Michael Palmer. Krytyczna Terapia. Z angielskiego przełożył A. Królicki. Skan i korekta Roman Walisiak. Tytuł oryginału EXTREME MEASURES. Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Pietras. Redakcja Barbara Nowak. Konsultacja merytoryczna Marta Lewandowska. Zdjęcie na okładce EAST NEWS. Licencyjne wydanie klubu "Świat Książki" za zgodą Wydawnictwa PRIMA. Copyright (c)1991 by Michael Palmer. Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA, 1997. Copyright (c) for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki, 1997. Świat Książki, Warszawa 1997. Druk i oprawa GGP. ISBN 83-7129-605-3. Numer 1817. Dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy ślubu May i Miltona Palmerów z Longmeadow, Massachusetts, oraz pamięci pana Freda Jewetta z Barefoot Boy, Floryda. Podziękowania. Jestem głęboko wdzięczny Erykowi Radackowi za iskrę, Donnie Prince i Susan Terry za dobre rady, doktorowi Scottowi Fisherowi za ocenę i uwagi krytyczne, Noelle za jej cierpliwość, Beverly Lewis za zręczne zredagowanie, Jane Rotrosen Berkey, za to że była kimś więcej niż agentem literackim, oraz Billowi W. i doktorowi Bobowi za dostarczenie mi materiałów, które umożliwiły napisanie tej książki. Ponadto specjalne podziękowania składam doktorowi Wadęowi Davisowi. Mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy. M. S. P. Falmouth, Massachusetts. PROLOG. i 7 Lipca. Napis, namalowany nierównymi, czarnymi literami na dwustopowej szarej desce, pochodzącej ze starej stodoły, głosił: CHARiTY, UTAH. 381 MIESZK. Był podziurawiony kulami i wbity do góry nogami między dwoma gęstymi krzakami jałowca. Marilyn Colson nie zauważyłaby go, gdyby nie potknęła się o korzeń i nie upadła ciężko na twardy, pylisty grunt pustyni. To odkrycie odwróciło jej uwagę od najnowszego z rosnącej kolekcji siniaków i zadrapań, zapobiegając - przynajmniej chwilowo - kolejnemu atakowi słownemu na męża. Ich czteroletnie małżeństwo rozpadało się, zanim jeszcze zmienili te wakacje w ostatni pomnik egocentryzmu Richarda. Teraz, o ile chodziło o Marilyn, szybko zbliżało się do końca. Richard nalegał, by wybrali się w tę "czterokołową podróż wszędzie i nigdzie" pożyczonym dżipem. Podobno umiał go naprawić z zamkniętymi oczami, lecz samochód zepsuł się, Bóg wie ile mil od najbliższej osady, i oczywiście potrzebna część była jedyną, której Richard nie zabrał. Też mi psycholog! Ten facet nigdy nie potrafił zrozumieć innego punktu widzenia poza swoim własnym. Marilyn odczepiła kilka rzepów od swojego podkoszulka. Kiedy, a właściwie, na rany Chrystusa, jeśli wrócą do Los Angeles, zatelefonuje do Morta Grubera i powie mu, żeby zajął się formalnościami rozwodowymi. I to, zadecydowała podnosząc się ze złością z ziemi, jest to. Wyrwała znak, zdmuchnęła z niego kurz i podniosła do góry, żeby zobaczył go mąż. - Ofiarowuję ci - zatoczyła szeroki łuk deską, wskazując nagie, pofałdowane, porośnięte krzakami pustkowie - Charity w stanie Utah. Siedzibę największego, najsprawniejszego warsztatu naprawczego dżipów po tej stronie... - Marilyn, czy nie możesz przestać choć na chwilę? Powiedziałem już, że mi przykro. - Nie, nie powiedziałeś. - Tak, do licha. Wiecznie cię przepraszam. Czekaj, daj mi obejrzeć ten znak. Przez chwilę oglądał tablicę, a później odrzucił ją na bok i wyjął ze swego plecaka postrzępioną mapę, poplamioną potem. - Nie ma go tu. - Richard, na wypadek, gdybyś tego nie zauważył, tutaj też go nie ma. - O Boże, ale jesteś złośliwa. - Nie, Richardzie. Jestem zagubiona. Zagubiona i brudna, i obolała, i głodna, i zła, i... i zmarznięta. Zerknęła na zamglone słońce zapadające za horyzont. - Niech to szlag! - warknęła nagle. - Nieważne jak. Wynoszę się stąd w cholerę. Ciężko pracuję, równie ciężko jak ty. A nawet ciężej. To także moje wakacje i chcę jeść we francuskiej restauracji i spać w czystej pościeli i wziąć pieprzoną kąpiel w wannie z hydromasażem. Odwróciła się i wdrapała na kamieniste zbocze najbliższego pagórka z łańcucha niewysokich wzgórz, które zdawały się ciągnąć od jednego krańca horyzontu po drugi. - Marilyn, zejdź tu. Mówię ci, nie zabłądziliśmy. Wiem dokładnie, gdzie jesteśmy, z dokładnością do jednej mili. Możemy przenocować tutaj, a rano ruszyć na wschód. Do południa dotrzemy do autostrady numer pięćdziesiąt. Zobaczysz, że... Marilyn? Kobieta stała nieruchomo na szczycie pagórka. Potem, powoli, odwróciła się do mężczyzny. - Richard - zawołała - może lepiej wejdź tutaj. Myślę, że właśnie znalazłam Charity w stanie Utah. Miasteczko, leżące mniej więcej milę dalej na południe, wtuliło się w dolinę otoczoną ze wszystkich stron wzgórzami. Zdawało się składać z nie brukowanej głównej ulicy, zaczynającej się i kończącej na pustyni, oraz dwóch lub trzech bocznych uliczek. Na wschodzie i północy ciągnęły się jakieś pola. Budynki stojące przy ulicach upiornie jarzyły się w gasnącym świetle, bardziej przypominając hollywoodzką dekorację niż zamieszkaną osadę. - Myślisz, że to wymarłe miasto? - zapytał Richard, gdy zeszli po stoku w suchy parów, tracąc z oczu niskie zabudowania z cegły i desek. - Możliwe, ale teraz są w nim ludzie. Przysięgłabym, że widziałam światła w dwóch oknach. Boże, naprawdę się wkurzę, jeśli nie będzie tam prysznica z ciepłą wodą. - Prawdziwa z ciebie księżniczka, Marilyn. Wiesz? - A z ciebie... no, zapomnijmy o tym. Słuchaj, może ogłosilibyśmy jakieś zawieszenie broni, przynajmniej dopóki to się nie skończy? - Pewnie, ale to ty... - Richard, proszę... Przez jakiś czas szli korytem wyschniętej rzeki, a potem potruchtali na łagodne wzniesienie, które nagle zakończyło się małym, zadbanym poletkiem kukurydzy - idealnie równe rzędy łodyg, sięgających im powyżej głowy, otaczał gęsty płot z drutu kolczastego. - Coraz dziwniej i dziwniej - rozmyślał głośno Richard. Marilyn już dotarła na drugi koniec poletka. - Richard, chodź! - zawołała. - Skąd, do diabła, biorą tu wodę? - Jeśli się pośpieszysz, będziesz mógł ich zapytać - powiedziała Marilyn, wskazując na drogę, gdzie, dwadzieścia czy trzydzieści jardów dalej, spokojnie oddalali się jacyś dwaj mężczyźni. Oprócz nich na czystej ulicy nie było nikogo. Żadnych samochodów, rowerów ani innych ludzi. - Przepraszam! - krzyknęła. - Hej, wy dwaj, przepraszam... Mężczyźni obejrzeli się na nią, a potem poszli dalej. - Richard, trzeba zawołać głośniej, może byś mi pomógł? Nie czekając na odpowiedź, Marilyn ruszyła za tamtymi. W tym momencie w głośnikach umocowanych na słupach wzdłuż ulicy rozległo się bicie dzwonu. Niemal natychmiast z budynków wyłonili się jacyś ludzie i poszli za tamtymi dwoma mężczyznami. Marilyn stanęła jak wryta. Po jej prawej ręce, ze sklepu opatrzonego szyldem głoszącym po prostu SKLEP, wyszła kobieta. Wyglądała na czterdziestoparoletnią, chociaż Jej przygarbione ramiona i rozczochrane włosy uniemożliwiały dokładną ocenę. Nosiła perkalową bluzkę z krótkimi rękawami i spodnie koloru khaki. Na piersi miała przyszytą łatę z napisem MARY, wyhaftowanym złotymi literami. - Przepraszam - zwróciła się do niej Marilyn. Kobieta spojrzała na nią obojętnie. - Nazywam się Marilyn Colson. To mój mąż, Richard. Jesteśmy z Los Angeles i wybraliśmy się na wycieczkę i... Widząc puste spojrzenie kobiety, Marilyn urwała w połowie zdania. - Rozumie pani, co mówię? - Ja... rozumiem... - odezwała się tamta. - I może pani nam pomóc? Skierować nas do hotelu? - Hotelu...? - Tak. Na nocleg. Marilyn zaczekała kilka sekund na odpowiedź, a potem odwróciła się do męża. - Do licha, Richard, może podszedłbyś tu i pomógł mi? Z tą kobietą jest coś nie tak. - To narkomanka - rzekł krótko Richard. - Co? - Narkomanka. Spójrz na ślady igieł na jej ramionach. Pewnie jest naćpana po uszy albo zupełnie otępiała. - Co mamy robić? - No cóż, na początek chyba powinniśmy być mniej agresywni. - Idź do diabła. - A potem powinniśmy znaleźć kogoś innego, z kim można porozmawiać. - Możecie zacząć od porozmawiania ze mną - rozległ się głos za ich plecami. Colsonowie odwrócili się. Marilyn krzyknęła cicho. Niecałe dziesięć stóp od nich stał jakiś mężczyzna, wysoki i chudy, w dżinsach, myśliwskiej kurtce i czapeczce baseballowej. Do pasa miał przypiętą krótkofalówkę. Dubeltówka, którą trzymał w zgięciu prawej ręki, była wycelowana w miejsce znajdujące się tuż pod ich nogami. - Możesz już iść na obiad, Mary - powiedział. - Inaczej nie dostaniesz nic do jedzenia. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, kobieta odeszła, powłócząc nogami. - Ja... ja jestem Marilyn Colson - zaczęła wyjaśniać Marilyn, przełknąwszy podchodzącą do gardła gulę strachu. - To mój mąż, Richard. My... zabłądziliśmy. - Uśmiechnęła się w duchu na myśl o tym, jak rozzłości go tym wyznaniem. - Nasz dżip zepsuł się mniej więcej pół dnia drogi w tym kierunku. Mamy nadzieję, że ktoś w waszym miasteczku pomoże nam przyholować go i naprawić. - Jak się tu dostaliście? - Jak powiedziałam, szliśmy stamtąd... - Nie, nie. Mam na myśli tutaj. - Mężczyzna wskazał miejsce, gdzie stali. - Przyszliśmy z pomocy - rzekł Richard, występując naprzód. - Przez tamte wzgórza, potem parowem i w górę, na pole kukurydzy. Dziwię się, jak zdołaliście nawo... - Czego chcecie? - Chcemy? - powtórzyła Marilyn z budzącym się gniewem. - Może porozmawiać z kimś, kto do nas nie celuje? Mężczyzna odrobinę opuścił lufę dubeltówki. - A potem przydałoby nam się jakieś miejsce na nocleg i pomoc w naprawie dżipa. Czy w waszym mieście jest ktoś, kto zajmuje się samochodami? - To nie jest miasto - odparł mężczyzna, spluwając przez szparę między przednimi zębami. - Słucham? - Powiedziałem, że to nie jest miasto. - Ponownie splunął, a potem dorzucił obojętnie: - To szpital. Szpital dla umysłowo chorych. - Richard? - Tak? - Mogę przysunąć moje łóżko do twojego? - Pewnie. - Przepraszam za to, co dziś wygadywałam. Byłam zła. Marilyn Colson popchnęła metalowe łóżko do posłania Richarda i położyła się na boku, patrząc przez okno bungalowu na niezliczone gwiazdy lśniące na mahoniowym niebie nad pustynią. Powoli przesunęła dłoń po nodze męża i zaczęła go pieścić, tak jak lubił. Ten dzień, jeden z najgorszych w ich pełnym takich dni małżeństwie, zakończył się zdecydowanie lepiej. Po kilku nieprzyjemnych chwilach rozmowy z "pracownikiem szpitala dla umysłowo chorych", jak przedstawił się Garrett Pikę, właściciel dubeltówki, zostali zaprowadzeni do niskiego, drewnianego budynku - kliniki - i przekazani doktorowi Jamesowi Barberowi, kierownikowi Charity Project. Barber, psychiatra, był łysawym, wesołym mężczyzną o miłym uśmiechu i obejściu. I chociaż niewiele powiedział im o projekcie - oprócz tego, że wiązał się z zasiedleniem wymarłego miasteczka i był finansowanym przez rząd eksperymentalnym ośrodkiem dla psychicznie chorych przestępców - powitał ich bardzo życzliwie. Co więcej, obiecał im pomóc w naprawie dżipa, jak tylko mechanik wróci z wyprawy "do miasta" jedynym czterokołowym pojazdem, jaki znajdował się w szpitalu. Poprosił tylko, żeby do tego czasu - prawdopodobnie do rana - nie opuszczali kliniki i jej ogrodzonego dziedzińca, a także nie zadawali żadnych pytań. Teraz, po gorącym prysznicu, posiłku złożonym z pieczonego kurczaka i czerwonego wina oraz po poobiedniej pogawędce, w trakcie której Barber okazał się oczytanym rozmówcą, dobrze zorientowanym w rozmaitych dziedzinach, zostali sami w bungalowie dla gości, na tyłach kliniki. - Richard? - Tak? - Czy nie uważasz, że to romantyczne? Chcę powiedzieć, że chyba niewielu naszych znajomych robiło to w szpitalu dla umysłowo chorych. Richard leżał na plecach, z rękami splecionymi za głową, nie reagując na jej dotknięcia. - Coś jest nie tak - rzekł w końcu. - Co ty mówisz? - To, co powiedziałem. Coś tu jest nie w porządku. Pamiętasz, jak po obiedzie wspomniałem o teorii Stacka-Sullivana, dotyczącej opóźnionego dojrzewania dzieci po przebytych urazach? - Prawdę mówiąc, nie. - No cóż, przedstawiłem ją zupełnie opacznie. - Co takiego? - Tylko dla podtrzymania rozmowy. A Barber przytaknął. Albo jest niewiarygodnie nie douczonym psychiatrą, albo... - Richard, czy ja dobrze rozumiem? Ten człowiek okazuje nam niebywałą gościnność, a ty przeprowadzasz na nim jakieś cholerne testy? - Cofnęła rękę. - Nie mogę w to uwierzyć! - Tak - szepnął. - No cóż, chyba nie powinniśmy więcej o tym mówić. Przypuszczam, że w tym pomieszczeniu jest podsłuch. - To szaleństwo, Richardzie. Pewnie po prostu nie zwracał uwagi na to, co mówiłeś. Bóg wie, że ja również nie słuchałam. Trudno cię znieść, kiedy zaczynasz nadawać o tych swoich gównianych teoriach psychiatrycznych. Odpowiedź Richarda uniemożliwił nagły atak kaszlu. Usiadł na łóżku, opierając dłonie na kolanach, aż napad przeszedł. - Co się dzieje? - Nie mam pojęcia. Nie mogę złapać tchu. W dzieciństwie chorowałem na astmę, ale od lat nie miałem żadnych takich problemów. - Może jest tu jakiś grzyb lub coś w tym rodzaju. A może to skutek stresu? - Wyjdę na chwilę na podwórze. - Czy nie powinniśmy wezwać lekarza? - Mówię ci, to nie... Ponownie przerwał mu atak kaszlu. Dźwignął się z łóżka i wyszedł z bungalowu na chłodne, nocne powietrze. Marilyn leżała sama na swoim łóżku zastanawiając się, jak kiedykolwiek mogła sądzić, że będą razem do końca życia. Ach, do diabła z tym, pomyślała. Zrobiła wszystko, co mogła. Teraz trzeba zdobyć się na inne kroki. Nie mogąc ułożyć się wygodnie, obróciła się na drugi bok, lecz zaraz wróciła do poprzedniej pozycji. Poprawiła poduszkę pod głową. Powietrze było ciężkie i nieświeże. W końcu podeszła do komody i wzięła drugą poduszkę, którą położyła na pierwszej. Lepiej, pomyślała, kładąc się do łóżka. Znacznie lepiej. Minęła minuta, potem następna. Uspokoiła się. Zamknęła oczy. Zaczęła oddychać wolniej i jakby znacznie lżej. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, zanim zapadła w sen, był kaszel męża. Na jej zegarku była siódma trzydzieści, kiedy nadawany przez głośniki dźwięk dzwonu wyrwał Marilyn z płytkiego, niespokojnego snu. Przez większość nocy nie spała, częściowo z winy Richarda, który kilkakrotnie wchodził do bungalowu i wychodził z niego, częściowo przez jego spazmatyczny kaszel, a po części z powodu trudności z oddychaniem - łagodniejszych, kiedy siedziała, a pogłębiających się w pozycji leżącej. Była sama w domku. Blade poranne słońce sączyło się przez okno od wschodu, podświetlając gęstą, lśniącą zawiesinę kurzu. Marilyn zauważyła to z ulgą. Nic dziwnego, że mieli taką ciężką noc. Wstała z łóżka, czując uporczywy, niepokojący ucisk w piersi -jakby jakaś opaska nie pozwalała jej głęboko oddychać. - Richard? Zawołała go, zaczekała chwilę, a potem wyszła na małe podwórko. Siedział, plecami do niej, w wiklinowym fotelu z wysokim oparciem. - Richardzie, powinieneś zobaczyć, ile tam kurzu. Nic dziwnego, że... Podeszła do niego i urwała w pół słowa. Jej mąż nie spał i spojrzał na nią, ale nigdy nie wyglądał gorzej. Twarz miał popielato szarą, a oczy puste, matowe i pozbawione wyrazu. Jego oddech był szybki i płytki, a wargi popękane i wydęte. Wydawało się, że w ciągu tej jednej nocy postarzał się o kilkadziesiąt lat. - Jestem chory - zdołał powiedzieć. - Widzę. Richardzie, idę po doktora Barbera. Szybko odeszła, zanim zdążył coś powiedzieć. Chociaż klinika oddalona była o niecałe pięćdziesiąt stóp, musiała przystanąć, wyrównać oddech. Barber, w białym fartuchu narzuconym na sportowy strój, z troską wysłuchał jej relacji. - To prawdopodobnie reakcja alergiczna - stwierdził. - W zeszłym roku kongresman, który przyjechał tu sprawdzić sposób realizacji programu, miał podobne objawy. Zapewne wywołane jakimś grzybem. Jestem psychiatrą, ale mam też trochę doświadczenia w internie. Zbadam pani męża. Trochę benadrylu i może odrobina adrenaliny, a od razu poczuje się lepiej. Po kilku minutach od podania tych lekarstw Richard rzeczywiście poczuł się lepiej, chociaż Marilyn nie była pewna, czy poprawę spowodowała kuracja zastosowana przez Barbera, czy wiadomość, iż mechanik wrócił landroverem do Charity i był przekonany, że potrafi naprawić ich dżipa. Wobec nalegań Barbera też pozwoliła się zbadać i wzięła dwie kapsułki benadrylu, poparte zastrzykiem adrenaliny. Później, spakowawszy plecak i wziąwszy od Barbera zapas benadrylu, ruszyli landroverem na poszukiwanie dżipa, korzystając z notatek i wskazań kompasu Richarda. Mechanik, mrukliwy tubylec, który przedstawił się jako John, najwyraźniej dobrze znał pustynię. - Dziewięć mil - powiedział. - Tyle przeszliście. - Wydawało się, że więcej - zdołał wykrztusić Richard między dwiema salwami gwałtownego kaszlu. - Dziewięć mil - powtórzył John. Marilyn wyciągnęła rękę i otarła odrobinę różowej piany z kącika ust męża. Znów poszarzał na twarzy, a jego paznokcie były prawie fioletowe. Mimo to dzielnie siedział na fotelu, czytając notatki i prowadząc ich od jednego znaku orientacyjnego do drugiego. Obserwując go, Marilyn poczuła odradzającą się dumę i czułość, które tak dawno przestał budzić w niej ten mężczyzna. - John, możesz wskazać nam drogę do najbliższego szpitala? - spytała, znów czując ucisk w piersi. - Saint Joe - odparł Indianin. - Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć mil na wschód od miejsca, gdzie stoi wasz dżip. - Pół dnia jazdy? - Może. Może więcej. Usiłując ignorować własne trudności z oddychaniem, Marilyn otarła tłusty pot pokrywający czoło męża. - Richard, może powinniśmy wracać do kliniki. - Nie... nic mi nie jest - wycharczał w przerwach między kaszlnięciami. - Naprawmy... dżipa... i wynośmy się... stąd w cholerę. Marilyn popiła kolejną tabletkę benadrylu łykiem z manierki, a potem podała lekarstwo mężowi. Po kilku minutach ona też zaczęła kaszleć. Dziewięciomilowa jazda pustynnym bezdrożem zajęła im prawie dwie godziny. Naprawa dżipa znacznie mniej niż godzinę. Richard próbował pomagać, ale zanim John skończył, Richard zrezygnował i osunął się na fotel pasażera, opierając się o drzwi i spływając potem. - W porządku, proszę pani - rzekł John. - Proszę zapuścić silnik. Silnik zapalił przy pierwszej próbie. - Mógłbyś pojechać z nami? - spytała, ze wszystkich sił walcząc z uciskiem w piersi. - Dziesięć, dwanaście minut, to wszystko. Doktor Barber kazał mi zaraz wracać. Dziewięć czy dziesięć mil na wschód jest droga. Nie można jej ominąć. Pojedźcie nią na południe. Po kolejnych dziesięciu milach będzie autostrada numer pięćdziesiąt. Wtedy w prawo. Mam nadzieję, że pani mąż wkrótce poczuje się lepiej. Marilyn podziękowała, bezskutecznie próbując mu zapłacić, a potem odjechała, najszybciej jak mogła, usiłując jednocześnie pilnować kompasu, Richarda i nierówności terenu. Na szczęście przypięty pasami Richard zasnął. Kiedy ujechali półtorej mili, John zatrąbił, pokazał jej podniesiony kciuk i skręcił na południe. Nie przejechała nawet pół mili, kiedy ucisk w piersi wzmógł się. Rozluźnij się, mówiła sobie. Nie panikuj... Nie panikuj... Każdemu oddechowi zaczął towarzyszyć wyraźnie słyszalny bulgot. Strach, jakiego jeszcze nigdy nie zaznała, sprawił, że zmieniła zdanie. Zatrzymała dżipa. - Richard, obudź się - wydyszała. - Nie mogę oddychać. Nie mogę... Usiłowała dotknąć jego ramienia. Ręka męża opadła bezwładnie. - Richard? Richard! Imię, chociaż wykrzyczane, było ledwie słyszalne. Chwyciła męża za brodę i obróciła do siebie. Twarz miał siną i obrzmiałą, oczy otwarte, lecz bez życia. Z kącików ust sączyła mu się gęsta, różowa piana. Marilyn rozpięła swój pas bezpieczeństwa. Chwiejnie idąc wokół dżipa do drzwi pasażera, czuła, jak lepka ciecz podchodzi jej do gardła. Kiedy otworzyła drzwiczki, potknęła się i ciężko opadła na kolana. Ciało Richarda osunęło się z fotela i upadło na nią, przygniatając do ziemi. Usiłowała je zepchnąć, lecz nie miała już sił. Wkrótce nie miała i chęci. Objęła go ramionami i wsunęła kciuki w szlufki jego spodni. Słońce powoli przesuwało się po niebie, nie rażąc oczu i nie zmuszając do ich mrużenia. Po chwili, która zdawała się kilkoma minutami, ale mogła być godzinami, poczuła ogarniający ją dziwny spokój. Z tym spokojem przyszło inne doznanie - poczucie więzi z Richardem, bliskości takiej, jakiej jeszcze nigdy nie zaznała. A czując, jak jego ciało staje się lżejsze, aż wreszcie w ogóle przestaje jej ciążyć, była pewna, że on żyje. Żyje i wie, że ona jest przy nim. Marilyn zaczęła oddychać lżej. Uśmiechnęła się w duchu. Słońce padało za horyzont. Z zachodu nadleciał chłodny wieczorny wiatr. Po pewnym czasie dżip i dwie nieruchome, zamknięte w uścisku postacie leżące obok pokryła cienka warstwa pustynnego piasku. II Osiem Miesięcy Później. 25 LUTEGO. Było tuż po drugiej nad ranem. Przed magazynem numer osiemnaście w dokach wschodniego Bostonu upiornie skrzypiał zmrożony śnieg. Wewnątrz, wciśnięty między stalowe dźwigary trzydzieści stóp nad podłogą, Sandy North ostrożnie ustawił ostrość swojej kamery wideo i usiłował pochwycić prowadzoną w dole rozmowę. Jeśli jednak nie usłyszy wszystkiego, nic się nie stanie. Z tej odległości nafaszerowana elektroniką furgonetka Granville, którą przyjechał do Bostonu, nagra nawet czkawkę. Od prawie trzech miesięcy North pracował w dokach jako tajny agent Bureau of Alcohol, Tobacco and Firearms. Ściśle mówiąc, został im wypożyczony przez agencję specjalizującą się w dostarczaniu takiego personelu. I chociaż jego agencja nie miała oficjalnej nazwy, zatrudnianym przez siebie ludziom oraz tym, którzy od czasu do czasu potrzebowali jej usług, była znana jako Plan B. Northowi polecono zlokalizować źródło stałego przecieku broni z Bostonu do Belfastu w Irlandii Północnej. Tymczasem zamiast tego natknął się na narkotyki - transport i sprzedaż heroiny, wyglądające na największe, z jakimi miał do czynienia podczas kilku zadań wykonywanych dla Drug Enforcement Agency. A na dodatek, z posłyszanych urywków rozmowy wywnioskował, że jeden z dwóch sprzedających był niemal na pewno policjantem. Sfrustrowany brakiem postępów w wykryciu przemytu broni i nie mając czasu na zorganizowanie odpowiedniej osłony, North postanowił sam sfilmować sprzedaż narkotyków. Ze wszystkich świństw, z tego całego gówna, z jakim musiał zetknąć się podczas pracy dla Planu B, handlarze narkotyków byli najmniej odrażający i stanowili najbardziej obiecujący cel. Przynajmniej, rozmyślał, jeśli odwołają go z Bostonu, spędzone tu miesiące nie będą całkowicie stracone. Z drugiej strony, jeśli coś pójdzie źle i okaże się, że pracując na własną rękę skopie akcję wymierzoną przeciw przemytnikom broni, szef Planu B urwie mu jaja. Wszystko musi ułożyć się dobrze. Sprawdził usytuowanie dźwigarów i wybrał miejsce, w którym był całkowicie niewidoczny. Zawsze podejmował wszelkie możliwe i rozsądne środki ostrożności, co czyniło go - nawet wśród doskonale wyszkolonych pracowników agencji - niemal legendarną postacią. Teraz pozostawało mu tylko filmować i czekać. Daleko w dole transakcja była właściwie zakończona. Policjant i jego partner wzięli dwie walizki pieniędzy i odjechali. Nabywca, który przyjechał furgonetką z chemikiem i trzema gorylami, pilnował przenoszenia towaru z kontenerów do samochodu. Był mały, żylasty i elegancko ubrany, a ponadto wydawał swoim ludziom polecenia w sposób typowy dla człowieka nawykłego do rozkazywania. Jeden z braci Gambone, domyślił się North, usiłując przypomnieć sobie zdobyte niegdyś wiadomości o tej potężnej rodzinie. Prawdopodobnie Ricky, najmłodszy z nich. North przesunął się odrobinę, żeby lepiej mu się przyjrzeć, i poczuł, że coś porusza się pod jego nogą. Instynktownie sięgnął ręką, ale było już za późno. Jakiś sworzeń, zapewne wciśnięty za belkę podczas stawiania dachu, stoczył się z dźwigara i ze szczękiem spadł na cementową podłogę. Po kilku sekundach North znalazł się w strumieniach światła dwóch silnych latarek. Wykonując rozkaz jednego z mężczyzn na dole, wziął swój rewolwer w dwa palce i odrzucił go. Potem, przeklinając w duchu własną głupotę, cal po calu posuwał się w dół po stalowej belce i wąskiej drabince. Zapowiadała się piekielnie długa noc. Aż do tej nocy, podczas Bóg wie ilu ryzykownych operacji, North tylko dwukrotnie został pojmany. Raz, w Buenos Aires, dał się złapać specjalnie, żeby uwolnić dwóch więźniów politycznych. Za drugim razem, w Ugandzie, zniósł dwie godziny tortur, zanim przybyło wsparcie. Teraz postanowił maksymalnie zminimalizować czekające go lanie. Będzie musiał udawać miękkiego, ale nie zanadto; przestraszonego, lecz nie tak, żeby bicie go zdawało się dobrą zabawą. Jeden z goryli zabrał jego kamerę, a drugi mocno uderzył go w brzuch. Sandy jęcząc osunął się na kolana. Podnieśli go za kołnierz i rzucili na krzesło. Potem, niechętnie odpowiadając na ich pytania, Sandy North zaczął powoli oceniać pięciu otaczających go ludzi. - ...sam. T... tylko ja. Nie ma nikogo innego. Pracowałem sam, szukając broni... Chemika - drobnego, po czterdziestce -można wyłączyć. - ...to zwykły przypadek. Ja... natknąłem się na to. Przysięgam. Słyszałem, jak dwóch facetów rozmawiało o tym, i pomyślałem, że sprawdzę, o co tu chodzi. No wiecie, dają nagrody za takie rzeczy... Gambone, jeśli to naprawdę on, najwidoczniej lubi, żeby inni wykonywali za niego brudną robotę. Trzeba go w jakikolwiek sposób oddzielić od jego ludzi. - ...słuchajcie, mówię poważnie. Nie chcę oberwać i nie chcę umierać. Pracuję dla Tobacco and Firearms. Nawet nie znam nikogo w DEA... Dwaj z tych goryli są młodzi i niezbyt doświadczeni. Jeden, Mickey, już podszedł za blisko z wyciągniętą bronią. Jeśli tylko nadarzy się okazja, Mickey będzie naprawdę zdziwiony tym, jak łatwo może rozstać się ze swoim pistoletem. - ...Ten nadajnik wideo jest silny, ale nie na tyle, żeby połączyć się z satelitą. Mam tam ukryty odbiornik. Taśma jest tam... Trzeci goryl, Donny, to prawdziwy problem. Zwierzę. Sześć stóp i cztery lub pięć cali... dwieście pięćdziesiąt funtów... ostrożny... i zwinnie się rusza. - ...Słuchajcie, nie obchodzi mnie, kim jesteście ani z kim handlowaliście. Ja... chcę tylko wyjść z tego cało. Może zawrzemy umowę... Po przeszło półgodzinie i kilku niemal niepotrzebnych uderzeniach w twarz i brzuch, North w końcu uzyskał obietnicę zawarcia umowy w zamian za wydanie odbiornika i taśmy. Wiedział, że tak naprawdę może liczyć jedynie na bezbolesną śmierć, ale miał niewiele kart w rękawie i musiał maksymalnie zwiększyć swoje szansę. - Dobra... dobra... - powiedział, gdy Donny zamierzał kolejny raz uderzyć go w twarz. -Poddaję się. Odbiornik jest w pustej beczce po oleju. Zaprowadzę was tam. Donny spojrzał na eleganckiego nabywcę, który skinął głową. - Spróbuj nas wyruchać, a będziesz martwy - rzekł Donny, szarpnięciem stawiając Northa na nogi. - Kiedy dostaniecie taśmę, przyprowadźcie go tu z powrotem - rozkazał nabywca. Cofnął się przed zimnem, gdy Donny otworzył drzwi magazynu. Zadowolony North wyprowadził trzech goryli na mroźny ranek. - Lepiej niech to nie będzie jakieś gówno - ostrzegł Donny, gdy mijali najpierw jeden, a potem drugi magazyn - bo zaczynam marznąć i denerwować się. Skręcili na szerokie, zaśmiecone nabrzeże. - Odbiornik jest tam - powiedział North, wskazując na beczkę po oleju, jedną z około pięćdziesięciu ułożonych w ogromną piramidę. Z dziury wywierconej w boku wystawała ledwie widoczna antena. - Otwórz to. Trzej goryle cofnęli się o krok, gdy North wyjął spomiędzy dwóch sąsiednich beczek drewniany młotek i delikatnie odbił dekiel. - Jest zapakowany w wodoszczelną ceratę - rzekł, sięgając do środka. - To... - Stój - rozkazał Donny. - A teraz cofnij się. O tak. Naprawdę jesteś głupi, jeśli myślisz, że pozwolę ci sięgnąć po broń, którą tam masz. Mickey, wyjmij to. Pod lufą pistoletu trzeciego goryla North cofnął się. Mickey schował do kieszeni swój pistolet i sięgnął do beczki. Niemal natychmiast rozległ się głośny szczęk, a po nim przeraźliwy wrzask. Mickey zatoczył się w tył, bezradnie szarpiąc szczęki wielkiego potrzasku na niedźwiedzie, głęboko wbite w jego nadgarstek. Trzeci goryl zareagował tylko nieznacznym opuszczeniem ręki z bronią, ale Northowi to wystarczyło. Kopnął go mocno w krocze, a jednocześnie uderzył od dołu nasadą dłoni w nos. Rozległ się głuchy jęk, trzask łamanych kości i mężczyzna runął na ziemię niecałe dwie stopy od leżącego już i wrzeszczącego kolesia. North instynktownie obrócił się na pięcie i przysiadł. Dzięki temu olbrzym nie zdołał roztrzaskać mu czaszki sześciostopowym drągiem. Cios ześlizgnął się po skroni Northa. Oszołomiony zachwiał się, a Donny zamachnął się ponownie. Tym razem deska trafiła Northa w plecy sprawiając, że opadł na jedno kolano. W następnej chwili olbrzym dopadł go, owijając potężnymi łapskami kark swojej ofiary, wbijając jej kciuki w krtań. Wykorzystując dźwignię i resztki sił, North przerzucił napastnika przez ramię i spróbował wbić mu palce w oczy. Donny nie popuszczał. North poczuł, że brakuje mu tchu. Potrzebował powietrza. Przetoczył się jeszcze raz. Spleceni w uścisku, runęli z nabrzeża. Morderczy chwyt Donnyego rozluźnił się, gdy spadali w dwudziestostopową pustkę dzielącą ich od lodowatych wód Boston Harbor. Rozerwał się całkowicie, kiedy - w połowie drogi - uderzyli w potężną belkę wystającą z nabrzeża. North poczuł straszliwy ból, a potem otępiające zimno, gdy uderzył w wodę. Później była tylko ciemność. - Dochodzi do siebie, Normo. Spójrz, jak mruga powiekami. I ustąpiły te chaotyczne ruchy gałek ocznych. Proszę pana, słyszy mnie pan? Proszę ścisnąć moją rękę, jeśli pan słyszy... Tak, poczułam! Ścisnął moją rękę. Proszę spróbować otworzyć oczy. Przez pulsującą salwę bólu głosy obu kobiet przedarły się do świadomości Sandyego Northa. - ...Jean, muszę zajrzeć do innych sal. Wezwij mnie przez pager, gdybym była potrzebna. - Dzięki, Normo. Bardzo mi pomogłaś... Proszę pana, jest pan w szpitalu. White Memorial Hospital. Proszę ścisnąć moją dłoń, jeżeli pan mnie rozumie... Dobrze. Jestem doktor Goddard. Neurochirurg. Był pan nieprzytomny, ale wyzdrowieje pan. Rozumie pan? - Ro... rozumiem - usłyszał swoje mamrotanie. Kiedy spróbował otworzyć oczy i przyjrzeć się spoglądającej na niego, zatroskanej twarzy, ujrzał kalejdoskop wirujących kolorów, jak w psychodelicznym pokazie. Jedno po drugim, wspomnienia potyczki w dokach wschodniego Bostonu zaczęły napływać na swoje miejsce. - Teraz lepiej. O wiele lepiej - powiedziała lekarka. Krzepiący uśmiech rozjaśnił podłużną, wyrazistą twarz, obramowaną kręconymi, czarnymi włosami. - Co się panu stało? North spojrzał na igłę kroplówki, tkwiącą w jego ręce, i na kardiomonitor nad głową. - Pani mi to powie - zdołał wykrztusić. - Wiemy tylko, że ktoś znalazł pana nieprzytomnego, przemoczonego i przemarzniętego na jakiejś ulicy we wschodnim Bostonie i wezwał pogotowie. Wygląda na to, że upadł pan i uderzył się w głowę. Albo został przez kogoś uderzony. Wydaje się też, że przez jakiś czas znajdował się pan w wodzie. - Nie pamiętam. - Nic dziwnego. Amnezja często towarzyszy wstrząsowi mózgu. A ma pan pół tuzina siniaków, które mogły go spowodować. Wykonaliśmy tomografię komputerową pańskiego mózgu... z negatywnym wynikiem, oraz kilka zdjęć rentgenowskich, również bez odchyleń od normy. Miał pan bardzo obniżoną temperaturę ciała. Trzydzieści jeden i sześć. Teraz jest już prawie normalna. Jak się pan nazywa? - Trainor. Phillip Trainor - odparł bez wahania North. Kłamstwo przyszło mu z łatwością, ponieważ podczas niektórych zadań był Phillipem Trainorem; w trakcie innych wykorzystywał jedną z licznych starannie udokumentowanych tożsamości. Tym razem został Sandym Northem. Po raz ostatni, zadecydował. Najwyraźniej North miał pecha. Powoli zaczął sprawdzać swoje ciało. Każdy mięsień zdawał się reagować. Sandy North zdołał uniknąć najgorszego. - Która godzina? - spytał. - Prawie dziewiąta rano. - Jaki dzień? - Wtorek, dwudziesty piąty lutego. - Dobrze. Muszę iść. Lekarka poklepała go po dłoni. - Obawiam się, że to niemożliwe, panie Trainor. - Dlaczego? - No, po pierwsze już został pan przyjęty - poinformowała uprzejmie. - Równie dobrze może pan tutaj wykorzystać ten dzień. A ponadto będziemy pana obserwować. Odezwał się pager, wzywając ją do innej sali. - Niech pan słucha, panie Trainor. Mam pacjenta ze złamaniem kręgów szyjnych, muszę go obejrzeć. Niech mi pan wyświadczy tę łaskę i nie rusza się stąd. Przyślę tu kogoś, żeby z panem porozmawiał. Jak tylko opuściła pokój, North chwycił za poręcz łóżka i usiadł. Gdy pod czaszką załomotało mu jak przy wybuchu moździerzowych granatów, równie szybko opadł na poduszkę. Kilka sekund później spróbował ponownie. - Z powrotem wśród żywych. Mój Boże, co za poprawa. Kobieta mówiąca te słowa, pielęgniarka po pięćdziesiątce, weszła do pokoju i podniosła wezgłowie łóżka. Była schludną, oficjalnie wyglądającą panią o starannie ufryzowanych srebrnych włosach i oczach, które widziały niejedno. North podziękował jej i oparł się o wezgłowie. Moździerze powoli przerywały ostrzał. - Nazywam się Norma Cullinet - powiedziała. - Jestem starszą pielęgniarką tej zmiany. - Trainor. Phil Trainor. - No cóż, witamy na powrót, panie Trainor. Przez chwilę obawialiśmy się, że możemy pana utracić. - Jestem wam wszystkim wdzięczny. - Nie miał pan portfela, kiedy pana tu przywieziono. Czy został pan napadnięty? Obrabowany? - Naprawdę nie wiem. Wydaje się to możliwe. Teraz, jeśli pani wybaczy, chciałbym opuścić szpital. - Słyszałam od doktor Goddard. Ona nie uważa, aby to był dobry pomysł. - Rozumiem. Jestem gotowy podpisać wypis na własną prośbę. Pielęgniarka wyłączyła monitor i usunęła elektrody z jego piersi. - Jako pacjenta z obrażeniami głowy, moglibyśmy zatrzymać tu pana wbrew pańskiej woli. Jednak ani doktor Goddard, ani ja nie uważamy tego za właściwe. Powiem panu coś. Proszę podać mi kilka informacji do naszych akt, a potem odłączę tę kroplówkę, opatrzę pańskie zadrapania i wyjdzie pan stąd. - Umowa stoi - odparł North. - Świetnie. - Norma Cullinet wzięła do ręki notatnik. - Nazwisko i data urodzenia? Jedno po drugim, North odpowiedział na wszystkie pytania zadawane przez pielęgniarkę, kłamiąc tylko w sprawach, które nie mogły wzbudzić jej wątpliwości. - Zawód? - Handlowiec. Import-eksport. - Ubezpieczenie zdrowotne? - Blue Cross. Podam numer telefonicznie, jak tylko wrócę do domu. - Najbliższy krewny? - Nie mam. - Nikogo? Bracia? Siostry? Kuzyni? - Nikogo ważnego. - Ciotki? Wujkowie? Wspólnicy w interesach? Ktokolwiek, kogo moglibyśmy zawiadomić? - Pani Cullinet, proszę. Pytała pani, a ja odpowiadałem. Teraz pora dotrzymać drugiej części umowy. Mam kilka spraw do załatwienia. Bardzo ważnych spraw... związanych z moimi interesami. Proszę wierzyć, nic mi nie będzie. - Przepraszam - powiedziała pielęgniarka, idąc do drzwi. - Dwie minuty. Proszę dać mi dwie minuty, a wypuszczę pana stąd. I tak muszę przynieść panu jakieś ubranie. Pańskie jest jeszcze mokre. Po dwóch minutach, tak jak obiecała, pani Cullinet wróciła. Delikatnie oczyściła zadrapania na jego czole i plecach, a potem dała mu kilka jednorazowych opatrunków chirurgicznych. - Szczepienie przeciwtężcowe? - spytała, pomagając mu wstać z łóżka. - Aktualne. Dziękuję, pani Cullinet. Była pani cudowna. - Na zewnątrz jest zimno. - Wezwę taksówkę. Mieszkam niedaleko. - Tak pan mówił... - No cóż, jeszcze raz dziękuję. - Tak. No, na razie. - Słucham? - Nic. Nic. Niech pan uważa na siebie. Pielęgniarka rzuciła mu przelotny uśmiech, odwróciła się i wyszła. Wysokie buty Northa, ogrzane przy kaloryferze, były prawie suche. Rozejrzał się wokół, a potem odchylił wkładki i wyjął spod nich trzy banknoty studolarowe i jedną dwudziestkę. Jego kurtka była przemoczona, ale nadawała się do noszenia. Włożył ją, a potem ostrożnie opuścił izbę przyjęć tylnym wyjściem. Jeżeli, jak podejrzewał, jednym ze sprzedawców był oficer bostońskiej policji, nigdzie nie było bezpiecznie. Ukrył odbiornik wideo, najlepiej jak zdołał w tak krótkim czasie, lecz zawsze istniała możliwość, że ktoś przypadkiem go znajdzie. Było prawdopodobne, że dwaj goryle Gambonea przeżyli. Teraz w dokach zaroi się od ludzi szukających albo jego, albo jego ciała. Mimo to musiał jakoś dostać się tam. Misję, którą sprawował w rejonie bloków - długie miesiące planowania i ciężkiej pracy - i tak diabli wzięli. Będzie musiał jakoś to wytłumaczyć, a bez tej taśmy całe jego poświęcenie i czas były daremne. Podjechał taksówką do Armii Zbawienia i kupił znoszone ubranie robocze, rękawiczki, poplamiony olejem płaszcz i wełnianą czapkę. Następnie zaszedł do sklepu spożywczego po butelkę taniego wina. W pobliskim zaułku wylał trochę trunku na płaszcz i umieścił butelkę w kieszeni tak, żeby wystawała. Trochę starannie rozsmarowanego brudu, zmiana postawy na zgarbioną sylwetkę przegranego człowieka i był gotowy. Przemiana, którą sprawdził w lustrze toalety na stacji benzynowej, była uderzająca. Nie golił się od dwóch dni, a sińce zmęczenia pod jego oczami były zupełnie naturalne. Miał nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na sztajmesa kręcącego się po dokach wschodniego Bostonu. A przynajmniej dopóki nie odzyska tego odbiornika wideo. Nie chcąc wracać do swojego pokoju, zameldował się w nędznym hoteliku, żeby zaczekać do nocy. Leżąc na zatęchłym materacu, w końcu poczuł ciężar, jakim były dla niego wydarzenia w doku. Ból głowy był uporczywy, ale jeszcze znośny. Nogi miał jak z ołowiu, lecz i z tym mógł sobie poradzić. Najbardziej niepokoiło go, a nawet przerażało, wrażenie ucisku w piersi. Zakaszlał kilkakrotnie, a potem zapadł w niespokojny sen. North dwukrotnie budził się i zasypiał, zanim w końcu opuścił hotel i podjechał taksówką w pobliże doków. Teraz ucisk w piersi nie ustępował i każdy oddech przychodził mu z trudem. Ruszył w kierunku rumowiska, w którym ukrył odbiornik, lecz natychmiast stanął jak wryty. Wszędzie roiło się od ludzi - dwóch dostrzegł za ogrodzeniem, kolejnego po drugiej stronie drogi, niedaleko miejsca, gdzie ukrył odbiornik, a jeden krążył w samochodzie z zapalonymi światłami. Prawie przygryzając sobie wargę, by stłumić kaszel, North wycofał się i skierował ku centrum wschodniego Bostonu. Musi zaczekać, aż wszystko się uspokoi; dzień, może dwa. Kwartał dalej przystanął i oparł się o latarnię, łapiąc oddech. To dziwne, pomyślał. Podczas niedawnych badań kontrolnych wstrzymywał oddech na ponad dwie minuty. Teraz brakowało mu powietrza. Zdołał przejść parę kroków i znów musiał przystanąć. Tym razem atak był nagły. Zaczął kaszleć i przez kilka minut nie był w stanie zrobić nic innego. - Nic ci nie jest, koleś? North, zgięty wpół, podniósł głowę. Jakiś włóczęga, ubrany podobnie jak on, patrzył na niego ze współczuciem. - Nie... nic mi nie jest, dzięki. Zimno. To wszystko. - Mógłbym pociągnąć łyka? - Hę? Och, jasne. Masz. Podał mu butelkę. Mężczyzna pociągnął długi łyk, otarł usta grzbietem dłoni i odszedł. North powoli kroczył ulicą. Zanim dotarł do centrum, znów zgiął się wpół, kaszląc okropnie. Rozdział 1. 