elu, gdzie� tam w czelu�ciach milcz�cych maszyn, nigdy
nie s�abn�ce, zawsze pewne siebie. Przyjemny kontrast w stosunku do codziennego, wieczornego strachu jaki
odczuwa�. A potem, rankiem zapomina� o nim. Praca by�a dla pana Melbourne b�ogos�awie�stwem. To, kim by� w
swoim muzeum, dawa�o uj�� si� w jednym s�owie. Dekoracja. Twarz pana Melbourne, pokryta starczymi plamami,
bladym i niejakim spojrzeniem oczu, wolnym chodem, stanowi�a komplet, naturalne dope�nienie dla muzealnych
komputer�w. Nieliczni zwiedzaj�cy traktowali go z r�wn� oboj�tno�ci�, co szeregi danych technicznych
wy�wietlanych na xLCd. Pan Melbourne przyjmowa� to z ulg�. Nie wie, czy zni�s�by zainteresowanie swoj� osob�
przekraczaj�ce ramy milczenia. Bowiem wtedy, musia�by stan�� twarz w twarz z czasem, kt�ry mu pozosta�. A pan
Melbourne zapomnia� o sobie i swoim czasie. I tak by�o dobrze.
Pan Melbourne zna� na pami�� dane ka�dej z maszyn. Wszystkie by�y bardzo stare. Dwie generacje przez
Metamorfami, czyli maszynami zdolnymi do idiosynkrazji. Pan Melbourne nigdy nie akceptowa� wsp�czesnych sobie
maszyn. Ba� si� ich. Przera�a�a go ich domy�lno��, wiedza, za kt�r� zdawa�a czai� si� lito��. Nie mia� na to si�,
wszystkie, jakie posiada� skierowa� na siebie, na ochron� swojego Teraz. Ale starych maszyn si� nie ba�. One by�y
kalekie, mia�y tylko jedn� stron�, w przeciwie�stwie do wsp�czesnych polirzeczywistych maszyn. By�y jak same
czasowniki, bez rzeczownik�w, w jednym gramatycznym zdaniu. Pan Melbourne pami�ta� star� my�l �w. Tomasza, i�
B�g jest czasownikiem. Kilka wielkich Czasownik�w, drzemi�cych sobie w jego muzeum. To by�a bardzo przyjemna
my�l. Strach pana Melbourne zdawa� si� topnie� w obliczu zatrzymanego czasu. Czym�e innym w ko�cu jest
czasownik, jak nie wieczno�ci�? Dlatego pan Melbourne kocha� stare maszyny. Muzealne komputery umia�y trwa� w
swoich �wiatach. By�y za ma�o pot�ne na to, aby mie� �wiadomo�� przysz�o�ci. Mia�y za ma�o pami�ci, aby
zatrzyma� w sobie przesz�o��. By�y tym, czym chcia� z ca�ego serca sta� si� Pan Melbourne - by�y wieczn� chwil�. Pan
Melbourne zna� histori� ich powstania, zna� zastosowanie i metodyk� metaprogramowania, kt�re zosta�o nast�pnie
udoskonalone do formy metamorficznej. Co zaowocowa�o kolejn� generacj� komputer�w. Jednak�e tera�niejszo��,
zbyt jasna, zbyt oczywista, stanowi�a tylko t�o dla nie�mia�ych rozwa�a� pana Melbourne. Nigdy na d�ugo nie wkracza�
w jej ramy. Czas wszak�e dawno zatrzyma� si� dla muzealnych maszyn. Kiedy pan Melbourne przychodzi� na �wiat,
one ju� by�y stare i niepotrzebne. A jednak one trwa�y. Dla Pana Melbourne czas i trwanie posiada�y magiczn� moc.
Pan Melbourne, jak co wiecz�r, skierowa� si� do pomieszcze� konserwacyjnych. Cieniutkie jak paj�czyna przewody
zawieraj�ce nadprzewodz�cy �el, biegn�ce od poszczeg�lnych xLCD, splata�y si� nast�pnie w jeden grubszy sznur
prowadz�cy w g��b podziemi muzeum. A dalej, bieg�y ku centralnej nowoczesnej jednostce nadzoruj�cej, drzemi�cej
g��boko w sercu gmachu. Pan Melbourne wolno podszed� do windy. Urz�dzenie rozpozna�o go i wpu�ci�o do �rodka.
Nie poczu� nawet drgnienia, kiedy winda ruszy�a w d�. Panu Melbourne zawsze brakuje tego odczucia, bez niego ma
przykre wra�enie, i� winda stoi, i� jest w niej uwi�ziony. Niepokoj�ca metafora. Pan Melbourne przez mgnienie chwili
czuje delikatne dotkni�cie conocnych koszmar�w. Mikroskopijne igie�ki lodu krystalizuj� si� w jego sercu, by r�wnie
szybko wyparowa�. Pan Melbourne zaciska oczy.
W piwnicach muzeum znajduj� si� stalowe korpusy matryc kryj�cych w sobie rdzenie komputer�w. Ci�kie masy
wysokotemperaturowego nadprzewodz�cego �elu, gdzie kwantowe paradoksy i zjawy tworzy�y monorzeczywiste
osobliwo�ci. Pan Melbourne, kiedy ju� przyby� na miejsce, podchodzi na jednej z matryc. Patrzy na wielkie zielone
litery T41 widniej�ce na jej boku. Dotyka d�oni� ch�odn� powierzchni�. Prywatnie nazywa go "Teramis". Maszyna
dawniej s�u�y�a do projektowania in�ynierskiego. Obok niej znajduje si� "Athamis", naznaczony numerem T27,
u�ywany do symulacji fizycznych. Nast�pny, ostatni z tr�jki maszyn umieszczonych na tym pi�trze, jest "Portis",
numer T562, tak�e u�ywany w projektowaniu. Pan Melbourne najbardziej lubi w�a�nie te trzy maszyny. Ich opowie�ci
s� mu najbli�sze. Po kolei stuka z wzruszeniem w ka�dy z komputer�w. Ich korpusy odpowiadaj� matowym pog�osem.
Przy ka�dym z nich umieszczono xCRT przeznaczony do komunikacji serwisowej. Pan Melbourne nie jest
programist�. Nauczy� si� jednak, w jaki spos�b uzyska� dost�p do monorzeczywisto�ci swoich ulubie�c�w. Pierwsze
maszyny tego typu, by�y na tyle wolne, i� generowa�y swoje �wiaty w czasie rzeczywistym r�wnym trzem sekund�.
Tempo jakby dopasowane do szybko�ci czytania pana Melbourne. Przysuwa fotel do "Termisa" i dotyka xCRT.
