14302

Szczegóły
Tytuł 14302
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14302 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14302 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14302 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michael Palmer. Krytyczna Terapia. Z angielskiego przełożył A. Królicki. Skan i korekta Roman Walisiak. Tytuł oryginału EXTREME MEASURES. Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Pietras. Redakcja Barbara Nowak. Konsultacja merytoryczna Marta Lewandowska. Zdjęcie na okładce EAST NEWS. Licencyjne wydanie klubu "Świat Książki" za zgodą Wydawnictwa PRIMA. Copyright (c)1991 by Michael Palmer. Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA, 1997. Copyright (c) for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki, 1997. Świat Książki, Warszawa 1997. Druk i oprawa GGP. ISBN 83-7129-605-3. Numer 1817. Dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy ślubu May i Miltona Palmerów z Longmeadow, Massachusetts, oraz pamięci pana Freda Jewetta z Barefoot Boy, Floryda. Podziękowania. Jestem głęboko wdzięczny Erykowi Radackowi za iskrę, Donnie Prince i Susan Terry za dobre rady, doktorowi Scottowi Fisherowi za ocenę i uwagi krytyczne, Noelle za jej cierpliwość, Beverly Lewis za zręczne zredagowanie, Jane Rotrosen Berkey, za to że była kimś więcej niż agentem literackim, oraz Billowi W. i doktorowi Bobowi za dostarczenie mi materiałów, które umożliwiły napisanie tej książki. Ponadto specjalne podziękowania składam doktorowi Wadęowi Davisowi. Mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy. M. S. P. Falmouth, Massachusetts. PROLOG. i 7 Lipca. Napis, namalowany nierównymi, czarnymi literami na dwustopowej szarej desce, pochodzącej ze starej stodoły, głosił: CHARiTY, UTAH. 381 MIESZK. Był podziurawiony kulami i wbity do góry nogami między dwoma gęstymi krzakami jałowca. Marilyn Colson nie zauważyłaby go, gdyby nie potknęła się o korzeń i nie upadła ciężko na twardy, pylisty grunt pustyni. To odkrycie odwróciło jej uwagę od najnowszego z rosnącej kolekcji siniaków i zadrapań, zapobiegając - przynajmniej chwilowo - kolejnemu atakowi słownemu na męża. Ich czteroletnie małżeństwo rozpadało się, zanim jeszcze zmienili te wakacje w ostatni pomnik egocentryzmu Richarda. Teraz, o ile chodziło o Marilyn, szybko zbliżało się do końca. Richard nalegał, by wybrali się w tę "czterokołową podróż wszędzie i nigdzie" pożyczonym dżipem. Podobno umiał go naprawić z zamkniętymi oczami, lecz samochód zepsuł się, Bóg wie ile mil od najbliższej osady, i oczywiście potrzebna część była jedyną, której Richard nie zabrał. Też mi psycholog! Ten facet nigdy nie potrafił zrozumieć innego punktu widzenia poza swoim własnym. Marilyn odczepiła kilka rzepów od swojego podkoszulka. Kiedy, a właściwie, na rany Chrystusa, jeśli wrócą do Los Angeles, zatelefonuje do Morta Grubera i powie mu, żeby zajął się formalnościami rozwodowymi. I to, zadecydowała podnosząc się ze złością z ziemi, jest to. Wyrwała znak, zdmuchnęła z niego kurz i podniosła do góry, żeby zobaczył go mąż. - Ofiarowuję ci - zatoczyła szeroki łuk deską, wskazując nagie, pofałdowane, porośnięte krzakami pustkowie - Charity w stanie Utah. Siedzibę największego, najsprawniejszego warsztatu naprawczego dżipów po tej stronie... - Marilyn, czy nie możesz przestać choć na chwilę? Powiedziałem już, że mi przykro. - Nie, nie powiedziałeś. - Tak, do licha. Wiecznie cię przepraszam. Czekaj, daj mi obejrzeć ten znak. Przez chwilę oglądał tablicę, a później odrzucił ją na bok i wyjął ze swego plecaka postrzępioną mapę, poplamioną potem. - Nie ma go tu. - Richard, na wypadek, gdybyś tego nie zauważył, tutaj też go nie ma. - O Boże, ale jesteś złośliwa. - Nie, Richardzie. Jestem zagubiona. Zagubiona i brudna, i obolała, i głodna, i zła, i... i zmarznięta. Zerknęła na zamglone słońce zapadające za horyzont. - Niech to szlag! - warknęła nagle. - Nieważne jak. Wynoszę się stąd w cholerę. Ciężko pracuję, równie ciężko jak ty. A nawet ciężej. To także moje wakacje i chcę jeść we francuskiej restauracji i spać w czystej pościeli i wziąć pieprzoną kąpiel w wannie z hydromasażem. Odwróciła się i wdrapała na kamieniste zbocze najbliższego pagórka z łańcucha niewysokich wzgórz, które zdawały się ciągnąć od jednego krańca horyzontu po drugi. - Marilyn, zejdź tu. Mówię ci, nie zabłądziliśmy. Wiem dokładnie, gdzie jesteśmy, z dokładnością do jednej mili. Możemy przenocować tutaj, a rano ruszyć na wschód. Do południa dotrzemy do autostrady numer pięćdziesiąt. Zobaczysz, że... Marilyn? Kobieta stała nieruchomo na szczycie pagórka. Potem, powoli, odwróciła się do mężczyzny. - Richard - zawołała - może lepiej wejdź tutaj. Myślę, że właśnie znalazłam Charity w stanie Utah. Miasteczko, leżące mniej więcej milę dalej na południe, wtuliło się w dolinę otoczoną ze wszystkich stron wzgórzami. Zdawało się składać z nie brukowanej głównej ulicy, zaczynającej się i kończącej na pustyni, oraz dwóch lub trzech bocznych uliczek. Na wschodzie i północy ciągnęły się jakieś pola. Budynki stojące przy ulicach upiornie jarzyły się w gasnącym świetle, bardziej przypominając hollywoodzką dekorację niż zamieszkaną osadę. - Myślisz, że to wymarłe miasto? - zapytał Richard, gdy zeszli po stoku w suchy parów, tracąc z oczu niskie zabudowania z cegły i desek. - Możliwe, ale teraz są w nim ludzie. Przysięgłabym, że widziałam światła w dwóch oknach. Boże, naprawdę się wkurzę, jeśli nie będzie tam prysznica z ciepłą wodą. - Prawdziwa z ciebie księżniczka, Marilyn. Wiesz? - A z ciebie... no, zapomnijmy o tym. Słuchaj, może ogłosilibyśmy jakieś zawieszenie broni, przynajmniej dopóki to się nie skończy? - Pewnie, ale to ty... - Richard, proszę... Przez