5475
Szczegóły |
Tytuł |
5475 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5475 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5475 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5475 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WILLIAM SANDERS
Dziewi��trup�w i neterw Jesse
Dziewi��trup�w znajdowa� si� na wysoko�ci pi�ciu tysi�cy st�p nad egipsk�
pustyni�, kiedy przem�wi� do niego jego dziadek. By� zaskoczony, ale nie
zdziwiony, mimo �e dziadek nie �y� od prawie trzydziestu lat. Zdarzy�o si� to
bowiem nie pierwszy raz.
Po raz pierwszy sta�o si� to w siedemdziesi�tym drugim, niedaleko Cu Chi. �wie�o
upieczony sier�ant Dziewi��trup�w zamierza� w�a�nie poprowadzi� leciwego Bella
HU-1 do l�dowania na pozornie cichym lotnisku polowym. Kiedy pchn�� dr��ek skoku
og�lnego, w uszach zad�wi�cza� mu ten g�os, przebijaj�c si� przez warkot silnika
i ci�kie �up-�up-�up rotora: "Jagasesdesdi, sgilisi! Nie le� tam".
W�a�ciwie dopiero p�niej Jesse przypomnia� sobie te s�owa i w pe�ni poj�� ich
sens, a w kilka sekund potem zda� sobie spraw�, �e g�os nale�a� do dziadka. Ale
w tamtej chwili by� po prostu zaszokowany, s�ysz�c w he�mofonie g�os
przemawiaj�cy w j�zyku oklahomskich Irokez�w i to szok sprawi�, �e jego d�onie
zastyg�y w bezruchu na przyrz�dach sterowniczych. Ale to wystarczy�o - do czasu,
gdy si� ockn�� i zn�w zacz�� schodzi� w d�, pozosta�e trzy hueye wchodz�ce w
sk�ad eskadry ju� pikowa�y ku ziemi, zostawiaj�c Jessego daleko z ty�u. Jesse
by� tak zak�opotany, �e usi�uj�c nad��y� za pozosta�ymi, sterowa� Hueyem jak
nowicjusz w pierwszym tygodniu szkolenia. Nie�le nim wstrz�sn�o - nie s�dzi�,
�e przebywa w Nam na tyle d�ugo, �eby s�ysze� g�osy...
A potem linia drzew na skraju lotniska eksplodowa�a ogniem z broni maszynowej, a
pierwsze dwa Hueye znikn�y w ogromnych kulach pomara�czowych p�omieni, za�
trzeci klapn�� na ziemi�, szoruj�c o ni� bokiem, jak wielki konaj�cy koliber.
Jedynie Jesse, ci�gle b�d�cy poza zasi�giem najwi�kszych spo�r�d fruwaj�cych w
powietrzu strz�p�w metalu, mia� szans� na bezpieczne dotarcie do bazy. Przez
ca�� drog� powrotn� drugi pilot wci�� powtarza� to samo pytanie: "Sk�d
wiedzia�e�, facet? Sk�d wiedzia�e�?"
To by� ten pierwszy raz. Przez �adnych par� lat potem nic si� nie zdarzy�o i w
ko�cu Jesse przekona� samego siebie, �e to tylko zadzia�a�a jego wyobra�nia. Ale
potem nadszed� ten dzie�, w kt�rym Jesse, kt�ry pracowa� wtedy jako pilot na
platformie wiertniczej we wschodnim Teksasie, sp�dza� nami�tne chwile z pewn�
rudow�os� kobiet� w jej domu, na przedmie�ciach Corpus Christi. Kiedy ona w
ko�cu wsta�a i uda�a si� do �azienki, Jesse - napatrzywszy si� na jej nagie
bia�e po�ladki, znikaj�ce w korytarzu - zdecydowa�, �e przyda�aby mu si� teraz
kr�tka drzemka.
W�a�nie zapada� w przyjemne senne odr�twienie, kiedy obudzi� go ten g�os, ostry
i nagl�cy: "Zbud� si�, chooch! Zbieraj manatki i sp�ywaj st�d, nula!"
Sko�owany, usiad� na ��ku, mrugaj�c. Wci�� jeszcze mruga�, gdy us�ysza�
samoch�d wje�d�aj�cy na podjazd. Nie by� ju� jednak wcale taki sko�owany -
prawd� powiedziawszy, sta� si� niezwykle czujny - kiedy ruda zawo�a�a z
�azienki: "To m�j m��. Nie przejmuj si�, jest spoko".
Nie kupuj�c tego ani przez moment, Jesse w mgnieniu oka zerwa� si� z ��ka i
pozbiera� porozrzucane cz�ci swojego ubrania. Z go�ym ty�kiem pomkn�� przez
przedpok�j, wypad� przez tylne drzwi i pobieg� przez zaniedbany trawnik.
W�ciek�y wrzask za jego plecami oraz metaliczne klak-klak i niezwykle g�o�ny
wystrza�, kt�re po nim nast�pi�y, �wiadczy�y o tym, �e m�� nie by� ani troch�
spoko. Potem nast�pi�y dalsze strza�y i co� przelecia�o obok g�owy Jessego, gdy
ten w�a�nie dobiega� do samochodu. Kiedy ju� wr�ci� na w�asne �miecie, odkry�
kilka �licznych dziurek w prawym tylnym b�otniku camaro - ka�d� o �rednicy oko�o
czterdziestu pi�ciu setnych cala.
W p�niejszych latach zdarzy�y si� kolejne przypadki, nie tak niesamowite, ale
r�wnie intensywne. Jak wtedy, kiedy g�os dziadka obudzi� go w �rodku nocy, w sam
raz na czas, aby m�g� uciec z p�on�cego hotelu w Bangkoku, albo wtedy, gdy
powstrzyma� go od wej�cia do kawiarni w Bejrucie, kt�ra w kilka minut p�niej
zosta�a obr�cona w perzyn� przez bomb�, pod�o�on� przez terroryst�w Hezbollah.
Tak wi�c, pomimo �e wizyty dziadka nie przytrafia�y si� nazbyt cz�sto, Jesse
nauczy� si� zwraca� na nie baczn� uwag�, kiedy ju� si� zdarza�y.
Tak by�o i w tym przypadku, kt�ry nosi� niepokoj�ce znamiona podobie�stwa do
pierwszego zdarzenia, cho� tym razem lecia� helikopterem Hughes 500D, mniejszym
i o niebo �atwiejszym w pilotowaniu od staruszka hueya, a Egipt zdecydowanie nie
przypomina� Wietnamu. W�osy na karku Jessego stan�y d�ba, kiedy ten stary
skrzecz�cy g�os w jego lewym uchu (z jakiej� przyczyny by�o to zawsze lewe ucho)
powiedzia�:
- Ni, sgilisi! Ta zabaweczka zaraz odm�wi ci pos�usze�stwa.
Wzrok Jessego natychmiast spocz�� na rz�dzie lampek ostrzegawczych, znajduj�cych
si� u g�ry tablicy rozdzielczej, a zaraz potem przeni�s� si� na tarcze licznik�w
poni�ej. Ci�nienie i temperatura oleju w przek�adni, poziom paliwa, temperatura
akumulatora, liczba obrot�w na minut� silnika i rotora, temperatura wylotu
turbiny, ci�nienie i temperatura oleju w silniku - cholernie du�o rzeczy mog�o
si� zepsu� w helikopterze. Wszystko jednak wydawa�o si� by� w porz�dku,
wszystkie ma�e czerwone i bursztynowe kwadraciki by�y ciemne, wszystkie
wskaz�wki znajdowa�y si� tam, gdzie powinny. Pi�� �opat rotora obraca�o si�
miarowo w g�rze, a przyrz�dy steruj�ce zachowywa�y si� zupe�nie normalnie.
- Co� si� sta�o? - zagadn�� siedz�cy po prawej stronie Jessego cz�owiek, kt�ry
kaza� nazywa� si� Bradley i podobno by� jakim� archeologiem.
Jesse wzruszy� ramionami.
- Pieprzy� go! - uci�� g�os dziadka. - S�uchaj. Wykonaj jakie� �wier� skr�tu w
prawo. Widzisz t� du�� br�zow� ska��, wystaj�c� z piachu, o tam, na p�nocy? T�,
co wygl�da troch� jak pi��? We� na ni� kurs.
Jesse nie waha� si�, mimo �e lampki i wskaz�wki wci�� zapewnia�y, i� wszystko
jest w porz�dku. R�k� nacisn�� lekko na dr��ek skoku azymutalnego, a nog� na
peda� prawego tylnego rotora, obracaj�c dzi�b. Kiedy hughes obraca� si� w prawo,
cz�owiek, kt�ry kaza� m�wi� na siebie Bradley, zaprotestowa� gwa�townie:
- Co ty najlepszego wyrabiasz?! �adnych zmian kursu, p�ki nie powiem...