27 LUTEGO. "White Memorial, tu helikopter MedEvac. Mówi starsza siostra Burns. Jesteśmy w drodze do was z międzystanowej cztery-dziewięć-pięć z jedną ofiarą wypadku samochodowego, priorytet jeden. Mężczyzna, czterdzieści cztery lata. Kierowca. Bez pasażerów. Liczne obrażenia. Otwarte złamanie lewej kości udowej. Otwarte złamanie prawego przedramienia. Brak widocznych obrażeń głowy i szyi. Ciśnienie siedemdziesiąt mierzone Dopplerem, bez widocznego źródła krwawienia. W EKG tachykardia zatokowa sto pięćdziesiąt na minutę. Podano dożylnie roztwór Ringera w kroplówce. Powtarzam, mam priorytet jeden. Nasz przybliżony czas przybycia na wasze lądowisko za dwanaście minut"... Priorytet jeden - choroba lub uraz grożący śmiercią. Te słowa, jak zwykle, poderwały na nogi cały personel oddziału reanimacji White Memorial Hospital. Priorytet jeden - następna okazja potwierdzenia reputacji WMH jako najlepszego ośrodka leczenia urazów w Bostonie, w całym stanie, a według wielu nawet na świecie. Zanim meldunek radiowy dobiegł końca, zespół izby już zaczął działać. Eryk Najarian stał sam pod ścianą lśniącej izby przyjęć, napawając się widokiem techników, pielęgniarek i lekarzy szykujących się tego lutowego ranka do kolejnej bitwy. Obraz izby przyjęć jako oblężonego feudalnego zamku nasunął się po raz pierwszy Erykowi podczas drugiego roku praktyki i przez następne dwa lata nabierał wyrazu oraz barwy. Technicy - od EKG, respiratorów i badań laboratoryjnych - stali się oddziałami wsparcia i agentami wywiadu, zbierającymi informacje, transportującymi broń i wyposażenie dla obrońców, czyli sióstr. Lekarze i stażyści byli oficerami - porucznikami i kapitanami. A nad nimi wszystkimi, bardziej obserwując niż działając, w oczekiwaniu na chwile, gdy wynik spotkania ze śmiercią będzie zależał od jednej decyzji, stał pan zamku, szef izby przyjęć i oddziału pomocy doraźnej. Przez lata stażowania w White Memorial Eryk tyrał jak wół z myślą o dniu, kiedy obejmie to stanowisko. Teraz, od sześciu miesięcy będąc jednym z dwóch głównych lekarzy izby przyjęć, pracował jeszcze ciężej. Wychował się w Watertown, niecałe dziesięć mil od szpitala i był pierwszym w rodzinie absolwentem collegeu, nie mówiąc już o studiach. Start miał bardzo trudny, lecz po ośmiu latach nauki, zawsze z najlepszymi notami, oraz po pięciu kolejnych latach niezwykle męczącego stażu w końcu zaczął wyrabiać sobie nazwisko. I pomijając Reeda Marshalla, drugiego głównego lekarza izby przyjęć, niektórzy uważali Eryka za bodaj najlepszego specjalistę wyszkolonego w White Memorial - najlepszego w szpitalu, który od stu pięćdziesięciu lat kształcił najlepszych lekarzy na świecie. Terri Dillard, kierująca tą zmianą pielęgniarek, skończyła wydawać polecenia swojemu personelowi i wtedy zauważyła Eryka. - Weźmiemy go do czwórki - powiedziała podchodząc. - Mówiłem ci, że dziś przywiozą jakiegoś - odparł z uśmiechem. - Chcę ograniczyć tłum do minimum, dobrze, Terri? Niech Dierking zajmie się ośrodkowym ciśnieniem żylnym i płukaniem otrzewnej. Jeszcze nie ufam tamtym dwom, a nie chcę się tym martwić. June Feldman może stanąć przy respiratorze i intubować w razie potrzeby. Jakie ciśnienie ma ten facet według ich danych? - Siedemdziesiąt. - Hmmm. Eryk przygładził wąsy, które w ciągu minionych trzech lat zapuszczał i golił pół tuzina razy. Nie odczuwał szczególnej potrzeby ich noszenia, lecz czasem miał wrażenie, że jego autorytet jest zagrożony przez to, iż nie wygląda na swoje lata. Za miesiąc miał skończyć trzydzieści jeden. - O czym myślisz? - spytała Terri Dillard. - O twoich oczach - odparł machinalnie. - Chciałabym. To byłaby niespodzianka, pomyślała, gdyby Eryk Najarian kiedykolwiek zainteresował się czymś innym niż medycyną. Podczas prawie dziesięciu lat pracy w izbie przyjęć widziała wszelkie typy lekarzy -pajaców i filozofów; nerwowych chamów, którzy musieli słownie znieważać pielęgniarki; wspaniałych teoretyków gubiących się w kryzysowych sytuacjach; łagodnie mówiące młode kobiety, którym bez wahania zawierzyłaby własne życie. Lecz ten mężczyzna był jedyny w swoim rodzaju. Kiedy nie pracował na morderczej zmianie w izbie przyjęć, siedział w bibliotece lub w laboratorium. Jeśli podczas jego dyżuru przyjmowano wielu pacjentów, Eryk po zmianie brał się do roboty i pomagał tak długo, jak długo był potrzebny. Reed Marshall był dobrym, bardzo dobrym lekarzem, a jednak rzadko schodził z piedestału swego stanowiska... rzadko "brudził sobie ręce". Eryk był medycznym zabijaką. I chociaż Terri znała pielęgniarki, które umawiały się na randki z Erikiem, a nawet sypiały z nim, nie spotkała żadnej, która mogłaby współzawodniczyć z medycyną - miłością jego życia. - Dlaczego jest we wstrząsie? - mruczał Eryk, kierując pytanie głównie do siebie. - Śledziona? Wątroba? - Uszkodzenie aorty? - podsunęła Terri. - Może... - zamilkł na chwilę. - To coś w klatce piersiowej - powiedział nagle. - Skąd wiesz? - Nie wiem. Po prostu czuję. Boże, chciałbym wiedzieć, jak wyglądała kierownica jego samochodu... - Kierownica...? - Słuchaj, Terri, zrób mi przysługę. Zadzwoń do laboratorium Davea Subarskyego, wewnętrzny cztery-osiem-jeden-jeden i jeśli uda ci się go złapać, poproś, żeby zaraz tu przyszedł, i powiedz mu... Nie, nie... połącz go ze mną. Sam z nim porozmawiam. Podbiegł do radiostacji. Podnosząc słuchawkę telefonu, Terri słyszała, jak łączy się z helikopterem MedEvac i pyta o wypadek, szczególnie o pasy bezpieczeństwa i stan kierownicy. Po pięciu latach oglądania go przy pracy wiedziała, że kilka minut przed przybyciem pacjenta o priorytecie jeden Eryk Najarian już postępował w sposób, jaki opanowali tylko nieliczni specjaliści. Upłynęło kilka sekund od chwili, gdy helikopter MedEvac wylądował na dachu Richter Building, i natychmiast rozpętała się bitwa. June Feldman, zatrudniona na stanowisku młodszego asystenta, zaczęła badanie w drodze do windy i zanim wraz z zespołem reanimacyjnym wpadła jak bomba do izby przyjęć, miała już gotowy raport dla Eryka. Stawką było życie człowieka nazywającego się Russell Cowley, prezesa jednej z większych firm w tym rejonie. Puls Eryka przyśpieszył odrobinę, gdy podano te informacje. Reanimacja i późniejsze uzdrowienie tego mężczyzny to osiągnięcia, które stanowiły materiał na pierwsze strony gazet. Według załogi helikoptera Cowley pędził międzystanową na pomoc, w zapiętym pasie, kiedy pękła prawa przednia opona jego mercedesa 450SL. Samochód przetoczył się przez zwał śniegu i barierę, przeleciał prawie pięćdziesiąt jardów nad poboczem, a potem rąbnął w pień drzewa. Ofiarę trzeba było wyciągać z wraka za pomocą specjalnych szczęk rozginających. Kierownica, zgięta prawie wpół, przycisnęła go do fotela. - Cowley... Russell Cowley - zastanawiał się jeden z lekarzy, gdy czekali na helikopter. - Przysiągłbym, że jest członkiem rady nadzorczej szpitala. Prawdę mówiąc, jestem tego pewny. Eryk nie zareagował, słysząc te wiadomości, lecz błysk w jego oku stał się jeszcze wyraźniejszy. Po gwałtownym odejściu i późniejszym zniknięciu Craiga Worrella nagle zwolniło się stanowisko zastępcy ordynatora oddziału pomocy doraźnej. I wszyscy, od sekretarek w górę, wiedzieli, że tylko on i Reed Marshall starają się o tę pracę. Teraz, kiedy komisja kwalifikacyjna szukała jakiegoś uzasadnienia wyboru jednego z nich, ten członek rady nadzorczej spadł mu prosto z nieba. Nic pan o tym nie wie, panie Russell Cowley, myślał, ale na pewno pan nie umrze. Nie ma mowy. Członek zarządu zawył z bólu, gdy przenoszono go na szpitalne łóżko. Kryształki potrzaskanej przedniej szyby błyszczały mu we włosach. Jego twarz pod cienką warstwą krwi z licznych zadrapań była fioletowa. Machnął zdrową ręką i krzyknął na siostrę, która niechcący uraziła go w lewą nogę. Stopniowo tracił przytomność, jęcząc cicho. Lekarz ortopeda zajął się zabezpieczeniem otwartych złamań. Eryk dokonał szybkich oględzin i cofnął się. Nie znalazł niczego, co przeczyłoby podejrzeniu, że uderzenie o kierownicę spowodowało uszkodzenie mięśnia sercowego i tamponadę osierdziową. Krew zbierała się między mięśniem sercowym a otaczającym go workiem osierdziowym. Jej wzrastające ciśnienie upośledzało ssąco-tłoczące funkcje serca i powodowało rozwijający się wstrząs. Jeżeli tak było, należało wykonać nakłucie worka osierdziowego w celu opróżnienia go z krwi. Standardowe postępowanie polegało na wprowadzeniu pod kontrolą EKG igły z wkłucia przez nadbrzusze z ominięciem wątroby, dalej przez przeponę i w końcu przez osierdzie ryzykowny, potencjalnie niebezpieczny zabieg. Eryk miał inne plany. Zerknął w kierunku drzwi, zastanawiając się, co, u diabła, zatrzymało Davea Subarskyego. - Najpierw zdjęcia, najpierw zdjęcia - powiedział z wymuszonym spokojem. - Potrzebne mi natychmiast dobre zdjęcie boczne kręgosłupa szyjnego. I niech zrobią też klatkę piersiową oraz miednicę. June, nie sądzę, aby teraz potrzebował intubacji, ale może później. Wygląda mizernie. Jakie ma ciśnienie? June Feldman próbowała je zmierzyć za pomocą mankietu i elektronicznego stetoskopu Dopplera, ale potrząsnęła głową. - Jak tylko pobiorą mu krew do badania, podłączcie się do tętnicy. A potem cewnik do otrzewnej - polecił Eryk. Feldman wzięła się do roboty, wkłuwając się do tętnicy promieniowej, podczas gdy drugi lekarz wymacał odpowiednie miejsce obok pępka i wepchnął cewnik do jamy brzusznej. Czysta sól fizjologiczna w drenie świadczyła o braku krwawienia wewnętrznego. Eryk skinął głową. Badanie wykluczyło uszkodzenie śledziony lub wątroby i w zasadzie eliminowało rozerwanie aorty. Prawdopodobieństwo tamponady osierdziowej jako przyczyny wstrząsu u Russella Cowleya wzrosło kilkakrotnie. Terri Dillard wpadła do sali. - W jakim jest stanie? - spytała bez tchu. - Ani lepszym, ani gorszym - odparł Eryk. - To tamponada. - Jesteś pewny? - Jeszcze nie, ale prawie. A jeśli tak jest, to usiądź. Zobaczysz coś,czego jeszcze nikt nie widział, nawet ja. Oczywiście, o ile ten cholerny Subarsky przywlecze się tu na czas. - No cóż, mam nadzieję, że bez względu na to, co jest, pojawi się szybko - powiedziała Terri. - Właśnie dostaliśmy wiadomość przez radiotelefon. Pogotowie jedzie do nas z następnym przypadkiem o priorytecie jeden. Mężczyzna znaleziony w zaułku North End. Brak pulsu i oddechu. Reanimują go. - Śnieżny nurek? - zapytał Eryk, wciąż obserwując lekarzy i techników. Tak nazywano w Bostonie bezdomnych wyciąganych zimą ze śnieżnych zasp. Przeważnie już nie można było im pomóc. - Tak sądzę - stwierdziła Terri. - Ci z pogotowia nie chcieli wiele mówić przez radio, ale podali, że w kieszeni płaszcza miał prawie pustą butelkę wina. - Jeszcze żyje? - Mam wątpliwości. Odniosłam wrażenie, że zajmują się nim tylko dlatego, iż takie są przepisy. - EKG? - Linia izoelektryczna z pojedynczymi skurczami agonalnymi. - Źrenice? - Szerokie, sztywne! - Boże! Terri, czy nie mógłby zająć się nim ktoś inny? Tutaj dzieją się wielkie rzeczy. Ten gość jest prezesem dużej firmy, członkiem rady nadzorczej tego szpitala, z dobrym rokowaniem. Nie chcę go zaniedbać, odstawiając cyrk nad sztajmesem, który zapewne umarł kilka godzin temu. Terri zmrużyła oczy. - Jesteś tu jedynym starszym lekarzem - oświadczyła chłodno. - Jeżeli potrzebujesz pomocy, doktor Kaiser jest w następnym gabinecie, zajmuje się pacjentami ambulatoryjnymi. - No cóż, powiedz mu, żeby zaopiekował się nurkiem. Jeśli ten facet wymaga nakłucia osierdzia, to ja to zrobię. - Eryk, daj spokój - zaprotestowała. - Gary Kaiser jest tu od półtora roku i wciąż wpada w panikę, kiedy ma leczyć anginę. Wszyscy podejrzewamy, że jego ojciec jest właścicielem tego budynku albo coś takiego. Inaczej nie da się wytłumaczyć tego, że przyjęto go tutaj na staż. - A więc wytłumacz mu, że czas, aby stał się lekarzem. Po to tu jest. A zresztą wygląda na to, że nurek będzie kolejnym dowiezionym nam truposzem. Terri, jak rany, nie rób takiej miny. Dobrze, słuchaj, zajmę się nim, jak tylko... czekaj, jest Subarsky. Jeśli wszystko pójdzie tak, jak na to liczę, możemy skończyć, zanim przywiozą nurka. Dave Subarsky wtoczył się do sali, ciągnąc wózek ze skomplikowaną aparaturą. Subarsky miał doktorat z biochemii, zrobiony na MIT, ale przy swoich sześciu stopach i dwóch lub trzech calach wzrostu, gęstej brodzie i wydatnym brzuchu wyglądał raczej na zawodowego zapaśnika. On i Eryk dorastali niedaleko siebie w Watertown. I chociaż naukę rozpoczęli jednocześnie, zanim Eryk ukończył szkołę średnią, Subarsky był na trzecim roku collegeu. Spotkanie starego przyjaciela prowadzącego niezależne badania w jednym z laboratoriów White Memorial było nieoczekiwaną korzyścią płynącą z podjęcia pracy w tym szpitalu. - Cześć, David - zawołał Eryk. - Jak minął dzień? Wspaniale. Natknąłeś się na swojego szefa? Nie? Doskonale. Dobra, ustaw to tutaj. Spróbujemy. June, wkłułaś się do tętnicy? - Już kończę - odpowiedziała. - Jeszcze moment i... Voila! Na oscyloskopie pod wykresem EKG Russella Cowleya pojawił się zapis skurczów o dużej częstotliwości i niskiej amplitudzie. Obok widniały liczby pięćdziesiąt i zero. Ciśnienie skurczowe i rozkurczowe. Wprawdzie Cowley stracił przytomność, ale jego oddech pozostał miarowy i dość skuteczny. Natomiast sina barwa twarzy pogłębiła się. - Zadzwoń do dyspozytorki i każ zebrać zespół kardiochirurgów - polecił Eryk. - Jeśli nam się nie uda, spróbujemy igły. Lepiej, żeby byli gotowi do otwarcia klatki piersiowej tego człowieka. Dobra, Davidzie, zaczynamy. Niech wszyscy słuchają. To Dave Subarsky. Jest biologiem z MIT, a to nowy laser, w którego konstruowaniu uczestniczył. Zamierzamy użyć go do zrobienia otworu w osierdziu tego pacjenta, aby wypuścić krew z worka osierdziowego do klatki piersiowej, skąd po prostu się wchłania. - Czy to niebezpieczne? - spytała jedna z pielęgniarek. - Nie, skoro mamy tu Davida. Ten laser został skonstruowany z myślą o udrażnianiu naczyń krwionośnych, ale ja chciałbym przystosować go do nakłuć osierdzia. Jestem pewny, że możemy tego dokonać. Razem z Davidem od miesięcy wykonywaliśmy próby na zwierzętach, zazwyczaj o trzeciej lub czwartej nad ranem. Dave Subarsky, ustawiając pokrętła urządzenia, uśmiechnął się w gąszczu swej brody. Miał nadzieję, że gdy tylko uzyskają zgodę FDA na takie zastosowanie lasera, metoda ta stanie się znana jako technika Subarskyego-Najariana. Najpierw jednak musiała okazać się skuteczna. - Chcę, aby wszyscy wiedzieli - ciągnął Eryk - że jest to technika zasadniczo nieinwazyjna; o wiele bezpieczniejsza i dokładniejsza niż znana wam wszystkim punkcja. Jest to układ dwóch laserów, których promieniowanie jest wybiórczo pochłaniane przez tkanki osierdzia bez uszkodzenia tkanek okolicznych. - Czego możemy oczekiwać? - zapytała ta sama pielęgniarka. - No cóż, na początek spadku ośrodkowego ciśnienia żylnego i czegoś nieco skuteczniejszego niż ciśnienie skurczowe pięćdziesiąt - odparł Eryk, ledwie skrywając rosnące zniecierpliwienie jej pytaniami. -A teraz, jeśli wszyscy cofniecie się... Terri Dillard wpadła do sali. - Eryk, drugi priorytet jeden jest w szóstce. Zajął się nim Gary Kaiser. - Jaką ma temperaturę? - Trzydzieści pięć i sześć kresek. - EKG? - Linia izoelektryczna ze skurczami agonalnymi. - Jeżeli to wszystko, to powiedz Kaiserowi, żeby stwierdził zgon. - Tak, ale... - Czy zespół kardiologów czeka w gotowości? - Eryk, ciśnienie nieoznaczalne - powiedziała June Feldman. - Reanimować? Zapis na oscyloskopie po jej prawej ręce przybrał postać linii prostej. Zarówno odczyt ciśnienia skurczowego, jak i rozkurczowego pokazywał zero. Oddech Cowleya stał się płytki. - Do licha - szepnął Eryk. - No dobrze, słuchajcie wszyscy. Terri, powiedz Kaiserowi, żeby zrobił, co może. Potem zadzwoń do kardiochirurgów i ściągnij ich tutaj. Może będziemy musieli otworzyć mu klatkę piersiową. I ściągnij krew. Grupa powinna już być oznaczona. Powiedz im, żeby dali sobie spokój z krzyżówką i przysłali dwie jednostki. June, trzymaj palec na tętnicy szyjnej. Jesteś gotowy, Davidzie? - Gotowy. - Zaczynaj. Dave Subarsky wcisnął jeden przycisk, a potem drugi. Z górnego lasera trysnął bladoniebieski promień, po którym niemal natychmiast nastąpił czerwony błysk dolnego. Oba promienie spotkały się tuż nad lewym dolnym żebrem Russella Cowleya i zniknęły w jego klatce piersiowej. Przez pięć, dziesięć sekund nic się nie działo. Eryk zakręcił się nerwowo i podszedł do pacjenta z igłą w ręku. - Zwiększyć moc? - spytał. - Nie sądzę, doktorze - odparł Subarsky. - Jezu. No dobra, teraz ja - powiedział Eryk. - Niech ktoś zadzwoni do kardiologów. Stat. - Czekaj! - June Feldman patrzyła się na czubki swoich palców. - Czekaj... Tak, jest tętno. Jest tętno. Dosłownie w tej samej chwili ośrodkowe ciśnienie żylne zaczęło spadać. Tętnicze skoczyło do siedemdziesięciu na trzydzieści. Po kilku sekundach było już dziewięćdziesiąt. Subarsky, zimny jak lód, kiwnął głową, jakby wszystko to było rutynowym działaniem, ale dwie pielęgniarki zaczęły głośno klaskać. - Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego - zawołała jedna z nich. - Nigdy - Ani ja - mruknął Eryk na tyle cicho, że nikt nie usłyszał. Barwa skóry Russella Cowleya poprawiła się niemal równie dramatycznie jak jego ciśnienie tętnicze i żylne. Oddech pogłębił się i wzmocnił. Po dwóch minutach pacjent otworzył oczy. Nikt się nie odezwał. Eryk spojrzał na otaczające go twarze. Malowała się na nich cudowna mieszanina podziwu i radości. Była to przydługa cisza publiczności, która właśnie wysłuchała koncertu mistrza. I Eryk radował się każdą jej sekundą. Przez otwarte drzwi dostrzegł nadchodzącą Terri Dillard. Nie, jeszcze nie, do licha, zaklął w myślach. To moja wielka chwila. Jeszcze nie. - Wszystko w porządku? - spytała Terri. - Sama zobacz. Wskazał na Cowleya. - Dobra robota. Eryk, kardiolodzy już są w drodze. Musisz przyjść i pomóc Kaiserowi. - O Chryste! Stan nurka uległ zmianie? - Nie. - To co mam do zrobienia? - Eryk, proszę. - Dobrze, dobrze. June, niech kardiologia przyjmie tego gościa i wezwie ortopedę na konsultację. Wracam za kilka minut. Zerknął na Terri. - Może prędzej. Gary Kaiser denerwował Eryka bardziej niż jakikolwiek znany mu lekarz. Był niedojrzały, niezdecydowany i piekielnie nerwowy nawet w zupełnie rutynowych przypadkach. Dlatego nie zdziwił się, widząc, że zarządził pełny zestaw zabiegów reanimacyjnych na włóczędze, który wyglądał na martwego od wielu godzin. - Gary, co jest? - spytał go. W sali panował spokój, w odróżnieniu od ruchliwej aktywności wokół Russella Cowleya. Pielęgniarka reanimowała pacjenta, podczas gdy technik wentylował go przez rurkę wewnątrztchawiczą. Starsza pielęgniarka, Norma Cullinet, asystowała innej siostrze notującej przebieg kolejnych czynności i podającej leki. Kaiser, rumiana kopia Pillsbury Doughboya, zerknął na monitor EKG. - Nic - odparł. - Nic? Myślisz, że to wieńcówka? - T-tak... Tak myślę. Przebieg EKG ukazywał linię prostą z nieskutecznym pobudzeniem elektrycznym co dziesięć lub piętnaście sekund. Taki obraz często obserwowano jeszcze kilka godzin po klinicznej śmierci pacjenta. - Kim jest ten człowiek? Eryk skinął na pielęgniarkę, żeby przerwała masaż serca, a jednocześnie sprawdził puls na szyi oraz w pachwinie. Nie wyczuł. Gestem kazał jej wznowić pracę. - Nazwisko nieznane - powiedział Kaiser. - Zajmujemy się nim od prawie piętnastu minut. - Dlaczego? - Dlaczego? - Kaiser wiercił się nerwowo. - No, są te pobudzenia w EKG. - Te pobudzenia znaczą tylko tyle, że serce jest martwe. - I... miał temperaturę trzydzieści pięć. Ja... pomyślałem, że powinniśmy spróbować go trochę ogrzać, zanim zrezygnujemy z reanimacji. Kaiser jak zwykle wykonywał bezsensowne czynności, niewolniczo trzymając się reguł. Pacjentowi z hipotermią należało podnieść temperaturę ciała przed przerwaniem resuscytacji, lecz trzydzieści pięć stopni to nie hipotermia i temu człowiekowi najwyraźniej już nie można było pomóc. - A więc - rzekł Eryk - co chcesz zrobić? Zajrzał w źrenice mężczyzny, rozszerzone i pozbawione życia. - Zrobić? No... miałem nadzieję, że przejmiesz go, a ja będę mógł wrócić do moich chorych ambulatoryjnych. - Kaiser, jaką dziedziną medycyny zamierzasz się zająć? - No, ja... właśnie dostałem etat na dermatologii. - Wspaniale. Myślę, że to doskonale do ciebie pasuje. Zwalniam cię. - Co? - Powiedziałem, idź. Wracaj do swoich ambulatoryjnych. Ja się tym zajmę. - Jesteś pewien, że mogę? - Oczywiście, Gary. Nakazuję ci to służbowo. Czerwony jak pomidor, Gary Kaiser wycofał się z sali. - Dermatologia - mamrotał Eryk, znów kierując uwagę na pacjenta. - Dzięki Bogu za to, że jest dermatologia. Mężczyzna, nie ogolony i zaniedbany, śmierdział ulicą. Był ubrany w brudne kalesony, wystrzępioną kurtkę myśliwską i przetarte spodnie - wszystko poprzecinano podczas prób resuscytacji. Na brzuchu widoczna była blizna - zapewne po dawnej operacji wyrostka. Na jednym biodrze miał tatuaż, a na czole siniaka i świeże obrażenia. Eryk pomyślał o prezesie korporacji, leżącym dwa pomieszczenia dalej, i zastanawiał się, co kardiolodzy mówią o jego spektakularnym zabiegu. - Eryk, mam go jeszcze masować? - zapytała pielęgniarka. - Hę? Och, jeszcze przez chwilę, aż go obejrzę. Dzięki. Świetnie się spisujesz. Czy Kaiser podał mu coś? - Eryk zwrócił się do drugiej siostry. - Jak zwykle. Epinefrynę, atropinę. Teraz dostaje izuprel w kroplówce. - Ściśle według przepisu. - Słucham? - Nic. Norma, czy wiemy, kim jest ten mężczyzna? - NN. Żadnych danych. - No cóż, według mnie tracimy czas. Czy ktoś sprzeciwia się temu, żeby skończyć tę robotę i spróbować ratować żywych? Dobrze. Eryk jeszcze przez chwilę obserwował agonalną czynność serca. Przy bardzo energicznych zabiegach i sporej ilości szczęścia może zdołaliby pobudzić serce do aktywniejszej pracy. Czy jednak przy braku ciśnienia krwi i sztywnych szerokich źrenicach dałoby to cokolwiek? Czas minął zapewne na długo przed przybyciem pogotowia ratunkowego. Westchnął, wyciągnął rękę i wyłączył monitor. - To tyle - powiedział. - Dziękuję wszystkim. Norma, muszę wracać do pierwszego priorytetu jeden. Możesz zająć się tym i zadzwonić do patologa? - Nie ma problemu - odrzekła starsza pielęgniarka. - I sprawdź, czy uda ci się znaleźć jakąś rodzinę. Kimkolwiek jest, mogę z nimi porozmawiać, jeśli zechcesz. Eryk odwrócił się i wyszedł, nie czekając na odpowiedź. Chciał jak najdłużej być przy uratowanym przez siebie pacjencie, zanim zabiorą go kardiolodzy. Norma Cullinet pomogła jednej z pielęgniarek odłączyć kroplówkę i wyjąć rurkę intubacyjną. Potem wytoczyła z sali wózek z nakrytymi prześcieradłem zwłokami. Nie musi pan się martwić o rodzinę, doktorze Najarian, pomyślała. Wiem na pewno, że nie miał jej. Rozdział 2. 8 KWIETNIA. Wykonując kolejny manewr procedury lądowania, samolot Delta 727 położył się w ostry skręt, ukazując Laurze Enders wspaniały widok Waszyngtonu. Była tu kiedyś jako nastolatka na jedynej wycieczce, którą ona i Scott odbyli razem z rodzicami, po czym wróciła na ich farmę w Missouri, zdecydowana zostać w przyszłości kimś ważnym. Teraz, przyciskając czoło do pleksiglasowego okna, usiłowała przypomnieć sobie dokładnie, kim to chciała być. Jej lot z Little Cayman przez Grand Cayman oraz Miami przebiegł spokojnie, ale kilka poprzedzających go dni - pełnych rozmów telefonicznych, wypraw do banku na głównej wyspie, poszukiwań kogoś, kto zastąpi ją w pracy - minęło w gorączkowym, a nawet szaleńczym pośpiechu. Od prawie trzech lat była instruktorką nurkowania i przewodnikiem w Charles Bay Club, jedynym kurorcie tego maleńkiego karaibskiego raju. Ta praca całkowicie ją odmieniła. Lecz teraz - przynajmniej do czasu odnalezienia Scotta - musiała zrobić sobie przerwę. Kiedy pierwszy raz pojawiła się w klubie jako gość, była blada, emocjonalnie wykończona i w kiepskiej kondycji. Wystarczyło dziesięć dni wakacji, by postanowiła nie wracać do Montgomery High School, gdzie już piąty rok prowadziła zajęcia z przedmiotów specjalnych. Teraz, w wieku trzydziestu lat, była w szczytowej formie, opalona i tryskająca zdrowiem. Jej psychika również poddała się magicznemu dotknięciu Karaibów. Częściowo pod wpływem nalegań Scotta wysłała kilka podań o pracę do różnych szkół w Stanach. Teraz jednak wszystkie te plany musiały zaczekać. Już od sześciu tygodni nie miała wieści od brata, a przecież przez ostatnie lata niemal co tydzień otrzymywała pocztówkę i co najmniej raz w miesiącu rozmawiali przez telefon. Zwlekała z podjęciem działań może dłużej, niż powinna, lecz sądziła po prostu, że Scott przebywa w jakimś odległym miejscu, gdyż zakładanie sieci komunikacyjnych dla pewnej firmy z Wirginii wiązało się z podróżami niemal po całym świecie. Kiedy jednak minął trzeci kwietnia, a linie lotnicze Delta zapewniały, że Scott nie odwołał długoterminowej rezerwacji na samolot, którym miał przylecieć na Karaiby, nie mogła już dłużej czekać. Jej izolacja na wyspie Little Cayman była dobrowolna, ale ubocznym produktem tego odosobnienia, któremu towarzyszyła chęć przekonania się, kim naprawdę jest Laura Enders, zanim podejmie inną pracę lub znów się zakocha, stało się to, że Scott okazał się jedyną bliską osobą. Miał dwadzieścia dwa lata, a ona czternaście, kiedy jakiś młodzik, nafaszerowany prochami i piwem, przejechał środkowy pas i spowodował śmierć ich rodziców. Do tego czasu między nią a bratem nie istniały specjalnie mocne więzy, choćby przyjaźni. A jednak Scott odrzucił propozycję dalekich krewnych, którzy chcieli zabrać ją do Kansas City. Zamiast tego podjął trudną decyzję wystąpienia z Sił Specjalnych i wrócił do domu. Przez następne osiem lat życia, włącznie z czterema latami studiów Laury, zajmował się głównie nią. Jakiś wypadek... przydługie wakacje w ustronnym miejscu... romans... niedopatrzenia poczty... Chyba po raz setny Laura rozważała możliwe przyczyny braku kontaktu ze Scottem. Żadna nie pozwalała pozbyć się złych przeczuć. Minęło ponad pięć miesięcy od czasu jego wakacji na Little Cayman, kiedy to ostatniego popołudnia zarezerwowali bilet na samolot przylatujący trzeciego kwietnia. Potem wzięli mały klubowy skif i popłynęli z Southwest Point, by nurkować za barierą raf koralowych w Bloody Bay. Obrazy tego dnia tkwiły w pamięci Laury; tak jasne jak woda, w której nurkowali. Schodzili z podwójnymi butlami i dekompresją, na sto dwadzieścia stóp. Dzień był słoneczny i ciepły, widoczność przekraczała dwieście stóp. Opodal przepłynęła para płaszczek - dostatecznie blisko, by ich dotknąć. Zaraz potem tuzin lub więcej ciekawskich delfinów przemknęło obok. Później wracały raz po raz, krążąc i wirując w kryształowym morzu. To było chyba najwspanialsze nurkowanie w jej życiu. Następnego ranka Scott wrócił do domu, do DC. A niebawem zaczęły przychodzić od niego pocztówki z Bostonu. "Proszę państwa, kapitan prosi o zapięcie pasów i przygotowanie się do lądowania na międzynarodowym lotnisku Dullesa. Proszę upewnić się, czy wszystkie podręczne bagaże są bezpiecznie wepchnięte pod fotele lub zamknięte w schowkach bagażowych, czy stoliki są złożone, a oparcia foteli wyprostowane"... Biznesmen, który przez pierwsze pół godziny lotu próbował zrobić na Laurze wrażenie swoimi osiągnięciami, uśmiechnął się do niej z fotela za przejściem i mrugnął. Zmusiła się do niewyraźnego uśmiechu i skinienia głową. W ciągu trzech lat pobytu w kurorcie była zmuszona doprowadzić do perfekcji umiejętność otwartego i przyjaznego postępowania z mężczyznami, a jednocześnie nauczyła się czuwać nad tym, by nie zachęcać ich do niczego więcej. Teraz jednak była zbyt zaniepokojona, by silić się na grzeczność. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że mimo częstych kontaktów zadziwiająco mało wiedziała o życiu Scotta. Znał się na filmie i muzyce, grał w szachy na tyle dobrze, że pokonywał ją bez głębszego namysłu, i pochłaniał książki z najrozmaitszych dziedzin. Czasem opowiadał o kontraktach, jakie zawierał w różnych krajach, lecz mówił to w niedbały sposób, nie zachęcający do poważnego traktowania czegokolwiek, co powiedział czy zrobił. Był geniuszem komputerowym, a przynajmniej tak twierdził. I najwyraźniej zawsze mieszkał sam poza krótkim okresem małżeństwa. Miał skrytkę pocztową w DC oraz telefon, na który zawsze odpowiadała automatyczna sekretarka. Laura nawet nie znałaby nazwy firmy, dla której pracował - Communigistics International, gdzieś w Wirginii - gdyby nie wspomniał o niej mimochodem. Gdy samolot dotknął płyty lotniska, Laura poczuła, jak ściska ją w żołądku z niepokoju. Miała tak niewiele danych. Na pewno przesadzała. Scott prawdopodobnie opuścił Boston przed kilkoma tygodniami i teraz był na Riwierze, sącząc cappuccino z jakąś piękną modelką. Może powinna po prostu złapać powrotny samolot na Kajmany i zaczekać miesiąc czy dwa, aż wszystko się wyjaśni. Przeprowadzić jeszcze kilka rozmów telefonicznych. A jednak tak naprawdę wiedziała, że nie wróci i nie będzie telefonować. I tak musiała błagać telefonistkę z międzymiastowej, żeby odszukała numer firmy Communigistics w Wirginii, zanim tamta zlokalizowała jej siedzibę w mieście Laurel. Następnie Laura zadzwoniła do szefowej kadr, która wcale nie była pomocna twierdząc, iż mężczyzna nazwiskiem Enders nigdy u nich nie pracował. A kiedy Laura nalegała, kobieta stała się nieuprzejma, aż w końcu odłożyła słuchawkę. Laura próbowała po raz drugi i trzeci, lecz jej próby połączenia się napotkały nieprzebyty mur. Teraz, postanowiła, w Communigistics International znajdą jej kogoś, z kim będzie mogła porozmawiać, albo posiedzą sobie z nią w biurze przez całą noc. Przejazd taksówką kosztował ją sześćdziesiąt dolarów, z czego dziesięć na odszukanie Communigistics. Dwukrotnie zatrzymawszy się, żeby zapytać o drogę, taksówkarz w końcu skręcił na duży parking, przejechał obok kilku niepozornych budynków z szarego marmuru i przystanął przed jednym z nich, nie wyróżniającym się niczym oprócz małej tabliczki z numerem trzysta. Zaproponował, że poczeka. - To może chwilę potrwać - powiedziała Laura. - Mam licznik. - Dobrze - zgodziła się. - Ma pan dwadzieścia dolarów. Jeśli licznik wskaże więcej, to może pan odjechać. Tygodniowy budżet na taksówkę. Laura zrozumiała, że niektóre jej plany będą musiały ulec zmianie. Widocznie świat poza Kajmanami inaczej zapatrywał się na wartość pieniądza. Chociaż kobieta w dziale kadr Communigistics zaprzeczała, by Scott kiedykolwiek u nich pracował, Laura była pewna, że powiedział jej prawdę. Czuła się trochę dziwnie, wkraczając w świat brata bez jego wiedzy -jakby przetrząsała mu szafę. Przeszła przez sterylne foyer do tablicy informacyjnej. Communigistics mieściła się na czwartym piętrze. Usiłowała wyobrazić sobie brata w garniturze i krawacie, z walizeczką w ręku, przechodzącego przez obramowane mosiądzem drzwi w kierunku wind. Ten obraz nie pasował do spokojnego, niezależnego mężczyzny, który nurkował z nią na Little Cayman i tak bardzo troszczył się o naturalne piękno oraz sens życia. Łatwiej mogła sobie wyobrazić Scotta jako profesora lub zagranicznego korespondenta. Communigistics International zajmowała całe piętro. Zgrabna sekretarka pisała na maszynie za ogromnym biurkiem o solidnej podstawie, na której złotymi literami wypisano nazwę firmy. - Szukam brata - zaczęła Laura. - Nie wiem, w jakim dziale pracuje, ale nazywa się Enders. Scott Enders. Kobieta sprawdziła spis. - Przykro mi - powiedziała - ale nie mam tu nikogo o takim nazwisku. - I nie zna go pani? - Nie, obawiam się, że nie. Laura sięgnęła do torebki i wyjęła fotografię. Zdjęcie, zrobione przez dyrektora klubu, ukazywało Laurę i jej brata w mokrych strojach nurków, szykujących się do skoku w wody Bloody Bay. - To jest Scott - wyjaśniła. - Zdjęcie sprzed pięciu miesięcy. Kobieta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się uprzejmie. - Od jak dawna pani tu pracuje? - zapytała Laura. - Rok. Może dłużej. - I nigdy nie widziała pani tego człowieka? - Przykro mi. - To idiotyzm. Wiem, że tu pracuje. On... dużo podróżuje. Może... Przerwał jej telefon. Sekretarka odebrała go, przełączyła rozmowę, a potem spojrzała na Laurę. - Czy mogę pani jeszcze w czymś pomóc? - Tak. Chciałabym zobaczyć się z waszą kadrową. Zdaje się, że nazywa się Bullock. - Zgadza się. Annę Bullock. Nie ma jej. - A kto jest? - Słucham? Kobieta znacząco spojrzała na swoją maszynę do pisania. - Proszę pani - powiedziała Laura, z trudem zachowując spokój. - Chcę zobaczyć się z kimś z kierownictwa. - Przykro mi, to nie... - Proszę. Przyjechałam z daleka. Usiłuję być uprzejma, ale nie odejdę, dopóki nie porozmawiam z kimś, kto może coś wiedzieć o moim bracie. - O co chodzi, Alicia? Obie kobiety odwróciły się, zaskoczone. Dziesięć stóp dalej stał jakiś mężczyzna, wysoki i łysawy, najwidoczniej po pięćdziesiątce. - Szukam mojego brata - wyjaśniła pośpiesznie Laura. - Nazywa się Scott Enders i pracuje tu. Tylko... - Próbowałam powiedzieć jej, że nikt taki... - Proszę - przerwała jej Laura. - Proszę dać mi skończyć. To mój brat. -Pokazała fotografię. - Zdjęcie zrobiono prawie sześć miesięcy temu w klubie, w którym pracuję. - To znaczy gdzie? - spytał mężczyzna, oglądając je. - Na Little Cayman na Morzu Karaibskim. Jestem tam instruktorką nurkowania. - Zawsze chciałem nurkować. Musi pani to uwielbiać. Zgadza się. A teraz, co z moim bratem? - Może wejdzie pani do mojego gabinetu, panno... - Enders. Nazywam się tak samo jak mój brat. Laura Enders. - No cóż, ja jestem Neil Harten - przedstawił się mężczyzna. - Pełnię funkcję wiceprezesa. Podał jej rękę, dużą i ciepłą. - Alicia, brat tej pani pracował kiedyś dla nas, ale chyba odszedł, zanim podjęłaś tu pracę. Lecz - dodał, spoglądając znacząco na Laurę - nazywał się wtedy Scott Shollander, nie Scott Enders. Jeśli zechce pani wejść do mojego gabinetu, chętnie powiem pani o nim wszystko, co wiem. Po drodze do swojego biura Neil Harten zaszedł do zamkniętego pokoju, skąd wziął akta człowieka, którego znał jako Scotta Shollandera. Nalał Laurze filiżankę kawy, a potem usiadł za biurkiem. Jego gabinet był dość duży, ale nie luksusowy. Na ścianach wisiały certyfikaty licznych izb handlowych, organizacji publicznych i urzędów, wraz z oprawionymi ogłoszeniami różnych programów i urządzeń dostarczanych przez Communigistics. Harten, mimo zmęczonych oczu i głębokich zmarszczek na czole, z wystudiowanym spokojem odpowiedział na pytania Laury. Tak, był pewny, że Scott Shollander i Scott Enders to ta sama osoba. Nie, nie miał pojęcia, dlaczego Scott miałby zmieniać nazwisko. Nie, Scott nie został zwolniony - był bardzo dobrym pracownikiem. Po prostu pewnego dnia przyszedł i złożył rezygnację. Nie, nie ma pojęcia, dokąd udał się Scott ani dla kogo pracował. Laura sięgnęła do torebki i podała mu plik pocztówek. - Proszę - powiedziała. - To kartki, które otrzymałam od Scotta w ciągu ostatnich dwóch i pół roku. Prawie siedemdziesiąt, z całego świata. Czasem nie dawał znaku przez tydzień, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek nie pisał przez dwa. A teraz, nagle, od lutego nie mam od niego wiadomości. Harten przerzucił pocztówki. Większość zawierała tylko zdanie lub dwa. "Szkoda, że cię tu nie ma", "Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku", "Casablanca jest teraz bardziej tajemnicza niż w czasach Bogarta"... - Pani brat nie jest wylewnym korespondentem, prawda? - W żadnej nie wspomina o zmianie pracy. Harten wzruszył ramionami. - Nie wiem, co powiedzieć. Scott był bardzo skrytym człowiekiem, ale dla pani to nie nowina. Mogę podać pani jego adres w DC i popytać trochę. Czy to jednak wystarczy? - Rozłożył ręce. - Gdzie się pani zatrzymała? - Zatrzymałam? Nigdzie. Ja... przyleciałam i wzięłam taksówkę z lotniska. - Z przyjemnością wezwę dla pani taksówkę i zarezerwuję miejsce w hotelu. Laura podeszła do okna. Cztery piętra niżej zobaczyła kierowcę siedzącego w wozie i czytającego gazetę. - Nie trzeba. Moja taksówka jeszcze czeka - powiedziała. - A jednak wezmę od pana ten adres. - Świetnie. Proszę. Czy z DC wraca pani na Karaiby? - Nie wrócę, dopóki nie odnajdę Scotta. - No cóż, a więc mam nadzieję, że się to pani uda. - Na pewno - odparła. - Teraz zatrzymam się pod tym adresem. - A potem? - Sądzę, że w Bostonie. Ostatnie pocztówki przyszły stamtąd. Harten westchnął i na chwilę złożył czubki palców. - Proszę - rzekł wreszcie. - Oto mój telefon domowy. Mam kontakty w całym kraju. Proszę zadzwonić do mnie, gdyby uznała pani, że mógłbym w czymś pomóc. - Doceniam pańską uprzejmość. To bardzo miło z pańskiej strony. Mam zamiar go znaleźć, panie Harten. Neil Harten uważnie spojrzał jej w twarz. - Wierzę, że uda się pani. Laura zjechała windą do foyer i przystanęła przy tablicy informacyjnej. To nie miało sensu. Żadnego. Dlaczego Scott miałby używać fałszywego nazwiska? Dlaczego nie wspomniał, że odchodzi z Communigistics? Pomyślała o latach, które upłynęły od śmierci ich rodziców - o uczuciowym i finansowym wsparciu, jakiego Scott udzielał jej, gdy się uczyła, o kartkach i telefonach, o spędzanych razem wakacjach, tolerancyjnym akceptowaniu jej decyzji. Przez te wszystkie lata brat nigdy o nic nie poprosił. Teraz potrzebował jej. Była tego prawie pewna. Miał jakieś kłopoty i potrzebował jej. Wyszła w szarzejące popołudnie. - Do miasta, proszę. Pod ten adres -powiedziała kierowcy, podając mu kartkę otrzymaną od Hartena. - Już jadę - odparł. Wyjechali z parkingu na autostradę. Po chwili zza rogu wyjechał ciemny sedan i ruszył za nimi. Rozdział 3. Zanim budzik przy jego łóżku zadzwonił o piątej czterdzieści pięć, Eryk Najarian już zakończył dwudziestominutową, intensywną gimnastykę i przerzucał czasopismo medyczne, pochłaniając przy tym dwie szklanki soku pomarańczowego i bagietkę. Rzadko spał dłużej niż do piątej i właściwie powinien przestawić zegar na wcześniejsze budzenie, gdyby tylko przyszło mu to do głowy. Niestety zawsze rozmyślał o czymś innym - zazwyczaj o medycynie. Tego kwietniowego ranka jego umysł pochłaniała sprawa wyboru nowego wiceordynatora oddziału pomocy doraźnej White Memorial Hospital. To stanowisko wiązało się z profesurą w szkole medycznej i było, a przynajmniej tak głosiła plotka, przedmiotem dwuosobowej bitwy między nim a Reedem Marshallem. Po miesiącach rozmów i spekulacji trzyosobowa komisja kwalifikacyjna miała zebrać się o czwartej i ogłosić swoją decyzję. Gdyby Eryk został wybrany, byłby najmłodszym lekarzem o tak wysokiej pozycji w historii White Memorial. Najmłodszym od przeszło półtora wieku. Przez