Teramis:
(...)Bardzo dawno temu, kiedy ludzi by�o na tyle du�o, a�eby uzna� si� za w�a�ciwy rodzaj rozumnego istnienia i wz�r
wszelakich praw, a na tyle ma�o, aby nie natkn�� si� na inaczej my�l�cych, nadszed� Ten moment. Ludzie wyruszyli ze
swej krainy. Najpierw pojedynczy kupcy przynie�li wie�ci o innych rasach, ludach i ich bogactwach. Potem chciwi
cesarze, nudz�c si� na swych z�otych tronach, spe�nili ciche marzenia rycerstwa czuj�cego mrowienie w r�kach od
bezczynno�ci i postanowili zatem poszerzy� krain� w�adztwa ludzkiego rozumu na reszt� �wiata. Zgodnie z natur�.
Zgodnie z prawem. Zgodnie z rozumem. I sta�o si� tak. Wyruszyli na elfy. One jednak okaza�y si� tak pot�ne, i� nic i
nikt nie by� w stanie wej�� chod� by na pi�d� ich ziemi. Te, kt�re si� pojawi�y przed ludzkimi zdobywcami, okaza�y si�
magami, istotami w�adaj�cymi niepoj�tymi si�ami, kt�re uwalnia�y, a te, zabija�y. Ruszyli na krasnoludy. Te mo�na
by�o zabi�, lecz nie mo�na by�o pokona�. G�ry, w�adztwo ich rasy, okaza�o si� nie do ujarzmienia. Chmary
wymachuj�cych obusiecznymi toporami krasnolud�w wypada�y nagle z zdawa�oby si� litej skalnej �ciany i �ciera�o z
powierzchni ziemi odzia� za odzia�em rycerstwa. Ruszyli na barbarzy�c�w. Tylko ich g�upocie i lenistwie zawdzi�czaj�
to, i� rodzaj ludzki przetrwa� t� wojn�. Tam wszystko zabija�o. Dzieci, kobiety, nawet trawa ostra jak sztylet i truj�ca
jak nienawi��. Na koniec, ruszyli na smoki, �yj�ce tradycyjnie w�r�d wysp morza zielonego. Smoki wycofa�y si�, by
potem przyby�, niszcz�c wszystko po drodze. Dziesi�ciu wielkich mag�w stworzy�o Stref�, kt�ra mia�a chroni�
centrum ludzkiego �wiata, Ziemi� Czyst�. Nigdy dot�d nikt nie wtargn�� na jej teren. W trakcie poprzednich wojen,
inne rasy zadowoli�y si� odparciem atak�w. Na tyle krwawym, a�eby pami�tano o tym przez wieki. Smoki by�y inne.
Smoki pali�y, niszczy�y i zabija�y. Smoki przyby�y, aby zniszczy� ludzkie niezrozumienie �wiata. Zosta�a tylko Strefa,
mieni�ca si� kolorami t�czy p�kula o �rednicy wielu setek kilometr�w. Nie zatrzyma�o to smok�w. W �rodku sfery,
by�a druga, bardzo ma�a, zawiera�a to, co najcenniejsze dla ludzi, �wi�te M�wi�ce Serce. Dusz� i Rozum panuj�cych
Cesarzy. Ma�ej o�lepiaj�co bia�ej p�kuli �aden z Smok�w przekroczy� nie m�g�. A to z niej w�a�nie wyp�ywa�y s�owa
pociechy dla walcz�cych ludzi. S�owa, kt�re obiecywa�y zemst�, s�owa, kt�re tworzy�y wizj� ludzkiej racjonalno�ci,
s�owa walki i s�owa �mierci. Przyby� wi�c inny smok. Czarny i bezl�ni�cy. Czarnooki. I On wszed� w bia�� sfer� i zabi�
�wi�te M�wi�ce Serce. Znik�a wtedy Strefa. �wi�tynia Serca poleg�a w gruzach, naj�wi�tsze Miejsce, gdzie ono
pulsowa�o M�wi�ce Serce zosta�o puste. Nie by�o tak�e czarnego, czarnookiego smoka. Od tego czasu zabrak�o
ludzkiej rasie impuls�w do niszczenia innych. Smoki odesz�y, a ludzie stali si� jedn� z wielu ras. Bez swojej
racjonalno�ci i jednego rozumu (...)
Pan Melbourne wzdycha. Metaprogramowanie, dawno przebrzmia�a rewolucja w informatyce. Maszyna generowa�a
metaopowie�ci, kt�re by�y nieustannym ci�giem odpowiedzi na zewn�trze pytania programuj�ce. Dane numeryczne
przetworzone na losy fantomowych osobowo�ci, liczby jako pory roku czy emocje, algorytmy w postaci struktur
�wiat�w. Komputer opowiada� opowie�ci zgodne z wewn�trznym rytmem jego wielowarstwowego rdzenia-sieci.
Translacja metaopowie�ci na wynikowe wizualizacje danych, ko�czy�a cykl. Ten spos�b pracy oferowa� olbrzymi�
moc przeliczeniow� drzemi�c� po�r�d nieoznaczono�ci i wieloznaczno�ci dw�ch g��bokich struktur - sieci
neutronowych i niezdeterminowanego znaczenia w j�zyku. Pan Melbourne zdawa� sobie spraw�, i� to, co czyta na
xCRT, to jedynie sam efekt j�zykowy metaprogramu. Nie mia� poj�cia, czego tak naprawd� dotyczy�y opowie�ci
Teramisa. Modu�y translacyjne, dor�wnuj�ce z�o�ono�ci� rdzeniom komputer�w, nie zosta�y zainstalowane w
muzealnych maszynach. Teramis, jak i inne komputery, od dawna snu� swoj� ostatnia opowie��. Czasem, kiedy noc
bywa�a szczeg�lnie ci�ka, pan Melbourne ba� si� zasn��. Dr�czy�y go koszmary, zawsze na ten sam temat - inercji.
Iteracji. Powolnego zamierania jego opowie�ci, jego �ycia. Pan Melbourne chcia� wtedy wykrzycze� ca�e swoje �ycie,
jako obron� przed nico�ci�, lecz nie by� w stanie nic sobie przypomnie�. Kim by�, co robi�, kogo kocha�. W jego
koszmary przenika� czasem sen o zag�adzie jego komputer�w, ich legend, ich ca�ych �wiat�w pe�nych zmierzch�w i
porank�w. Cichego znikania wszystkich sens�w, kt�re uparcie generowa�y w ciemno�ci stare maszyny. Kiedy brak jest
zewn�trznych pyta�, ich �wiaty musz� umrze�... Pan Melbourne udawa� si� wtedy na spacer. Szed� do g��wnej sali
muzealnej, siada� na jednym z foteli i patrza� na dalekie �wiate� nocnego �ycia miasta. By�y to jedyne chwile
desperacji, pr�by spojrzenia poza swoje zamkni�cie, poza swoje muzeum. I zawsze parali�owa�y go kolorowe odblaski
�ycia. Pan Melbourne cierpliwe czeka� �witu. Zna� tylko ten spos�b na przep�dzenie swoich demon�w strachu.