Bez �adnego ostrze�enia, kiedy tylko Jesse ustabilizowa� stery, ustawiaj�c
hughesa na nowym kursie, silnik przesta� pracowa�. Nie by�o wcze�niejszej utraty
mocy czy zmiany d�wi�ku - w jednej sekundzie turbina Allisona wy�a z ty�u
helikoptera, w nast�pnej przesta�a. Na wypadek, gdyby nikt tego nie zauwa�y�,
czerwona lampka awarii silnika zacz�a mruga�, a syrena ostrzegawcza u g�ry
konsoli steruj�cej rozbrzmia�a irytuj�cym pulsuj�cym buczeniem.
Jesse natychmiast skierowa� dr��ek skoku og�lnego w d�, umo�liwiaj�c g��wnemu
rotorowi przej�cie w tryb autorotacji.
- Cholera - wydysza� - eduda, czemu zawsze wkraczasz w ostatniej chwili?
- Co?! Co do diab�a?! - Bradley by� bardziej wkurzony ni� przestraszony. - Co
si� dzieje, Dziewi��trup�w?!
Jesse nie zawraca� sobie g�owy odpowiadaniem. Obserwowa� wskaz�wk�
pr�dko�ciomierza, popuszczaj�c dr��ek skoku azymutalnego i zwalniaj�c hughesa do
optymalnej pr�dko�ci potrzebnej do uzyskania maksymalnego zasi�gu przy
szybowaniu z wy��czonym silnikiem. Kiedy wskaz�wka zatrzyma�a si� na
osiemdziesi�ciu w�z�ach, a g�rny tachometr pokazywa� bezpieczne 410 obrot�w na
minut�, Jesse odetchn�� cicho i spojrza� na Bradleya.
- S�uchaj... - zacz��, wskazuj�c jednym palcem radio i nie zdejmuj�c przy tym
r�ki z dr��ka. - Wezwa� pomoc?
- Mowy nie ma - odpar� bez wahania Bradley. - �adnych SOS. Zachowujemy cisz�
radiow�.
"Jasne", pomy�la� Jesse. "Ten plan lotu, kt�ry przed�o�yli�my, by� r�wnie
prawdziwy jak plemienne wybory. Jak to jest archeolog, to ja jestem india�ska
dziewica".
Nie by�o jednak tyle czasu, aby go marnowa� na my�lenie o nawiedzonych
pasa�erach. Jesse przyjrza� si� pustyni, kt�ra mkn�a im na spotkanie z
niepokoj�c� pr�dko�ci�. Wygl�da�a mniej wi�cej tak samo, jak ca�a reszta Egiptu,
najwyra�niej sk�adaj�cego si� z niezliczonych mil monotonnego krajobrazu,
pokrytego ska�ami i ��toszarym piachem. Dobrze, �e w tym miejscu nie by�o
przynajmniej tych du�ych wydm o kszta�cie zmarszczek na powierzchni piasku,
kt�re mo�e i wygl�da�y �adnie, ale z pewno�ci� uczyni�yby przymusowe l�dowanie
niemal�e niezno�nie fascynuj�cym.
- Szykuj si� - poleci� Bradleyowi. - Mo�e troch� trz���.
Przez minut� zdawa�o si�, �e ostrze�enie by�o zb�dne. Jesse da� pokaz
podr�cznikowego l�dowania, pikuj�c z wysoko�ci siedemdziesi�ciu pi�ciu st�p i
lekko ci�gn�c dr��ek skoku azymutalnego ku ty�owi, wyr�wnuj�c na wysoko�ci oko�o
dwudziestu st�p i ci�gn�c dr��ek skoku og�lnego z powrotem w g�r�, aby z�agodzi�
podej�cie. "Cholera, niez�y jestem" - pomy�la�, kiedy p�ozy dotkn�y ziemi.
Wtem prawa p�oza zapad�a si� w �ach� niesamowicie sypkiego piasku. Co prawda,
hughes nie przewr�ci� si� ca�kiem na bok, ale przechyli� si� na tyle, �e wci��
obracaj�ce si� �opaty rotora zosta�y zmia�d�one o powierzchni� ziemi, a
pasa�erami naprawd� troch� zatrz�s�o.
- �wietne l�dowanie, Dziewi��trup�w - skwitowa� Bradley, kiedy ca�e to
zataczanie si�, rzucanie i walenie wreszcie si� sko�czy�o. Zacz�� odpina� sw�j
pas bezpiecze�stwa. - No c�, ka�de l�dowanie, z kt�rego wychodzi si� ca�o,
mo�na uzna� za dobre. Czy nie tak w�a�nie mawiacie wy, piloci?
Jesse wyswobodzi� si� ju� z pas�w i zaj�� si� wy��czaniem prze��cznik�w. Nie
by�o teraz po temu potrzeby, ale przecie� wyrobione nawyki s� tym, co trzyma
ludzi przy �yciu. Przysz�o mu do g�owy par� rzeczy, kt�re chcia�by powiedzie�
pewien pilot, ale zmilcza� i poczeka�, a� Bradley otworzy drzwiczki po prawej,
poniewa� te od jego strony si� zaklinowa�y. Wygramolili si� na zewn�trz i stali
przez chwil� nieruchomo, patrz�c na hughesa i rozgl�daj�c si� dooko�a.
- My�l�, �e nie pozostaje nam nic innego, jak tylko odej�� st�d - zagai�
Bradley. Zdj�� z g�owy kask i otar� �ysin�, ozdobion� k�pkami w�os�w wok� uszu.
Jakby dla zado��uczynienia za sk�pe ow�osienie czaszki, mia� szczeciniaste w�sy,
kt�re w po��czeniu z zadartym nosem i du�ymi �opatami z�b�w upodobnia�y go
troch� do Teddy'ego Roosevelta. Jego zar�owiona sk�ra sprawia�a wra�enie �atwo
spiekaj�cej si� w s�o�cu. Jesse zastanawia� si�, jak d�ugo wytrzyma na pustyni.
Wspi�� si� z powrotem do kabiny hughesa. Jesse mia� zamiar ostrzec go o
niebezpiecze�stwie po�aru, ale da� spok�j. Bradley poszpera� troch� w ogonie
�mig�owca i po paru minutach wychyn�� z kabiny z zielonym nylonowym workiem
marynarskim, kt�ry przewiesi� sobie przez rami�.
- No, c� - podj��, zeskakuj�c na ziemi� - lepiej sp�jrzmy na map�...
- Pod��ajcie t� sam� drog� - podpowiedzia� g�os dziadka. - Kilka mil dalej, za
tym wzniesieniem z wystaj�c� ska��, jest woda.
- Wado, eduda - odpar� Jesse, po czym, zauwa�ywszy zdumione spojrzenie Bradleya,
dorzuci�: - Chod�my t�dy.
- Nie za daleko od domu na t� india�sk� gadk�-szmatk�? - parskn�� Bradley. -
Chocia� nie jeste� Arabem... - Widz�c, jak Jesse oddala si�, nie ogl�daj�c za
siebie, dorzuci� z rezygnacj�: - Chryste, czemu by nie? Prowad�, Tonto.
Te dziadkowe kilka mil okaza�o si� by� bardzo d�ugie. W dodatku, pomimo �e
pustynia zdawa�a si� p�aska, sz�o si� ca�y czas pod g�r�. Powierzchnia gruntu
by�a twarda niczym beton i usiana ostrymi ska�kami. Niekiedy stopy w�drowc�w
zapada�y si� w cofaj�ce si� �achy piasku, kt�ry sypa� si� im do but�w. Min�y
niemal trzy godziny, nim dotarli na kamienisty wierzcho�ek wzniesienia i
zobaczyli sw�j cel.
Cel - to za mocno powiedziane. Nie tego Jesse si� spodziewa�. Pod�wiadomie
oczekiwa� oazy �ywcem wyj�tej z jakiego� filmu, wysepki zieleni po�rodku
piaszczystego pustkowia, z palmami i jeziorkiem pe�nym ch�odnej i czystej wody.
Mo�e nawet kilku przyja�nie usposobionych Arab�w, wraz z wielb��dami i z
namiotami, kryj�cymi w swych wn�trzach tancerki ta�cz�ce taniec brzucha... No
dobra, tego ostatniego tak naprawd� si� nie spodziewa�. Jednak z pewno�ci�
powinni tu zasta� co� jeszcze, poza wi�ksz� liczb� cholernych kamieni i piasku.
Bowiem na pierwszy rzut oka by�o to wszystko, co si� tu znajdowa�o.
Bradley �ci�gn�� wyschni�te wargi i zagwizda� z podziwem.
- Sk�d wiedzia�e�, Dziewi��trup�w? Co prawda z niech�ci�, ale przyznaj�, �e
jestem pod wra�eniem.
Zacz�� schodzi� zboczem ku czemu�, co z pocz�tku wygl�da�o jak kupa formacji
skalnych i wzg�rk�w usypanych z piasku, ale okaza�o si� mie� zbyt wiele linii i
k�t�w prostych, jak na naturalny tw�r. Czy�by ruiny budowli, zagrzebane w
piachu?