całe lata pracował na profity i uznanie, jakie przynosił ze sobą taki zaszczyt. Teraz nareszcie, zanim skończy się ten dzień, będzie wiedział. Zajęty czytaniem artykułu o pożytkach z umieszczania przenośnych defibrylatorów w samolotach i na polach golfowych, przechodząc przez zagracony przedpokój do sypialni, potknął się o paczki z książkami. Nie rozpakowane kartony, brak mebli i obrazów na ścianach pozwalały przypuszczać, że wprowadził się do mieszkania na Beacon Hill zaledwie przed tygodniem. W rzeczywistości mieszkał tu już od ponad roku. Początkowo przyjaciele żartowali z tego, że ignoruje swoje mieszkanie. Z czasem zaczęli się tym martwić. Eryk po prostu nie dbał o to. Wyłączył budzik i otworzył klatkę Verdiego. Ara wyskoczyła na łóżko i pomaszerowała po swojego biszkopta, który pochłonęła z żarłocznością alzackiego owczarka. Ptak zamieszkiwał z nim od trzech lat, od czasu gdy został doręczony przez umundurowanego szofera mężczyzny, którego syna postrzelono z dubeltówki, a Erykowi udało się wyrwać go z objęć śmierci. Papuga przybyła bez żadnej notatki czy instrukcji - bez imienia, informacji o wieku lub płci - i przez pierwszy miesiąc mierzyła Eryka ponurym spojrzeniem. Początkowo Eryk nazwał ptaka Hipokratesem, na cześć ojca medycyny. Było to jednak, zanim ara zaczęła śpiewać arie operowe. O ile wiedział, znała ich całe tuziny - wszystkie po włosku. W żaden sposób nie można jej było skłonić do śpiewania, ale kiedy już zaczęła, nie dało się jej uciszyć. Śpiewała czasem nawet dziesięć minut bez przerwy. I chociaż Eryk nigdy nie interesował się muzyką operową, teraz słuchał jej dostatecznie często, żeby orzec, iż Verdi nie ma talentu. Zaczekał, aż ara skieruje się do przedpokoju, po czym wepchnął pudełko z biszkoptami pod sweter w swojej szafie. Potem sprawdził w kalendarzu, czy Marshall ma tego dnia dyżur na reanimacji. Godziny dzielące go od posiedzenia komisji kwalifikacyjnej Eryk postanowił spędzić w laboratorium z Daveem Subarskym. Ta myśl była słodko-gorzka. Wszystko wskazywało na to, że Subarsky niebawem zwinie interes. W ciągu kilku miesięcy po tym, jak on i Eryk skutecznie posłużyli się laserem przy zabiegu na osierdziu, laboratorium biochemiczne, jak wiele innych pracowni w szpitalu, przeżywało ciężki okres. Dwukrotnie nie otrzymali subwencji państwowych, na które liczyli, a które dotychczas przyznawano automatycznie. Przyczyną była zmiana priorytetów połączona z ograniczeniem funduszów - takie wyjaśnienie podawała NIH oraz ludzie z National Science Foundation. Lecz w światku naukowym wszyscy wiedzieli, co to naprawdę oznacza. Wynalezienie lekarstwa na AIDS stało się sprawą polityczną, zarówno wśród naukowców, jak i poza nimi. Naciski wywierane na rząd odczuwały wielkie państwowe instytucje naukowe, które z kolei żądały zwiększonej kontroli nad kierunkiem prowadzonych badań i oczywiście - zwiększenia funduszów. Ograniczenia programów uniwersyteckich, takich jak badania Subarskyego, z redukcji zmieniły się w istną czystkę. Wielu naukowców nagle znalazło się w rozpaczliwej sytuacji outsiderów. Profesor, z którym pracował Dave, całkowicie zaniechał pracy badawczej i ponownie zajął się praktyką kliniczną. Subarsky zaczął szukać zatrudnienia w przemyśle. Doświadczenia z laserem próbował wykorzystać jako przynętę, a mimo wszystko nie był w stanie znaleźć żadnej atrakcyjnej oferty. Dzisiaj, o ile żaden cud nie wydarzył się w ciągu tych kilku dni od ich ostatniej rozmowy, Eryk i jego przyjaciel zaczną demontować i pakować swój sprzęt. Projekt lasera był dla nich obu zajęciem ubocznym. Dowiedli jego użyteczności w jednej, dość niezwykłej sytuacji. Niestety słowa "uboczny" i "dość niezwykła sytuacja" nie były tymi, jakie obecnie chcieli usłyszeć waszyngtońscy dysponenci funduszów. Za miesiąc lub dwa Dave Subarsky, chyba najmądrzejszy facet wśród znajomych Eryka, będzie bezrobotny. Eryk usiadł na skraju łóżka i przejrzał ogłoszenia na końcu "New England Journal of Medicine". Znalazł tuzin lub więcej propozycji pracy dla lekarzy pogotowia, ale żadnej dla geniusza-biochemika. Jeżeli komisja wybierze Marshalla, Eryk nie będzie miał problemu ze znalezieniem pracy - i to zapewne cholernie dobrej. Chociaż Dave Subarsky nie miał takich możliwości, nie wpłynęło to nawet w najmniejszym stopniu na jego dobry humor. Dlaczego, zastanawiał się Eryk, ja nie mogę spojrzeć z dystansu na swoją przyszłość? Dlaczego od tygodni ściska mnie w piersiach z niepokoju? Wiedział, że na oba pytania ma tę samą odpowiedź. Nie wyznałby tego nikomu i ledwie przyznawał to sam przed sobą, lecz pragnął stanowiska ordynatora bardziej niż czegokolwiek w życiu: bardziej niż przyjęcia do liceum czy na studia, bardziej niż pracy w White Memorial, bardziej niż etatu starszego lekarza. Dla jego rodziców i znacznej części ormiańskiej społeczności Watertown osiągnięcia i stopnie naukowe Eryka czyniły go czymś w rodzaju bohatera. Lecz w kręgach uniwersyteckich - wśród członków Ivy Leaguers, dominujących na większości wydziałów i zajmujących kluczowe stanowiska - w dalszym ciągu pozostawał absolwentem państwowych szkół, dobrym w tym, co robił, ale bez horyzontów i wyrafinowania, niezbędnych do osiągnięcia sukcesu w ich akademickim światku. Podszedł do okna. Wąska uliczka trzy piętra niżej była opuszczona. Na północy, nad dachami budynków, Cambridge leżało skąpane w sterylnym, szarym blasku poranka. Myśl o tym, co przyniesie mu ten dzień, była jednocześnie ekscytująca i przerażająca. Ze wszystkich miast świata Boston wciąż cieszył się opinią najsilniejszego ośrodka medycznego. A epicentrum bostońskiego środowiska medycznego stanowił White Memorial. Czy jest coś złego w dążeniu do zapewnienia sobie pozycji najlepszego z najlepszych? Ormianie zawsze byli wybitni, zawsze wspinali się na najwyższe stanowiska, zdobywali władzę w swoich społeczeństwach. Turcy wiedzieli o tym i obawiali się ich, a na ołtarzu tego strachu zmasakrowano ponad milion Ormian. Teraz, siedemdziesiąt lat później, potomkowie tych ofiar znów byli prześladowani, tym razem przez Sowietów. Czy to grzech marzyć? Telefon zadzwonił trzy razy, zanim jego dźwięk wyrwał Eryka z zadumy. Zerknął na zegar w radiu. Szósta piętnaście. Ten telefon mógł jedynie zwiastować kłopoty. Ojciec przeszedł na rentę po drugim ataku serca. Młodszy brat George, nie ukończywszy szkoły średniej, już odsiedział dwa krótkie wyroki. - Halo? - Proszę słuchać, słuchać uważnie, doktorze Najarian. Głos, prawdopodobnie męski, był monotonny i zniekształcony. Laryngofon, pomyślał Eryk, podobny do takiego, jaki przykłada sobie do szyi pacjent, któremu usunięto krtań. W jakimś stopniu pragnął wierzyć, że to kawał, lecz jednocześnie czuł, jak cały cierpnie, słysząc ten upiorny, beznamiętny głos. - Kto mówi? - Kaduceusz, twoi bracia i siostry w medycynie. Pragniemy tego samego, co i ty. Pragniemy ciebie. - Do licha, kim jesteś? Skóra ścierpła mu jeszcze bardziej. To nie był żart. - Przyjdzie dzień, kiedy możemy zażądać twojej pomocy. - Jakiej pomocy? - Rób, co powiemy, a wiele zyskasz... ty i pacjenci, o których tak się troszczysz. - Zyskam? Może zechciałbyś... - Nasza praca jest niezwykle ważna i potrzebujemy cię. My także możemy ci pomóc. Na twoim oddziale jest wolne stanowisko. Może być twoje. Po raz pierwszy od chwili podniesienia słuchawki Eryk poczuł, że opuszcza go napięcie. - Sranie w banie - rzekł lekceważąco. - Komisja już dokonała wyboru. Ogłoszą decyzję dziś po południu. - Kiedy skontaktujemy się z tobą - ciągnął głos, jakby Eryk nic nie powiedział - możemy zażądać, abyś zastosował wobec pewnego pacjenta nie znany ci sposób postępowania. Ufaj nam, rób, co każemy, nikomu nie mów o tej rozmowie, a uzyskasz to, czego pragniesz. - To nonsens. Mówiłem ci, komisja już dokonała... Przerwał mu sygnał w słuchawce. W Proctor Building, trzydziestoletnim, dziesięciopiętrowym pomniku monolitycznej architektury późnych lat pięćdziesiątych, mieściła się większość laboratoriów badawczych White Memorial. Biochemia zajmowała ósme i dziewiąte piętro. Były czasy, kiedy pomieszczenia na laboratoria - szczególnie w WMH - były bardzo poszukiwane. Teraz idąc od windy słabo oświetlonym korytarzem Eryk zauważył, że niektóre pokoje były opuszczone. Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Po tej niesamowitej porannej rozmowie telefonicznej wybrał się na długi spacer wzdłuż Charles, przez Massachusetts Avenue Bridge. a potem z powrotem obok Museum of Science. Usilnie starał się wierzyć, że ten upiorny telefon był częścią jakiegoś wymyślnego żartu. Wiedział jednak, że tak nie jest. Kaduceusz. Laska opleciona dwoma wężami. Wąż jest emblematem lekarzy. Odszukał hasło w nadziei, że jakaś myśl w definicji podsunie mu rozwiązanie zagadki. Dowiedział się tylko, że według mitologii laskę nosił Hermes, skrzydlatonogi posłaniec bogów, patron podróżników i łotrów, prowadzący zmarłych do Hadesu, znany ze swych wynalazków i sprytu. Eryk nie miał pojęcia, w jaki sposób laska stała się symbolem sztuki medycznej. W czasie czteromilowego spaceru raz po raz odtwarzał w myślach krótką rozmowę. To po prostu nie miało sensu. "Nie znany ci sposób postępowania"... Jakiego postępowania? W jakim celu? Jak można obiecywać mu stanowisko ordynatora, skoro decyzja już została podjęta? Wszedł do szpitala bocznym wejściem i zajrzał do gabinetu logopedycznego. Techniczka, bystra i pełna entuzjazmu kobieta, z przyjemnością zademonstrowała mu urządzenie głosowe znane jako sztuczna krtań. Mocno przyciśnięte do "miękkiego miejsca" pod żuchwą przenosiło impulsy z warg, bez względu na to, czy jego użytkownik miał krtań, czy nie miał. Dźwięk, jaki wydało, kiedy wypróbował je Eryk, był nie do odróżnienia od tego, jaki uzyskała techniczka. Pod wpływem nagłego impulsu Eryk zapytał, czy ktoś z personelu szpitala pożyczał takie urządzenie lub specjalnie interesował się nim. Zgodnie z przewidywaniami, zaprzeczyła. Położywszy na biurku nogi w trampkach numer czterdzieści cztery, Dave Subarsky sączył kawę i stukał jednym palcem w klawiaturę komputera. - Witaj, doktorze - powiedział Eryk. - Przysłał mnie tu Komitet Nagrody Nobla, bym sprawdził, co porabiasz. - Spodziewałem się ciebie - odparł Subarsky, naciskając klawisz Enter. - Przekaż moje podziękowania swojemu komitetowi i powiedz im, że ja oraz mój wierny IBM jesteśmy bliscy udowodnienia, ponad wszelką wątpliwość, że człowiek bez przychodów, z osiemnastoma setkami dolarów zasiłku i trzema tysiącami dolarów w banku, nie może uniknąć przytułku przez okres dłuższy niż dwa miesiące. - Jest tak źle? - Tak zaczyna wyglądać. - Jeszcze coś ci się trafi. - Możliwe. Nie będzie to jednak dotacja z Fundacji Sacketta. - Słyszałeś? - Uhm. Dziś rano. Kuferek pusty. Próbowałem przekonać ich, że szkoda wyrzucać dobry mózg na śmietnik, ale nie kupili tego. Doszli do wniosku, że moja praca jest zbyt teoretyczna. - To świry. Twoje badania nad progresywnymi mutacjami DNA mają ogromne znaczenie kliniczne. - Może - powiedział Dave bez przekonania. - Może. - Znajdziesz jakieś wyjście. Subarsky wyłączył komputer. - Na pewno, przyjacielu - rzekł. - A więc dziś mamy wielki dzień, co? Eryk wzruszył ramionami. - Tak sądzę. - Myślałem, że komisja zbiera się dziś po południu. - O ile wiem, tak, ale... David, jest coś, co chciałbym ci powiedzieć, lecz to musi zostać między nami. - Nie ma sprawy. Eryk zawahał się, a potem powtórzył mu upiorną rozmowę. - Czy to ci coś mówi? - zapytał w końcu. - Oprócz tego, że po White Memorial biega ktoś, kto ma poluzowane klepki? - David, mówię ci. ten, kto dzwonił, może być szalony, ale ten ktoś... on lub ona, naprawdę nie jestem pewny, dokładnie wie, co robi. Czy coś ci przychodzi do głowy? Subarsky zabębnił palcami po wydatnym brzuchu. - Tylko jedno. Numer, jaki wycięliśmy z laserem, został zauważony. - Mnie to mówisz? Joe Silver chciał nas oskarżyć przed Komitetem Badań na Ludziach. - I dlaczego tego nie zrobił? - No cóż, po pierwsze uratowaliśmy życie temu facetowi. - Drobny szczegół. - A po drugie przekonałem mojego szacownego szefa, że niebezpieczeństwo groziło jedynie w takim wypadku, gdyby laser nie zadziałał, ale trzymałem w ręce igłę do punkcji osierdziowej, gdyby tylko jej użycie okazało się konieczne. Mimo wszystko dał mi wyraźnie do zrozumienia, że gdybyśmy jeszcze kiedyś chcieli wypróbować naszą zabawkę, to lepiej będzie, jeśli postaramy się o zezwolenie komisji i zgodę pacjenta. - Jakby ten gość był w stanie podpisać zgodę. - Do czego zmierzasz? - spytał Eryk. - Do tego, że cały ten cholerny szpital wie, co zrobiliśmy. Twój Kaduceusz może uważać cię za kogoś, kto jest w stanie odrobinę nagiąć przepisy, żeby coś tutaj zrobić; coś, co nie zostało zaaprobowane przez decydentów. Czy nie tak to zabrzmiało? - Trochę. Lecz ten elektrolaryngofon naprawdę nadał temu wszystkiemu złowrogi wydźwięk. - Za kilka godzin dowiemy się, czy faceta należy traktować poważnie. - O czym ty mówisz? - No cóż - odparł Subarsky. - Jeśli Marshall dostanie to stanowisko, to chyba spokojnie możesz uznać, że Kaduceusz to kupa gówna. - A jeśli ja je dostanę? Subarsky opuścił na podłogę swoje buty wielkości deskorolek. - W takim wypadku, przyjacielu, sądzę, że nie będziesz miał tej pewności. Rozdział 4. Skrzydło z pomieszczeniami administracji White Memorial na parterze Drexel Building zaprojektowano tak, by robiło wrażenie. Kryształowe żyrandole wisiały nad orientalnymi dywanami, a, ściany były obwieszone popękanymi portretami olejnymi w ozdobnych ramach. Strzegąca wejścia do korytarza biuściasta, szeroka w ramionach recepcjonistka chłodno powitała Eryka zza biurka w stylu Ludwika XIV. - Doktor Najarian - przedstawił się Eryk. - Przyszedłem na posiedzenie komisji. Spędziwszy kilka godzin z Subarskym, wrócił do swojego mieszkania i przebrał się - najpierw w czarny garnitur, który ostatnio miał na sobie podczas rozdania dyplomów, lecz uznał go za rozpaczliwie niemodny i włożył brązowe spodnie i tweedową sportową kurtkę, rozdartą na ramieniu wzdłuż szwu. W końcu zdecydował się na szare spodnie i granatowy blezer. Na szczęście, pomyślał, nie jestem bardziej zdenerwowany spotkaniem, bo poszukiwania odpowiedniej kreacji wyczerpały zasoby mojej szafy. Recepcjonistka zdawała się jednak aprobować rezultat. - Komisja doktor Teagarden? - spytała, uśmiechając się i odrobinę prostując ramiona. - Zgadza się. - No cóż, dopiero zaczęli obrady. Polecono mi, bym skierowała was, kandydatów, do poczekalni. - Hmm... a dokładnie ilu jest "nas, kandydatów"? - Och, tylko dwóch. Doktor Marshall już tam jest. - To dobrze. - Czeka od pół godziny. - Niedobrze. - Słucham? - Nie, nic. Dzięki. Wielkie dzięki. - Żaden problem. Gdyby czegoś pan potrzebował, mam na imię Susan. Eryk podziękował jej jeszcze raz i ruszył korytarzem. - Czegokolwiek - usłyszał, jak dopowiedziała. - A więc - rzekł Eryk, wchodząc do eleganckiej poczekalni - to ty jesteś tym drugim kandydatem, o którym mówiła recepcjonistka. Co za niespodzianka. - Jedną chwileczkę - odparł Marshall, nie podnosząc wzroku znad książki, którą Eryk zidentyfikował jako powieść Updikea. - Tylko skończę tę stronę. Updiker to talent, nie uważasz? - Nie czytałem jego książek. Prawdę mówiąc, pomyślał z pewnym żalem Eryk, od niepamiętnych czasów nie czytałem niczego oprócz literatury fachowej. - A zatem - powiedział ze szczerym entuzjazmem Marshall - czeka cię prawdziwa uczta. Z twarzą o rysach rzymskiego patrycjusza i w okularach w rogowej oprawie Reed Marshall przypominał Clarka Kenta i prawdę mówiąc, w niektórych kręgach tak go nazywano. Eryk usiadł w obitym oślą skórą fotelu z wysokim oparciem i patrzył na kończącego lekturę Marshalla. Obaj znali się od rozpoczęcia stażu i dzielili wiele zwycięstw oraz kłopotów związanych z zawodem lekarza. Dwa lata starszy od Eryka, Reed miał żonę, syna, krąg dobrze sytuowanych przyjaciół i cieszył się głębokim szacunkiem personelu szpitala. Początkowo Eryka odpychało patrycjuszowskie pochodzenie i harvardzkie wykształcenie Marshalla, drażniła jego powściągliwość, którą brał za snobizm. Aż pewnej nocy, gdy siedzieli obok siebie, sącząc kawę, po tym jak razem ratowali ofiary kraksy samochodowej, Reed wyznał, że zazdrości Erykowi zimnej krwi. - Chyba oszalałeś - odparł Eryk. - Przecież to ty masz stalowe nerwy. Wszyscy w izbie o tym wiedzą. - Tak naprawdę - powiedział Reed poważnie - śmiertelnie boję się, że stchórzę albo zrobię coś nie tak, a jeszcze bardziej, że ktoś się dowie, co czuję. Właściwie sam jestem zdziwiony, że ci o tym mówię. - Hej, nie przejmuj się. Nic z tego, co przed chwilą usłyszałem, nigdy nie wyjdzie poza ten pokój. Jesteś po prostu wyczerpany, to wszystko. Wierz mi. Ja też boję się w takich momentach. Jak człowiek może się nie bać? - Nie mówiłem o obawie, mówiłem o przerażeniu. Śmiać mi się chce, kiedy ktoś mówi, że jestem równie dobry jak ty. - Słuchaj, Reed stwierdził Eryk. - To nie są wyścigi. Nie wybraliśmy siebie na tę rezydenturę - zrobili to profesorowie. My po prostu mamy robić swoje, najlepiej jak umiemy. I wierz mi, ty robisz to cholernie dobrze. Od tamtej nocy zrodził się między nimi wzajemny szacunek, niemal przyjaźń. A w ciągu następnych lat żaden z nich nigdy nie nawiązywał do tamtej rozmowy. O ile Eryk wiedział, Reed uporał się ze swoimi problemami. Był przekonany, że pod względem wiedzy, oddania i szybkości reakcji w sytuacji zagrożenia czyjegoś życia ma zdecydowaną przewagę nad Marshallem. Lecz liczyły się również inne względy - chłodny, bystry umysł Marshalla, opanowanie które utrudniały wybór jednego z nich. - Może wiesz, dlaczego ściągnęli nas tu jednocześnie? - spytał Eryk, gdy Reed odłożył książkę. - Nie mam pojęcia. Słyszałem tylko, że już podjęli decyzję. Znając starą Grendel Teagarden, zapewne dowiemy się, że wybrano jakąś nadętą babę ze Stanford, a ty i ja możemy pożegnać się z pracą. Sara Teagarden, rządząca jak tyran chirurgią, była znana ze swych feministycznych poglądów i nie skrywanej słabości do kobiet lekarzy, a także z umiejętności zawodowych. Jej kapryśny charakter kreował lub złamał wiele karier. - Jesteś pewien, że chcesz tego stanowiska? - spytał Eryk. Marshall wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jestem pewny, że Carolyn chce, żebym je dostał. Ty nie jesteś żonaty, więc nie wiesz, że to zupełnie wystarczy. - Zaśmiał się z lekkim rozmarzeniem. - Och, też tego chcę, Eryk - wyznał w końcu. - Byłbym głupcem twierdząc, że nie, chociaż nawet ja nie potrafię powiedzieć jak bardzo. Innymi słowy, mój żołądek opowiada się za tobą, jednak moje ego głosuje za mną. Mimo to cała kwestia jest czysto akademicka, gdyż nie mam wątpliwości, że nie dostanę tej posady. - Nonsens. - I to mówi człowiek, który nie tylko jest legendą w swoim miejscu pracy, lecz w dodatku uratował życie członkowi rady nadzorczej. - Nawet nie przysłał mi kartki z podziękowaniami. - Jezu. Nie dziwię się, znając świętoszkowatą filozofię tych facetów. A skoro o tym mowa, zanim nas tam wezwą, chcę ci podziękować za to, że starałeś się nie zrobić z tego pojedynku. Tym razem uśmiechnął się Eryk. - Mówisz o otwartej walce? - Oczywiście. Ta cała przeklęta komisja robiła, co mogła, żebyśmy skoczyli sobie do gardeł, prywatnie i publicznie. - Słynna piramida WMH. - Właśnie. Na górze miejsce dla jednego i nikogo więcej. Przetrwają najpaskudniejsi. Obaj zasługujemy na uściski za to, że nie daliśmy się podpuścić. Wiem, jak pragniesz tego stanowiska, i prawdę mówiąc, gdyby Carolyn nie chciała tak bardzo zostać tutaj, może nawet rozważyłbym wycofanie mojej kandydatury. - Nie musisz tego mówić. - To prawda... No, przynajmniej to mogłaby być prawda. - Zastanawiam się, co oni tam robią, do diabła - rzekł Eryk. - Ich dwóch przeciw Grendel? - Boże, to byłoby coś! Jeśli tak, stawiam na Teagarden. Słuchaj, czy mówi ci coś słowo Kaduceusz? - Oprócz oczywistego znaczenia? - Oprócz oczywistego znaczenia. Reed Marshall wzruszył ramionami i potrząsnął głową. - Nic mi nie świta - powiedział. - Dlaczego pytasz? - Nie, nic. Może później prze... Drzwi sali konferencyjnej otworzyły się i wyszedł z nich doktor Joe Silver. Łasicowaty mężczyzna po czterdziestce, miał nie więcej niż pięć stóp i pięć cali w butach na dwucalowych obcasach, które - jak głosiła plotka - miał na nogach nawet w łóżku. Od pięciu czy sześciu lat kierował izbą przyjęć i pomocą doraźną w tak autokratyczny sposób, jakiego nie powstydziłby się sam Napoleon. Należał mu się szacunek za sporą wiedzę, ale nie umiał zrozumieć innych ludzi i traktować ich jak trzeba. W ciągu paru lat pracy z tym człowiekiem ani Eryk, ani Reed Marshall nie zdołali obdarzyć go uczuciami, które choćby przypominały zażyłość. - Panowie - odezwał się Silver - przepraszamy, że kazaliśmy wam czekać. Jeśli obaj zechcecie wejść... Obaj? Eryk zdziwił się, że komisja mogła zrobić coś równie nietaktownego. Po trzech miesiącach i wielu rozmowach chyba należałoby powiadomić osobno przegrywającego kandydata. Wrócił myślą do dziwnego telefonu. Rozmówca, kimkolwiek był - lub była - zdawał się pewny swego wpływu na wybór komisji. Czyżby Joe Silver był Kaduceuszem? Takie manewrowanie ludźmi jak pionkami było w jego stylu. Komisja, z Sarą Teagarden na czele, siedziała za masywnym stołem z tekowego drewna. Przewodnicząca była wysoką kobietą o wyglądzie hermafrodyty, miała krótko ścięte miedziane włosy i staromodne okulary w złotych oprawkach. Tego dnia włożyła błękitną garsonkę z wpiętą w klapę dużą broszą, wysadzaną perłami i diamentami. Ten strój sprawiał, że wyglądała jeszcze groźniej niż zwykle. Kiedy ich witała, Eryk bezskutecznie próbował dopasować ton jej głosu do tego, który słyszał przez telefon. W skład komisji kwalifikacyjnej, oprócz szefów oddziału chirurgii i izby przyjęć, wchodził doktor Haven Darden, szef interny. Szeroko nagłaśniane zwolnienie Craiga Worrella, byłego wiceordynatora, postawiło White Memorial w niezwykle niekorzystnym świetle i tak silna obsada komisji kwalifikacyjnej świadczyła o determinacji, z jaką szpital usiłował zatuszować tamtą sprawę. Silver, Teagarden, Darden - Eryk nie stał przed takim ciałem kolegialnym od czasu, gdy starał się o przyjęcie do pracy. Zastanawiał się, czy ten triumwirat zamierza wcielić w życie obowiązującą w WMH filozofię piramidy i przeprowadzić z nimi coś w rodzaju teleturnieju. Jakby czytając w jego myślach, Haven Darden powiedział: - Nie przejmujcie się. Nie mamy zamiaru zadawać wam problemowych pytań z zakresu medycyny klinicznej. Z trojga członków komisji, Darden, specjalista od medycyny tropikalnej, był tym, który wydawał się najmniej prawdopodobnym sprzymierzeńcem Eryka. Tak jak Reed Marshall, ukończył Harvard, lecz w przeciwieństwie do Marshalla startował z nizin społecznych. Jego życiorys - urodził się jako nieślubne dziecko w getcie Port-au-Prince na Haiti, uciekł do Stanów Zjednoczonych, a następnie został adoptowany przez bogatego czarnego lekarza - był publikowany w różnych harwardzkich periodykach. Plotka głosiła, że w przyszłości Darden zostanie pierwszym w historii uniwersytetu czarnoskórym dziekanem. Jego krytycy, których miał wielu, wytykali mu niezdolność do prowadzenia jakichś istotnych badań w obrębie swojej specjalizacji, ale reputacja znakomitego klinicysty zamykała usta wszystkim oprócz jego najzagorzalszych wrogów i lekarze często zmieniali swoje harmonogramy dyżurów, by być na oddziałach, kiedy odwiedzał je Darden. Angielszczyzna Dardena była zwięzła i precyzyjna, prawie pozbawiona akcentu. Eryk doszedł do wniosku, że dyrektor nie może być tajemniczym rozmówcą, jeśli nie potrafi radykalnie zmieniać swego głosu. Z trudem odsunął od siebie myśli o Kaduceuszu i skupił się na bieżących wydarzeniach. Za minutę czy dwie decyzja komisji stanie się znana i całą tę niesamowitą aferę będzie można spokojnie uznać za niesmaczny żart. - Panowie - zaczęła Sara Teagarden - nie chcemy tego przeciągać, podobnie jak wy. Jestem pewna, że wiecie, iż próbujemy odbudować mocno nadwerężone publiczne zaufanie do naszego szpitala, a szczególnie do izby przyjęć. Chciałabym, aby doktor Silver wyjaśnił, jaką podjęliśmy decyzję i dlaczego. Najpierw chciałabym się jednak upewnić, że obaj jesteście zainteresowani objęciem tego stanowiska. Doktorze Marshall? - Jestem zainteresowany. - A doktor Najarian? - Również. - Bardzo dobrze. Doktorze Silver, proszę przedstawić nasze stanowisko. Eryk ścisnął poręcz krzesła, gdy Joe Silver rozprostował notatki i poprawił okulary do czytania. - Reed, Eryk - zaczął. - Najpierw chciałbym pogratulować, wam wrażenia, jakie wywarliście na tej komisji, a także podziękować wam w imieniu prezesa Mortensena, rady nadzorczej i wszystkich w White Memorial za lata wspaniałej pracy. Jak wiecie, poprzedni ordynator ściągnął na nas więcej kłopotów i złej sławy niż setki innych pracujących tu lekarzy, razem wziętych... Mimo napiętej sytuacji Eryk i Reed wymienili rozbawione spojrzenia. Craig Worrell o jeden raz za dużo dał upust swoim perwersyjnym upodobaniom i został sfilmowany w trakcie nakłaniania młodej pacjentki swojego oddziału do czynu nierządnego w zamian za receptę na środki narkotyczne. Został aresztowany wkrótce potem w swoim BMW na szpitalnym parkingu, kiedy ponaglał policjantkę w cywilu, by pośpieszyła się i dotrzymała umowy, gdyż śpieszy się do pracy. Wydawało się, że cała bostońska prasa i telewizja była obecna przy aresztowaniu. Miesiąc później, zwolniony za kaucją, Worrell zniknął. Od tego czasu słyszano tylko pogłoski, że gdzieś go widziano, ale nic poza tym. - ...No cóż - ciągnął Silver - my troje nie chcemy, i chyba przyznacie, że to zupełnie zrozumiałe, podejmować ostatecznej decyzji, jeśli istnieje choć cień wątpliwości. Wiemy, że spodziewaliście się jej dzisiaj i przyznajemy, że może to wydawać się okrutne, ale postanowiliśmy... hm... odłożyć jej podjęcie o dwa lub trzy tygodnie. Jeśli w wyniku tego któryś z was znajdzie się w sytuacji zmuszającej do wycofania swojej kandydatury, proszę nam powiedzieć. Oświadczenie Silvera ogłuszyło Eryka jak silny cios w szczękę. Brak decyzji - takiej możliwości nie brał pod uwagę. Przecież komisja musiała dokonać ostatecznego wyboru. A przynajmniej tak twierdził sam Silver niecałe dwa dni wcześniej. Co tu się dzieje, do diabła? Eryk uważnie spojrzał na swojego szefa, a potem, kolejno, na pozostałych członków komisji. Ich twarze zdawały się plastikowe, nierealne. - ...Eric? Słyszysz mnie, Eryk? - Hę? Och, przepraszam. Silver spojrzał na niego dziwnie. - Eryk, Reed właśnie stwierdził, że chętnie zaczeka jeszcze dwa lub trzy tygodnie. Chcemy usłyszeć, czy ty możesz zrobić to samo, czy nie. Eryk z trudem zebrał myśli. - Oczywiście - usłyszał swój głos. - Chętnie zaczekam. Plastikowe twarze uśmiechnęły się z aprobatą. - Wspaniale - powiedziała Sara Teagarden. - Doktorze Darden, czy chce pan coś dodać? Internista spojrzał najpierw na Reeda, a potem na Eryka. - Chcę tylko prosić obu panów o wybaczenie i zrozumienie. Gdyby to było możliwe, sądzę, że zatrzymalibyśmy obu panów. Jednak jest jak jest, a ponieważ rada nadzorcza i prasa obserwują każdy nasz krok, chcemy jeszcze zweryfikować parę spraw, przeprowadzić kilka rozmów. Jeśli któryś z was ma jakieś problemy czy pytania, jestem pewny, że członkowie komisji chętnie się z wami spotkają. Bez dalszych komentarzy Sara Teagarden podniosła się zza stołu, uścisnęła dłonie kandydatom i opuściła salę. - Nic ci nie jest, Eryk? - zapytał Marshall, kiedy wszyscy wyszli. - Jesteś zielony. To bzdura. Kompletna bzdura, Eryk był bliski wybuchu. Zamiast tego tylko wzruszył ramionami. - Pewnie nic mi nie jest - odparł. - Ja... po prostu spodziewałem się, że dziś zadecydują ostatecznie. - Ja też. Zaledwie wczoraj natknąłem się na Teagarden, która zachowywała się tak, jakby już było po wszystkim. Z tego, co mówiła, wywnioskowałem nawet, że wybrali ciebie. Nie chciałem ci tego mówić, ale to prawda. No cóż, muszę wracać na reanimację, więc zobaczymy się później. To tylko parę tygodni. - Lekko klepnął Eryka w ramię. - Uważaj na siebie, słyszysz? - Ty też - powiedział Eryk. - Nigdy nie wiadomo, kiedy twój wielki brat albo wielka, wielka siostra cię obserwują. Eryk stał nieruchomo, gdy Marshall pośpiesznie odszedł. Nigdy nie spotkali się na gruncie towarzyskim. Teraz, kiedy ich czas w WMH dobiegał końca, zaczął tego żałować. Susan, recepcjonistka, patrzyła na nadchodzącego Eryka. - Jak poszło? - spytała. - Nie poszło. Nic się nie stało. - No cóż, tak to jest z komisjami. Notuję przebieg niektórych obrad i nie uwierzy pan, jak mało może zrobić grupa ludzi z doktoratami. - Pani to powiedziała. Cóż, do zobaczenia za parę tygodni. - Chwileczkę, doktorze, mam coś dla pana. Podała mu zwykłą kopertę. DOKTOR ERIC NAJARIAN nakreślono starannym pismem. Eryk odruchowo pomyślał, że w kopercie jest liścik od Susan, lecz widząc wyraz jej twarzy, szybko zorientował się, że nie. - Jakaś wolontariuszka zostawiła to dla pana przed chwilą - wyjaśniła Susan. - Była naprawdę ładna, ale chyba trochę dla pana za młoda. Eryk był zbyt zaabsorbowany, żeby zareagować na zachętę. Przez chwilę oglądał kopertę. - Dzięki - wymamrotał i odszedł. - Jestem tu cały dzień - zawołała za nim Susan. Eryk skręcił w główny korytarz szpitala, a potem oparł się o ścianę i rozdarł kopertę. Notatka w środku była skreślona tą samą ręką, co jego nazwisko na kopercie. Noś To. A BĘDZIEMY WIEDZIEĆ - tylko tyle głosiła. W rogu koperty tkwił jakiś mały, metalicznie lśniący przedmiot. Zdrętwiałymi i zimnymi palcami Eryk wyjął go i przytrzymał tak, żeby nie zobaczył tego ktoś przechodzący obok. Była to szpilka z czarnym, owalnym kamieniem, zapewne obsydianem. W kamieniu osadzono zgrabny, złoty kaduceusz. Rozdział 5. 9 KWIETNIA. - Nazwisko? - Laura Enders. Już panu mówiłam. - Nie, proszę pani. Mam pani nazwisko. Potrzebuję nazwisko zaginionego. - Och. Scott Enders. Posługiwał się także nazwiskiem Shollander. - Alias Shollander - mamrotał sierżant za barierką, wystukując nazwisko na maszynie. Laura spędziła zaledwie kilka minut z tym bostońskim policjantem, ale już miała ochotę wyjść. Chociaż nie przedstawił się jej, plakietka na jego piersi głosiła SIERŻant Thomas CAMPBELL. Był rumianym, brzuchatym mężczyzną, zapewne pod sześćdziesiątkę, wyraźnie wypalonym i kompletnie znudzonym pracą. W miarę jak słuchała swoich odpowiedzi na jego pytania, nabierała pewności, że ten człowiek w niczym jej nie pomoże. - Ostatnio widziany? - No... nie widziałam go od pięciu miesięcy. - Pięć... miesięcy... - powtórzył policjant, pisząc. Ton głosu świadczył, że równie dobrze mógłby napisać pięć dni. Jego zachowanie pozwalało przypuszczać, iż w ciągu wielu lat służby widział i słyszał wszystko. Inaczej mówiąc, widział i słyszał dosyć. - Sądzę, że nie będzie miało większego znaczenia, jak był ostatnio ubrany. - Nie - odparła Laura ze źle skrywanym sarkazmem. - Myślę, że może pan opuścić ten punkt. Główna kwatera bostońskiej policji okazała się krańcowym przeciwieństwem jasnego, czystego piękna na Little Cayman. Podłoga starego budynku była brudna, a słabe światło jedynie utrudniało identyfikację plam na ścianach. Najprzykrzejszy był jednak zapach. Odór ludzi - chyba setek ludzi - wisiał w powietrzu jak gęsty opar. Było wpół do piątej po południu, ponuro i deszczowo. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej, niemal co do minuty, Laura opuściła Communigistics i pojechała taksówką pod adres, który dał jej Neil Harten. W małym kompleksie mieszkalnym nie zdołała znaleźć nikogo, kto widział Scotta lub coś o nim słyszał. Potem zameldowała się w hotelu w centrum miasta i zadzwoniła do domu Neila Hartena, żeby spytać, czy on albo ktoś z jego znajomych kiedykolwiek był u Scotta w domu. Nie zdziwiła się, gdy odpowiedział, że nie. W końcu, porzuciwszy pomysł wytropienia gospodarza budynku, postanowiła dobrze się wyspać, a potem wpaść na najbliższy posterunek policji, aby zgłosić zaginięcie brata. Później wyruszy do Bostonu, gdzie naprawdę zacznie poszukiwania. - Aktualne zdjęcie? - Słucham? - Czy ma pani aktualne zdjęcie? - Och. Tylko to. Podała mu fotografię, na której była ze Scottem. Policjant ledwie rzucił na nią okiem i położył na swoim biurku. - Chwileczkę. Jest mi potrzebne. Sierżant Thomas Campbell ze znużeniem oddał jej fotografię. - Ja... zrobię powiększenie twarzy Scotta i przyniosę panu kopię, dobrze? - Jak pani chce. - Sierżancie, będziecie w stanie pomóc mi znaleźć brata, czy nie? Stary policjant spojrzał na nią. Po raz pierwszy w jego oczach dostrzegła cień zrozumienia. - Bądźmy realistami, panno Enders - odparł. - Na moim miejscu, jak odpowiedziałaby pani na takie pytanie? - Ja... rozumiem -mruknęła Laura, zbierając się do wyjścia. - Przykro mi. Informacje, które mi pani podała, wystarczą nam, aby wprowadzić dane pani brata do komputera, ale to za mało, żeby przydzielić do tej sprawy detektywa. - Sierżancie Campbell, powiedziałam, że rozumiem. Przyniosę powiększenie, jak tylko je zrobią. Dziękuję, że mnie pan wysłuchał. Wstała. - Proszę zaczekać chwilkę - odezwał się Campbell. - Naprawdę nie mogę wiele zrobić, opierając się na tych danych, ale przynajmniej sprawdzę, czy opis pasuje do... hinm... - Do jakichś bezimiennych zwłok. Może pan powiedzieć to głośno. - Właśnie. Napisał w swoim notesie nazwisko i numer telefonu Bernarda Nelsona, wydarł kartkę i wręczył ją Laurze. - Oto nazwisko porządnego prywatnego detektywa - rzekł. - Pracuje na własną rękę, nie dla jednej z tych dużych firm, więc może być trochę tańszy. Może on zdoła pani pomóc. A jeśli dowiem się czegoś, obiecuję do pani zadzwonić. Gdzie się pani zatrzymała? - W Carlisle. To w centrum, przy... - Stiles. Znam ten hotel. Prawdę mówiąc, zna go każdy policjant. Proszę pani, nie wiem, jak to powiedzieć, ale... hmm... Carlisle to nie najlepsze miejsce dla... Chcę powiedzieć, że oni wynajmują pokoje na godziny. Panienkom. - Prostytutkom? - Jest ich tu trochę. - Przecież... przecież płacę dziewięćdziesiąt pięć dolarów za dobę! - Witamy w Bostonie - odparł sierżant Thomas Campbell. Biuro Bernarda Nelsona znajdowało się o dziesięć minut marszu od posterunku policji. Po drodze Laura wpadła do sklepu fotograficznego i przesunąwszy po ladzie dwie dwudziestki, uzyskała gwarancję, że powiększenie będzie gotowe na rano, zamiast "za siedem lub dziesięć dni", jak początkowo obiecywał właściciel. - Witamy w Bostonie - wymamrotała Laura, wychodząc z powrotem na ulicę. Sądząc po głosie w telefonie, Nelson zdawał się trzydziesto-, czterdziestoletnim mężczyzną. W rzeczywistości miał znacznie więcej lat - co najmniej sześćdziesiąt i nie wyglądał na młodszego. Jego biuro na drugim piętrze nędznego, czteropiętrowego budynku o fasadzie z czerwonobrązowego piaskowca składało się z małej, pustej poczekalni i większego, zagraconego gabinetu. Kiedy Laura weszła, Nelson stał w drzwiach tego pokoju. Miał pięć stóp i dziewięć lub dziesięć cali, ale ważył ponad dwieście funtów, z czego większą część stanowił brzuch, przy którym bandzioch Thomasa Campbella wyglądał bardzo skromnie. Miał na sobie wystrzępiony zielony sweter ledwie sięgający do pasa, a w zębach ściskał półtoracalowy niedopałek cygara. Laura natychmiast wyobraziła go sobie w zadymionej tawernie, siedzącego przy barze, ramię w ramię z sierżantem Campbellem. Z trudem opanowała impuls nakazujący odwrócić się na pięcie i wyjść. W przeciwieństwie do Campbella, Bernard Nelson wysłuchał jej opowieści z pewnym zainteresowaniem. Kiedy skończyła, wyjął z szuflady biurka groźnie wyglądający rewolwer z długą lufą, wprawnie okręcił go na palcu, a potem zapalił nim cygaro. - To bardzo ładne powiedziała Laura. - Prezent urodzinowy od mojej córki. Ten prawdziwy mam dobrze zamknięty. Obawiam się trzymać go w szufladzie biurka, tak jak to robią ci w telewizji, ponieważ któregoś dnia mogę się pomylić i rozwalę sobie łeb albo jeszcze gorzej, cygaro na kawałki. Po zawale obiecałem żonie palić tylko jedno dziennie. Naprawdę szkoda byłoby zmarnować je w taki sposób. - Właśnie. Pyknął raz, odchylił głowę w tył i wypuścił pod sufit obłok kłębiącego się dymu. Potem położył niedopałek w popielniczce o kształcie dołka golfowego. - A zatem niech mi pani powie, panno Enders, dlaczego tak mało pani wie o człowieku, który jest pani tak bliski? - Naprawdę, nigdy nie zastanawiałam się nad tym - odparła. - Przynajmniej dopóki byliśmy w kontakcie. Scott jest... no nie wiem, chyba trochę skryty, jeśli chodzi o niektóre sprawy. Poczuła lekkie ukłucie winy, używając określenia Neila Hartena. ale w tym momencie wydawało się właściwe. - Ma pani na myśli takie sprawy jak to, gdzie mieszkał, gdzie pracował, jakiego używał nazwiska... Laura głęboko wciągnęła powietrze, a potem wypuściła je powoli. - Panie Nelson, czy ma pan starsze rodzeństwo? - zapytała. - Brata - odparł, a wyraz jego twarzy świadczył, że zrozumiał, co zamierzała udowodnić. - Starszego o pięć lat. - Żyje? - I to jak. - Czy mieliście ze sobą wiele wspólnego, kiedy dorastaliście? - Nie. Przez większość czasu zachowywał się tak, jakbym nie istniał. - A jak pan go traktował? - Był moim idolem - odparł Bernard Nelson. - Chyba w dalszym ciągu jest. - No cóż, ja czuję do Scotta to samo, co pan do swojego brata. I jeszcze więcej. Był moją całą rodziną, od kiedy ukończyłam czternaście lat. - Przez chwilę spoglądała na detektywa. - Nie jestem w stanie opowiedzieć panu o wszystkim, co Scott zrobił dla mnie przez te lata. A ja nigdy nie miałam okazji zrobić czegokolwiek dla niego. - Zrozumiano i przyjęto do wiadomości - rzekł Nelson. Zerknął na cygaro, ale najwidoczniej postanowił je oszczędzać. - Panno Enders, czy uważa pani za możliwe, aby pani brat brał udział w jakimś podejrzanym przedsięwzięciu? - Podejrzanym? - Proszę wybaczyć to telewizyjne wyrażenie, ale nie jestem w stanie znaleźć lepszego. Na pewno wie pani, co chcę powiedzieć. Hazard, jakieś machinacje finansowe, narkotyki? - Niemożliwe - powiedziała Laura. - Dlaczego? Nawet John Dillinger miał rodzinę. - To nie jest zabawne. Skąd to panu przyszło do głowy? - A dlaczego nie miałoby mi to przyjść do głowy? Panno Enders, ludzie nie posługują się fałszywymi nazwiskami i nie skrywają swojego życia osobistego przed najbliższymi, jeśli nie mają piekielnie ważnego powodu. - Może w większości przypadków. Ja wiem... Chcę powiedzieć, że czuję, iż się nie mylę co do Scotta. To po prostu do niego nie pasuje. A teraz, czy pomoże mi go pan znaleźć? - Biorę siedemdziesiąt pięć dolarów plus wydatki. - Całkiem znośnie, o ile pańskie wydatki nie będą zbyt wysokie. Bernard Nelson patrzył na nią przez chwilę, a potem uśmiechnął się. - Panno Enders - oświadczył - to siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę. - Za