3182
Szczegóły |
Tytuł |
3182 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3182 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3182 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3182 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Hans Hellmut Kirst
08/15
Tom III
Niebezpieczny tryumf ko�cowy �o�nierza Ascha
(Prze�o�y� Jacek Fr�hling)
Obejmuj� tutaj dow�dztwo - powiedzia� obcy pu�kownik, kt�ry nazywa� si� Hauk, albo przynajmniej przedstawi� si� jako "pu�kownik Hauk". Uczyni� to z nienagann� uprzejmo�ci� prze�o�onego, kt�ry ma o sobie wysokie mniemanie.
Pu�kownik Hauk przygl�da� si� oficerom, kt�rzy zgromadzili si� dooko�a niego w brzozowym lasku. Jego p�aska, szara twarz by�a nieruchoma, oczy zm�czone, a jednak posta� nie by�a pozbawiona pewnej wytworno�ci.
- Czy zosta�em zrozumiany? - zapyta� pu�kownik. G�os jego brzmia� �agodnie, ale stanowczo.
Oficerowie po�pieszyli z zapewnieniem, �e pan pu�kownik zosta� zrozumiany. Naturalnie. Tylko jeden z oficer�w, nie powiedziawszy ani s�owa, zatopi� r�ce g��boko w kieszeniach spodni, wy�owi� stamt�d dwie chustki do nosa, por�wna� je starannie ze sob� i wysi�ka� si� pot�nie w brudniejsz�. Czynno�ci tej dokonywa� z pewnym skupieniem.
- Pozwoli�em sobie zapyta� - powiedzia� pu�kownik niemal monotonnie - czy zosta�em zrozumiany. Odczuwam brak pa�skiej odpowiedzi, panie podporuczniku.
- Co pan w�a�ciwie zamierza, panie pu�kowniku? - zapyta� �w podporucznik sk�adaj�c starannie mocno wymi�toszon� chustk�.
- Przedrze� si�! - odpowiedzia� Hauk i skierowa� swe niebieskie, wodniste oczy na oficera, kt�ry wyda� mu si� godny uwagi ze wzgl�du na niew�tpliwy brak dyscypliny.
- Ze wszystkim, co jeszcze mo�e utrzyma� si� na nogach! - odezwa� si� porucznik stoj�cy za pu�kownikiem Haukiem jak cie�. Wpakowa� wyprostowane kciuki za pas, zaczai si� ko�ysa� w kolanach, wysun�� do przodu masywny podbr�dek. Wygl�da� jak dziadek do orzech�w, kt�rego ha�a�liwa weso�o�� by�a mniejsza od barbarzy�skiej ostro�ci jego kleszczy.
- Dobrze ju�, Greifer - rzek� Hauk �agodnie; mia�o si� wra�enie, �e przywo�uje do porz�dku z�ego, ale zawsze wiernego psa. Porucznik Greifer warkn�� co� kr�tko, po czym uspokoi� si�. Jego wielkie �apska spocz�y na pasie.
Pu�kownik podni�s� blad�, jak gdyby pozbawion� kontur�w twarz; zdawa�o si�, �e jego spokojne, ch�opi�ce oczy z zainteresowaniem przygl�daj� si� �wie�ej zieleni kszta�tnych brz�z. Mo�na by�o pomy�le�, �e ma zamiar namalowa� delikatn� jak paj�czyna akwarel�. Promieniowa� wio�nian� b�ogo�ci�. Lekkiego niepokoju, kt�rym, jak si� wydawa�o ogarni�ci byli zebrani wok� niego oficerowie, pu�kownik w og�le nie przyjmowa� do wiadomo�ci.
- Moi panowie - powiedzia� po chwili. - Amerykanie okr��yli nas. Ale ten zasuni�ty rygiel jest zbyt s�aby. Je�eli po��czymy wszystkie nasze oddzia�y, mo�emy go bez wi�kszego wysi�ku z�ama�.
- Bez wzgl�du na straty, prawda? - zapyta� ten sam podporucznik. I powiedzia� tonem tak rzeczowym, jak gdyby stwierdza� jedynie, �e po �rodzie nast�puje czwartek. - B�d� wi�c zabici.
- Przecie� to - odpar� obcy pu�kownik i zmierzy� zbyt rozmownego oficera pob�a�liwym wzrokiem - podobno zdarza si� na wojnie codziennie.
- Ale t� wojn� mo�na przecie� uzna� za sko�czon� - upiera� si� podporucznik.
- Panie podporuczniku - powiedzia� pu�kownik zamkn�wszy na chwil� oczy jak gdyby pod wp�ywem niewielkich, z wzorow� cierpliwo�ci� znoszonych bole�ci - je�eli jestem dobrze poinformowany, dowodzi pan bateri�.
- Informacje pana s� zgodne ze stanem faktycznym - odpar� �le ogolony podporucznik.
- Pa�skie nazwisko? - Asch.
- Panie podporuczniku Asch - o�wiadczy� pu�kownik - jestem w tym kotle najstarszym oficerem. Podporz�dkowa�em sobie resztki jednego z pu�k�w piechoty, poniewa� uwa�am za sw�j obowi�zek nie uchyla� si� od odpowiedzialno�ci. Pr�bowa�em wyja�ni� nasz� sytuacj� uwzgl�dniaj�c r�wnocze�nie nastr�j �o�nierzy. Ci ludzie tak samo jak ja nie maj� jeszcze ochoty i�� dobrowolnie do niewoli.
- Czy pan pu�kownik wypytywa� �o�nierzy, kt�rych by� �askaw okre�li� jako ludzi, pojedynczo? - chcia� wiedzie� Asch. Pytanie zosta�o postawione z tak� uprzejmo�ci�, jak gdyby prosi� o ogie� do papierosa. - A c� si� ma sta� z dziewcz�tami?
- Ludzie i ja - powiedzia� pu�kownik niezm�cenie �agodnym tonem, wstrzymuj�c ledwie dostrzegalnym ruchem r�ki porucznika Greifera, kt�ry u�miechaj�c si� przedsi�biorcze mia� ochot� wyskoczy� naprz�d - ja i moi ludzie, powtarzam, spr�bujemy si� przedrze� za wszelk� cen�, mi�dzy innymi ze wzgl�du na obecno�� w�r�d nas kobiet ze s�u�by pomocniczej. Czy�by chcia� pan odm�wi� mi wsparcia artyleryjskiego?
Podporucznik Asch odwr�ci� si� i skin�� na barczystego bombardiera, kt�ry sta� w pewnej odleg�o�ci, oparty o drzewo. Bombardier ruszy� powoli w stron� grupy oficer�w; solidnym i gro�nym wygl�dem przypomina� psa nowofundlandczyka. Doszed�szy do pokrytej �wie�� zieleni� ��czki zatrzyma� si�.
- Stan amunicji? - zapyta� podporucznik.
- Czterdzie�ci dwa naboje - odpowiedzia� bombardier.
- To wszystko - o�wiadczy� podporucznik i spojrza� na pu�kownika Hauka z bardziej ni� w�tpliw� s�u�bisto�ci�. - To wszystko, co nam pozosta�o.
- To musi wystarczy� - odpar� pu�kownik. - Kiedy si� st�d wydostaniemy, b�dzie pan m�g� zaopatrzy� si� na nowo w amunicj�.
- W�a�ciwie po co? - zapyta� skromnie bombardier. Mia� uczucie, �e jest ogrodnikiem, kt�ry nie chce pogodzi� si� z tym, �e po wielkiej ulewie musi jeszcze raz podla� kwiaty.
- Stulcie �askawie sw�j pysk! - zawarcza� spoza plec�w pu�kownika porucznik Greifer.
- Masz stuli� pysk, Kowalski, i to �askawie - powiedzia� podporucznik Asch i mrugn�� do bombardiera. Ten roze�mia� si� cicho, jak gdyby us�ysza� udany �art, ale r�wnocze�nie zdawa� sobie spraw�, �e ze wzgl�du na sw�j niski stopie� s�u�bowy nie wolno mu wybuchn��, g�o�nym rykiem, o ile prze�o�eni wyra�nie na to nie zezwol�.
Oficerowie otaczaj�cy stoj�cego bez ruchu pu�kownika Hauka byli szczerze przera�eni. Nie oci�gali si� te� z tym, �eby to wyra�nie okaza�. Wypowiedzieli s�owa oburzenia tonem wprawdzie �ciszonym, stosowanym w kasynach oficerskich, pos�uguj�c si� jednak �argonem frontowym. Oty�y major nazwiskiem Hinrichsen zasapa� pogardliwie i splun��. Wiedzia� dok�adnie, czym jest honor �o�nierski, i nie oci�ga� si� z tym, by zadokumentowa�, �e jest mu to wiadome.