- Czy to nam w czym� pomo�e? - chcia� wiedzie� Jesse. - Wygl�da na to, �e nikogo
tu ju� nie ma.
- Tak, ale istnieje tylko jedna przyczyna, dla kt�rej kto� chcia�by tu mieszka�.
- Woda?
- Musi tu by� - potwierdzi� Bradley. - To zabawna pustynia. Prawie wcale nie ma
tu deszczu, ale wapienna ska�a macierzysta nasi�ka wod� jak g�bka. W tej okolicy
jest sporo studni, w tym kilka ca�kiem starych.
- Mo�e ta wysch�a - zasugerowa� Jesse, kiedy wchodzili mi�dzy ruiny, cho�
w�a�ciwie trudno by�o powiedzie�, gdzie tak naprawd� si� one zaczyna�y. - Mo�e
w�a�nie dlatego ludzie st�d odeszli.
- Mo�liwe. Ale w ko�cu to najlepsze, co mamy. - Bradley odwr�ci� si�, szczerz�c
z�by. - Prawda, ch�opie?
Przest�pi� nad czym�, co kiedy� musia�o by� �cian�, z kt�rej pozosta� teraz
jedynie niski i d�ugi stos pojedynczych blok�w kamiennych, zaokr�glonych przez
dzia�anie piasku i wiatru. Ca�e to miejsce wygl�da�o podobnie. Jesse nie
dostrzeg� niczego bardziej godnego uwagi ni� kilka si�gaj�cych do kolan
fragment�w mur�w, za� wi�ksz� cz�� ruin przykrywa� piasek. Niskie piaskowe
garby wytycza�y kontury ma�ych budowli. Te ruiny by�y z pewno�ci�... c�,
zrujnowane.
Mimo to Bradley zdawa� si� by� nimi zafascynowany. Dalej szczerzy� si� w
u�miechu, rozgl�daj�c dooko�a, kiedy szli w kierunku centrum wioski czy
czegokolwiek innego, czym by�o to miejsce. W ko�cu przystan�� i ukl�kn��.
- Sukinsyn... - stwierdzi� �agodnie, zn�w gwi�d��c, lecz tym razem wy�szym
tonem. - Sp�jrz na to, Dziewi��trup�w.
Z piasku wystawa� du�y kamienny blok, kt�rego g�rna cz�� by�a pokryta
niewyra�nymi, niemal zatartymi kszta�tami i figurami.
- Hieroglify - zakomunikowa� Bradley. - M�j Bo�e, to miejsce jest egipskie!
"Egipskie", pomy�la� Jesse, "oczywi�cie, �e jest egipskie, ty bia�y dupku,
jeste�my przecie� w Egipcie. Nie, zaraz..."
- Masz na my�li, �e jest staroegipskie? Tak jak te piramidy?
Bradley zachichota�.
- W�tpi�, �eby te ruiny by�y wsp�czesne piramidom, ch�opie. Cho� nie jest to
niemo�liwe. - Wyprostowa� si� i rozejrza� uwa�nie dooko�a. - Ale og�lnie rzecz
bior�c, masz racj�, chodzi�o mi o staro�ytnych Egipcjan. Nie odwa�y�bym si�
zgadywa�, ile lat ma to miejsce. Od dw�ch do czterech tysi�cy, mo�e wi�cej.
- O, kurde! - wyrzuci� z siebie Jesse z podziwem. - Co oni tutaj robili?
S�dzi�em, �e kr�cili si� raczej w pobli�u Nilu.
- S�usznie. Ale przez d�u�szy czas utrzymywali powa�ne kontakty handlowe z
Libijczykami. Przez pustyni� bieg�y szlaki karawan. Je�eli znajdowa�a si� tu
pierwszorz�dna studnia, warto by�o utrzymywa� ma�� plac�wk� wojskow� do ochrony
tego miejsca przed zb�jnickimi plemionami, zamieszkuj�cymi pustyni�. - Zn�w
ukaza� swe ogromne siekacze w promiennym u�miechu. - Troch� jak Fort Apache,
nie? Prawdopodobnie stacjonowa�y tu oddzia�y nubijskich najemnik�w pod wodz�
Egipcjan, z si�� robocz� w postaci niewolnik�w do prac polowych i w obej�ciu.
Cz�sto do takich miejsc wysy�ano je�c�w wojennych. Zazwyczaj zaharowywali si� tu
na �mier�. - Zdj�� kask i otar� spocon� czaszk�. - Sami zaraz zamienimy si� w
mumie, je�eli nie znajdziemy wody. Rozejrzyjmy si� tutaj.
Dok�adnie w centrum zrujnowanej wioski znale�li owaln� czarn� dziur�, o �rednicy
oko�o pi�tnastu st�p. Studnia by�a tak g��boka, �e Jesse nie m�g� dojrze�, czy
na jej dnie znajduje si� woda. "Diabelska sprawka", pomy�la�. "Wykopanie takiego
szybu w wapiennej skale za pomoc� prymitywnych narz�dzi i w takim upale..."
Kopn�� obluzowany kamie� do studni i zosta� wynagrodzony g��bokim, st�umionym
pluskiem.
- W porz�dku - podsumowa� Bradley. - Mam w worku szpulk� nylonowej �y�ki i
plastykow� butelk�. Mo�emy j� spu�ci� w d�, wi�c przynajmniej z wod� mamy
spok�j.
Jesse przygl�da� si� z uwag� powierzchni ziemi.
- Kto� tu by�. I to ca�kiem niedawno - zauwa�y�.
- Kurde! - odezwa� si� zrz�dliwie Bradley. - Ty zn�w z tymi swoimi india�skimi
nawykami... - Zaraz jednak wykrzykn��: - A-ha!
Tu� obok studni, doskonale widoczny, le�a� niedopa�ek papierosa.
- Powinienem si� by� domy�li�... - stwierdzi� po chwili Bradley. - Bez w�tpienia
nomadzi i przewodnicy karawan wiedz� o tym miejscu. To nawet dobrze, bo studnia
ju� dawno wype�ni�aby si� piachem, gdyby nikt jej nie oczyszcza�.
- Tutaj jest wi�cej �lad�w. - Jesse wskaza� je r�k�. - Czy ci Arabowie, kt�rzy
mieszkaj� na pustyni, s� zwolennikami noszenia wojskowych but�w?
- Mo�e i tak, ale lepiej to sprawd�my.
Nie trzeba by�o wykwalifikowanego tropiciela, �eby prze�ledzi� trop biegn�cy od
studni przez zrujnowan� wiosk�. Sporo but�w musia�o przej�� do i od studni, a
nosz�cy te buty byli do�� nieporz�dni, zostawiaj�c po drodze jeszcze wi�cej
niedopa�k�w i r�norakich �mieci.
- Nie mog�o min�� du�o czasu - zawyrokowa� Bradley. - �lady szybko znikaj� przy
ca�ym tym piasku i wietrze. Mia�e� racj�, Dziewi��trup�w. - Zatrzyma� si�,
rozgl�daj�c niepewnie dooko�a. Dotarli ju� do zachodniej granicy ruin, do
d�ugiego, usianego kamieniami zbocza. - Kto� tu by� niedawno.
- Kto� tu wci�� jest - stwierdzi� Jesse kilka jard�w dalej.
W skrawku cienia rzucanego przez niski fragment rozpadaj�cego si� muru le�a� na
ziemi cz�owiek. By� ubrany w pustynny mundur wojskowy bez dystynkcji.
Jasnobr�zowy zaw�j zosta� �ci�gni�ty tak, �e zakrywa� mu twarz. Nie rusza� si� i
Jesse by� przekonany, �e ju� si� nie poruszy.
- Jezu... - westchn�� Bradley.
Nieboszczyk nie by� mi�ym dla oka widokiem. Suche pustynne powietrze nie
sprzyja�o rozk�adowi, ale prawa noga by�a czarna i niesamowicie spuchni�ta.
Spodnie moro zosta�y rozci�te a� po biodro, a tu� nad kolanem zawi�zano mu co�
przypominaj�cego sznur�wk�. Wcale mu to jednak nie pomog�o.
- Uk�szenie w�a - zdecydowa� Bradley. - Mo�e to by�a pustynna �mija. Albo nawet
kobra.
- Tu jest wi�cej �lad�w - zakomunikowa� Jesse. - Kto� z nim by�, ale sobie
poszed�.
�lady st�p wspina�y si� troch� po zboczu i nagle si� urywa�y. Zauwa�yli wyra�ne
�lady opon. Jesse zdecydowa�, �e nale�a�y do jeepa lub landrovera. �lady te
oddala�y si� w poprzek zbocza, by znikn�� w piaskach pustyni. Kierowca ruszaj�c
wyrzuci� spod k� sporo �wiru. "Straci� g�ow�", oceni� Jesse. "Nagle odkry�, �e
znajduje si� po�rodku pustkowia, maj�c za towarzystwo jedynie jednego
nieboszczyka i co najmniej jednego jadowitego w�a, wi�c wzi�� dup� w troki".
