5365

Szczegóły
Tytuł 5365
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5365 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5365 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5365 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Ferring Konrad Prze�o�y�: Jacek Manicki Trylogia Konrad cz�� 1 Wydawnictwo MAG Spis tre�ci1. Rozdzia� pierwszy 2. Rozdzia� drugi 3. Rozdzia� trzeci 4. Rozdzia� czwarty 5. Rozdzia� pi�ty 6. Rozdzia� sz�sty 7. Rozdzia� si�dmy 8. Rozdzia� �smy 9. Rozdzia� dziewi�ty 10. Rozdzia� dziesi�ty 11. Rozdzia� jedenasty 12. Rozdzia� dwunasty 13. Rozdzia� trzynasty 14. Rozdzia� czternasty Rozdzia� pierwszy [top] Przyby�wali z za�chodu i ze wschodu, z po��u�dnia i z p�nocy. Przyby�wali ze wszyst�kich za�k�t�k�w Im�pe�rium, z ka��dej kra�iny Sta�rego �wiata i spoza jego gra�nic.Wielu z nich by�o lud�mi, albo by�o nimi kie�dy�; wielu nigdy lud�mi nie by�o.Nie�mal wszyscy byli �miertel�nymi wro�gami. W ka��dych in�nych oko�licz�no��ciach spo�tka�nie takie przemie�ni��oby si� na�tychmiast w krwaw� rze�, ka�dy wo�jow�nik in�stynktow�nie sko�czy��by do gar�d�a swoim od�wiecznym nie�przyja�cio��om i za�pie�k�ym ry�wa�lom.Lecz nie �ci��gali tu by�najmniej w po�ko�jo�wych za�mia�rach. Nikt tu nie znal ta�kiego poj�cia.Za�nim noc za�pad�nie, za�spo�koj� swoj� ���dz� krwi. Ale to nie w�r�d tych, kt�rzy ���czyli si� teraz w tak nie�natu�ral�nym przymie�rzu, �mier� i zniszcze�nie b�dzie zbie�ra� �niwo. Przy�najmniej do czasu. To oni stan� si� wkr�tce siew�cami �mierci, krzewi�cie�lami de�strukcji.���czy�o ich jedno: Wszyscy, i ka�dy z osobna, byli s�u�gami Cha�osu. Swoich czci�cieli mia�a w�r�d nich ka�da si�a Cha�osu: Khorne i Sla�anesh, Nur�gle i Tze�entch, i wszelkie inne de�mo�niczne b�stwa.Zjedno�czyli si� dla tej jed�nej be�zec�nej misji. Misji gra�bie�y i mordu, de�strukcji i ma�sakry... * * *Nie �wi�ta�o jesz�cze na�wet, kiedy wst�po�wa� na drewniany most prze�rzu�cony nad rzek�. Wielki ksiꭿyc Manns�lieb ju� za�szed�. Jego mniejszy to�wa�rzysz Morrslieb by� w no�wiu, i �wiat�a da�wa� jesz�cze mniej ni� zwy�kle.Za�trzyma� si� w po��owie i opar� o ba�rierk�, �eby od�cze�ka� kilka mi�nut. Do�piero kiedy za�cz�o sza�rze� niebo na wschodzie, od�wa��y� si� ru�szy� dalej. Pi�� si� pod g�r�, w stron� boru, z ta�kim sa�mym oci��ga�niem, z ja�kim zza ho�ry�zontu d�wiga�o si� s�o�ce. A by�o to s�o�ce zi�mowe, pe��zn�ce ni�sko przy ziemi i blade.Przy ka��dym od�de�chu z ust bu�cha�y mu ob��oczki pary, cia�o raz po raz prze�bie�ga� mi�mo�wolny dreszcz. �achmany, w kt�re si� oku�ta�, pra�wie wcale nie chroni�y przed zim�nem. Stare buty wy�mosz�czone mia� szmatami, mi�dzy in�nymi dla�tego, �e by�y dla niego za du�e, z ze�wn�trz za� ob�wi��zane pa�sami zgrzeb�nego ma�te�ria�u, �eby nie przema�ka�y, lecz nie�wiele to po�ma�ga�o. Trawa prze�sy�cona by�a po�rann� ros�, a przemo�czone po�przedniego dnia i buty nie zd���y�y wy�schn��.Nie prze�szkadza�o mu to. Przywyk�; tak by�o od�k�d pa�mi�ta�. Mia� wra��enie, �e od kiedy na�uczy� si� cho�dzi�, co dnia przemie�rza sa�mot�nie t� drog�, brn�c na bo�saka w ku�rzu albo cz�a�pi�c przez kla�ska�j�ce b�ocko.Zreszt� nie by�o jesz�cze tak �le. L�d i �nieg, kt�rych nale��a�o si� spo�dziewa� za naj�dalej dwa mie�si�ce, jesz�cze bar�dziej utrudni� mu t� co�dzienn� po�win�no��.Wle�pia� oczy w �cian� boru, usi��uj�c prze�bi� wzrokiem spl�tane chaszcze, wy�czu�, co si� czai w ich g�stwie. Na�wet w naj�ja��niejszy letni dzie� w le�sie by�o mroczno i wil�gotno, s�o�neczne �wiat�o z rzadka tam si� prze�dzie�ra�o.Wi�kszo�� drzew zrzu�ci�a ju� li�cie, ale to czy�ni�o kniej� jakby jesz�cze strasz�niej�sz�. Bo cho�cia� mo�na by�o teraz si�gn�� wzrokiem dalej, to wi�ksz� groz� wzbudza�y bez�listne drzewa, kt�rych grube pnie i nagie ko�nary przywo�dzi�y na my�l �ywe istoty go�tu�j�ce si� do skoku.Wo�k� pa�no�wa�a ni�czym nie zm��cona cisza, ale on nie da� si� zwie��. B�r roi� si� od wszelkiej ma��ci istot. Owad�w, pta�k�w i zwie�rz�t, nor�mal�nych le��nych stwo�rze�. Ale pie�ni� si� tu te� inny ro�dzaj stwo�r�w, stwo�r�w, kt�rych �adn� miar� nor�mal�nymi na�zwa� si� nie da�o.Ba� si�. Zaw�sze wchodzi� tu z du�sz� na ra�mie�niu. Kiedy by� m�odszy, my��la�, �e z wie�kiem mi�nie mu ten strach. Ale sta�o si� co� wr�cz prze�ciw�nego. W�wczas l�ka� si� nie�zna�nego. Te�raz ju� wie�dzia�, na co mo�e si� tu na�tkn�� � a co za tym idzie, bar�dziej si� ba�.I prawdo�po�dob�nie tylko dzi�ki temu jesz�cze �y�. Gdyby nie wzmo��ona czuj�no�� i ostro��no��, dawno ju� by zgi�n��; u�mier�cony przez kt�r�� z bestii czy�haj��cych w g��bi tej zwy�rod�nia�ej kniei.Nikt z wie��nia�k�w nie za�puszcza� si� tu nigdy w poje�dynk�. Je��li od�wa��yli si� wej�� do lasu, to tylko w gru�pie, do�brze uzbrojeni. Drwale wy�ci�na�j�cy drzewa, by wy�rwa� kniei jesz�cze jeden sp�a�che� te�renu, pra�co�wali zaw�sze pod siln� stra��.Ale na�wet te �rodki ostro�no��ci nie wy�star�cza�y. Przed ro�kiem grupa sze��ciu le��ni�k�w z wio�ski wy�bra�a si� pew�nego po�ranka do boru. Nie wr�cili do wie�czora. Nikt ich ju� nigdy nie wi�dzia�. S��sie�dzi wszcz�li po�szu�ki�wa�nia, ale na�trafili tylko na kilka strz�p�w zbro�czo�nego krwi� odzienia.Po�chu�cha� w zzi�bni�te d�o�nie i za�ciera� je przez chwil�. Po�tem zza pa�zu�chy ku�braka wyj�� sztylet. Z no��em w pra�wym r�ku i ze zwojem po�stronka do przewi��zania wi�zki chru�stu w lewej, wkroczy� mi�dzy drzewa.Co�dziennie wchodzi� do lasu w tym sa�mym miej�scu i poru�sza� si� w nim t� sam� tras�. Zna� na niej ka�de drzewo i ko�rze�, ka�dy wy�krot i krzak. Gdyby co� by�o nie w po�rz�dku, wie�dzia�by to od razu. Ale z ka��dym dniem mu�sia� coraz bar�dziej zba�cza� z utartego szlaku, w po�szu�ki�wa�niu drewna na opa�, po kt�re tu przy�cho�dzi�.W�a��nie, w po�szu�ki�wa�niu. Od�amy�wa�nie ga���zi nie mia�o sensu, bo na�wet o tej porze roku, kiedy wy�gl��da�y na uschni�te, by�y zbyt wil�gotne, by si� pali�. By� ta�kim sa�mym my��li�wym, jak ci, kt�rzy z �u�kiem i strza�ami pod�cho�dz� dzi�kiego zwie�rza i dla mi�sa za�bijaj� �osia czy nied�wie�dzia, z tym �e on po�lowa� na chrust.Na skraju lasu drzewa ros�y rzadko. Im g��biej