- Prosz� wi�c notowa�, poruczniku Greifer - powiedzia� pu�kownik Hauk pozornie oboj�tnie, z jedwabist� uprzejmo�ci�, granicz�c� niemal z wytworn�, cyniczn� pogard�. - Bateria Ascha, czterdzie�ci dwa naboje. A ile karabin�w mo�e mi pan, panie podporuczniku, odda� do dyspozycji?
- Ani jednego - powiedzia� podporucznik staraj�c si� nie bez powodzenia m�wi� tym samym uprzejmym tonem.
- Co mam przez to rozumie�? - zapyta� pu�kownik. By� w tej chwili podobny do lekarza, kt�ry zamierza przygotowa� do operacji niezwykle trudnego pacjenta.
- Jestem got�w udzieli� wsparcia artyleryjskiego. Ale to ju� wszystko, za co mog� wzi�� odpowiedzialno��.
- �e te� co� takiego jak pan jeszcze �yje! - zawo�a� porucznik Greifer wyra�nie delektuj�c si� wytworzon� sytuacj�. - Nale�a�oby postawi� pana przed s�dem wojennym!
Oty�y major kiwn�� energicznie g�ow� i zacz�� wywodzi�, �e niedostateczne zrozumienie dla sprawy honoru oficerskiego to rzecz nie tylko godna ubolewania, lecz po prostu oburzaj�ca.
Pozostali oficerowie uznali za wskazane odsun�� si� wyra�nie od zuchwa�ego podporucznika artylerii. Pu�kownik klepn�� si� po spodniach do konnej jazdy zwini�t� w rulon gazet�, kt�r� trzyma� w raku.
- Wszystko to b�dzie zanotowane! - zawo�a� porucznik Greifer ze z�o�liw� rado�ci�.
- Prosz� wi�c, panie podporuczniku, mie� swoj� bateri� w pogotowiu - powiedzia� pu�kownik Hauk. - Dok�adny plan naszej pr�by przedarcia si� otrzyma pan w odpowiednim czasie. Do tej pory b�dzie pan mia� czas na rozmy�lanie o obowi�zkach oficera.
Mocno zniszczony, pokryty kurzem samoch�d s�u�bowy dow�dcy dywizji genera�-majora Luschkego zaszy� si� w ogrodzie pewnej szko�y, stoj�cej po�r�d drzew owocowych gotowych do zakwitni�cia.
Genera� siedzia� na stopniu samochodu i ogromnym scyzorykiem czy�ci� sobie paznokcie.
- �apska moje wygl�daj� tak - powiedzia� genera� - jak gdybym osobi�cie pr�bowa� wygrzeba� z ziemi zakopanych w niej mi�dzy Moskw� a Pary�em �o�nierzy mojej dywizji.
- Wojna staje si� coraz bardziej parszywa, panie generale - zauwa�y� podporucznik Brack stoj�cy obok z meldunkami radiowymi. - Nie znam cz�owieka, kt�ry uchowa�by si� do dzi� z czystymi r�kami.
- Brack, wojna sko�czy si� chyba w ci�gu najbli�szych dni, co pan w�a�ciwie b�dzie wtedy robi�?
- Wyk�pi� si� gruntownie, panie generale.
- I c� jeszcze, panie podporuczniku?
- Nareszcie doczytam do ko�ca "Bosk� komedi�" Dantego. I to w oryginale.
Genera� zamkn�� scyzoryk i uni�s� si� nieco. Jego pomarszczona, pomi�ta, bulwiasta twarz przywodzi�a na my�l tysi�cletnich kar��w.
- Panu, Brack, dobrze tak m�wi�. Zna pan obce j�zyki, ma pan po tamtej stronie oceanu krewnych. Jestem prawie pewien, �e pan wyemigruje.
- Bardzo mo�liwe, panie generale. Wszyscy moi przodkowie byli kupcami, uczciwymi kupcami. Byli�my zawsze gotowi robi� w Niemczech i z Niemcami dobre interesy, ale wcale nie mieli�my ochoty wojowa� dla by�ych lub przysz�ych partner�w w handlu ani te� przeciwko nim.
- Mo�e to, m�j drogi podporuczniku Brack, ostatnia wojna, jak� Niemcy w og�le prowadzi�y. Trzeba jednak pr�bowa� przynajmniej jako tako przyzwoicie doprowadzi� j� do ko�ca. Albo pos�uguj�c si� pa�skim sposobem ujmowania spraw, nie przekre�la� ca�kowicie naszych mo�liwo�ci kredytowych.
Brack u�miechn�� si� grzecznie. Wola� nic nie m�wi�. W jego m�drych oczach zab�ys�y iskierki ironii, dalekiej jednak od jakiejkolwiek z�o�liwo�ci. Nie dotyczy�a ona genera�a. A genera�, kt�ry zna� swego podporucznika, u�ycza� mu tej pe�nej rezygnacji ironii i ani przez sekund� nie my�la� o tym, by tego rodzaju odruchy m�odzie�czej pewno�ci siebie ��czy� ze swoj� osob�.
- Prosz� o najnowsze wie�ci hiobowe, Brack.
- Od wczorajszej nocy cz�� dywizji jest odci�ta. W�r�d nich batalion piechoty Hinrichsena i bateria Ascha. ��czno�ci radiowej ju� nie ma.
- C� dalej?
- Dywizjon kapitana Wedelmanna zosta� dos�ownie zmieciony z powierzchni ziemi. Jedna bateria dosta�a si� do niewoli, druga zosta�a zniszczona przez nieprzyjaciela, trzecia, w�a�nie bateria Ascha, jest odci�ta.
- A kapitan Wedelmann? - zapyta� genera� i zacz�� obmacywa� swe buty, kt�rych od tygodni nie tkn�a pasta. - Co robi kapitan Wedelmann?
- Jest w drodze do nas, panie generale. Lekko ranny. Z resztkami sztabu dywizjonu. Prosi o nowy przydzia�.
- Czy w radiogramie zawarta jest ta pro�ba o nowy przydzia�?
- Tak jest, panie generale. Chyba innej reakcji nie mo�na by�o oczekiwa� od kapitana Wedelmanna.
Stwierdziwszy, �e szwy jego but�w gro�� p�kni�ciem, genera� Luschke podni�s� si� powoli. - Mam niez�omne przekonanie, panie podporuczniku Brack, �e pa�ska reakcja by�aby zupe�nie inna.
- Tak, panie generale, zupe�nie inna - powiedzia� podporucznik bez wahania. Obrzuci� genera�a wzrokiem marynarzy, kt�rzy umiej� wyczyta� z chmur to, co nast�pnego dnia przyniesie przepowiednia pogody.
- A jak by ta reakcja wygl�da�a?
- Prawdopodobnie zameldowa�bym: Robi�em, co mog�em, co mi rozkazano i co uwa�a�em za sw�j obowi�zek. Teraz jestem u kresu, i to definitywnie. Prosz� o pozwolenie odej�cia.
- A jaka, zdaniem pa�skim, panie podporuczniku Brack, by�aby moja odpowied�?
Podporucznik Brack �ciszy� jeszcze bardziej sw�j spokojny, opanowany g�os i powiedzia� wyra�nie: - Pan, panie generale, o�wiadczy�by: Niech pan idzie!
- Prosz� to zrobi�, panie podporuczniku - odpar� Luschke. Po tych s�owach schyli� si� znowu ku swym butom, u�wiadamiaj�c sobie, �e wkr�tce ju� w nich maszerowa� nie b�dzie w stanie.
Podporucznik Brack stukn�� ledwo dos�yszalnie obcasami, potem sk�oni� si� lekko, po�o�y� na stopniu samochodu obok Luschkego plik radiogram�w i oddali� si�. Zrezygnowa� przy tym z przepisowego pozdrowienia niemieckiego, kt�re wymaga�o podniesienia r�ki. Tego rodzaju "�wiczenia gimnastyczne" by�y w najbli�szym otoczeniu genera�a zabronione.
Genera� Luschke oderwa� wzrok od swych but�w i spojrza� w stron� podporucznika Bracka, oficera zwiadowczego swego sztabu. Potem wzi�� radiogramy i opar�szy si� o samoch�d zacz�� je przerzuca�.
Do dnia dzisiejszego - Luschke stwierdzi� to z sardonicznym, zadowolonym, a jednocze�nie kpi�cym u�miechem - dwa korpusy armijne przywi�zywa�y wag� do tego, �eby pozostawa� pod ich rozkazami. Rozkazy te w licznych punktach nie pokrywa�y si� z rozkazami Grupy Armii. A prawie wszystkie by�y sprzeczne z zasadniczymi rozkazami tak zwanego wodza naczelnego. Organizacja rozpada�a si�. Pe�ni animuszu wojennego rabusie pr�bowali ratowa� to, co pozosta�o jeszcze nie tkni�te.