jakiś czas szli korytem wyschniętej rzeki, a potem potruchtali na łagodne wzniesienie, które nagle zakończyło się małym, zadbanym poletkiem kukurydzy - idealnie równe rzędy łodyg, sięgających im powyżej głowy, otaczał gęsty płot z drutu kolczastego. - Coraz dziwniej i dziwniej - rozmyślał głośno Richard. Marilyn już dotarła na drugi koniec poletka. - Richard, chodź! - zawołała. - Skąd, do diabła, biorą tu wodę? - Jeśli się pośpieszysz, będziesz mógł ich zapytać - powiedziała Marilyn, wskazując na drogę, gdzie, dwadzieścia czy trzydzieści jardów dalej, spokojnie oddalali się jacyś dwaj mężczyźni. Oprócz nich na czystej ulicy nie było nikogo. Żadnych samochodów, rowerów ani innych ludzi. - Przepraszam! - krzyknęła. - Hej, wy dwaj, przepraszam... Mężczyźni obejrzeli się na nią, a potem poszli dalej. - Richard, trzeba zawołać głośniej, może byś mi pomógł? Nie czekając na odpowiedź, Marilyn ruszyła za tamtymi. W tym momencie w głośnikach umocowanych na słupach wzdłuż ulicy rozległo się bicie dzwonu. Niemal natychmiast z budynków wyłonili się jacyś ludzie i poszli za tamtymi dwoma mężczyznami. Marilyn stanęła jak wryta. Po jej prawej ręce, ze sklepu opatrzonego szyldem głoszącym po prostu SKLEP, wyszła kobieta. Wyglądała na czterdziestoparoletnią, chociaż Jej przygarbione ramiona i rozczochrane włosy uniemożliwiały dokładną ocenę. Nosiła perkalową bluzkę z krótkimi rękawami i spodnie koloru khaki. Na piersi miała przyszytą łatę z napisem MARY, wyhaftowanym złotymi literami. - Przepraszam - zwróciła się do niej Marilyn. Kobieta spojrzała na nią obojętnie. - Nazywam się Marilyn Colson. To mój mąż, Richard. Jesteśmy z Los Angeles i wybraliśmy się na wycieczkę i... Widząc puste spojrzenie kobiety, Marilyn urwała w połowie zdania. - Rozumie pani, co mówię? - Ja... rozumiem... - odezwała się tamta. - I może pani nam pomóc? Skierować nas do hotelu? - Hotelu...? - Tak. Na nocleg. Marilyn zaczekała kilka sekund na odpowiedź, a potem odwróciła się do męża. - Do licha, Richard, może podszedłbyś tu i pomógł mi? Z tą kobietą jest coś nie tak. - To narkomanka - rzekł krótko Richard. - Co? - Narkomanka. Spójrz na ślady igieł na jej ramionach. Pewnie jest naćpana po uszy albo zupełnie otępiała. - Co mamy robić? - No cóż, na początek chyba powinniśmy być mniej agresywni. - Idź do diabła. - A potem powinniśmy znaleźć kogoś innego, z kim można porozmawiać. - Możecie zacząć od porozmawiania ze mną - rozległ się głos za ich plecami. Colsonowie odwrócili się. Marilyn krzyknęła cicho. Niecałe dziesięć stóp od nich stał jakiś mężczyzna, wysoki i chudy, w dżinsach, myśliwskiej kurtce i czapeczce baseballowej. Do pasa miał przypiętą krótkofalówkę. Dubeltówka, którą trzymał w zgięciu prawej ręki, była wycelowana w miejsce znajdujące się tuż pod ich nogami. - Możesz już iść na obiad, Mary - powiedział. - Inaczej nie dostaniesz nic do jedzenia. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, kobieta odeszła, powłócząc nogami. - Ja... ja jestem Marilyn Colson - zaczęła wyjaśniać Marilyn, przełknąwszy podchodzącą do gardła gulę strachu. - To mój mąż, Richard. My... zabłądziliśmy. - Uśmiechnęła się w duchu na myśl o tym, jak rozzłości go tym wyznaniem. - Nasz dżip zepsuł się mniej więcej pół dnia drogi w tym kierunku. Mamy nadzieję, że ktoś w waszym miasteczku pomoże nam przyholować go i naprawić. - Jak się tu dostaliście? - Jak powiedziałam, szliśmy stamtąd... - Nie, nie. Mam na myśli tutaj. - Mężczyzna wskazał miejsce, gdzie stali. - Przyszliśmy z pomocy - rzekł Richard, występując naprzód. - Przez tamte wzgórza, potem parowem i w górę, na pole kukurydzy. Dziwię się, jak zdołaliście nawo... - Czego chcecie? - Chcemy? - powtórzyła Marilyn z budzącym się gniewem. - Może porozmawiać z kimś, kto do nas nie celuje? Mężczyzna odrobinę opuścił lufę dubeltówki. - A potem przydałoby nam się jakieś miejsce na nocleg i pomoc w naprawie dżipa. Czy w waszym mieście jest ktoś, kto zajmuje się samochodami? - To nie jest miasto - odparł mężczyzna, spluwając przez szparę między przednimi zębami. - Słucham? - Powiedziałem, że to nie jest miasto. - Ponownie splunął, a potem dorzucił obojętnie: - To szpital. Szpital dla umysłowo chorych. - Richard? - Tak? - Mogę przysunąć moje łóżko do twojego? - Pewnie. - Przepraszam za to, co dziś wygadywałam. Byłam zła. Marilyn Colson popchnęła metalowe łóżko do posłania Richarda i położyła się na boku, patrząc przez okno bungalowu na niezliczone gwiazdy lśniące na mahoniowym niebie nad pustynią. Powoli przesunęła dłoń po nodze męża i zaczęła go pieścić, tak jak lubił. Ten dzień, jeden z najgorszych w ich pełnym takich dni małżeństwie, zakończył się zdecydowanie lepiej. Po kilku nieprzyjemnych chwilach rozmowy z "pracownikiem szpitala dla umysłowo chorych", jak przedstawił się Garrett Pikę, właściciel dubeltówki, zostali zaprowadzeni do niskiego, drewnianego budynku - kliniki - i przekazani doktorowi Jamesowi Barberowi, kierownikowi Charity Project. Barber, psychiatra, był łysawym, wesołym mężczyzną o miłym uśmiechu i obejściu. I chociaż niewiele powiedział im o projekcie - oprócz tego, że wiązał się z zasiedleniem wymarłego miasteczka i był finansowanym przez rząd eksperymentalnym ośrodkiem dla psychicznie chorych przestępców - powitał ich bardzo życzliwie. Co więcej, obiecał im pomóc w naprawie dżipa, jak tylko mechanik wróci z wyprawy "do miasta" jedynym czterokołowym pojazdem, jaki znajdował się w szpitalu. Poprosił tylko, żeby do tego czasu - prawdopodobnie do rana - nie opuszczali kliniki i jej ogrodzonego dziedzińca, a także nie zadawali żadnych pytań. Teraz, po gorącym prysznicu, posiłku złożonym z pieczonego kurczaka i czerwonego wina oraz po poobiedniej pogawędce, w trakcie której Barber