si� za�puszcza�, tym bar�dziej g�st�nia� sta�ro�dawny b�r. Mo�na by po�my��le�, �e drzewa zwie�raj� sze�regi dla ochrony przed isto�tami za�mieszku�j��cymi jego ost�py.Ale ta me�toda obrony by�a chyba r�w�nie ma�o sku�teczna dla drzew, jak i dla drwali, bo co kilka kro�k�w drog� prze�gra�dza� oba�lony gni�j�cy pie�, przywo�dz�cy na my�l ofiar� nie�zna�nych le��nych dra�pie��c�w.Nie�raz ju� wi�dy�wa� te stwory, ale o wiele czꭜciej zda�rza�o mu si� wy�czu�wa� ich z�o�wrog� obecno��. Nie mia� poj�cia, czym s� ani jak si� zw�, i nie chcia� tego wie�dzie�. Dla niego by�y po�two�rami i wola� trzyma� si� od nich z dala.Nie by�y ani lud�mi, ani zwie�rz�tami, sta�no�wi�y ich ohydn� krzy���wk� sp�o�dzon� w ja�kim� odra��aj��cym akcie ko�pula�cji. Po�kryte fu�trem, nagie lub pie�rza�ste kre�atury z r�kami, ko�py�tami i ro�gami. Ale bez�my�lne. Ich mu�tacje zda�wa�y si� by� po�zba�wione wszelkich natu�ral�nych zmy�s��w. Nie mia�y ani ludz�kiego ro�zumu, ani w�a��ci�wego zwie�rz�tom in�stynktu.Nie�raz zda�rza�o mu si� ob�ser�wo�wa� tak� prze�ra��a�j�c� po�czwar� z odle�g�o��ci kilku jar�d�w, kiedy za je�dyn� os�on� mia� pie� w��t�ego drzewka. Na szcz�cie �adna go jak dot�d nie do�strzeg�a, nie us�y�sza�a ani nie zw�szy�a, ina�czej ju� by nie �y�.Ta�kie sytu�acje sprawia�y, �e sta�wa� si� coraz ostro��niej�szy. Zdawa� sobie spraw�, �e szcz�cie mo�e go kie�dy� opu��ci�.Z wa�l��cym ser�cem za�puszcza� si� w las, coraz moc�niej �ci�ska�j�c w spo�conej d�oni r�ko�je�� no�a. Za�po�mnia� o ch�o�dzie. Szed� wolno, roz�gl��daj�c si� na boki, na�sta�wia�j�c ucha, strzelaj�c wo�k� oczami szybciej, ni� na�d���a�a obra�ca� si� g�owa.Nic nie s�y�sza�, ni�czego nie do�strzega� � co� jed�nak wy�czu�wa�.Gdzie� nie�da�leko, ja�kie� pi��dzie�si�t jar�d�w przed nim czai� si� kt�ry� z mu�tan�t�w. Mo�e za�sa�dzi� si� na niego, wie�dz�c, �e cho�dzi t�dy co dnia o �wi�cie. A mo�e ca��kiem przypad�kowo za�pu��ci� si� w te par�tie lasu.Wi�dok prze�s�a�nia�a �ciana drzew, wy�obra��a� go sobie jed�nak, przy�cup�ni�tego w s�ka�tych ko�rze�niach roz�sz�cze�pio�nego pnia.Za�trzyma� si� i cze�ka�. Na�uczy� si� cier�pli�wo��ci. Ona r�w�nie� po wie�lo�kro� oca�li�a mu �ycie.Za�styg� w bez�ru�chu. Nie �mia� na�wet ode�tchn��, w oba�wie, �e zdra�dzi go wy�do�by�wa�j�ca si� z noz�drzy para. Serce o ma�o nie wy�sko�czy�o mu z piersi, w ustach mia� su�cho, cho� ca�y sp�ywa� po�tem.Stwory �e�ro�wa�y g��wnie po zmroku. Pod os�on� ciemno�ci pod�kra�da�y si� do wsi i po�ry�wa�y zo�sta�wiony bez opieki in�wentarz. Przed �wi�tem wy�co�fy�wa�y si� do lasu. Ale i za dnia, i w nocy by�y r�w�nie nie�bez�pieczne.Po ze�sz�o�rocz�nych wy�da�rze�niach, po�sta�no�wiono oczy�ci� las z tej plagi. Sprowa�dzono �o��nie�rzy.Nigdy nie wi�dzia� cze�go� tak wspania��ego. Wje�chali do wsi konno, s�o�ce od�bi�ja�o si� w l�ni�cych pan�cer�zach, w g�rze po�wie�wa�y barwne pro�porce. Nie za�sta�na�wia� si� wcze�niej, co si� znaj�duje poza gra�ni�cami wio�ski. Te�raz za�pra�gn�� zo�sta� �o��nie�rzem.Cz�� �o��nie�rzy za�kwatero�wa�a si� w karczmie, ku nie�za�do�wo�leniu jego pana, kt�ry mia� ich �y�wi�.Ale on by� za�chwycony, bo m�g� s�u�cha� z za�par�tym tchem opo�wie��ci �o��nie�rzy o �yciu poza do�lin�, o cu�dach, kt�rych ist�nie�nia dot�d na�wet nie po�dej�rze�wa�. Z za�pa��em pu�co�wa� im he�my, rychtowa� zbroje, opo�rz��dza� konie.Ten i �w ci�sn�� mu cza�sem pensa za fa�tyg�. By�y to pierwsze pie�ni��dze, jakie zaro�bi�. Po kry�jomu za�ko�py�wa� mie�dziaki w obo�rze, obok bar��ogu, na kt�rym sy�pia�. Gdyby jego pan do�wie�dzia� si�, �e je ma, ode�bra�by mu pie�ni��dze, a na do�k�adk� wy�ch�o�sta�. Ch�osty i tak nie unikn��, ale pie�ni��dze za�cho�wa�.Za�cho�wa� te� sztylet skra�dziony ka�pita�nowi, od kt�rego, za po�s�ugi, jakie mu �wiadczy�, nie do�� �e nic nigdy nie do�sta�, to nie us�y�sza� na�wet s�owa po�dzi�ki. Chcia� mie� co�, co po�cho�dzi z sze�ro�kiego �wiata � a ta�kiego oso�bli�wego no�a ani wcze�niej, ani po�tem nie wi�dzia�.Rze�biona r�ko�je�� wy�ko�nana z ja�kiej� bia�ej ko�ci mia�a kszta�t �ba w�a, jed�nak to nie ona, lecz ostrze, kt�rego kra�w�dzie, za�miast pro�stych by�y fali�ste, de�cy�do�wa�o o ory�gi�nal�no�ci broni.�o��nie�rze prze�cze�sy�wali mo�zol�nie knieje, oczysz�cza�j�c je z krwio�er�czych be�stii. Ale b�r roz�ci��ga� si� w nie�sko�czo�no�� i mu�tanty wkr�tce po�wra�ca�y.Je�den z nich czai� si� teraz gdzie� w po�bli�u.Us�ysza� jaki� od�g�os za ple�cami i ob�r�ci� si� na pi�cie. Od strony wio�ski do�bie�ga� stu�kot pod�ku�tych ko�skich ko�pyt na drewnia�nym, odle�g�ym o kil�kaset jar�d�w mo��cie.Mru���c oczy, przyjrza� si� je�d�cowi. Bar�dzo rzadko si� zda�rza�o, �eby kto� poza nim wsta� skoro �wit. Za�nim kto�kol�wiek wy�chy�li� nos z cha��upy, on za�zwy�czaj by� ju� z chru�stem z po�wrotem we wsi. Tylko w zimie wi�cej si� tra�fia�o ta�kich ran�nych ptaszk�w, bo wtedy dzie� by� kr�t�szy i lu�dzie za�czy�nali prac� o brza�sku.Roz�po�zna� do�sia�da�j�c� konia dziew�czyn�. Ze wszyst�kich miesz�ka�c�w wio�ski, j� naj�mniej spo�dzie�wa�by si� uj�rze� o tak wczesnej porze.Mo�g�a wszak wy�legi�wa� si� do p�na w pier�na�tach, bo we wszystkim j� wy�r�czali, i spe��niali ka�dy jej ka�prys, s�u�dzy ojca. Mieszka�a we dwo�rze u wy�lotu do�liny. Dw�r i ca�a do�lina wraz ze wsi� i wszyst�kimi jej miesz�ka�cami nale��a�y do jej ojca; na�wet karczmarz p�aci� mu dzie�si�cin� od utargu.Ga�lo�po�wa�a przez w��ski most opa�tu�lona w bia�e futra. W pew�nej chwili osa�dzi�a wierz�chowca w miej�scu, obej�rza�a si�, a po�tem szarpn�a wo�dze z tak� si��, �e ko� par�skn�� i wy�kr�ci� szyj�, ale za�miast za�wr�ci� do wio�ski, ru�szy�a w stron� boru.I cza�j��cego si� w nim stwora! * * *Ob�ser�wo�wa� bacznie dziew�czyn�, ale ani na chwil� nie za�po�mi�na� o ukrytej w�r�d drzew kre�atu�rze. Przez ca�y czas by� w pe�ni �wiadom bli�sko��ci po�czwary, cho�cia� nie wie�dzia�, gdzie si� ukrywa. Jed�nak stw�r te� ju� us�y�sza� konia i za�cz�� si� przemy�ka� ku skrajowi lasu.Gra�nica boru cofn�a si� z up�ywem lat i teraz pierwsze drzewa od�dziela� od rzeki sze�roki pas �y�sego stoku wzg�rza.Dziew�czyna mo�g�a wy�bra� szlak bie�gn�cy brze�giem