Portis:
(...) Pan Werner pozwoli� sobie na ma�� kropelk� potu na skroni. Drogi system biomakr, sterowny jeszcze dro�szym
serwerem, otrzyma� stanowcze polecenie wyprodukowania owej kropelki i utrzymania jej na �ci�le okre�lony czas. Pan
Werner by� bliski paniki, lecz opanowany. Zebrani w jego pokoju umieli doceni� zar�wno jego pot, jak i opanowanie.
- Panie Presith - zacz�� - jakie mamy szanse na... Tu urwa�. Nie by�o potrzeby ko�czenia, co wi�cej, zaakcentowa� w
ten spos�b graniczno�� sytuacji.
- Panie Werner, mamy 13 godzin do momentu uzyskania potwierdzenia przez innych o naszej blokadzie. Szans nie
mamy praktycznie �adnych. Moja b��dna decyzja co do potwierdzenia zaufania drugiego stopnia, zanim nasz nowy
logos przeszed� wszystkie testy...
- Panie Presith - wtr�ci� Pan Fey - znamy ju� pa�ski b��d, wiemy tak�e czym pan si� kierowa�. Dobro firmy jednak... -
tu przerwa� daj�c obecnym czas na przypomnienie w�a�ciwego t�a omawianej decyzji - wymaga czego� wi�cej, ni�
wiary w jej przysz�� pomy�lno��. To wi�cej, to zaufanie naszych akcjonariuszy, co do naszej trwa�o�ci.
Milczenie. Los pana Presitha by� jasny. M�g� on jednak wykona� jeszcze dwa ruchy. Drugi z nich nie podlega�
dyskusji, tradycyjne �miertelne upokorzenie, pozwoli zado�� uczyni� utrat� zaufania akcjonariuszy, symboliczny gest
maj�cy za ca�� sw� si�� osobiste zaanga�owanie pracownik�w. Ruch pierwszy dawa� nieokre�lon� mo�liwo�� na
unikniecie samounicestwienia firmy, cho� nie prze�ycia pana Presitha. Albo dwie �mierci, albo jedna. Kodeks w takich
sytuacjach nic nie nakazywa�, sugerowa� jedynie pewne rozwi�zania.
- Panowie - pan Presith - pozosta�y mi czas po�wi�c� na znalezienie rozwi�zania problemu. Mo�liwe, �e istnieje szansa
na to, aby zaufanie naszych klient�w do firmy pozosta�o nie skalane. "Przed �witem i skazaniec mo�e okaza� si�
kr�lem".
Wypowiedzia� zwyczajow� formu�k�, przejmuj�c tym samym na siebie ca�� win�, oraz ca�� nadziej�. Pan Werner i pan
Fey sk�onili si� w milczeniu (...)
Pan Melbourne w zamy�leniu puka w ekran xCRT. �wiaty starych maszyn zawsze migota�y charakterystyczn�
p�ynno�ci�. Semiotyki wy�szego celu budowa� chaos. Poszczeg�lne sensy kolejnych zada�, chocia� powi�zane z sob�
logicznie, rozpada�y si� w wraz z kolejnymi iteracjami. Sens tkwi� w ca�o�ci narzuconego zadania i jako taki by�
niedost�pny na poziomie metaopowie�ci czytanej przez pana Melbourne. Dzisiejsza opowie�� by�a inna ni� wczorajsza.
A jutro b�dzie inna ni� dzisiejsza. Niezdeterminowanie znaczenia pozwala�o komputerom powoli rozlu�nia� narzucone
przed wieloma laty aksjomaty, na rzecz p�ynnego dryfowania opowie�ci. Panu Melbourne bardzo nie odpowiada� fakt,
i� tak naprawd� metafora �ycia osnutego w posta� zakodowanego, niewiadomego przekazu, umieszcza�a jego
rozwa�ania bardzo blisko mistycznej religii. Pan Melbourne nie by� cz�owiekiem wierz�cym. Wola� postawi� wy�ej
swoj� wra�liwo�� niemo�no�ci wyobra�ania sobie boskiej Inteligencji spokojnie oceniaj�cej istnienia innych, ni�li
trudzi� si� z akceptacj� niezrozumienia Absolutu. Pan Melbourne wzdryga� si�, pomy�lawszy sobie, "oto jam B�g a ty�
Portis...". Parafraza... Pan Melbourne popatrzy� na kad�ub maszyny. Kolejne linijki jej opowie�ci pracowicie
wype�nia�y xCRT. Minuta za minut�, godzina za godzin�. Je�eli mo�na namalowa� samotno�� - oto jej obraz -
niesko�czony monolog. Pan Melbourne lubi� szeregowa� swoje my�li w podobny spos�b. Jakby sam by� jednym z
xCRT. Tylko, kt� jest jego czytelnikiem? Istnienie wy�szych Inteligencji w jakimkolwiek sensie, by�o ja�ow�
zabawk�. I dla niego i dla jego starych komputer�w. A jednak... Pan Melbourne ba� si�. Pan Melbourne wyobrazi�
sobie wn�trzno�ci Portisa prze�uwaj�ce kolejne cykle metaopowie�ci w ca�kowitej ciemno�ci. Jak przekl�ci �lepcy
przed katedr�. Od zbawienia dzieli ich krok i wieczno�� zarazem. Marzenie pan Melbourne - by� czytanym. Zazdro��
pana Melbourne o niewiadomego, bezsilnego czytelnika. Przera�enie pana Melbourne na widok samotno�ci linijek
tekstu, grubo�ci kompozytowego pancerza. Bezradno�� pana Melbourne, kt�ry nic nie potrafi� zrobi� dla swoich
komputer�w, nic poza czytaniem...
Athamis:
(...)Musz� Ciebie stworzy�. Poniewa� nie istniejesz. Nawet "nie jeszcze", poniewa� nie mam a� tak du�o czasu, tylko
"zawsze, w og�le". Tak zwyczajnie nie ma Ciebie. A w moich my�lach...? Hm, pytasz mnie...? Czy te� ja sam siebie
pytam? To wa�ne, ja b�d� tw�rc�, stworzenie musi mie� plan, zatem musisz gdzie� sobie istnie�. Nie, nie "ju�",
"dopiero" bardziej. Ty jeste� Sob�, nie cz�stkami porozrzucanymi bez�adnie po moich marzeniach. Pytam wi�c sam
siebie - jeste� we mnie...? Nie wiem. Dowiem si�, jak ju� sko�cz�. Dam Ci nawet wyb�r - by� czy nie by� - zadasz
sobie to pytanie. I odpowiesz.