Podoficer samochodowy sztabu dywizji zameldowa� si� u Luschkego. Przedar�szy si� przez ogr�d zmasakrowany g�sienicami pojazd�w, stan�� wyprostowany w pobli�u genera�a, czekaj�c, a� genera� zwr�ci si� do niego.
Nie musia� czeka� d�ugo.
- A wi�c? - zapyta� Luschke.
- Pi��dziesi�t kilometr�w, panie generale. Na d�u�szy dystans benzyny nie wystarczy.
- Musi wystarczy� na sze��dziesi�t do siedemdziesi�ciu kilometr�w. Prosz� wyda� odpowiednie zarz�dzenia.
- Wyczerpali�my wszystkie �r�d�a, panie generale. Wszystkie stacje benzynowe w najbli�szej okolicy s� puste, wszystkie zapasy zosta�y zu�yte. Co najwy�ej mo�emy jeszcze co� uszczkn�� podlegaj�cym nam pododdzia�om - mo�e czo�gom.
Bulwa przygl�da� si� podoficerowi samochodowemu stoj�cemu po�rodku zniszczonego klombu. Starszy ogniomistrz zamilk�. Na jego okr�g�ej twarzy niemowl�cia malowa�o si� dr�cz�ce zak�opotanie. Wygl�da� prawie tak, jak gdyby wbrew swojej woli nie potrafi� utrzyma� w czysto�ci swych pieluszek.
- Pozostaje wi�c tylko jeszcze jedna mo�liwo�� - powiedzia� pob�a�liwie genera�. - Zredukujemy ilo�� naszych pojazd�w.
- Tak jest, panie generale - zgodzi� si� podoficer samochodowy czekaj�c, co b�dzie dalej.
- Mo�na wi�c wycofa� w�z z mapami, w�z z aktami, no i wozy z baga�em.
- Z baga�em oficerskim tak�e, panie generale?
- Prosz� zgadn��, starszy ogniomistrzu.
- Tak jest, panie generale. Przede wszystkim wycofa� w�z z baga�em oficer�w!
- Prosz� k�ania� si� pi�knie ode mnie panom z mojego sztabu. Dwie teki - na wi�cej nie pozwalam. Reszta bogom na ofiar�! Przyjmuj�c oczywi�cie, �e istniej� bogowie, kt�rzy chc� wzbogaci� si� na wojnie, czego po moich ostatnich do�wiadczeniach wcale nie uwa�am za wykluczone.
Starszy ogniomistrz oddali� si�, pohamowawszy w ostatniej chwili instynktown� ch�� podniesienia r�ki. Wida� by�o po nim, �e przekazanie rozkazu genera�a nie b�dzie dla niego wielk� przyjemno�ci�. W bezpo�rednim otoczeniu Luschkego rozkazy by�y jeszcze �wi�te, mi�dzy innymi dlatego, �e nie zwyk� by� wydawa� takich, kt�re by i dla niego nie mia�y absolutnej wa�no�ci.
Genera� wsiad� do swego wozu i pochyli� si� nad map�, nad kt�r� siedzia� major Horn, jego szef sztabu. Major Horn odznacza� si� rzadko spotykan� w�a�ciwo�ci�: umia� powstrzyma� si� od wszelkich komentarzy, a co jeszcze rzadsze, umia� wydawa� nie budz�ce absolutnie �adnych zastrze�e� zarz�dzenia nie pytaj�c o nie przedtem genera�a Luschkego.
Genera� poklepa� swego najbli�szego wsp�pracownika po ramieniu. Potem wezwa� do siebie podporucznika Bracka. Luschke �ci�gn�� inteligentnego m�odzie�ca do mapy i wskaza� miejsce oznaczone jako lasek. Przed laskiem rozprzestrzenia�o si� pole, na prawo ci�gn�� si� �a�cuch wzg�rz, na lewo las iglasty. Wszystko to, zaostrzaj�c si� na podobie�stwo �opaty, zbiega�o si� w skrzy�owanie dr�g.
- A wi�c tutaj, panie podporuczniku Brack, znajduj� si�: batalion Hinrichsena, bateria Ascha, kompania ��czno�ci, oddzia�y saperskie i kolumna transportowa. Wszystkie te jednostki zosta�y odci�te przez Amerykan�w. To jest pa�ski cel. Osi�gnie go pan z pewno�ci�, przedzieraj�c si� w pojedynk� przez nasze pi�kne niemieckie lasy; jak panu wiadomo, pa�scy ameryka�scy przyjaciele prowadz� wojn� niemal wy��cznie na szosach pierwszej klasy.
Tak g�osz� wie�ci, a jakie jest moje zadanie, panie generale?
- �adnych dzia�a� bojowych. Niech oddzia�y podziel� si� na ma�e grupy i spr�buj� przes�czy� si� na tereny nie zaj�te przez nieprzyjaciela. Kto si� przedrze i w dalszym ci�gu nie b�dzie wiedzia�, dok�d p�j��, niech si� zamelduje w sztabie dywizji. I prosz� nie zapomina� o jednym: w mojej dywizji nie ma dziewcz�t w mundurach. Wszystko, co pachnie kobiet�, musi by� przede wszystkim zabezpieczone. A bezpo�rednio potem - �o�nierze.
- Zdaje mi si�, �e pana genera�a rozumiem.
- Mam niep�onn� nadziej�. A gdybym ju� pana nie mia� zobaczy�, podporuczniku Brack, prosz�, niech pan stara si� o to, �eby wkr�tce znowu mo�na by�o robi� dobre interesy z Niemcami. No i o to, aby nigdy ju� nie by�o wojny.
- Zrobi� wszystko, co b�dzie w mojej mocy - zapewni� podporucznik Brack.
- Jestem sk�onny mie� do pana pod tym wzgl�dem zaufanie - powiedzia� Luschke przyk�adaj�c na chwile praw� r�k� do czapki.
Podporucznik Asch wl�k� si� wolno w towarzystwie Kowalskiego przez okryty �wie�� zieleni� lasek brzozowy w kierunku stanowiska swojej baterii. S�o�ce �wieci�o �agodnie i mile przygrzewa�o. Ale ziemia by�a jeszcze wilgotna i pachnia�a deszczem. Wiosna pr�bowa�a delikatnie, ale uporczywie przeciwstawi� si� wojnie, kt�ra w swej ostatniej fazie j�cza�a i parska�a.
- Cz�owieku, ale� to komiczna banda! - powiedzia� bombardier Kowalski. - �e te� w�a�nie ty musia�e� si� da� zwerbowa� na cz�onka tego stowarzyszenia.
- S�dzisz, �e jestem idiot�?
- Jeste� podporucznikiem - powiedzia� Kowalski - ale to nie musi mie� nic wsp�lnego z twoim rozumem.
- W ka�dym razie - powiedzia� podporucznik Asch - mamy jeszcze czterdzie�ci dwa naboje. Mniejsza teraz o to, czy je wystrzelamy w okolic�, czy te� wrzucimy do pierwszej lepszej gnoj�wki.
- Do ostatniego naboju! Cz�owieku, a mo�e jeste�my bohaterami? Kiedy p�niej b�d� o tym opowiada� swoim dzieciom, b�d� si� ze wzruszenia zalewa�y �zami.
- Kowalski - powiedzia� podporucznik Asch i przystan�� - przecie� nie jeste� g�upkiem.
- Jestem bombardierem - powiedzia� tamten z godno�ci�.
- A mimo to, m�j Kowalski! Amerykanie odci�li nasz� jednostk� i jeszcze szereg innych. Ten pu�kownik Hauk, kt�ry diabli wiedz� sk�d si� do nas przyp�ta�, chce si� przedrze�. Jest w swej decyzji niez�omny - chce si� przedrze� z artyleri� czy bez niej. Niech si� przedziera!
- Ale�, cz�owieku, jemu tylko chodzi o w�asn� sk�r�. Sp�jrz na jego facjat�: urodzony handlarz byd�em z wy�szym wykszta�ceniem. Nie taki cielak jak ten Hinrichsen - raczej alfons, Chcia�by, �eby�my si� wszyscy bili za niego.
- A gdyby nawet! Powstrzyma� go nie mo�emy.
- Dlaczego nie? Po prostu zrobi� drabowi par� dziur w oponach. Z takimi platfusami nawet pu�kownik nie potrafi biega�.
Podporucznik Asch roze�mia� si� i klepn�� Kowalskiego po ramieniu. Kowalski potkn�� si� o jakie� porozrzucane na ziemi cz�ci umundurowania. Da� pot�nego kopniaka zasmolonemu he�mowi stalowemu, kt�ry potoczy� si� na porzucony karabin.
- Wszystko ju� wieje - powiedzia� Kowalski - tylko pan podporucznik Asch �wiczy si� w braterstwie broni. A nam, jego kulisom, wolno �wiczy� z nim razem.
- Palisz si� mo�e do tego, �eby si� dosta� do niewoli?