rzeki. Nie uczyni�a tego. Nie wie�dzie� czemu ru�szy�a pod g�r�, r�w�nole�gle do �ciany lasu.Ch�opiec nadal nie wi�dzia� po�twora, ale s�y�sza�, jak ten prze�dziera si� mi�dzy drzewami, by prze�ci�� drog� nad�je��d�a�j�cej.Dziew�czyna pro�wa�dzi�a konia szybko, pew�nie. Ob�ser�wo�wa� j� z na�dziej�, �e zo�rientuje si�, co jej grozi, �e za�wr�ci i od�dali si� galo�pem. Ale ona je�cha�a dalej, nie��wiadoma nie�bez�pie�cze�stwa.Co j� tu sprowa�dza? Dla�czego jest sama?Spr�bo�wa� oce�ni� sytu�acj�. Stw�r by� ju� bar�dzo bli�sko. Je�li ona zaraz nie za�wr�ci, to za chwil� b�dzie na to za p�no.I na�gle za��wi�ta�a mu w g�o�wie prze�ra��a�j�ca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje sobie sprawy, co si� zaraz wy�darzy.Ale on wie�dzia�. Wie�dzia� bar�dzo do�brze, czego za chwil� b�dzie �wiad�kiem. Tylko pa�trze�, jak od�cz�owie�czony na�past�nik wy�pry��nie z chaszczy i �ci��gnie z ko�nia bez�bronn� ofiar�.Nie by�o chwili do stra�cenia. Rzu�ci� po�stro�nek na zie�mi�, wy�pad� spo�mi�dzy drzew na otwart� prze�strze� i pu��ci� si� bie�giem ku dziew�czy�nie, wrzesz�cz�c co si� w p�u�cach, �eby si� za�trzyma�a, �eby za�wr�ci�a, bo wi�dzia� ju�, �e nie zd��y do�biec do niej na czas.Mu�sia�a go us�y�sze�, gdy� wstrzy�ma�a konia. Ale by�o ju� za p�no, o wiele za p�no.Kiedy od dziew�czyny dzie�li�o go dru�gie tyle, ile ju� prze�bieg�, po�tw�r wy�pry�sn�� z lasu. Zo�ba�czy� go, jak szy�buje w po�wie�trzu.By� od�py�cha�j�c� krzy���wk� cz�o�wieka i zwie�rz�cia: ogromne ciel�sko po�kryte sko�tu�nion�, ciemno�szar� sier��ci�; pysk jak u psa, lecz z ro�gami i d�u�gachnymi k�ami; kr�t�kie �apy za�ko�czone szponami, a w jed�nej z nich pordze�wia�y miecz.Stw�r ryk�n��, do�pa�daj�c swej ofiary. Dziew�czyna uchyli�a si� in�stynktow�nie, szar�pi�c jed�no�cze��nie wo�dze, i na�past�nik, za�miast �ci��gn�� nie�szcz�sn� z sio�d�a, tylko j� z niego ze�pchn��. Spa�d�a na zie�mi�, a prze�ra��ony ko� sta�n�� d�ba i rzu�ci� si� do ucieczki.Po�tw�r r�w�nie� wy�l��do�wa� na mi�kkiej ziemi, ale za�nim zd���y� si� po�zbie�ra� i rzu�ci� na dziew�czyn�, ch�o�piec by� ju� przy nim.Sko�czy� mu�tan�towi na grzbiet, oto�czy� lew� r�k� szyj�, od�ci��gn�� w ty� �eb i zato�pi� sztylet w gar�dle. Po�czwara wrzasn�a i szarpn�a si�, z rany sik�n�a fon�tanna krwi.Ch�opak za�da�wa� cios za cio�sem, ostrze z tru�dem prze�bi�ja�o grub� sk�r�. Po�tw�r miota� si�, skrzecz�c z w�ciek�o��ci i b�lu, i w ko�cu zrzu�ci� go z sie�bie.By� od niego wi�kszy. Na�wet gdyby nie mia� mie�cza, m�g�by go zmia��d�y� jed�nym ude�rze�niem po�t꿭nego �ap�ska.Ch�opiec od�turla� si� w bok i z tru�dem po�d�wign�� na nogi. Stw�r po�de�rwa� r�k� do po�de�r�ni�tego gar�d�a, da�rem�nie pr�buj�c za�ta�mo�wa� krwotok. Jego po�soka by�a r�w�nie nie�natu�ralna, jak on sam; mia�a odra��a�j�c�, ��ta�wo�zie�lon� barw�.Mu�tant po�pa�trzy� bez�my�lnie na juch� zle�pia�j�c� mu sier�� na �apie, wy�ra��nie nie poj�mo�wa�, sk�d si� wzi�a. Roz�dziawi� pasz�cz�, �eby wy�ry�cze� swoj� w�cie�k�o��, i strumy�czek ohydnej po�soki po�ciek� mu spo�mi�dzy psich szcz�k. �yp�n�� przymru��o�nymi �le�piami na tego, kt�ry zada� mu tyle b�lu, i ru�n�� do ataku.Ch�opca owion�� smr�d go�r��cego od�de�chu. �o���dek pod�szed� mu do gar�d�a. By� mniejszy, ale szyb�szy. W por� uskoczy� w bok przed spa�daj��cym mie�czem.Nie zdo��a� ju� jed�nak wy�ko�na� uniku przed d�u�gim, cien�kim ogo�nem, kt�ry �mi�gn�� b�y�ska�wicznie, opl�t� mu kostk� i �ci�� z n�g. Ru�n�� jak d�ugi. Chcia� si� odto�czy�, ale nie m�g�. Wꭿowy ogon stwora trzyma� mocno.Po�czwara znie�ru�cho�mia�a nad le���cym, wle�pia�j�c we� pa��aj��cej nie�na�wi��ci� �le�pia. Jej krew ska�py�wa�a ch�opcu na ku�brak i ni�czym, kwas w�e�ra�a si� z sy�kiem w wy�tarty ma�teria�. Rzu�ca� si� i wy�ry�wa�, ale nada�rem�nie.Bezi�mienny dra�pie�ca po�chy�li� si�, prze�s�a�nia�j�c swoim ciel�skiem s�o�ce. Jego cie� pad� na ch�opca i temu zro�bi�o si� zimno, zim�niej ni� kie�dy�kol�wiek by�o mu w �yciu, zim�niej ni� kie�dy�kol�wiek mu b�dzie, bo oto za chwil� umrze.Wszystko po�ciemnia�o. Nie wi�dzia� nic, pr�cz po�chy�lonej nad sob� syl�wetki po�twora.Ale nie podda si� bez walki. Po�nie�cha� bez�na�dziejnych pr�b wy�szarpni�cia kostki z p�tli ogona. Zgi�naj�c w kola�nie uwi�zion� nog�, prze�sun�� si� po �li�skim b�ocku bli��ej stwora, uca�pi� ogon lew� r�k� i ci�� go no��em, kt�ry dzier�y� w pra�wej.Jedno ci�cie, dru�gie, trze�cie. Trzy, na�st�pu�j�ce jeden po dru�gim, wrzaski cier�pie�nia, ka�dy g�o��niejszy od po�przedniego. Ko�niec ogona zo�sta� mu w d�oni, try�ska�j�ca z rany krew zbro�czy�a r�ce, ale nie zwa��a� na pie�cze�nie sk�ry, w kt�r� za�cz�a si� na�tychmiast wgryza� cuchn�ca po�soka.Oszala�y z b�lu po�tw�r run�� na niego, wy�wi�jaj�c w�ciekle mie�czem. Ch�opiec, za�miast wy�ko�na� unik, ze�rwa� si� na nogi i przyj�� atak na trzymany obu�r�cz sztylet.Szar��u�j�cy mu�tant na�dzia� si� na ostrze. N� prze�bi� grub� sk�r� i wszed� w ciel�sko po r�ko�je��. Stw�r wy�da� z sie�bie jesz�cze strasz�niej�szy ni� po�przednie wrzask cier�pie�nia. Wy�pu��ci� z �apy miecz i na o�lep si�gn�� po ch�opca ostrymi jak brzytwy pazu�rami.Ten uchyli� si� zr�cznie przed szponia�st� �ap� i mu�tant, tra�c�c r�w�no�wag�, ru�n�� w b�oto z ta�kim im�pe�tem, �e za�dr�a�a zie�mia.Znie�ru�cho�mia�, le��c na boku.Ch�opiec przygl��da� mu si� z odle�g�o��ci kilku kro�k�w, go�t�w od�sko�czy�, gdyby po�two�rowi drgn�� cho� jeden mi�sie�. Mu�tant wle�pia� w niego wy�ba�u�szone, szkliste �le�pia, kt�re po chwili za�cz�y za�cho�dzi� mg��.Ch�opak wy�tar� o ku�brak pie�k�ce d�o�nie, chc�c si� po�zby� p�ynnego, w�e�raj��cego si� w cia�o ognia.Nie wie�dzia�, co dalej robi�. Ro�zej�rza� si� l�kli�wie wo�k�. Je�li w oko�licy kr���y�y inne takie ga�dziny, wkr�tce zw�sz� krew. Nie by�o mi�dzy nimi soli�dar�no�ci, a tu cze�ka�a uczta.N� tkwi� w piersi stwora. Wie�dzia�, �e musi go od�zy�ska�, ale nadal ba� si� po�dej�� bli�ej. * * *Us�ysza� szmer za ple�cami i od�wr�ci� si� jak pchni�ty sprꭿyn�, go�t�w rzu�ci� si� do ucieczki. Z ulg� stwierdzi�, �e to tylko gra�mo�l�ca si� z b�ota dziew�czyna.