Sporych rozmiar�w siatka maskuj�ca, le��ca obok na ziemi, jakby porzucona w
po�piechu, prowokowa�a pytania. Jesse mia� w�a�nie o tym napomkn��, kiedy zda�
sobie spraw�, �e Bradley nie stoi ju� u jego boku, lecz przeni�s� si� na szczyt
zbocza i teraz patrzy� si� na co� innego, co kry�o si� pod kup� kamieni i gruzu.
- Chod� i popatrz! - zawo�a� Bradley.
Jesse wdrapa� si� na g�r� i ujrza� kolejn� dziur�, tym razem o wymiarach
zbli�onych do normalnych drzwi. Prostok�tny szyb, o prostych, g�adko wykutych
�cianach, prowadzi� w d� do ziemi pod k�tem oko�o czterdziestu pi�ciu stopni.
"Czy�by jaka� kopalnia?", pomy�la� w pierwszej chwili Jesse. Potem jednak
przypomnia� sobie, �e znajduje si� w Egipcie. Przypomnia� te� sobie ten film...
- Grobowiec? - spyta� Bradleya. - Jeden z tych, do kt�rych wk�adali te mumie?
- By� mo�e. - Bradley grzeba� po omacku w swoim worku marynarskim, wyra�nie
podekscytowany. - To mo�e by� po prostu... A-ha! - Wyci�gn�� spor� latark�, z
takich, jakie nosili gliniarze. - Uwa�aj, jak b�dziesz szed�, ch�opie - rzuci�,
wchodz�c do dziury. - Nie chcesz chyba sta� si� kolejnym przypadkiem
�miertelnego uk�szenia w�a.
Bradley zdawa� si� zak�ada�, �e Jesse pod��a za nim. Nie by�o to szczeg�lnie
rozs�dne za�o�enie, jako �e wpieprzanie si� do jakiegokolwiek grobu sta�o bardzo
wysoko w rankingu rzeczy, kt�rych Indianie z zasady nie robili.
Jednak�e, sam nie wiedz�c czemu, Jesse przelaz� przez kup� kamieni i gruzu i
wszed� do szybu w �lad za Bradleyem.
Bradley sta� w po�owie kamiennych schod�w. O�wietla� latark� r�ne fragmenty
�cian, pokrytych kolorowymi rysunkami. Wyblak�a farba �uszczy�a si�, ale �atwo
by�o dostrzec pe�ne �ycia scenki, przedstawiaj�ce ludzi, kt�rzy jedli,
wios�owali w �odziach i grali na instrumentach muzycznych oraz wykonywali inne
czynno�ci, kt�rych Jesse nie potrafi� zidentyfikowa�. Na jednej z p�ytek
wyobra�ono ta�cz�ce nagie dziewcz�ta, ��cznie z bardzo bezpo�rednio
przedstawionymi ma�ymi czarnymi tr�jk�tami, w miejscu, gdzie ��czy�y si� ich
nogi. Na rysunkach odmalowano tak�e zwierz�ta - koty, pawiany, krokodyle,
hipopotamy, w�e -oraz, pomi�dzy rysunkami, linijki pisma hieroglificznego.
By�y tam te� szczeg�lnie dziwaczne sylwetki, sk�adaj�ce si� z ludzkich cia� z
g�owami nale��cymi do ptak�w i innych zwierz�t.
- Co to takiego? - spyta� Jesse, wskazuj�c rysunki. - Duchy?
- Bogowie - odpar� Bradley. - Nazywano ich neterw. Na przyk�ad ten z g�ow�
szakala to Anubis, b�g ceremonii pogrzebowych i zmar�ych.
- Ten tutaj ma fiuta.
- A, tak. Postaci ityfalliczne* nie by�y czym� niezwyk�ym. - Bradley ruszy�
schodami w d�. - Ale na ogl�danie dzie� sztuki b�dzie czas potem. Zobaczmy, co
nas czeka tam w dole.
Szyb przeszed� w w�ski korytarz. Jego �ciany tak�e pokrywa�y malowid�a
na�cienne, ale Bradley, krocz�c korytarzem, ledwo na nie spojrza�.
- A-ha! - mrukn��, wychodz�c z przedsionka do wi�kszego, mrocznego
pomieszczenia. - A oto i... O m�j Bo�e!
Stoj�cy za nim Jesse nie m�g� z pocz�tku dostrzec, co by�o powodem, �e Bradley
tak j�kn�� do swego Boga. Spojrza� ponad ramieniem archeologa, przenikaj�c
wzrokiem wn�trze komory o niskim suficie, maj�cej rozmiary pokoju w tanim
motelu. Snop �wiat�a z latarki omi�t� jeszcze wi�cej malowide� na �cianach i
suficie. Ukaza� r�wnie� stos drewnianych skrzy� pod przeciwleg�� �cian�.
Bradley szybko przeszed� przez pomieszczenie i zacz�� si� szarpa� z jedn� ze
skrzy�. Wieko odskoczy�o i grzmotn�o o kamienn� posadzk�.
- Kurde! - krzykn�� Bradley, �wiec�c latark� do wn�trza skrzyni. Si�gn�� do niej
i wyci�gn�� przedmiot, w kt�rym Jesse natychmiast rozpozna� karabinek szturmowy
AK-47. Wyroby Ka�asznikowa wywiera�y zazwyczaj niezatarte wra�enie na ka�dym, do
kogo z nich kiedy� strzelano.
Bradley opar� ka�asza o �cian� i otworzy� kolejn� skrzyni�. Tym razem wyj�� z
niej granat.
- Skurwiele... - wyszepta�.
Kolejny korytarz zaczyna� si� na drugim ko�cu pomieszczenia. Bradley pop�dzi�
nim, kln�c z cicha, za� Jesse po�pieszy� jego �ladem, nie maj�c ochoty czeka�
samotnie w ciemno�ciach.
Korytarz okaza� si� kr�tki i ko�czy� si� kolejn� komor�, o rozmiarach zbli�onych
do pierwszej. Znajdowa� si� tu jeszcze wy�szy stos skrzy� r�nych rozmiar�w,
spi�trzonych a� do sufitu. Niekt�re oznaczono czerwonymi etykietami z napisem po
angielsku i arabsku: NIEBEZPIECZE�STWO - MATERIA�Y WYBUCHOWE. Sta�y tu te�
plastykowe kanistry, pe�ne benzyny. "Nic dziwnego, �e wychodzili na zewn�trz,
�eby popala�", pomy�la� Jesse. "Co to wszystko ma znaczy�?"
Bradley zerwa� g�rn� cz�� jednego z karton�w.
- Super - stwierdzi� kwa�no, wyci�gaj�c z niego prostok�tny pakiecik. - Racje
�ywno�ciowe armii ameryka�skiej. Stary, dobry Posi�ek Gotowy do Spo�ycia.
Prawdopodobnie najbardziej zab�jcza spo�r�d znajduj�cych si� tu broni.
Zastanawia mnie, sk�d oni to wzi�li.
Omi�t� pomieszczenie �wiat�em z latarki. Komora by�a bardziej komfortowa od
poprzedniej. Kto� nawet wymalowa� na �cianach imitacj� kolumn.
- Skurwiele - powt�rzy� Bradley. - Bezcenny skarb sztuki i wiedzy, a oni zrobili
z niego przekl�ty sk�ad z zapasami dla terroryst�w.
- Jak s�dzisz, co zrobili z mumi�? - spyta� Jesse, przypominaj�c sobie wszystkie
historie o kl�twie mumii i my�l�c o le��cym na zewn�trz facecie, uk�szonym przez
w�a.
- Ba! Pozbyto si� jej zapewne wieki ca�e temu, razem ze wszystkimi
kosztowno�ciami, kt�re mo�na by�o st�d wynie��. Rabowanie grob�w jest w tym
kraju niezwykle star� tradycj�. - Bradley chrz�kn�� z niesmakiem. - Trzymaj! -
Rzuci� Jessemu pakiet PGS i wy�owi� z pud�a kolejny. - Lepiej zjedzmy lunch.
Czeka nas wyprawienie pogrzebu, a nie s�dz�, �eby�my potem mieli apetyt.
Pogrzebali nieboszczyka w p�ytkim grobie, u�ywaj�c do tego celu �opat,
znalezionych w zewn�trznej komorze grobowca. Przykryli wszystko stert� kamieni.
- Spoczywaj w pokoju - rzek� Bradley - ty biedny ma�y z�o�liwy skurwysynu. -
Otar� czo�o wierzchem d�oni. Upa� by� niewiarygodny. - Zejd�my z tego s�o�ca. Z
powrotem do grobowca.
Kiedy wr�cili do zewn�trznej komory, rzuci� �opat� w k�t i przysiad� na skrzyni.
Zdj�� kask, wyj�� manierk� i wyla� sobie jej zawarto�� na g�ow�.