Bombardier przykl�k�, podni�s� le��cy na ziemi chlebak, przeszuka� go fachowymi chwytami i znalaz� tabliczk� czekolady. Zbadawszy, czy czekolada nadaje si� do spo�ycia, szerokim �ukiem rzuci� chlebak w krzaki.
- Pyta�em ci�, czy ju� teraz chcesz pomaszerowa� do niewoli, ty grabie�co trup�w!
- Mam to w dupie! - powiedzia� tamten z ca�ym spokojem i zacz�� obw�chiwa� czekolad�. - Chc� przewekslowa� si� na cywila, to wszystko.
- Tu, pod go�ym niebem?
- A gdzie�, cz�owieku! C� mi pozostaje innego? Mo�e my�lisz, �e naprz�d zbuduj� sobie tutaj wie�?
- Je�eli mamy p�j�� do cywila, to chyba dopiero u nas w domu.
- U nas w domu? To daleko, diablo daleko, jeszcze jakie� siedemdziesi�t kilometr�w.
- Dzieli�y nas kiedy� od naszego miasteczka tysi�ce kilometr�w, wi�c jako� sobie z t� parszyw� reszt� damy rad�.
Kowalski oddar� wreszcie papier ze znalezionej czekolady i wpakowa� j� do g�by. Po chwili, �uj�c zawzi�cie, powiedzia�: - Nie smakuje. Nic mi ju�, do licha, nie smakuje.
- Je�eli temu pu�kownikowi Haukowi uda si� przedrze�, a nie uwa�am tego za wykluczone, wtedy wszyscy po�eglujemy za nim. Kierunek: dom. A tam girlandy, komitet powitalny, honorowe dziewice. Na rynku transparenty: "Witamy naszych powracaj�cych �o�nierzy". Wieczorem bal �o�nierzy frontowych w Bismarcksh�he, a wszystko to b�dziemy zawdzi�cza� naszemu ukochanemu pu�kownikowi Haukowi.
- Nie przerwiemy si� - trwa� w swym uporze Kowalski.
- Najwy�ej dotrzemy do skrzy�owania, ale na tym koniec. A na tym skrzy�owaniu rozsiad�y si� dwa ameryka�skie czo�gi, kto je sprz�tnie?
- My! A potem jazda naprz�d z ca�� band�, z ca�ym baga�em. A w ojczystym miasteczku wielkie rozbrojenie i zdrowe wymy�lanie na f�hrera.
- To mi si� nie podoba - powiedzia� Kowalski po namy�le - a z drugiej strony, bardzo mi si� podoba. Ale to by�oby prawie za pi�kne, �eby by�o prawdziwe. Przeszkadza mi tylko pysk tego draba; wygl�da na takiego, kt�ry zostawi� w domu wszystkie swoje uczucia. Chocia� kto wie, mo�e poniewieraj� si� gdzie� w Rosji. Nigdy si� takich rzeczy nie wie dok�adnie. Ale jedno, cz�owieku, wiem na pewno: t� wojn�, ja ci to powiadam, szlag ju� trafi� - nareszcie!
- Nie musisz mi tego m�wi�, nawet podporucznik to widzi.
- Gdybym ja decydowa�, Asch, to powiniene� teraz zaraz rozpu�ci� t� band�.
- Ale nie ty tu decydujesz, Kowalski!
Obeszli stos powyrzucanych skrzy� z amunicj�. Pootwierano je i przeszukano. Nie zawiera�y one jednak nic poza amunicj� strzeleck�, kt�ra le�a�a teraz rozsypana na wilgotnej le�nej murawie.
- Wyprzeda� w Wielkich Niemczech - powiedzia� Kowalski.
- Dlaczego nie bierzemy w niej wreszcie udzia�u? Od szeregu dni nie mamy ��czno�ci z naszym dywizjonem. Od tygodni nikt nie wie, gdzie si� znajduje sztab - pu�ku. Tylko od czasu do czasu kr��y sobie po okolicy w swym samochodzie genera� Luschke, ale i ten w pojedynk� nie osi�gnie ostatecznego zwyci�stwa.
- Nie wiem dobrze dlaczego - powiedzia� Asch w zamy�leniu, wyginaj�c pr�t wierzbowy i wypuszczaj�c go po chwili z r�ki - ale nie chcia�bym b�d�c sam w cywilu spotka� Luschkego jeszcze w mundurze.
- Przecie� Bulwa te� nie b�dzie wiecznie nosi� munduru. Mo�esz by� zupe�nie spokojny. A wi�c jak�e? Wskakujemy wreszcie do cywila czy nie?
- Jeste�my w kotle, Kowalski. Je�eli si� st�d nie wydostaniemy, nie ulega w�tpliwo�ci, �e przychwyc� nas Amerykanie. Czy b�dziemy po cywilnemu, czy w mundurze, nie odegra to w�wczas �adnej roli.
- Cz�owieku, a je�eli ja ju� nie chc�, je�eli ju� d�u�ej nie mog�?
- Wtedy, prosz� bardzo, ogl�daj sobie Amerykan�w przez druty kolczaste, a ja b�d� chla� w domu za ostateczne zwyci�stwo.
- No dobrze - b�d� ju� chla� razem z tob�! Czego si� nie robi dla towarzystwa?
- A wi�c, Kowalski, ten pu�kownik, kt�ry si� dorwa� do dowodzenia, b�dzie mia� nasze artyleryjskie wsparcie. Po przedarciu si� przez skrzy�owanie zwiejemy. Kierunek zawsze ten sam: ojczyzna. Wtedy b�dziemy si� mogli zdemobilizowa�.
- A je�li to nie p�jdzie po naszej my�li? Je�eli nasi ostatni bohaterzy ze swoim pu�kownikiem na czele utkn� przed skrzy�owaniem? Albo je�eli skrzy�owanie b�dzie wolne tylko kilka minut i my wcale nie przedostaniemy si� przez nie z nasz� bateri�?
Podporucznik Asch zamy�li� si� chwil�, potem skin�� g�ow�. - Masz troch� racji, Kowalski. I z tym musimy si� liczy�. Ale nie b�dzie to takie trudne. Wpakujesz si� bezpo�rednio za naszymi bohaterami, i to na swoim motocyklu. Kiedy skrzy�owanie b�dzie wolne, pop�dzisz przed siebie w kierunku domu. Prosto do domu. Jako stra� przednia.
- A ty, co ty zrobisz?... A inni?
- Ju� nam co� wpadnie do g�owy. Liczne drogi prowadz� do restauracji mego ojca, jedn� z nich znajd� na pewno.
Kapitan Schulz, zast�pca dow�dcy rozwi�zywanego nieustannie dywizjonu zapasowego artylerii i jednocze�nie zast�pca komendanta garnizonu, zaczai, jak to wesz�o ju� w zwyczaj w ci�gu ostatnich dni, swoj� s�u�b� od gor�czkowego przegl�dania poczty. Czeka� z ut�sknieniem na pismo awansuj�ce go na majora. Ale pismo nie nadchodzi�o.
- Same bzdury! - powiedzia� ze wstr�tem i szybkim ruchem odsun�� na bok stos list�w pi�trz�cych si� na biurku. - Bzdury niewarte funta k�ak�w.
By� gorzko rozczarowany. Trapi�o go pot�nie, �e awans kaza� czeka� na siebie. Spe�ni� sw�j obowi�zek i powinno��, mia� wi�c pe�ne prawo oczekiwa� tego r�wnie� od innych, zw�aszcza �e, jak w danym wypadku, chodzi�o o ostatnie decyduj�ce sprawy w �yciu �o�nierskim. Kto jak kto, ale on przecie� na to wyr�nienie zas�u�y�. Dlaczeg� wi�c nie przychodzi�o? A by� ju� czas! Najwy�szy czas!
Kapitan Schulz opad� ci�ko na dobrze wy�cie�any fotel dow�dcy i zacz�� rozmy�la�. I t� funkcj� spe�nia� gruntownie! - Te ptaszki z biura personalnego - mrukn�� pod nosem - nie stoj� na wysoko�ci zadania.
Zastanawiaj�c si� w dalszym ci�gu, dlaczego w�a�ciwie ptaszki te nie stoj� na wysoko�ci zadania, znalaz� si� w kr�gu zbli�onych, ale bardzo deprymuj�cych rozmy�la�. Opanowa�a go dr�cz�ca my�l, �e wojna jednak przybra�a bardziej katastrofalne formy, ani�eli to m�g� przypu�ci� on, Schulz, znany i uznany wychowawca coraz to nowego materia�u ludzkiego, znajduj�cy oparcie w rozs�dku, dalekowzroczno�ci i wierze. Dla tej wojny nawet biuro personalne zdaje si� nie by� przeszkod�, i to by�o czym� okrutnym.