Sk�adniki: pieni�dze, pieni�dze i jeszcze raz pieni�dze.
Sk�adniki: k�amstwo.
Sk�adniki. Dobrze. Nie podoba mi si�... Mo�e tak... I owszem!
Niech�� do pozbywania si� cia�a nie jest wcale irracjonalna. Przenigdy! Lecz nie jest tak�e racjonalna - to co si�
otrzymuje jest tworem mog�cym prze�ywa� o wiele wi�cej. Tylko... Czas, kt�ry min��. A dok�adnie, przyzwyczajenie,
�e to, co jest, jest naprawd� prawdziwe. Zamiana siebie na wi�zk� impuls�w zuba�a, pozbawia... prawdziwo�ci. Mo�e i
tak. Dop�ki nie sta� na to ka�dego, takie gadanie to pustos�owia zazdroszcz�cych.
Od zera jest �atwiej. Bo niby sk�d ma si� widzie�? Aha, wyb�r, no tak. B�dzie potrzebny... Trzeci?? Hm. Ale przecie�
to mia�a by� Ona... Uczciwo�� czy te�...? Znam siebie. Bez tego trzeciego strac� poczucie realno�ci.
B�dzie brzydki, cho� nie do ko�ca. Z�y, acz bez przesady. Nieuczciwy, lecz z reszt� sumienia. G�upi, maj�cy jednak w
tym granice. Ot taki sobie... po�rodku.
Le�� sobie. Jest noc. Pogodna. Patrz� na gwiazdy... Gwiazdy nade mn�; nigdy nie rozumia�em tego faceta. Zreszt�?
Pi�kna noc. Chcia�bym... Kogo bym chcia�? Ciep�o? Czym jest ciep�o? Cech� osobowo�ci, czy te� cia�a? Dotyk,
chcia�bym, aby umia�a dotyka�. Ciep�o przez dotyk. Ciep�o przez m�dro��. O tak. Lecz... nie, m�dro��? Musia�bym j�
skrzywdzi� wpierw, aby sta�a si� m�dra. Starci przez to ciep�o, stanie si� bardziej odleg�a, nabierze dystansu. Nie,
lepiej nie. Niech b�dzie otwarta, naiwna, �atwa do zranienia - i bezpieczna bo ja b�d� ze ni� (...)
Pan Melbourne patrzy bezradnie na xCRT. Athamis by� najstarszym z nich a jego opowie�ci najbardziej zagadkowe z
wszystkich. Czu� w nich inne kolory, wi�kszy bez�ad, chaos. Czasem, wydawa�o mu si�, i� widzi w nich t�sknot�. Ale
rzadko, poniewa� pan Melbourne boi si� przypomina� sobie swoj� mi�o��. Czy mo�e mi�o�ci? Czy kocha� kiedy�? A
mo�e, bo i taka my�l gdzie� g��boko w nim tkwi�a, ba� si� przyzna�, i� nie kocha nikogo. Czy by� kochany...? Dla pana
Melbourne mi�o�� stanowi�a najbardziej wyblak�� cz�� jego wspomnie�. Opowie�ci Athamisa, cz�sto urywane, zbyt
przypominaj� panu Melbourne w�asne zagubione my�li. Dawno, za czas�w m�odo�ci, pan Melbourne p�on��
p�omieniem nadziei na mi�o��, podsycanym jeszcze nie odkrytym urokiem zmys�owo�ci. Budowa� pa�ace zamieszkane
przez twardosutkie, akasamitnobiodre ksi�niczki... Rysy na murach owej budowli pojawi�y si� tu�, tu� na granicy
zaspokojenia i pragnienia. Wydaje si�, i� pan Melbourne nie by� w stanie g��boko po��da� drugiej osoby. Zawsze cofa�
si� zaspokoiwszy t�sknot�, nie wa��c si� pragn�� wi�cej - ca�o�ci. Ba� si�, i� tego nie otrzyma, lub co gorsza, �e to,
czego chce, tak naprawd� nie istnieje. Jego pa�ac run��, pozostawiaj�c po sobie nigdy nie zasklepion� ran�-pytanie. Pan
Melbourne czytaj�c Athamisa czu�, �e zgubi� co� jeszcze. Sama warto�� pragnienia i poszukiwania, istniej�c� dla
siebie, nie dla efekt�w jakie mo�ne przynie��. Athamis t�skni� t�sknot� nieu�wiadomionej - lecz wsz�dzie obecnej -
pora�ki. A mimo wszystko robi� to. T�skni�. Pragn��. Pan Melbourne cierpia� przy nim najbardziej. Odczuwa� wszak�e
tak�e jak�� straszn� ulg�. Je�eli czu� strat�, b�l, by� mo�e to, co dawno uzna� za martwe w sobie, jeszcze �yje. Jego
przekle�stwo, jego nadzieja, jego strach.
Pan Melbourne szed� przez swoje dni coraz bardziej pokrywaj�c si� kurzem. Czasem nie by� w stanie odpowiedzie�
sobie na pytanie, jaki dzi� jest dzie� tygodnia. Albo te�, jaki� mamy miesi�c. Wype�nianie swoich obowi�zk�w poleci�
automatyzmowi rutyny. Popo�udniowe przechadzki po halach. Wieczorne dumania nad xCRT jego komputer�w.
Cienie innych ludzi. Ich s�owa gubi�ce sens, zanim jeszcze dotar�y do jego uszu. Pan Melbourne stara� si� utopi� sw�j
rosn�cy strach, w szaro�ci, w braku szczeg��w. Pan Melbourne ba� si� �mierci. Co wiecz�r czerpa� si�� na nast�pny
dzie�, patrz�c na niezmiennie pojawiaj�ce si� linijki metaopowie�ci starych maszyn. One �y�y, pracowicie wytwarzaj�c
swoje sensy istnienia. Samotne jak on. Stare jak on. Niepotrzebne jak on. Pan Melbourne w g��bi ducha chcia� wierzy�
we w�asn� odwag�. Chcia�, tak jak jego trzej stalowi przyjaciele, m�c otwarcie komunikowa� w�asn� opowie��. Nie
pyta� si� wi�cej o czytelnika, o kogo�, kto go zechce zrozumie�. Nie - by� odwa�nym i m�wi�, i m�wi�, i m�wi�.