- Tego mi by�o trzeba - zakomunikowa�. - Zaraz p�jd� j� nape�ni�.
- Nie r�b sobie k�opotu - powiedzia� Jesse. - Tam stoi du�y plastykowy pojemnik
na wod�, prawie pe�en. - Od jakiego� czasu szpera� w skrzyniach, le��cych przy
frontowej �cianie. - Mo�esz te� zaoszcz�dzi� na latarce. - Uni�s� do g�ry du��
latarni� akumulatorow�, w��czaj�c j� jednocze�nie.
- Sukinsyny, nie�le si� tu zadomowili, co? - Bradley wy��czy� latark�. -
Dziewi��trup�w, mam zamiar naruszy� tajemnic� wojskow�. Ale sytuacja jest
niezwyk�a i nie ma sposobu, �eby to d�u�ej przed tob� ukrywa�, wi�c lepiej �eby�
wiedzia�, jak si� sprawy maj�.
Opar� si� plecami o �cian�, a jego g�owa znalaz�a si� tu� pod rysunkiem
przedstawiaj�cym �ucznika, celuj�cego z ci�gnionego przez konia rydwanu.
- Czy m�wi ci co� nazwisko Nolan?
- Czy to nie ten ameryka�ski... renegat - tak chyba ich nazywacie - kt�ry
rzekomo pracuje dla Libijczyk�w, prowadz�c jakie� operacje komandos�w? - Jesse
rozsiad� si� na pod�odze obok wej�cia. - S�ysza�em par� plotek, nic pewnego.
M�wi�, �e wynajmuje pilot�w.
- To prawda. Ca�kiem liczna grupka Amerykan�w pracuje teraz dla Kadafiego;
g��wnie piloci, z tych m�odych awanturnik�w, kt�rzy zeszli na z�� drog�. Ale
Nolan jest ca�kiem inny, to renegat wy�szego rz�du. Nie�atwo jest zadziwi� ludzi
z tej cz�ci �wiata, je�li idzie o terroryzm, sabota� i zamachy, ale Nolan, ze
swoim wrodzonym talentem, jest w samej czo��wce. Pu�kownik bardzo wysoko ceni
jego us�ugi.
W g�owie Jessego zapali�a si� �ar�weczka.
- A wi�c o to w tym wszystkim chodzi. Archeologia, jasne. Polujesz na Nolana!
- To tylko przedwst�pny zwiad - sprostowa� Bradley. - Dosz�y nas s�uchy, �e co�
kombinuje na tym obszarze. Nie bra�by� udzia�u w prawdziwej akcji.
- Dobrze wiedzie�, �e to mia�a by� taka bezpieczna robota - ironicznie
skomentowa� Jesse. - Czemu po prostu nie pozwolicie tego za�atwi� Egipcjanom? -
Nagle zda� sobie spraw� z kolejnej skrywanej tajemnicy. - Ale� tak, teraz
pami�tam! Nolan to zbuntowany oficer CIA, prawda? A wy chcecie go usun�� z
drogi, nie wywo�uj�c mi�dzynarodowego skandalu.
- Tego, rzecz jasna, nie mog� ci powiedzie� - spokojnie stwierdzi� Bradley. -
Musisz zna� tylko niezb�dne w naszej sytuacji fakty. - Wyj�� z otwartej skrzyni
jeden z AK-47. - Wcze�niej czy p�niej kto� si� tu pojawi. Naiwno�ci� by�oby
s�dzi�, �e stawi si� tu Nolan we w�asnej osobie, ale przynajmniej b�dzie to kto�
z jego ekipy. Z odrobin� szcz�cia i przy dobrym planowaniu dobierzemy si� do
Nolana i zwiejemy st�d. - Zwa�y� w d�oniach AK-47. - Wiesz, jak si� nimi
pos�ugiwa�?
- Do diab�a! - sprzeciwi� si� gniewnie Jesse. - Jestem pilotem, nie strzelcem.
Sam sobie uprawiaj swoj� partyzantk�. To ty pracujesz dla CIA.
- Czy�by? A my�lisz, �e kto jest w�a�cicielem �rodkowowschodniego Czarteru
Powietrznego i Us�ug Przewozowych? - Bradley urwa�, czekaj�c, a� znaczenie jego
s��w dotrze do Jessego. - Jeste� pilotem. W porz�dku. Ja jestem archeologiem.
Bez jaj. - Rozejrza� si� po komorze grobowej. - Zrobi�em doktorat na
Uniwersytecie Pensylwa�skim, badania terenowe w okolicach Wadi Gharbi. Tam
w�a�nie mnie zwerbowali. Swego czasu da�bym si� pokraja� za znalezienie miejsca
takiego jak to. C�, skoro okaza�o si�, �e sam sta�em si� warto�ciowym odkryciem
innego rodzaju.
Popatrzy� na Jessego. Wyraz jego oczu przeczy� u�mieszkowi a la Teddy Roosevelt,
kt�ry zastyg� mu na ustach.
- Ale mo�esz sobie siedzie� na dupie i bawi� si� w odmawianie wsp�pracy ze
wzgl�du na przekonania, kiedy sam wezm� si� za skurwieli. Je�eli wtedy mnie
zabij�, mo�esz im opowiedzie�, jaki to z ciebie niewinny przypadkowy �wiadek. Z
pewno�ci� ci uwierz�.
- Sukinsyn.
- Tak w�a�nie na mnie m�wi�. - Wsta� i podszed� do Jessego, wr�czaj�c mu AK-47.
- We� go, Dziewi��trup�w. To jedyny spos�b, aby kt�rykolwiek z nas wydosta� si�
st�d �ywy. Albo i martwy.
Bradley nalega� na sta�e trzymanie warty na szczycie wzniesienia. Powinni, na
zmian� kryj�c si� w niewystarczaj�cym cieniu ska�y w kszta�cie pi�ci, wlepia�
oczy w pust� r�wnin�.
- Musimy, ch�opie - stwierdzi�. - Nie mo�emy ryzykowa� przy�apania w tym
grobowcu, kiedy zjawi� si� ci �li.
Jesse mia� nadziej�, �e w nocy dadz� sobie spok�j z tym nonsensownym
wartowaniem. Jednak kiedy s�o�ce w ko�cu zasz�o, w tym samym, co zazwyczaj,
nadmiernie spektakularnym stylu, kt�ry charakteryzowa� te okolice, Bradley nie
chcia� ust�pi�.
- Pami�taj, kim s� ci ludzie i do czego s� zdolni. Poruszanie si� noc� to
ca�kiem w ich stylu. - Za�wieci� lampk� w zegarku. Robi�o si� naprawd� ciemno. -
P�jd� na d� i przechrapi� si� troch�. Tobie zostawiam wieczorn� wart�. Obudzisz
mnie o p�nocy i odwal� cmentarn� zmian�. Pasuje ci to, ch�opie?
Jesse nie zamierza� si� sprzecza�. I tak rzadko kiedy zasypia� przed p�noc�.
Poza tym nie mia� nic przeciw temu, �eby sp�dzi� par� godzin z dala od Bradleya
i tego przekl�tego grobowca. Wszystko to zaczyna�o dzia�a� mu na nerwy.
Kiedy zosta� ju� sam, przewiesi� AK-47 przez rami� i niespiesznie wszed� na
zbocze, rozkoszuj�c si� ch�odn� bryz�. Teraz, kiedy s�o�ce ju� zasz�o, sta�o si�
o wiele przyjemniej. Gwiazdy by�y ogromne i bia�e, a na czarny firmament wspina�
si� t�usty p�ksi�yc. W jego �agodnym, srebrzystym �wietle pustynia sprawia�a
wra�enie nieomal pi�knej.
- Siyo, chooch - zaszepta� pozbawiony emocji g�os w jego lewym uchu.
- Siyo, eduda - wymrucza� Jesse. - Co si� teraz stanie?
Odpowiedzia� mu starczy chichot.
- Nie martw si�, chooch. Tym razem nie b�dzie �adnych ostrze�e�. Odwr�� si�... i
trzymaj r�ce z dala od tej pepeszy.
Jesse odwr�ci� si�. I odkry�, �e stoi twarz� w twarz z Willym E. Kojotem*.
Tak to przynajmniej wygl�da�o w pierwszej chwili: ten sam d�ugi, spiczasty pysk,
te same wielgachne, nietoperzowe uszy i g�upawe oczka. Ale dotyczy�o to tylko
g�owy - Jesse spostrzeg�, �e od szyi w d� zaczyna�o si� cia�o m�czyzny jego
wzrostu.
- Yhm - wymamrota� Jesse.
- To jest Anpu - zakomunikowa� g�os dziadka. - Anpu, m�j wnuk, Jesse.
- Cze�� - rzuci� Kojot.
"No i masz", pomy�la� Jesse w oszo�omieniu. "Zbyt wiele czasu sp�dzi�em dzisiaj
na s�o�cu, niech szlag trafi tego Bradleya. Gadaj�ce kojoty... nie, cholera, nie
ma kojot�w w Egipcie, to musi by� szakal. Jednak wygl�da jak kojot". W tym
momencie trybik w g�owie zaskoczy� i Jesse powiedzia�:
- Anubis. Ty jeste� Anubis.