Schulz, wz�r zawsze godny na�ladowania, w pe�ni tego �wiadomy, by� bliski utraty wiary w Wehrmacht. Ta ci�g�a zw�oka w awansowaniu targa�a jego nerwy. Do��czy�a si� do tego r�wnie� �wiadomo��, �e dzie�o jego �ycia, przetwarzanie cywil�w w �o�nierzy, zosta�o powa�nie zagro�one. Materia�, kt�ry si� dostawa� w jego r�ce, by� niewiele wart. Dlaczego go nie awansowano?! Wierzy�, �e tylko on i jemu podobni mogliby zatrzyma� ko�o historii. (W ostatnich latach, mimo �e zaj�cia w kasynie bardzo go poch�ania�y, przeczyta� kilka "Zeszyt�w szkoleniowych dla korpusu oficerskiego", co go uczyni�o cz�owiekiem wykszta�conym.) Od szeregu dni by� ju� przygotowany na to, by wyj�� z wojska bez szwanku dla swojej godno�ci. Ten akt m�dro�ci dyktowa�a niepewna sytuacja ojczyzny, wytworzona przez coraz wi�ksz� niemrawo�� i nieudolno�� p�o�nierzy. Chcia� jednak ju� jako major poda� si� skromnie do dymisji.
Na razie by� zdecydowany jeszcze troch� wytrwa�.
Krokiem s�onia, z gniewn� twarz� oficera sztabu skierowa� si� do kancelarii komendy garnizonu. Odpowiada� na salutowanie wzgl�dnie poprawnie, ale ju� nie z takim radosnym napi�ciem, jak to bywa�o dawniej. Wielkie zniech�cenie cz�owieka g��boko zawiedzionego zacz�o si� coraz bardziej rysowa� na jego kanciastej twarzy.
Pierwszy pisarz komendy garnizonu, bombardier Stamm, ma�y cz�owieczek o oczach lisa i ruchliwo�ci �asicy, powita� go stosem meldunk�w, poda�, formularzy, kwestionariuszy, ankiet, wniosk�w, list, wykaz�w i plan�w. Schulz machn�� z niech�ci� r�k� ruchem niemal klasycznym, jak Herkules, kt�ry uwa�a sobie za ujm� oczyszczanie stajen.
- Jutro - powiedzia� Schulz wynio�le, nie bez godno�ci. - Albo pojutrze.
Pierwszy pisarz, bombardier Stamm, kiwn�� g�ow� jak pos�uszny osio�, ale oczy jego b�yszcza�y chytrze. By�o mu ca�kowicie oboj�tne, kiedy otrzyma podpisy i czy w og�le jeszcze co� b�dzie podpisane. Stosownie do rozkazu zwr�ci� uwag� Schulza na pisma, kt�re wp�yn�y, reszta nic a nic go nie obchodzi�a.
Modne w owym czasie nieczyste sumienie prze�o�onych by�o wygodn� furtk� dla podw�adnych; podczas gdy pierwsi nie chcieli nic robi�, ci drudzy istotnie nic nie robili.
- Poza tym do miasta przyby�y nowe jednostki wojskowe - zauwa�y� bombardier - istny jarmark wojskowy.
- Niech sobie przybywaj� - powiedzia� Schulz, otworzy� sw� wielk� g�b� i ziewn�� pot�nie. - Przychodz� i znowu odchodz�. Nikt si� ju� w tym ba�aganie nie rozezna.
- Oczywi�cie nikomu nie wpada do g�owy zwraca� uwag� na tabliczki u granic miasta - powiedzia� skromnie i grzecznie wygl�daj�cy bombardier Stamm, kt�ry mimo o�lich uszu doskonale s�ysza�, co w trawie piszczy. Wypowiedzia� to niezdyscyplinowanym, gaw�dziarskim tonem jedynie dlatego, poniewa� onegdaj sam dow�dca sk�oni� go do tego. - Kto tam teraz czyta to, co si� u nas drukuje.
- Mam to w nosie! - powiedzia� Schulz i wzruszy� pot�nymi ramionami.
Tabliczki - w zasadzie wypociny wy�szych urz�d�w ty�owych - by�y w�a�ciwie wynalazkiem komendanta garnizonu, kt�ry, jak ogromna wi�kszo�� wojskowych ze s�u�b, by� zaprawiony w prowadzeniu ostrej wojny na papierze. Napisy te, sporz�dzone jak si� nale�y alfabetem gotyckim, brzmia�y: "Ka�da jednostka wojskowa, albo te� cz�� jednostki, zatrzymuj�ca si� w zasi�gu komendy garnizonu d�u�ej ni� dwana�cie godzin winna niezw�ocznie si� zameldowa� i prosi� o przydzielenie kwater. Samowolne zajmowanie kwater b�dzie karane w my�l przepis�w wojennych z ca�� surowo�ci�".
- Wydaje si� - powiedzia� bombardier Stamm - �e komendant garnizonu przywi�zuje wag� do tego, by powy�sze zarz�dzenie by�o jak najskrupulatniej wykonywane.
- Niech sobie przywi�zuje - powiedzia� kapitan i dotkn�� palcami swego nosa. Stwierdzi�, �e koniec nosa jest zimny. Przypisa� to z�ej cyrkulacji krwi. I pomy�la�: "Tak to cz�owiek po�wi�ca swoje zdrowie i co otrzymuje w zamian? Odk�adaj� moj� nominacj� na majora!"
- Le�� tu trzy wnioski o przydzielenie kwater - powiedzia� niezwykle zas�u�ony pisarz komendy garnizonu k�ad�c przed Schulzem odpowiednie dokumenty.
Schulz nie okazywa� �adnego zainteresowania. My�la� o powa�nym zak��ceniu swego stanu zdrowia, gapi� si� na wisz�c� na �cianie map� sytuacyjn�. Amerykanie posuwali si� naprz�d w przera�aj�cym tempie. Je�eli p�jdzie tak dalej, b�d� tu za trzy dni, a mo�e i za dwa, bo przecie� nie wsz�dzie s� tacy Schulzowie, kt�rzy do ko�ca spe�niaj� sw�j obowi�zek. Zdaje si�, �e te fujary doprowadzi�y do kl�ski. Kto teraz pyta jeszcze o pozwolenie na kwatery? Trzy jednostki zachowa�y si� poprawnie, pozosta�ych trzydzie�ci rozlokowa�o si� nie my�l�c wcale o tym, by otrzyma� b�ogos�awie�stwo komendanta garnizonu.
- Prosz� zanie�� ca�e to �miecie do komendanta - powiedzia� Schulz. - Co mnie ci zorganizowani mar uderzy obchodz�!
- Ale komendant zarz�dzi�, �eby od tej chwili tego rodzaju wnioski by�y przedk�adane panu, panie kapitanie.
- I to jeszcze! - zawo�a� Schulz z niech�ci�. Potem kr�tko i z rozmachem, nie czytaj�c ani jednego s�owa, podpisa� formularze. Odsun�� je od siebie, jak gdyby go mierzi�y - prawdziwy �o�nierz m�g� tylko w ten spos�b reagowa� na podania tych �a�osnych dekownik�w ty�owych.
Bombardier Stamm pochyli� si� i znowu podsun�� jeden z trzech wniosk�w Schulzowi prosto pod nos. Schulz, zaskoczony, spojrza� na papier, po czym wzi�� go do r�k. Jaki� p�atnik nazwiskiem Brahm, dowodz�cy kolumn� transportow� pod eskort� czterech ludzi, podporz�dkowany bezpo�rednio Naczelnemu Dow�dztwu, prosi� o przydzielenie kwatery przy ulicy Hindenburga 13, kt�r� zreszt� ju� zaj��.
Schulz pozwoli� sobie na chwil� namys�u.
- Ulica Hindenburga - zapyta� wreszcie - le�y u wylotu miasta, tu� obok lasu miejskiego?
- Tak jest - odpar� Stamm mrugaj�c oczyma. - A dom numer trzynasty nale�y do kreisleitera.
- Czy�by ten ju� zwia�? - zapyta� Schulz.
- Tak si� wydaje - odpar� bombardier i u�miechn�� si� bez �enady.
- No tak - odrzek� Schulz - dlaczeg� by nie? - Mia� dla tych spraw pewne zrozumienie; oczywi�cie pot�pia� tego cz�owieka, ale niezbyt ostro, bo ostatecznie kreisleiter nie mia� ju� powiatu, wi�c nie potrzebowa� nim kierowa�. B��dne zarz�dzenia jego prze�o�onych pozbawi�y go prawie chleba. "W gruncie rzeczy - pomy�la� tak oczytany ostatnio Schulz - jest to tragiczne".