okazał się oczytanym rozmówcą, dobrze zorientowanym w rozmaitych dziedzinach, zostali sami w bungalowie dla gości, na tyłach kliniki. - Richard? - Tak? - Czy nie uważasz, że to romantyczne? Chcę powiedzieć, że chyba niewielu naszych znajomych robiło to w szpitalu dla umysłowo chorych. Richard leżał na plecach, z rękami splecionymi za głową, nie reagując na jej dotknięcia. - Coś jest nie tak - rzekł w końcu. - Co ty mówisz? - To, co powiedziałem. Coś tu jest nie w porządku. Pamiętasz, jak po obiedzie wspomniałem o teorii Stacka-Sullivana, dotyczącej opóźnionego dojrzewania dzieci po przebytych urazach? - Prawdę mówiąc, nie. - No cóż, przedstawiłem ją zupełnie opacznie. - Co takiego? - Tylko dla podtrzymania rozmowy. A Barber przytaknął. Albo jest niewiarygodnie nie douczonym psychiatrą, albo... - Richard, czy ja dobrze rozumiem? Ten człowiek okazuje nam niebywałą gościnność, a ty przeprowadzasz na nim jakieś cholerne testy? - Cofnęła rękę. - Nie mogę w to uwierzyć! - Tak - szepnął. - No cóż, chyba nie powinniśmy więcej o tym mówić. Przypuszczam, że w tym pomieszczeniu jest podsłuch. - To szaleństwo, Richardzie. Pewnie po prostu nie zwracał uwagi na to, co mówiłeś. Bóg wie, że ja również nie słuchałam. Trudno cię znieść, kiedy zaczynasz nadawać o tych swoich gównianych teoriach psychiatrycznych. Odpowiedź Richarda uniemożliwił nagły atak kaszlu. Usiadł na łóżku, opierając dłonie na kolanach, aż napad przeszedł. - Co się dzieje? - Nie mam pojęcia. Nie mogę złapać tchu. W dzieciństwie chorowałem na astmę, ale od lat nie miałem żadnych takich problemów. - Może jest tu jakiś grzyb lub coś w tym rodzaju. A może to skutek stresu? - Wyjdę na chwilę na podwórze. - Czy nie powinniśmy wezwać lekarza? - Mówię ci, to nie... Ponownie przerwał mu atak kaszlu. Dźwignął się z łóżka i wyszedł z bungalowu na chłodne, nocne powietrze. Marilyn leżała sama na swoim łóżku zastanawiając się, jak kiedykolwiek mogła sądzić, że będą razem do końca życia. Ach, do diabła z tym, pomyślała. Zrobiła wszystko, co mogła. Teraz trzeba zdobyć się na inne kroki. Nie mogąc ułożyć się wygodnie, obróciła się na drugi bok, lecz zaraz wróciła do poprzedniej pozycji. Poprawiła poduszkę pod głową. Powietrze było ciężkie i nieświeże. W końcu podeszła do komody i wzięła drugą poduszkę, którą położyła na pierwszej. Lepiej, pomyślała, kładąc się do łóżka. Znacznie lepiej. Minęła minuta, potem następna. Uspokoiła się. Zamknęła oczy. Zaczęła oddychać wolniej i jakby znacznie lżej. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, zanim zapadła w sen, był kaszel męża. Na jej zegarku była siódma trzydzieści, kiedy nadawany przez głośniki dźwięk dzwonu wyrwał Marilyn z płytkiego, niespokojnego snu. Przez większość nocy nie spała, częściowo z winy Richarda, który kilkakrotnie wchodził do bungalowu i wychodził z niego, częściowo przez jego spazmatyczny kaszel, a po części z powodu trudności z oddychaniem - łagodniejszych, kiedy siedziała, a pogłębiających się w pozycji leżącej. Była sama w domku. Blade poranne słońce sączyło się przez okno od wschodu, podświetlając gęstą, lśniącą zawiesinę kurzu. Marilyn zauważyła to z ulgą. Nic dziwnego, że mieli taką ciężką noc. Wstała z łóżka, czując uporczywy, niepokojący ucisk w piersi -jakby jakaś opaska nie pozwalała jej głęboko oddychać. - Richard? Zawołała go, zaczekała chwilę, a potem wyszła na małe podwórko. Siedział, plecami do niej, w wiklinowym fotelu z wysokim oparciem. - Richardzie, powinieneś zobaczyć, ile tam kurzu. Nic dziwnego, że... Podeszła do niego i urwała w pół słowa. Jej mąż nie spał i spojrzał na nią, ale nigdy nie wyglądał gorzej. Twarz miał popielato szarą, a oczy puste, matowe i pozbawione wyrazu. Jego oddech był szybki i płytki, a wargi popękane i wydęte. Wydawało się, że w ciągu tej jednej nocy postarzał się o kilkadziesiąt lat. - Jestem chory - zdołał powiedzieć. - Widzę. Richardzie, idę po doktora Barbera. Szybko odeszła, zanim zdążył coś powiedzieć. Chociaż klinika oddalona była o niecałe pięćdziesiąt stóp, musiała przystanąć, wyrównać oddech. Barber, w białym fartuchu narzuconym na sportowy strój, z troską wysłuchał jej relacji. - To prawdopodobnie reakcja alergiczna - stwierdził. - W zeszłym roku kongresman, który przyjechał tu sprawdzić sposób realizacji programu, miał podobne objawy. Zapewne wywołane jakimś grzybem. Jestem psychiatrą, ale mam też trochę doświadczenia w internie. Zbadam pani męża. Trochę benadrylu i może odrobina adrenaliny, a od razu poczuje się lepiej. Po kilku minutach od podania tych lekarstw Richard rzeczywiście poczuł się lepiej, chociaż Marilyn nie była pewna, czy poprawę spowodowała kuracja zastosowana przez Barbera, czy wiadomość, iż mechanik wrócił landroverem do Charity i był przekonany, że potrafi naprawić ich dżipa. Wobec nalegań Barbera też pozwoliła się zbadać i wzięła dwie kapsułki benadrylu, poparte zastrzykiem adrenaliny. Później, spakowawszy plecak i wziąwszy od Barbera zapas benadrylu, ruszyli landroverem na poszukiwanie dżipa, korzystając z notatek i wskazań kompasu Richarda. Mechanik, mrukliwy tubylec, który przedstawił się jako John, najwyraźniej dobrze znał pustynię. - Dziewięć mil - powiedział. - Tyle przeszliście. - Wydawało się, że więcej - zdołał wykrztusić Richard między dwiema salwami gwałtownego kaszlu. - Dziewięć mil - powtórzył John. Marilyn wyciągnęła rękę i otarła odrobinę różowej piany z kącika ust męża. Znów poszarzał na twarzy, a jego paznokcie były prawie fioletowe. Mimo to dzielnie siedział na fotelu, czytając notatki i prowadząc ich od jednego znaku orientacyjnego do drugiego. Obserwując go, Marilyn poczuła odradzającą się dumę i czułość, które tak dawno przestał budzić w niej ten mężczyzna. - John, możesz wskazać