Kiedy si� m�wi, nie spos�b umrze�. S��w nie mo�na spali�, s��w nie mo�na zabi�, zniszczy�. Ale kiedy po raz kolejny
spacerowa� po halach muzeum, widz�c jakie� grupki ludzi, s�ysz�c szmer ich rozm�w, ca�a odwaga, jak� zdo�a�
uzbiera� poprzedniego wieczoru, gdzie� ulatywa�a. Nie by� w stanie powiedzie� s�owa - bo komu�? Pan Melbourne
zapomnia� wtedy o tym, czego nauczy�y go rozmowy z starymi maszynami - aby m�wi�, nie potrzeba s�uchacza.
Kt�rej nocy sta�o si� to, czego pan Melbourne od dawna oczekiwa�. Sta� si� koniec. Tak po prostu, zwyczajnie.
Maszyny z poziomu trzeciego przesta�y funkcjonowa�. Pan Melbourne tak bardzo ba� si� tej chwili, i� kiedy to
wreszcie si� sta�o, poczu� ulg�. A potem rozpacz. I dopiero potem nadszed� parali�uj�cy strach. Bezradnie patrzy� na
XCRT. Nic nowego si� nie pojawia�o. Linijki tekstu pozosta�y nieruchome, jak sparali�owane my�li pana Melbourne.
Komputery, raz utraciwszy swoj� sp�jno�� logiczn�, by�y nie do naprawienia. Pan Melbourne wiedzia�, �e funkcje
semiotyczne realizuje si� sprz�towo, przez zmienne po��czenia wewn�trz ich rdzenia- sieci. Czego� takiego nie da si�
na nowo uruchomi�. Trzy opowie�ci zamar�y prawie jednocze�nie, tej samej nocy. Pan Melbourne przeczuwa� to,
bowiem tak objawia si� przeznaczenie. Czy teraz on... umrze? Rozejrza� si� po sali. Nic si� nie zmieni�o. Cicho
szumia�a klimatyzacje. W oddali pe�ga� �wiate�kami panel kontrolny windy. Pan Melbourne oddycha�. Pan Melbourne
�y�. Jeszcze �y�? Od tak dawna przyzwyczai� si� synchronizowa� swoje �ycie z opowie�ciami muzealnych maszyn, i�
teraz nie bardzo wiedzia� co w�a�ciwie ma czu�. Ogarn�� go wielki niepok�j na my�l, aby przeczyta� ich ostatnie s�owa,
opowie�ci. Sam nie wiedzia�, czego ma w�a�ciwie si� ba�. Komputery nie by�y �wiadome siebie, by�y chwil�
tera�niejsz�, czasownikami. Ich �mier� tak�e by�a Teraz. Natychmiastowa, bez objaw�w. Pan Melbourne, kt�remu
serce wcale nie chce si� zatrzyma�, czuje �zy na policzkach. Kurz, kt�rym obr�s� przez lata niech�tnie im ust�puje. Ale
one p�yn� dalej...
Teramis:
(...)Dla mnie czas zwolni�. Wiedzia�em, i� znam ten szum. Wiedzia�em, ale nie zapomnia�em. Widz� jak t�um na rynku
przy katedrze powoli unosi g�owy w g�r�. Widz�, jak zmieniaj� si� twarze ludzi w pobli�u. Widz� profil ma�ego kupca
z stru�ka brudnego potu sp�ywaj�cego po jego policzku. Widz� jak stara kobieta mru�y oczy wyt�aj�c s�aby wzrok.
Potem. Nie to jest teraz... T�um krzykn�� g�o�no. Wrzasn��. Szum sta� si� grzmotem. Ludzie zastygli z zadartymi
g�owami by po chwili, po sekundzie, teraz, zacz�� ucieczk�. Krzycz�. Powoli obracam g�ow�, k�tem oka zauwa�am
rosn�ca plam� na niebie. Wiem, co to znaczy, lecz znaczenie nie chce jeszcze �piewa�. Stra�nik miejski tr�ca mnie
r�k�, pr�buje odskoczy� od czego�. Znika mi z pola widzenia. Nadal powoli obracam g�ow�. Kieruje wzrok na �r�d�o
grzmotu. Na niebo. Teraz... Teraz, teraz, teraz, teraz, a jednak inaczej. Ma�y kupiec pada na kolana, zaraz si� podrywa i
ucieka. Krzyczy. Oni krzycz�. Widz�... Stoj� sam na �rodku rynku. Ile czasu min�o, nie wiem, dla mnie ci�gle jest ta
chwila, w kt�rej podnios�em wzrok na szare niebo, grzmi, czy ja co� widz�? Plamka... i... teraz jest ta chwila w kt�rej
ma�a kropka zmienia si� w og�uszaj�cy, rytmiczny grzmot, a grzmot zmienia si�... w... pot�nego, szaro-ciemnego
smoka, jego pot�ne skrzyd�a, wydaj�ce z ka�dym ruchem grzmot... ci�koskalista masa przelatuje par� metr�w nade
mn�, czuje ci�ar powietrza zgniecionego jego mas�, j�czy ono, p�ka, puchnie, �piewa, tak... teraz... �piew ucich�,
smok jest kropk�, powietrze oddycha swobodnie, czuj� rado��, czuje �e to wszystko co jest znajome, ta katedra, rynek,
ludzie, straci�y nagle na realno�ci, jak �wiat�o �wiecy o poranku, teraz... id� wzrokiem za kropk�, tak, jest, znowu si�
przybli�a, teraz wolniej, znowu wszystko �piewa, ziemia dr�y, smok wolno, pot�nie wachluj�c skrzyd�ami podp�ywa
nad plac, jest nisko, czuje jego zapach, ostry, widz� faktur� sk�ry, barw�, jest pi�kno-szary, inaczej ni� niebo, �adniej,
na u�amek sekundy �api� jego zielone spojrzenie, b�ysk k��w, jego wielka masa przep�ywa nade mn�, majestatycznie
obraca si�, nie wiedzia�em, �e grzmot mo�e by� pi�kny, jest, jest, jednym �wiszcz�cym ruchem wysuwa przed si�
szponiaste �apy, l�duje, pot�ny grzmot, trzask �amanych stragan�w, g�uchy �omot wal�cych si� �cian, i
wiem...wyl�dowa�, widz� go przed sob�, jest Pi�kny, jest tu� ko�o mnie, nie s�ysz� grzmotu, jego oddech, jest niski,
basowy, czuje go ca�ym sob�, powoli zbli�a do mnie g�ow�, ziele�, widz� tylko ziele�, czysta, bez skazy, bez z�ota i
srebra, bez czerni, ziele� i zapach, jak ja znam ten zapach... smok zbli�a nozdrza do mnie i wci�ga oddech, jego zapach