Schulz rozmy�la� teraz o tym, �e jego w�asna sytuacja nie r�ni�a si� tak bardzo od sytuacji kreisleitera. Naczelne Dow�dztwo, kt�rego biuro personalne lekkomy�lnie zwleka�o z awansowaniem go na majora, wyra�nie zawodzi�o, dywizjon zapasowy artylerii topnia�, wszyscy mieli w nosie komendantur� garnizonu, a wi�c po co si� tu u�era�? Dla kogo? Kto to potrafi uzna� i uszanowa�? Tej ho�ocie wystarczy komendant. Zast�pca komendanta jest tu niepotrzebny.
A jednak! "Trzeba - rozwa�a� Schulz - ku� �elazo, p�ki gor�ce. To jest tak zwana ekonomia stosowana. I dop�ki jeszcze poczta jako tako funkcjonuje, zawsze mo�e nadej�� pismo: �Mianuj� pana majorem�."
- A wi�c kolumna transportowa! Co w�a�ciwie te draby transportuj�?
- Chyba tylko to, co przedstawia najwi�ksz� warto�� - odrzek� bombardier i na jego twarzy pojawi� si� szeroki u�miech.
- Niech ten p�atnik zamelduje si� u mnie. - Schulz u�miechn�� si� z wyrafinowan� wy�szo�ci� tyrana w miniaturze. - Ale mo�liwie szybko. Jeszcze dzisiaj. "Kto wie - pomy�la� - co si� stanie jutro. Jutro to mo�e by� ju� musztarda po obiedzie."
Schulz podni�s� si� potem, jak zwykle majestatycznie, by z�o�y� tradycyjny meldunek przedpo�udniowy dow�dcy, zamieni� z nim r�wnie tradycyjne spojrzenie �wiadcz�ce o poczuciu wsp�lnoty i zameldowa�: "�adnych niezwyk�ych wydarze�!"
Komendant, jowialny pan pod pi��dziesi�tk�, o t�pawych oczach koloru czerwonego wina i starannie piel�gnowanym barytonie, przywita� swego "kochanego Schulza" jak przyjaciela, poprosi� go, by usiad�, pocz�stowa� cygarem i zapyta� o stan zdrowia.
- Dobry - powiedzia� Schulz nieco zdziwiony. By� przyzwyczajony do kole�e�skiej �yczliwo�ci, ale to zainteresowanie granicz�ce z troskliwo�ci� budzi�o w nim nieufno��. - Jestem zupe�nie zdr�w, panie podpu�kowniku.
- To mnie cieszy - rzek� podpu�kownik z serdeczno�ci� prawie ju� niepokoj�c�, cho� Schulz nale�a� do ludzi, kt�rych zahartowa�y ju� r�ne kataklizmy. - To mnie cieszy ze wzgl�du na pana. Niestety o sobie tego powiedzie� nie mog�, drogi kapitanie Schulz, moje zdrowie pozostawia wiele do �yczenia.
- Bardzo mi przykro - wtr�ci� Schulz ostro�nie.
- Dzi�kuj� - odpar� podpu�kownik swym �piewnym g�osem. Robi� wra�enie nieco wzruszonego. Mam niema�e k�opoty z nerkami. Najwy�szy czas, �eby co� przedsi�wzi��.
- Tak jest - powiedzia� Schulz i ca�y zamieni� si� w s�uch.
- Jak to dobrze - podpu�kownik spogl�da� na Schulza niemal czule, jak kochaj�cy ojciec lub brat - jak to dobrze, �e mam takiego wspania�ego zast�pc�. U�atwia to spraw� po prostu kolosalnie. Obejmie pan komend� garnizonu. Jeszcze dzisiaj wyje�d�am do uzdrowiska Kissingen.
Schulz patrzy� na podpu�kownika nie mog�c wykrztusi� ani s�owa. Siedzia� jak skamienia�y - nieruchomy i szary. Dzia�y si� z nim dziwne rzeczy. Nie orientowa� si� dobrze, czy ma podziwia� sprytny wykr�t starego, czy go pot�pia�.
- A wi�c - powiedzia� podpu�kownik z nieco wymuszon� jowialno�ci� - jeste�my ze sob� zgodni. Moim zdaniem, nikt bardziej od pana nie nadaje si� na stanowisko komendanta, m�j drogi kapitanie Schulz. Dzi� po po�udniu obejrzy pan sobie wyszkolone ostatnio oddzia�y, kt�re maj� p�j�� na front, i odprawi je pan. Mowa, kt�ra ma by� przy tej okazji wyg�oszona, zosta�a ju� opracowana i jest do pa�skiej dyspozycji. Niech�e pan wreszcie wprowadzi do tego interesu troch� ruchu i rozmachu.
Schulz zaniem�wi�. Podsuni�to mu "czarnego Piotrusia". Jak si� u licha go pozby�?
- Za jakie� dwadzie�cia cztery godziny - kontynuowa� podpu�kownik - zjedzie tutaj dywizja "Pantera" albo jej resztki.
- Kto taki? - zapyta� Schulz g�uchym g�osem. Okoliczno��, �e w�a�nie on wyci�gn�� "czarnego Piotrusia", nasun�a mu, po raz pierwszy w �yciu, w�tpliwo�� co do jego �o�nierskiej zr�czno�ci, nie bro� Bo�e co do jego �o�nierskich przymiot�w, kt�re stanowi�y zupe�nie inny rozdzia�. - Jaka dywizja?
- Dywizja "Pantera". Zna j� pan chyba? Dow�dc� jej jest genera�-major Luschke.
- Znam - wykrztusi� z siebie Schulz po d�u�szej chwili.
�agodne s�o�ce wiosenne rzuca�o swe promienie na sk�po obro�ni�t� w�osami czaszk� pu�kownika Hauka. Zdj�� czapk� i ociera� starannie jej wilgotn� podszewk�. Obok niego siedzia� na pniu porucznik Greifer i przygl�da� si� swoim wielkim �apom, kt�re widocznie bardzo mu si� podoba�y.
- Przygotowania - zaczai porucznik - s� w�a�ciwie zako�czone. Miejmy nadziej�, �e to wystarczy.
Hauk, zatopiony w my�lach, skin�� g�ow�, jak gdyby potwierdza� diagnoz� m�odszego kolegi, a r�wnocze�nie nie wyklucza�, �e jest ona niezupe�nie trafna. - Tak. Wystarczy - o�wiadczy� ze spokojem. I z jeszcze wi�kszym spokojem doda�: - Musi wystarczy�.
- Nie jest spraw� bez znaczenia - powiedzia� Greifer - kto to wszystko poprowadzi. Wydaje si�, �e ten gruby major, je�li si� nie myl� - Hinrichsen, nie jest niedo��g�. Trzeba go tylko mocno naciska�.
- Zosta�o to ju� przewidziane - powiedzia� pu�kownik Hauk. M�wi�c to spojrza� w kierunku le�nicz�wki, w pobli�u kt�rej siedzieli. Na drewnianej werandzie wygrzewa�a si� na s�o�cu jaka� dziewczyna rozparta na krze�le. Mocno opi�ta bluzka by�a nieco rozchylona, sp�dnica troch� zadarta, dziewczyna siedzia�a z wyci�gni�tymi nogami. Zmys�owa, lalkowata twarz l�ni�a w s�o�cu, krucze w�osy opada�y na ramiona.
- Tego gatunku - zauwa�y� Greifer bez �enady mamy na kopy.
- Nie tutaj - powiedzia� Hauk.
- Ale o dwadzie�cia kilometr�w st�d. - Greifer rozstawi� swe mocne nogi i u�miechn�� si�. - To typ u�yteczny, tylko �e mamy go wi�cej ni� pod dostatkiem,
Siedz�ca na werandzie dziewczyna imieniem Barbara obr�ci�a si� w drug� stron�. Mia�a krzepkie uda. Nawet Greifer, kt�ry do wdzi�k�w kobiecych odnosi� si� z podejrzan� oboj�tno�ci�, nie m�g� temu zaprzeczy�. Wyprostowa�a si� ruchem rozbawionej kotki, spojrza�a w stron� obu oficer�w i podnios�a r�k�.
Pu�kownik r�wnie� podni�s� r�k� i kiwn�� ni�. Greifer wyci�gn�� na dow�d entuzjastycznej serdeczno�ci obie r�ce, mrukn�wszy r�wnocze�nie pod nosem: - Nale�a�oby j� odtransportowa�.
- Ma swoje zalety - powiedzia� Hauk rozmarzony
- Inne maj� je tak�e, ale s� ta�sze.
- Nigdy nie by�a zbyt droga.
- To si� mo�e jednak sta�. Zawsze lepiej dzieli� na po�ow� ni� na trzy cz�ci. Albo raczej na cztery, je�eli doliczymy p�atnika Brahma.
- Tak daleko jeszcze�my nie zaszli - powiedzia� Hauk i zwr�ci� sw� szar�, niemal pozbawion� kontur�w twarz w stron� nik�ego wiosennego s�o�ca, nie odczuwaj�c nic innego poza umiarkowanym ciep�em. - Tak daleko jeszcze nie.