nam drogę do najbliższego szpitala? - spytała, znów czując ucisk w piersi. - Saint Joe - odparł Indianin. - Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć mil na wschód od miejsca, gdzie stoi wasz dżip. - Pół dnia jazdy? - Może. Może więcej. Usiłując ignorować własne trudności z oddychaniem, Marilyn otarła tłusty pot pokrywający czoło męża. - Richard, może powinniśmy wracać do kliniki. - Nie... nic mi nie jest - wycharczał w przerwach między kaszlnięciami. - Naprawmy... dżipa... i wynośmy się... stąd w cholerę. Marilyn popiła kolejną tabletkę benadrylu łykiem z manierki, a potem podała lekarstwo mężowi. Po kilku minutach ona też zaczęła kaszleć. Dziewięciomilowa jazda pustynnym bezdrożem zajęła im prawie dwie godziny. Naprawa dżipa znacznie mniej niż godzinę. Richard próbował pomagać, ale zanim John skończył, Richard zrezygnował i osunął się na fotel pasażera, opierając się o drzwi i spływając potem. - W porządku, proszę pani - rzekł John. - Proszę zapuścić silnik. Silnik zapalił przy pierwszej próbie. - Mógłbyś pojechać z nami? - spytała, ze wszystkich sił walcząc z uciskiem w piersi. - Dziesięć, dwanaście minut, to wszystko. Doktor Barber kazał mi zaraz wracać. Dziewięć czy dziesięć mil na wschód jest droga. Nie można jej ominąć. Pojedźcie nią na południe. Po kolejnych dziesięciu milach będzie autostrada numer pięćdziesiąt. Wtedy w prawo. Mam nadzieję, że pani mąż wkrótce poczuje się lepiej. Marilyn podziękowała, bezskutecznie próbując mu zapłacić, a potem odjechała, najszybciej jak mogła, usiłując jednocześnie pilnować kompasu, Richarda i nierówności terenu. Na szczęście przypięty pasami Richard zasnął. Kiedy ujechali półtorej mili, John zatrąbił, pokazał jej podniesiony kciuk i skręcił na południe. Nie przejechała nawet pół mili, kiedy ucisk w piersi wzmógł się. Rozluźnij się, mówiła sobie. Nie panikuj... Nie panikuj... Każdemu oddechowi zaczął towarzyszyć wyraźnie słyszalny bulgot. Strach, jakiego jeszcze nigdy nie zaznała, sprawił, że zmieniła zdanie. Zatrzymała dżipa. - Richard, obudź się - wydyszała. - Nie mogę oddychać. Nie mogę... Usiłowała dotknąć jego ramienia. Ręka męża opadła bezwładnie. - Richard? Richard! Imię, chociaż wykrzyczane, było ledwie słyszalne. Chwyciła męża za brodę i obróciła do siebie. Twarz miał siną i obrzmiałą, oczy otwarte, lecz bez życia. Z kącików ust sączyła mu się gęsta, różowa piana. Marilyn rozpięła swój pas bezpieczeństwa. Chwiejnie idąc wokół dżipa do drzwi pasażera, czuła, jak lepka ciecz podchodzi jej do gardła. Kiedy otworzyła drzwiczki, potknęła się i ciężko opadła na kolana. Ciało Richarda osunęło się z fotela i upadło na nią, przygniatając do ziemi. Usiłowała je zepchnąć, lecz nie miała już sił. Wkrótce nie miała i chęci. Objęła go ramionami i wsunęła kciuki w szlufki jego spodni. Słońce powoli przesuwało się po niebie, nie rażąc oczu i nie zmuszając do ich mrużenia. Po chwili, która zdawała się kilkoma minutami, ale mogła być godzinami, poczuła ogarniający ją dziwny spokój. Z tym spokojem przyszło inne doznanie - poczucie więzi z Richardem, bliskości takiej, jakiej jeszcze nigdy nie zaznała. A czując, jak jego ciało staje się lżejsze, aż wreszcie w ogóle przestaje jej ciążyć, była pewna, że on żyje. Żyje i wie, że ona jest przy nim. Marilyn zaczęła oddychać lżej. Uśmiechnęła się w duchu. Słońce padało za horyzont. Z zachodu nadleciał chłodny wieczorny wiatr. Po pewnym czasie dżip i dwie nieruchome, zamknięte w uścisku postacie leżące obok pokryła cienka warstwa pustynnego piasku. II Osiem Miesięcy Później. 25 LUTEGO. Było tuż po drugiej nad ranem. Przed magazynem numer osiemnaście w dokach wschodniego Bostonu upiornie skrzypiał zmrożony śnieg. Wewnątrz, wciśnięty między stalowe dźwigary trzydzieści stóp nad podłogą, Sandy North ostrożnie ustawił ostrość swojej kamery wideo i usiłował pochwycić prowadzoną w dole rozmowę. Jeśli jednak nie usłyszy wszystkiego, nic się nie stanie. Z tej odległości nafaszerowana elektroniką furgonetka Granville, którą przyjechał do Bostonu, nagra nawet czkawkę. Od prawie trzech miesięcy North pracował w dokach jako tajny agent Bureau of Alcohol, Tobacco and Firearms. Ściśle mówiąc, został im wypożyczony przez agencję specjalizującą się w dostarczaniu takiego personelu. I chociaż jego agencja nie miała oficjalnej nazwy, zatrudnianym przez siebie ludziom oraz tym, którzy od czasu do czasu potrzebowali jej usług, była znana jako Plan B. Northowi polecono zlokalizować źródło stałego przecieku broni z Bostonu do Belfastu w Irlandii Północnej. Tymczasem zamiast tego natknął się na narkotyki - transport i sprzedaż heroiny, wyglądające na największe, z jakimi miał do czynienia podczas kilku zadań wykonywanych dla Drug Enforcement Agency. A na dodatek, z posłyszanych urywków rozmowy wywnioskował, że jeden z dwóch sprzedających był niemal na pewno policjantem. Sfrustrowany brakiem postępów w wykryciu przemytu broni i nie mając czasu na zorganizowanie odpowiedniej osłony, North postanowił sam sfilmować sprzedaż narkotyków. Ze wszystkich świństw, z tego całego gówna, z jakim musiał zetknąć się podczas pracy dla Planu B, handlarze narkotyków byli najmniej odrażający i stanowili najbardziej obiecujący cel. Przynajmniej, rozmyślał, jeśli odwołają go z Bostonu, spędzone tu miesiące nie będą całkowicie stracone. Z drugiej strony, jeśli coś pójdzie źle i okaże się, że pracując na własną rękę skopie akcję wymierzoną przeciw przemytnikom broni, szef Planu B urwie mu jaja. Wszystko musi ułożyć się dobrze. Sprawdził usytuowanie dźwigarów i wybrał miejsce, w którym był całkowicie niewidoczny. Zawsze podejmował wszelkie możliwe i rozsądne środki ostrożności, co czyniło go - nawet wśród doskonale wyszkolonych pracowników agencji - niemal legendarną postacią. Teraz pozostawało mu tylko filmować i czekać. Daleko w dole transakcja była właściwie zakończona. Policjant i jego partner wzięli dwie walizki pieniędzy i odjechali. Nabywca, który przyjechał furgonetką z chemikiem i trzema gorylami, pilnował przenoszenia towaru z kontenerów do samochodu. Był mały, żylasty i elegancko ubrany, a ponadto wydawał swoim ludziom polecenia w sposób typowy dla człowieka nawykłego do rozkazywania. Jeden z braci Gambone, domyślił się North, usiłując przypomnieć sobie zdobyte niegdyś wiadomości o tej potężnej rodzinie. Prawdopodobnie Ricky, najmłodszy z nich. North przesunął się odrobinę, żeby lepiej mu się przyjrzeć, i poczuł, że coś porusza się pod jego nogą. Instynktownie sięgnął ręką, ale było już za późno. Jakiś sworzeń, zapewne wciśnięty za belkę podczas stawiania dachu, stoczył się z dźwigara i ze szczękiem spadł na cementową podłogę. Po kilku sekundach North znalazł się w strumieniach światła dwóch silnych latarek. Wykonując rozkaz jednego z mężczyzn na dole, wziął swój rewolwer w dwa palce i odrzucił go. Potem, przeklinając w duchu własną głupotę, cal po calu posuwał się w dół po stalowej belce i wąskiej drabince. Zapowiadała się piekielnie długa noc. Aż do tej nocy, podczas Bóg wie ilu ryzykownych operacji, North tylko dwukrotnie został pojmany. Raz, w Buenos Aires, dał się złapać specjalnie, żeby uwolnić dwóch więźniów politycznych. Za drugim razem, w Ugandzie, zniósł dwie godziny tortur, zanim przybyło wsparcie. Teraz postanowił maksymalnie zminimalizować czekające go lanie. Będzie musiał udawać miękkiego, ale nie zanadto; przestraszonego, lecz nie tak, żeby bicie go zdawało się dobrą zabawą. Jeden z goryli zabrał jego kamerę, a drugi mocno uderzył go w brzuch. Sandy jęcząc osunął się na kolana. Podnieśli go za kołnierz i rzucili na krzesło. Potem, niechętnie odpowiadając na ich pytania, Sandy North zaczął powoli oceniać pięciu otaczających go ludzi. - ...sam. T... tylko ja. Nie ma nikogo innego. Pracowałem sam, szukając broni... Chemika - drobnego, po czterdziestce -można wyłączyć. - ...to zwykły przypadek. Ja... natknąłem się na to. Przysięgam. Słyszałem, jak dwóch facetów rozmawiało o tym, i pomyślałem, że sprawdzę, o co tu chodzi. No wiecie, dają nagrody za takie rzeczy... Gambone, jeśli to naprawdę on, najwidoczniej lubi, żeby inni wykonywali za niego brudną robotę. Trzeba go w jakikolwiek sposób oddzielić od jego ludzi. - ...słuchajcie, mówię poważnie. Nie chcę oberwać i nie chcę umierać. Pracuję dla Tobacco and Firearms. Nawet nie znam nikogo w DEA... Dwaj z tych goryli są młodzi i niezbyt doświadczeni. Jeden, Mickey, już podszedł za blisko z wyciągniętą bronią. Jeśli tylko nadarzy się okazja, Mickey będzie naprawdę zdziwiony tym, jak łatwo może rozstać się ze swoim pistoletem. - ...Ten nadajnik wideo jest silny, ale nie na tyle, żeby połączyć się z satelitą. Mam tam ukryty odbiornik. Taśma jest tam... Trzeci goryl, Donny, to prawdziwy problem. Zwierzę. Sześć stóp i cztery lub pięć cali... dwieście pięćdziesiąt funtów... ostrożny... i zwinnie się rusza. - ...Słuchajcie, nie obchodzi mnie, kim jesteście ani z kim handlowaliście. Ja... chcę tylko wyjść z tego cało. Może zawrzemy umowę... Po przeszło półgodzinie i kilku niemal niepotrzebnych uderzeniach w twarz i brzuch, North w końcu uzyskał obietnicę zawarcia umowy w zamian za wydanie odbiornika i taśmy. Wiedział, że tak naprawdę może liczyć jedynie na bezbolesną śmierć, ale miał niewiele kart w rękawie i musiał maksymalnie zwiększyć swoje szansę. - Dobra... dobra... - powiedział, gdy Donny zamierzał kolejny raz uderzyć go w twarz. -Poddaję się. Odbiornik jest w pustej beczce po oleju. Zaprowadzę was tam. Donny spojrzał na eleganckiego nabywcę, który skinął głową. - Spróbuj nas wyruchać, a będziesz martwy - rzekł Donny, szarpnięciem stawiając Northa na nogi. - Kiedy dostaniecie taśmę, przyprowadźcie go tu z powrotem - rozkazał nabywca. Cofnął się przed zimnem, gdy Donny otworzył drzwi magazynu. Zadowolony North wyprowadził trzech goryli na mroźny ranek. - Lepiej niech to nie będzie jakieś gówno - ostrzegł Donny, gdy mijali najpierw jeden, a potem drugi magazyn - bo zaczynam marznąć i denerwować się. Skręcili na szerokie, zaśmiecone nabrzeże. - Odbiornik jest tam - powiedział North, wskazując na beczkę po oleju, jedną z około pięćdziesięciu ułożonych w ogromną piramidę. Z dziury wywierconej w boku wystawała ledwie widoczna antena. - Otwórz to. Trzej goryle cofnęli się o krok, gdy North wyjął spomiędzy dwóch sąsiednich beczek drewniany młotek i delikatnie odbił dekiel. - Jest zapakowany w wodoszczelną ceratę - rzekł, sięgając do środka. - To... - Stój - rozkazał Donny. - A teraz cofnij się. O tak. Naprawdę jesteś głupi, jeśli myślisz, że pozwolę ci sięgnąć po broń, którą tam masz. Mickey, wyjmij to. Pod lufą pistoletu trzeciego goryla North cofnął się. Mickey schował do kieszeni swój pistolet i sięgnął do beczki. Niemal natychmiast rozległ się głośny szczęk, a po nim przeraźliwy wrzask. Mickey zatoczył się w tył, bezradnie szarpiąc szczęki wielkiego potrzasku na niedźwiedzie, głęboko wbite w jego nadgarstek. Trzeci goryl zareagował tylko nieznacznym opuszczeniem ręki z bronią, ale Northowi to wystarczyło. Kopnął go mocno w krocze, a jednocześnie uderzył od dołu nasadą dłoni w nos. Rozległ się głuchy jęk, trzask łamanych kości i mężczyzna runął na ziemię niecałe dwie stopy od leżącego już i wrzeszczącego kolesia. North instynktownie obrócił się na pięcie i przysiadł. Dzięki temu olbrzym nie zdołał roztrzaskać mu czaszki sześciostopowym drągiem. Cios ześlizgnął się po skroni Northa. Oszołomiony zachwiał się, a Donny zamachnął się ponownie. Tym razem deska trafiła Northa w plecy