� Jak ja wy�gl��dam! � j�k�n�a, sia�daj�c. � Wszystko do wy�rzu�cenia!Odziana by�a w rzadko spo�ty�kane bia�e futra. Opo�cz�, spodnie i buty mia�a uta�plane w b�ot�nistej mazi. Wo�la��aby, �eby to by�a krew? Jej w�a�sna?� Po�m� mi wsta�!Do�piero teraz za�cz�� si� za�sta�na�wia�, dla�czego w�a��ci�wie to zro�bi�, dla�czego z nara��e�niem �ycia �pie�szy� jej na ratu�nek? Za�cho�wa� si� jak ostatni g�u�piec. Nie my��la� � oto od�po�wied�. Dzia�a� od�ru�chowo, jego po�st�po�wa�niem nie kie�ro�wa� roz�s��dek, lecz in�stynkt.� S�y�szysz, co do cie�bie m�wi�? Po�m� mi si� pod�nie��!By�a cz�owie�kiem. Oto druga cz�� od�po�wie�dzi na nur�tu�j�ce go pyta�nie. Lu�dzie byli sprzymie�rze�cami w walce z wszelkimi in�nymi for�mami �y�cia za�mieszku�j��cymi �wiat.� Gdzie m�j ko�?Po�mi�n�� to pyta�nie mil�cze�niem i zro�bi� krok w kie�runku martwej kre�atury. Musi od�zy�ska� sztylet. To wszystko, co ma.Na�raz dziew�czyna pi�sn�a, i ch�o�piec jak opa�rzony od�sko�czy� w ty�, pe�wien, �e stw�r si� poru�szy� i ona to do�strzeg�a.� Nie �yje?Wpatry�wa�a si� sze�roko roz�wartymi oczami w �cierwo mu�tanta, jakby do�piero teraz je za�uwa��y�a.Ch�opak pod�ni�s� z ziemi patyk, zbli��y� si� nie�znacznie do le���cego i szturchn�� nie�ru�chome ciel�sko. �ad�nej reak�cji. Po�czwara nie �y�a. By�a za g�u�pia, �eby uda�wa�.� Co tu si� sta�o?Upa�dek mu�sia� dziew�czyn� oszo�omi� Nie tylko nie wi�dzia�a walki, ale i nie pa�mi�ta�a, �e stw�r ze�pchn�� j� z ko�nia.Us�ysza� cmokni�cie, z ja�kim d�wiga�a si� z grz��skiego b�ota, a po�tem kl��ska�nie zbli��aj��cych si� kro�k�w. Wstrzy�mu�j�c od�dech, �eby nie wci�ga� no�sem przypra�wia�j��cego o md�o�ci smrodu, po�chy�li� si� nad mu�tan�tem. Chwyci� obu�r�cz r�ko�je�� sztyletu i po�ci��gn�� z ca��ych si�. N� ani drgn��.Od�wr�ci� g�ow�, �eby za�czerpn�� �wie�ego po�wie�trza, za�par� si� stop� o tors martwego po�twora i spr�bo�wa� jesz�cze raz.� Co ro�bisz? � By�a ju� na tyle bli�sko, �e sama mo�g�a sobie od�po�wie�dzie� na to pyta�nie.N� lekko si� poru�szy�. Ch�opiec szarpn�� po�now�nie. I naraz po�czu�, jak czy�je� r�ce obejmuj� go w pasie i ci��gn� do ty�u. Klinga no�a za�cz�a si� wy�su�wa�, zrazu po�woli, opornie, by po chwili wy�sko�czy� z rany. Nie przygo�to�wani na to zato�czyli siej oboje w ty�.Ch�opcu uda�o si� od�zy�ska� r�w�no�wag�, dzi�ki czemu niej upad�. Za to dziew�czyna, pu��ciw�szy go, rym�sn�a z po�wrotem w grz��sk� ma�. Nie zwraca� na ni� uwagi. Ogl�da� n�.Sztylet wy�gl��da� na nie uszko�dzony. Nigdy go jesz�cze nie u�y�, a co do�piero do ta�kiego, jak przed chwil�, celu. Do tej pory tylko si� nim bawi�, mar�ko�wa� walk�, obie�raj�c sobie drzewa za wyima�gi�no�wa�nych prze�ciw�ni�k�w. Ale na�wet pa�tyka nie za�stru�ga�, w oba�wie, �e st�pi fali�ste ostrze.Spoj�rza� na martwego stwora i prze�pe��ni�o go po�czu�cie try�umfu. Sto�czy� walk� z istot� o wiele od sie�bie wi�ksz�, i zwy�ciꭿy�. Schyli� si� i wy�tar� sta�ran�nie kling� o ciemn� sier�� po�twora. Oczysz�czony sztylet za�tkn�� sobie za pas.Czubkiem buta tr�ci� miecz. By� wy�szczer�biony i za�rdzewia�y. Ani go po�trze�bo�wa�, ani chcia�.Od�wr�ci� si� do dziew�czyny. Mia�a oko�o dwu�nastu lat, czyli tyle co on, tak przy�najmniej oce�nia� jej wiek. Kr�tkie, kru�czo�czarne w�osy, ciemne oczy, bia�a sk�ra prze�zie�ra�j�ca spod war�stwy b�ota.Tym ra�zem po�m�g� jej wsta�, po�daj�c r�k�. Skrzywi� si� z b�lu, kiedy oble�czon� w r�ka�wiczk� d�o�ni� �ci�sn�a mu po�pa�rzone palce.� Oj! � za�fra�so�wa�a si�, kiedy jej wzrok pad� na �wie�e rany.Chcia� si� cof�n��, ale przytrzy�ma�a go i spoj�rza�a mu w oczy. Od�wr�ci� g�ow�, uni�kaj�c jej wzroku.� Ty� jest ten ch�o�pak z karczmy. Po�wia�daj�, �e� nie�mowa, ale prze�cie� krzy�cza��e� do mnie. Pr�bo�wa��e� mnie ostrzec, tak?Nie od�po�wie�dzia�. Znowu spr�bo�wa� uwolni� z jej u�ci�sku r�k�, ale chwyci�a go za nad�gar�stek.� Tak? � po�wt�rzy�a.Kiw�n�� bez s�owa g�ow�.� Je�stem ci do�zgonnie wdzi�czna � po�wie�dzia�a. � Oca�li�e� mi �ycie.Wy�rwa� jej si� wreszcie. Mu�sia� ju� i��. Mu�sia� na�zbie�ra� chru�stu. Nie po�wi�nien tu sta�, i to z ni�. Gdyby jego pan si� do�wie�dzia�, wy�ch�o�sta�by go, wy�ch�o�sta� za wszystkie czasy.� Daj mi r�ce!Po�wie�dzia�a to roz�ka�zuj��cym to�nem, kt�remu od dziecka na�wyk� da�wa� po�s�uch. I te�raz te� po�s�u�cha�.�ci��gn�a z�bami r�ka�wiczki z mi�kko wy�pra�wio�nej bia�ej sk�rki i uj�a w obie r�ce jego praw� d�o�. Dziew�czyna by�a nie�mal tego sa�mego wzrostu co on, ale d�o�nie mia�a drobniej�sze � i cie�plej�sze.Unios�a j� do ust i, za�my�kaj�c oczy, po�dmu�cha�a na opa�rze�nia. Kon�rad mia� wra��enie, �e jej d�o�nie staj� si� jesz�cze cie�plej�sze i ogrzewaj� mu r�k� tak, jakby trzyma� j� nad ogni�skiem.Wy�po�wie�dzia�a kilka s��w, ale tak cicho, �e ich nie do�s�y�sza�. Po chwili otworzy�a oczy i pu��ci�a jego d�o�. Cie�p�o przyt�pi�o b�l od opa�rze� spo�wo�do�wa�nych �r�c� po�sok� po�twora. Dziew�czyna uj�a teraz lew� r�k� ch�opca i po�wt�rzy�a za�bieg.Po�pa�trzy� na swoje d�o�nie i a� st�k�n�� ze zdu�mie�nia. Rany za�skle�pia�y si�, zara�sta�y now� tkank�; goi�y si�!Cof�n�� si� chwiejnie kilka kro�k�w. Ta dziew�czyna wzbudza�a w nim wi�ksz� groz� ni� po�tw�r. By�a tak samo nie�natu�ralna jak on: by�a cza�row�nic�...� Nie m�w ni�komu � uprzedzi�a go i zna�cz�co po�o��y�a palec na ustach. Po�tem u�miech�n�a si�. � To zna�czy, gdy�by� przypad�kiem umia� m�wi�. Krzycze� po�tra�fisz, sama s�y�sza��am, a m�wi� nor�mal�nie? A mo�e to by� tylko taki nie�arty�ku��o�wany, zwie�rz�cy krzyk? No, ch�opcze, po�tra�fisz m�wi�?� Po... po�trafi� � wy�szepta�.� Co?� Po�trafi� � mrukn�� g�o��niej, wy�zy�wa�j�co.Kiedy by� w le�sie, gdzie nikt nie m�g� go s�y�sze�, roz�ma�wia� sam ze sob�, ale teraz po raz pierwszy zdra�dzi� si� przed kim�, �e po�trafi m�wi�. Do tej pory jedy�nymi d�wi�kami, jakie wy�ry�wa�y mu si� z ust, by�y krzyki, kiedy go ch�o�stano. W�a��ci�wie to z bi�ciem tak si� ju� oswoi�, �e nie sprawia�o mu b�lu, a krzy�cza� z przy�zwy�cza�jenia.� M�j oj�ciec ci� wy�na�gro�dzi � po�wie�dzia�a dziew�czyna.� Nie! Nic mu nie m�w, pa�nienko!� A to czemu?Po�trz��sn�� tylko g�ow�. Nie chcia�o mu si� tego wy�ja��nia�, zreszt� nie wie�dzia�, jak. Nikt nie mo�e si� do�wie�dzie�, co tu za�sz�o, To by do�piero by�o, gdyby do pana do�tar�o, �e ma n� i �e po�trafi m�wi�. Obejrza� si� na �cierwo po�twora.