godzinę?! - A zaczynam od niczego, nawet nie wiedząc, czy pani brat jest w Bostonie, czy nie, więc poszukiwania mogą zająć piekielnie dużo czasu. Szacuję koszt na około... - Już to sobie obliczyłam. Niech mi pan powie, pracuje pan w tej chwili nad czymś? - Może na to nie wygląda, ale odpowiedź brzmi tak. Prowadzę kilka spraw. - Za siedemdziesiąt pięć na godzinę? - Albo więcej. - A jak pan sądzi, ile godzin będzie potrzebował pan, aby stwierdzić, czy zdoła pan znaleźć Scotta czy nie? - Może pięćdziesiąt. Może sto. Odnalezienie kogoś to pięćdziesiąt procent krzątaniny, a pięćdziesiąt procent zwykłego szczęścia. Trudno powiedzieć. - Ja... mam trochę pieniędzy, ale nie tyle. - Tak przypuszczałem. Panno Enders, chciałbym pani pomóc. Naprawdę. Jim Rockform zawsze dostaje zlecenia od pięknych, interesujących kobiet, więc i ja chciałbym. Mam jednak dwoje dzieci w college" u i hipotekę wielkości Nevady. Potrzebny pani ktoś dobry w takich sprawach, kto będzie mógł zająć się tym jak należy i policzy znacznie mniej, niż wynosi obowiązująca stawka. Taka osoba nie istnieje. A jeśli pójdzie pani na zbyt wiele kompromisów przy wynajmowaniu takiego człowieka, proszę mi wierzyć, tylko straci pani te pieniądze, które pani ma. niczego nie uzyskując. - Doceniam pańską szczerość powiedziała Laura, nie usiłując ukryć rozczarowania. - Jak pan uważa, co powinnam zrobić? - Zrezygnować i czekać. - To niemożliwe. - No cóż, więc będę musiał udzielić pani dobrej rady. Jeśli znajdzie pani jakiś ślad, proszę przyjść do mnie, a porozmawiamy. - To byłoby niezwykle uprzejme z pana strony. - Możliwe. Mam ochotę pani pomóc. Pewnie dlatego, że nie narzekała pani na moje cygaro. - Miałam taką chęć. - Wiem. Proszę mnie posłuchać... i to uważnie. Zanim cokolwiek pani powiem, chcę się upewnić, iż pani wie, że to nie jest Missouri ani żadna rajska wyspa na Morzu Karaibskim. A w miastach częściej napotka pani ludzi chcących panią wykorzystać, niż pomóc. - Bardzo pocieszające. - Tak już jest. Ma pani miły sposób bycia. Miły i ufny. - Dzięki. - Niech pani nie dziękuje. W moim interesie to słowa krytyki, nie komplement. Rozumie pani? - Tak - odparła stanowczo Laura. - Rozumiem. - No dobrze. Na początek powinna pani zrobić plakat. Trzeba umieścić na nim zdjęcie pani brata oraz wszelkie dane, jakie uzna pani za stosowne. Proszę zaproponować nagrodę za informacje prowadzące do jego odnalezienia, ale nie wolno podawać kwoty. I nie może się pani spotykać z nikim w jakimś odludnym miejscu, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia. Zaniesie pani zdjęcie do faceta, którego wskażę, i powie mu, że jest pani moją znajomą. Napisał nazwisko i adres. - Niech wydrukuje... hmm... tysiąc sztuk. Zaproponuje mu pani sto dolarów mniej od podanej przez niego ceny, a potem da mu tyle, ile żądał, jeśli dostarczy plakat na drugi dzień. - Już wpadłam na ten pomysł - zawołała Laura. - Gdzie, według pana, powinnam je rozmieścić? - Zacząć od hoteli i moteli. I niech pani nie polega na recepcjonistach i urzędnikach. Lepiej spróbować ze sprzątaczkami i w restauracjach hotelowych. Rozmawiać z ludźmi. Nie tylko pokazywać im plakat i uciekać. Następnie odwiedziłbym komisariaty dzielnicowe. Upewnił się, że powieszą go gdzieś na ścianie. I zaszedłbym do redakcji. Przed wizytą tam proszę postarać się, żeby wyglądać naprawdę atrakcyjnie. Jeśli obudzi pani zainteresowanie jakiegoś reportera, może napisze artykuł i umieści zdjęcie. Jeżeli nic z tego nie wyjdzie, może warto będzie odżałować trochę pieniędzy na ogłoszenie. Czy pani brat pije? - Chyba czasami. - A więc spróbowałbym w kilku barach w centrum miasta. Scott wygląda na człowieka poruszającego się w centrum miasta. Ponadto należy sprawdzić sklepy komputerowe, na wypadek gdyby w dalszym ciągu zajmował się tą dziedziną biznesu. Och i jeszcze szpitale. Szczególnie pogotowia. Proszę odwiedzić wszystkie, nawet te na przedmieściach. I tam też, o ile to będzie możliwe, proszę dopilnować, żeby plakat znalazł się na ścianie, a nie w śmietniku. Pośpiesznie notując polecenia Nelsona, Laura poczuła, że kręci się jej w głowie. - To będzie ciężka praca - stwierdziła. - Mogłoby być gorzej. - Naprawdę? - Tak. Mogłaby pani płacić siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę za zrobienie tego. Niech pani kupi dobrą mapę miasta i zaznaczy nie tylko miejsca, w których pani już była, ale i te, które dopiero zamierza odwiedzić. Jeżeli przyjdzie pani do mnie z tą mapą, pokażę pani miejsca, które należy omijać. Może pani jeździć taksówkami, ale chcę, żeby zamykała pani drzwi. Niektórzy taksówkarze, niewielu, ale kilku, robią taki numer, że przystają na umówionym rogu. a wtedy ich kolesie dobiegają i kradną kobietom torebki. - Tak jest, proszę pana. - I zamykać drzwi mieszkania. - Wie pan co, zaczynam rozumieć, dlaczego naprawdę może pan być wart siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę. - Tylko proszę pamiętać, żeby przysłać mi pudełko hawańskich cygar, kiedy wróci już pani na tę swoją wyspę. Laura wstała i wyciągnęła do niego rękę. Wyślę je pańskiej żonie - powiedziała. - Będzie je panu wydzielać. Zanim Laura opuściła biuro Bernarda Nelsona i skierowała się z powrotem do hotelu, nad miastem zapadł już chłodny, dżdżysty wieczór. Na ulicach paliły się latarnie, niektóre były replikami starych lamp gazowych. Chodnikami przetaczały się tłumy ludzi, w znacznej części wracających po pracy do domu. Laurze podobał się panujący tu nastrój - tradycji i wyczuwalnej powagi. Dwukrotnie odwiedziła Nowy Jork i nie czuła się tam tak dobrze jak tutaj po zaledwie kilku godzinach. Przystanęła przy małym straganie, kupiła dobry plan miasta oraz egzemplarz "Skin Diver", po czym postanowiła przejść Boylston Street do parku miejskiego. Właśnie była na Dartmouth, kiedy - powoli jak w sennym koszmarze - dwaj chłopcy, czarny i biały, zaczęli biec chodnikiem w jej kierunku. Widząc nadchodzącą staruszkę, Laura domyśliła się, co zaraz nastąpi. Precyzyjnym, dobrze wyćwiczonym ruchem jeden z nich pchnął kobietę, która straciła równowagę. Drugi, o krok za nim złapał torebkę padającej na trotuar ofiary i przyśpieszył kroku. Laura zadziałała zupełnie odruchowo. Kiedy ją mijał, zdjęła swoją torebkę z ramienia i uderzyła nią z całej siły, trafiając rabusia w ramię i wytrącając mu z ręki zdobycz. Chłopak potknął się i zatoczył. - Nie! - warknęła Laura, stając pomiędzy nim a torebką. Chłopiec oniemiał. Jego oczy napotkały jej wzrok. - Nie rób tego! - wycedziła, mając nadzieję, że determinacja w jej spojrzeniu choć częściowo dorówna wściekłości, z jaką patrzył na nią. Drugi napastnik za jego plecami zawahał się, a potem zawrócił i uciekł. Jak w zwolnionym tempie, kilku przechodzących mężczyzn ruszyło w ich kierunku. Laura ujrzała, że błysk przestrachu zastąpił złość w oczach młodego złodzieja. - Pierdol się - prychnął. Potem uciekł, przepchnąwszy się między dwoma zaskoczonymi biznesmenami. Kilka osób mamrotało słowa uznania i klepało ją po plecach, gdy Laura - z mocno bijącym sercem - podniosła torebkę. Inni pomogli wstać staruszce. - Nic się pani nie stało? - spytała Laura. - Chyba... chyba nie - odparła, wyraźnie nie wiedząc, że rozmawia z kobietą, która jej pomogła. - To dobrze. Proszę, to pani torebka. - Dzi-dziękuję, moja droga. Kobieta wciąż była oszołomiona. Laura podeszła bliżej, żeby wręczyć jej torebkę. Niecałe dziesięć stóp dalej wysoki mężczyzna w bezrękawniku i dżinsach szybko uskoczył do bramy, znikając jej z oczu. Laura upewniła się, że staruszka może iść o własnych siłach. Potem, ledwie zdając sobie sprawę z ogólnego aplauzu, poszła dalej Boylston. Po chwili mężczyzna w dżinsach wyszedł z bramy i ruszył za nią. Rozdział 6. Szpilka była nie większa od paznokcia, lecz dokładnie oddane szczegóły i staranne wykonanie czyniły z niej dzieło sztuki. Osadzony w czarnym kamieniu, kaduceusz był ręcznie wyrzeźbiony w złocie, z drobnymi emaliowanymi akcentami na główce laski oraz wzdłuż wyrastających tuż pod nią skrzydeł. Splecione pod skrzydłami węże były wyrzeźbione tak wiernie, że pod mikroskopem Eryk mógł dojrzeć ich łuski, a nawet siateczkę w drobinach rubinu, będących ich ślepiami. "Kaduceusz, twoi bracia i siostry w medycynie. Pragniemy tego samego, co i ty. Pragniemy ciebie". Te słowa odbijały się echem w myślach Eryka, od kiedy komisja kwalifikacyjna podjęła nieoczekiwaną decyzję, wstrzymując na kilka tygodni wybór kandydata. I chociaż nie potrafił dokładnie powtórzyć wszystkich zdań wypowiadanych przez ten upiorny elektroniczny głos, sens przekazu był jasny. W White Memorial działo się coś dziwnego, tajemniczego, lecz ważnego; coś, w czym mógł uczestniczyć, o ile zgodzi się wykroczyć poza obowiązujące kanony medycyny i zastosować jakąś niezwykłą metodę leczenia. Joe Silver, Haven Darden, Sara Teagarden byli najpoważniejszymi autorytetami w szpitalu, a tymczasem Eryk miał pewność, że przynajmniej jedno z nich należało do Kaduceusza. Przynajmniej jedno z nich było gotowe poprzeć jego kandydaturę na wiceordynatora oddziału. Przez cztery dni po posiedzeniu komisji kwalifikacyjnej Eryk trzymał szpilkę z kaduceuszem w szufladzie biurka. I chociaż usiłował ignorować to i wykonywać swoją pracę w zwykły, rzeczowy sposób, umysł nieustannie podsuwał mu rozmaite usprawiedliwienia ewentualnego wpięcia ozdoby w klapę fartucha. Rozmyślał o lekarzach, którzy dokonywali prawdziwych przełomów w medycynie, rzucając wyzwanie obowiązującym konwencjom. Argumentował, że właściwie, używając lasera do punkcji osierdzia, już udowodnił innym i sobie swoją zdolność do takiego myślenia i działania. Upierał się, że zawsze może odmówić, po tym jak dowie się, o co chodzi Kaduceuszowi. A jednak ani obietnica awansu, ani jakiekolwiek usprawiedliwienia nie wystarczyły. Tu nie chodziło o laser, nad którym sam pracował i który poznał tak dobrze. To była czyjaś praca i czyjeś cele. Wciąż bił się z myślami, lecz raz po raz wewnętrzny głos powstrzymywał go przed zaspokojeniem ciekawości co do zamiarów Kaduceusza. Ponad pięć lat studiów i całkowitego poświęcenia się pracy dowiodło, przynajmniej zdaniem Eryka, że nadawał się na to stanowisko. Miał nadzieję i usiłował przekonać się, że to wystarczy. Był wczesny wieczór. Izba przyjęć, w której przez kilka godzin panował nietypowy spokój, znów zaczęła tętnić życiem. Eryk przekazał już dyżur Reedowi Marshallowi, ale z wypadku na drodze szybkiego ruchu przywieziono dwie ofiary. Do czasu opanowania sytuacji Eryk na ochotnika postanowił pomóc. Razem z selekcjonującą pielęgniarką przyjmował przychodzących pacjentów i załatwiał tych, którzy nie wymagali szczegółowych badań. Miał pod swoją opieką trzy gabinety naraz i kilku pacjentów czekających na wyniki badań laboratoryjnych. Sterta kart w pudełku na jego biurku wciąż rosła. - Kristen, możesz powiedzieć mi, jaką mamy fazę Księżyca. zapytał, podbijając kilka recept i formularzy jednocześnie. - Jutro pełnia - odparła siostra. - Nie widzisz? Eryk zerknął na poczekalnię, która była prawie pełna. - Widzę rzekł. - Senora Martinez - zawołał traiga o su padre aqui, por favor. Kobieta trzymająca na ręku niemowlę pomogła ojcu dokuśtykać do biurka. Ze wszystkich przedmiotów, jakie Eryk kiedykolwiek dodatkowo studiował - włącznie z biochemią, biologią, fizyką i arytmetyką - chyba najbardziej przydawał się w pracy czteroletni kurs języka hiszpańskiego. - Es skaza moczanowa. Senora. La gota - powiedział, podając jej dwie recepty i formularz. - Es muy dolorosa, pero no es grave. Kobieta dwukrotnie podziękowała mu po hiszpańsku, zawahała się, a potem uścisnęła mu rękę i pocałowała w policzek. - To było bardzo miłe. Czy też powinienem powiedzieć: Fue muy simpatico. Eryk odwrócił się i ujrzał doktora Havena Dardena stojącego tuż obok, po jego prawej stronie. - Dzięki - rzekł Eryk. - Żałuję, że nie okazałem się dostatecznie przewidujący i zrezygnowałem z nauki języka w collegeu. Słyszę, że ty nie popełniłeś tego błędu. Okrągła twarz internisty zmarszczyła się w uśmiechu. - Na Haiti mówimy po francusku, pamiętasz? - spytał. - Kiedy zna się jeden, opanowanie innych języków romańskich nie jest już takie trudne. Eryk przypomniał sobie, że czytał w jakimś periodyku, iż szef interny White Memorial włada płynnie siedmioma językami. Wolał nie komentować tego faktu. W trakcie lat pracy w szpitalu spędził trochę czasu, ucząc się pod okiem Dardena, ale nigdy nie nawiązał z nim takich serdecznych stosunków jak z wieloma innymi profesorami. Prawdę mówiąc, Eryk zawsze czuł się trochę nieswojo w jego towarzystwie od czasu, gdy razem z Reedem Marshallem na zmianę odbywali staż na oddziale Dardena. Marshall, zupełnie mimochodem, napomknął o harwardzkim dyplomie tamtego i wygadał się, że Darden zaprosił go wraz z żoną na obiad. Jeśli któryś z członków komisji kwalifikacyjnej silnie skłaniał się ku kandydaturze jednego kandydata, to - zdaniem Eryka - był nim Darden preferujący Reeda. - Czekasz na pacjenta? - spytał Eryk. Darden, elegancko ubrany pod swym sięgającym do kolan fartuchem, kiwnął głową. - Znajomy lekarz ma przyprowadzić swoją piętnastoletnią córkę z wysoką gorączką i sztywnością karku. - Możliwe zapalenie opon mózgowych. Nie dziwię się, że jest zaniepokojony. - Właśnie. - Gdybym mógł w czymś pomóc, daj mi znać. Darden zerknął w kierunku poczekalni. - No cóż, wydaje mi się, że to ty bardziej potrzebujesz pomocy. Powiem ci coś. Poświęć mi dwie lub trzy minuty na osobności, a zrobię co będę mógł, żeby pomóc ci rozpędzić ten tłum. - Reguła numer jeden WMH - rzekł Eryk. - Nigdy nie odrzucaj pomocy. Pozwól, że wyjaśnię to pielęgniarce i powiem, żeby jakoś uspokoiła ludzi. Możemy pójść do mojego gabinetu. Haven Darden poszedł za nim do małej dyżurki lekarskiej, którą Eryk dzielił z Reedem Marshallem. - Dziękuję za to, że poświęciłeś mi chwilę - oświadczył Darden, zamykając drzwi. - Nie zajmę ci wiele czasu. Eryk, czy od tego posiedzenia w zeszły poniedziałek rozmawiałeś z którymś z pozostałych członków komisji? - No cóż, Joe Silver jest tu przez cały czas, więc rozmawialiśmy kilka razy. Wczoraj jadłem lunch z Sarą Teagarden. Dlaczego? - Jestem ciekaw, czy wspomnieli ci coś o tym, co się stało, to znaczy, dlaczego powiedzieliśmy wam obu, że podjęliśmy decyzję, a potem oznajmiliśmy, iż potrzebujemy więcej czasu? - Ani słowa. Lecz, co typowe dla szpitalnej poczty pantoflowej, wszyscy wokół sprawiają wrażenie zorientowanych. Zdaje się, że pielęgniarki obstawiają zakłady. Z tego, co słyszę, dają nam równe szansę, więc dopingują zarówno Reeda, jak i mnie, zależnie od tego, z kim akurat pracujemy. - No tak - mruknął Darden. - Może popełnię niedyskrecję, ale chcę, byś wiedział, że gdyby komisja podjęła decyzję, wybrałaby doktora Marshalla. Słysząc to, Eryk poczuł ściskanie w piersi. - Doktor Silver najwyraźniej popierał go przez cały czas, a doktor Teagarden napomykała, że skłania się do jego kandydatury. Użycie przez ciebie tego lasera niezbyt przypadło im do gustu. Ja jednak wybrałem ciebie. i dlatego ci to mówię. - Dziękuję wymamrotał Eryk, zdumiony tym, że Darden okazał się jego zwolennikiem, i wstrząśnięty wiadomością, że tak niewiele brakowało mu do przegranej. Próbował powiązać te informacje z tym, co już wiedział. Darden w żaden sposób nie mógł być tajemniczym rozmówcą... nawet elektronicznie nie zdołałby zniekształcić swojej zwięzłej, wyraźnej angielszczyzny. To oznaczało, iż jedno z dwojga pozostałych... - Nie mam nic przeciwko doktorowi Marshallowi - ciągnął Darden - ale uważam, że brak mu twojego zapału i oddania medycynie. Podoba mi się sposób, w jaki wykonujesz swoją pracę, twój styl, jeśli pozwolisz to tak nazwać. Zademonstrowałeś agresywne podejście do problemów klinicznych, to znaczy świadome podjęcie ryzyka, aby wyciągnąć pacjenta z kryzysu, a to do mnie przemawia. - Jeszcze raz dziękuję - powtórzył Eryk. - Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego Reed nie został wybrany? - Nie. To Joe Silver nagle zaczął nalegać na odłożenie decyzji. Możesz o tym nie wiedzieć, ale właśnie to Joe przed pięcioma laty powierzył Craigowi Worrellowi to stanowisko mimo poważnych obiekcji innych pracowników szpitala i zebrał za to gromy, kiedy wybuchła ostatnia afera. Może obawiał się poprzeć następnego przegranego. - Może... - powiedział w zadumie Eryk. - Jeżeli ktoś z tych dwojga zmieni zdanie, zostaniesz wybrany. Zadecydowaliśmy, że wystarczy stosunek głosów dwa do jednego. - Doceniam to, że powiedziałeś mi o wszystkim - rzekł Eryk. - Nie muszę mówić, że Reed i ja zastanawialiśmy się, co to ma znaczyć. - Sam chciałbym wiedzieć - stwierdził Darden. - Eryk, nie sądzę, aby White Memorial mógł pozwolić sobie na utratę lekarza o twoich umiejętnościach i oddaniu. A osobiście bardzo chciałbym mieć w składzie rady kogoś, kto myśli podobnie jak ja. Na zebraniach personelu głosy są zawsze niebezpiecznie podzielone między konserwatystów i tych z nas, którzy uważają, że szpital powinien iść naprzód, żeby utrzymać wiodącą rolę. Czy pamiętasz ten program zwalczania AIDS, który zaproponowałem mniej więcej rok temu? - Jasne, słyszałem o nim. Zamierzałem zgłosić się do pracy w szpitalu, kiedy program będzie wprowadzany w życie. Nawet podpisałem listę, którą puściłeś w obieg. - Wiem. Może nie zdziwi cię, gdy powiem, że Reed Marshall nie podpisał. No cóż, pewnie o tym nie wiesz, ale moja propozycja nie przeszła dwoma głosami. - To musiało być irytujące; tak niewiele brakowało do zwycięstwa - rzekł Eryk. - Żadna idea nie ginie, dopóki nie przyłożą ręki do tego ci, którzy w nią nie wierzą - odparł Darden. - Craig Worrell był jednym z głosujących przeciw. - Rozumiem. - Gdybym był na twoim miejscu i tak bardzo pragnął tego stanowiska, zrobiłbym wszystko, żeby skłonić doktora Silvera lub szacowną Teagarden do opowiedzenia się za moją kandydaturą. Czy przychodzi ci do głowy jakiś sposób? - Nie - skłamał Eryk, mimowolnie zerkając na szufladę biurka. - Nie, żaden. - No cóż... hmm... mam nadzieję, że rozumiesz... Chociaż mam wiele szacunku dla Reeda Marshalla, to gdybyś wiedział o nim coś, co mogłoby wpłynąć na moich kolegów z komisji albo... - Nie - powiedział Eryk, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia. - Nie, nie wiem. - Zawahał się, a potem dodał oficjalnym tonem: - Doktorze Darden, myślę, że powinien pan wiedzieć, iż w ciągu wielu lat pracy Reed i ja nabraliśmy do siebie głębokiego szacunku. Gdybym nawet wiedział o nim coś kompromitującego, a tak nie jest, wątpię, bym mógł podzielić się tą informacją z kimkolwiek, bez względu na to, czy miałoby to oznaczać moją przegraną. - Dobrze powiedziane! zawołał internista. - Właśnie takiej odpowiedzi od ciebie oczekiwałem. Przyjmij moje przeprosiny za to, że w ogóle poruszyłem ten temat. Jeśli chcesz, nazwij to ostatecznym sprawdzianem i uznaj, że zdałeś go celująco. Tylko tak dalej. Zrobię, co będę mógł. Potem rzucimy karty na stół i zobaczymy, kto wygra. Zanim Eryk zdążył coś powiedzieć, ktoś mocno zapukał do drzwi. - Doktorze, tu Kristen. - Czas do pracy - stwierdził Haven Darden, otwierając drzwi. Jeszcze porozmawiamy. Pielęgniarka była zdyszana. - Eryk, Reed chce, żebyś zaraz przyszedł do dwójki. - Idź - rzekł Darden. - Ja pomogę pannie... - przeczytał nazwisko z identyfikatora pielęgniarki - ...Baker, przedrzeć się przez ten tłum w poczekalni. Eryk minął ordynatora interny i pośpiesznie ruszył korytarzem do sali numer dwa. Zaledwie otworzył drzwi, już wyczuł zapach krwi oraz atmosferę chaosu i rozpaczy. Reed, internista Stuart Spear oraz dwie pielęgniarki cisnęli się wokół łóżka, na którym dostrzegł kobietę wydającą się in extremis. Siedziała sztywno podparta i spazmatycznie łapała powietrze przez obficie płynącą z ust krew. - Co jest? - spytał Eryk, widząc bladą twarz i szeroko otwarte oczy Reeda Marshalla. Ten gestem kazał stażyście stanąć przy wezgłowiu łóżka i wręczył mu końcówkę ssaka. - Odsysaj ją - polecił. - Jill, daj mi trzy jednostki. Nie obchodzi mnie, czy jest już krzyżówka, czy nie. Podpiszę, że na moją odpowiedzialność. I sprowadź respirator. Pośpiesznie podszedł do Eryka. - Uderzyła szyją o kierownicę - szepnął. - Z początku krwawienie było niewielkie, aż tu nagle trysnęło jak z fontanny. - Dusi się - mruknął Eryk. - Zapewne ma połamaną krtań. - Próbowałem wezwać laryngologów, żeby zrobili tracheotomię, ale wszyscy są na operacyjnej. - Nie uważam za rozsądne odchylać jej głowę do tyłu i nacinać szyję. Po prostu obezwładnij ją i zaintubuj. - A... a jeśli ją obezwładnię, a potem nie zdołam zaintubować przy tym krwotoku? - Oczywiście, że zdołasz. Ja zajmę się odsysaniem. - Nie wiem... nie jestem pewien, czy to dobre rozwiązanie - wahał się Reed. Eryk zerknął na pacjentkę i tych dwoje, którzy zajmowali się nią. Technik wszedł do sali i zaczął przygotowywać zestaw Ambu. - Reed - powiedział łagodnie Eryk - nie wygląda na to, żebyś miał wiele czasu. Tracheotomia będzie niebezpieczna, trudna jak diabli i zapewne zbyt długotrwała. Intubacja powstrzyma krwawienie. Zażądaj sukcynylocholiny. Możesz to zrobić. Wiem, że potrafisz. Setki razy widziałem, jak to robiłeś. - Ale nie w takim stanie. Ty to zrób. - Możesz to wykonać, Reed - szepnął Eryk. - Będę przy tobie. Każ podać sukcy. Marshall odwrócił się do pielęgniarki. - Proszę podać jej sześćdziesiąt miligramów sukcynylocholiny dożylnie i przygotować mi rurkę numer siedem i pół. Ponownie spojrzał na Eryka, który nieznacznie potrząsnął głową. - Raczej sześć i pół - poprawił się Reed. Podszedł do kobiety, która oddychała coraz słabiej. - Pani Garber, zamierzamy założyć pani rurkę, która ułatwi pani oddychanie. W tym celu musimy podać pani lek, który uniemożliwi poruszanie się. Proszę zachować spokój. Za moment będzie pani lżej oddychać. Środek znieczulający zadziałał niemal natychmiast po podaniu. Mięśnie kobiety, włącznie z tymi, które umożliwiały oddychanie, zaczęły kurczyć się w sposób nie skoordynowany i niemiarowy, a po kilku sekundach zwiotczały. Eryk odsunął się od wezgłowia łóżka. Krew natychmiast zaczęła zbierać się w ustach rannej. Wziął ssak i stanął po prawej ręce Reeda. Ekran monitora pokazywał szybką i miarową czynność serca. - Zaczynaj - mruknął, nachylając się do ucha Marshalla. - Tylko pamiętaj o anatomii. Szukaj punktów orientacyjnych i skup się. Reed wsunął szeroką końcówkę laryngoskopu wzdłuż języka kobiety, a Eryk jedną ręką przytrzymywał jej głowę, drugą natomiast poruszał cewnikiem odsysającym krew. - Nie śpiesz się - szepnął Eryk, wyciągając szyję, żeby zobaczyć, co tamten robi. - Nic... nic nie widzę. - Wytrzyj lampę laryngoskopu i spróbuj jeszcze raz. To dopiero dziesięć sekund. Kątem oka Eryk dostrzegł na ekranie monitora, że rytm serca zaczyna zwalniać. Reed otarł z krwi lampę na końcu instrumentu i wprowadził go ponownie. Jego lewa dłoń zaciśnięta na rączce laryngoskopu zaczęła gwałtownie drżeć. Eryk wyciągnął rękę i lekko nacisnął krtań kobiety. - Patrz - powiedział. - Tutaj jest nagłośnia. Wejdź pod nią. To łatwe. O tak, właśnie. Marshall z podnieceniem kiwnął głową. - Mam ją... mam ją - oznajmił, wsuwając polistyrenową rurkę na miejsce. - Słodki Jezu, mam ją! Technik szybko nadmuchał balonik, przyłączył worek oddechowy i zaczął intensywnie wentylować pacjentkę. Eryk osłuchał stetoskopem klatkę piersiową, by upewnić się, że rurka znajduje się we właściwym położeniu. Potem spojrzał na Reeda i uśmiechnął się. - Piekielnie dobry strzał, stary - stwierdził. Tymczasem krwawienie ustało. Twarz rannej przybrała normalną barwę. W pokoju niemal wyczuwało się ulgę i radość. - Tak - powtórzył Eryk, klepiąc Reeda po ramieniu - Piekielnie dobry strzał. - Co się dzieje? Cały zespół odwrócił się w stronę drzwi, w których stał Joe Silver, spoglądając na tę scenę. Nie potrafiąc opanować entuzjazmu, pielęgniarka podbiegła do niego. - Doktorze Silver - wypaliła - szkoda, że pan tego nie widział. Reed właśnie zaintubował tę kobietę z silnym krwotokiem. Prawie umierała, a w następnej chwili... Wskazała na pacjentkę, która oddychała już z łatwością. - Dobra robota, Reed - rzekł Silver, podchodząc do łóżka. - Prawdę mówiąc, nie poradziłbym sobie bez... - Co się stało? Uderzyła szyją o kierownicę? - Właśnie. - Paskudny przypadek. - To Eryk... - Czy ma jakieś inne obrażenia? - Zdążyliśmy tylko zrobić zdjęcia kręgosłupa i klatki piersiowej, ale są w normie. - Wspaniale, Reed. Naprawdę dobra robota. No cóż, teraz przeprowadź pozostałe badania. - Odwrócił się do Eryka. - Tam jest istny dom wariatów. Twój zastępca, doktor Darden najwidoczniej zapomniał, jakiego szaleńczego tempa wymaga nasza praca. Poszedł do swojego pacjenta, zbadawszy trzech w czasie, kiedy my załatwiamy dziesięciu. - W tej chwili tam idę - rzekł Eryk. - Nie sądzę, byś w ogóle musiał stamtąd wychodzić. Eryk już miał coś powiedzieć, ale tylko kiwnął głową i opuścił pokój. Strumień pacjentów napływających do izby przyjęć zmniejszył się, a potem prawie zniknął. Przy pomocy Joego Silvera Eryk uporał się z nimi w niecałe dwie godziny. Ordynator w najmniejszym stopniu nie okazywał, że wie o roli, jaką Eryk odegrał w ocaleniu pani Garber. Natomiast opowiadał każdemu, kto chciałsłuchać, o wspaniałym osiągnięciu Reeda Marshalla. Eryk był pewny, że Reed ujął się za nim, ale najwidoczniej Silver słyszał tylko to, co chciał słyszeć. Pożegnawszy się z pielęgniarką selekcjonującą, Eryk ruszył korytarzem do swojego gabinetu; plecy i nogi bolały go po ciężkim dniu. Zerknął w stronę biurka, gdzie Joe Silver wydawał zlecenia dla ostatnich pozostałych w izbie pacjentów; pomyślał o tym, co zrobi, jeśli będzie zmuszony opuścić White Memorial. Wszedł do gabinetu i zamknął drzwi. Skrajnie wyczerpany, wyciągnął z dolnej szuflady biurka kopertę i wziął w palce szpilkę z kaduceuszem. Za drzwiami słyszał odgłosy szpitala. Zasługiwał na ten awans. Wydarzenia w sali numer dwa tylko uwydatniły to. Zasługiwał nań, a tymczasem wszystko wskazywało, iż za kilka dni będzie szukał pracy. Przesunął palcem po szpilce. Noszenie jej do niczego go nie zobowiąże. Jeśli polecenia Kaduceusza okażą się nie do przyjęcia, po prostu odmówi wykonania ich. Czuł pulsowanie w skroniach, gdy mimo dręczących go wątpliwości wpiął szpilkę w klapę swojego szpitalnego fartucha. Rozdział 7. Chociaż Laura nurkowała nawet dwukrotnie w ciągu każdego dnia i kilka razy w tygodniu przebiegała pięć mil, dzięki czemu była w swojej najlepszej formie, to bolały ją wszystkie mięśnie nóg, gdy wyszła z metra i pokonała schody z przystanku przy Charles Street do podjazdu White Memorial. Pierwszy dzień w mieście. Przez dwa dni sporządzała nie kończącą się listę miejsc, które zamierzała odwiedzić i odszukiwała je na swojej mapie. Późnym wieczorem odebrała plakaty z drukarni i zaczęła poszukiwania, zamierzając sprawdzić wszystkie miejsca zaznaczone na mapie. Do jedenastej następnego wieczoru przeszła co najmniej dwadzieścia mil i zostawiła plakaty u dwustu barmanów, policjantów, pracowników hoteli, urzędników szpitalnych i recepcjonistów. Ulotki czarno-białe, o standardowych wymiarach osiem i pół na jedenaście cali wyszły dość dobrze, chociaż powiększenie twarzy Scotta było ziarniste i mniej wyraziste, niż oczekiwała. Wpadła do biura Bernarda Nelsona i zostawiła pół tuzina niechlujnej sekretarce, która przyjęła je, niemal nie przerywając opiłowywania sobie paznokci. Dochodziła dziewiąta rano i po raz pierwszy w ciągu trzech dni, od kiedy Laura przyjechała do Bostonu, świeciło słońce. Na Charles Circle roiło się od pojazdów, karetek i ludzi zmierzających ze wszystkich stron w kierunku szpitala. Dostrzegła także uprawiających jogging. Pod wpływem nagłego impulsu Laura zatrzymała się przy areszcie na Charles Street, gdzie zostawiła jeden plakat. Potem wmieszała się w tłum. Zmierzając za wózkiem wtaczanym właśnie przez drzwi izby przyjęć, weszła do White Memorial. Wczoraj wieczorem odwiedziła dwie izby w innych szpitalach i była pod wrażeniem ich gorączkowej pracy, lecz w porównaniu z White Memorial tamte były oazami spokoju. W rozległym, oświetlonym jarzeniówkami pomieszczeniu wszystko zdawało się w ruchu. Ten widok przypomniał jej podwodne życie wokół raf koralowych. Pod jedną ścianą stały trzy pary noszy, każda z pacjentem i dwoma sanitariuszami. W przejściu cisnęła się grupka osób wyglądających na studentów medycyny, uważnie słuchających starszego lekarza. Pielęgniarki i lekarze w strojach chirurgicznych biegali tam i z powrotem do szerokiego, półokrągłego biurka recepcji, by zostawić karty, odebrać wyniki badań albo zamienić kilka słów. Za kontuarem dwie kobiety i dwaj mężczyźni przepychali się obok siebie, odbierając telefony, odpowiadając na pytania oraz kierując pacjentów do sal według planu na wielkiej akrylowej tablicy. Laura dopiero po minucie zdołała ustalić, kto z tych czworga wydaje się najmniej zajęty. Wybrała szczupłego, bladego mężczyznę o siwiejących skroniach i swobodnym sposobie bycia. Potem tak wyliczyła swoje kroki, żeby przeciąć mu drogę, kiedy wracał od tablicy do kontuaru. - Mogę pomóc? - zapytał. - Mam nadzieję. Laura wyjęła z torebki dwa plakaty i pokazała je mężczyźnie. - Nazywam się Laura Enders. Próbuję znaleźć mojego brata, Scotta. Miałam nadzieję, że znajdzie się tu miejsce, gdzie mogłabym powiesić jedną czy dwie takie ulotki. - Sprawdziła pani, czy był tu przyjęty? - spytał mężczyzna, obojętnie spoglądając na plakat. - Nie. Nie sprawdziłam. Laura przeklęła się w duchu za to, że nie zrobiła tego w dwóch szpitalach, które odwiedziła wieczorem. Jednocześnie wyobraziła sobie pozostawione w nich ulotki, zmięte i rzucone do koszy na śmieci pod kontuarami podobnymi do tego. - No cóż, pozwoli pani, że zadzwonię do rejestracji i sprawdzę, czy coś mają. Proszę usiąść i popatrzeć sobie na to przedstawienie. Laura z ulgą usiadła z boku, na niebieskim, plastikowym foteliku. Najpierw przyglądała się pacjentom trzymającym się za zranione lub bolące części ciała, przykutym do wózków inwalidzkich lub na pozór tylko kręcącym się bez celu. Potem skupiła uwagę na lekarzach. Większość z nich, szczególnie ci w kitlach, byli w jej wieku lub starsi. I wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, wyglądali na zmęczonych i znękanych, a jednak wielu przystawało przy chorych, żeby powiedzieć parę pocieszających słów lub poklepać po ramieniu. Wpatrując się w podkrążone oczy błyszczące żywą inteligencją, Laura pomyślała, że przyjemnie byłoby pracować z tymi ludźmi. Wysłała już kilka listów z zapytaniem o możliwość podjęcia pracy w ośrodkach fizykoterapii i rehabilitacji. W tym momencie nabrała przekonania, że byłby to dobry wybór. Może kiedy odnajdzie Scotta... - Nic z tego. - Hm? - Przed nią stał mężczyzna z recepcji. - Och, przepraszam. Chyba się zamyśliłam. - Rozumiem - powiedział. - Ja pracuję tu już prawie dwadzieścia lat i czasem jestem jak zahipnotyzowany. Obawiam się, że nie ma tu śladu pobytu pani brata - ani we wpisach, ani w wypisach. Sprawdziłem oba nazwiska. Laura wstała. - Naprawdę dziękuję panu za pomoc. Czy myśli pan, że mogłabym na wszelki wypadek powiesić tu te ulotki? Bardzo chcę go odnaleźć. - Mogę pokazać je paru osobom. Umieszczanie tu ogłoszeń jest wbrew szpitalnym przepisom, chyba że uzyska pani zgodę... Chwileczkę. Przecież właściwie powinna je pani powiesić w dyżurce lekarskiej. Jeśli pani brat tu był, to właśnie tam go mogli zapamiętać. Odwrócił się i zawołał do jednego z lekarzy: - Eryk. Hej, Eryk! Masz chwilę czasu? Lekarz siedzący przy dyspozytorce obejrzał się. Ze wszystkich obserwowanych przez Laurę ten był chyba najbardziej interesujący, a kiedy wstał i ruszył ku niej, doszła do wniosku, że również najprzystojniejszy. Miał chyba ponad sześć stóp wzrostu, jego twarz była śniada i wyrazista. Przypominał trochę Omara Shariffa. Choć Laura raczej nie lubiła wąsów, jemu pasowały. Ale największe wrażenie wywarł na niej sposób, w jaki traktował pacjentów, rozdzielając ciepłe uśmiechy i pocieszające gesty. - Eryk - zwrócił się do niego mężczyzna z recepcji. - Myślę, że mógłbyś pomóc pani... - Enders - podjęła Laura. - Laura Enders. - To doktor Najarian. Jest naszym starszym lekarzem i najlepszym medykiem, jakiego widziałem w życiu. Zostawię panią z nim. - Dziękuję - powiedziała Laura. Mężczyzna obrzucił ich wymownym spojrzeniem. Potem wydął wargi w przelotnym, domyślnym uśmiechu i wrócił z powrotem na swój posterunek. Eryk Najarian wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Laury. - Miło mi panią poznać - rzekł. Laura spojrzała mu w twarz i lekko zająknęła się. Jego oczy były wielkie, czarne i wydały jej się niezwykle piękne. W następnej chwili zdała sobie sprawę dlaczego. Były podobne do oczu Scotta, jednocześnie czułe i bystre; świadczące o wrażliwości i żądzy wiedzy. - Ja... hmm... szukam mojego brata - zdołała wykrztusić. - Zgubił się? - spytał Eryk. - Nie. To znaczy tak. Chcę powiedzieć, że zaginął. Czując rumieniec oblewający jej policzki, szybko podsunęła mu plakat - Przyleciałam tu trzy dni temu, żeby go odszukać. - Skąd? Eryk oglądał zdjęcie Scotta. Przez moment Laurze wydało się, że w jego oczach dostrzega coś, jakby błysk rozpoznania. Potem, równie szybko, ta iskra zgasła. - Z wyspy Little Cayman - powiedziała. - To na Morzu Karaibskim. - Wiem. Trochę na południe od Kuby. Słyszałem, że to najlepszy akwen do nurkowania. Nurkuje pani? - Skoro o tym mowa, jestem instruktorką. Tym się tam zajmuję. Czy pan też nurkuje? - Chciałbym. Prawdę mówiąc, jest mnóstwo rzeczy, które chciałbym robić, a przynajmniej spróbować, gdybym miał tylko czas. - Przed chwilą obserwowałam, jak zajmuje się pan pacjentami. Proszę mi wierzyć, robi pan naprawdę wiele. - Dziękuję. - Przez moment miałam wrażenie, że rozpoznał pan Scotta na zdjęciu. Czy tak? Eryk potrząsnął głową. - Jego twarz wydała mi się znajoma, ale nic nie przychodzi mi na myśl. Z przyjemnością zawieszę ten plakat w dyżurce lekarskiej. - Byłabym wdzięczna. - Gdzie pani zamieszkała? Zanim Laura zdążyła odpowiedzieć, podbiegł do nich jakiś młody lekarz. - Eryk - wysapał - ten facet z krwawieniem z przewodu pokarmowego w czwórce fatalnie się pogorszył. Leje się z niego jak z kranu i spada mu ciśnienie. Oczy Eryka natychmiast straciły swój łagodny wyraz. - Krew pobrana? - zapytał. - Pobrana, ale krzyżówka będzie dopiero za dwadzieścia minut. - Jaką ma grupę? - B minus. - Jezu. No dobra. Niech sobie robią tę krzyżówkę, ale każ im przysłać trzy jednostki zgodne grupowo. W ostateczności zero minus, jeżeli nie mają B. Podpiszę oświadczenie. - Przyjdziesz? - Zaraz będę. Lekarz pośpiesznie odszedł. - Proszę posłuchać - rzekł Eryk. - Muszę już iść. Najpierw jednak znajdę kogoś, kto może pani pomóc. Chodźmy. Zanim Laura zdążyła mu powiedzieć, żeby nie robił sobie kłopotu, zaprowadził ją do pielęgniarki stojącej naprzeciw rejestracji. - Mam kłopoty w czwórce - wyjaśnił. - Proszę wyświadczyć mi przysługę i sprawdzić, co może siostra zrobić dla tej pani. Miło było cię poznać, Lauro. Powodzenia w sprawie brata. - Dziękuję - zwróciła się w jego stronę, ale już go nie było. Pielęgniarka, kobieta po pięćdziesiątce, odprowadziła go wzrokiem, a potem odwróciła się do Laury. - No tak - stwierdziła. - Jestem starszą pielęgniarką tej zmiany. Nazywam się Norma Cullinet. W czym mogę pomóc? Norma Cullinet z najwyższym trudem zdołała zachować obojętny wyraz twarzy i skupić się na tym, co mówi Laura Enders. Ręce drżały jej tak silnie, że w pewnej chwili papiery, które w nich trzymała, zaczęły szeleścić. - Mówi pani, że czym zajmował się brat? - Komputerami. Scott to geniusz komputerowy. Pracuje - chyba raczej powinnam powiedzieć pracował - dla międzynarodowej firmy komunikacyjnej. Wiele podróżował. Ostatni raz miałam od niego wiadomość w lutym. Ostatnia pocztówka, a także kilka wcześniejszych zostały nadane w Bostonie. Rozwieszam te plakaty w całym mieście, włącznie z komisariatami policji i szpitalami. - Rozumiem... No cóż, z przyjemnością powieszę jeden z nich w pokoju pielęgniarek. - To byłoby wspaniale. Doktor Najarian proponował zrobić to również w dyżurce lekarskiej. Czy mogłaby pani zająć się tym? - Oczywiście - odparła myśląc jednocześnie: Najarian. On miał wtedy dyżur. On zajmował się tym przypadkiem! - Wielkie dzięki. Była pani wspaniała. - Żaden problem - stwierdziła Norma Cullinet. - Naprawdę, żaden problem. - No cóż, muszę iść odwiedzić kilka sklepów komputerowych - zakończyła Laura. - Życzę pani szczęścia. Kiedy Laura wychodziła, Norma Cullinet odwróciła się, a potem zerknęła za nią, żeby upewnić się, że tamta naprawdę znikła. Spojrzała na twarz na plakacie. Geniusz komputerowy? Siostra? Jak to możliwe? Człowiek o tej twarzy był włóczęgą bez rodziny. Pijakiem. Może jednak się myliła. Minęło parę miesięcy, a zdjęcie nie było zbyt wyraźne. Może to tylko zbieg okoliczności - niewielkie podobieństwo, nic więcej. Dwa lata i tuziny takich spraw bez najmniejszego potknięcia. A teraz to. Czy Najarian skojarzył fakty? Nie okazał tego, ale musiał odejść do pacjenta z krwotokiem. Czy można coś zrobić? Powiedzieć komuś? Craig Worrell wiedziałby, co robić. Zawsze wiedział. Dlaczego, do diabła, musiał wszystko tak strasznie spieprzyć? Norma jeszcze raz obejrzała fotografię. Rzeczywiście istniało wyraźne podobieństwo między mężczyzną na zdjęciu a tym, który przedstawił się jako Philip Trainor. Lecz były także różnice. Po prostu przesadza, zawsze miała do tego skłonności. Przesadza. Właśnie tak. Nic więcej. Mimo wszystko postanowiła, że odmówi wykonywania dalszych żądań Kaduceusza, do czasu aż znajdą kogoś, kto zastąpi Worrella. Z karkiem i pachami mokrymi od potu, Norma Cullinet zwinęła plakaty i wepchnęła je do kieszeni fartucha. Rozdział 8. Podaliśmy cztery jednostki, Eryk. Dwie następne są w drodze z banku krwi. Co o tym myślisz? Eryk obserwował powolne kapanie krwi ze zgłębnika nosowo-żołądkowego do butli ssącej pod ścianą. Próbowali podawać leki podwyższające krzepliwość krwi, zrobili gastroskopię, ale nie udało się zahamować krwawienia niemal na pewno wywołanego perforacją wrzodu, prawdopodobnie nowotworowego. - Myślę, że zagramy va banque - odpowiedział koledze. - Ściągnij tu zespół operacyjny. Facet jest dość stabilny, a wiem, że woleliby go przejąć w takim stanie. Zamierzam zrobić sobie przerwę na kawę. Zawołaj mnie, kiedy przyjdą chirurdzy. Eryk wszedł do izby przyjęć, rozcierając zesztywniałą nasadę karku. Nie pamiętał nawet, kiedy ćwiczył ostatni raz. Po prostu nie miał na to czasu. Może jeśli otrzyma upragniony awans, wszystko trochę się ustabilizuje. Machinalnie dotknął szpilki w klapie szpitalnego fartucha. Nosił ją przez cały dzień w izbie przyjęć. Chyba jednak nikt tego nie zauważył. - Boli? Siostra oddziałowa Terri Dillard, pięć