- Anpu. - Uszy szakala drgn�y. - Grecy popieprzyli imi�.
- Anpu chce ci� przedstawi� kilku swoim przyjacio�om - wtr�ci� si� dziadek.
- T�dy - ponagli� Anpu. - To w�a�ciwie ta sama droga, kt�r� szed�e�.
Min�� Jessego i nie ogl�daj�c si� za siebie, pod��y� w g�r� zbocza.
- Nie st�j tu tak, chooch. Id� za nim.
- No, nie wiem, eduda - zaoponowa� Jesse, pod��aj�c jednak za szakalog�ow�
postaci�. - To si� staje zbyt dziwaczne. Jak to si� sta�o, �e zadajesz si� z t�
figur�?
- On jest bogiem zmar�ych dla tej cz�ci �wiata. A na wypadek gdyby� zapomnia� -
dziadek zachichota� - ja jestem zmar�ym.
Anpu sta� u podstawy ska�y o kszta�cie pi�ci.
- Tutaj - powiedzia�.
Jesse ujrza� du�� szczelin� w skale, czarn� w �wietle ksi�yca. Widzia� j� setki
razy w ci�gu dnia.
- No i...? - By� ju� lekko poirytowany.
Anpu wszed� w szczelin� i znikn��. Najpierw zdematerializowa�y si� jego nogi,
potem ca�a reszta. Wystawi� jeszcze g�ow� - po to tylko, aby rzuci�:
- Uwa�aj, jak idziesz. To nieco skomplikowane.
Jesse ukl�kn�� i wepchn�� r�k� w szczelin�. Wymaca� owalny otw�r, na tyle du�y,
aby zmie�ci�o si� ludzkie cia�o. Pod ostrym k�tem w ska�� wchodzi� jaki� szyb
czy te� tunel. By� �wietnie zakamuflowany.
- W porz�dku, chooch - ponagli� go dziadek. - Ruszaj.
Jesse ostro�nie wsadzi� stop� do dziury. W �cianie szybu wykuto wg��bienia,
maj�ce stanowi� oparcie dla st�p, nie by�y one jednak nazbyt du�e. Zaciskaj�c
z�by, opu�ci� si� w ciemno��.
Nie potrafi� okre�li�, jak g��boko si�ga� szyb, ale absolutna czer� i strach
towarzysz�cy zej�ciu sprawia�y, �e zdawa� si� nie mie� ko�ca. Jesse czu� si�
jakby ska�a napiera�a na niego ze wszystkich stron, z trudem �apa� oddech i by�
mo�e zrezygnowa�by z dalszej drogi, gdyby nie to, �e droga powrotna by�aby
r�wnie beznadziejna. Tunel zakr�ci� w bok i Jesse raptem poczu� pod nogami
pustk�. Spr�bowa� zbada� pod�o�e palcem u nogi, straci� oparcie i run�� w d�,
wypadaj�c z szybu na otwart� przestrze�. Straciwszy r�wnowag�, upad� na ziemi�
ze skrzy�owanymi nogami i waln�� ty�kiem o bardzo twardy, p�aski kamie�.
Otworzy� oczy - nie wiedzia� nawet, kiedy je zamkn�� - i natychmiast zobaczy�,
�e znajduje si� wewn�trz kolejnego grobowca. Lub te� wewn�trz kolejnej
podziemnej komory, starannie wyko�czonej malunkami na �cianach i suficie.
Komnat� wype�nia�o �agodne, lekko ��tawe �wiat�o, kt�rego �r�d�a nie m�g�
dostrzec.
Sta� nad nim Anpu z wyci�gni�t� r�k�.
- Nic ci si� nie sta�o? - zapyta� z niepokojem szakalog�owy b�g. - Powinienem
by� ci� uprzedzi� o tym ostatnim odcinku. Przepraszam.
Jesse przyj�� d�o� i wsta�. Nagle podbieg�a do nich wysoka, pi�kna kobieta w
faluj�cej bia�ej sukni i, odpychaj�c Anpu, zarzuci�a ramiona na szyj� Jessego.
- Ach, biedny cz�owieku! - krzykn�a, ci�gn�c g�ow� Jessego w d� i przyciskaj�c
jego twarz do swego �ona (a �ono mia�a niczego sobie). - Zrani�e� si�? Chcesz
si� po�o�y�?
- To jest Hathor - przedstawi� kobiet� Anpu. Jego g�os by� przyt�umiony, gdy�
uszy Jessego by�y w rozkoszny spos�b zatkane.
- Bogini mi�o�ci i macierzy�stwa - skomentowa� g�os dziadka. - Uwolnij si� od
niej, chooch, s� jeszcze inni, kt�rych masz pozna�. Potem b�dzie czas na te
sprawy.
Jesse zdo�a� wymamrota� co� uspokajaj�cego i Hathor niech�tnie wypu�ci�a go z
u�cisku. Kiedy cofn�a si� o krok, zorientowa� si�, �e ma rogi. I to nie takie
ma�e r�ki, jak u diab��w na starych obrazach. Te rogi by�y du�e, zakr�cone jak
u bawo�u, bia�e jak ko�� s�oniowa i uwie�czone z�otymi kulkami.
- Kiepska robota, ten tunel wylotowy. Te� go nie lubimy. Ale g��wny szyb
wej�ciowy jest zapiecz�towany i zasypany piaskiem.
G�os nale�a� do kolejnej postaci o zwierz�cej g�owie. Na niskim i ko�cistym
ludzkim ciele by�a osadzona g�owa kud�atego szarego pawiana. Istota przypomina�a
troch� dyrektora szko�y �redniej, do kt�rej ucz�szcza� Jesse.
- Jestem Thoth - przedstawi�a si�.
- B�g m�dro�ci i wiedzy - wyja�ni� dziadek, szepcz�c w lewe ucho Jessego.
- A oto Sobek. - Anpu wskaza� kolejn� posta�.
Jesse od razu po�a�owa�, �e pozna� Sobeka. Od ramion w d� wygl�da� jak normalny
cz�owiek - chocia� zbudowany jak profesjonalny zapa�nik - ale ponad nimi
szczerzy�a si� paszcza krokodyla. D�ugie szcz�ki rozwar�y si�, ukazuj�c rz�dy
ostrych z�b�w, a zgrzytaj�cy jak zardzewia�y metal g�os oznajmi�:
- Heeej.
- Wci�� jeszcze nie za�apa�em, czym on si� zajmuje - przyzna� dziadek. - I mam
wra�enie, �e wcale nie chc� tego wiedzie�.
- Przykro mi, �e nie mo�emy zaproponowa� zimnych przek�sek i napoj�w -
przeprosi� Anpu. - Nie przybyli�my tu jednak na spotkanie towarzyskie.
- Przepraszam - nie wytrzyma� Jesse - ale gdzie wy wszyscy nauczyli�cie si�
angielskiego?
- Tw�j dziadek nas nauczy� - odpar� Thoth. - �ci�le m�wi�c, dzisiaj po po�udniu.
- Tak szybko?
- Oczywi�cie. Proste obrazowanie m�zgu. W ko�cu jeste�my bogami.
- Taaa... - skomentowa� g�os dziadka. - Ale najpierw pr�bowa�em ich nauczy�
irokeskiego i nie mogli go poj�� ni w z�b.
Jesse rozejrza� si� po komnacie. By�a wi�ksza i �adniejsza od tych, z kt�rych
korzystali Arabowie. Sklepienie mia�o �ukowaty kszta�t, a �ciany zdobi�y zar�wno
malunki, jak i p�askorze�by.
- �adne miejsce - powiedzia� uprzejmie. - Czy je te� kto� spl�drowa�? Nie widz�
�adnych mumii.
- W�a�ciwie tego grobowca nigdy nie u�ywano - wyja�ni� Thoth. - Zosta�
wybudowany dla ostatniego dow�dcy tej plac�wki, szlachcica imieniem
Neferhotep...
- Nie�le spieprzy� spraw� w Tebach - zaskrzecza� Sobek - i faraon wys�a� go na
to zadupie.
- ...kt�ry zosta� zabity w starciu z libijskimi rabusiami. - ci�gn�� Thoth,
piorunuj�c Sobeka spojrzeniem. - Jego cia�a nigdy nie odnaleziono. Wkr�tce potem
plac�wk� opuszczono.
- Wi�c co wy... hmmm... bogowie tu teraz porabiacie? - Jesse stara� si� nie
gapi� na Hathor. Jej suknia by�a tak cienka, �e wszystko przez ni� widzia�, gdy�
bogini nie nosi�a nic pod spodem. Zreszt�, prawd� powiedziawszy, �aden z neterw
nie nosi� na sobie zbyt wiele. Pozostali byli ubrani jedynie w kr�tkie
sp�dniczki i bi�uteri�.