jest bardzo intensywny teraz, nagle jego g�owa znika, b�yskawicznie podnosi j� do g�ry, i... czuje krew, sp�ywa mi po
bokach twarzy, smok zarycza�, nie, by�y trzy rzeczy na raz, ryk, krew i �wiat�o i cisza... na u�amek sekundy promie�
s�o�ca wychyli� si� za chmur, teraz, rozleg� si� ryk, teraz, poczu�em krew i cisz�, teraz, ca�a szklana �ciana witra�y
katedry wybuch�a w ciszy roz�wietlona b�yskiem s�o�ca, a ja czu�em cisz� i ryk w sobie, smok zbli�y� g�ow� do mnie,
widz� jej ciemny obrys na tle z�ota od�amk�w nadal upadaj�cego na ziemie, z okien dumnego ko�cio�a... nie, teraz jest
on, czuje silny podmuch wiatru, widz� biel jego k��w i czerwie� gard�a, nie czuje grzmotu, nie czuje ju� ryku, ale
wiem, �e on mnie pozna�, teraz ja potrzebuje czasu aby pozna� jego, teraz, teraz, przez jedn�, niesko�czon� chwil�
m�wi� do widzenia mamie, ojcu, bratu, Augustynowi, temu �wiatu, jest wyblak�y, jak zakurzony portret, tym bardziej
jest cenny, jest m�j - by� m�j - ale nie by� mn�, stoj� przed sob�, p�acze, i wiem co mam robi�, obudzi�em si� z snu,
bardziej, jak kto� komu zdarto z sk�ry wielki strup, boli jak..., cieszy jeszcze bardziej, odkrywa prawd�, m�wi� do
smoka jego imi�, poznaje go, podchodz� do niego, przytulam si� - i - wsiadam - w ciszy podnosi si� z ziemi, moc jest
pi�kna, w jednej chwili ma�e sta�o si� to co ogl�da�em z bliska i bra�em ze wielkie, ponad chmurami jest s�o�ce, jest
�wiat�o, odlatujemy wi�c - ja i m�j Smok ku s�o�cu.
nr 2 (XIV)
luty 2002
Qualis
Muzeum Opowie�ci
ci�g dalszy z poprzedniej strony
Pan Melbourne tak�e czuje... ryk i cisze w sobie. xCRT Termisa jest pusty. Pan Melbourne delikatnie g�adzi
powierzchnie xCRT. Zbiera si� w nim milczenie. Nie chce my�le�. Chce tylko p�aka�. Ku s�o�cu - m�wi g�o�no pan
Melbourne. Ku s�o�cu m�j przyjacielu?
Portis:
(...)S�o�ce, �wiat�o leniwie filtrowane przez zabrudzon� polimerow� szyb�, lekko dotyka�o jego starej, szarej sk�ry.
Kiedy�, oczy ch�opca widzia�y ten wspania�y kontrast mi�dzy czarnym cieniem zimowego drzewa a jasn�, bia��, �lep�
powierzchni� �niegu... Jego oczy, t�skni� czasem do tych zdziwie� rzeczywistego widzenia. Kiedy�, marz�c o czym�
bardziej doskona�ym, znalaz� sobie inn� wizj�, diamentowe oczy. Wyrafinowany @hud osobi�cie przeze� napisany,
tworzy� bez-kontrastowe p��tna nowych drzew-�wiat�w.. Lubi� tak siedzie�, przed starym oknem, prawdopodobnie
r�wnie starym jak on sam, leniwie obserwuj�c male�kie cz�stki kurzu pogodnie �egluj�ce sobie tu i tam. Wtedy,
pozwalaj�c na chaotyczne wyczyny celownik�w @huda, pr�buj�cych uporz�dkowa� chaos z�ocistych odbi� kropeczek
brudu, stara� si� przypomnie� sobie tego ma�ego zdziwionego ch�opca. Chcia�, aby to by�o prawdziwe, takie jak
dawniej, jak szczypni�cie mrozu w policzek, jak zapach gor�cej papy pokrywaj�cej dach, nie pokryte niczym innym
ni� nim. Czas... Bo potem, sta� si� zbyt �ywy, aby by� prawdziwym, wysi�kiem zmierzaj�cym do zdobycia
wymarzonego obrazu siebie. �mieszne, prze�y� �ycie ca�e, by w ko�cu doj�� do konkluzji, i� to, co si� szuka�o, mia�o
si� ju�, posiada�o, czu�o i wiedzia�o, lecz zagubi�o gdzie�. I okrutne, bo to co zosta�o, to nieko�cz�ca si� pogo� za
wra�eniami, zapachami i smakami w�asnego zapomnianego "ja". Oto codzienna inwokacja do marze�. Kochaj.
"Kochaj?" - powt�rzy� w my�li zrozpaczony pan Melbourne. Czu�, i� nie ma znaczenia, czy to tylko u�amek innego
s�owa, czy te� to, co tak bardzo chcia� odczyta�. Oto podarunek po�egnalny od Portisa - s�owo - "Kochaj". Pan
Melbourne musia� przetrze� za�zawione oczy. Kochaj? Kochaj. ...m�j przyjacielu.
Athamis:
(...)Przyszed� m�czyzna ni� pachn�cy. Niby przyjaciel, cho� by�y, cho� tylko cie� u�miechu mi�dzy nami. Bo ja
pami�tam i nigdy chyba nie wybacz�. Przyszed� i pachnia� ni�. Wspomnienia... lecz si�� zatrzymane. Przyszed�
m�czyzna ni� pachn�cy. Jej poca�unki na jego sk�rze. Jej �lina na jego ustach. Zapach jej w�os�w na jego sk�rze. Jej
wilgo� z miejsca czar�w na jego genitaliach. Przyszed� m�czyzna ni� pachn�cy. Co mo�e zrobi� delikatno��?
W�a�nie, mo�e to moja wyobra�nia, lecz najwyra�niej przyszed� m�czyzna ni� pachn�cy. Ich wsp�lnymi dniami,
�miechem, cudown� mo�liwo�ci� zajrzenia w oczy, burz� w�os�w gdzie� w migni�ciu mi�dzy drzwiami, a reszt�
�wiata, wn�trzem d�oni, by� mo�e zm�czeniem... Wszystkim tym pachnia�a moja wyobra�nia, brak mi si�y, aby
zupe�nie j� zabi� i udusi�, aby inny b�l zag�uszy� ten b�l. Przyszed� m�czyzna ni� pachn�cy. Subtelnie, brutalnie,
pi�knie. Co mo�na poczu� wtedy? Kr�tki czas da si� rozci�gn�� na wieczno��, dobr� i z��, a ja my�la�em ju�, i�
zapomnia�em jak ona pachnie, dop�ki nie przyszed� m�czyzna ni� pachn�cy.