sprawiając, że opadł na jedno kolano. W następnej chwili olbrzym dopadł go, owijając potężnymi łapskami kark swojej ofiary, wbijając jej kciuki w krtań. Wykorzystując dźwignię i resztki sił, North przerzucił napastnika przez ramię i spróbował wbić mu palce w oczy. Donny nie popuszczał. North poczuł, że brakuje mu tchu. Potrzebował powietrza. Przetoczył się jeszcze raz. Spleceni w uścisku, runęli z nabrzeża. Morderczy chwyt Donnyego rozluźnił się, gdy spadali w dwudziestostopową pustkę dzielącą ich od lodowatych wód Boston Harbor. Rozerwał się całkowicie, kiedy - w połowie drogi - uderzyli w potężną belkę wystającą z nabrzeża. North poczuł straszliwy ból, a potem otępiające zimno, gdy uderzył w wodę. Później była tylko ciemność. - Dochodzi do siebie, Normo. Spójrz, jak mruga powiekami. I ustąpiły te chaotyczne ruchy gałek ocznych. Proszę pana, słyszy mnie pan? Proszę ścisnąć moją rękę, jeśli pan słyszy... Tak, poczułam! Ścisnął moją rękę. Proszę spróbować otworzyć oczy. Przez pulsującą salwę bólu głosy obu kobiet przedarły się do świadomości Sandyego Northa. - ...Jean, muszę zajrzeć do innych sal. Wezwij mnie przez pager, gdybym była potrzebna. - Dzięki, Normo. Bardzo mi pomogłaś... Proszę pana, jest pan w szpitalu. White Memorial Hospital. Proszę ścisnąć moją dłoń, jeżeli pan mnie rozumie... Dobrze. Jestem doktor Goddard. Neurochirurg. Był pan nieprzytomny, ale wyzdrowieje pan. Rozumie pan? - Ro... rozumiem - usłyszał swoje mamrotanie. Kiedy spróbował otworzyć oczy i przyjrzeć się spoglądającej na niego, zatroskanej twarzy, ujrzał kalejdoskop wirujących kolorów, jak w psychodelicznym pokazie. Jedno po drugim, wspomnienia potyczki w dokach wschodniego Bostonu zaczęły napływać na swoje miejsce. - Teraz lepiej. O wiele lepiej - powiedziała lekarka. Krzepiący uśmiech rozjaśnił podłużną, wyrazistą twarz, obramowaną kręconymi, czarnymi włosami. - Co się panu stało? North spojrzał na igłę kroplówki, tkwiącą w jego ręce, i na kardiomonitor nad głową. - Pani mi to powie - zdołał wykrztusić. - Wiemy tylko, że ktoś znalazł pana nieprzytomnego, przemoczonego i przemarzniętego na jakiejś ulicy we wschodnim Bostonie i wezwał pogotowie. Wygląda na to, że upadł pan i uderzył się w głowę. Albo został przez kogoś uderzony. Wydaje się też, że przez jakiś czas znajdował się pan w wodzie. - Nie pamiętam. - Nic dziwnego. Amnezja często towarzyszy wstrząsowi mózgu. A ma pan pół tuzina siniaków, które mogły go spowodować. Wykonaliśmy tomografię komputerową pańskiego mózgu... z negatywnym wynikiem, oraz kilka zdjęć rentgenowskich, również bez odchyleń od normy. Miał pan bardzo obniżoną temperaturę ciała. Trzydzieści jeden i sześć. Teraz jest już prawie normalna. Jak się pan nazywa? - Trainor. Phillip Trainor - odparł bez wahania North. Kłamstwo przyszło mu z łatwością, ponieważ podczas niektórych zadań był Phillipem Trainorem; w trakcie innych wykorzystywał jedną z licznych starannie udokumentowanych tożsamości. Tym razem został Sandym Northem. Po raz ostatni, zadecydował. Najwyraźniej North miał pecha. Powoli zaczął sprawdzać swoje ciało. Każdy mięsień zdawał się reagować. Sandy North zdołał uniknąć najgorszego. - Która godzina? - spytał. - Prawie dziewiąta rano. - Jaki dzień? - Wtorek, dwudziesty piąty lutego. - Dobrze. Muszę iść. Lekarka poklepała go po dłoni. - Obawiam się, że to niemożliwe, panie Trainor. - Dlaczego? - No, po pierwsze już został pan przyjęty - poinformowała uprzejmie. - Równie dobrze może pan tutaj wykorzystać ten dzień. A ponadto będziemy pana obserwować. Odezwał się pager, wzywając ją do innej sali. - Niech pan słucha, panie Trainor. Mam pacjenta ze złamaniem kręgów szyjnych, muszę go obejrzeć. Niech mi pan wyświadczy tę łaskę i nie rusza się stąd. Przyślę tu kogoś, żeby z panem porozmawiał. Jak tylko opuściła pokój, North chwycił za poręcz łóżka i usiadł. Gdy pod czaszką załomotało mu jak przy wybuchu moździerzowych granatów, równie szybko opadł na poduszkę. Kilka sekund później spróbował ponownie. - Z powrotem wśród żywych. Mój Boże, co za poprawa. Kobieta mówiąca te słowa, pielęgniarka po pięćdziesiątce, weszła do pokoju i podniosła wezgłowie łóżka. Była schludną, oficjalnie wyglądającą panią o starannie ufryzowanych srebrnych włosach i oczach, które widziały niejedno. North podziękował jej i oparł się o wezgłowie. Moździerze powoli przerywały ostrzał. - Nazywam się Norma Cullinet - powiedziała. - Jestem starszą pielęgniarką tej zmiany. - Trainor. Phil Trainor. - No cóż, witamy na powrót, panie Trainor. Przez chwilę obawialiśmy się, że możemy pana utracić. - Jestem wam wszystkim wdzięczny. - Nie miał pan portfela, kiedy pana tu przywieziono. Czy został pan napadnięty? Obrabowany? - Naprawdę nie wiem. Wydaje się to możliwe. Teraz, jeśli pani wybaczy, chciałbym opuścić szpital. - Słyszałam od doktor Goddard. Ona nie uważa, aby to był dobry pomysł. - Rozumiem. Jestem gotowy podpisać wypis na własną prośbę. Pielęgniarka wyłączyła monitor i usunęła elektrody z jego piersi. - Jako pacjenta z obrażeniami głowy, moglibyśmy zatrzymać tu pana wbrew pańskiej woli. Jednak ani doktor Goddard, ani ja nie uważamy tego za właściwe. Powiem panu coś. Proszę podać mi kilka informacji do naszych akt, a potem odłączę tę kroplówkę, opatrzę pańskie zadrapania i wyjdzie pan stąd. - Umowa stoi - odparł North. - Świetnie. - Norma Cullinet wzięła do ręki notatnik. - Nazwisko i data urodzenia? Jedno po drugim, North odpowiedział na wszystkie pytania zadawane przez pielęgniarkę, kłamiąc tylko w sprawach, które nie mogły wzbudzić jej wątpliwości. - Zawód? - Handlowiec. Import-eksport. - Ubezpieczenie zdrowotne? - Blue Cross. Podam numer telefonicznie, jak tylko wrócę do domu. - Najbliższy krewny? - Nie