- To wynik pomy�ki - powiedzia� Anpu. - Dziwaczna sprawa. Widzisz, ten
nieboszczyk, ten, kt�rego wczoraj pogrzebali�cie, przypadkiem by� bardzo
dalekim, ale w prostej linii potomkiem faraona Ramzesa Wielkiego. Cho�
oczywi�cie w�tpliwe, czy o tym wiedzia�.
- �mier� kogo� z kr�lewskiego rodu- doda� Thoth - tak blisko nieu�ywanego
grobowca, w jaki� spos�b spowodowa�a nieprawid�owy odczyt w Domu Umar�ych.
- Ozyrys przydepn�� sobie kutasa - warkn�� Sobek. - Staruszek Zielona G�ba traci
form�.
- Nawet Ozyrys - zaprotestowa� Anpu - nie m�g� przewidzie� takiego
nieprawdopodobnego zbiegu okoliczno�ci.
- No nie wiem... -Thoth zamy�li� si�. - By� mo�e szanse na to nie by�y a� tak
nik�e.
Wyci�gn�� sk�d� puzdro z wypolerowanego drewna, oprawne w z�oto, wielko�ci� i
kszta�tem zbli�one do akt�wki. Zasiad�szy po turecku na pod�odze, nacisn��
pokryt� klejnotami zapadk� i pude�ko otworzy�o si�, rozk�adaj�c na dwie cz�ci.
Dolna po�owa, spoczywaj�ca na p�ask na podo�ku boga, sk�ada�a si� z d�ugiego
hebanowego panelu z rz�dami rze�bionych ko�eczk�w z ko�ci s�oniowej. G�rn� cz��
stanowi� g�adki prostok�tny kawa�ek jakiego� ciemnego, krystalicznego kamienia.
Palce Thotha zacz�y uderza� w ko�eczki i na powierzchni kryszta�u pojawi� si�
rz�dek hieroglif�w, �wiec�cy bladym, zielonkawym �wiat�em.
- Zobaczmy... - Thoth znowu si� zaduma�. - Ramzes II �y� trzydzie�ci dwa
stulecia temu. Wiemy, �e mia� ponad setk� potomstwa z r�nych �on. Przyjmuj�c
teraz przeci�tn� liczb� potomk�w...
- Tak czy siak - Hathor westchn�a - wys�ano czworo spo�r�d nas... i oto
jeste�my. - Pos�a�a Jessemu u�miech, kt�ry wywo�a�by erekcj� u Sfinksa. - C�,
pewnie mog�o by� gorzej.
- ... i zachowawcze oszacowanie trzech i pi�ciu dziesi�tych pokolenia na wiek...
- Palce Thotha przebiega�y po ko�eczkach. Kryszta� pokry� si� hieroglifami.
- Ale skoro wszystko to by�o pomy�k�, czemu wci�� tu jeste�cie? - zagadn��
Jesse.
- ...uwzgl�dniaj�c mo�liwy do przyj�cia wsp�czynnik bezp�odno�ci i
�miertelno�ci niemowl�t...
Anpu wzruszy� ramionami.
- Chod�. Poka�� ci.
Poprowadzi� go do sklepionego przej�cia na ty�ach komnaty. Hathor i Sobek
pod��yli za Jessem. Kiedy opuszczali pomieszczenie, Thoth wpatrywa� si� w
kryszta�, drapi�c si� palcem po g�owie.
- To nie mo�e by� prawid�owy wynik - wymamrota�.
- W tylnej cz�ci tego grobowca - wyja�nia� Anpu, prowadz�c ich d�ugim
korytarzem - jest co�, co m�g�by� nazwa� portalem. Ka�da egipska nekropolia ma
przynajmniej jeden taki. To jest... - Zatrzyma� si� i obejrza� na Jessego. - Tak
naprawd�, to nie potrafi� ci tego wyja�ni�. To jest miejsce, w kt�rym mo�emy
przechodzi� tam i z powrotem pomi�dzy tym i naszym �wiatem. �miertelnicy nie
mog� go nawet zobaczy�, a co dopiero w nie wej��.
- Z wyj�tkiem chwili, w kt�rej umieraj� - wtr�ci�a Hathor - kiedy przychodzimy,
aby ich zabra�.
- Co nie zdarza�o si� ju� od d�u�szego czasu - dopowiedzia� Anpu. - Min�o
prawie dwa tysi�ce waszych lat, odk�d ktokolwiek zosta� pochowany z zachowaniem
nale�ytego ceremonia�u. Byli�my doprawdy rozczarowani, gdy zorientowali�my si�,
�e to by� fa�szywy alarm. Mieli�my nadziej�, �e ludzie powracaj� do starych
obrz�d�w.
Odwr�ci� si� i podj�� marsz korytarzem. Po kilku krokach zatrzyma� si� ponownie.
- Tutaj - zakomunikowa�. - Sam widzisz, w czym tkwi problem.
Wielka kamienna p�yta, kt�ra najwyra�niej odpad�a z sufitu, ca�kowicie
zablokowa�a przej�cie. Wielko�ci� dor�wnywa�a ci�gnikowi siod�owemu.
- To si� zdarzy�o tu� po naszym przybyciu. Najwyra�niej kiedy ten drugi cz�owiek
odje�d�a�, wibracje spowodowa�y oberwanie. Oczywi�cie, musia�o to ju� wcze�niej
by� nie�le pop�kane.
- I teraz nie mo�ecie wr�ci�. Do tego miejsca, z kt�rego przybyli�cie?
Anpu skin�� g�ow�.
- Najbli�sze portale s� w dolinie Nilu. Nie jestem pewien, czy przetrwaliby�my
tak� podr�. - Popatrzy� na wielk� kamienn� p�yt� i uszy mu nieco oklap�y. - Ale
mo�e b�dziemy musieli spr�bowa�.
- Nigdy! - zaoponowa�a Hathor. - W tym s�o�cu, przy tym wietrze... Moja sk�ra...
Nie.
Jesse spostrzeg� dziwn� maszyneri� o niepraktycznym wygl�dzie, le��c� na
pod�odze, b�d�c� napr�dce skleconym po��czeniem lin i d�wigni. Rozpozna� kilka
luf pistolet�w maszynowych i poskr�cane razem paski od karabink�w.
- Co to? - zapyta�.
- Co�, co wymy�li� Anpu - burkn�� Sobek. - M�wi na to akh-me*. G�wno warte.
- Wydawa�o si�, �e warto spr�bowa�. - Zniech�cony Anpu kopn�� urz�dzenie.
Popatrzy� na Jessego. - Potrafisz nam pom�c? Tw�j dziadek m�wi, �e znasz si� na
maszynach.
Jesse uwa�nie przyjrza� si� przeszkodzie.
- Nie wiem. To nie moja bran�a... - Poczu� na sobie wzrok Hathor. - Mo�e...
Zastanowi� si� nad tym. Pozw�lcie mi si� z tym przespa�.
Wr�cili tym samym korytarzem. Kiedy weszli do komory pogrzebowej, Thoth oderwa�
wzrok od oblicze�.
- M�wi� wam, wszystko si� zgadza. - Czubkiem palca dotkn�� jarz�cego si�
kryszta�u. - Nie mo�na k��ci� si� z liczbami. Wszyscy ludzie na �wiecie s�
potomkami Ramzesa Drugiego.
O p�nocy Jesse wr�ci� do drugiego grobowca, aby obudzi� Bradleya. Anpu poszed�
wraz z nim, nie maj�c po temu �adnych powod�w, poza ch�ci� dotrzymania mu
towarzystwa. Kiedy byli w po�owie zbocza, natkn�li si� na nadchodz�cego
Bradleya, taszcz�cego ze sob� karabin.
- Hej, ch�opie - powiedzia� pogodnie. - Id� si� troch� przespa�. Obudz� ci� o
�wicie.
I odszed� po zboczu, w kierunku du�ej ska�y. Anpu zachichota�.
- Tw�j przyjaciel mnie nie widzi. Przynajmniej dop�ki ja tego nie chc�.
- To nie jest m�j przyjaciel! - Zabrzmia�o to dobitniej, ni� Jesse zamierza�.
Anpu rozgl�da� si� ciekawie, kiedy wchodzili do grobowca.
- Prawd� powiedziawszy, nie mia�em czasu na przyjrzenie si� innym grobowcom w
okolicy - stwierdzi�, kiedy Jesse w��czy� latarni� akumulatorow�. - Ten jest
nawet ca�kiem niez�y.
Jesse opar� swojego AK-47 o �cian� przy drzwiach.
- Innym grobowcom?
- A tak. Jest tu ich kilka w pobli�u - wszystkie zapiecz�towane i ukryte, rzecz
jasna. Nigdy by� ich nie znalaz�, gdyby� nie wiedzia�, gdzie szuka�.
Pochyli� si� do przodu, studiuj�c hieroglificzny napis na �cianie.
- Co tu jest napisane? - spyta� Jesse.