stóp i najwyżej jeden cal, spojrzała na niego z troską. Była wzorową pielęgniarką, a po godzinach pracowała w szkole, ucząc metod leczenia holistycznego. Eryk nie pałał entuzjazmem do rzeczy, których nauczała, lecz w izbie powszechnie wiedziano, że jej masaż i terapeutyczny dotyk często umożliwiał zdiagnozowanie, a czasem nawet wyleczenie pacjenta, zanim lekarz zdążył wejść do sali. - Przedwczesna starość, odparł, Wyciągnęła ręce i wbiła kciuki w mięśnie u nasady jego karku. - Skurcz - oznajmiła. - Wszystko zwinięte w jeden węzeł. To wynik napięcia. - U mnie? Dlaczego miałbym być spięty? - No, zobaczmy. - Uciskała w dalszym ciągu. - Chcesz wiedzieć, czy dostałeś ten awans, na czwórce masz pacjenta, który krwawi z przewodu pokarmowego, a zabójczo piękna brunetka z egzotyczną o tej porze opalenizną właśnie wyszła, zanim zdążyłeś zapisać jej numer telefonu. Wystarczy? - Zabójczo piękna brunetka? Jak mogłem jej nie zauważyć? - Zauważyłeś. Właśnie mówią ci o tym twoje mięśnie. - Jesteś czarownicą? Terri przerwała masaż. - Może - odrzekła. - Czego chciała ta dama? - Szukała brata. Miała plik plakatów z jego zdjęciem i prosiła... Zaczekaj chwilę. Zauważył nadchodzącą z izby przyjęć Normę Cullinet i przywołał ją gestem. - Hej, Normo - rzekł - powiesiłaś te plakaty, które dała ci Laura? - Laura, tak? - mruknęła Terri Dillard. Norma Cullinet pobladła pod warstwą różu. - Ja... ja nie chciałam przyklejać niczego bez pozwolenia doktora Silvera - wyjąkała. - Ta zasada nie ma zastosowania do pokojów socjalnych - odparował Eryk. - Masz jeszcze ten plakat? Norma zawahała się, a potem szybko wyciągnęła z kieszeni zwinięte ulotki i rozprostowała jedną. - Widzisz - roześmiała się Terri - masz szczęście. Laura Enders. Tu jest jej numer telefonu. O, tutaj. Razem z Erikiem oglądali fotografię, nie widząc, że Norma niespokojnie obserwuje ich reakcję. - Wygląda tak, jakby był w stroju nurka - zauważyła Terri. - To możliwe. Jego siostra jest instruktorką nurkowania na Karaibach - powiedział Eryk. Terri zerknęła na niego i uśmiechnęła się. - Widzę, że wcale nie zauważyłeś, jaka jest ładna. - Wiedźma. - I jak, coś wam świta? zapytała Norma. - To kiepskie zdjęcie. - Taak - zgodziła się Terri - ale gdzieś widziałam tego faceta. Mogę przysiąc - Normo - rzekł Eryk, powieś jeden plakat na tablicy ogłoszeń w pokoju lekarskim, a drugi w dyżurce pielęgniarek. Może Terri przypomni sobie, gdzie go widziała. Kto wie, Terri, masz szansę na tę nagrodę. Terri wskazała na telefon. - Może ty też - oznajmiła jeżeli na chwilę zapomnisz o medycynie i zadzwonisz. - Akurat. - No cóż - wtrąciła wesoło Norma - dajcie mi znać, jeśli przypomnicie sobie, kim jest ten gość. - Pewnie - odparła Terri. - A dlaczego? - Bez powodu. Po prostu zainteresowało mnie to. Jego siostra, no cóż, chyba przypominała mi jedną z moich ulubionych uczennic. W tym momencie drzwi korytarza otworzyły się na oścież i do izby weszła duża grupa lekarzy oraz studentów medycyny. Na ich czele, sztywna jak słup telegraficzny, kroczyła doktor Sara Teagarden. - A więc, gdzie ten pański krwawiący, doktorze Najarian? Na swój uniform włożyła sięgający kolan szpitalny fartuch, a na nogi profilaktyczne służbowe obuwie. Jak zwykle, kiedy weszła do pokoju, wszelki gwar i ruch dramatycznie ustał. Chociaż niezbyt ją lubił, Eryk musiał przyznać, że Grendel miała autorytet i niesamowitą charyzmę. - Jest w czwórce, doktor Teagarden odparł. Lekarka ruchem głowy skierowała swój zespół w tamtą stronę. - Ile jednostek do tej pory? - zapytała, ponownie wciskając złote okulary na nasadę nosa. - Teraz już pewnie sześć. - Wolelibyśmy, aby wzywano nas przy trzech. - Rozumiem. Eryk mimo woli czuł się zastraszany przez tę kobietę. Pięć jednostek przed wezwaniem zespołu chirurgów było standardowym postępowaniem. Wolał jednak nie komentować jej słów. - Wzywał pan gastrologa do wziernikowania? - Myśleliśmy, że zdoła odnaleźć źródło krwawienia - wyjaśnił Eryk, przeczuwając już następną salwę. - Wolimy sami wziernikować naszych pacjentów - oświadczyła Teagarden. - Wydawało mi się, że jasno wytłumaczyłam to na ostatniej odprawie lekarzy. - I co mam na to powiedzieć? Teagarden spojrzała na niego chłodno. - Może pan zechce zrozumieć, doktorze Najarian, że jeśli istnieje system z dokładnie określonymi zasadami, którego częścią zgodził się pan być, powinien pan przestrzegać tych zasad. Eryk poczerwieniał, słysząc tę przyganę. Terri Dillard i Norma Cullinet, które stały obok, zamieniły się w posągi. Powstrzymał się od obrony swoich działań i przypomnienia, iż okazały się skuteczne. Teagarden wiedziała równie dobrze jak on, że pacjent miał dobrą opiekę. Nagle ordynator chirurgii wyciągnęła pulchny paluch i dotknęła szpilki wetkniętej w klapę jego fartucha. - To bardzo ładna ozdoba, doktorze Najarian - stwierdziła. - Kaduceusz, symbol wszystkiego, co szlachetne w naszym zawodzie. Jeśli jednak zamierza go pan nosić, powinien pan ściśle przestrzegać reguł. A teraz, o ile zechce mi pan towarzyszyć, zobaczymy, co należy zrobić z tym pańskim pacjentem. Darden... Silver... Teagarden... Siedząc samotnie w dyżurce lekarskiej, Eryk raz po raz pisał te trzy nazwiska na pustej karcie chorobowej, zakreślając kółko wokół każdego z nich. Potem zmiął papier i ze złością cisnął go do kosza na śmieci. Dochodziła trzecia po południu. W izbie przyjęć panował spokój, co zdarzało się rzadko. Zwykle Eryk wykorzystałby taką okazję, by wyciągnąć nogi na składanym krześle i uciąć sobie drzemkę. Tego dnia nie miał na to najmniejszej ochoty. Przez całe lata szpital był jego schronieniem. Przez wszystkie te lata problemy nie związane z pracą - pieniądze, rodzina, kobiety - zostawiał za sobą, wchodząc do budynku. A teraz myśli o Kaduceuszu nie pozwalały mu skupić się na czymkolwiek innym. Po starciu z Sarą Teagarden zaprowadził ją do sali numer cztery i patrzył, jak pani ordynator dyryguje swoim zespołem przy próbach powstrzymania krwawienia. W końcu, tak jak przewidywał, zaniechała bezskutecznych wysiłków i kazała operować. Po kilku minutach sala operacyjna była przygotowana. Kiedy odwożono tam pacjenta, Teagarden odwróciła się i obrzuciła Eryka dziwnym spojrzeniem. - Wiem, że wybory, jakich dokonujemy w trakcie naszej pracy, nie zawsze są łatwe - odezwała się tak łagodnym tonem, jakiego jeszcze u niej nie słyszał. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, szybko odwróciła się i odeszła. - Myślisz o tej brunetce? Eryk przestał trzeć oczy i uniósł głowę. W progu stała Terri Dillard. - Nie. Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, komu polecić pewną gargantuiczną ordynator chirurgii. - Chyba będziesz musiał ustawić się w kolejce... Nie wiem, dlaczego ona tak się zachowuje. To, co ci powiedziała, było niewybaczalne. Naprawdę, niewybaczalne. Eryk wzruszył ramionami. - Zdołałem się z tym pogodzić, wyobrażając sobie, jak przykry musi być dla niej moment, gdy po prysznicu staje przed lustrem. - Och. - Hej, zapomnij, że to powiedziałem. Już dawno obiecałem sobie, że niczyja rodzina i wygląd zewnętrzny nie będą przedmiotem moich złośliwych uwag. - Już zapomniałam. Chociaż muszę przyznać, że ta wizja jest... zabawna. - Użyłbym raczej innego słowa. - No cóż... Aha, patrzyłam na ten plakat i chyba przypomniałam sobie, gdzie widziałam brata tej kobiety. Terri nalała sobie filiżankę kawy, usiadła przy nim i położyła na stole ulotkę. Eryk przez chwilę patrzył na zdjęcie, a potem potrząsnął głową. - Dobrze pomyśl - zachęcała go. - Pamiętasz ten dzień, kiedy ty i twój przyjaciel użyliście waszego lasera? - Pewnie. - Pamiętasz reanimację w sąsiedniej sali? Eryk zmrużył oczy. - To ten gość? - Albo jego bliźniak. - Nie poznaję go. - Oczywiście. Wpadłeś tam tylko na kilka minut i... nie obrażaj się... myślałeś o czymś innym. - Terri, ten facet był nie do uratowania - rzekł bardziej obronnym tonem, niż zamierzał. - Był martwy, zanim po niego przyjechali. - Hej, Eryk! Wiesz, że nie to miałam na myśli. - Przepraszam. Wciąż jestem zdenerwowany po spotkaniu z tą przeklętą Teagarden. Ponadto mężczyzna na zdjęciu to haker komputerowy. Tamten gość był pijakiem. W kieszeni miał butelkę bełta. - Mam dobrą pamięć do twarzy - powiedziała Terri Dillard wstając. - I myślę, że to ten gość. - Może - mruknął Eryk. - Całkiem możliwe. Terri ruszyła do drzwi. - Na wszelki wypadek - rzuciła przez ramię - posłałam po jego dokumentację. Powinni ją przynieść za kilka minut. Ze względu na tę kobietę, mam nadzieję, że się mylę. Erykowi stanęła przed oczami scena przy łóżku włóczęgi i zapis EKG, który postanowił zignorować. - Ja też mam taką nadzieję. - Hotel Carlisle. - Proszę mnie połączyć z panną Laurą Enders. - Chwileczkę. Eryk przytknął słuchawkę do ucha i spojrzał na notatki, które zrobił, opisując daremne próby resuscytacji pacjenta zarejestrowanego w White Memorial jako NN. Pomimo przekonywających stwierdzeń Terri Dillard nie potrafił połączyć mężczyzny na plakacie z nie ogolonym włóczęgą, którym przez chwilę zajmował się tamtego dnia. Pomyślał jednak, że jeśli nawet to nie on, ta wiadomość może jakoś pomóc Laurze Enders. Terri jak zwykle miała rację, doszedł do wniosku. - Halo? - była lekko zdyszana. - Laura Enders? - Tak. - Tu Eryk Najarian. Spotkaliśmy się dziś w... - White Memorial. Pamiętam. Jak się ma twój pacjent? - Mój pacjent? Och, to krwawienie z przewodu pokarmowego. Znacznie lepiej. - Czy zawsze nazywasz swoich pacjentów nazwami ich chorób? Eryk uśmiechnął się, słysząc tę celną uwagę. - Noga w siódemce, zawał w dziesiątce - przestrzegam przed tym studentów medycyny; a kiedy się zamyślę, sam to robię. Proszę, nie miej mi tego za złe. - Nie ma obawy. Widziałam cię przy pracy, pamiętasz? - Dziękuję. - Przepraszam, że tak sapię. Właśnie wpadłam przebrać się przed wieczornym "obchodem". Boston ma podobno tylko pół miliona mieszkańców, ale mnie się wydaje, że dziesięć razy tyle. Chyba powinnam dziękować losowi, że Scott nie zniknął w Nowym Jorku. Na chwilę zapadło milczenie. Eryk patrzył na historię choroby zastanawiając się, czy ze względu na wątpliwości, jakie budzi identyfikacja, mówienie tej kobiecie czegokolwiek nie okazałoby się zbytecznym okrucieństwem. - No tak - odezwała się pierwsza. - Czy ktoś w White Memorial rozpoznał mojego brata na plakacie? - Ja... hmm, nie wiem. Nic nie słyszałem. - Och. W jej głosie słychać było wyraźne rozczarowanie. - Powiesiliśmy je w dyżurkach. - To świetnie. Dziękuję. - Postaram się, żeby kopie rozwieszono również w innych budynkach szpitala. - To byłoby bardzo miło z twojej strony. Przez kilka dłużących się sekund w słuchawce znowu panowała cisza. - Lauro... - powiedział w końcu. - Ja... hmm... zastanawiałem się, czy miałabyś czas zjeść ze mną kolację. - Dziś wieczór? - Nie, dzisiaj pracuję i nie wiem, o której skończę. Może jutro? - No cóż... - mówiła z namysłem, jakby szukając słów taktownej odmowy. - No cóż, pewnie - oświadczyła nagle. - Bardzo chętnie. Będę gotowa o siódmej. - To wspaniale. Przyjadę po ciebie do hotelu. Jakieś preferencje co do kuchni? - Mam wybrać, tak? No dobrze, zaraz... Znasz jakąś niezłą armeńską restaurację? - Armeńską? - Jesteś Ormianinem, prawda? - Tak, ale... - Dorastałam przyjaźniąc się z dziewczynką, która nazywała się Suzy Rupinian. Jedną z najlepszych stron naszej przyjaźni było jadanie w jej domu. - Chcesz armeńskiej kuchni, będzie armeńska - rzekł Eryk. - Jutro wieczorem wpadniemy do Pariegam. To niedaleko miejsca, gdzie się wychowałem, więc nie będę tam niewidoczny. Poradzisz sobie z tym? - Brzmi wspaniale. Strój wieczorowy? - Bynajmniej - odparł. - Jedzenie w Pariegam jest boskie, ale mówimy raczej o trocinach na podłodze, a nie o obrusach na stołach. - Poradzę sobie z tym. Czy Pariegam to czyjeś nazwisko? - Nie, to po armeńsku "przyjaźń". - Dobry początek - stwierdziła Laura. ...Podczas badania wstępnego nie stwierdzono u pacjenta tętna, czynności oddechowych ani ciśnienia krwi. Źrenice szerokie i nie reagujące na światło. O godzinie 10:17 rano doktor Gary Kaiser, później zastąpiony przez doktora Eryka Najariana, rozpoczął standardowe zabiegi reanimacyjne z intubacją wewnątrztchawiczą. Podano dożylnie epinefrynę, atropinę oraz izuprel, zgodnie z protokołem American Heart Assn. Dawki i częstotliwość podawania - patrz raport pielęgniarki. W ciągu akcji resuscytacyjnej zapis czynności serca u pacjenta odpowiadał agonalnemu, z nieefektywnymi pobudzeniami elektrycznymi o częstości osiem na minutę (patrz elektrokardiogram). O godzinie 10:40 rano doktor Eryk Najarian stwierdził zgon pacjenta. Przewieziony do kostnicy w oczekiwaniu na identyfikację i zawiadomienie bliskich. Zapis czynności serca był taki, jaki zapamiętał Eryk: szerokie, rzadkie zespoły pobudzeń elektrycznych, które najprawdopodobniej nie zdołałyby wywołać skurczu mięśnia serca. Z pewnością mógł jeszcze próbować; mógł zastosować rozrusznik serca, podać więcej leków, energiczniej próbować oznaczyć i wyrównać PH krwi. Ale gdyby nawet jakimś cudem zdołał pobudzić czynność serca, mózg NN był martwy. Świadczyły o tym wszystkie typowe objawy. A na to nie było lekarstwa. "...wybory, jakich dokonujemy w trakcie naszej pracy nie zawsze są łatwe"... - Pani to powiedziała - mruknął Eryk, wspominając nietypowo łagodną uwagę Sary Teagarden. - Pani. Za dwadzieścia cztery godziny miał usiąść naprzeciw kobiety, którą bardzo chciał poznać, i powiedzieć jej, że pielęgniarka, rzadko myląca się w takich sprawach, rozpoznała jej brata. Był to włóczęga, którego nie udało mu się zreanimować. Odłożył na bok swoje notatki i elektrokardiogram, po czym wrócił do notatek pielęgniarki. Na Samym Spodzie Widniała Uwaga Podpisana Przez Normę Cullinet: Doktor T. Bushnell, Patolog, Powiadomiony. Nakazał Transport Ciała Do Domu Pogrzebowego Bramy Niebios. Gdzie Dokona Oględzin. Tam Wystawi Akt Zgonu i Spróbuje Odnaleźć Bliskich. Eryk zajrzał do rejestracji, aby upewnić się, że dyspozytorka radzi sobie z napływem pacjentów. Potem wrócił do swego gabinetu i sięgnął po książkę adresową Bostonu. Dom pogrzebowy Bramy Niebios, dyrektor Donald Devine, znajdował sie niedaleko White Memorial. Eryk sam otworzył tę puszkę z robakami, dzwoniąc do Laury Enders. Teraz nie miał innego wyjścia, jak z powrotem nałożyć pokrywkę. Niechętnie podniósł słuchawkę telefonu. Rozdział 9. Była prawie dziewiąta, zanim w izbie przyjęć uspokoiło się tak, że Eryk mógł zejść z dyżuru. Rozebrał się w pokoju lekarskim, a potem zawiązał sobie ręcznik na biodrach i zmusił do ćwiczeń rozluźniających. Był po długim, wyczerpującym, czternastogodzinnym dyżurze i bolał go każdy mięsień. Kulminacyjnym momentem tego męczącego dnia okazała się długotrwała, lecz bezskuteczna próba reanimowania pięćdziesięciosiedmioletniej ofiary niewydolności krążenia, przywiezionej karetką w stanie całkowitego zatrzymania akcji serca. Z czysto technicznego punktu widzenia kod dziewięćdziesiąt dziewięć został zastosowany prawidłowo. Ale w takich przypadkach wszelkie wysiłki były najczęściej skazane na niepowodzenie. Z chwilą zaniku ciśnienia krwi i rozpoczęcia skutecznego postępowania reanimacyjnego lekarz miał najwyżej cztery do sześciu minut, aby zapobiec nieodwracalnemu uszkodzeniu mózgu. I w pewnej chwili podczas większości takich akcji reanimacyjnych nadzieja pobudzenia skurczów serca zmieniała się w nadzieję, że nie uda się wznowić jego pracy. Na płaszczyźnie intelektualnej Eryk bez problemów godził się z tą rzeczywistością. Jednak emocjonalnie bardzo osobiście przeżywał każde takie niepowodzenie. Jak zareagował na śmierć śnieżnego nurka? - zadawał sobie teraz pytanie. Biorąc prysznic i ubierając się, usiłował przypomnieć sobie swoje działania i uczucia tamtego lutowego dnia. Był całkowicie zajęty przypadkiem Russella Cowleya i zastosowaniem nowego lasera. To pamiętał doskonale. Jak jednak zareagował na śmierć włóczęgi w sali obok? Pogrążony w tych rozmyślaniach ostatni raz zajrzał do izby, a potem ruszył przez niemal pustą poczekalnię w kierunku biblioteki. Miał godzinę do umówionego spotkania w domu pogrzebowym Bramy Niebios i chciał przejrzeć kilka danych na temat powikłań toczenia ze wskazań nagłych krwi nie w pełni zgodnej. Na jego telefon do domu pogrzebowego odpowiedziała automatyczna sekretarka. Donald Devine, przy akompaniamencie instrumentów strunowych, przedstawił się i obiecał wrócić na dziesiątą. Ta muzyka oraz napuszony głos brzmiały po prostu śmiesznie i Eryk stworzył w myślach obraz końskiej twarzy, spadzistych ramion i wypomadowanych wąsów. Zostawił wiadomość o swoim zainteresowaniu osobą NN i uprzedził, że jeśli nic się nie zmieni, wpadnie do Bram Niebios między dziesiątą a jedenastą. Właśnie wchodził w długi korytarz biegnący z hallu do Bigelow Building, kiedy tuż za nim pojawił się Dave Subarsky. Biochemik miał na sobie dżinsy, sportowe buty i podkoszulek z emblematem MIT. Taszczył oprawione czasopisma i podręczniki, trzymając je na rękach i przyciskając brodą. - Do biblioteki? - zapytał. - A gdzieżby indziej? Subarsky wzruszył ramionami. - O tej godzinie? Czemu nie do domu? - Chcesz powiedzieć, że to nie jest mój dom? Do licha, teraz mi to mówi. - Wyglądasz na bardziej zmęczonego niż zwykle, stary. Subarsky otworzył drzwi biblioteki swoją kartą magnetyczną. - Bo chyba jestem - odparł Eryk. - Wiele się działo. Wieczorem przywieźli pięćdziesięciosiedmioletniego gościa, ojca czwórki dzieci. W jednej chwili był na nogach, a w następnej padł trupem. Wyjaśniłem jego żonie, że pracujemy nad nim, ale zasadniczo już nastąpiła śmierć kliniczna. Błagała, żebym nie przerywał reanimacji. Próbowaliśmy. Przez godzinę próbowaliśmy prawie wszystkiego, lecz nic nie mogliśmy zrobić. - Tak to już jest - westchnął Subarsky, kładąc plik czasoPism na stole. - Pan Bóg strzela... Gol! - Ciekawie ujęte, Davidzie. Jesteś typowym naukowcem. Na szczęście dla nas od czasu do czasu, jeżeli zrobimy wszystko jak należy, On trafia w słupek. - Zdarza się - rzekł Subarsky. - Słuchaj, może skoczymy na piwo, kiedy już tu skończymy? - Nie mogę. Muszę zobaczyć się z jednym gościem z domu pogrzebowego Bramy Niebios. - Zawsze masz wszystko zaplanowane. To mi się w tobie podoba, Eryk. - Usiłuję odnaleźć NN, którym zajmowaliśmy się w lutym. Dokładnie mówiąc, wtedy, kiedy użyliśmy lasera. - Boże, mam nadzieję, że już go tam nie ma - Subarsky chwycił się za nos. - Może się mylisz. Koroner nie wyda ciała bez pisemnej zgody najbliższych krewnych. Czasem trzymają je sześć lub siedem miesięcy, zanim poddadzą się i wyprawią pogrzeb na koszt miasta. I jeśli nie zachodzi podejrzenie przestępstwa, nawet nie wykonują sekcji. Obawiają się prawników tak samo jak my. - Już widzę nagłówki: Patolog Skopał Autopsję, Oskarżony o Błąd w Sztuce. - Wierz mi lub nie, ale to się zdarza. - Jeszcze nigdy nie byłem w domu pogrzebowym. Mogę ci towarzyszyć? - Prawdę mówiąc, przydałoby mi się moralne wsparcie. Właściciel tego interesu, przynajmniej sądząc po dźwiękach na taśmie jego automatycznej sekretarki, wydaje się należeć do mondo bizzaro. Tu Jasio Kopacz, wasz ulubiony grabarz. - Wygląda na faceta, jakich lubię. - W takim razie czuj się zaproszony. Wydaje mi się, że po reanimacji, którą dopiero co przerwaliśmy, a przed wizytą w domu pogrzebowym przyda mi się szklanka piwa. - Ja stawiam - oznajmił Subarsky. Dom pogrzebowy Bramy Niebios raczej nie był miejscem, które inspirowałoby do poetyckich rozważań o wieczności. Mieścił się w zaniedbanym budynku przy wąskiej bocznej uliczce, sześć przecznic od White Memorial. Pozbawiona okien fasada była pomalowana na czarno, a z ozdobnych liter szyldu nad wejściem obłaziła farba. Obok drzwi umieszczono małą drewnianą tabliczkę z ręcznie wypisanym, enigmatycznym mottem: Wejdź Tu Spokojnie; Odejdź w Pokoju. D. Devine, Dyrektor. Miłe miejsce - rzekł Eryk. - Naprawdę inspirujące - stwierdził Subarsky. - Po prostu chce się pójść i umrzeć. Eryk wskazał mu dzwonek przy drzwiach. - Chcesz pełnić honory? - Bądź moim gościem. Lecz dobrze patrz pod nogi, czy nie stajesz na zapadni. Eryk nacisnął mały lakierowany guziczek, co spowodowało serię sześciu czy siedmiu melodyjnych dźwięków, dostatecznie głośnych, żeby odbić się echem po pustej ulicy. Melodia brzmiała znajomo, lecz nie zdołał jej rozpoznać. - Doktor Najarian, jak sądzę? Głos Donalda Devinea płynął z głośnika umieszczonego nad drzwiami. Eryk przysiągłby, że w tle słyszał skrzypce. - Zgadza się odparł. - Mam nadzieję, że nie jest za późno. - Nie, nie. Zaraz schodzę. - Perry Como - szepnął Subarsky. - I to piekielnie dobrze odegrany. Zapaliły się dwie lampki pod głośnikiem i po chwili Donald Devine otworzył Bramy Niebios. Gdyby przeprowadzano konkurs na wzorcowego przedsiębiorcę pogrzebowego, Devine zapewne miałby bardzo duże szansę na zwycięstwo. Był szczupły, niemal chudy jak szkielet, miał niezdrową cerę, okrągłe druciane okularki, wybrylantynowane rzednące włosy, a ubrany był w czarny jak smoła, trzyczęściowy garnitur. Jednocześnie prototyp i karykatura; mężczyzna po czterdziestce z powodzeniem usiłujący wyglądać na sześćdziesięciolatka. Eryk przywitał się i przedstawił Davida. Devine wprowadził ich do środka. Wnętrze Bram Niebios było przeładowane ozdobami i wilgotne, a żałosny jęk skrzypiec niósł się przez głośniki umieszczone w każdym pomieszczeniu. W powietrzu unosił się silny zapach perfum, lecz Eryk wyczuwał znajomą, charakterystyczną woń formaldehydu. - Czy mogę coś panom podać? - zapytał Devine, prowadząc ich obok małej kaplicy do recepcji. - Może wina? Albo herbaty? Obaj odmówili. Devine nalał sobie kielich burgunda, a potem Przyciszył muzykę pokrętłem umieszczonego w ścianie panelu. - Przepraszam, że pytam - odezwał się Eryk - ale czy naprawdę nazywa się pan Devine? * Devine - wymawiany w języku angielskim jak divine [divain] boski (przyp.tłum). Przedsiębiorca odwrócił się do niego, składając razem czubki palców. - Istotnie, Donald Devine to teraz moje prawdziwe nazwisko. Zmieniłem je legalnie wiele lat temu. - No cóż, doskonale pasuje do pańskiego zajęcia. - Tak. Sądzę, że jest dość wymowne. Uspokaja moich klientów. Devine. Eryk zastanawiał się, czy to zniekształcenie było celowe. Donald Devine gestem wskazał im dwa fotele obite grubym brokatem. Potem wyjął jakąś teczkę z szuflady biureczka o nogach zakończonych szklanymi kulami. - A więc - rzekł - zgodnie z telefoniczną informacją, interesuje pana los Thomasa Jordana? - Thomasa Jordana? - Mówił pan, że śmierć pańskiego pacjenta nastąpiła dwudziestego siódmego lutego, tak? - Zgadza się. - No cóż, zatem to musi być on. Devine przejrzał teczkę, ale nie podał mu jej. - NN; mężczyzna rasy białej, po trzydziestce, przewlekła i zaawansowana choroba alkoholowa, zatrzymanie krążenia prawdopodobnie wywołane arterios... arter... - Arteriosklerozą - podpowiedział Eryk, zerkając na Subarskyego. - Właśnie. - Skąd pan wie, że nazywał się Thomas Jordan? - Chyba po odciskach palców. Tym zajmuje się koroner. - Doktor Bushnell? Donald Devine podniósł wzrok znad papierów i przez moment wyglądał na zaskoczonego. Potem uśmiechnął się. - Właśnie - rzekł. - Doktor Bushnell. Ma już swoje lata, ale wciąż jest bystry jak mało kto. To on zidentyfikował tego człowieka i odnalazł jego siostrę w... - ponownie sprawdził akta - ...w Chicago. Ta kobieta upoważniła go do wydania ciała. My zajęliśmy się resztą. - Czy nie musiała przyjeżdżać tu, żeby zobaczyć go osobiście? - zapytał Eryk. - Po identyfikacji odcisków palców nie jest to konieczne. Wystarczyło notarialnie potwierdzone oświadczenie, że jest tą, za którą się podaje, żeby mogła załatwić wszystkie formalności na odległość. Myślę, że kiedy dowiedziała się, czym zajmował się brat - najwidoczniej piciem - straciła entuzjazm do wyprawy na wschód. Eryk poczuł ulgę. Przynajmniej raz Terri Dillard pomyliła się. NN nie był bratem Laury Enders. Nie był nurkiem i geniuszem komputerowym. Był człowiekiem nazwiskiem Thomas Jordan, zwykłym pijaczyną mającym siostrę, która nie przejęła się jego śmiercią. - I co się stało z ciałem? zapytał Subarsky. Donald Devine przewrócił następną kartkę swoich akt. - Z prochu w proch - oznajmił z szacunkiem. Ciało zabrano do krematorium w West Roxbury... tak, jedenastego marca. Sądzę, że urnę przesłano siostrze nieboszczyka - No cóż, to chyba wszystko - rzekł Eryk. - Mam nadzieję, że pomogłem panom - powiedział Donald Devine, podając im rękę, która była tak zimna, jakby trzymał ją w chłodni. - Bardzo nam pan pomógł - rzekł Eryk. Myślał o tym, jak miło będzie zjeść kolację z Laurą Enders, teraz, kiedy nie miał dla niej złych wieści. Devine ponownie złożył czubki palców. - To drobiazg - zagruchał. W Bramach Niebios naszą dewizą jest służyć. - Ładne hasło mruknął w zadumie Subarsky. - "Naszą dewizą jest służyć". Podoba mi się to. Podziękowali przedsiębiorcy pogrzebowemu. Potem przy stłumionych dźwiękach skrzypiec wyszli. Rozdział 10. Chociaż hall hotelu Carlisle wymagał gruntownego remontu, światła w nim były tak przyćmione, że idąc po wystrzępionym orientalnym dywanie i siadając w pokrytym popękaną skórą fotelu koło wind, Erykowi wydawało się, iż wokół panuje przepych. Przyszedł dziesięć minut za wcześnie i Laura poprosiła, aby zaczekał. Perspektywa spędzenia z nią wieczoru cieszyła go nie tylko z powodu jej atrakcyjnego wyglądu. Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz umówił się z kobietą, która nie miała nic wspólnego z medycyną. Zatopiony w myślach o czekającym go wieczorze, cieszył się dniem, od bardzo dawna po raz pierwszy w miarę spokojnym, owocnym i zbliżonym do normalnego. Rano, kiedy Verdi zbudził go arią, która mogła być z Madame Butterfly, zapłacił rachunki i napisał kilka zaległych listów. Później zagrał ze znajomym w tenisa i wziął udział w popołudniowym obchodzie. Normalny. Po trzynastu latach nauki i szkolenia, pracy o wszelkich możliwych porach dnia i nocy, niemal całkowitej rezygnacji z życia osobistego nie był pewny, czy wie, co oznacza to słowo. Czuł natomiast, że niebawem jego życie zmieni się niezależnie od tego, czy otrzyma stanowisko ordynatora reanimacji, czy nie. Minął już tydzień od posiedzenia komisji. Od trzech dni nosił szpilkę z kaduceuszem, ale dotychczas nikt nie próbował nawiązać z nim kontaktu. Był pewny, że wszystkie trzy osoby wchodzące w skład komisji widziały szpilkę w klapie jego fartucha i miał wrażenie, że niedługo Kaduceusz powiadomi go o swoich żądaniach. Śliczna blondynka w butach na wysokich obcasach i obcisłej czerwonej sukni pochwyciła jego spojrzenie i podeszła do niego. - Cześć. Jestem Wendy. Szukasz towarzystwa? - spytała. - Hmm? Och, nie. To miło z twojej strony, Wendy, ale nie, dziękuje. Czekam na kogoś. - Jest równie gorąca? kobieta wskazała na swoje ciało. Pod wyzywającym makijażem Eryk dostrzegł twarz młodej, kilkunastoletniej dziewczyny. - Może nie - odparł, powstrzymując się od pytania: "co-taka-miła-dziewczyna-jak-ty"... lub wygłoszenia wykładu o znaczeniu bezpiecznego seksu. - Natomiast ja nie czuję się na siłach na nic więcej. Prostytutka przybrała prowokacyjną pozę i ułożyła wargi w ciup. - Twoja strata - stwierdziła. - Jesteś naprawdę fajny. Mógłbyś nieźle się zabawić za całkiem nieduże pieniądze. - Dziękuję, Wendy, ale nie. - Jak chcesz. Rozejrzała się po hallu i namierzyła jakiegoś mężczyznę schowanego za rozłożoną gazetą. - Cześć, przyjacielu usłyszał Eryk. Jednym palcem odchyliła górny brzeg gazety i zerknęła na czytającego. - Szukasz towarzystwa? - Spadaj. Mężczyzna w jasnobrązowej kurtce i sportowych butach ponownie zasłonił się gazetą. - Jak chcesz - powiedziała Wendy. Wróciła na swój posterunek w tej samej chwili, gdy drzwi windy rozsunęły się i wyszła z nich Laura. Miała na sobie dżinsy i długi szary sweter, a przez ramię przewiesiła prochowiec. Jedwabiste włosy spięła z tyłu klamrą i poruszała się ze swobodą i wdziękiem urodzonej sportsmenki. Była jeszcze śliczniejsza, niż Eryk pamiętał. - Przepraszam, że kazałam ci czekać - zwróciła się do niego. - Nic się nie stało. - Wygramolił się z fotela. - Wyglądasz wspaniale. - Dzięki. To zdumiewające, co można dokonać po bezskutecznym przejściu dwudziestu mil dziennie. - Żadnego sukcesu? - Nie. Chyba że uznać za nie setkę "hej, mała", dziesięć Propozycji umówienia się na randkę i dwie oferty małżeńskie. - Nie zniechęcaj się. - Nie ma mowy. Przynajmniej na razie. - To dobrze. W dalszym ciągu masz ochotę na coś armeńskiego? - Jasne. Ta myśl pomogła mi przetrwać wędrówkę przez pół tuzina hoteli, dwa szpitale, kilka sklepów komputerowych oraz ścierpieć słowa kiepskiego reportera, który sugerował, że może zdołałby zamieścić w swojej gazecie artykuł o Scotcie, gdybym zechciała wpaść wieczorem do jego mieszkania i wszystko mu opowiedzieć. - Nigdy nie należy lekceważyć siły prasy. Powiedz mi, Lauro. Przy tylu natrętach, dlaczego zgodziłaś się umówić ze mną? Namyślała się chwilę. - Właściwie sama się zdziwiłam, słysząc swoje "tak" - odparła. - I prawdę mówiąc, wcale nie zastanawiałam się nad tym. Chyba tak jest lepiej, nie sądzisz? Eryk pomógł jej włożyć płaszcz i ruszyli przez hall. Kiedy mijali kontuar recepcji, Wendy mrugnęła do niego, podniosła kciuk i bezgłośnym ruchem warg wyraziła swe uznanie: "nieźle". Laura dostrzegła to. - Znajoma? - zapytała. - Przedstawiła mi się jako Wendy. - Czeka tu co noc. Jest taka ładna, że smutno mi na myśl o jej zajęciu. Pomachali Wendy, a potem pchnęli szklane drzwi i wyszli na wieczorne powietrze pachnące wiosną. Siedzący w hallu mężczyzna w jasnobrązowej kurtce szybko złożył gazetę i ruszył za nimi. Pariegam był zatłoczonym lokalem na bocznej uliczce opodal Watertown Square. Raz, czasami dwa razy w miesiącu Erykowi udawało się wpadać tu na kolację i zawsze znaczną część klienteli stanowili jego krewni. Rodzice Eryka mieli po troje rodzeństwa. Wszyscy pożenili się albo powychodzili za mąż i w dalszym ciągu mieszkali w Watertown. Każde z tych małżeństw miało dzieci, które z kolei też założyły rodziny, powiększając liczbę szwagrów, wujków i ciotek. Do tej pory tylko raz umówił się na randkę w Pariegam i wieczór okazał się całkowitą klapą. Tamta kobieta, pracownica szpitalnej opieki społecznej, była tak wytrącona z równowagi przez tłum krewnych, którzy obściskiwali go i bezwstydnie gapili się na nią, że wylała sobie kieliszek wina na podołek. Zabierając tu Laurę, podejmował wykalkulowane ryzyko, ale uwielbiał to miejsce i podejrzewał, że jej też się ono spodoba. - Masz jeszcze czas zmienić zdanie - powiedział przy drzwiach. - Będzie aż tak źle? - Trudno przewidzieć. Myślę, że w najlepszym razie można mieć nadzieję, iż tylko połowa gości to moi krewni. Bardzo wątpię, abyśmy zdołali wślizgnąć się tam i wyjść nie zauważeni. - Jestem pewna, że oni są z ciebie dumni i mają do tego prawo. - Cieszę się, że to rozumiesz. Ormianie w przeszłości byli prześladowani jak mało który naród. Życie jest dla nas bardzo cenne, a każdy sukces znaczy tak wiele ze względu na to, przez co musieliśmy przejść, by go odnieść. - A z największym sukcesem wiąże się słowo "lekarz". - Tak uważa wielu Ormian, szczególnie w wieku moich rodziców. - No cóż, obiecuję nie narobić ci wstydu - stwierdziła. - Cholera, przepraszam. Nie powinienem być taki pompatyczny. - Nonsens. Powiedziałeś tylko, że zawód lekarza jest dla ciebie ważny. Mam nadzieję, że kiedyś zajmę się czymś, co da mi równie wiele satysfakcji. A teraz, jeśli natychmiast nie wrzucę na ruszt dolina i jalanczi, zrobię się bardzo nieprzyjemna. Eryk wytrzeszczył oczy, szczerze zadziwiony. - Wiesz co, chyba już cię lubię - oświadczył. Restauracja, zawsze zatłoczona i gwarna, tej nocy była jeszcze bardziej wypełniona. Przy małym barze cisnęły się trzy rzędy gości i nie było wolnych miejsc przy stolikach. Pod ścianą, na niewielkim podium, daleki kuzyn Eryka grał na oud, a akompaniował mu perkusista wybijający charakterystyczne rytmy na dumbeg. - Chyba dobrze wybrałeś - roześmiała się Laura. - Mam nadzieję, bo sądząc z tego, co widzę, możemy czekać na wolne miejsca... - Hej, doktorze Eryk! Niski, przysadzisty mężczyzna przepasany fartuchem przepchnął się do nich przez tłum. - Witaj, Arem - powiedział Eryk. - Ench bes es? - Nieźle. Słyszałem, że będziesz ordynatorem twojego szpitala. Gratuluję. - Boże. Arem, to tylko oddział, nie cały szpital. Poza tym to tylko stanowisko zastępcy ordynatora i jeszcze go nie dostałem. Oprócz tego twoje informacje są doskonałe. - Hej, to cudownie - zawołała Laura. - Jeżeli się uda. Lauro, to Arem Bozdan. Pariegam należy do niego. Arem, to Laura. Właściciel ujął dłoń Laury i ucałował ją. - Ma pani kawał chłopa, młoda damo - oznajmił. - Kawał chłopa. Najlepszy lekarz w całym Bostonie. - Wczoraj pewien człowiek w szpitalu powiedział mi to samo. - Pani też jest lekarzem? - Nie, nurkiem. Na okrągłej twarzy Boziana pojawiła się lekka konsternacja. - Uczy nurkowania pod wodą - wyjaśnił Eryk. - To dobra praca, Arem, możesz mi wierzyć. Bardzo dobra praca. Jak długo trzeba czekać na stolik? - Dla ciebie? Wcale. - Bozian spojrzał w kąt, gdzie dwaj staruszkowie gawędzili i sączyli raki. - Hej, Tomas, Peter, wstańcie! - zawołał. - Dość już się nagadaliście. Doktor i jego piękna pani nurek są głodni. Staruszkowie zamienili kilka zdań po armeńsku, opróżnili kieliszki i wstali. Po kilku minutach stół był już uprzątnięty i przygotowany dla dwojga nowych gości. - Wspaniała obsługa - skomentowała Laura, gdy zajęli swoje miejsca. - To dla ciebie wstali, nie dla Arema czy dla mnie. Omówili to i stwierdzili, że chociaż jesteś odar, to wystarczająco ładna, żeby ustąpić ci miejsca. - Odar? - Każda kobieta, która nie jest Ormianką - wyjaśnił Eryk. Zamówili dolma i jalanczi - faszerowane liście winogron i kapusty - oraz kurczę z pilawem. Zanim podano pierwsze danie, przy ich stoliku zatrzymały się dwa małżeństwa kuzynów, żeby się przywitać. W potoku armeńskich słów Laura wyłowiła kilkakrotnie powtórzone słowo odar. - Jesteś honorowym gościem - stwierdziła, kiedy w końcu zostali na chwilę sami. - Właściwszym określeniem byłoby raczej słowo "nowinka". - Rozumiem. Nie jestem z tego specjalnie dumna, ale kiedy chodziłam do collegeu, wzięłam udział w konkursie piękności i wygrałam. Zostałam Miss Zadupia. czy coś w tym stylu. przez jakiś czas byłam sensacją. Wszyscy robili wokół mnie wiele zamieszania. Nie podobało mi się to. - No cóż, tu, w Watertown, już do tego przywykłem - odparł Eryk. - Lecz moja popularność mocno zaszkodziła mojemu młodszemu bratu. - Jest was tylko dwóch? - Uhm. George rzucił szkołę. Od tej pory ma problemy z alkoholem i narkotykami. - To straszne. Czy teraz już wszystko z nim w porządku Eryk potrząsnął głową. - Jesteście sobie bliscy? Zastanowił się chwilę. - Nie. Właściwie nie - odparł. - Chyba zbyt się różnimy. Rodzice zawsze kazali mu brać ze mnie przykład i w końcu znienawidził mnie za to. - Wiesz, że wszystko może się jeszcze zmienić. - Może kiedyś. Nie myślę o tym zbyt często, kiedy jednak słuchałem, jak mówiłaś o twoim bracie, pożałowałem, że ja i George nie zgadzamy się ze sobą. - Wiele zawdzięczam Scottowi - przyznała Laura. Chcesz mi o nim opowiedzieć? Gdy Laura zrelacjonowała mu niektóre wydarzenia oraz wypadki prowadzące do podjęcia decyzji o opuszczeniu Little Cayrnan, podano dwa kieliszki raki. Pociągnęła łyk przezroczystego, oleistego Likieru i zakrztusiła się. - I wy to pijecie? - Łzy stanęły jej w oczach. - Jeżeli nie zużyjemy wszystkiego do smarowania traktorów. Powiedz mi coś. Czy masz jakiś dowód, oprócz tych pocztówek, wskazujący na obecność brata w Bostonie? Laura potrząsnęła głową. - Nic, oprócz... Pewnie pomyślisz, że jestem głupia, ale kilkakrotnie od czasu opuszczenia mojej wyspy czułam, że jestem blisko niego. Raz w Wirginii, w firmie, dla której pracował; drugi raz dwa dni temu, gdy szłam po Boston Common; i podczas naszego spotkania w izbie przyjęć. Wtedy czułam to najsilniej. - Często przydarza ci się coś takiego? - Takie przeczucia? Nie, raczej nie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Trudno je opisać i nigdy nie trwają długo... minutę, dwie, najwyżej trzy. Za to są bardzo realistyczne i dzięki nim wiem, że robię to, co powinnam. - Chciałbym ci pomóc w tych poszukiwaniach - rzekł Eryk. - Mógłbym wziąć na siebie sprawdzanie szpitali. - To byłoby cudownie. - Wiesz, kiedy dzwoniłem do ciebie wczoraj, zdawało mi się, że będę mógł ci przekazać jakieś informacje. Jedna z naszych pielęgniarek miała wrażenie, że widziała Scotta. Laura zesztywniała. - I co? - zapytała. Eryk uspokajająco rozłożył ręce. - Fałszywy alarm - powiedział. - W lutym bezskutecznie reanimowałem włóczęgę, którego znaleziono leżącego twarzą w śniegu, na ulicy. Jedna z sióstr, które pracowały ze mną tamtej nocy, nazywa się Terri Dillard, sądziła, że zdjęcie Scotta trochę przypomina jej tamtego faceta. - Włóczęga? To bez sensu. Scott bardzo dobrze zarabiał. Ponadto nie pamiętam, aby kiedykolwiek wypił więcej niż jedno czy dwa piwa. - Mówię ci, to nie był on. - Skąd wiesz? - Wiem, ponieważ poszedłem do domu pogrzebowego, gdzie zabrano ciało, i widziałem dokumenty podpisane przez koronera, akt zgonu i nakaz kremacji zwłok. Okazało się, że to był gość z Illinois, niejaki Thomas Jordan. Dopiero wtedy Laura trochę się rozluźniła. - Dziękuję, że zadałeś sobie tyle trudu - wyszeptała. - Ja... cieszę się, że to nie był on. - Ja również. Możesz mi wierzyć. - Znów ujrzał EKG Jordana, zapis czynności serca, który postanowił zignorować. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, pomyślał. - Słuchaj, Lauro, jeśli twój brat jest w Bostonie, znajdziemy go. Powiedziałaś, że policja niewiele ci pomogła. Zastanawiałaś się nad wynajęciem detektywa? Laura opowiedziała mu o spotkaniu z Bernardem Nelsonem. - Czy to on poradził ci, co umieścić na plakacie? - zapytał Eryk, kiedy skończyła. - Rzeczywiście, to on. Dlaczego pytasz? - No cóż, myślę, że plakat jest dobry, ale powinnaś podać na nim trochę więcej informacji. - Na przykład? - Może jego zainteresowania, ulubiony sport, hobby, jakieś przyzwyczajenia. - Ja... mówiłam ci, niewiele wiedziałam o jego życiu, szczególnie w ciągu kilku ostatnich lat. - Czy był gejem? - Nie. To znaczy, nie mam pojęcia. - Rozumiem. A co ze znakami szczególnymi... jakieś blizny lub tatuaż? - Nie pamiętam żadnych blizn, ale rzeczywiście miał tatuaż. - Moim zdaniem informacja o tym powinna być na plakacie. Jeżeli będziesz dodrukowywać więcej egzemplarzy, postaraj się to umieścić. Tatuaż, hmm. To jakoś nie pasuje do obrazu twojego brata, jaki mi przedstawiłaś. Laura uśmiechnęła się smutnie. - Zrobił go sobie, kiedy miał piętnaście lat - wyjaśniła. - Nasi rodzice należeli do ludzi bardzo zasadniczych, a Scott... no, nie był niesforny, ale niezależny, bardzo niezależny. Kiedyś, po wielkiej awanturze, uciekł i przez trzy dni podróżował autostopem do Saint Louis. Bardzo przejęli się jego ucieczką. W każdym razie, gdy wrócił, miał już ten tatuaż. Kazał go sobie zrobić na biodrze, tak żeby rodzice nie widzieli, jak włoży kąpielówki. Kiedy pokazał mi go, zagroził, że obetnie mi wszystkie włosy, jeśli im o tym powiem. To było siedem czy osiem lat przed ich śmiercią i chyba nigdy się o tym nie dowiedzieli. Czy to nie zabawne...? Eryk? Oparł czoło na nasadzie dłoni i wbił wzrok w talerz. Powoli podniósł głowę. Oczy miał chłodne i puste. - Ten tatuaż - odezwał się ochrypłym głosem. - Co przedstawiał? - Róże. Dlaczego...? - Trzy róże. - Zgadza się. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Z podpisem pod każdą. Teraz Laura zbladła. - Mama, Tata i Laurie - powiedziała. - Eryk, o co chodzi? Wbił palce we włosy. - To nie ma sensu - wymamrotał. - Co? Proszę, Eryk, powiedz! - Ten włóczęga, Thomas Jordan. On miał taki tatuaż. Jestem tego pewny. Opuścili restaurację nie kończąc kolacji i w głuchym milczeniu przeszli przez Watertown Square i wzdłuż Charles River. Nad ich głowami, za mglistą poświatą wielkiego miasta, na wiosennym niebie migotały gwiazdy. Laura wsunęła dłoń pod ramię Eryka i przyciągnęła go do siebie. - Jesteś pewny? - zapytała w końcu. - Widuję wiele tatuaży, często u ludzi, których nigdy bym o to nie podejrzewał. Interesują mnie, więc zwykle je pamiętam. A ten był niezwykły ze względu na lokalizację, a także dlatego, że był pięknie wykonany. Dobrze go zapamiętałem, ponieważ w tym momencie, szczerze mówiąc, jego posiadacz nie wyglądał zbyt pociągająco. - Scott był... jest... jednym z najbardziej pociągających mężczyzn, jakich znam - powiedziała. - Ma cudowne rysy twarzy i bardzo wyraziste oczy. Czy ten tatuaż nie może być zbiegiem okoliczności? - Oczywiście, że tak. - Nie wierzysz w to. Widzę to po tobie. Eryk bezradnie wzruszył ramionami. - Terri Dillard, ta pielęgniarka, która rozpoznała Scotta, to bardzo spostrzegawcza osoba. Moja natura naukowca jest gotowa uznać jeden zbieg okoliczności, lecz to byłyby już dwa. - A ten przedsiębiorca pogrzebowy... odciski palców... akt zgonu. Jak koroner mógł się tak pomylić? - Myślę, że nie mógł - odparł ponuro Eryk. - Kłamał? - Albo on, albo Donald Devine. - Ale dlaczego? - Nie wiem. Słyszałem, że akademie medyczne piekielnie dobrze płacą za ciała. Może wpadliśmy na jakiś nielegalny interes. - Jak możemy to sprawdzić? - No, na początek chyba powinniśmy porozmawiać sobie z doktorem Bushnellem, patologiem. Odeszli od rzeki i znaleźli budkę telefoniczną. T. Bushnell, patolog, znajdował się w książce telefonicznej pod adresem na Beacon Hill. - Jest dopiero ósma trzydzieści - stwierdziła Laura. - Myślisz, że warto do niego zadzwonić? - Wolałbym zobaczyć się z nim osobiście. Jeżeli to jakaś podejrzana sprawa, nie chciałbym, żeby facet miał za dużo czasu do namysłu. - Pójdziemy tam teraz? - zapytała. Eryk wziął ją za ręce i przytrzymał jej dłonie w swoich. - Czy nie uważasz, że to najlepsza chwila? Rozdział 11. W Charity, Utah, były dwa posterunki obserwacyjne: jeden na zachodnim końcu głównej ulicy, umieszczony na szczycie tego, co niegdyś było Miners Bank and Trust, a teraz pralnią, oraz drugi przy klinice na wschodnim krańcu osady, obok wieży ciśnień, która wciąż sprawnie działała, gromadząc wodę pompowaną ze źródła głęboko pod miasteczkiem. Tego wieczoru Garrett Pikę siedział na taborecie w chatce na wschodnim krańcu, spoglądając nad wielomilowym bezmiarem pustyni na opadające już za horyzont słońce, przypominające ogromny miedziany talerz. Kończył jeden z trzymiesięcznych dyżurów w szpitalu i nie mógł się doczekać powrotu do Los Angeles na trzytygodniowy urlop. Taki cykl, zaproponowany przez doktora Barbera, który wynajął go przed dwoma laty, funkcjonował znakomicie. Trzy długie miesiące niemal całkowitej samotności na pustyni to w sam raz, a trzy tygodnie smogu i opieprzania się w Los Angeles też zupełnie wystarczą. Oficjalnie Pikę należał do personelu medycznego i nawet od czasu do czasu rozmawiał z pacjentami - pytał, jakie mają problemy i tak dalej. Ponieważ ledwie zdołał skończyć szkołę średnią i nie został przeszkolony przez doktora Barbera, wiedział, że jest tu jedynie opiekunem. A właśnie opiekun był potrzebny tym trzydziestu czy więcej pacjentom Projektu Charity. Byli tak nafaszerowani lekami, tak ospali, że bardziej prawdopodobne wydawało się to, że któryś zaśpi i przegapi posiłek czy swoją zmianę, niż wymknie się na pustynię lub dopuści jakiegoś aktu przemocy. Początkowo, kiedy odpowiedział na ogłoszenie doktora Barbera w "Los Angeles Times", Pikę wahał się przed podjęciem pracy w szpitalu dla psychicznie chorych przestępców, szczególnie że znajdował się w samym środku pustkowia. Za to zarobki okazały się spore - kilkakrotnie większe niż ochroniarza - a Barber zapewnił go, że nie ma żadnego zagrożenia ze strony pacjentów. Powodem był środek uspokajający o długotrwałym działaniu, lek, który badano przed wprowadzeniem do powszechnego użytku. Jak tylko zaczynała mu doskwierać nuda, Pikę lubił przypominać sobie czasy przed podjęciem tej pracy, kiedy nie miał nawet własnego nocnika i tkwił po uszy w długach. Teraz dorobił się samochodu, porządnego mieszkanka w mieście, a nawet ulokował nieco oszczędności w banku. Trochę denerwowały go środki bezpieczeństwa - zabroniono mu wchodzić do budynku kliniki i zagrożono natychmiastowym zwolnieniem, gdyby z kimkolwiek porozmawiał o Projekcie Charity. Cieszył się, że robi coś pożytecznego dla społeczeństwa, i dopóki mógł sobie polować na pustyni i raz na kilka tygodni pojechać do miasta, żeby dać upust energii zjedną z dziewczyn w Cathies Place, zalety tej pracy wyraźnie przeważały nad wadami. Pikę sprawdził godzinę, wziął notatnik i wstał. Czas na wieczorny obchód. Na ulicy w dole widział ostatnich pacjentów wlokących się z jadalni do kwater. Z całą pewnością, rozmyślał, rząd musi uznać Projekt Charity za ogromny sukces. Oprócz Pikea był tu jeszcze John Fairweather, pełniący obowiązki konserwatora, stara Indianka, Jane, pracująca w kuchni, oraz doktor Barber. Pozostałe prace - wszystkie drobne i nieskomplikowane czynności - wykonywali sami pacjenci. Trzy osoby personelu i jeden lekarz na trzydzieścioro czy czterdzieścioro podopiecznych. To się nazywa redukcja kosztów! Pikę przypiął krótkofalówkę na lewym biodrze, a na prawym zawiesił pałkę na rzemieniu. W obu chatach miał zamocowane na ścianach dubeltówki, ale potrzebował ich tylko raz, kiedy do miasteczka przypadkowo zawędrowała młoda para z Los Angeles. Pikę uśmiechnął się wspominając, jakiego udawał twardziela i jak przestraszony był ten psychiatra oraz jego pyskata żona, gdy wycelował w nich lufę remingtona. Doktor Barber dał mu sporą premię za to, że tak dobrze się wtedy spisał. Pikę rozpoczął obchód od sprawdzenia pól i szklarni. Po raz pierwszy od dawna pomyślał o tamtych dwojgu i zastanowił się, jak zawsze kiedy ich wspominał, jaką umowę zawarł z nimi doktor Barber, żeby utrzymać w tajemnicy istnienie Projektu Charity. Dzień czy dwa po ich wyjeździe zapytał o nich Johna Fairweathera, lecz milczący Nawaho tylko wzruszył ramionami. Sklep, pralnia, sala gimnastyczna, prysznice, zieleniak, kwatery kobiet, warsztat. Pikę powoli szedł Main Street, sprawdzając każdy budynek po kolei. Jak zwykle, wszystko w najlepszym porządku. Nie Ucząc tego, że co tydzień czy dwa przybywali nowi pacjenci, a jednocześnie wyjeżdżali lub umierali inni, nic się tu nie zmieniało. Pikę zakładał, że wyjeżdżający byli przewożeni do jakiegoś szpitala lub więzienia, lecz ani Barber, ani John Fairweather nigdy mu tego nie wyjaśnili. Kwatery mężczyzn mieściły się w budynku, który kiedyś był hotelem Charity. Obecnie mieścił dwudziestu dwóch pacjentów, po czterech lub pięciu w pokoju. Każdy pacjent miał nieskomplikowane imię - i niemal na pewno nieprawdziwe. Plakietki z imionami były przyszyte do każdej części garderoby i odpruwane tylko wtedy, kiedy pacjent z jakiegoś powodu opuszczał szpital. Tego wieczoru, jak zawsze, wszyscy byli obecni. Jedni siedzieli spokojnie na łóżkach, patrząc przed siebie, kilku machinalnie przeglądało stare, postrzępione tygodniki, a dwóch niezgrabnie malowało coś kredkami w bloku rysunkowym. Widząc ich w takim stanie, trudno było oswoić się z myślą, że wszyscy zostali uznani za psychicznie chorych kryminalistów. Stawiając znaczki przy nazwiskach na swojej liście, Pikę spoglądał na puste i pozbawione wyrazu twarze i zastanawiał się, jakie okropne zbrodnie każdy z nich popełnił. Pikę zaczynał każdy dzień w Charity od odbioru listy od doktora Barbera. Zawsze przy trzech lub czterech nazwiskach były gwiazdki wskazujące pacjentów, których czekają badania lub testy. Tej nocy zostali wybrani Dan, Charlie i Bob. Pikę skinął na nich i w milczeniu poszli ciemną i chłodną ulicą do kliniki. Szpital - duży, nowy parterowy budynek z pustaków - był otoczony wysokim ogrodzeniem z siatki, zabezpieczonej na górze drutem kolczastym. Pikę nacisnął guziczek dzwonka, wszedł i zaprowadził trzech mężczyzn do skromnie umeblowanej poczekalni. W ciągu niemal dwóch lat pracy nigdy nie wszedł dalej jak do tego pomieszczenia. Budynkiem zajmował się Fairweather oraz lekarz, który - od czasu do czasu - pojawiał się, aby pomóc doktorowi Barberowi lub sprawdzić przebieg badań. Nikt inny nie miał wstępu na teren kliniki. Pikę oddał listę Barberowi i wyszedł, żeby zaczekać w chatce na wschodnim krańcu miasteczka. Mniej więcej za pół godziny Barber zawiadomi go przez radiotelefon, że pacjenci są gotowi do powrotu do łóżek. W razie jakichkolwiek problemów Barber da mu sygnał przez radio lub przez naciśnięcie urządzenia, zwanego przyciskiem pogotowia, które włączy alarm w całym miasteczku. W ciągu niemal dwóch lat nie było takiej potrzeby. I Garrett Pikę wiedział, że tego wieczoru też nie będzie. Jego zdaniem Projekt Charity przebiegał w sposób bliski ideału, któremu nie dorównywał żaden - rządowy czy inny - program, o jakim kiedykolwiek słyszał. Doktor James Barber siedział na skraju biurka w poczekalni, przeglądając karty trzech spokojnie czekających przed nim pacjentów. Był ubrany w biały fartuch, elegancką koszulę, wąski krawat z turkusową szpilką oraz lśniące kowbojskie buty. W kieszeniach kitla miał stetoskop, młotek neurologiczny, oftalmoskop oraz nieodłączną berettę 25 z kościaną rękojeścią. - No cóż, Bob - powiedział - wygląda na to, że dziś masz tylko oględziny i jeden zastrzyk. Żadnych badań krwi. Charlie, Dan, wy dwaj zaczekajcie tu, aż zbadam waszego przyjaciela i podam mu lekarstwo. Obaj pacjenci, noszący nad kieszonkami na piersiach naszywki z wypisanymi imionami, posłusznie usiedli, gdy zaprowadził trzeciego do małego gabinetu tuż za poczekalnią. Włożywszy gumowe rękawiczki, Barber sprawdził mężczyźnie temperaturę i ciśnienie, osłuchał serce i płuca, a potem zbadał oczy, brzuch, odruchy, zmysł równowagi, reakcję na lekki ból i wstrząsy. - Świetnie sobie radzisz, Bob, po prostu świetnie - pochwalił go. - Straciłeś pamięć, ale nie ma śladu wirusowego zapalenia opon mózgowych. Myślę, że możemy uznać cię za wyleczonego. Jak się czujesz, wchodząc do historii medycyny? Barber zaczekał moment na odpowiedź, ale wiedział, że jej nie otrzyma. Wszystko wskazywało na to, że gdyby wcześniej zaczął leczyć tego człowieka, nie doszłoby do takiego upośledzenia umysłowego. Zanotował sobie, żeby sprawdzić to na następnym pacjencie z wirusem końskiego zapalenia opon mózgowych. Na razie mógł tylko kontynuować obserwację Boba i stopniowo - być może - zmniejszać dawkę środków uspokajających. Cofnął się, podziwiając swego pacjenta, jak z trudem zdobyty puchar tenisowy. Kolejne wyleczenie. Zapalenie mięśnia sercowego, ostre zapalenie wątroby, a teraz zapalenie opon mózgowych; ponadto obiecujące wyniki z dwoma rodzajami białaczki i u jednego chorego na AIDS. Kaduceusz będzie zadowolony, pomyślał. Projekt Charity znacznie wyprzedzał założony harmonogram prac. Co oczywiście oznaczało także, iż doktor James Barber był bliżej niż kiedykolwiek dobrych rzeczy - naprawdę dobrych rzeczy - jakich oczekiwał od życia. Z szuflady pod kozetką lekarską wyjął napełnioną strzykawkę. - Dobrze, Bobby - powiedział. - Teraz opuść spodnie, to zrobię ci zastrzyk. - Ja... nie... chcę... - wymamrotał mężczyzna. Każde słowo przychodziło mu z trudem. - O rany, ale z ciebie uparciuch - odrzekł Barber. - Może czujesz się lepiej, niż przypuszczałem. Lecz zrozum jedno, przyjacielu: to, czego ty chcesz, nie ma tu żadnego znaczenia. Mówiliśmy ci już o tym. Liczy się tylko to, co musisz. A teraz musisz dostać zastrzyk. No już, rób, co mówię. - Ja... nie... chcę... - ponownie wymamrotał Bob, potrząsając głową, jakby chciał otrzeźwieć. - Już! - rozkazał Barber. Wciąż mamrocząc, Bob rozpiął spodnie i pozwolił im opaść do kostek. Nie nosił bielizny. Barber cmoknął karcąco. - Bob, Bob, Bob. Ile razy mamy ci powtarzać, że nie chcemy, aby nasi pacjenci biegali bez bielizny. Jakieś paskudne bakterie mogą dostać się tam, gdzie nie powinny, i narobić strasznego zamieszania. Czy to jasne, Bob? Pytam, czy to jasne? Rąbnął pięścią w stół. Bob powoli skinął głową. - Dobrze - rzekł Barber. Otworzył buteleczkę ze spirytusem. - A teraz odwróć się, słyszysz. Muszę cię ukłuć w tyłek. Bob zawahał się, a potem machinalnie zrobił, co mu kazano. - Ach tak - stwierdził Barber - teraz przypominam sobie. Ty jesteś pacjentem z wytatuowanymi różami. Anna Magnani, Burt Lancaster... uwielbiałem ten film. No cóż, Bob, kimkolwiek są Mama, Tata i Laurie, jestem pewny, że byliby bardzo dumni z twojego poświęcenia. No, już. Pochyl się i zróbmy następny krok w kierunku swojego miejsca w historii, a mojego także na Riwierze. Barber przetarł spirytusem pośladek tuż obok tatuażu, wbił głęboko igłę i nacisnął tłoczek. Mężczyzna o imieniu Bob wcale na to nie zareagował. Rozdział 12. Beacon Hill, którego większą część rozebrano w dziewiętnastym wieku, żeby zasypać Back Bay, było zabudowane domami z czerwonego piaskowca i niskimi kamienicami czynszowymi, połączonymi gmatwaniną wąskich uliczek i zaułków. Zamieszkiwało tu wielu ludzi należących do bostońskiej elity, ale także przedstawiciele niemal każdej warstwy społecznej. Chociaż celika Eryka miała przyklejony znaczek mieszkańca Beacon Hill, jazda z Watertown zajęła mu mniej czasu niż znalezienie miejsca do parkowania. - Czy musisz przechodzić przez to za każdym razem, gdy wracasz do domu? - zapytała Laura. - Parkowanie to dopiero połowa zabawy - odparł Eryk. - Druga połowa to podniecenie wywołane rozważaniami, czy samochód nadal będzie na swoim miejscu, kiedy znów zechcę go użyć. - Na Little Cayman nie mamy takich problemów. Na całej wyspie jest tylko sześć samochodów i trzy furgonetki. - Kolejki po bilety parkingowe muszą być naprawdę krótkie. Bez trudu znaleźli dom Thaddeusa Bushnella. Zaniedbany budynek stał w dolnej części wzgórza, daleko od apartamentu, w którym mieszkał Eryk. Stary dom miał trzy kondygnacje, ale światło paliło się tylko w jednym oknie na drugim piętrze. - Jak się czujesz? - spytał Eryk, uważnie przyglądając się budynkowi. - Jestem zła i piekielnie zdumiona. - Nie tylko ty. Lecz obiecuję ci, że wyjaśnimy tę przedziwną zagadkę. - Wiem. I naprawdę cieszę się, że nie muszę tego robić sama. Eryk, przepraszam, że wciąż to powtarzam, ale czy masz pewność co do tego tatuażu? - Wierz mi, wolałbym jej nie mieć. Sam nie wiem dlaczego, lecz bardzo dobrze go zapamiętałem. Znacznie lepiej niż twarz Scotta... chciałem powiedzieć pacjenta. - Przy mnie nie musisz uważać na każde słowo. Pamiętaj, przeżyłam śmierć rodziców. Po prostu nie mogę w to uwierzyć, to wszystko. Kiedy wyjeżdżałam z wyspy, żeby rozpocząć poszukiwania Scotta, przygotowałam się na najgorsze. A jednak nie na coś takiego. - Zaczekaj. Przez krótką chwilę Eryk ujrzał w wyobraźni obraz EKG - rzadkie elektryczne impulsy w ośmiosekundowych odstępach, przemykające przez bezkresny ekran monitora. Ten człowiek był w stanie śmierci klinicznej, powiedział sobie. Nic więcej nie można było dla niego zrobić. Odepchnął od siebie tę myśl i nacisnął guziczek dzwonka. Odczekali chwilę, a potem zadzwonił ponownie. - Nikogo nie ma w domu - stwierdziła Laura. Eryk zadzwonił trzeci raz, bardziej natarczywie. Wewnątrz usłyszeli czyjeś kroki. - Czego? spytał gruby i ochrypły głos. - Doktor Bushnell? - Czego chcecie? - Doktorze Bushnell, jestem Eryk Najarian, lekarz. Pracuję w White Memorial. Musimy z panem porozmawiać. - Odejdźcie. - Doktorze Bushnell, proszę. To bardzo ważne. - Nic, co mnie dotyczy, nie może być bardzo ważne. Idźcie sobie. Wyczuli, że mężczyzna zaraz odejdzie od drzwi. Eryk znowu nacisnął dzwonek. - Chodzi o dom pogrzebowy Bramy Niebios - zawołała Laura. Po kilkusekundowej ciszy drzwi uchyliły się odrobinę. Jakiś starzec spojrzał na nich, nie zdejmując łańcucha. Miał co najmniej siedemdziesiąt lat, mocno rozczochraną siwą czuprynę, był w szlafroku i kapciach. Nawet z odległości kilku stóp Eryk wyczuł zapach alkoholu. - Proszę - powiedział. - Proszę nas wpuścić. Nie zajmiemy panu wiele czasu. Thąddeus Bushnell zmierzył ich spojrzeniem, a potem przymknął drzwi i zaczął gmerać przy łańcuchu. - Dzięki Bogu - mruknęła Laura, gdy drzwi otwarły się wreszcie. Weszli do środka i natychmiast wymienili zdziwione spojrzenia. W przedsionku było ciemno. W słabym świetle padającym z głębi mieszkania Thąddeus Bushnell wydawał się jeszcze starszy. Stał kilka stóp dalej, ciężko opierając się na metalowych kulach, mierząc ich gniewnym wzrokiem. - No, co jest? - warknął. Laura wysunęła się naprzód i Eryk zobaczył, że twarz tamtego przybiera łagodniejszy wyraz. - Nazywam się Laura - powiedziała spokojnie. - Laura Enders. Możemy wejść i usiąść na chwilę? Stary zawahał się, a potem odwrócił i zaprowadził ich do pokoju stołowego, który sprawiał wrażenie mauzoleum. Meble, zapewne niegdyś eleganckie, teraz były zniszczone i pokryte kurzem. Na zagraconej ławie stały liczne fiolki z proszkami i opróżniona do połowy butelka wódki. Na podłodze walały się puste butelki. Jeśli do Thaddeusa Bushnella docierało to, że ma gości, to niczym tego nie zdradzał. Dokuśtykał do wytartego, tapicerowanego fotela i zapadł się we wgłębienie najwyraźniej idealnie dopasowane do jego chudej postaci. Eryk ponownie się przedstawił. - Dziękuję, że zechciał pan z nami porozmawiać, doktorze Bushnell - odezwała się Laura, siadając naprzeciw niego. Bushnell wyjął z pomiętego opakowania papierosa bez filtra i zapalił go za drugim razem. - Dom potrzebuje kobiecej ręki - oświadczył. - Wszystko zaczęło się sypać od śmierci Evie. - Była pańską żoną? - spytała Laura. - Sprzątaczką. Moja żona umarła prawie dziesięć lat temu. Od tego czasu stara Evie wpadała tu raz czy dwa razy w miesiącu. Pewnie nie macie ochoty na drinka? - Nie, ale proszę się nie krępować - rzekł Eryk. Starzec kiwnął głową i po chwili powtórzył ten gest. Eryk zrozumiał, że gospodarz błądzi myślami. Nachylił się, napełnił Bushnellowi kieliszek i podsunął mu pod nos, lekko potrząsając nim drugą ręką. - Nocami czuję się bardzo samotny - wyjaśnił Bushnell, biorąc od niego kieliszek. To pomaga mi zabić czas. - Czy jest pan patologiem? - zapytał Eryk. - Do licha, nie. Jestem internistą. A przynajmniej byłem do czasu przejścia na emeryturę. - Ale pełni pan funkcję koronera? - O ile wiem, to tak - odparł. - Wciąż usiłuję namówić ich, żeby wykreślili mnie z tej cholernej listy, a oni każą mi czekać, aż znajdą kogoś na moje miejsce. Mówię wam, mamy w rządzie tylu niekompetentnych durniów, że to po prostu cud, iż ten przeklęty Chruszczow już dawno nie przyszedł tu i nie przejął władzy. Laura rzuciła Erykowi smutne spojrzenie świadczące o tym, iż usłyszała tę ostatnią uwagę. - A więc pracuje pan dla rządu? - zwróciła się do Bushnella. - White Memorial, mówiliście, że tam pracujecie? - Owszem - rzekł Eryk, ponownie zerkając na Laurę. - Pracuję tam w izbie przyjęć. Zauważył, że Bushnell znowu zaczął kiwać głową. - Pan też tam pracował? Stary lekarz otworzył oczy nabiegłe krwią. - Trzydzieści lat, a może dłużej - rzekł. - Gdybym mógł cofnąć czas, zostałbym weterynarzem. - Ale pracuje pan jako koroner? - Nie może pan w to uwierzyć, prawda? - powiedział starzec. - No cóż, ja też. Nagle wyprostował się w fotelu. - Wciąż słyszę, że medycyna sądowa tego stanu jest zaliczana do najbardziej zaawansowanych w kraju. No cóż, mogę wam powiedzieć, że to kupa bzdur. Przede wszystkim nie ma pieniędzy. Ponadto wszędzie roi się od niekompetentnych durniów. Kupują wymyślny sprzęt, którego nikt nie potrafi używać. Pobierają próbki i wysyłają je do badań, które nigdy nie są wykonywane. I zatrudniają starych pierdzieli, takich jak ja, ponieważ administracja nie daje pieniędzy, żeby przyjąć kogoś lepszego. - Wykonuje pan jeszcze sekcje? - spytał Eryk. Do diabła, nie. Jeżeli podejrzewam, że śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych, przekazuję sprawę jednemu z patologów stanowych. Lecz ci są tak piekielnie przepracowani, że to cud, iż żaden z nich nie obciął sobie palca na dyżurze. Chociaż, o ile wiem, jeden już to zrobił. Parsknął śmiechem na samo wspomnienie, a potem rozkaszlał się. Kiedy atak minął, zapalił następnego papierosa. - Często pana wzywają? - zapytał Eryk. - Może raz na kilka dni. Czasem nie chce mi się odebrać telefonu. Dobrze im tak, bo nie dają mi spokoju na emeryturze. - Doktorze Bushnell - powiedziała Laura. - Próbujemy dowiedzieć się czegoś o moim bracie. Nazywa się Scott Enders, ale pan mógł znać go pod nazwiskiem Thomas Jordan. Pod koniec lutego oglądał pan jego ciało w domu pogrzebowym Bramy Niebios. O ile wiemy, zidentyfikował pan ciało dzięki odciskom palców, a potem podpisał akt zgonu. Czy pamięta pan to...? Doktorze Bushnell? Starzec znów kiwał głową; zapalony papieros wciąż zwisał mu z ust. - Nie do wiary, że jeszcze się nie spalił - dziwił się Eryk, wyjmując mu papierosa i gasząc go w przepełnionej popielniczce. - Wyobrażasz go sobie pobierającego odciski palców i odszukującego najbliższych krewnych? - zapytała Laura. - Nie wyobrażam sobie, żeby zdołał choćby wyjść z tego domu. - Czy warto naciskać go dalej? Eryk spojrzał na starca i potrząsnął głową. - Może podpisał ten akt zgonu - stwierdził - wątpię jednak, czy prowadził jakiekolwiek poszukiwania oprócz zaglądania do kieliszka. Laura zdjęła z kanapy wystrzępiony koc i otuliła nim nogi starego lekarza. Potem cicho wstali i opuścili dom. - Widzisz w tym jakiś sens? - zapytała, gdy zatrzasnęli za sobą drzwi. - Nie - odparł. - Za to założę się, że Donald Devine wie, o co tu chodzi. To bardzo podejrzana sprawa. Trzymając się za ręce, wrócili do zaparkowanego samochodu. - Chcesz wpaść do mnie na chwilę? Verdi z przyjemnością zaśpiewałby ci serenadę. - Może innym razem. Z tego, co słyszę, Verdi to papuga, jakie lubię. Lecz dziś wieczorem chcę zostać sama i przemyśleć sobie wszystko. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś odprowadził mnie do hotelu. Wrócili na Charles Street, a potem przecięli Beacon i dotarli do parku miejskiego. - Wiesz, niewiele podróżowałam - powiedziała Laura - ale Boston to najpiękniejsze miasto, w jakim kiedykolwiek byłam. - Ja wcale nie podróżowałem - odparł Eryk - ale Boston to jedyne miejsce, w jakim naprawdę chcę mieszkać. - Czy twój dalszy pobyt tutaj zależy od tego, czy dostaniesz ten awans? - Jeżeli zechcę prowadzić działalność naukową, to zapewne tak. - I masz duże szansę? - Pół na pół. - No cóż, mam nadzieję, że go otrzymasz. A jeśli nie, to może dlatego, że czeka cię coś lepszego? Prawda? - Może. Weszli na mostek nad małym parkowym stawkiem i oparli się o kamienną balustradę. Pod nimi światła miasta odbijały się w nieruchomej wodzie. - Czy kiedykolwiek pragnęłaś czegoś tak bardzo, że byłaś gotowa skrzywdzić kogoś, byle tylko to zdobyć? - spytał nagle Eryk. - Raczej nie. Mój problem polegał na tym, że nigdy niczego nie pragnęłam tak bardzo, żeby ryzykować i narażać siebie, by to zdobyć. Czy mówisz o tym awansie? - To ogromny skok w porównaniu z pozycją starszego lekarza. Naprawdę niepowtarzalna okazja. - I musisz kogoś skrzywdzić, żeby objąć to stanowisko? - Niezupełnie, ale... to długa historia. - Eryk, mam nadzieję, że nie zrozumiesz mnie źle, ale uważam, iż życie składa się z takich niepowtarzalnych okazji. Jedne z nich trafiają się nam, inne nie. Jeżeli nie otrzymasz tego awansu, w najgorszym razie przytrafi ci się coś później. - Pewnie tak. - Czy nie widzisz, że już dokonałeś czegoś, co nie zdarza się większości ludzi, włącznie ze mną? Przekonałeś się, że wiesz, co chcesz zrobić ze swoim życiem. Poświęcałeś się, studiowałeś i pracowałeś jak diabli, i zostałeś lekarzem. Cokolwiek zrobisz, zawsze będziesz potrzebny ludziom. Możesz zmienić na lepsze życie wielu z nich. Awans to drobiazg. O wiele ważniejsze są twoje umiejętności. - Może i tak. - Żadne może. Zależało ci na tym tak bardzo, że przebrnąłeś przez college, uczelnię i staż. Jeszcze przed dwoma tygodniami nie potrafiłabym ci tego powiedzieć, ponieważ do tej pory nie spotkałam się z taką pasją i oddaniem. Lecz teraz wiem, jak to jest, kiedy ktoś jest gotowy zapłacić wysoką cenę za coś, co jest dla niego ważne. - Mówisz o odnalezieniu brata. - Tak! Bardzo mi na tym zależy i jestem gotowa wiele wycierpieć, żeby wyjaśnić jego tajemnicze zniknięcie. Gdybym jednak musiała w tym celu skrzywdzić kogoś... no, myślę, że znalazłabym jakiś inny sposób. - Jestem ci wdzięczny, że mi to mówisz. Naprawdę. - Pomyślał o szpilce z kaduceuszem. - Powiedz mi - zapytał - czy masz przeczucie, że tamten mężczyzna, którego uznałem za martwego, to Scott? Laura cisnęła kamyk do wody. - A ty? Eryk jeszcze raz wyobraził sobie tę scenę przy łóżku pacjenta, tamtego lutowego ranka. Nie ulegało wątpliwości, że myślami był wówczas przy zabiegu na Russellu Cowleyu, dobrze pamiętając o tym, iż pacjent jest członkiem rady nadzorczej szpitala. Czy chęć otrzymania awansu wpłynęła na podjętą decyzję? Tyle się wtedy działo. Gdyby mógł zająć się tym włóczęgą, czy zrezygnowałby tak szybko? - Nie wiem - odparł. - Po prostu nie wiem. - No cóż - stwierdziła Laura -jeśli nie jesteś pewien, to chyba jest jeszcze nadzieja. Podeszła bliżej i objęła go ramieniem w pasie. - Pracujesz jutro? - zapytała. - Prawdę mówiąc, nie. Miałem mieć dyżur, ale dziś po południu Reed Marshall zadzwonił i poprosił, bym zamienił się z nim. Pojutrze ma jakieś spotkanie, od którego nie może się wykręcić. - To dobrze. W takim razie może zabiorę cię jutro rano na śniadanie? A potem mógłbyś zabrać mnie do Bram Niebios na spotkanie ze znanym ci Donaldem. - Brzmi bosko - rzekł. Roześmiała się i odwróciła do niego. Zanim zrozumiał, co zaszło, całowali się - z początku delikatnie, potem coraz namiętniej. - Tak długo czekałam - szepnęła, wodząc czubkami palców po jego twarzy. - Tak długo. Eryk wsunął dłonie pod jej sweter i dotknął jedwabistej wypukłości bioder. Jej smak... gładkość jej skóry... subtelny zapach włosów... jeszcze przed chwilą każde z tych wrażeń stanowiło odległe, odizolowane odczucie; teraz nie było nic poza nią. Był oszołomiony, upojony. - Nie przestawaj - błagała, kładąc mu głowę na piersi. Mocno przycisnęła się do niego. - Proszę, przytul mnie, Eryk. Tylko mnie przytul. Stali tak przez prawie pół godziny, obejmując się, a pod nimi błyszczał odbity w wodzie księżyc. Potem bez słowa wzięła go pod rękę i ruszyli z powrotem do centrum miasta, do Carlisle. - Eryk, powiedz mi coś - zaczęła, gdy dochodzili do hotelu. - Tamten mężczyzna, którym się zajmowałeś, ten z tatuażem... na co umarł? Eryk lekko zesztywniał. - Nie wiem - odparł. - Chyba z zimna. Znaleziono go w śniegu. A co mu było? Może wylew, może po prostu nadużycie alkoholu. Miał w kieszeni kurtki butelkę taniego wina. - Miał alkohol we krwi? - Nie... nie wiem. Nie było czasu na badanie. Wszystko wskazywało na to, że umarł, zanim dowieziono go do szpitala. - Nic nie mogło go uratować - powiedziała. To było stwierdzenie, nie pytanie. - Nie - przytaknął Eryk, zbyt słabo. - Nic. Widział, jak łzy zalśniły w jej oczach. Stanęła na palcach i lekko pocałowała go w usta. - Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję za wszystko. Zadzwoń do mnie, kiedy wstaniesz. Zanim zdążył coś powiedzieć, odwróciła się i pośpiesznie weszła do środka. Eryk odprowadzał ją wzrokiem, aż zamknęły się za nią drzwi windy. Potem odszedł, wyczerpany i pusty, a jednocześnie tak podekscytowany i ucieszony, jak jeszcze nigdy w życiu. Eryk wracał do domu opustoszałymi ulicami centrum, potem obok nakrytego złotą kopułą Statehouse i na Beacon Hill. Myślami błądził wokół Laury Enders, Donalda Devinea, Thaddeusa Bushnella i Thomasa Jordana. Rano razem z Laurą przedstawią Devineowi swoje podejrzenia, że jest zamieszany w nielegalne odsprzedawanie ciał akademiom medycznym i perfidne wykorzystywanie w tym celu podpisu starego alkoholika. Poświęcą tyle czasu, ile będzie trzeba, ale zmuszą go do wyznania prawdy. Znajdą ciało mężczyzny zwanego Thomasem Jordanem i przekonają się, czy jest on, czy nie jest Scottem Endersem. Było już dobrze po jedenastej, kiedy tylnym wejściem wszedł do budynku. Wdrapał się po schodach i poszedł prosto do sypialni. Fartuch, z wpiętą w klapę szpilką z kaduceuszem, wisiał na drzwiach. Laura miała rację, całkowitą rację, pomyślał. Lata obsesyjnej pracy, a teraz ten awans, który uważał za potwierdzenie swojej wartości, przysłoniły mu wszystko, jak mgła. Nagle zasłona spadła mu z oczu. Odpiął szpilkę. "Cokolwiek zrobisz, zawsze będziesz potrzebny ludziom". To było takie proste, lecz w ciągu kilkuletniej pracy w White Memorial zupełnie zapomniał o tej prawdzie. Przez dłuższą chwilę spoglądał na szpilkę. Potem wyszedł na maleńki balkonik przy pokoju stołowym i cisnął ją w mrok. Kiedy wrócił do środka, zadzwonił telefon. Eryk pośpieszył do sypialni. - Cześć - powiedział, przypuszczając, że to Laura. - Doktorze Najarian - usłyszał zniekształcony elektronicznie głos - cieszymy się, że wrócił pan do domu. Próbowaliśmy się z panem skontaktować. Rozdział 13. - Kto mówi? - rzucił ostro Eryk, przysiadając na skraju łóżka. - Kim jestem, kim jesteśmy, dowie się pan tego w odpowiednim czasie. Mechaniczny głos był równie chłodny jak poprzednio. - Czego chcecie? - Nosi pan nasz symbol. Za trzy dni komisja kwalifikacyjna wybierze pana na nowego zastępcę ordynatora oddziału intensywnej terapii White Memorial. Teraz dowie się pan o zadaniu, które musi pan wykonać jutro rano. - Chwileczkę - przerwał Eryk. - Postanowiłem nie uczestniczyć w tym. Prawdę mówiąc, jutro nawet nie mam dyżuru. Jest pan w grafiku. Sprawdziliśmy. - Reed Marshall zamienił się ze mną. Pracuję dopiero pojutrze. - Musi pan odwołać to. Eryka zaczęło boleć ucho, tak mocno przyciskał słuchawkę. - Chyba pan nie usłyszał - powiedział. - Zdecydowałem, że nie wezmę w tym udziału. - Nie ma pan wyboru - odparł tamten. - Przypiął pan kaduceusza. To był pański wybór. Teraz musi pan słuchać i jutro rano zastosować podany przez nas sposób leczenia. - Jaki sposób leczenia? - zapytał Eryk, czując ogarniającą go panikę. - Wobec kogo? - Otrzyma pan instrukcje, kiedy jutro przyjdzie pan do pracy. - Nie idę do pracy. - Trzy dni, doktorze Najarian. Za trzy dni dostanie pan posadę, na której panu zależy. Stanie się tak, jeśli dotrzyma pan umowy. Możemy to zrobić. Proszę mi wierzyć, możemy. Czy to jasne? - Chcę wiedzieć, kim jesteście. - Jeszcze nie zasłużył pan sobie na ten przywilej, doktorze. - I nie zamierzam. - Doktorze Najarian. My wiemy i pan wie, jaka jest stawka. "Jeżeli nie otrzymasz tego awansu, w najgorszym razie przytrafi ci się coś później". - Słuchaj pan - powiedział zdecydowanie Eryk. - Macie rację. Naprawdę chcę tego awansu. Bardzo go pragnę. Chcę go jednak dostać ze względu na wyniki mojej kilkuletniej pracy, a nie z powodu tego, że należę lub nie do jakiegoś klubu. - Kaduceusz nie jest klubem, doktorze Najarian. To grupa oddanych ludzi, będąca o krok od dokonania największego przełomu we współczesnej medycynie. Ten przełom ocali życie milionom istnień. Potrzebujemy pana. - Ja... - Eryk czuł, że jego opór słabnie. Znów usłyszał głos Laury. Pomyślał o decyzji, jaką podjął przy łóżku Thomasa Jordana. Czy tamtego dnia postąpił właściwie, czy nie, to jego ambicja miała pewien wpływ na decyzję. Teraz, dzięki Laurze, przynajmniej mógł to sobie wyraźnie powiedzieć. - No cóż, doktorze - nalegał upiorny głos. - To jak będzie? - Ja... nie mogę wam pomóc - odparł Eryk. - Nic pan nie rozumie. - Wiem, do diabła! Nie powiedział mi pan tyle, żebym zrozumiał! - rzucił do słuchawki. - No cóż, chcę, żeby pan mnie dobrze zrozumiał. Przypięcie tej szpilki było pomyłką. Przepraszam za to. Właśnie ją odpiąłem. Tuż przed tym, zanim pan zadzwonił, wyrzuciłem ją przez okno. Musicie znaleźć sobie kogoś innego, kto zrobi to, czego chcecie. Beznamiętny głos zaczął grozić: - Jeżeli nam pan teraz odmówi, do końca miesiąca nie będzie pana wśród personelu White Memorial. - Jeśli musicie mi to zrobić, to już wasz problem. Ja jakoś sobie poradzę. - Popełnia pan poważny błąd - usłyszał ostrzeżenie. - No cóż, jestem pewny, że nie ostatni. Drżącą ręką Eryk odłożył słuchawkę na widełki. Siedząc na schodach kamienicy naprzeciw hotelu Carlisle, Larry Dexstall ze złością zgasił papierosa i spojrzał na ciemne okna. To był długi dzień - długi tydzień - i Larry rozpaczliwie potrzebował kilku godzin snu. Światło w pokoju Laury Enders kilkakrotnie gasło i zapalało się, co świadczyło o tym, że dziewczyna ma kłopoty z zaśnięciem. Raz podeszła do okna, a dwukrotnie widział migotliwy blask telewizora. Teraz dochodziła druga w nocy. O czwartej, jeśli światło pozostanie zgaszone, Larry pójdzie na górę do wynajętego pokoju i zaryzykuje godzinę czy dwie snu. Byłoby wprost katastrofalnie, gdyby teraz ją zgubił, a dzięki Neilowi Hartenowi od rana będzie miał szczególnie trudne zadanie. Dexstall śledził Laurę Enders od chwili, gdy wyszła z Communigistics. Widział, jak obroniła napadniętą staruszkę. Szedł za nią, gdy wędrowała od sklepu do sklepu, od hotelu do hotelu, całymi godzinami nie siadając ani nawet nie zwalniając kroku. Patrzył, jak rozmawiała z ludźmi, poznał jej nawyki i przyzwyczajenia. Dziś wieczorem spotkała się z mężczyzną. W ciągu tego tygodnia nabrał do niej ogromnego szacunku i nic dziwnego, skoro przez prawie siedem lat zżył się ze Scottem Endersem bardziej niż którykolwiek z uczestników Planu B. Był pewny, że Neil Harten wybrał go ze względu na tę zażyłość i chęć wyjaśnienia, co zdarzyło się Scottowi. Dexstall od początku był przeciwny ukrywaniu przed nią tych skąpych wiadomości, jakie mieli. Lecz Harten nalegał utrzymując, że im mniej wie, tym energiczniej będzie prowadzić poszukiwania i tym większe ma szansę na jakiś ślad. Teraz, w przypływie zniecierpliwienia, Harten postanowił zmienić taktykę. Zamiast przewodniczką, Laura Enders miała stać się przynętą. Ten pomysł cuchnął i Dexstall z trudem powstrzymał się od powiedzenia mu tego w oczy. Cóż, Neil Harten miał carte blanche; mógł robić, co mu się żywnie podoba. A właśnie tego dnia przez swoje kontakty uzyskał pewne informacje i zaczął rozpuszczać pogłoskę, że Laura wie, gdzie jej brat ukrył pewną taśmę. Polecił również Larryemu Dexstallowi, aby - do diabła - był przy niej, kiedy ktoś na to zareaguje. Dexstall odczekał jeszcze kilka minut, a potem potruchtał do całonocnego baru, żeby napisać notatkę będącą częścią nowego planu Hartena. Gdyby tylko Scott trzymał się rozkazów i tropił handlarzy bronią. Dexstall wiedział, że zdolność podejmowania ryzyka i samodzielnego myślenia czyniły Scotta tak dobrym w tym, co robił. Dexstall rozprostował na stole kawałek papieru i zaczął pisać słowa, które podał mu Neil Harten. Przez kilka dni skutecznie śledził Laurę Enders, tylko raz gubiąc jej ślad. Od rana będzie musiał trzymać się jej jak przyklejony. Rozdział 14. 