mam. - Nikogo? Bracia? Siostry? Kuzyni? - Nikogo ważnego. - Ciotki? Wujkowie? Wspólnicy w interesach? Ktokolwiek, kogo moglibyśmy zawiadomić? - Pani Cullinet, proszę. Pytała pani, a ja odpowiadałem. Teraz pora dotrzymać drugiej części umowy. Mam kilka spraw do załatwienia. Bardzo ważnych spraw... związanych z moimi interesami. Proszę wierzyć, nic mi nie będzie. - Przepraszam - powiedziała pielęgniarka, idąc do drzwi. - Dwie minuty. Proszę dać mi dwie minuty, a wypuszczę pana stąd. I tak muszę przynieść panu jakieś ubranie. Pańskie jest jeszcze mokre. Po dwóch minutach, tak jak obiecała, pani Cullinet wróciła. Delikatnie oczyściła zadrapania na jego czole i plecach, a potem dała mu kilka jednorazowych opatrunków chirurgicznych. - Szczepienie przeciwtężcowe? - spytała, pomagając mu wstać z łóżka. - Aktualne. Dziękuję, pani Cullinet. Była pani cudowna. - Na zewnątrz jest zimno. - Wezwę taksówkę. Mieszkam niedaleko. - Tak pan mówił... - No cóż, jeszcze raz dziękuję. - Tak. No, na razie. - Słucham? - Nic. Nic. Niech pan uważa na siebie. Pielęgniarka rzuciła mu przelotny uśmiech, odwróciła się i wyszła. Wysokie buty Northa, ogrzane przy kaloryferze, były prawie suche. Rozejrzał się wokół, a potem odchylił wkładki i wyjął spod nich trzy banknoty studolarowe i jedną dwudziestkę. Jego kurtka była przemoczona, ale nadawała się do noszenia. Włożył ją, a potem ostrożnie opuścił izbę przyjęć tylnym wyjściem. Jeżeli, jak podejrzewał, jednym ze sprzedawców był oficer bostońskiej policji, nigdzie nie było bezpiecznie. Ukrył odbiornik wideo, najlepiej jak zdołał w tak krótkim czasie, lecz zawsze istniała możliwość, że ktoś przypadkiem go znajdzie. Było prawdopodobne, że dwaj goryle Gambonea przeżyli. Teraz w dokach zaroi się od ludzi szukających albo jego, albo jego ciała. Mimo to musiał jakoś dostać się tam. Misję, którą sprawował w rejonie bloków - długie miesiące planowania i ciężkiej pracy - i tak diabli wzięli. Będzie musiał jakoś to wytłumaczyć, a bez tej taśmy całe jego poświęcenie i czas były daremne. Podjechał taksówką do Armii Zbawienia i kupił znoszone ubranie robocze, rękawiczki, poplamiony olejem płaszcz i wełnianą czapkę. Następnie zaszedł do sklepu spożywczego po butelkę taniego wina. W pobliskim zaułku wylał trochę trunku na płaszcz i umieścił butelkę w kieszeni tak, żeby wystawała. Trochę starannie rozsmarowanego brudu, zmiana postawy na zgarbioną sylwetkę przegranego człowieka i był gotowy. Przemiana, którą sprawdził w lustrze toalety na stacji benzynowej, była uderzająca. Nie golił się od dwóch dni, a sińce zmęczenia pod jego oczami były zupełnie naturalne. Miał nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na sztajmesa kręcącego się po dokach wschodniego Bostonu. A przynajmniej dopóki nie odzyska tego odbiornika wideo. Nie chcąc wracać do swojego pokoju, zameldował się w nędznym hoteliku, żeby zaczekać do nocy. Leżąc na zatęchłym materacu, w końcu poczuł ciężar, jakim były dla niego wydarzenia w doku. Ból głowy był uporczywy, ale jeszcze znośny. Nogi miał jak z ołowiu, lecz i z tym mógł sobie poradzić. Najbardziej niepokoiło go, a nawet przerażało, wrażenie ucisku w piersi. Zakaszlał kilkakrotnie, a potem zapadł w niespokojny sen. North dwukrotnie budził się i zasypiał, zanim w końcu opuścił hotel i podjechał taksówką w pobliże doków. Teraz ucisk w piersi nie ustępował i każdy oddech przychodził mu z trudem. Ruszył w kierunku rumowiska, w którym ukrył odbiornik, lecz natychmiast stanął jak wryty. Wszędzie roiło się od ludzi - dwóch dostrzegł za ogrodzeniem, kolejnego po drugiej stronie drogi, niedaleko miejsca, gdzie ukrył odbiornik, a jeden krążył w samochodzie z zapalonymi światłami. Prawie przygryzając sobie wargę, by stłumić kaszel, North wycofał się i skierował ku centrum wschodniego Bostonu. Musi zaczekać, aż wszystko się uspokoi; dzień, może dwa. Kwartał dalej przystanął i oparł się o latarnię, łapiąc oddech. To dziwne, pomyślał. Podczas niedawnych badań kontrolnych wstrzymywał oddech na ponad dwie minuty. Teraz brakowało mu powietrza. Zdołał przejść parę kroków i znów musiał przystanąć. Tym razem atak był nagły. Zaczął kaszleć i przez kilka minut nie był w stanie zrobić nic innego. - Nic ci nie jest, koleś? North, zgięty wpół, podniósł głowę. Jakiś włóczęga, ubrany podobnie jak on, patrzył na niego ze współczuciem. - Nie... nic mi nie jest, dzięki. Zimno. To wszystko. - Mógłbym pociągnąć łyka? - Hę? Och, jasne. Masz. Podał mu butelkę. Mężczyzna pociągnął długi łyk, otarł usta grzbietem dłoni i odszedł. North powoli kroczył ulicą. Zanim dotarł do centrum, znów zgiął się wpół, kaszląc okropnie. Rozdział 1. 27 LUTEGO. "White Memorial, tu helikopter MedEvac. Mówi starsza siostra Burns. Jesteśmy w drodze do was z międzystanowej cztery-dziewięć-pięć z jedną ofiarą wypadku samochodowego, priorytet jeden. Mężczyzna, czterdzieści cztery lata. Kierowca. Bez pasażerów. Liczne obrażenia. Otwarte złamanie lewej kości udowej. Otwarte złamanie prawego przedramienia. Brak widocznych obrażeń głowy i szyi. Ciśnienie siedemdziesiąt mierzone Dopplerem, bez widocznego źródła krwawienia. W EKG tachykardia zatokowa sto pięćdziesiąt na minutę. Podano dożylnie roztwór Ringera w kroplówce. Powtarzam, mam priorytet jeden. Nasz przybliżony czas przybycia na wasze lądowisko za dwanaście minut"... Priorytet jeden - choroba lub uraz grożący śmiercią. Te słowa, jak zwykle, poderwały na nogi cały personel oddziału reanimacji White Memorial Hospital. Priorytet jeden - następna okazja potwierdzenia reputacji WMH jako najlepszego ośrodka leczenia urazów w Bostonie, w całym stanie, a według wielu nawet na świecie. Zanim meldunek radiowy dobiegł końca, zespół izby już zaczął działać. Eryk Najarian stał sam pod ścianą lśniącej