Anpu przechyli� g�ow�.
- W wolnym t�umaczeniu - odpowiedzia� po chwili - mo�e to znaczy�: "By�a sobie
bogini o imieniu Izis, kt�ra mia�a piersi r�nej wielko�ci. Jedna by�a
filigranowa i ma�a, prawie jakby jej wcale nie by�o, ale za to druga by�a
ogromna i zdobywa�a nagrody".
- Spadaj.
- W porz�dku. Mi�ej nocy, Jesse.
Kiedy odszed�, Jesse rozejrza� si� pr�dko dooko�a, po czym podni�s� z ziemi
latarni� akumulatorow� i przeszed� korytarzem do tylnej komory. Powietrze by�o
tam ch�odniejsze, a pod�oga czystsza. Ze stosu znajduj�cego si� w k�cie wzi��
szary wojskowy koc i umo�ci� sobie pos�anie na ziemi, u�ywaj�c drugiego koca w
charakterze poduszki. K�ad�c si� i gasz�c latarni�, zastanawia� si�, czy b�dzie
w stanie usn�� w tym miejscu, ale prawie natychmiast zapad� w g��boki sen bez
marze�.
Nie wiedzia�, ile czasu spa�, ale potem doszed� do wniosku, �e niezbyt d�ugo.
Kiedy si� obudzi�, towarzyszy�o mu wyra�ne uczucie, �e nie jest ju� sam. By�
mo�e wynika�o ono z faktu, �e kto� pr�bowa� z niego �ci�gn�� ubranie.
- Co... - zacz��, si�gaj�c r�k� w poszukiwaniu latarni akumulatorowej i
w��czaj�c j�.
Hathor przykucn�a nad nim i ci�gn�a za pasek od spodni.
- Musisz mi pom�c - ponagli�a go. - Nie wyznaj� si� na tych dziwacznych
ubiorach.
Jesse zamruga� i potrz�sn�� g�ow�.
- C�, to jest... ooo...
- Nie przejmuj si�, chooch - uspokoi� go g�os w jego lewym uchu. - Ona nie chce
skra�� ci duszy ani nic w tym gu�cie. Chce tylko, �eby� j� przelecia�. Ju� od
dawna nie robi�a tego z kim�, kto mia�by mniej ni� kilka tysi�cy lat.
Hathor szarpa�a si� teraz z butami Jessego. On sam �ci�gn�� przez g�ow� sw�j
przepocony podkoszulek i si�gn��, �eby odpi�� sprz�czk� od paska.
- Zostawi� was teraz samych - poinformowa� go g�os dziadka.
Kiedy Jesse pozby� si� ju� swoich slip�w, �a�uj�c, �e nie w�o�y� lepszej pary,
Hathor podnios�a si� i odpi�a zatrzask na ramieniu, pozwalaj�c sukni opa�� w
d�. Sta�a przed nim nago, z wyj�tkiem szerokich bransolet ze z�ota na
nadgarstkach.
- Dam ci mi�o�� - oznajmi�a. - Wyprawi� ci bosk� uczt� przyjemno�ci.
Jesse, pulsuj�co ityfalliczny, patrzy� jak stan�a nad nim na rozstawionych
nogach. "Rogi", doszed� do wniosku, "nie s� takie z�e, kiedy dosz�o si� ju� do
siebie po pierwszym szoku, wywo�anym ich widokiem. W�a�ciwie s� nawet seksowne".
Ukl�k�a, siadaj�c na nim okrakiem.
- Tak. - Pochyli�a si� do przodu, przyciskaj�c zdumiewaj�ce piersi do jego
klatki piersiowej. - Przebij mnie p�on�c� w��czni� twego po��dania. - Obejmuj�c
go ramionami i udami, odwr�ci�a si� na plecy, wci�gaj�c go na siebie i bod�c
pi�tami. - O, wype�nij moje l�d�wie swoim pr�nym obeliskiem! - wykrzykn�a. -
Wejd� we mnie Nilem swej nami�tno�ci! We� mnie jak napalon� pawianic�, wielki
ch�opcze!
"C�", pomy�la� Jesse, "przecie� zawsze lubi�e� takie rogate dusze z du�ymi..."
Obudzi� si� ponownie z koszmar�w o Wietnamie; w jego uszach d�wi�cza�y odg�osy
strza��w i pracy rotor�w. Pomieszczenie nadal pogr��a�a ciemno��, ale na jego
zegarku by�a ju� prawie �sma. Ubra� si� po�piesznie, na chwil� tylko
przerywaj�c, kiedy odkry� bransolet� na prawym nadgarstku. Hathor musia�a mu j�
za�o�y�, kiedy spa�. Nagle powr�ci�o wspomnienie ostatniej nocy. Przez chwil�
sta�, u�miechaj�c si� g�upkowato do siebie.
I wtedy us�ysza� ponownie ten odg�os, daleki, ale niemo�liwy do pomylenia z
czymkolwiek innym: seri� trzask�w, przypominaj�c� odg�os popcornu, strzelaj�cego
w mikrofal�wce.
B�yskawicznie wci�gn�� buty, nie zawracaj�c sobie g�owy skarpetkami, i pobieg�
korytarzem do przedniej komory. Bieg� ju� przez komor�, b�d�c w po�owie drogi do
karabinu, kt�ry w niej zostawi�, kiedy w drzwiach pojawi� si� cz�owiek. By�
jedynie niewyra�nym, ciemnym kszta�tem w s�abym �wietle padaj�cym z korytarza
wej�ciowego, ale Jesse od razu wiedzia�, �e nie jest to Bradley. Dostrzeg� te�
niewyra�ny b�ysk, kt�ry musia� pochodzi� od lufy karabinowej.
Nie wahaj�c si� ani chwili, wyrzuci� r�ce nad g�ow�, najwy�ej jak potrafi�.
- Nie strzelaj! - krzykn��, �a�uj�c, �e nie wie, jak to jest po arabsku. -
Widzisz? Nie mie� bro�. Salem alejkum - dorzuci� desperacko. - Przyjazny
Indianin. Dobrze?
M�czyzna machn�� karabinem w jego kierunku i wn�trzno�ci Jessego wywr�ci�y si�
na drug� stron�. Ale albo m�czyzna za�apa�, o co chodzi, albo, co bardziej
prawdopodobne, zrozumia�, �e oddawanie strza��w w pomieszczeniu pe�nym amunicji
nie jest zbyt dobrym pomys�em. Ostrym g�osem wyszczeka� kilka sylab w j�zyku
brzmi�cym jak arabski, a potem g�o�no krzykn��:
- No-lan! No-lan!
Z zewn�trz dobieg�a go wykrzyczana odpowied�. M�czyzna wykona� gwa�towny ruch
broni�.
- Yalla - powiedzia�. - Ty i��. Szybko.
Wycofa� si� wolno w g��b korytarza, ca�y czas trzymaj�c Jessego na muszce. Jesse
poszed� za nim, wci�� trzymaj�c r�ce w g�rze. Kiedy dotar� do podn�a kamiennych
schod�w, o�lepi�o go s�o�ce, potkn�� si� i us�ysza�, jak na niego krzycz�.
- Stop! - rzuci� uzbrojony bandyta u szczytu schod�w.
Jesse zatrzyma� si�, mru��c oczy przed s�o�cem, pr�buj�c skupi� wzrok na trzech
pod�wietlonych od ty�u postaciach, stoj�cych przed nim.
- I co my tu mamy? - zagrzmia� dono�nie g�os o ameryka�skim akcencie i kadencji.
- M�wisz po angielsku, kole�?
Jesse rozwa�a� mo�liwo�� odpowiedzenia w irokeskim, aby wprowadzi� nieco
zamieszania, ale doszed� do wniosku, �e nie wysz�oby to mu na dobre. Kiwn��
g�ow�.
- Pewnie.
Teraz widzia� ju� wyra�nie. M�czyzna, kt�ry go znalaz�, sta� cztery lub pi��
st�p dalej - ciemny, niski i ko�cisty skurwiel, ubrany w pustynny mundur,
zupe�nie jak ofiara w�a, kt�r� pogrzebali wczoraj. Oczy, osadzone w twarzy
sk�adaj�cej si� w wi�kszo�ci z nosa i popsutych z�b�w, gapi�y si� nieprzyja�nie
na Jessego z cienia rzucanego przez zaw�j w kolorze brudnego piachu. Na lewo od
m�czyzny sta� drugi, bli�niaczo podobny pod wzgl�dem budowy cia�a, brzydoty i
nastawienia. Obydwaj trzymali w r�kach AK-47, wycelowane w sprz�czk� od paska
Jessego.
Ale to trzeci m�czyzna, ten, kt�ry dopiero co przem�wi�, przyci�ga� uwag�
Jessego. Nosi� taki sam pozbawiony dystynkcji str�j, sk�adaj�cy si� z munduru i
zawoju, ale je�eli on by� Arabem, to Jesse by� ksi�niczk� Lei�. Wy�szy od
Jesse