Zatem Athamis nie zaspokoi� swojej t�sknoty nigdy. Przyjacielu... pan Melbourne po raz trzeci g�o�no wypowiedzia� te
s�owa. Nie zabi�o go echo, nie utopi� si� w �zach. S�owa te nie przestraszy�y go, lecz przeciwnie, doda�y otuchy. Pan
Melbourne czu�, i� jest co� winien swoim przyjacio�om. M�j przyjacielu - powt�rzy� g�o�niej - t�sknota nie jest
odwrotno�ci� zaspokojenia, jak zaspokojenie nie jest odwrotno�ci� t�sknoty. Rozr�nienie mi�dzy celem, a �rodkami
do niego jest... Pan Melbourne przerwa�. Athamis nie potrzebowa� pocieszenia, czy wyja�nienia. Pan Melbourne
zapomnia�, i� stare maszyny by�y czasownikami, by�y bogami wedle s��w �w. Tomasza. I zrozumia� co� jeszcze,
ostatnie s�owa od Athamisa dla niego. Kr�tki czas da si� rozci�gn�� na wieczno��... Dobrze m�j przyjacielu.
Pan Melbourne popatrzy� po raz ostatni na swoje maszyny, teraz martwe tak naprawd�. Nieforemne kad�uby, puste
xCRT i lata sp�dzone na czytaniu ich s��w. Wieczno�� da si� uj�� w chwili, prawda Athamisie? Pan Melbourne czu�
si� pusty. Jego emocje gdzie� wyparowa�y. �wiat straci� jedyny sens, dzi�ki kt�remu pan Melbourne trzyma� si� przy
�yciu. Ku s�o�cu. Kochaj. Kr�tki czas da si� rozci�gn�� na wieczno��. Pan Melbourne odwr�ci� si� i ruszy� w kierunku
windy. Zamierza� wjecha� na g�r� i poszuka�... s�o�ca, mi�o�ci i czasu. Nie mia� si�y na �miech z w�asnej g�upoty, nie
mia� si�y na strach, nie mia� si�y na wiar� w siebie, lecz tym bardziej, nie mia� si�y na niewiar�...
Pan Melbourne patrzy� przez okno na wstaj�cy nowy �wit. �zy zmy�y kurz z jego osoby. Niebo nabiera�o barw, a pan
Melbourne nabiera� s��w. By� zm�czony. By� bardzo smutny, a jednocze�nie czu� jak co� w nim ro�nie, jak nape�nia si�
czym� nowym. Pan Melbourne nie ucieka� wzrokiem od wschodz�cego dnia. Nie zmru�y� oczu od pierwszych
promieni s�o�ca. Sta� i patrza�. A potem poszed� spa�.
Wsta� bardzo p�no. Nie sprawdzi� notatek w swoim komputerze s�u�bowym. Wys�a� za to do kierownictwa podanie o
zwolnienie z pracy. Rozejrza� si� po swoim pokoiku. Nie poznawa� go, by� mu ju� obcy, wi�c po prostu wyszed�.
Drzwi zostawi� otwarte. Pan Melbourne uda� si� na poszukiwania pisaka. Przeszuka� pomieszczenia biurowe, a� w
ko�cu znalaz� odpowiedni. Ustawi� go na najwi�ksz� szeroko�� kreski, kolor bia�y oraz rodzaj materia�u - bardzo
chropowaty. Tak uzbrojony ruszy� w kierunku wyj�cia z muzeum. Kiedy znalaz� si� przy drzwiach wyj�ciowych, zosta�
zagadni�ty przez system stra�niczy.
- Dobry wiecz�r panie Melbourne - zagai�y uprzejmie drzwi.
- Dobry wiecz�r - odpowiedzia� r�wnie uprzejmie pan Melbourne.
- Dok�d si� pan wybiera, - zapyta�y drzwi - czy�by na spacer? Faktem jest, i� noc jest wyj�tkowo pi�kna dzi�.
Tym razem pan Melbourne nie odczuwa� zwyk�ej niepewno�ci, kt�ra towarzyszy�a mu przy kontaktach z
nowoczesnymi komputerami.
- Owszem, wiecz�r jest dzi� �liczny - odpar� z u�miechem pan Melbourne - lecz moim zamiarem jest napisanie swojego
tekstu na placu przed muzeum tym oto pisakiem. Pan Melbourne pokaza� drzwiom sw�j pisak.
- Hm - zamy�li�y si� drzwi - to niecodzienne musz� przyzna�... Je�eli mo�na si� pana spyta�, panie Melbourne - jaki
ma pan w tym cel?
- Ot� dzi�, w dzisiejsz� noc odchodz� z muzeum - wyja�ni� pan Melbourne - rezygnuje z pracy. Moi przyjaciele
odeszli, wi�c i ja nie mam tutaj czego szuka�. Chcia�bym tylko napisa� co�...
- Co� na po�egnanie? - domy�li�y si� drzwi.
- Tak... mo�na tak powiedzie� - odpar� pan Melbourne, sam do ko�ca nie pewny, jak w�a�ciwie mo�na by to nazwa�.
- Zatem prosz� - drzwi otworzy�y si� z cichym poszumem - bardzo mi�o mi si� z panem pracowa�o. �ycz� powodzenia
w dalszym �yciu.
- Dzi�kuje. I Tobie �ycz� tego samego - powiedzia� pan Melbourne i wyszed� z budynku.
Drzwi nie odpowiedzia�y. Kiedy pan Melbourne wyszed� na ma�y placyk przez frontem muzeum, dooko�a rozb�ys�y
�wiat�a. Pan Melbourne pomacha� r�k� budynkowi w podzi�kowaniu. Nast�pnie przykl�kn�� i zacz�� pisa� swoj�
opowie��.
Pan Melbourne:
By�o sobie raz szare Niebo. Wcale nie zwyczajnie, takie kt�re spotykasz ka�dego nudnego poranka. O nie, owe Niebo
by�o wyj�tkowe - u�miecha�o si� na szaro, rado�nie. Powiesz mo�e, u�miech - no dobrze, ale to takie pospolite, ka�dy
to umie. Ot� nie, nie ka�dy. Kiedy kot si� do Ciebie u�miecha, musi by� niezwyk�y. Kiedy drzewa �miej� si� szeroko,
jeste� w�r�d magicznych stworze�. Zatem, w przypadku szarego u�miechu szarego Nieba, zasz�o co� niesamowitego.