- Ale jeste�my tu� przed tym! Ostatnie skoki powinni�my robi� bez niepotrzebnego balastu A ta Barbara jest balastem.
Siedz�ca na werandzie Barbara rozkoszowa�a si� wiosennym s�o�cem jak letni�, mile usypiaj�c� k�piel�. Wojna nic a nic j� nie obchodzi�a. Upora�a si� jako� z towarzysz�cymi jej objawami. Ponadto czu�a, �e zbli�a si� koniec. Jeszcze tylko godziny, najwy�ej dni, a b�dzie mia�a wszystko poza sob�. Zale�a�o wy��cznie od Hauka, �eby wysz�a teraz ca�o i �eby odnios�a jak�� korzy��. Zrobi�a dla niego, co mog�a, a by�o to zaiste niema�o. Wi�c i on zrobi chyba, co b�dzie m�g�, i b�dzie to r�wnie� niema�o. Takie rachunki p�aci�a wojna, o ile si� mia�o szcz�cie. Tak, trzeba by�o mie� szcz�cie...
Barbara przygl�da�a si� Haukowi, kt�ry siedzia� ch�odny, szary, nieprzyst�pny, wyprostowany, nieco sztywny. Tak wygl�da� zawsze, kiedy nie by� sam. Tylko gdy byli we dwoje, stawa� si� inny. Zupe�nie inny. Na my�l o tym u�miechn�a si�, ale w u�miechu tym nie by�o ani cienia tkliwo�ci.
Czuj�c na plecach ciep�o s�oneczne Barbara zauwa�y�a, �e do Hauka i Greifera podszed� jaki� oty�y oficer. Wydawa�o si�, �e olbrzymia pi�ka toczy si� niezgrabnie po ziemi. Mimo oddalenia us�ysza�a mocne stukni�cie obcasami. Zmru�ywszy oczy zobaczy�a, jak grubas podni�s� energicznym ruchem swe rami�. Potem zamkn�a oczy i nie s�ysza�a ju� nic wi�cej. Dziarski, gruby oficer sztabowy nie wzbudzi� w niej zainteresowania, by�o jej oboj�tne, o czym oni tam gadaj�.
- Niech�e pan stanie w pozycji spocznij, panie majorze Hinrichsen - powiedzia� pu�kownik Hauk.
- Prosz� usi��� - zaprosi� majora Greifer wskazuj�c mu miejsce swoimi wielkimi �apami i pomy�la�: "Grubasie, daj wypocz�� swemu olbrzymiemu ty�kowi, zanim spoczniesz mo�e na wieki.
Major Hinrichsen przysiad� si� do Hauka i Greifera zajmuj�c miejsce na le��cym w ich pobli�u klocu. Posapywa�, po twarzy jego, przypominaj�cej ksi�yc w pe�ni, sp�ywa�y krople potu,
Hauk i Greifer przygl�dali si� tej kupie mi�sa w mundurze oficerskim z pewn� nieufno�ci�. Uspokaja�y ich jednak: Z�oty Krzy� Niemiecki l�ni�cy na bluzie majora, odznaka szturmowa piechoty ze srebrnym okuciem za walki wr�cz.
- Jestem rad, panie majorze Hinrichsen - powiedzia� pu�kownik Hauk monotonnym, spokojnym, niemal oboj�tnym g�osem - �e�my doszli do porozumienia.
- �aden prawdziwy �o�nierz niemiecki - o�wiadczy� major Hinrichsen z moc� - nie idzie dobrowolnie do niewoli. - Wydawa�o si�, �e jest o tym g��boko przekonany.
- Pogl�dy nasze s� zgodne - zapewni� pu�kownik Hauk rzuciwszy okiem w stron� Greifera, kt�ry si� lekko u�miecha�. - M�j adiutant poinformuje pana o bli�szych szczeg�ach.
Greifer otworzy� map� i zacz�� suwa� swymi �apskami w�r�d znak�w topograficznych, jak gdyby chcia� je wymaza�.
Po chwili powiedzia�: - Godzina X - przygotowanie ogniowe z mo�dzierzy, dzia� piechoty i ci�kich karabin�w maszynowych na skrzyd�ach.
Pu�kownik wiedzia�: maj� tylko dwa mo�dzierze, ani jednego dzia�a piechoty i zaledwie jeden karabin maszynowy, amunicji jest niewiele. Nie wystarczy�o czasu, by okre�li� dok�adnie cele.
- Tak jest, to jasne - powiedzia� Hinrichsen.
Greifer ci�gn�� dalej: - Godzina X plus pi�tna�cie minut - atak czo�owy dokonany przez ochotniczy, wzmocniony batalion piechoty. Wsparcie ataku ze wzg�rz na prawo od szosy przez skomasowane jednostki. Cel: skrzy�owanie dr�g. Bateria Ascha zwalczy stoj�ce tam czo�gi ogniem na wprost.
Pu�kownik wiedzia�: batalion piechoty jest zdziesi�tkowany i posiada si�� bojow� zaledwie jednej kompanii. Na ochotnik�w liczy� nie mo�na. Wsparcie ataku z prawej to rzecz niemo�liwa. Pole ostrza�u baterii Ascha jest mocno ograniczone.
- Tak jest. A wi�c dokonamy tego - o�wiadczy� Hinrichsen.
- Pan tego dokona - powiedzia� pu�kownik. - Wiem, �e mog� zda� si� na pana.
Dwucetnarowy Hinrichsen wyprostowa� si�, stan�� na baczno�� ze zdecydowan� min� i uroczy�cie u�cisn�� bezw�adn�, g�adk� r�k� pu�kownika. Greifer u�miecha� si� szerzej ni� zazwyczaj. U�cisk jego r�ki robi� wra�enie uroczystej przysi�gi niez�omnych m��w.
- A tego oficera artylerii - domaga� si� Hinrichsen - tego Ascha, musi si� poci�gn�� do odpowiedzialno�ci. To ha�ba! W tak ci�kich chwilach, jakie obecnie prze�ywa nasza ojczyzna, jest to w�a�ciwie r�wnoznaczne ze zdrad�.
- Zapewne - powiedzia� pu�kownik Hauk my�l�c przy tym, �e nie ma teraz czasu na takie subtelno�ci. - Zapewne. Kiedy uda si� nam przedrze�, b�dzie musia� odpowiada� za to.
- Mo�e zwo�amy s�d dora�ny - zaproponowa� us�u�nie Greifer - �eby zupe�nie nie wyj�� z wprawy.
- Pom�wimy o tym p�niej - o�wiadczy� pu�kownik Hauk lakonicznie.
Hinrichsen obr�ci� swoje cielsko o sto osiemdziesi�t stopni i uda� si� do �o�nierzy. Hauk i Greifer patrzyli przez chwil� w jego kierunku, potem spojrzeli na siebie.
- Je�eli kto - powiedzia� Greifer - to ten! Ten walczy jeszcze o Wielkie Niemcy. Odwaga jego pozostaje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do jego rozumu. A rozum ma mikroskopijny.
Hauk u�miechn�� si� nieznacznie. Spojrza� znowu w stron� werandy, na kt�rej k�pa�a si� w s�o�cu wiosennym Barbara. Zmru�y� nieco oczy.
- Jest naprawd� zupe�nie mi�a - powiedzia� Greifer - ale mo�emy mie� dziesi�� z tego gatunku za dziesi�t� cz�� tego, czego mog�aby teraz ��da�. �aden kociak, cho�by najlepszy w ��ku, nie jest tyle wart.
- Ona wie bardzo du�o - mrukn�� Hauk jakby do siebie.
- Jeden pow�d wi�cej - powiedzia� Greifer z przekonaniem - �eby postara� si�, by z tym, co wie, niewiele mog�a pocz��.
Pu�kownik uzna� za zbyteczne odpowiedzie� na uwagi Greifera. Wygl�da�o prawie na to, �e ich wcale nie s�yszy i uwa�a przyjmowanie ich do wiadomo�ci za niegodne siebie. Ale Greifer wiedzia�, �e pu�kownik ma dwoje wspaniale funkcjonuj�cych uszu.
- Ca�y zbyteczny baga� - powiedzia� Greifer poufa�ym tonem - wyrzuci�em z wozu, oczywi�cie za pozwoleniem pana pu�kownika. A tymczasem ta dama nazbiera�a sobie tyle rzeczy, jak by by�a przynajmniej genera�em. Nie chc� niepotrzebnego balastu. Sam poprowadz� w�z.
- Prosz� podprowadzi� w�z na skraj lasu - powiedzia� pu�kownik - a kiedy skrzy�owanie b�dzie wolne...
- Za trzydzie�ci minut?
- Za dwadzie�cia.
- Im wcze�niej, tym lepiej. Udaj� si� wi�c na miejsce startu. - Greifer wszed� do lasu nie spojrzawszy na Barbar�, kt�r� przed chwil� skre�li� ze swego wykazu transportowego.