� To zwie�rzo��ak � po�wie�dzia�a dziew�czyna.Zwierzo��ak. Te�raz mu si� przypo�mnia�o. S�y�sza� to s�owo z ust �o��nie�rzy po�luj��cych na stwory, kt�re wy�mor�do�wa�y le��ni�k�w.� P�cz�owiek, p�zwie�rz� � ci��gn�a. � S�y�sza��am, �e w Lesie Cieni �yje mn�stwo ich od�mian. � Zer�kn�a l�kli�wie na ciemn� �cian� boru. � Mam na�dziej�, �e nie ma tu ta�kich wi�cej.� W po�bli�u nie ma � uspokoi� j�.� Kto wie � mrukn�a, a po�tem po�pa�trzy�a na niego uwa�nie. � Ale ty to wiesz, prawda? Wiesz na pewno. Wie�dzia�e�, gdzie jest ten, tutaj, za�nim go zo�ba�czy��e�. Sk�d?� Wi�dzia�em go.Tak, on go wi�dzia� � a ona nie. To dla�tego stwo�rowi uda�o si� tak j� po�dej��.I dla�tego zgi�n�o tamtych sze��ciu drwali. Nie wi�dzieli zwie�rzo��a�k�w skra�daj��cych si� za nimi pod os�on� za�ro�li. Tak samo mu�sia�o by� ze wszyst�kimi in�nymi, kt�rych do�pad�y i za�mor�do�wa�y po�dobne kre�atury.Znowu pa�trzy�a mu w oczy. Od�wr�ci� wzrok i ona po chwili uczyni�a to samo.� Gdzie m�j ko�? � spy�ta�a.Ro�zej�rza� si�.� Tam, nad rzek� � burkn��, po�ka�zuj�c pal�cem.� Ca�e szcz�cie � ode�tchn�a. � Mia�abym si� z pyszna, gdy�bym go stra�ci�a. � Spoj�rza�a na swoje fu�tra oble�pione schn�cym b�o�tem. � Nie wolno mi si� tu za�puszcza�, a wi�c lepiej oboje trzy�majmy j�zyki za z�bami. Tylko, co z nim? � Wskaza�a na trupa zwie�rzo��aka.� D�ugo tu nie po�le�y � za�pew�ni� j� ch�o�piec.Stw�r by� teraz pa�dlin�. Za par� go�dzin �cierwo�jady ogryz� go do ko�ci. A za�nim mi�nie ko�lej�nych kilka go�dzin, to i na ko�ci znajd� si� amatorzy.� Zej�dziesz ze mn� do konia?By�o to co� po��red�niego mi�dzy pyta�niem a roz�ka�zem. Kiw�n�� pota�ku�j�co g�ow�. Dziew�czyna pod�nio�s�a z ziemi fu�trzan� czapk� i ru�szy�a przodem ku rzece.Ch�opiec jesz�cze raz spoj�rza� na miecz. Wzdraga� si� go do�tyka�, ale zo�sta�wia� tutaj te� nie chcia�. M�g�by go zna�le�� i u�y�wa� dalej jaki� inny zwie�rzo��ak. Na�ci��gn�� r�kaw ku�braka na d�o� i pod�ni�s� or� przez ma�teria�.Zszed� za dziew�czyn� nad brzeg rzeki i ci�sn�� miecz da�leko w wod�.Kiedy do�tarli do sku�bi��cego traw� konia, ch�o�pak spl�t� d�o�nie w ko�szy�czek i pod�sta�wi� dziew�czy�nie, �eby mo�g�a oprze� na nich stop� i wspi�� si� na sio�d�o. Kiedy nie kwa�pi�a si� sko�rzy�sta� z jego us�ugi, zerk�n�� na ni� spode �ba i stwierdzi�, �e znowu pa�trzy mu w oczy, to w lewe, to w prawe. Spe�szony spu��ci� wzrok i cze�ka� cier�pli�wie, kiedy raczy po�sta�wi� stop� na jego d�o�niach. Zro�bi�a to w ko�cu i zgrabnie do�sia�d�a wierz�chowca.Ub�ocone r�ce otar� o raj�tuzy i jesz�cze raz po�pa�trzy� z po�dzi�wem na za�bli��nia�j�ce si� rany na d�o�niach. Kiedy spoj�rza� na i dziew�czyn�, ta znowu po�o��y�a palec na ustach, przypo�mi�naj�c, �e ma mil�cze�.Jakby trzeba mu by�o o tym przypo�mi�na�. No, przy�najmniej do tego po�ranka.Dziew�czyna, cho� brudna i uty�t�ana w b�o�cie, pre�zen�to�wa�a si� na ko�niu do�stoj�nie i ele�gancko. Wy�gl��da� przy niej na nie�chlujnego obe�rwa�ca � ale czy� ta�kim w isto�cie nie by�?� Nie za�po�mn� ci tego � po�wie�dzia�a. � Oj�ciec ci� nie wy�na�gro�dzi, bo si� nie do�wie, ale ja to uczyni�. Po�trzebne ci co�, pra�gniesz cze�go�?Wzruszy� ra�mio�nami. Nic nie przy�cho�dzi�o mu do g�owy. Nie mia� nic, i ni�czego nigdy nie pra�gn��. Ale zaraz, ma prze�cie� sztylet. Ta my�l pod�su�n�a mu �y�cze�nie.� Strza�y � b�k�n��. � I �uk.Ski�n�a g�ow� i na jej bla�dej, ub�o�conej twa�rzy po�jawi� si� za�gad�kowy u�mieszek.� B�dziesz je mia� � obie�ca�a. � Na imi� mi Ely�ssa. A to�bie? Rozdzia� drugi [top] Zjedno�czyli si� dla tej jed�nej be�zec�nej misji. Misji gra�bie�y i mordu, de�strukcji i ma�sakry.Po raz pierwszy w dziejach sprzymie�rzeni... wy�padki tego dnia po�winny zna�le�� swoje od�zwiercie�dle�nie w an�na��ach hi�storii � gdyby tylko �yw po�zo�sta� kto�, kto m�g�by je spi�sa�.Kiedy nad pod�o��ciami tego dnia zaj�dzie w ko�cu s�o�ce, s�o�ce czerwone jak krew pla�mi�ca pola i uprawy, gumna i chaty we wsi, i kiedy d�u�gie cie�nie nocy wpe�zn� na zw�glon� zie�mi� i dy�mi�ce ruiny, w doli�nie nie po�zo�sta�nie �lad �ycia.B�dzie tak, jakby to miej�sce nigdy nie ist�nia�o, a jego miesz�ka�cy nigdy si� nie na�ro�dzili i nigdy nie �yli. Po�ko�nani nigdy nie roz�po�wie�dz�, co tu si� wy�da�rzy�o, zwy�ci�zcy r�w�nie� tego nie uczyni� � bo�wiem na�wet oni nie do�trwaj� �witu.Po wy�ci�ciu w pie� wsp�lnego wroga, wie�dzeni za�cie�k�� nie�na�wi��ci� nie�uchronnie zwr�c� si� prze�ciwko so�bie. A wtedy krew po�p�y�nie jesz�cze wi�k�sz� rzek�, jesz�cze bar�dziej szkar�atn�, k�a�d�c si� mrocznym cie�niem na nocny kra�jo�braz, oni za� b�d� si� wy�rzy�na� i po��wi�ca� jeden dru�giego, ka�dy swojemu panu Cha�osu.I tak prawda o tym, co tu si� sta�nie, nigdy nie wyj�dzie na jaw, wie�dza o wy�da�rze�niach tego dnia zo�sta�nie wy�tarta z po�wierzchni ziemi tak skru�pu�lat�nie, jak ta wio�ska.Nikt si� nigdy nie do�wie, co za�sz�o � ani co mo�g�o zaj��... * * *Nie mia� nic. Na�wet imienia.Od�k�d pa�mi�ta� wo��ano na niego zaw�sze albo �ch�opcze!�, albo �ty!�, albo �hej!�, albo �b�kar�cie!�, albo �szczurku!�, tych obe�l�y�wych po�hu�ki�wa� by�o bez liku. Imiona by�y dla ludzi, kt�rzy maj� praw�dziwy dom, praw�dziw� ro�dzin�, przy�zwo�ite miej�sce do spa�nia. Dla tych, kt�rzy nie mieszkaj� z trzod� w chlewie, dla tych, kt�rzy nie mu�sz� wal�czy� z psami o skrawki mi�sa z ob�gry�zio�nych ko�ci � ko��ci prze�zna�czo�nych dla ps�w. Jego pan traktowa� psy lepiej ni� swojego �ch�opca�.Imiona nadawali ro�dzice, ale ro�dzi�c�w te� nie mia�. Karcz�marz, Adolf Branden�he�imer, by� jego pa�nem, ale na pewno nie oj�cem. �a�den oj�ciec nie trakto�wa�by w ten spo�s�b w�a�snego syna. Z tego sa�mego po�wodu nie mo�g�a by� jego matk� Eva Branden�he�imer.Ona, je�li to w og�le mo�liwe, trakto�wa�a go jesz�cze go�rzej ni� jej m��. To ona przyku�wa�a go �a�cu�chem do �wi�skiego ko�ryta w chlewie, kiedy by� jesz�cze dzieckiem. Do dzi� pa�mi�ta�, jak zwy�k�a ok�a�da� go rze�mie�niem. A im g�o��niej p�a�ka�, tym moc�niej bi�a. Na�uczy� si� nie p�a�ka�, a z cza�sem uod�por�ni� si� na