Ono Ci� lubi. Pomy�l, Niebo, kt�re ogl�da tyle twarzy, sytuacji, wydarze�, tysi�ce od�amk�w migocz�cego �ycia,
rado��, smutek, mi�o��, �mier�, cie� i blask - a jednak - wybra�o Ciebie. Jest szalone? - pytasz w pop�ochu. Niebo z
emocjami... Niebo chc�ce, niebo pragn�ce...? Rusz wyobra�ni�, wyobra� sobie jak ono �yje. Noc, wszyscy �pi�. Ono
brodzi w ch�odzie ciemnego �wiat�a. Czasem, ksi�yc ocienia jego spacery. Chcia�oby porozmawia�, czy chocia�
mrugn�� figlarnie. Lecz wszyscy �pi�, lub gorzej, nie patrz� na nie, maj� swoje �wiat�a jasnych �ar�wek, blask
monitor�w, sine promienie hallotronowych lamp ulicznych. Kto patrzy w Niebo? Czasem tylko w gwiazdy... Niebo jest
w nocy samotne. Mijaj� chwile. Ciep�a mi�kko�� poranka lekk� zieleni� zaczyna skuba� skraj Nieba. A ono cieszy si�.
Krz�ta. Zgarnia chmury w k�t, aby�, kiedy zechcesz popatrze� na kolory Wschodu, mia� przyjemny widok. Zagl�da do
Twojego okna. �pisz...? �pisz, nawet kiedy nie k�ad�e� si� jeszcze po bezsennej nocy. Czyta zm�czenie z Twoich oczu,
bielmo nieczu�o�ci na wstaj�c� w�a�nie �wie�o��. Lekko zniecierpliwione czochra puchate, �mietankowo-r�owe
chmury. Nagle, s�o�ce decyduje si� krzykn��, zaskoczone Niebo mru�y oczy. Nic nie widzi przez moment. �wiat
wykorzystuje t� chwilk�, by wsta�, ca�y. Miliony �renic zimno taksuj�cych powietrze - widz� zamkni�te jego powieki -
s�dz�, jest OK, kolejny szary dzie� i nikt na nich nie patrzy, nikt ich nie chc�. Nieprawda, zapominaj� o Niebie, ono
tylko na chwil� o�lep�o... Zaraz odrzuca b�onk� �lepoty, niestety, wraz z chlorem zimnej wody p�ucz�cej senno��,
sp�yn�y ch�ci szukania czego� poza czteroma �cianami zwyk�ego �ycia. Po�udnie, popo�udnie. Ruch, czasem bezruch.
Z zimna, z lepko�ci spoconego gor�ca, z wilgoci deszczu, m�czy szelest martwych jesiennych li�ci spokojne p�on�cych
na mokrej ziemi. Zawsze aktywno�� skierowana pod nogi, czas jako gumka szara myszka ma zamaza� problemy
kt�rych jeszcze nie ma, a ju� s�, a czemu si� mno��? Myli si� powszechnie myszki z kr�likami. Niebo jest za wysoko,
nierozumnie tonuje swoje odcienie w przepi�kne pasa�e przej�� - bia�y - centrum �aru, ��ty, dumnie znosz�cy
obecno�� kr�la - jasny b��kit - zbyt jeszcze gor�cy by by� powa�nym - niebieski - spryskuj�cy spokojnym dialektem
rozmownych lodowc�w - blado r�owy - bawi�cy si� ci�kimi, s�odkimi chmurami - pomara�czowy - z rozmachem
obejmuj�cy wierzcho�ki drzew, dachy dom�w, durne kominy - po pocz�tki szarego, ciemnego granatu - on przyszed�
na pogrzeb, nuci zadum�. Policz kolory, poznasz mnie. Licz. Ale nie, nikt nie chce. Niebo p�acze wi�c zdarzeniami,
krzyczy wiatrem, szarpie w�skimi, zimnymi ob�okami. Patrz� wtedy na nie, m�wi�, deszcz, burza, zachmurzenie,
wiatr. Jest gorzej, patrz�, m�wi�, interesuj� si�, lecz nie nim, nie Niebem. Zastyga w spokoju, kiedy �za ma okazje
zatrzyma� si� na jego twarzy, zachodzi s�o�ce. Nikt tego nie musi widzie�. P�omyczek szuka pryzmatu, cz�steczka
wody o 120 stopniowym koncie mi�dzy atomami tlenu i wodoru rozchyla nogi, jest mokra, kocha si� z nim. Orgazm
zabiera �lady �cie�ki �ez, s�o�ce zachodzi. Niebo d�ugo jeszcze sentymentalnie �egna niespodziewanego, codziennego,
milcz�cego kochanka o jasnym dotyku, z�otym oddechu. Barwy s� dla niego, nie dla Ciebie, nie dla was, a mimo to
wszyscy patrzycie na u�miechy zachod�w, nie s� dla was, nie s� dla Ciebie, s� prywatne. Kiedy jest ciemno, gwiazdy
lubi� ku� wspomnieniami. Zawsze zazdrosne, dalekie, przesz�e. Noc. I Czas... Nie lubi� rozmawia� z sob�. Chocia�
czasami bardzo pragn�. Czas... Rozumiesz wi�c, co znaczy u�miech dla Nieba?
Pan Melbourne podni�s� si� z kl�czek. Bardzo bola�y go kolana. Popatrzy� na sw�j tekst. Jaskrawe �wiat�o lamp
otaczaj�cych plac zaciera�o niekt�re jego fragmenty. Lecz pan Melbourne zna� wszystkie s�owa na pami��. By�a w nich
cz�stka jego trzech przyjaci�, cz�stka jego, oraz... to, co b�dzie jutro. Pan Melbourne odwr�ci� si� w stron� miasta.
Chwilk� poduma�, nie czu� strachu, nic nie czu�, po czym powoli ruszy� przed siebie. Za jego plecami gmach muzeum
ton�� w ciszy. Komputer powoli wygasi� �wiat�a lamp przy placyku. Zanim nasta� mrok, mo�na by�o zauwa�y�
delikatny b�ysk soczewek kamer. Tekst pana Melbourne bardzo spodoba� si� systemowi stra�niczemu muzeum. Chcia�
mu o to powiedzie�, lecz sylwetka pana Melbourne wtopi�a si� ju� w ciemno�� nocy. System t�sknie popatrzy� w
rozgwie�d�one niebo... Bo nagle tak bardzo zapragn�� porozmawia� sobie z gwiazdami...