14 KWIETNIA. Chociaż Eryk był pewny, że śni niemal co noc, jak zresztą większość ludzi, rzadko budził się, pamiętając cokolwiek ze swoich snów. Ale tego ranka nocne koszmary żywo i wyraźnie pozostały w jego pamięci. Był w izbie przyjęć, kierując resuscytacją, wydając polecenia armii lekarzy i pielęgniarek. Potem niespodziewanie miał na sobie postrzępiony płaszcz i wędrował po Common, z butelką taniego wina wystającą z kieszeni. Przechodzące obok dzieci pokazywały go palcami i śmiały się. Banda nastolatków przewróciła go i zaczęła kopać. Osłaniając twarz rękami, potoczył się, usiłując uniknąć ciosów. I nagle przeleciał przez krawędź urwiska i runął w gęsty mrok, wrzeszcząc jak oszalały. Skręcał się i obracał, lecąc przez ciemność. I wtedy usłyszał odrażający elektroniczny głos, powtarzający bez końca: Jeżeli nam pan teraz odmówi, do końca miesiąca nie będzie pana wśród personelu White Memorial"... Budzik gwałtownie wyrwał go z niespokojnego snu. Eryk leżał nagi na łóżku, skąpany w pocie, wśród pozrzucanych na podłogę prześcieradeł i poduszek. Minęło kilka minut, zanim zdołał oddzielić koszmar od rzeczywistych wydarzeń minionej nocy. Wydawało się, że jego życie było uporządkowane. Liczył dni do swojego awansu. I nagle wszystko się zmieniło. Jakby ktoś rzucił na niego urok. Jeszcze jest czas, pomyślał. Czas pójść do szpitala. Mógłby jakoś dać Kaduceuszowi znać, że chce się zgodzić, że zrobi to, czego od niego żądają. Wyskoczył z łóżka, wytarł się ręcznikiem i gorączkowo zaczął się ubierać, kiedy zadzwonił telefon. Dzięki ci, pomyślał. Kimkolwiek jesteś, dziękuję, że zadzwoniłeś ponownie, że jeszcze dałeś mi szansę. Szybko podniósł słuchawkę. - Halo? - Dzień dobry - powiedziała Laura. - Mam nadzieję, że cię nie zbudziłam. Eryk momentalnie oklapł. - Nie, nie - odrzekł. - Już jestem na nogach. Ciężko usiadł na skraju łóżka i przetarł oczy z resztek snu. Czuł się oszołomiony, zdezorientowany. - Przepraszam, że uciekłam zeszłego wieczoru. Naprawdę nie chciałam cię tak zostawić, ale zdenerwowałam się myślami o Scotcie, a to, co zaszło między nami, kompletnie mnie zaskoczyło. - Rozumiem. - Lecz spędziłam cudowny wieczór. - Ja też. - Jesteś trochę rozkojarzony. Nic ci nie dolega? - Czuję się świetnie - odparł Eryk. Napięcie powoli opadało. - Ostatnio wiele dzieje się w moim życiu, to wszystko. Wyjaśnię ci, kiedy się zobaczymy. - A więc jesteśmy umówieni na śniadanie? Eryk zerknął na fartuch wiszący na drzwiach sypialni. Nie miał już szpilki, tak samo jak - prawdopodobnie - przyszłości w roli zastępcy ordynatora w White Memorial. I w tym momencie poczuł gwałtowną ulgę. Zrobił to, co zrobił, i teraz, jak w ogłoszeniu, wkroczył na nową drogę życia, z której nie było już odwrotu. - Jesteśmy - powiedział z entuzjazmem. - Wspaniale - ucieszyła się. - Tutaj nie przynoszą posiłków do pokojów, ale jeśU przyjdziesz, załatwię trochę kawy i kilka rogalików. - Przyjdę - rzekł Eryk. - Możesz być pewna. Najarian dziś nie pracuje. Cofnął swoją decyzję o przystąpieniu do nas i zapłaci za to. Do czasu znalezienia odpowiedniego zastępcy musisz zająć się tym, podobnie jak w wypadku numerów 105, 106 i 107. W załączeniu wyraz naszej wdzięczności za twoje nieustanne wysiłki. K. Notatka w zamkniętej kopercie znajdowała się w biurku Normy Cullinet, gdy pielęgniarka przyszła o siódmej do pracy. Do listu załączono dziesięć banknotów studolarowych. Przeczytała notatkę dwukrotnie, a potem jeszcze raz. W końcu ze złością podarła ją na strzępy i wrzuciła do kosza na śmieci. Chociaż bardzo podobała jej się przynależność do Kaduceusza i uwielbiała życie na krawędzi, nienawidziła niepotrzebnego ryzyka. A teraz, po raz czwarty od czasu zwolnienia i zaginięcia Craiga Worrella, proszono ją o wykonanie niezwykle ryzykownego zadania. Prawdę mówiąc, pomyślała, dwa przypadki z trzech, którymi musiała się zająć, nie były aż tak ryzykowne. Opóźniony w rozwoju nastolatek z oddziału Merrimana został uznany za zmarłego przez dyżurnego lekarza i przekazany jej bez prób reanimacji; a żałosny Gary Kaiser w tak nerwowy i niekompetentny sposób usiłował ratować śnieżnego nurka, że nie zauważył, kiedy pacjent dostał dziesięciokrotnie większą od zleconej dawkę adrenaliny. Norma była tamtego dnia bezbłędna. Za to pojawienie się w szpitalu Laury Enders i jej plakatów świadczyło wyraźnie, że opracowany przez Kaduceusza system ma wady. Chociaż to nie miało sensu, skoro Scott Enders miał być ekspertem od komputerów, Norma była prawie pewna, że tamten włóczęga i brat tej kobiety to jedna i ta sama osoba. A jeśli tak, to pacjent najwidoczniej łgał w żywe oczy, podając jej swoje dane. A w takim wypadku nikt z Kaduceusza nie mógł jej krytykować za niewykonanie poleceń. Teraz, cała sprawa zaczynała śmierdzieć. Wsunęła banknoty do portfela. Tysiąc dolarów za niecałą godzinę pracy. Uśmiechnęła się. W końcu ktoś płacił jej tyle, ile była warta. Sprawdziła, czy drzwi pokoju są zamknięte, i wyjęła z szuflady kserokopię karty przyjęcia na oddział reanimacji. Pacjentka przebywała w White Memorial czterdzieści osiem godzin wcześniej. Dwie rubryki karty zostały podkreślone żółtym markerem: WIEK - 55, oraz NAJBLIŻSI KREWNI - BRAK. Norma zakreśliła ołówkiem numer telefonu. Jej puls przyśpieszył, gdy wybrała go i przyłożyła słuchawkę do ucha. ...dwa... trzy... cztery... pięć... Głośno liczyła każdy sygnał. ...siedem... osiem... dziewięć... dziesięć... Cztery przypadki, cztery tysiące dolarów, pomyślała. A to dopiero zadatek w stosunku do tego, co otrzyma, jeśli plan Kaduceusza okaże się tak dochodowy, jak ją zapewniano. ...czternaście... piętnaście... szesnaście... Przy dwudziestym odłożyła słuchawkę. Loretta Leone nie odbierze telefonu... ani teraz, ani nigdy. Sprawdziła numer w książce telefonicznej, zrobiła głęboki, uspokajający wdech i zatelefonowała na policję. - Halo, policja? - odezwała się, naśladując niepewny, słaby głos znacznie starszej kobiety. - Czekałam na telefon od mojej przyjaciółki, panny Loretty Leone. Tak, Leone. Miałam pójść z nią dzisiaj do lekarza, tymczasem nie zadzwoniła i nie mogę się z nią skontaktować. Ona nigdy nie opuszcza żadnej wizyty, ale nie czuje się dobrze, wiecie, więc obawiam się, że coś mogło się jej stać... Nie, nie byłam u niej. Ma wizytę na jedenastą, a mnie strasznie boli krzyż i... Och, tak, trzysta piętnaście East Harcourt Street, mieszkania sześć... Dziękuję, młody człowieku. To bardzo miło. Bardzo dziękuję. Norma rozłączyła się w tej samej chwili, gdy policjant zapytał ojej nazwisko. Potem uporządkowała biurko i starannie zniszczyła kserokopię. Wreszcie odemknęła dolną szufladę biurka i wyjęła metalową kasetkę zamykaną na zamek szyfrowy. W środku znajdowało się kilka ampułek, kilka słoiczków z jakimś proszkiem oraz sporo napełnionych strzykawek. Te ostatnie oznaczono etykietami z napisem SÓL FIZJOLOGICZNA, lecz zawierały zupełnie coś innego. Norma wsunęła jedną ze strzykawek do kieszeni fartucha. Jeśli Eryk Najarian nie ma dyżuru w izbie przyjęć, to niemal na pewno jest tam Reed Marshall. I chociaż Najarian był bardziej przebojowym i zapewne lepszym lekarzem z nich dwóch, Marshall był piekielnie dobry, a na pewno bardziej systematyczny. Będzie musiała bardzo się starać, żeby wszystko wyglądało jak należy, gdy lekarz zdecyduje się prowadzić reanimację pacjenta. Włożyła kasetkę z powrotem i po raz ostatni sprawdziła, czy schowała wszystko. Potem wyszła z pokoju na poranny obchód. Upłynie prawie godzina, zanim policja sprawdzi jej doniesienie, pogotowie zrobi swoje, a izba przyjęć otrzyma sygnał o priorytecie jeden. Zaczęła zastanawiać się nad Reedem Marshallem i sposobem, w jaki prowadził reanimację pacjentów z kodem dziewięćdziesiąt dziewięć. Lubił kierować wszystkim, stojąc przy elektrokardiografie, pozostawiając zabiegi reanimacyjne pielęgniarkom i innym asystującym mu lekarzom. Będzie musiała stanąć tak, żeby mieć dostęp do wózka z przyrządami i lekami. Zapewne warto sprawdzić, które pielęgniarki są rano na dyżurze. Przy odrobinie szczęścia w izbie powinien być tłok i mało personelu. Zatopiona w myślach, przeglądając listę personelu pozostawioną jej przez zmienniczkę z nocnego dyżuru, Norma przeszła obok sprzątacza i rozkładanego znaku ostrzegającego UWAGA! MOKRA PODŁOGA. Zrobiła jeden krok po śliskiej powierzchni i straciła równowagę. Upadła ciężko, najpierw uderzając ramieniem o ścianę, a potem runęła ze schodów. Bezwładnie stoczyła się po stopniach. W połowie drogi usłyszała okropny trzask i poczuła przeszywający ból w łokciu. Wylądowała u podnóża schodów i zaparło jej dech w piersi, gdy uderzyła głową o wyłożoną linoleum podłogę. Natychmiast zapadła w nicość. Sprzątacz zbiegł do niej po schodach, lecz Norma Cullinet już się wyprężyła i zesztywniała pod wpływem silnego ataku grand mai. Rozdział 15. Mieszkanie numer sześć przy trzysta piętnaście East Harcourt Street było zagraconym pokoikiem w suterenie. Nawet w samo południe przez wąskie, zakratowane okienka pod sufitem wpadało niewiele światła, a w zimie panował tu wilgotny ziąb. Mimo to przez prawie dwadzieścia lat Loretta Leone z radością nazywała to miejsce domem; z radością wywołaną głównie tym, że większą część poprzednich trzydziestu pięciu lat życia spędziła w rozmaitych przytułkach i domach opieki. Kiedy wprowadziła się do tego pokoju pod trzysta piętnaście East Harcourt Street, płaciła pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. I chociaż od tego czasu trzykrotnie zmienił się właściciel domu, wysokość czynszu nie uległa zmianie. Loretta płaciła czynsz i kupowała jedzenie za pieniądze uzyskane ze sprzedaży zbieranych butelek i pojemników, często odkładanych dla niej przez starych znajomych. Ostatnio szło jej tak dobrze, że pod ścianą jej mieszkania stały plastikowe worki zawierające pojemniki w ilości zapewniającej środki na trzy tygodnie życia. Miała telefon, radio oraz mały czarno-biały telewizor. W pokoju stał stół z czterema krzesłami i było łóżko, które dali jej pracownicy opieki w ostatnim przytułku. Także pleciony dywanik i masywny fotel, który chwiał się, gdy na nim siadała. Miała stosy gazet, które zbierała podczas swoich obchodów. I chociaż nie umiała czytać, lubiła oglądać zdjęcia. Lubiła programy Oprah i The Price Is Right, a w ciepłe dni lubiła chodzić sobie ulicami North End, machając do dzieci i ludzi w sklepach. I codziennie telefonowała do pogodynki, żeby wysłuchać prognozy pogody. Teraz nie była w stanie zrobić żadnej z tych rzeczy. Leżała na plecach na swoim dywaniku, nie mogąc się ruszyć, całkiem wyczerpana wysiłkiem, z jakim przychodziło jej oddychanie. Przez jakiś czas jeszcze widziała -patrzyła na pęknięcia w suficie, ale w końcu wszystko pogrążyło się w mroku. Jej ramiona, szczególnie to ze świeżo założonym gipsem, stały się najpierw ciężkie, a potem zupełnie zdrętwiały. Teraz wcale nie mogła ich podnieść. Czuła i słyszała płyn bulgoczący jej w gardle, duszący ją. Początkowo odkrztuszała go, ale już nie mogła. Telefon zaczął dzwonić, raz po raz. Próbowała podczołgać się do niego, nie miała jednak dość sił. Potem, w ciemnościach, Loretta usłyszała walenie do drzwi. Ktoś głośno wołał ją po nazwisku. Jestem tu, chciała odkrzyknąć. Jestem tu i boję się. Proszę, pomóżcie mi. Nie mogę oddychać. Łomot przybrał na sile. Nagle rozległ się głośny trzask. Loretta wiedziała, że rozbili jej drzwi. Pośpieszcie się, pomyślała. Pośpieszcie się i pomóżcie mi. - Dobra, dobra. Włóż rękę i otwórz je - rozległ się męski głos. - Jest tam. Jezu, popatrz na to. Nic dziwnego, że North End to taka czysta dzielnica. Wszystkie śmieci są tutaj. Kroki. Potem Loretta poczuła rękę dotykającą jej szyi. - Nic - stwierdził mężczyzna. Ręka dotknęła jej ponownie, a potem cofnęła się. - Już po niej. Widzisz tę wydzielinę? To chyba zawał. Loretta zrozumiała dopiero po kilku sekundach. Nie, zaczekajcie, krzyczała w myślach. Ja żyję! Słyszę was! Słyszę! - Chcesz zrobić oddychanie usta-usta? - Do licha, nie. A ty masz na to ochotę? Wezwij pogotowie. Niech oni to zrobią, jeśli zechcą. Potem połącz się z posterunkiem i zamelduj, co się dzieje. Jeden z mężczyzn zaczął rozmawiać, a drugi w dalszym ciągu dotykał szyi Loretty. Potem przyłożył ucho do jej piersi. - Wiesz co, przysiągłbym, że od czasu do czasu wyczuwam tętno. - To tylko tętno w twoich własnych palcach. To często się zdarza. Jezu, co za miejsce. - Billy, sprawdź jej kark. Powiedz mi, co o tym myślisz. Loretta poczuła, że drugi mężczyzna klęka koło niej i dotyka jej szyi. Palce miał zimniejsze niż pierwszy. - Nie ma - oznajmił. Obaj na przemian dotykali jej karku, przez cały czas rozmawiając o jej mieszkaniu. Loretta słyszała ich i czuła, lecz otaczały ją paraliżujące ciemności. Niebawem usłyszała inne głosy, wyciągnęły się inne ręce. - Próbowaliście reanimować? - spytał kobiecy głos. - Trochę. No, niespecjalnie. - Do licha. Billy, znasz przepisy. Pełna reanimacja każdego oprócz przypadków ewidentnej gwałtownej śmierci. - Na przykład w wyniku ucięcia głowy? - Właśnie tak. Jedyną osobą, która może stwierdzić zgon, jest lekarz. No już, Ray, Jimmy, ruszajmy się. Loretta poczuła wokół siebie nagłe zamieszanie. Mocne ręce zaczęły uciskać jej klatkę piersiową, raz po raz. Odchylono jej głowę do tyłu i wepchnięto coś w usta, a potem głębiej i głębiej, do gardła. - Zaintubowana - powiedział jakiś mężczyzna. - Dajcie trochę tlenu. - Dobra, teraz venflon. - Ten gips wygląda na świeży. - Podłączcie monitor. Masz, Billy. Przecież wiesz, jak ma wyglądać reanimacja. Teraz ty ją pomasuj. Sześćdziesiąt na minutę. O, tak. Steve, wentyluj ją. Raz na kilka sekund. - Monitor podłączony. - Co masz? - Jest coś. Zaczekaj moment. Tak, bardzo wolny, miarowy rytm. Osiem, dziesięć na minutę. Bardzo szerokie zespoły. - Billy, powinieneś był ją jednak reanimować. - Przepraszam. Przepraszam. Wyglądała na martwą. - Pewnie nie żyje, ale ta decyzja nie należy do ciebie. - Sprawdź jej źrenice, dobrze? Loretta poczuła dłonie dotykające jej oczu. Na moment boleśnie błysnęło jaskrawe światło. - Szerokie, sztywne. - Mówiłem wam, że nie żyje. - Masuj, nie gadaj. Ray, wezwij przez radio White Memorial. Powiedz im, że mamy priorytet jeden. - Ciśnienie? - Brak. - Brak ciśnienia, brak tętna, szerokie źrenice. Jezu, co do licha miałem myśleć? - Nie miałeś. Miałeś zrobić sztuczne oddychanie i wezwać nas. - Przepraszam. Przepraszam. - Daj jej adrenalinę. - White Memorial, White Memorial, tu pogotowie, mówi sanitariusz Driscoll. Mamy priorytet jeden. Powtarzam, mamy priorytet jeden... Słyszane przez Lorettę głosy zaczęły się zlewać ze sobą i chociaż prawie nic nie pojmowała z rozmowy, sam ich dźwięk sprawiał, że poczuła się lepiej. Ręce uciskające jej pierś powodowały ból, ale to też działało uspokajająco. - Defibrylujemy? - Jaki ma rytm? - Ten sam. Osiem na minutę. Bardzo szerokie zespoły. - To tylko skurcze agonalne. Potrzebne jej leki, nie prąd. - Raczej ksiądz. - Daj spokój, Billy, dobrze? - Ci z White Memorial mówią, żebyśmy postępowali zgodnie z przepisami i przywieźli ją jak najszybciej. - Przysuńcie tu nosze. Tutaj! - Proszę, niech się pani cofnie. Niedługo ktoś tu przyjdzie i wszystko wyjaśni. To wygląda na zawał... Nie wiem, czy wyzdrowieje. W tej chwili nie wygląda to zbyt dobrze. - W porządku, szykujcie się do drogi. Wy dwaj masujecie i wentylujecie. Gotowy, Ray? Jimmy? Dobra. Raz, dwa, trzy, już! Loretta poczuła, że podnoszą ją, a potem kładą. Przez moment ręce przestały uciskać jej klatkę piersiową. Potem znów zaczęły. - W porządku. Cofnijcie się, wszyscy. Idziemy... Idziemy... W gęstym mroku Loretta Leone bardziej domyśliła się, niż poczuła, że wynoszą ją z mieszkania i po schodach do hallu. Pomóżcie mi, myślała. Pomóżcie. Nie chcę umierać. Dzwon oznajmiający początek dnia w Charity odezwał się zaraz po szóstej. Garrett Pikę wylazł z wyra i ubrał się. Widział, że zapowiada się kolejny upalny dzionek. Obejrzał dziewczynę miesiąca na ściennym kalendarzu i uznał, skreślając trzynasty kwietnia, że jest doskonała. Kiedyś, chociaż raz w życiu, chciałby spędzić noc z taką kobietą. Opuścił pokój, mieszczący się na piętrze nad kwaterami mężczyzn, wziął wiszący na ścianie notatnik i zaczął obchód. Sprawdzał imię każdego pacjenta, zanim zbudził go i wysłał do jadalni. Jeden z nich, Dick, był najwyraźniej chory. Już wieczorem zalewał go pot, ale doktor Barber tylko obejrzał go i odesłał z powrotem do łóżka. Teraz jego stan wyraźnie się pogorszył. Pikę zaprowadził mężczyznę do szpitala i przekazał go doktorowi. Potem wrócił do kwater. Przywykł do chorych pacjentów i spodziewał się, że Dick wkrótce opuści ośrodek. Dopiero kiedy odesłał do jadalni ostatniego mężczyznę, zorientował się, że nie zgadza mu się stan. To zdarzyło się po raz pierwszy w ciągu prawie dwóch lat. Czując pierwsze dreszcze strachu, sprawdził kwatery, a potem popędził do jadalni. Po szybkim przeliczeniu okazało się, że miał rację. Brakowało mężczyzny o imieniu Bob. Doktor Barber z początku nie przejął się tą wiadomością. Kiedy jednak razem z Pikeem i Johnem Fairweatherem zaczęli systematyczne poszukiwania, Barber się zaniepokoił. Pośpiesznie wrócił do kliniki, żeby sprawdzić, czy system bezpieczeństwa - sieć fotokomórek i kamer otaczających miasteczko - działa prawidłowo. Ten system był - a przynajmniej tak powiedziano Pikeowi - absolutnie pewny. I rzeczywiście, po dokonaniu poprawek wprowadzonych po niespodziewanej wizycie Colsonów, wykrywał nawet takie małe zwierzęta jak króliki. - Musi gdzieś tu być - wykrzyknął Barber, nakazuj powtórne przeszukanie budynków. - Nie mógł uciec. Kilka minut później John Fairweather zawołał ich do płytkiego parowu na zachodnim krańcu miasteczka. - Tędy uciekł - stwierdził Indianin, wskazując na wgłębienia w suchej ziemi. - To niemożliwe. - Możliwe - rzekł Fairweather. - Tak było. Aby dowieść swej racji, rozpłaszczył się na ziemi i jak wąż poczołgał się płytkim parowem, tuż pod krzyżującymi się promieniami światła fotokomórek. Alarm, połączony z głośnikami na słupach, nie włączył się. - Przejdź jeszcze raz - polecił Barber. - Tym razem na czworakach. Fairweather zrobił, co mu kazano. Natychmiast zawyły głośniki. - Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć! - wykrzyknął Barber, wytrącony z równowagi. Pognał do szpitala i wyłączył głośniki. Potem wyjął szczegółową mapę topograficzną terenu i rozłożył ją przed Pikeem i Fairweatherem. - Kim on jest? - spytał Pikę. - Nikim takim, kto mógłby zrobić to celowo - odparł ze złością Barber. - To przypadek. Cholerny pech. John Fairweather potrząsnął głową. - Żaden pech - powiedział. - Ten facet był zbyt nafaszerowany lekami, żeby zdołał wyjść z papierowej torby. Ktoś musiał mu pomóc. - Hej, nie patrz na mnie! - oburzył się Pikę. - A czy zrobiłeś, co do ciebie należy i dopilnowałeś wieczorem, by połknął swoją tabletkę? - zapytał Barber. - No? - Ja... wydaje mi się, że tak - wykrztusił Pikę. Barber zaklął. - Musi przejść piętnaście, szesnaście mil pustyni, zanim dotrze do drogi - oznajmił Fairweather. - W taki dzień jak dziś pustynia to trudny teren. - Myślisz, że mu się uda? - zapytał Barber. - Wątpliwe. Bardzo wątpliwe. - No cóż, chcę, żebyś go znalazł, do diabła! - Barber prawie wrzeszczał. - Nie mogę w to uwierzyć. Po prostu nie mogę uwierzyć! Dwie mile na południowy zachód od Charity mężczyzna zwany Bob odłamał kopniakiem liść małego kaktusa, zmiażdżył go kamieniem i wycisnął sobie słodki nektar do ust. Rozdział 16. Nawet wiedząc, że Eryk jest prawie pewny, iż tatuaż świadczy o tym, że Thomas Jordan i Scott to jedna i ta sama osoba, Laura nie mogła pozbyć się nadziei - i wiary - że jej brat żyje. Leżała nie śpiąc przez większość nocy, tworząc różne scenariusze pasujące do znanych jej faktów. Uznała w końcu, iż wszystkie te teorie nie wytrzymują konfrontacji z przeświadczeniem, że Eryk i pielęgniarka z White Memorial musieli się pomylić. Wreszcie, po raz trzeci czy czwarty obejrzawszy te same wiadomości CNN, udało jej się zapaść w niespokojny półsen. Obudziła się po godzinie, podeszła do okna i spojrzała na oświetlone neonami miasto. Niespodziewanie zaczęła płakać; szlochała głośno, gwałtownie, jak nie zdarzyło się jej od śmierci rodziców, kiedy dwa dni po ich pogrzebie po raz pierwszy uświadomiła sobie ogrom straty. I opierając się o parapet okna, żeby nie upaść, wiedziała, iż płacze nie tylko nad Scottem i okropnymi rzeczami, jakie mogły go spotkać, ale nad sobą; nad związkami, które sama zerwała, zanim stały się silniejsze; nad nie wykorzystanymi szansami i nad samotnością, jaką sobie narzuciła, czekając na... na co? Trzydzieści lat życia i czym mogła się wykazać? Czego dokonała? Zadzwoniła do Eryka, żeby zaprosić go na śniadanie, na pół pewna tego, że ich wspólny wieczór to tylko sen. Była przygotowana na odmowę, przygotowana na usprawiedliwienie, że jakieś ważne sprawy wzywają go do szpitala i będzie musiała spędzić ten dzień sama. I w czasie rozmowy miała wrażenie, że przez chwilę chciał to zrobić. Zapewne znów wysłała ten swój sygnał typu trzymaj-się-z-daleka, o co w ciągu minionych lat tyle razy oskarżali ją mężczyźni. Potem, jakby pękł napięty sznur, z głosu Eryka zniknęło wahanie. Nagle zabrzmiał tak, jak gdyby Eryk nie mógł się doczekać, kiedy ją zobaczy. Włożyła dżinsy i wełniany sweter, po czym pośpieszyła do pobliskiego sklepu po sok, bułeczki i dwa kubki kawy. Przechodziła przez hall hotelu, zmierzając z powrotem do swojego pokoju, kiedy recepcjonista zawołał ją i wręczył kopertę, na której starannie wypisano jej nazwisko i nazwę: HOTEL CARLISLE. Otworzyła ją dopiero, kiedy usiadła na łóżku. Panno Enders! Widziałem pani plakat i wiadomość o nagrodzie. Znam pani brata i dużo o nim wiem. Pracował jako doker w magazynie numer 18 w dokach wschodniego Bostonu. Chociaż nie wiem, co się z nim stało, są tam ludzie, którzy to wiedzą. Proszę popytać i nie dać się zbyć. Będą próbowali panią okłamać. Ja będę panią obserwował i ujawnię się tylko wtedy, gdy uznam za stosowne. Pani brat to dobry człowiek. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Laura zamierzała pójść i przepytać recepcjonistę, kto zostawił tę wiadomość, kiedy Eryk zadzwonił do niej z hallu. Wsiadła do windy, zadowolona z tego, że tak cieszy się na jego widok. Powitał ją niepewnym pocałunkiem w policzek. Uścisnęła go mocno. Eryk spojrzał na pusty hall, a potem pocałował ją jeszcze raz, tym razem bez zahamowań. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Teraz tak. Przynajmniej lepiej. To, czego dowiedzieliśmy się wczoraj o Scotcie, dotarło do mnie dopiero o czwartej rano. Do tego czasu byłam trochę wytrącona z równowagi. - Rozumiem. No cóż, powiem tylko, że nie mogłem doczekać się tego spotkania. - Wiesz co, kiedy rozmawialiśmy przez telefon, w pewnej chwili wydawało mi się, że chcesz zmienić plan dnia. - Prawie to zrobiłem. Byłem bliski wpakowania się w coś w szpitalu, co zapewne nie wyszłoby mi na dobre. To, co powiedziałaś mi wczoraj wieczorem, pomogło mi podjąć decyzję, zanim wpadłem po same uszy. - W takim razie cieszę się, że to powiedziałam. Eryk westchnął. - Niestety - rzekł - konsekwencją mojej odmowy będzie to, że nie dostanę tego awansu. - Co ty mówisz? Zawahał się, a potem zwięźle opowiedział o swoich kontaktach z Kaduceuszem, o tym, jak początkowo zamierzał przystąpić do organizacji w zamian za awans, a w końcu postanowił z tego zrezygnować. - Myślę, że dobrze zrobiłeś - stwierdziła po chwili. - To wygląda trochę podejrzanie. - Prawdę mówiąc, lekarze częściej, niż się przypuszcza, stosują nie autoryzowane metody leczenia, to znaczy leki lub aparaty używane zazwyczaj w jednym celu, ale teoretycznie, lub na podstawie własnych badań, nadające się do skutecznego zastosowania w innych przypadkach. Sam tak raz zrobiłem. Wzmianka o laserze osierdziowym natychmiast przywołała wspomnienie sceny przy łóżku Thomasa Jordana. I w tym momencie Eryk wiedział, że już nigdy świadomie nie zaryzykuje życia pacjenta, stosując nie autoryzowaną metodę terapii. - No cóż, może to niewiele znaczy, lecz myślę, że podjąłeś słuszną decyzję, jeśli nawet będziesz musiał za to zapłacić. - Mam nadzieję. Wczoraj wieczorem udzieliłaś mi pewnej rady. Wspomniałaś, że jeśli nie dostanę tego, czego chcę, to w najgorszym razie dostanę coś innego. Mam tylko nadzieję, że cokolwiek to będzie, wystarczy mi na życie. - O to nie musisz się martwić - zapewniła. - Na wyspach bardzo potrzebujemy lekarzy, a ja bardzo chciałabym nauczyć cię nurkować. Może to byłby dobry początek? - Chcesz powiedzieć, że mógłbym być lekarzem, a jednocześnie robić coś jeszcze? Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. - Mnóstwo rzeczy - oznajmiła. - Słuchaj, w pokoju stygnie nam kawa, ale najpierw chciałabym porozmawiać z recepcjonistą. Patrz, co mi wręczył kilka minut temu. Eryk przeczytał list. - Kto ci to przysłał? - Właśnie chcę się dowiedzieć. Recepcjonista, chudy i żylasty Irańczyk, spojrzał na kopertę, a potem wzruszył ramionami i zwrócił ją Laurze. - Nie wiem, proszę pani - oświadczył. - Przyszedłem o szóstej trzydzieści, a to już tu było. Może nocny recepcjonista coś wie. - A mógłby pan do niego zadzwonić? - Mógłbym, ale on w dzień pracuje gdzie indziej i w żaden sposób nie zdołam go znaleźć. Może zapyta go pani wieczorem? - Dobrze - odparła. Eryk podszedł do kontuaru i położył na nim dziesięć dolarów. - Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby pan spróbował - rzekł. Mężczyzna zawahał się, a potem wziął banknot. - Niczego nie gwarantuję - powiedział. - Chyba do tej pory powinnam się już nauczyć - mruknęła Laura, gdy mężczyzna wyszedł na zaplecze. - Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy tego nie robiłem - oznajmił Eryk. Po dwóch minutach recepcjonista wrócił. - Malik mówi, że kopertę zostawił jakiś mężczyzna w brązowej kurtce. Około czterdziestki, brunet. Wspomniał, że ostatnio widział go kręcącego się koło hotelu, ale nie wie, kim on jest. Podziękowali mu i poszli w kierunku windy. - Ja też go widziałem - powiedział nagle Eryk. - Kogo? - Tego faceta w brązowej kurtce. Jestem pewny, że widziałem go zeszłej nocy. Siedział tam. Moja znajoma Wendy usiłowała go poderwać, ale spławił ją bez trudu. - Poznałbyś go? - Wątpię. Weszli do pokoju Laury i położyli się na łóżku. - I co sądzisz o tym liście? - zapytała, układając bułeczki na rozłożonym między nimi papierowym ręczniku. - Nie ma w nim słowa na temat tego, kiedy Scott pracował w dokach, ani żadnego dowodu na to, że facet, który napisał te wiadomość, naprawdę go znał. - A więc co myślisz? - Myślę, że ten facet w kurtce przyuważył cię gdzieś, pewnie w trakcie twoich wędrówek po mieście, i chodzi za tobą. - Ale dlaczego nie chce umówić się na spotkanie? I dlaczego doki wschodniego Bostonu? Przecież z pewnością są bardziej odludne miejsca, w jakie mógłby mnie zwabić. I dlaczego napisał, że tamci ludzie będą próbowali mnie okłamać? - Nie wiem. - I co powinniśmy teraz zrobić? - No cóż, myślę, że chyba powinniśmy pojechać i sprawdzić te doki i nie dać się zbyć, ponieważ będą nas tam okłamywać. - A co z Donaldem Devineem? - Możemy pojechać do doków rano. Przed wyjazdem zatelefonuję do niego i umówię nas na spotkanie w Bramach Niebios po lunchu. - Jaki jest ten Devine? - Puszcza sobie w kostnicy muzykę skrzypcową nawet wtedy, kiedy nie ma pogrzebów. - To dość dziwne. - Powiedzmy, że kiedy umrę, nie chciałbym korzystać z jego usług. Laura ze śmiechem nakryła go całym ciałem. Przycisnęła wargi do jego ust, a potem pocałowała go mocno. - Wiesz co - szepnęła - naprawdę cię lubię. Eryk zerknął w bok. - Na tyle, by oddać mi połowę bułki, którą właśnie zgniotłaś? Mocno przytuliła się do niego i pocałowała go z rosnącym pożądaniem. - Na tyle, byś zapomniał, że kiedykolwiek byłeś głodny - powiedziała. Reed Marshall zerknął na tłum w poczekalni. Potem przycisnął palce do skroni i zaczął raz po raz powtarzać słowo "pięknie". Rozpoczął ten trening autogeniczny dwa lata temu, kiedy jego bóle żołądka zdiagnozowano jako objawy podkrwawiającego wrzodu. Krótkie ćwiczenia rozluźniające, jakich nauczył go psychoterapeuta, bardzo pomagały mu w takich chwilach jak ta. Ponieważ zamienił się dyżurami z Erikiem Najarianem, pracował już drugą dobę pod rząd. I oczywiście liczba pacjentów znacznie przekraczała przeciętną. Każdy pokój był pełny. W jednym z nich leżała Norma Cullinet, starsza pielęgniarka. Spadła ze schodów, łamiąc sobie rękę i podstawę czaszki. Nie odzyskała przytomności i trzeba jej zrobić badanie tomograficzne. Teraz, jakby los uznał, że Reed jeszcze nie jest przeciążony pracą, mieli mu przywieźć priorytet jeden. Od pierwszych dni studiów na Harvardzie Reed starannie pielęgnował swoją pozę niewzruszonego spokoju. Oprócz niego, jego żony, psychoterapeuty i może Eryka Najariana nikt nie wiedział, jak nieprawdziwy jest ten wizerunek. Wrzody, migreny, bezsenność, okresy głębokiej depresji - gdyby nie psychoterapia, być może rozkleiłby się już dawno. Ponieważ lada dzień miano wybrać nowego zastępcę ordynatora, a Carolyn tak rozpaczliwie chciała, żeby dostał to stanowisko, Reed wiedział, że musi wziąć się w garść. Jak na ironię, największą przewagę nad Erikiem zapewniało mu opanowanie w trudnych sytuacjach. A jednak kilkakrotnie po takim "spokojnym" uporaniu się ze szczególnie ciężkim przypadkiem Reed krył się w męskiej toalecie i wymiotował. Prawdę mówiąc, zrobił to również po tym, jak niemal zamarł ze strachu przy kobiecie, która uszkodziła sobie krtań. - Będą za dwie minuty, Reed. Głos pielęgniarki i dotyk jej dłoni na ramieniu wyrwały Reeda z tych rozmyślań. - Wszystko gotowe? - zapytał. - Gotowe. Czekamy. - Jak się nazywa? - Leone. Loretta Leone. Jedyne dane, jakie mamy, to karta przyjęcia sprzed dwóch dni. Ortopeda założył gips. Stwierdził złamanie nadgarstka z niewielkim przemieszczeniem. - Czy jest już zaintubowana? - Uhm. Ci z pogotowia nie potrafią podać dokładnego czasu, ale myślą, że przed ich przybyciem przez dłuższą chwilę była nieprzytomna. Widocznie policjanci, którzy ją znaleźli, nie pofatygowali się, żeby ją reanimować. - Czynność serca? - Agonalna, wyłącznie komorowe skurcze z częstotliwością około ośmiu na minutę. - Żadnej reakcji na adrenalinę albo izuprel? - Żadnej. Odezwała się stojąca opodal radiostacja. - Tu jednostka pogotowia siedemdziesiąt osiem, jestem przy White Memorial. - Już są - powiedziała pielęgniarka. Reed zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy. - Czy ktoś jest przy Normie? - Doktor Teagarden przyszła piętnaście minut temu i przejęła ją. Zdaje się, że Norma i ona były przyjaciółkami od wielu lat. Poderwała na nogi wszystkich neurochirurgów; czekają teraz na wyniki tomografii. - Czy miała jakieś zastrzeżenia co do sposobu, w jaki zajęliśmy się tym przypadkiem? - spytał Reed. - Nie słyszałam. - To w porządku - rzekł Reed. W tym momencie poczuł większą ulgę, niż rozmówczyni byłaby w stanie sobie wyobrazić. - Spójrzmy na ten priorytet jeden. Kontrolowane elektronicznie drzwi na podjazd dla ambulansów rozsunęły się i ekipa pogotowia, nie przerywając akcji ratowniczej, pośpieszyła do przygotowanej sali zabiegowej. Reed spotkał ich w przedsionku i asystował przy przeniesieniu Loretty Leone z karetki. Wstępna diagnoza nie wypadła pomyślnie. Twarz kobiety miała sinofioletową barwę. Jej źrenice były nieruchome i nie reagowały na światło. - Podłączcie ją do EKG - zadecydował. - Trzeba zarejestrować czynność serca. Ale nie odłączajcie tego monitora. To nie wygląda dobrze. Naprawdę, niezbyt dobrze. Reed musiał podjąć decyzję co do próby reanimacji. Z Judy Kelly, która kierowała ekipą pogotowia, pracował już wielokrotnie. Była chyba najlepszą wśród doskonałych sanitariuszy. - Coś się zmieniło? - zapytał Reed. Judy potrząsnęła głową. - Taki rytm miała, kiedy ją znaleźliśmy. - Podała mu pasek elektrokardiogramu. - Wygląda dokładnie tak samo jak ten teraz. - Mamy dobre wkłucie? - Doskonałe. Reed osłuchał klatkę piersiową pacjentki upewniając się, że rurka dotchawicza nie została wprowadzona za głęboko i nie dostała się do oskrzela. - Ma pełno płynu - stwierdził. - Po brzegi. Spróbujmy jeszcze, wszyscy. Dajcie jej dwuwęglan i ampułkę adrenaliny. I poślijcie krew do analizy, na wszelki wypadek. Nie sądzę jednak, żeby to długo potrwało. Zerknął na ekran monitora. Rytm serca pacjentki nie zmienił się - te same wolne, szerokie zespoły pobudzeń o częstotliwości około ośmiu na minutę. - Wezwijcie kardiologów - polecił. - Może spróbujemy elektrostymulacji... Źrenice? - Sztywne - zawołał ktoś. - Masujcie dalej. Niech ktoś sprawdzi na tętnicy udowej, czy mamy jakieś porządne tętno. Judy, jak sądzisz, jak długo trwało zatrzymanie krążenia? - Co najmniej dwadzieścia minut do rozpoczęcia prawidłowej reanimacji - odpowiedziała sanitariuszka. - Co o tym sądzisz? - Szczerze? - Zerknęła na Lorettę Leone i uwijający się przy niej zespół. - Myślę, że nie powinniśmy kontynuować akcji. To nie w porządku wobec niej. Reed potarł podbródek i przez moment zastanowił się, ilu pacjentów nazbierało się już w poczekalni. - Czy ona ma jakąś rodzinę? - zapytał. - Żadnych krewnych - powiedziała pielęgniarka. - Tak zanotowano w karcie przyjęcia. - To śmieciarka, mieszka w piwnicy - dodała Judy. - Pełno tam pustych butelek czekających na zwrot do punktu skupu, śmieci w każdym kącie. - Jezu - mruknął Reed. - Dajcie jej jeszcze jedną ampułkę adrenaliny i zadzwońcie po wyniki badania krwi. Och, możecie też spróbować podać jej wapno. Nie przerwiemy akcji, dopóki nie zjawi się kardiolog. Lekarz kardiolog Jason Berger - tęgi, szorstki mężczyzna - wszedł do sali, prowadząc dwoje studentów medycyny. Studentka była młodą, atrakcyjną kobietą. - To pieprzone miejsce wygląda jak pole bitwy - stwierdził Berger. - I co my tu mamy? - Pięćdziesięciopięcioletnią kobietę znalezioną bez tętna na podłodze w mieszkaniu - odparł Reed. - Żadnej historii choroby oprócz złamania nadgarstka przed dwoma dniami. Do rozpoczęcia reanimacji upłynęło co najmniej dwadzieścia minut. Żadnych zmian mimo podania izuprelu, dwuwęglanu i kilku ampułek epinefryny. Berger spojrzał na monitor. - Podaliście jej wapno? - Tak. Berger przepchnął się między ekipą reanimacyjną i szybko osłuchał serce i płuca Loretty Leone. Potem objął w talii studentkę. Reed widział, jak zesztywniała, gdy Berger zaprowadził ją przed monitor. - Co widzisz? - zapytał. Młoda kobieta była zarumieniona i zmieszana. - Powolny rytm - zdołała wykrztusić. - Bardzo szerokie zespoły. Ja... hmm... nie wiem, co jeszcze. - Widzisz tu - oznajmił dramatycznie Berger - martwe serce. Nazywamy to rytmem agonalnym; jony sodowe, potasowe i wapniowe płynące do i z komórek mięśnia serca dają automatyczny impuls elektryczny. Taka czynność elektryczna nie reaguje na leki, nie pobudza mięśnia serca do skurczu i nie ma nic wspólnego z rzeczywistym życiem. Co chcesz, żebym zrobił, Reed? - Nie wiem. Chciałem tylko usłyszeć twoją opinię co do ewentualnej stymulacji, zanim podejmę decyzję. Berger roześmiał się. - Czy ta kobieta dawała jakiekolwiek oznaki życia? Ponownie spróbował objąć studentkę, ale ta tym razem zdołała cofnąć się w porę. - Tylko takie, jak widzisz - odparł Reed. - A więc nie żyje. Mogę jej założyć elektrodę endokawitarną, jeśli naprawdę chcesz, ale mówię ci, że to próżny trud. Czego chce jej rodzina? - Nie ma żadnej. - Żadnej? , - Na to wygląda. - Reed, czekają mnie dwa cewnikowania i pełna przychodnia. Naprawdę chcesz, żebym zakładał elektrodę? - A co z tym? - Reed wskazał na monitor. - Z tym? - prychnął pogardliwie Berger. - Przyjacielu, wiesz doskonale, że równie dobrze mógłbyś po prostu stać tu sobie i nie robić nic, patrząc, jak ten rytm utrzymuje się przez cały pieprzony ranek. To nie daje żadnych skurczów. - Dziękuję - powiedział Reed. - Zatem możemy iść? Reed zawahał się. - Możecie iść - rzekł w końcu. - Wszyscy. Bardzo wam dziękuję. Kardiolog wyprowadził swoją niewielką świtę z sali, a reszta zespołu odeszła od stołu. Reed sięgnął ręką i wyłączył monitor. Leżąca na noszach Loretta Leone patrzyła nieruchomymi oczami w sufit. - Kto jest dziś szefową pielęgniarek? - zapytał Reed. - Norma. Zastępuje ją Irenę Morrissey. - Wezwij ją, proszę. Niech zadzwoni po koronera. Jeszcze raz dziękuję. Wszyscy zrobiliście dobrą robotę. Reed Marshall poczuł, jak piekący ucisk w żołądku zaczyna ustępować. Berger był dupkiem, ale miał rację. Po prostu nic nie dało się zrobić. A gdyby nawet jakoś zdołali pobudzić serce do pracy, otrzymaliby coś w rodzaju rośliny, bez bliskich krewnych i żadnego oparcia oprócz sterty pustych butelek. Spojrzał na nieruchome ciało. W poczekalni czekał na niego tłum pacjentów, a w izbie koczowała ordynator - członek komisji kwalifikacyjnej - zapewne winiąc go za cały ten bałagan. Wzruszył ramionami, odwrócił się tyłem do Loretty Leone i wyszedł z sali. Tej części swojej pracy nienawidził najbardziej. Rozdział 17. Kryształowo jasny poranek zmienił się w pochmurny dzień, zanim Eryk zjechał toyotą z Mystic River Bridge na nabrzeże we wschodnim Bostonie. Podczas jazdy z centrum miasta kilkakrotnie sprawdzał w lusterku, czy nie śledzi ich jakiś samochód, lecz nie dostrzegł żadnego. Chociaż nigdy nie był w dokach, dość dobrze znał tę okolicę. Kiedyś razem z Reedem Marshallem brali nocne dyżury w miejscowym szpitaliku będącym filią White Memorial. Większość tutejszego personelu to twardzi Włosi, przeważający we wschodnim Bostonie, i w szpitalu panowała wspaniała atmosfera, lepsza niż w jakimkolwiek znanym mu miejscu pracy. Uśmiechnął się na wspomnienie doświadczonej nocnej pielęgniarki, która zawsze mówiła na niego "doktor Gorący", a na Reeda "doktor Chłodny". Trzymając na podołku prawie sto pozostałych plakatów, Laura siedziała spokojnie w fotelu pasażera, spoglądając na panoramę Boston Harbor i miasta leżącego za portem. Po telefonie do Donalda Devinea i umówieniu się z nim na spotkanie po południu, zostali w jej pokoju przez ponad godzinę, rozmawiając i obejmując się w sposób dobitnie świadczący, że czeka ich wspólna przyszłość. Spodziewała się, że Eryk, lekarz-kawaler z wielkiego miasta, będzie doświadczony i zblazowany. Tymczasem on, przez większą część swego życia zajęty nauką, a potem pracą, pod wieloma względami był jeszcze młody i czuły. - To zabawne - powiedział, gdy zaczęła zdawać sobie sprawę z jego zawstydzenia i niepewności - że dwudziestocztero- lub dwudziestopięcioletnim dzieciakom, które większość czasu spędziły w szkole lub na letnich obozach, daje się dyplomy, uznaje za lekarzy medycyny i nagle zakłada się, że mają oni kwalifikacje, aby pomagać ludziom i rozwiązywać najtrudniejsze i niezwykle złożone problemy współżycia i seksu. Wydaje mi się, że najstraszniejsze chwile w mojej praktyce lekarskiej to wcale nie te, które przeżyłem przy łóżku ofiary wypadku drogowego czy strzelaniny. Pracowałem dopiero dwa miesiące, kiedy prezes banku, mający żonę i dwoje dzieci, nagle wyjawił mi, w jaki sposób odkrył, że jest homoseksualistą. Laura pojęła, że pod wieloma względami wiedli podobne życie. Przez ich światy przewinęły się niezliczone tłumy ludzi, a jednak oboje pozostali samotni. White Memorial był dla Eryka takim samym rajem i ucieczką, jak wyspa Little Cayman dla niej. - O czym myślisz? - zapytał. - O wszystkim i niczym - odparła. - Przypominałam sobie, jak Scott i ja byliśmy dziećmi, jak pracowaliśmy na polu przy domu albo uciekaliśmy popływać w jeziorze. I nagle zrozumiałam, że w myślach wcale nie jestem ze Scottem. Jestem z tobą. - No, to lepiej nie płyńcie na głęboką wodę - rzekł. - Nie jestem zbyt dobrym pływakiem. - Będziemy musieli nad tym popracować. Przejechali wzdłuż wysokiego ogrodzenia z siatki, minęli rząd olbrzymich zbiorników paliwa i zaparkowali na rozległym żwirowym placu niedaleko głównego wejścia do doków. Parking był pusty oprócz paru przyczep samochodowych - dwie z nich stały na kołkach, a wszystkie były w różnych stadiach rozpadu i korozji. - Jak powinniśmy to rozegrać? - spytała. - No cóż, jeśli ten list ma jakąś wartość, to chyba powinniśmy być trochę natarczywi. Może znajdziemy ten magazyn numer osiemnaście i zaczniemy się naprzykrzać? W najgorszym razie porozlepiamy plakaty po całym nabrzeżu. Eryk otworzył bagażnik toyoty, wyjął niebieską wełnianą czapeczkę i włożył ją na głowę. - Na wszelki wypadek, aby nie odróżniać się zbytnio od dokerów - wyjaśnił. Magazyn numer osiemnaście był ogromnym barakiem z aluminiowej blachy falistej, otoczonym stertami kontenerów, piramidami beczek po oleju i sprzętu załadunkowego. Wokół kręciło się kilku mężczyzn i niedaleko działały jakieś urządzenia, lecz poza tym w całym magazynie było dość spokojnie. - Może rozejrzymy się trochę i opracujemy plan dalszego działania? - powiedział. - Lauro...? Odeszła kawałek i spoglądała na rząd frachtowców zacumowanych do nabrzeża. - Widzisz coś, czy po prostu mnie ignorujesz? - zapytał podchodząc. - Myślę o Scotcie, to wszystko - wyjaśniła. Eryk stanął tuż przy niej, niemal dotykając jej ramieniem. Nad nimi, jak okiem sięgnąć, mewy szybowały w chłodnym rannym powietrzu, a ich przenikliwe piski przeszywały basowy pomruk ciężkiej maszynerii. - Ile miałaś lat, kiedy zastąpił ci rodziców? - zapytał Eryk. - Czternaście. Wypadek zdarzył się dwa dni po moich urodzinach. Eryk, mam zamiar zgłębić tę zagadkę. Zamierzam dowiedzieć się, kim był i co się z nim stało. - No cóż, jeżeli tu pracował, ktoś prędzej