Pu�kownik podni�s� si� powoli. Strzepn�� starannie kurz ze swojego siedzenia, na�o�y� czapk� i poprawi� pas. Potem ruszy� w kierunku werandy.
- No i c�, moja panno? - zapyta�.
- Nic - odpowiedzia�a Barbara u�miechaj�c si� mechanicznie.
- Zaraz wr�c� - o�wiadczy� pu�kownik i skin�� jej g�ow�.
- Dobrze.
- Poczekasz tu na mnie.
- Poczekam, a� wr�cisz.
Hauk skin�� znowu g�ow� i nie ogl�daj�c si� odszed�, zatopiony w my�lach.
Doszed� do skraju lasu. Zebrali si� tu pod wodz� majora Hinrichsena jego �o�nierze, aby zaryzykowa� st�d przedarcie si� w kierunku skrzy�owania.
- No, teraz mo�emy zaczyna� - powiedzia� pu�kownik.
Wolno, jak gdyby ni�s� jaki� znaczny ci�ar, wysiad� kapitan Wedelmann ze swego wozu. Skin�� g�ow� w stron� kierowcy, kt�ry w odpowiedzi musn�� jednym palcem brzeg swej czapki. Wedelmann tupn�� zdr�twia�ymi nogami i spojrza� na oznak� dywizji - by�a ni� czarna pantera na bia�ym tle - zawieszon� na drzwiach szko�y.
Wedelmann, wysoki, wychudzony, o smutnej twarzy jamnika i zm�czonych ruchach robotnika transportowego, zwr�ci� si� do cz�owieka siedz�cego w otwartym wozie, kt�ry uderzaj�co w�skimi r�kami manipulowa� przy guzikach swego szerokiego p�aszcza. Cz�owiek ten, wygl�daj�cy niezwykle m�odo, odrzuci� szybkimi ruchami sw� gumow� pow�ok�, jak gdyby musia� si� od niej jak najpr�dzej i za wszelk� cen� oswobodzi�. Spod pow�oki ukaza�a si� dziewczyna.
- To nie potrwa d�ugo, Magdo - zwr�ci� si� do niej Wedelmann. - Genera� jest zwolennikiem szybkich decyzji.
- Nie my�l o mnie podczas rozmowy z nim - powiedzia�a Magda, dziewczyna o ziemistej twarzy Madonny. - Nie musisz si� o mnie k�opota�. Jako� ju� dotr� st�d do twego rodzinnego miasta. A tam poczekam na ciebie.
- Je�eli nawet b�dzie niezbyt przyjemnie, Magdo, i tak przecie� za trzy, cztery dni wszystko si� sko�czy.
- Za dwa dni - powiedzia� kierowca, jak gdyby odczytywa� rubryk� z cennika na skarpetki.
Wedelmann znalaz� t� cich� dziewczyn�, Magd�, o ciemnych, jakby o pomoc b�agaj�cych oczach - na ulicy. Sta�a na peryferiach bezlito�nie w nocy zbombardowanego miasta, brudna, w na p� spalonej sukni, samotna i bezbronna. Nie m�wi�a ani s�owa - tylko jej oczy zdawa�y si� wo�a� o pomoc. Rodzice Magdy, uchod�cy ze wschodu, znale�li tutaj schronienie u dalekich krewnych. Teraz nie �yli. I krewni, i rodzice. A Magda nie wiedzia�a, co ze sob� pocz��. W ten spos�b zetkn�a si� z Wedelmannem. Wydarzy�o si� to pi�� dni temu.
- W ci�gu dziesi�ciu minut - powiedzia� Wedelmann - b�d� co� wiedzia� o moim dalszym przydziale. Przyjmuj�c oczywi�cie, �e genera� znajduje si� na stanowisku dowodzenia, co u Luschkego wcale nie jest rzecz� samo przez si� zrozumia��.
Genera�-major Luschke by� na stanowisku dowodzenia. Ma�y, zgarbiony, w pofa�dowanym, wystrz�pionym mundurze kl�cza� w sadzie za szko�� na rozpostartym szeroko kocu wojskowym w niebieskie i czerwone pasy. Obok niego sta�a otwarta skrzynia, przed nim le�a�y dwie teki. Mia�o si� wra�enie, �e sortuje, kontroluje i odk�ada cz�ci ubrania.
- Witam pana, Wedelmann - powiedzia� i spojrza� przelotnie na kapitana nie przerywaj�c pracy. Lustrowa� w�a�nie par� swoich kaleson�w, kt�re ca�kowicie utraci�y pierwotny kszta�t i mia�y na ty�ku ca�� mas� cer.
- Prosz� o pozwolenie zameldowania panu genera�owi...
- Chce mi pan zameldowa� wi�cej i co� innego, ni� wyczyta�em w pa�skim meldunku radiowym? Nie? W takim razie niech pan nic wi�cej nie melduje Wcale si� nie pal� do tego, �eby ka�de katastrofalne sprawozdanie s�ysze� po raz drugi czy trzeci. Wystarczy mi to, co przeczyta�em. A� do s�dnego dnia.
Luschke obejrza� dok�adnie, sztuka po sztuce, sze�� par kaleson�w, dwie wybra�, reszt� odrzuci� z lekcewa�eniem na bok. - C� pan chce teraz pocz��, Wedelmann?
- Co pan genera� rozka�e!
Luschke rzuci� za siebie szerokim ruchem par� lakierowanych but�w, nawet jej si� dobrze nie przyjrzawszy. - Co pan genera� rozka�e! - powt�rzy� powoli. - Do ostatniej sekundy mam rozkazywa�. Nikt tego ze mnie nie zdejmie - doda� prawie szeptem. - I nikt te� zdj�� nie mo�e.
- Reszta mojego sztabu - powiedzia� kapitan Wedelmann - to trzech oficer�w, dwunastu podoficer�w i czterdziestu dw�ch szeregowc�w. Jeste�my po cz�ci uzbrojeni. Mamy oko�o trzydziestu karabin�w i dwa karabiny maszynowe. Tylko zapas amunicji...
- Wedelmann! Czy naprawd� wierzy pan w to, �e wr�ciwszy do swoich �o�nierzy zastanie pan czterdziestu dw�ch?
- Panie generale!
- A mo�e mniej?
- Na pewno - odpar� Wedelmann, szczerze, po m�sku zmartwiony, staraj�c si� da� do zrozumienia, �e nie chce si� bynajmniej uchyla� od odpowiedzialno�ci. - Teraz zdarza si� raz po raz, �e niekt�rzy �o�nierze... w pojedynk�...
- Dezerteruj�!
- Tak jest, w normalnych warunkach mo�na by to tak nazwa�. Ale...
- Wedelmann powiedzia� genera�-major Luschke z niezm�conym spokojem i z rozmachem odrzuci� mundur galowy. - Czy pan jeszcze ci�gle wierzy w swego f�hrera? W Wielkie Niemcy? W germa�skie panowanie nad �wiatem?
Kapitan Wedelmann stoj�c prawie na baczno�� nie odpowiedzia� ani s�owa. Wygl�da� tak, jakby us�ysza� druzgoc�cy wyrok na siebie. Przyjmowa� go do wiadomo�ci, ale chcia� zachowa� przy tym �o�niersk� postaw�.
- Panie Wedelmann, postawi�em panu pytanie. Czy nie otrzymam �adnej odpowiedzi?
- Odpowied� moja - odpar� Wedelmann z wysi�kiem brzmi: nie! Nie wierz� ju� w nic. - I doda� ledwie dos�yszalnie: - W nic.
- To chyba za wiele - odrzek� Luschke ze spokojem. - Ale w ka�dym razie nie wierzy pan w tego... Trzeba by�o du�o czasu, Wedelmann, �eby i pan zacz�� tak my�le�. Kosztowa�o to nas wszystkich bardzo drogo.
- Nie rozumiem tego - powiedzia� Wedelmann bezradnie. Nie wstydzi� si� swojej s�abo�ci. - Nie rozumiem siebie i w og�le nic nie rozumiem. Mam tylko jedno wyt�umaczenie na wszystko, co si� sta�o: ob��d.
Genera� wyci�gn�� z pude�ka wspania�� wst��k� orderow�, wyg�adzi� j� pi�ci�, a potem podar�. Zwisaj�ce strz�py wygl�da�y �a�o�nie. Luschke u�miechn�� si� pogardliwie. - Pod�y gatunek - powiedzia� po chwili. Poj�kuj�c wsta� i podpar� si� pod boki. Twarz mia� bole�nie wykrzywion�. - Jestem jednym z najm�odszych genera��w niemieckich i jednym z najstarszych �o�nierzy armii. Za m�ody, by umiera�, za stary, �eby �y� dalej. Urodzi�em si� prawdopodobnie o p� wieku z