wy�mie�rzane mu kary.Wie�dzia�, �e dzieci s� po�dobne do ro�dzi�c�w, i rad by�, �e w ni�czym nie przypo�mina spa�sio�nych Branden�he�ime�r�w ani ich sze��ciorga t�u�stych ba�cho�r�w. Na�wet gdyby go przy�zwoicie kar�miono, nie wy�ka�zy�wa�by �ad�nych cech po�do�bie�stwa do ro�dziny karczma�rza. By� pe�wien, �e nie jest z nimi w �a�den spo�s�b spo�krew�niony.Kim wi�c byli jego ro�dzice? I dla�czego jest teraz z Branden�he�ime�rami?Dr�czy�y go te pyta�nia, ale stra�ci� ju� na�dziej�, �e po�zna na nie od�po�wie�dzi. Nikt mu tego nigdy nie po�wie�dzia�, a pyta� ani my��la�. Z Branden�he�ime�rami nie by�o sensu o tym roz�ma�wia�, tote� nie roz�ma�wia�. Dla nich by� tylko jesz�cze jed�nym ho�dowlanym zwie�rz�ciem, sztuk� by�d�a.Zwierz�ta nie m�wi�; on nie m�wi�.Zwierz�ta nie maj� imion; on nie mia� imienia. * * *Mi�n�o wiele ty�go�dni, wy�star�cza�j�co wiele, by po�go�dzi� si� z my��l�, �e Ely�ssa o nim za�po�mnia�a. Mi�n�li si� kilka razy w wio�sce, ale ona, jak daw�niej, na�wet na niego nie spoj�rza�a. My��la�, �e tak ju� zo�sta�nie, do�p�ki pew�nego zim�nego, mro�nego po�ranka nie us�y�sza� stu�kotu ko�pyt konia na drewnia�nym mo��cie.Przywyk� do tego, �e wszyscy w wio�sce po�gar�dzaj� nim i traktuj� jak po�wie�trze. On by� naj�nik�czemniej�szym z nik�czemnych, ona wr�cz prze�ciw�nie � je�dyn� c�rk� Wil�helma Ka�stringa, naj�mo��niej�szego i naj�po�t꿭niej�szego cz�o�wieka w ca�ej doli�nie.Mi�n�a po��owa zimy, nad�szed� drugi ty�dzie� mie�si�ca Na�chexen. S�o�ce prze�sta�o od�su�wa� si� na po��u�dnie i po�woli, nie�mal nie�zau�wa��al�nie, za�cz�y si� wy�d�u��a� dnie.Ka�dy z tych dni wy�da�wa� mu si� jed�naki. Za�czy�na� ka�dy od zbie�rania w le�sie drewna na pod�pa�k� i roz�nie�cania ognia; ko�czy� na za�le�wa�niu wod� �aru pod pale�ni�skami. Tak by�o od�k�d pa�mi�ta� � i tak b�dzie zaw�sze.Cza�sami jed�nak od�nosi� wra��enie, �e �yje jak we �nie. Wy�da�wa�o mu si�, �e jego wspo�mnienia na�le�� do ko�go� in�nego, �e to wszystko jest opo�wie��ci�, �e nie dzieje si� na�prawd�.Ely�ssa za�trzyma�a wierz�chowca zaraz za mo�stem i roz�gl��da�a si� wo�ko�o. By� mo�e, �a�mi�c za�kaz ojca, wy�bra�a si� na konn� prze�ja�d�k� o �wi�taniu, tak jak w dniu, kiedy po raz pierwszy si� spo�tkali.Wy�szed� na otwart� prze�strze�, cho� nie uzbiera� jesz�cze dzi�siaj wy�star�cza�j�cej ilo�ci drewna na pod�pa�k�. Nie za�wo�a�. Je��li jego szuka, to go zo�ba�czy.Tr��ci�a pi�tami boki wierz�chowca i ru�szy�a w kie�runku ch�opca. W chwil� p�niej za�trzyma�a si� obok niego.� Do�brze, �e tu jeste� � po�wie�dzia�a.� Zaw�sze tu je�stem � od�par�. � O �wi�cie.� Do�piero dzi�siaj uda�o mi si� wy�mkn�� z domu. � Do sio�d�a mia�a przytro�czony ja�ki� pa�ku�nek; od�wi��za�a go i po�da�a ch�o�pa�kowi. � To dla cie�bie.Od�win�� p��tno i jego oczom uka�za�y si� �uk i ko��czan z dzie�si�cioma strza�ami. Dech mu za�par�o z wra��enia. By�a to bro� wo�jow�nika, nie my��li�wego. Prze�zna�czona do walki, do za�bija�nia nie�przyjaci�, a nie do na�py�cha�nia spi��arni dzi�czy�zn�.Za�r�wno bro�, jak i strza�y by�y czarne. �uk wy�ko�nano z g�ad�kiego czar�nego drewna, chwyt, zwany maj�da�nem, owi�ni�to mi�kk� czarn� sk�r�. Na obu szczytach, tu� przy za�cze�pach ci�ciwy, osa�dzono w drewnie z�ote god�a. Przed�sta�wia�y dwie skrzy�o�wane strza�y i zaci��ni�t� pi�� w kol�czej r�ka�wicy mi�dzy ich gro�tami. Czarna by�a na�wet ci�ciwa. Ten sam sym�bol dw�ch skrzy�o�wa�nych strza� i piꭜci po�wta�rza� si� na ko��cza�nie wy�ko�na�nym z marsz�czo�nej czar�nej sk�ry.Ogl�da� wszystkie strza�y po kolei, �eby zy�ska� na cza�sie, bo nie wie�dzia�, co po�wie�dzie�. By�y iden�tyczne. Ebo�ni�to�wo�czarne brze�chwy, czarne jak w�giel pie�rzy�ska, groty z czar�nego ni�czym noc me�talu. Ka�d� brze�chw� oka�la� w po��owie d�u�go�ci w��ski pa�sek z�ota, przy kt�rym wy�t�o�czono w czar�nym drewnie mo�tyw skrzy�o�wa�nych strza� i za�ci��ni�tej pie��ci.Pod�ni�s� wzrok na Ely�ss� i po�kr�ci� z za�chwytem g�ow�. Chcia� co� po�wie�dzie�, ale nie znaj�do�wa� s��w.Dziew�czyna przypa�try�wa�a mu si� z u�mie�chem. Za�uwa��y�, �e spo�gl�da to w jedno, to w dru�gie jego oko. Spu��ci� szybko wzrok, uda�j�c, �e po�dzi�wia ide�alnie do�brane pi�rka pie�rzysk.Czemu ona tak na niego pa�trzy? Czy�by wie�dzia�a o jego oczach? Nie, tego nikt nie wie, sk�d za�tem mo�g�aby wie�dzie� Ely�ssa? I naraz przypo�mnia� so�bie: wszak jest cza�row�nic�...� To w�a�sno�� mo�jego ojca � po�wie�dzia�a, zsia�daj�c z ko�nia. � Ale on nigdy ich nie u�y�wa�, pew�nie na�wet za�po�mnia�, �e je ma. Sp�jrz, ile na tym ku�rzu.Prze�ci��gn�a pal�cami po mi�kkiej sk�rce ko��czanu i po�ka�za�a za�bru�dzon� r�ka�wiczk�. Po�szed� za jej przyk�a�dem i spoj�rza� na ze�brany pal�cami kurz.� Co z twoimi d�o�mi? � za�py�ta�a.Po�kaza� jej. Na sk�rze nie po�zo�sta� na�wet �lad po po�pa�rze�niach �r�c� juch� zwie�rzo��aka. Rany nie by�y dla niego pierw�szy�zn�, ale na�wet po o wiele mniej po�wa��nych ju� na zaw�sze po�zo�sta�y mu bli�zny.Ely�ssa �ci��gn�a z�bami r�ka�wiczk� i do�tkn�a cie�p�ymi pal�cami grzbiet�w jego d�oni. Oczy zro�bi�y jej si� wiel�kie ze zdu�mie�nia, jakby sama nie da�wa�a wiary, �e go uzdrowi�a. Ale nic nie po�wie�dzia�a, a on nie pyta�. Wo�la� o tym nie my��le�.� Jak masz na imi�? � spy�ta�a.Kiedy za�gad�n�a go o to przy ich pierw�szym spo�tka�niu, nie od�po�wie�dzia�.� Nie mam imienia � przy�zna� teraz.� Mu�sisz ja�kie� mie�. Ka�dy ma imi�.� Ale nie ja.� A jak sam sie�bie na�zy�wasz?� Sob� � od�par� i roze��mia� si�. Dziwnie za�brzmia� mu w uszach w�a�sny �miech. Dziwnie, bo nigdy dot�d nie �mia� si� na g�os. Nie by�o z czego.Ely�ssa mu za�wt�ro�wa�a.� Trzeba ci� jako� na�zwa� � za�de�cy�do�wa�a. � Chcesz mie� imi�?Wzruszy� ra�mio�nami. Do tej pory jako� si� bez niego oby�wa�. �e nie ma imienia, u�wiado�mi� sobie do�piero przed pa�roma ty�go�dniami, kiedy go o nie spy�ta�a.� Nada� ci ja�kie�?Spoj�rza� na �uk, ko��czan i strza�y. Po raz pierwszy co� od ko�go� do�sta� i by� tym da�rem za�chwycony. Skoro Ely�ssa chce mu da� jesz�cze imi�, to chyba nie wy�pada si� wzbrania�. Kiw�n�� g�ow�.Tymcza�sem ko� po�chy�li� �eb i za�cz�� sku�ba� ra�chi�tyczn� traw�.