izby przyjęć, napawając się widokiem techników, pielęgniarek i lekarzy szykujących się tego lutowego ranka do kolejnej bitwy. Obraz izby przyjęć jako oblężonego feudalnego zamku nasunął się po raz pierwszy Erykowi podczas drugiego roku praktyki i przez następne dwa lata nabierał wyrazu oraz barwy. Technicy - od EKG, respiratorów i badań laboratoryjnych - stali się oddziałami wsparcia i agentami wywiadu, zbierającymi informacje, transportującymi broń i wyposażenie dla obrońców, czyli sióstr. Lekarze i stażyści byli oficerami - porucznikami i kapitanami. A nad nimi wszystkimi, bardziej obserwując niż działając, w oczekiwaniu na chwile, gdy wynik spotkania ze śmiercią będzie zależał od jednej decyzji, stał pan zamku, szef izby przyjęć i oddziału pomocy doraźnej. Przez lata stażowania w White Memorial Eryk tyrał jak wół z myślą o dniu, kiedy obejmie to stanowisko. Teraz, od sześciu miesięcy będąc jednym z dwóch głównych lekarzy izby przyjęć, pracował jeszcze ciężej. Wychował się w Watertown, niecałe dziesięć mil od szpitala i był pierwszym w rodzinie absolwentem collegeu, nie mówiąc już o studiach. Start miał bardzo trudny, lecz po ośmiu latach nauki, zawsze z najlepszymi notami, oraz po pięciu kolejnych latach niezwykle męczącego stażu w końcu zaczął wyrabiać sobie nazwisko. I pomijając Reeda Marshalla, drugiego głównego lekarza izby przyjęć, niektórzy uważali Eryka za bodaj najlepszego specjalistę wyszkolonego w White Memorial - najlepszego w szpitalu, który od stu pięćdziesięciu lat kształcił najlepszych lekarzy na świecie. Terri Dillard, kierująca tą zmianą pielęgniarek, skończyła wydawać polecenia swojemu personelowi i wtedy zauważyła Eryka. - Weźmiemy go do czwórki - powiedziała podchodząc. - Mówiłem ci, że dziś przywiozą jakiegoś - odparł z uśmiechem. - Chcę ograniczyć tłum do minimum, dobrze, Terri? Niech Dierking zajmie się ośrodkowym ciśnieniem żylnym i płukaniem otrzewnej. Jeszcze nie ufam tamtym dwom, a nie chcę się tym martwić. June Feldman może stanąć przy respiratorze i intubować w razie potrzeby. Jakie ciśnienie ma ten facet według ich danych? - Siedemdziesiąt. - Hmmm. Eryk przygładził wąsy, które w ciągu minionych trzech lat zapuszczał i golił pół tuzina razy. Nie odczuwał szczególnej potrzeby ich noszenia, lecz czasem miał wrażenie, że jego autorytet jest zagrożony przez to, iż nie wygląda na swoje lata. Za miesiąc miał skończyć trzydzieści jeden. - O czym myślisz? - spytała Terri Dillard. - O twoich oczach - odparł machinalnie. - Chciałabym. To byłaby niespodzianka, pomyślała, gdyby Eryk Najarian kiedykolwiek zainteresował się czymś innym niż medycyną. Podczas prawie dziesięciu lat pracy w izbie przyjęć widziała wszelkie typy lekarzy -pajaców i filozofów; nerwowych chamów, którzy musieli słownie znieważać pielęgniarki; wspaniałych teoretyków gubiących się w kryzysowych sytuacjach; łagodnie mówiące młode kobiety, którym bez wahania zawierzyłaby własne życie. Lecz ten mężczyzna był jedyny w swoim rodzaju. Kiedy nie pracował na morderczej zmianie w izbie przyjęć, siedział w bibliotece lub w laboratorium. Jeśli podczas jego dyżuru przyjmowano wielu pacjentów, Eryk po zmianie brał się do roboty i pomagał tak długo, jak długo był potrzebny. Reed Marshall był dobrym, bardzo dobrym lekarzem, a jednak rzadko schodził z piedestału swego stanowiska... rzadko "brudził sobie ręce". Eryk był medycznym zabijaką. I chociaż Terri znała pielęgniarki, które umawiały się na randki z Erikiem, a nawet sypiały z nim, nie spotkała żadnej, która mogłaby współzawodniczyć z medycyną - miłością jego życia. - Dlaczego jest we wstrząsie? - mruczał Eryk, kierując pytanie głównie do siebie. - Śledziona? Wątroba? - Uszkodzenie aorty? - podsunęła Terri. - Może... - zamilkł na chwilę. - To coś w klatce piersiowej - powiedział nagle. - Skąd wiesz? - Nie wiem. Po prostu czuję. Boże, chciałbym wiedzieć, jak wyglądała kierownica jego samochodu... - Kierownica...? - Słuchaj, Terri, zrób mi przysługę. Zadzwoń do laboratorium Davea Subarskyego, wewnętrzny cztery-osiem-jeden-jeden i jeśli uda ci się go złapać, poproś, żeby zaraz tu przyszedł, i powiedz mu... Nie, nie... połącz go ze mną. Sam z nim porozmawiam. Podbiegł do radiostacji. Podnosząc słuchawkę telefonu, Terri słyszała, jak łączy się z helikopterem MedEvac i pyta o wypadek, szczególnie o pasy bezpieczeństwa i stan kierownicy. Po pięciu latach oglądania go przy pracy wiedziała, że kilka minut przed przybyciem pacjenta o priorytecie jeden Eryk Najarian już postępował w sposób, jaki opanowali tylko nieliczni specjaliści. Upłynęło kilka sekund od chwili, gdy helikopter MedEvac wylądował na dachu Richter Building, i natychmiast rozpętała się bitwa. June Feldman, zatrudniona na stanowisku młodszego asystenta, zaczęła badanie w drodze do windy i zanim wraz z zespołem reanimacyjnym wpadła jak bomba do izby przyjęć, miała już gotowy raport dla Eryka. Stawką było życie człowieka nazywającego się Russell Cowley, prezesa jednej z większych firm w tym rejonie. Puls Eryka przyśpieszył odrobinę, gdy podano te informacje. Reanimacja i późniejsze uzdrowienie tego mężczyzny to osiągnięcia, które stanowiły materiał na pierwsze strony gazet. Według załogi helikoptera Cowley pędził międzystanową na pomoc, w zapiętym pasie, kiedy pękła prawa przednia opona jego mercedesa 450SL. Samochód przetoczył się przez zwał śniegu i barierę, przeleciał prawie pięćdziesiąt jardów nad poboczem, a potem rąbnął w pień drzewa. Ofiarę trzeba było wyciągać z wraka za pomocą specjalnych szczęk rozginających. Kierownica, zgięta prawie wpół, przycisnęła go do fotela. - Cowley... Russell Cowley - zastanawiał się jeden z lekarzy, gdy czekali na helikopter. - Przysiągłbym, że jest członkiem rady nadzorc