� Kiedy by��am ma�a, mia��am przyja�ciela � za�cz�a, g�a�dz�c szyj� zwie�rz�cia. � Ale nie ta�kiego z krwi i ko��ci, prawdzi�wego przyja�ciela nigdy nie mia��am. By� to ch�o�piec, kt�ry zja�wia� si� zaw�sze wtedy, kiedy go po�trze�bo�wa��am. Ale on ist�nia� tylko w mo�jej wy�obra�ni. Wy�my��li��am go sobie. Od dawna ju� go nie wi�duj�. � Urwa�a i po�pa�trzy�a na ch�opca. � Chcesz by� moim przyja�cie�lem?Wy�trzyma� spoj�rze�nie jej ciemnych oczu. By� Ely�ssa ocza�ro�wany. Sta�no�wili swoje prze�ci�wie�stwa. Ona mia�a wszystko, on nic. Od�wdzi�czy�a mu si� ju� za oca�lenie �ycia. Dla�czego nadal chce si� z nim za�da�wa�? I dla�czego si� do niej ode�zwa�, po raz pierwszy prze�ry�wa�j�c mil�cze�nie?By�a cza�row�nic�. Oto, dla�czego. Rzu�ci�a na niego urok. Za�cza�ro�wa�a go i tylko jed�nej od�po�wie�dzi m�g� jej udzieli�.� Chc� � wy�krztusi�.� A za�tem nadam ci imi� mo�jego przyja�ciela z dzie�ci�stwa � oznajmi�a. � B�dziesz si� na�zy�wa� Kon�rad.� Kon�rad � wy�szepta� po�woli, wy�ma�wia�j�c te dwie obce sy�laby po raz pierwszy. � Kon�rad � po�wt�rzy� ju� g�o��niej. Po�do�ba�o mu si� to imi�.Nigdy dot�d go nie s�y�sza�, ale zna� je od zaw�sze. By�o to jego imi�, jego w�a�sne imi�, kt�re cze�ka�o na� od dnia na�ro�dzin.� Kon�rad! � krzykn��, wy�rzu�caj�c w g�r� obie r�ce; w jed�nej trzyma� �uk, w dru�giej ko��czan pe�en strza�. � Konrad!Trudniej by�o ukry� �uk i strza�y ni� sztylet. Miejsce na �uk i cze�� strza� zna�laz� pod mo�stem, wci�ska�j�c je w szpar� nad bel�kami no��nymi. Po�zo�sta�e pi�� ukry� w obo�rze za karczm�, gdzie nie za�szkodz� im ka�prysy po�gody.Na�wet Ely�ssie nie po�wie�dzia� o tych schow�kach. Wo�la� za�cho�wa� ostro��no��, nie wie�dzia� jesz�cze, czego mo�e si� po niej spo�dziewa�. Nigdy w �yciu ni�komu nie ufa� i teraz te� si� l�ka�, �e dziew�czyna go zdra�dzi. Mo�g�a wszak po�wie�dzie� ojcu, �e ukrad� �uk, ko��czan i strza�y.Do Wil�helma Ka�stringa nale��a�a ca�a wio�ska. W jego r�kach spo�czy�wa� los wszyst�kich miesz�ka�c�w do�liny. By� tu pa�nem �ycia i �mierci.Ely�ssie nie wolno by�o opuszcza� dworu sa�mej, bez zbrojnej eskorty. Tylko on wie�dzia�, �e �a�ma�a �w za�kaz. Gdyby za�sz�a taka po�trzeba, mo�g�a zmu�si� go do mil�cze�nia gro�b� wy�ja�wie�nia, �e jest w po�sia�daniu czar�nej broni.Ale taka po�trzeba nie zaj�dzie. On od�zy�wa� si� tylko do niej. Ely�ssa po�wie�dzia�a, �e b�d� �przyja�ci�mi� � i z bie�giem ty�go�dni, mie�si�cy, lat rze�czy�wi��cie si� nimi stali.A on sta� si� Kon�ra�dem.Rzecz ja�sna, tylko Ely�ssa na�zy�wa�a go tym imieniem, bo nikt inny nie wie�dzia�, �e je nosi. Ale on te� tak o sobie my��la�. Jego �ycie roz�po�cz�o si� na�prawd� do�piero wtedy, gdy dzi�ki niej prze�sta� by� bezi�miennym.Ely�ssa r�w�nie� si� od�ro�dzi�a, bo bez niego � bez Kon�rada � ju� by nie �y�a. Gdyby nie za�d�ga� zwie�rzo��aka, stw�r by j� roz�szar�pa�. Za�wdzi�czali sobie na�wzajem, �e uro�dzili si� na nowo. * * *Kon�rad z cza�sem do�r�s� do �uku, kt�ry z po�cz�tku by� dla� za du�y. Ty�dzie� po ty�go�dniu, mie�si�c po mie�si�cu �wi�czy� co rano pi�cioma strza�ami, obie�raj�c sobie za cel drzewa, a� w ko�cu sta� si� nie�zr�wna�nym �ucz�ni�kiem.Zimno i wil�go� wy�pa�czy�y brze�chwy pierw�szych pi�ciu strza�, ich groty st�pi�y si� od zbyt cz�stego u�y�wa�nia, po��a�ma�y si� pi�ra pie�rzysk. Ale kilka strza� oszcz�dzi�, schowa� je i w og�le ich nie u�y�wa�. Wo�dz�c deli�kat�nie pal�cami po brze�chwach, gro�tach i pie�rzy�skach, spraw�dza� re�gu�lar�nie ich stan i po�dzi�wia� kunszt rze�mie�lnika, kt�ry ca�y ten komplet spo�rz��dzi�.Na�ciera� ko��czan �o�jem, �eby sk�ra za�cho�wa�a ela�styczno��. A by�a to sk�ra ja�kie�go� oso�bli�wego zwie�rz�cia, kto wie, czy nie kt�rego� z tych na wp�mi�tycz�nych, �yj��cych po�no� na ko�cu �wiata. A mo�e na�wet w s��sied�niej doli�nie. Dla Kon�rada odle�g�o��ci te by�y r�w�nie nie�wy�obra��alne. Za�cho�dzi� te� w g�ow�, co mog� oznacza� skrzy�o�wane strza�y i pi�� na ko��cza�nie, na brze�chwach strza� i na wierzcho��kach sa�mego �uku. Nie by� to bo�wiem herb Ka�stringa.Po�dob�nie jak dziwny n�, czarna sk�ra i nie�znany herb by�y sym�bo�lem ob�cych krain, le����cych za puszcz�, za rzek�, za wzg�rzami. �wiado�mo�� ist�nie�nia ta�kich cu�d�w fa�scy�no�wa�a go, a zara�zem na�pe��nia�a nie�po�ko�jem.Wprawia�nie si� w �ucz�nic�twie za�czy�na� od strzelania do pni drzew. Ale drzewa sta�y w miej�scu. Po pew�nym cza�sie do�szed� do wniosku, �e musi zna�le�� sobie �ywy cel, wy�pr�bo�wa� swe umiej�t�no�ci na kt�rym� z miesz�ka�c�w lasu.Naj�lep�szy by�by zwie�rzo��ak, ale wola� z ta�kim bez po�trzeby nie za�dzie�ra�. Zdawa� sobie spraw�, jak wiel�kie szcz�cie mia� tam�tego dnia, dawno temu, kiedy uda�o mu si� po�o��y� tru�pem jed�nego z tych mo�car�nych po�two�r�w, za je�dyn� bro� ma�j�c tylko sztylet. Le�piej nie kusi� losu. Skoro one da�wa�y mu spo�k�j, on te� nie b�dzie wchodzi� im w drog�.Kiedy nie mia� jesz�cze �uku, uzu�pe��nia� g�o�dowe racje �yw�no�ci, wy�dzielane mu w karczmie, za�sta�wia�j�c sid�a na kr�liki. I teraz kr�liki pad�y pierw�szymi ofia�rami jego �ucz�ni�czych umiej�t�no�ci. Na�brawszy wprawy, po�trafi� ze�strzeli� ptaka sie�dz��cego na ga���zi, a na�wet trafi� do tak szybko poru�sza�j��cych si� ce�l�w, jak wie�wi�rki.W ten w�a��nie spo�s�b stra�ci� pierwsz� ze swoich strza�; znik�n�a gdzie� wy�soko w ko�ronie drzewa i nie od�na�laz� jej, cho� wspi�� si� na sam czu�bek.Do�cho�dzi� do wniosku, �e po�tra�fi�by ju� prze��y� w le�sie. Je�li wie�dzia�o si�, gdzie szu�ka�, po��y�wie�nia by�o tu w br�d. Ja�dalne ro��liny, pta�sie jaja, ko�rzonki. Na�wet gdyby nie mia� �uku, m�g�by �apa� w si�d�a ma�e zwie�rz�ta i �o�wi� ryby w rzece.Na razie jego ofia�rami pa�da�y tylko mniejsze zwie�rz�tka � ale �eby przetrwa� w dzi�czy, mu�sia�by mie�rzy� si� r�w�nie� z wi�k�szymi be�stiami, za�mieszku�j��cymi mroczne ma�tecz�niki puszczy.Ubi� ody�ca, naj�wi�ksze stwo�rze�nie, do ja�kiego kie�dy�kol�wiek mie�rzy� z �uku. Po��o�y� go dwiema cel�nie po�s�a�nymi strza�ami. Ale za�nim zd���y� po�dej�� do zdo�by�czy, opa�d�a j� wa�taha wil�k�w. Ro�zer�wa�y ody�ca na strz�py, po�e�raj�c na miej�scu ile mo�g�y, a to co zo�sta�o, od�ci��gn�y na swoje le�a.I tak stra�ci� dwie ko�lejne strza�y. M�g� tylko sta� i pa�trze�. Wzdraga� si� poru�szy�, w oba�wie, �e kt�ry� z wil�k�w go do�strze�e i uzna za smacz�niej�szy k��sek. Nie zda�wa� sobie na�wet sprawy, �e s� w po�bli�u. Czy�by tak go po�ch�o�n�o pod�cho�dze�nie ody�ca, �e nie wy�czu� ich obecno�ci?W ci�gu kilku lat par� razy p�k�a mu ci�ciwa. Na�pra�wia� j�, ale stra�ci�a nie�od�wra�cal�nie swoj� czarn� barw�. �uk te� w ko�cu naj�pierw p�k�, po czym si� z�a�ma�. Wtedy to Kon�rad zo�ba�czy�, �e drewno w �rodku r�w�nie� jest czarne, czyli by� to jego natu�ralny kolor, a nie efekt nas��cze�nia ja�kim� ciemnym barwni�kiem, jak z po�cz�tku przy�puszcza�. Strat� �uku bar�dzo prze��y�. Wy�kopa� gr�b i po�grze�ba� go w po�bli�u miej�sca, gdzie po raz pierwszy spo�tka� Ely�ss� i zwie�rzo��aka.Na�st�p�nego dnia o �wi�cie stwierdzi�, �e ja�kie� nocne le��ne stwo�rze�nie, szu�kaj�c za�pewne pa�dliny, wy�ko�pa�o z�a�many �uk z czar�nego drewna i gdzie� go za�wlo�k�o.Spo�rz��dzi� sobie nowy �uk, ale od�two�rze�nie cen�nych strza� prze�ra�sta�o jego umiej�t�no�ci. Czwarta si� z�a�ma�a i zo�sta�a mu ju� tylko jedna � oraz tych pi�� z kry�j�wki w obo�rze.Nie po�trafi� od�two�rzy� strza�, ale po�tra�fi�a to Ely�ssa. Cho�cia� nie umywa�y si� do ory�gi�nal�nych, to, ma�j�c je, m�g� przy�najmniej oszcz�dza� tamte pi��. Nie bar�dzo wie�dzia�, po co je trzyma, ale prze�czu�cie m�wi�o mu, �e pew�nego dnia znaj�dzie dla nich cel.Mi�ja�y pory roku, p�y�n�y lata. Nie�wiele si� zmienia�o. Ely�ssa przy�cho�dzi�a co jaki� czas spo�tka� si� z nim o �wi�cie. Zda�rza�o si� to mo�e co kilka dni, mo�e co ty�dzie�, a mo�e co mie�si�c. M�wi�a mu, �e jest jej jedy�nym przyja�cie�lem; on wie�dzia�, �e za jedy�nego przyja�ciela ma j�.Spotka� tych wy�gl��da� zaw�sze z nie�cier�pli�wo��ci�. By� za�wie�dziony, kiedy si� nie zja�wia�a, przygn�biony, kiedy przy�cho�dzi�a pora roz�sta�nia.Pew�nego razu wspo�mnia�a o uczcie wy�danej we dwo�rze na cze�� dzie�dzica s��sied�niego ma�j�tku. Kiedy Kon�rad opo�wie�dzia� jej, co sam w tym cza�sie jad�, prze�razi�a si� i nie kry�a obrzy�dze�nia.Od tam�tej pory cz�sto przyno�si�a mu na spo�tka�nia paczk� z �yw�no��ci� � s�od�kie deli�cje, ja�kich nigdy dot�d nie kosztowa�, sma�ko�wicie przypra�wione mi�sa i pyszne pasztety.� Cza�sem wy�daje mi si�, �e nad moje to�wa�rzy�stwo przedk�a�dasz po�si�ek � �ar�to�wa�a cz�sto.� To prawda � przy�zna�.Przez kilka pierw�szych mi�nut ka��dego spo�tka�nia nie�wiele si� od�zy�wa�; zbyt by� po�ch�o�ni�ty je�dze�niem.Rozma�wiali ze sob�, bo �adne nie mia�o ni�kogo in�nego, z kim mo�g�oby szczerze po�ga�w�dzi�, a poza tym znali si� pra�wie od dziecka. Kon�rad z ka��dym mie�si��cem sta�wa� si� wy��szy, wy�rasta� z ch�opca na m꿭czy�zn�.Ely�ssa by�a jak na dziew�czyn� wy�soka, lecz wzrostem nie do�r�w�ny�wa�a Kon�ra�dowi. Za�cho�wa�a dziew�cz�c� smu�k�o��, ale za�okr�gli�a si� tu i �w�dzie, przeista�cza�j�c w ko�biet�.Ile�kro� si� spo�ty�kali, Kon�rad od�wle�ka� sw�j po�wr�t z uzbiera�nym drewnem do wsi. Ry�zy�ko�wa� nara��enie si� na gniew swego pana, by�leby tylko po�by� z ni� d�u��ej. Cza�sami zda�rza�o mu si� na�wet wra�ca� z pu�stymi r�kami.Pew�nego po�ranka, kiedy karczmarz, z�o�rze�cz�c, �oi� mu sk�r� za to, �e nie przyni�s� ani jed�nego pa�tyka, Kon�rada zdu�mia� wy�raz jego twa�rzy. My��la� zaw�sze, �e pan go nie�na�widzi, ale to, co uj�rza� wtedy w jego oczach, nie by�o nie�na�wi��ci� � to by� strach.Od tam�tego dnia Kon�rad prze�sta� si� ba� karczma�rza. Szer�sze, sil�niej�sze plecy ch�o�paka lepiej zno�si�y razy by�kowca Branden�he�imera, i re�gu�larna ch�o�sta sta�wa�a si� ruty�no�wym, nic nie zna�cz��cym ob�rz�d�kiem.Kon�rad wie�dzia�, �e jego �ycie nie zaw�sze b�dzie takie. �e w przy�sz�o��ci si� od�mieni. Nie by� w sta�nie przewi�dzie�, co do tego do�pro�wa�dzi, ale nie mia� w�t�pli�wo��ci, �e co� si� wy�darzy. Mo�e nie tak szybko, jesz�cze nie w tym roku, mo�e na�wet nie w przy�sz�ym, ale by� prze�ko�nany, �e wszystko si� zmieni.� Py�ta�am o cie�bie ojca � oznajmi�a Ely�ssa.Bez wzgl�du na por� roku Ely�ssa zaw�sze przyje��d�a�a w opo�czy. Roz�po��cie�ra�a j� na ziemi, �eby nie po�bru�dzi� zie�mi� i nie za�pla�mi� traw� odzienia. �achma�nom Kon�rada brud i plamy nie by�y straszne.Ale by� Vor�ge�heim, �ro�dek lata, i oboje nic na sobie nie mieli. Przed chwil� k��pali si� w rzece, a te�raz su�szyli nagie cia�a w po�ran�nym s�o�cu.Kon�rad po�o��y� �uk obok sie�bie. Si�gni�cie po niego, na��o�e�nie strza�y na ci�ciw� i na�pi�cie nie za�jꭳoby mu wi�cej jak dwie se�kundy. Ale latem wa���sa�o si� mniej zwie�rzo��a�k�w i od kilku mie�si�cy �ad�nego w oko�licy nie wy�czu�.Kon�rad wle�pi� wzrok w Ely�ss�, kt�ra roz�cze�sy�wa�a d�u�gie, czarne w�osy.� O co go py�ta�a�? � wy�krztusi� z na�pi�ciem w g�o�sie.� Kim jeste� � od�par�a.Serce za�bi�o mu �y�wiej, zu�pe��nie jakby wy�czu� krwio��erczego dra�pie�c�, skra�daj��cego si� w�r�d g�stwiny. Chwyci� od�ru�chowo za r�ko�je�� no�a i �ci�sn�� j� mocno.Zer�kn�a na niego z u�mie�chem. By� to u�miech prze�korny. Ely�ssa mia�a ju� tak� wad�. Po�tra�fi�a by� bar�dzo ka�pry��na, na�stroje zmienia�y jej si� bez �ad�nego wi�docznego po�wodu. By�wa�o, �e przeje�chawszy ju� przez most, za�wra�ca�a konia i od�da�la�a si� z po�wrotem do wsi, na�wet nie spoj�rzawszy na Kon�rada; by�wa�o, �e nie przywio�z�a ze sob� pro�wiantu i nie ra�czy�a na�wet wy�ja��ni� dla�czego; by�wa�o, �e nie ode�zwa�a si� s�o�wem, kiedy byli ra�zem.� Nie znasz swojej prze�sz�o��ci � po�wie�dzia�a. � Ale po�my��la��am sobie, �e m�j oj�ciec po�wi�nien co� wie�dzie�. On wie o wszystkim, co dzieje si� w tej doli�nie. � Przygl��da�a si� przez chwil� Kon�ra�dowi, po czym do�rzu�ci�a: � No, mo�e z ma��ymi wy�j�t�kami.Serce wa�li�o mu jak m�otem, krew pul�so�wa�a w �y��ach. Bi�y na niego si�dme poty. Od�da�by wszystko, �eby si� do�wie�dzie�, co od�kry�a Ely�ssa, a zara�zem nie chcia� tego s�y�sze�.Rozma�wiali ju� o tym kil�ka�krot�nie, i za ka��dym ra�zem do�cho�dzili do wniosku, �e Kon�rad �adn� miar� nie mo�e by� krewnym karczma�rza. Kim wi�c jest? Nie by�o w wio�sce dru�giego tak �le jak on traktowa�nego, tra