czy później pozna go na zdjęciu. Zaledwie dziesięć minut później, w biurze armatora, rzeczywiście ktoś go rozpoznał. Kobieta, atrakcyjna, chociaż zbyt wymalowana blondynka, na moment przestała żuć gumę. - Taak, widziałam go tu - powiedziała z wyraźnym bostońskim akcentem. - Tyle że nie miał na imię Scott, a Sandy cośtam. I oczywiście nie wyglądał tak jak na tym zdjęciu. Co on tu ma na sobie? - Kostium nurka - wyjaśniła Laura. - Nurkował z aparatem tlenowym. - Hmm, tu nie był nurkiem - stwierdziła kobieta, poprawiając ramiączko stanika. - Tu był za dodatkowego. - Dodatkowego? - No, za fizola. Wiecie, to robotnik fizyczny. Zaczął tu przychodzić... no, nie wiem, jakieś kilka miesięcy temu. Wreszcie chyba ktoś go zatrudnił na stałe, ponieważ był tu codziennie. A potem nagle bach! i zniknął. - Kiedy? - Nie wiem. W styczniu. Może w lutym. Laura i Eryk wymienili zatroskane spojrzenia. Oboje wiedzieli, że Thomas Jordan umarł w lutym. - Pamięta pani, jak się nazywał? - zapytała Laura. Kobieta potrząsnęła głową. - Raz kupił mi kawę z automatu. Prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. - Spodobałby się pani - stwierdziła Laura. - Hej, zaczekajcie! Może Brenda ma coś o nim w aktach osobowych. Zawołała kobietę, która pisała na maszynie. - Spójrz na ten plakat. Czy to nie ten Sandy? Kobieta, chuda, ciemnooka i chyba dziesięć lat starsza od blondynki, przez chwilę oglądała plakat, a potem potrząsnęła głową. Oczywiście, że nie - odrzekła. - To wcale nie on. Jesteś pewna? - zapytała blondynka. -Przysięgłabym... - Pytasz, to mówię. Dobrze wiem, o kim myślisz. Sandy North. Ten facet wcale nie jest do niego podobny. Uwierz mi. Kobieta odwróciła się i odeszła do swojego biurka. - No cóż, chyba się pomyliłam - powiedziała blondynka bez przekonania. Erykowi i Laurze nie przychodziło do głowy nic, o co mogliby jeszcze zapytać, nie wywołując awantury. Podziękowali i wyszli. - Jesteś pewna, że to nie był Sandy North? - zapytała blondynka, kiedy zamknęli za sobą drzwi. - Debi - oświadczyła Brenda. - Ja patrzę na ich twarze; ty na ich dżinsy. Która z nas ma rację? Brunetka zaczekała kilka minut, aż Debi zacznie pisać na maszynie. Potem podniosła słuchawkę, osłaniając dłonią mikrofon. - Jakiś facet i dziewczyna właśnie opuścili biuro - szepnęła. - Kobieta ma stos plakatów ze zdjęciem Sandyego Northa... - Ta Brenda kłamała jak z nut - podsumowała Laura. - Jestem o tym przekonana. - Była zbyt pewna siebie. - Eryk, co Scott mógł robić tutaj, w dokach, pod kolejnym fałszywym nazwiskiem? - Nie wiem, ale może czas, byś rozważyła i taką ewentualność, że mogło mu się gorzej powodzić, od kiedy rzucił tę pracę w Wirginii. - Tylko dlaczego miałby mnie okłamywać? Eryk wzruszył ramionami. - Może wstydził się. Może był alkoholikiem i nie mógł już dłużej z tym walczyć. - Nie kupuję tego - powiedziała. - Zbyt wiele tu niejasności. Ruszyli z powrotem w kierunku magazynu numer osiemnaście, przystając raz po raz, żeby porozmawiać z którymś z dokerów albo przykleić plakat. Po półgodzinie stracili entuzjazm. Nie tylko nikt nie rozpoznał Scotta, ale wielu z zagadywanych mężczyzn nawet nie chciało z nimi rozmawiać. W, końcu dotarli do magazynu. Olbrzymie metalowe wrota budynku podobnego do hangaru były zamknięte. Eryk zerknął przez grube, brudne okienko małych drzwi wejściowych. Wewnątrz nie dostrzegł śladu ruchu. Nacisnął klamkę i uchylił drzwi, nie zwróciwszy uwagi na to, że odgłosy pracujących wokół maszyn nagle ucichły. - Wchodzimy? - zapytał. - Jeśli mamy być natrętni, to tak. Eryk popchnął drzwi trochę mocniej. - Jesteście wścibscy czy tylko głupi? Odwrócili się. Trzej mężczyźni otaczali ich półokręgiem, przypierając do ściany. Dwaj z nich trzymali w rękach stalowe haki. Eryk uświadomił sobie, że wokół nagle zrobiło się pusto. - My... próbujemy dowiedzieć się czegoś o moim bracie - wyjaśniła Laura. - Sądzimy, że mógł tu pracować. Pokazała plakat, ale żaden z nich się nie ruszył. Mężczyzna stojący w środku, bykowaty osiłek z wielką głową zdającą się wyrastać wprost z ramion, mierzył ich czujnym spojrzeniem. - Przejdźcie za róg budynku - rozkazał. - Powoli. - Nie chcemy żadnych kło... - Zamknij się, kurwa, i ruszaj! - warknął mężczyzna. Otoczeni przez trzech napastników, Eryk i Laura poszli za róg budynku i wzdłuż ściany, aż weszli za stertę beczek po oleju. - Dobra - oznajmił osiłek. - Wystarczy. A teraz, gdzie taśma? Laura i Eryk spojrzeli na niego pustym wzrokiem. - Jaka taśma? - zapytał Eryk. - Nie wiemy, o czym... Zanim zdążył skończyć, mężczyzna wysunął się do przodu i brutalnie uderzył go w splot słoneczny. Eryk zgiął się i opadł najpierw na kolana, a potem na bok, z trudem chwytając powietrze. Do gardła podeszła mu twarda kula żółci zmieszanej z kawą. Łzy napłynęły do oczu i poczuł w ustach krew z przygryzionej wargi. Osiłek postawił go na nogi. - Zamknij dziób na kłódkę - rozkazał. - Mówimy do niej. Słuchaj, paniusiu. Jak widzisz, nie jestem zbyt cierpliwy. Twój brat zabił mojego przyjaciela i okaleczył drugiego. Nic mnie nie powstrzyma przed zrobieniem czegoś takiego temu frajerowi lub tobie. Laura spoglądała na niego ze strachem i niedowierzaniem. - Teraz - ciągnął bandzior - mówią, że albo masz pewną taśmę, albo wiesz, gdzie ona jest. Oszczędzisz nam dużo czasu, a sobie wiele bólu, jeżeli wskażesz to miejsce. - Ja... nie wiem, o czym ty mówisz - wykrztusiła Laura. - Jak chcesz. Artie, złam mu jeden palec. - Czekajcie, proszę! - zawołała Laura. - Nie wiem, czego chcecie. Nic nie wiem o żadnej taśmie. Proszę, nie róbcie tego. - Artie? Mężczyzna w podkoszulku z obciętymi rękawami, w których nie mieściły się jego bicepsy, oddał osiłkowi hak i ruszył do Eryka, który był zbyt oszołomiony, żeby zareagować. - Nie! - krzyknęła Laura. Nagle za stertą beczek warknął silnik podnośnika widłowego. - Proszę, nie! - krzyknęła ponownie. Trzej mężczyźni przystanęli i odwrócili się w stronę, skąd dochodził warkot. W tym momencie ze szczytu sterty stoczyła się beczka. Trafiła bykowatego przywódcę prosto w pierś, rzucając go na ścianę. Kiedy padł na żwir, beczka pękła, oblewając go gęstym, czarnym płynem, który opryskał też Laurę i Eryka. - Uciekajcie! - zawołał jakiś głos spoza beczek. - Wynoście się stąd! Dwaj pozostali mężczyźni sięgali po broń, gdy Laura chwyciła Eryka za ramię i pociągnęła go przez lepką kałużę oleju za róg budynku. Zanim przebiegli dziesięć jardów, usłyszeli strzał. Instynktownie przypadli do ziemi. Za ich plecami Artie wrzasnął i upadł, chwytając się za udo. - Postrzelił mnie! - krzyknął. - Ten skurwiel postrzelił mnie. - Uciekajcie! - usłyszeli ponownie. Laura i Eryk podnosząc się, ujrzeli obu mężczyzn leżących w kałuży oleju, strzelających do kogoś ukrytego za beczkami. Nisko zgięci, popędzili do głównej bramy. Strzelanina za ich plecami ucichła. Kiedy dobiegali, Eryk zerknął przez ramię. W oddali dostrzegł grupki robotników zmierzających w stronę zamieszania. - Nie zatrzymuj się - wysapał. Przeskoczyli na drugą stronę drogi. - Dzięki Bogu - Laura westchnęła z ulgą na widok toyoty stojącej tam, gdzie ją zaparkowali. Wstrzymała oddech, gdy Eryk wycierał klucz z oleju, po czym włożył go do stacyjki. Odetchnęła dopiero wtedy, kiedy mknęli już w kierunku mostu i Bostonu. Irenę Morrissey spojrzała na spokojną twarz Normy Cullinet i odmówiła cichą modlitwę. Tomografia komputerowa wykazała u Normy krwiaka podtwardówkowego i właśnie przygotowywano salę do operacji neurochirurgicznej. Morrissey, wychowanka White Memorial, wykonywała zawód pielęgniarki mimo sześciorga dzieci, a teraz mimo jedenaściorga wnucząt. Kiedyś pracowała na stanowisku obecnie zajmowanym przez Normę, ale przed kilkoma laty zrezygnowała z niego i przeszła na pół etatu. Widocznie będzie musiała na jakiś czas wrócić do pracy. Zaczekała w sali, aż przyjdzie sanitariusz, a potem pomogła lekarzowi umieścić Normę i jej kroplówki na wózku. - Bóg z tobą, Normo - powiedziała cicho, gdy tamci odjeżdżali. - Jesteś zbyt dobrą kobietą, żeby tak odejść. Kiedy wózek zniknął za rogiem, chwyciła notatnik. Miała sprawę do załatwienia, a ściśle mówiąc, musiała pozbyć się ciała pewnej kobiety, niejakiej Loretty Leone. Poszła do pokoju Normy Cullinet - który dawniej sama zajmowała - i położyła na biurku dokumentację Loretty Leone. Skoro zmarła nie miała żadnych krewnych, pozostawało jedynie powiadomić koronera i przekazać mu tę sprawę. Po minucie znalazła numer telefonu koronera na liście przypiętej przez Normę w rogu tablicy na ścianie. W tym dniu dyżur pełnili Roderick Corcoran i Thaddeus Bushnell. Irenę uśmiechnęła się ze smutkiem. Ted Bushnell i ona znali się od tak dawna, jak tylko sięgała pamięcią, i w ciągu wielu lat zajmowali się razem ogromną liczbą pacjentów. Była zdziwiona, że przeszedł na emeryturę, nie rezygnując ze stanowiska koronera, ale cieszyła się z czekającej ją rozmowy. Nakręciła jego numer telefonu. Po siódmym dzwonku, gdy już miała odłożyć słuchawkę, Thaddeus Bushnell odezwał się. - Halo? - Jego głos był słaby i daleki. - Cześć, Ted. Tu Irenę Morrissey. - Kto? - Irenę Morrissey. Jestem starszą pielęgniarką... a raczej zastępuję ją w White Memorial... Ted? - Tak? - Ted, nie pamiętasz mnie? - Ja nic nie pamiętam - rzekł Bushnell. Mówił niewyraźnie. - O co chodzi? - O nic - odparła ze smutkiem Irenę. - Zupełnie o nic. Odłożyła słuchawkę, a potem podniosła ją znowu i zatelefonowała do doktora Rodericka Corcorana. Rozdział 18. Zabrali z hotelu Carlisle ubranie na zmianę dla Laury, a potem wzięli prysznic w mieszkaniu Eryka. Smród oleju był słabszy, ale wciąż wyczuwalny. Równie frustrujący był brak odpowiedzi na tuzin pytań, które sobie zadawali. Eryk zadzwonił na policję, a potem do "Globe" i "Heralda". Nikt nie słyszał o jakiejkolwiek strzelaninie czy awanturze w dokach wschodniego Bostonu. - Chyba powinniśmy pójść na policję - powiedziała Laura. Siedziała na łóżku, susząc włosy i zastanawiając się, jakie wrażenie zrobiła na Verdim. Ptak śledził każdy jej ruch ze swojej grzędy w nogach łóżka. - Jeżeli nikt o niczym nie meldował - rzekł Eryk - to co, do diabła, możemy im powiedzieć? Mam przeczucie, że tamci faceci nawet nie pracują w dokach. - O czym ty mówisz? - Mówię o narkotykach. - Co? - No cóż, spójrz, co się stało. Trzech oprychów z bronią, raczej zorientowani, kim jesteśmy, a przynajmniej kim ty jesteś, oskarża twojego brata o zabicie człowieka i okaleczenie innego. Potem domagają się jakiejś taśmy wideo. Na co ci to wygląda? Chwycił telefon, połączył się z izbą przyjęć White Memorial i spytał, czy przywieziono z doków jakieś ofiary z ranami postrzałowymi lub innymi obrażeniami. Zgodnie z przewidywaniami, nic takiego się nie zdarzyło. Kilka rozmów z innymi szpitalami również nie przyniosło rezultatu. - Może Artiemu tylko się wydawało, że go postrzelono - rozważał Eryk. - Czy sądzisz, że Scott handlował narkotykami? - Lauro, nie mam pojęcia, co robił twój brat, ale na pewno nie zajmował się sieciami informatycznymi. - Kto nas ocalił? - Hej, nie wolno powtarzać pytań, pamiętasz? Szczególnie tych, na które jedyną odpowiedzią jest "nie mam pojęcia". - A zatem dokąd teraz pojedziemy? Eryk zerknął na zegar. - No, jeśli nie masz innej propozycji, to za pół godziny pojedziemy do Bram Niebios. - Jak twój brzuch? - Powiedzmy, że nie chciałbym oberwać ponownie. Jeśli jednak czegokolwiek nauczyłem się przez pięć lat pracy na reanimacji, to przyjmować ciosy. Nie przypuszczasz nawet, ile razy oberwałem od różnych wariatów. Objęła go i pocałowała. - Wiesz co - rzekł - możesz mi wierzyć lub nie, ale wszystko to jest dla mnie bardzo ekscytujące. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zajmuję się czymś, co nie ma nic wspólnego z medycyną. - A ból i szok? - spytała. - Hej, Ból i Szok to moje pozostałe imiona. A skoro o tym mowa, to może już ruszymy na spotkanie z Donem Devineem. Jego drugie imię brzmi "służyć". Nie mogę się doczekać, kiedy wyjaśni mi kilka spraw. - Tylko uważaj na swój splot słoneczny - poradziła Laura. Donald Devine ubrany był w ten sam garnitur i niebieski krawat, jaki miał na sobie podczas poprzedniej wizyty Eryka w kostnicy. Tak jak przedtem, zaprowadził ich do swojego gabinetu i ściszył muzykę. Erykowi wydało się, że poznaje Sounds of Silence. - No tak - rzekł Devine. - Co tym razem mogę dla pana zrobić, doktorze Dadarian? - Najarian - poprawił Eryk, notując w myślach, że gospodarz wydawał się bardziej spięty niż w czasie pierwszego spotkania. - Panie Devine, nie chcemy zajmować zbyt wiele pańskiego czasu, ale są pewne sprawy, które - mamy nadzieję - może nam pan wyjaśnić. - Proszę mówić - rzekł człowieczek. - Mamy powody, poważne powody, podejrzewać, że człowiek, o którym mówiłem panu poprzedniej nocy, nazywany przez pana Thomasem Jordanem, jest bratem tej pani. - To niemożliwe. Jego reakcja była zbyt gwałtowna. - Czyżby? - Oczywiście. Ciało zostało zbadane przez koronera, akt zgonu podpisany przez najbliższego krewnego. Nieboszczyka skremowano. - Panie Devine - powiedziała Laura - zeszłej nocy spotkaliśmy się z doktorem Bushnellem. - I co? - To, że był pijany i ledwie mógł przejść od fotela do drzwi. Jak tu mówić o pobieraniu odcisków palców i prowadzeniu poszukiwań, co, według pana, robił. - Nie interesuje mnie to, czym doktor Bushnell zajmuje się w swoim wolnym czasie - odparł Devine, chodząc po pokoju i unikając jej spojrzenia. - Zrobił dokładnie to, co powiedziałem. Laura podeszła do niego i zmusiła go, żeby spojrzał jej w oczy. - Proszę, niech nam pan pomoże - odezwała się łagodnie. - Nie chcemy przysparzać panu kłopotów, ale jesteśmy zdecydowani odnaleźć mojego brata. - Mam nadzieję, że się to wam uda - oświadczył Devine. - Lecz nie tutaj. Nie mam wam nic więcej do powiedzenia. Próbował wytrzymać jej spojrzenie, ale nie zdołał. W końcu przecisnął się obok niej i wrócił za swoje biurko. - Panie Devine - rzekł Eryk, przejmując inicjatywę -może pan nie rozumie. Jesteśmy przekonani, że tutaj coś się dzieje. Coś nielegalnego. - Nonsens. - Naprawdę? - Myślę, że powinniście już iść. - Jeśli wyjdziemy, to wkrótce wrócimy - oświadczył Eryk - albo z nakazem sądowym, albo z reporterem. Możemy to panu obiecać. - Róbcie, co chcecie - odparł przedsiębiorca pogrzebowy, wytarł czoło lnianą chusteczką i dodał: - Nie mam nic do ukrycia i nic więcej do powiedzenia oprócz tego, że będę zmuszony porozmawiać z policją, jeśli nadal będziecie mnie nachodzić. - Wspaniały pomysł - stwierdził Eryk. - Zróbmy to zaraz. Devine złożył ręce na piersi i odwrócił się do niego. - Chyba powinniście już iść - powiedział. - Dowiedzieliście się już wszystkiego, czego mogliście się tu dowiedzieć. - Panie Devine, proszę nalegała Laura. - Nie. Mam dużo pracy. A teraz proszę już sobie iść. Laura i Eryk wymienili spojrzenia i w milczeniu zadecydowali, że jeszcze nie czas na ostateczną konfrontację. - Wie pan, że tu wrócimy, prawda? - powiedziała Laura. - Mój brat to jedyna rodzina, jaką mam, i zamierzam odnaleźć go albo dowiedzieć się, co się z nim stało. - Życzę szczęścia - uciął rozmowę Donald Devine. Oboje podchodzili do drzwi, kiedy Eryk nagle odwrócił się. - Donaldzie, proponuję, żebyś kupił sobie więcej chusteczek - rzekł. - Zanim skończymy, będą ci potrzebne. Jeszcze minutę po tym, jak za dwojgiem gości zamknęły się drzwi, Donald Devine stał nieruchomo jak posąg. - Możesz już wyjść - wymamrotał w końcu. Z pokoju na zapleczu wyłonił się wysoki mężczyzna o szerokich ramionach i gęstych, siwiejących rudych włosach. Miał na sobie spodnie khaki i pulower, który zdawał się pękać na jego szerokiej piersi. - W-widzisz, Les? - powiedział Devine, kręcąc się niepewnie. - Mówiłem ci, że poradzę sobie z nimi. - Taak, Donaldzie - odparł mężczyzna. - Świetnie się spisałeś. Po prostu świetnie. Devine, który ledwie sięgał mu do brody, cofnął się. - Naprawdę tak myślisz? - zapytał. - Oczywiście, Don - przytaknął wysoki, z uśmiechem Pozbawionym wesołości. - Myślisz, że oni wrócą? - Dlaczego tak sądzisz, Don? - Nie... nie wiem. - Byłeś taki spokojny, że jestem pewien, iż niczego nie podejrzewają. - S-słuchaj - wyjąkał Devine. - Zrobiłem dokładnie to, co mi kazaliście zrobić. - I za co ci cholernie dobrze płacimy. - Ja tylko nie chcę żadnych kłopotów. Ci ludzie w szpitalu powiedzieli mi, że do tego nie dojdzie. Mężczyzna sięgnął do kieszeni, wyjął jeden z plakatów Laury i podał go przedsiębiorcy. - Czy twoi goście mieli rację? - zapytał. - Czy to ten człowiek? - Ja... chyba tak. - Don, to nie wystarczy. To ten drań, który filmował nas tamtej nocy. Czy to jego przekazałeś do Charity, czy nie? - Może. Rudowłosy złapał Devinea za krawat, owijając sobie materiał wokół pięści i niemal podnosząc małego człowieczka z podłogi. - Żadnych "może". - T-tak. Tak, to on - wyrzęził Devine. Mężczyzna puścił go i podszedł do telefonu. - Do kogo dzwonisz? - A jak myślisz, Don? - Do doktora Barbera? - Dobra odpowiedź. Jeśli masz rację i to jest ten człowiek, to nie mamy się czym martwić. - Słuchaj, wydałem już dwieście dolarów na telefony i drugie tyle na benzynę, a nikt nie zamierza mi ich zwrócić. - Don, zamknij się. - Mężczyzna podniósł słuchawkę, a potem się uśmiechnął. - Ironia losu - mruknął. - Sandy North prawie rozwala naszą operację, załatwia dwóch najlepszych ludzi Gambonea, a potem kończy, łażąc w piżamie w Charity. Chyba jednak Bóg istnieje. Rozmawiał przez dwie minuty. Potem z trzaskiem rzucił słuchawkę. - Nie ma tam tego drania - wycharczał. - Uciekł. - Przecież to niemożliwe! - Chyba mówię wyraźnie, no nie? A więc to jednak możliwe. Był czerwony z wściekłości. - To mi się nie podoba - rzekł Devine, znów ocierając pot z czoła. - Na... naprawdę nie podoba mi się to. Tamten podszedł do niego, ściągając wargi w dziwnym, zimnym uśmiechu. - Wiem, Donaldzie - powiedział. - Wiem. Doktor Roderick Corcoran prowadził zajęcia z patologami wszystkich uczelni medycznych w mieście. Jako koroner od prawie trzydziestu lat miał - wedle słów pewnego policjanta - ogromne doświadczenie i mało entuzjazmu. Telefon wzywający go do prosektorium White Memorial przerwał mu naradę z architektem projektującym dla niego dom na Cape Cod, gdzie zamierzał przenieść się po przejściu na emeryturę. Kończąc notatki z zewnętrznych oględzin ciała Loretty Leone, Corcoran zastanawiał się, czy warto zamontować zestaw ogniw słonecznych na południowej części dachu. Za jego plecami laborant z White Memorial, Sang Huang, szykował się do wykonania długiego nacięcia w kształcie litery "Y", które odsłoni klatkę piersiową i wnętrzności kobiety. Sang Huang był zdenerwowany. Po czteromiesięcznej praktyce miał wykonać pierwszą samodzielną sekcję. Był przesądny i czul się nieswojo wśród trupów. A jednak ta praca prawie dwukrotnie podwoiła jego zarobki, a za takie pieniądze był gotów wiele znieść. Przeszedł z jednej strony stołu sekcyjnego na drugą, zastanawiając się, czy powinien zaczekać na polecenie Corcorana, czy po prostu zacząć samodzielnie. To nie był przypadek, od jakiego Huang chciałby zacząć. Nie znał tego lekarza. Wszystko robiono w takim pośpiechu. I zwłoki były świeższe niż te, z którymi dotychczas miał do czynienia. Zerknął na ciało. Skóra woskowata i równomiernie blada. Żadnych zewnętrznych oznak śmierci, do jakich był przyzwyczajony - śmiertelnych ran, stężenia pośmiertnego, plam opadowych. Mimowolnie się wzdrygnął. - Hmm, przepraszam, doktorze - ośmielił się - chce pan, żebym już zaczął? - Cojes...? - Corcoran zerknął przez ramię. - Och, pewnie, chłopcze, pewnie. Pobierz mi sześć probówek krwi z jej serca i przygotuj wszystko na stole. Za minutę skończę z tymi przeklętymi papierami. Huang zawahał się, a potem wzruszył ramionami i za pomocą skalpela wykonał nacięcia od obu ramion zwłok do mostka, a potem w dół, przez pępek aż do miednicy. Pod naciskiem ostrza skóra zdawała się napinać, a potem rozstępowała się. Huang ponownie się wzdrygnął. Nacięcie krwawiło bardziej niż jakiekolwiek z tych, które wykonał dotychczas. Znacznie bardziej. Zerknął na Corcorana, który wciąż był zatopiony w papierach. Huang nie chciał sprawiać wrażenia niepewnego czy niekompetentnego. Był podenerwowany. To wszystko. Ze zrezygnowanym westchnieniem wziął wielkie nożyce do cięcia kości, wepchnął je przez grube mięśnie międzyżebrowe i rozciął miejsce, gdzie żebra łączyły się z mostkiem. Robiąc to miał wrażenie, że kobieta się poruszyła. Musiał zmobilizować całą swą odwagę, żeby kontynuować sekcję. Włożył dłoń pod lewą połowę mostka i pociągnął, odsłaniając serce. Natychmiast żołądek podszedł mu do gardła. Huang zwymiotował i runął nieprzytomny na podłogę. Słysząc te odgłosy, Roderick Corcoran błyskawicznie odwrócił się i podbiegł do stołu sekcyjnego. Miarowo bijące serce Loretty Leone lśniło obscenicznie w jaskrawym blasku lamp. - O mój Boże! - wykrzyknął Corcoran. - O mój Boże! W tym momencie okropny, bulgoczący jęk - dźwięk zdający się pochodzić z samych głębi piekieł - wydobył się z gardła kobiety. Jej ciało wyprężyło się, a potem zwiotczało. Błyszczące serce zadrgało, by w końcu znieruchomieć. Corcoran odruchowo wyciągnął rękę, żeby spróbować masażu serca, lecz zaraz zrezygnował. Przy takim uszkodzeniu klatki piersiowej i bez jakiejkolwiek aparatury nie miało to żadnego sensu. Nachylił się nad swoim nieprzytomnym asystentem i upewnił, że tętno ma dobrze wyczuwalne i miarowe. Następnie, oblany zimnym potem, drżącymi rękami przejrzał historię choroby kobiety, szukając jej nazwiska. Rzuciwszy jeszcze jedno nerwowe spojrzenie na zwłoki leżące na stole prosektoryjnym, złapał słuchawkę telefonu. - Centrala - zawołał gniewnie - dajcie mi doktora Marshalla. Doktora Reeda Marshalla. Rozdział 19. Eddie Garcia przeciągnął się, rozluźniając mięśnie karku i ramion, po czym dodał gazu przed kolejnym wzniesieniem Gór Skalistych. Noc była czarna jak smoła i radio odbierało tylko jedną, mocno trzeszczącą stację, nadającą country & western, ale dzięki kilku godzinom spokojnego snu w domu jego matki oraz paru tabletkom "przyjaciela kierowcy" Eddie czuł się wypoczęty i trzeźwy. I dobrze, ponieważ mężczyzna, którego zabrał na pustynnym odcinku autostrady sto sześćdziesiąt trzy, przez dziesięć godzin powiedział najwyżej dziesięć słów. Garcia, niezależny kierowca ciężarówki, przewoził wołowinę z Flagstaff do Cleveland na zamówienie Buckeye Packing. Brał ten kurs, kiedy tylko mógł, ponieważ lubił trasę, widoki, a także mógł przy okazji odwiedzić matkę i siostry w Mexican Hat. Lecz w wyniku tej wizyty miał pół dnia spóźnienia i będzie musiał jechać bez snu aż do Ohio. Zerknął na pasażera, który opierał się o boczne drzwi, przysypiając co chwila. Facet miał apatyczny, blady i ponury wygląd więźnia i gdyby Eddie nie wiedział, że w tej okolicy nie było żadnych więzień, uznałby go za zbiegłego przestępcę. - Gdyby nawet nim był, Eddiemu nie robiło to żadnej różnicy. - Hej, Bob, jesteś głodny? - zapytał. - Nie. Pasażer wyprostował się, ale nie spojrzał na niego. - Jesteś z tych stron? - Jakich stron? - Utah, Kolorado. Hej, dobrze się czujesz? - Ja... tak, dobrze. - No, nie wyglądasz najlepiej. Czy mogę spytać, jak się nazywasz? Bob wpatrywał się w ciemność. - Nie wiem - odparł. - Jak chcesz - powiedział Garcia. Przez jakiś czas pocierał sobie szczecinę na brodzie. - Słuchaj - rzekł w końcu - wyjaśnijmy to sobie. Zabrałem cię, bo byłeś na środku pustyni i wyglądało na to, że trzeba cię podrzucić, a ja potrzebowałem towarzystwa. Nie jestem z tych, co pchają się z butami w czyjeś życie. Gówno mnie obchodzi, przed kim uciekasz i w co się wpakowałeś. Sam kiedyś siedziałem. Jeśli cię o coś pytam, to dlatego, że chcę sobie pogadać albo pomóc ci, jeżeli jesteś chory. Kapujesz? - Tak. Kierowca spojrzał na niego z troską. - Naprawdę nie wiesz, jak się nazywasz? North... Shollander... Trainor... Brikowski... Enders... Pullman... Scott Enders zmrużył ciemne oczy, usiłując wybrać jedno z wielu nazwisk, jakie kłębiły się w jego głowie. - Nie - usłyszał swój głos. - Nie wiem. - Ani skąd jesteś? Scott potrząsnął głową. - Kiedy ostatnio jadłeś? - zapytał Garcia. - Ja... nie... wiem. Scott przypomniał sobie zatłoczoną salę i wydawało mu się, że nie jadł od dwóch dni, obawiając się, że do jedzenia dosypali narkotyków. Tylko kto? i dlaczego? Pamiętał też mężczyznę zwanego Pikę. Schował pod językiem ostatnią tabletkę, którą dał mu właśnie Pikę. Gdzie to było? Widział też strzępy innych obrazów, ale nie mógł ich ułożyć w jakąś sensowną całość. - No cóż - zauważył z zadowoleniem kierowca. - Przynajmniej wiesz, że nie wiesz, kiedy ostatnio jadłeś. To już coś. Jakieś dziesięć mil dalej jest zajazd. Trochę kawy i hamburger dobrze zrobi nam obu. Masz pieniądze? Scott sprawdził prawą kieszeń spodni, ale kiedy próbował sięgnąć do lewej, sztywno zgięte palce odmówiły mu posłuszeństwa. Czy zawsze takie były? - Patrzę, jak się męczysz, i zaczynam martwić się o ciebie, Bob - powiedział Garcia. - Co ci się stało w rękę? Scott tylko spojrzał na niego i wzruszył ramionami. - To szaleństwo. Zupełne szaleństwo - stwierdził kierowca. - Nabierasz mnie, czy naprawdę niczego nie pamiętasz? Jak dostałeś się na drogę sto sześćdziesiąt trzy? Ktoś cię tam zostawił? - Przeczołgałem się pod fotokomórkami - odparł Scott, uświadamiając sobie to dopiero wtedy, gdy wymówił te słowa. - Co? - Zobaczyłem fotokomórki, położyłem się na brzuchu i przeczołgałem się pod nimi. Eddie Garcia potrząsnął głową. - Możecie być pewni, że stary Eddie zabierze najdziwniejszego faceta po tej stronie gór - mruknął do siebie. Wjechali na parking dla ciężarówek, który był prawie pusty. Garcia wyskoczył z kabiny i patrzył, jak pasażer opuszcza się na dół. Dopiero gdy zaczął iść po chodniku, kierowca zauważył, że tamten kuleje. Wydawało się, że powłóczy lewą nogą. - Wiem, wiem - wymamrotał bardziej do siebie niż do Boba. - Sparaliżowały cię te fotokomórki. Zamówił dla nich obu prawdziwą kawę i cheeseburgery, po czym patrzył, jak Bob daremnie próbuje posłużyć się lewą ręką. Im dłużej przyglądał się temu człowiekowi i pustce, która zdawała się go otaczać, tym było mu smutniej. Przez chwilę miał ochotę po prostu dać mu dwudziestaka i odjechać. Jednak równie szybko odepchnął tę myśl. To nie w jego stylu. - Naprawdę nic nie pamiętasz, prawda? Scott przygryzł dolną wargę. - Niewiele - odparł. - Usiłuję coś sobie przypomnieć, ale nie mogę. Nagły rozbłysk wspomnienia, jak wyciska sok z kaktusa zdziwił go; skąd wiedział, jak to zrobić? Szereg nie powiązanych ze sobą scen - niektórych bardzo gwałtownych - przemknęło mu przed oczami. Żadna z nich nie budziła nawet cienia skojarzeń czy emocji. Eddie Garcia kupił trochę wołowiny na zimno i różnych przekąsek, zapłacił za posiłek, a potem wyprowadził swoją ciężarówkę na autostradę międzystanową. Miał wrażenie, że kiedy przystanął na sto sześćdziesiątej trzeciej, zabrał dziecko w pokiereszowanym ciele mężczyzny. Teraz nie miał pojęcia, co z nim zrobić. - Bob, powiedz mi coś - zwrócił się do niego, gdy mknęli przez Glenwood Springs i dalej, ku Denver. - Czy masz jakąś rodzinę? Kogoś, kogo trzeba zawiadomić? Jakieś miejsce, gdzie chciałbyś, żebym cię podwiózł? - Koń pani Gideon - powiedział nagle Scott. - Co? - Muszę pojechać do wschodniego Bostonu i znaleźć konia pani Gideon. - Wschodni Boston, Massachusetts? - Tak. Scott wiedział, że to prawda, że to niezwykle ważne, ale nie miał pojęcia dlaczego. - Bob, kim jest ta pani Gideon? To twoja krewna? - Ja... Ja nie wiem, o czym mówię - pasażer zacisnął zdrową dłoń w pięść. - Do licha, po prostu nie wiem. - Dobra, słuchaj -powiedział Garcia. -Jutro wieczorem będziemy w Cleveland. Stamtąd możesz złapać okazję do Bostonu. Dam ci parę groszy. - Koń pani Gideon - powtórzył Scott. - Muszę go znaleźć. Eddie Garcia, z ulgą przyjmując nawet ten zalążek planu, wrzucił wyższy bieg i ciężarówka pomknęła szosą. Rozdział 20. Wsparta na łokciu, Laura leżała w łóżku Eryka, patrząc, jak szary blask nowego dnia powoli sączy się po niebie nad miastem. Minął rok, a może więcej, od kiedy ostatni raz spędziła noc z mężczyzną. I chociaż jeszcze się nie kochali, wiedziała, że tego chce. W tak krótkim czasie tyle razem przeżyli. Wyciągnęła rękę, odgarnęła Erykowi włosy z czoła i ucałowała go w nie. Zamrugał oczami i spojrzał na nią. Potem bez słowa przyciągnął ją do siebie i objął. Leżeli tak przez prawie pół godziny, jej twarz przytulona do jego piersi. - Już niedługo? - zapytał, chłonąc wzrokiem zarys jej ciała i gładkość skóry. Kiwnęła głową i pocałowała go mocno. - Chcę, żeby było wspaniale - szepnęła. Obrócił ją na plecy i popieścił wargami piersi. Jej sutki stwardniały pod wpływem pieszczoty. - Rozumiem - powiedział - i obiecuję ci, że będzie. Wzięli prysznic, a potem pili sok i kawę na balkonie, żadne z nich nie chciało psuć nastroju rozmową o minionym dniu. W końcu Laura wstała i oparła się o balustradę, spoglądając nad dachami na Cambridge. - Masz jakieś plany na dzisiaj? - zapytał Eryk. - Właściwie nie. Myślę, że warto pójść na policję i dowiedzieć się, co zechcą zrobić w sprawie Donalda Devinea. - Zgadzam się, choć po wczorajszym ranku nie jestem pewny, czy podoba mi się to, że miałabyś chodzić po mieście sama. Jeśli możesz zaczekać, to jutro mam wolny dzień. - Zobaczę. - Zaczekaj choć do południa. Odezwę się wcześniej. Zadźwięczał telefon. Eryk zawahał się, nie chcąc mieć znowu do czynienia z Kaduceuszem. W końcu podniósł się i wszedł do mieszkania. Wrócił minutę później. - Muszę iść - oznajmił. - Coś się stało w szpitalu, coś naprawdę niedobrego. Reed Marshall złożył rezygnację. - Rezygnację? - Dzwonił mój szef, Joe Silver. Wygląda na to, że Reed uznał jakąś kobietę za zmarłą i posłał ją do kostnicy. Wczoraj wieczorem przeprowadzili sekcję i stwierdzili, że jej serce jeszcze bije. - Nie! Czy to możliwe? - Trudno mi to sobie wyobrazić, ale Silver twierdzi, że tak było. Wciąż żartujemy sobie na ten temat i opowiadamy różne historyjki, ale pierwszy raz słyszę, żeby coś takiego przydarzyło się komuś, kogo znam. Na samą myśl ściska mnie w żołądku. Reed zadzwonił dziś rano i złożył rezygnację. Prawdopodobnie jest w bardzo złym stanie. Laura weszła za nim do mieszkania i usiadła na łóżku, kiedy się ubierał. - Eryk, jak to możliwe? Czy lekarz mający tyle różnych aparatów może popełnić taki błąd? - Nie wiem. Reed jest naprawdę znakomitym lekarzem, mówiłem ci. - Zadzwonisz do mnie i powiesz, co się stało? - Zadzwonię - obiecał. - Chociaż nie jestem pewny, czy kiedykolwiek dowiemy się, co zaszło. Od momentu gdy drzwi kliniki otwierają się po raz pierwszy przed pierwszym pacjentem, zaczyna ona żyć swoim własnym rytmem i rozwijać własną, niepowtarzalną osobowość. Miota sie i rośnie, ucząc się na swoich błędach. Rozrasta się i prowadzi badania, coraz lepiej poznając otaczający świat. Jej części niszczeją, wymagają naprawy lub wymiany. Jej klimat - nastroje pacjentów i pracowników - staje się coraz lepiej wyczuwalny. Kiedy tego ranka Eryk wszedł do izby przyjęć, już po kilku minutach wyczuł panujący w White Memorial niepokój. Wielki szpital stanął w obliczu własnej omylności. Sekcję Loretty Leone przeprowadzono poprzedniego dnia Po południu. Szpitalna poczta pantoflowa, chociaż często niedokładna, była jednak szybsza od najsprawniejszych systemów łączności. Po kilku godzinach wszyscy pracownicy na każdym szczeblu tej instytucji znali jakąś wersję tragedii. Joe Silver, bardziej znużony niż zwykle, spotkał Eryka przy biurku rejestracji. - Właśnie miałem telefon z tego przeklętego "Heralda" - oznajmił. - To kanał. Naprawdę. Poszli do gabinetu Eryka, gdzie szef powiedział mu to, co wiedział o sprawie. - Marshall schrzanił - zakończył Silver. - Po prostu schrzanił. - Nonsens. Nie mogę w to uwierzyć - rzekł Eryk. - Reed jest cholernie dobry i wiesz o tym. - Poczuł ukłucie złości i zjeżył się. - Joe, wydaje mi się, że nie okazujesz ani cienia lojalności wobec kogoś, kto tak ciężko tyrał dla ciebie przez pięć lat. Mógłbyś przynajmniej zaczekać z wydawaniem opinii, dopóki nie poznasz całej prawdy. Silver zmierzył go wściekłym wzrokiem. - Całej prawdy? Koroner, niejaki Corcoran, chce nas wystrzelać, jakiś dupek z "Heralda" znów wyciąga tę sprawę z Worrellem, zarzucając mi oraz mojemu personelowi niekompetencję, uznano za zmarłą kobietę, która żyła, a ty nazywasz mnie nielojalnym? Masz cholerny tupet, Najarian. -Ze złości zrobił się purpurowy. - Nic dziwnego, że ludzie nie chcą cię na kierowniczym stanowisku. Jesteś cholernie arogancki. Marshall był przepracowany po zbyt wielu dyżurach pod rząd. Gdybyś był wczoraj na dyżurze, tak jak powinieneś być, nigdy by do tego nie doszło. - Zaraz, chwileczkę - zaczął Eryk. Silver nie słuchając wymaszerował z pokoju. Eryk opadł na fotel, niemal równie wściekły na siebie, za to że nie zdołał się opanować, jak na Silvera. Ale to, co powiedział Silverowi,-było prawdą. Reed miał swoje słabe strony, ale był piekielnie dobrym lekarzem. To, co przytrafiło się jemu, mogło przydarzyć się każdemu z nich. Eryk złapał słuchawkę i wybrał domowy numer Reeda. Po dziesiątym dzwonku odebrała Carolyn Marshall. - Przepraszam, Eryk - zaczęła. - Reed jest w łóżku. Nie chce z nikim rozmawiać. - Powiedz mu, że to ja, i zobaczymy, czy nie porozmawia ze mną minutę. Odłożyła słuchawkę. Eryk słyszał płacz dziecka. Zerknął na izbę przyjęć. Twarze personelu były szare i zgnębione. Domyślił się, że nikt z nich nie miał dziś ochoty do pracy. - Hej, co powiesz, stary? Głos Marshalla był ochrypły i niewyraźny. - Reed, piłeś? - Nie, od kiedy kilka godzin temu zwymiotowałem krwią. Ponadto valium działa znacznie łagodniej. - Jezu, Reed, musisz przestać. - Dlaczego? Jeszcze jestem przytomny. - Możesz mi powiedzieć, co się stało? - Spieprzyłem. To się stało. - Wszyscy pieprzymy coś, ciągle - rzekł Eryk. - Taka jest nasza praca i wiesz o tym równie dobrze jak ja. Gdybyśmy mogli siedzieć i zastanawiać się przez całą noc, może nigdy nie popełnialibyśmy błędów. Mamy jednak do czynienia z chorymi i musimy podejmować decyzje natychmiast. I tak to już jest. - Dobrze powiedziane, amigo. Dobrze powiedziane. - Do licha, Reed, naprawdę tak uważam. Teraz proszę, powiedz mi, co się stało. - Widziałem rytm serca i zignorowałem go. Spieprzyłem. To proste. Eryka nagle ścisnęło w piersi. - Jaki rytm? - Osiem, dziesięć impulsów na minutę. Szerokie zespoły komorowe. Wydawał się bez znaczenia. Lecz chyba mógł wystarczyć do wywołania skurczu, tak mówi ten z sądówki. Teraz widzisz, że trudno tego nie nazwać... - Reed, czy dołączyłeś zapis do historii choroby? - Eryk czuł, że serce bije mu szybciej. - Oczywiście. Dokładność to moja dewiza. - Dobra, słuchaj. Odstaw to cholerne valium i przestań się przejmować, dobrze? - Cokolwiek powiesz, doktorku. No, dzięki za telefon. Na razie, stary druhu. - Reed, daj mi na moment Carolyn. Eryk usłyszał, jak Reed niezdarnie odkłada słuchawkę, wywracając coś przy tym. Po chwili odezwała się jego żona. - Słuchaj - powiedział Eryk. - Reed ma gdzieś valium. - Naprawdę? - Znajdź je i wyrzuć, dobrze? - D-dobrze. Eryk, czy ty rozumiesz, co się tam stało? - Nic takiego, co powinno wywołać tyle zamieszania. Carolyn, uznajemy za zmarłych ludzi w takim stanie jak ta kobieta, uwierz mi. Robiłem to wiele razy. Przy tych słowach przeszedł go nagły dreszcz. W tej chwili mógł myśleć tylko o tym, że koniecznie musi obejrzeć historię choroby Loretty Leone. - Nie mówisz tego tylko tak sobie, prawda? - spytała Carolyn. - Jasne, że nie. Joe Silver prawie mnie wylał za to, że ująłem się za Reedem. Naprawdę myślę to, co mu powiedziałem, i nie okłamuję cię. - Dzięki. Będziemy w kontakcie? - Oczywiście. Na razie pozbądź się z domu wszystkich środków uspokajających i alkoholu. Reed wspominał kiedyś, że chodził do psychoterapeuty. Robi to jeszcze? - Hmm, tak. Owszem. - No to zadzwoń do niego. Myślę, że może trzeba będzie umieścić Reeda w szpitalu. Niech zadecyduje jego lekarz. Kiedy odłożył słuchawkę, był mokry od potu. Odszukanie historii choroby Loretty Leone zajęło mu prawie pół godziny. Była w gabinecie Joego Silvera, ale ten odmówił jej wydania. Eryk nalegał. W końcu Silver ustąpił, wymógłszy na nim obietnicę, że nikomu jej nie pokaże i z nikim nie będzie o niej dyskutował. Eryk otworzył kartę już na korytarzu. O ile pamiętał, identycznie wyglądał elektrokardiogram włóczęgi, którego sam uznał za zmarłego. Nie tylko podobnie, ale identycznie. Przez godzinę rozpraszał tłum oczekujących pacjentów, a potem kazał sobie przynieść z archiwum historię choroby włóczęgi. Miał rację. Elektrokardiogramy tamtego mężczyzny i Loretty Leone były jednakowe. Czy ten człowiek, który mógł być bratem Laury, żył jeszcze, kiedy go odłączono? W obliczu ostatnich wydarzeń Eryk nie miał powodu wierzyć, że było inaczej. Zemdliło go na samą myśl. Rozpaczliwie usiłując uporządkować fakty, przeszedł z izby przyjęć do pustej dyżurki i opadł na miękki fotel. Czy podobieństwo tych zapisów mogło być przypadkowe? Kiedyś, jeszcze na studiach, stwierdziwszy u pacjenta szereg dziwnych objawów, sugerował ulubionej pani profesor, że mogą one być zupełnie przypadkowe. Kobieta spokojnie pozwoliła, żeby ukręcił sobie powróz na szyję, a potem powiedziała do całej sali: "Według waszego znakomitego kolegi, pana Najariana, wyjaśnieniem stanu tego chorego jest zwyczajny zbieg okoliczności. Radzę wszystkim zapamiętać, że chociaż przypadek od czasu do czasu może zdarzyć się w diagnostyce medycznej, to pojęcie przeważnie służy samousprawiedliwieniu lenistwa umysłowego". Eryk lekko uśmiechnął się na to wspomnienie. Od tamtego incydentu nigdy pochopnie nie uznawał niczego za zbieg okoliczności. Zabrał obie historie choroby do swojego gabinetu i zamknął je w biurku. Kiedy tylko będzie miał wolną chwilę, pójdzie do biblioteki, żeby uzupełnić wiadomości na temat trucizn metabolicznych i letargu. Gdzieś tam było wyjaśnienie przypadków włóczęgi i Loretty Leone. I Eryk poprzysiągł sobie, że dopóki nie sprawdzi wszystkich źródeł dostępnych w Bostonie, na pewno nie uzna tego za zbieg okoliczności. Rozdział 21. Wkrótce po tym jak Eryk wyszedł do szpitala, Laura znów zasnęła. Obudziła się po dziewiątej, oszołomiona i zdumiona tym, że nie jest w swojej chatce na Little Cayman. Na drugim końcu pokoju Verdi kręcił się w przykrytej klatce. Laura zdjęła osłonę i przez pięć minut daremnie próbowała namówić ptaka, żeby powiedział jej "dzień dobry". Wreszcie usiadła na brzegu łóżka, usiłując ułożyć jakiś plan dnia. Po raz pierwszy od opuszczenia wyspy była apatyczna i zobojętniała. Stopniowo uświadomiła sobie, że od kiedy poznała Eryka - a dokładnie od chwili, gdy zaczęło im na sobie zależeć, jakby trochę mniej przejmowała się zaginięciem Scotta. Czyżby przywiązanie do brata było tak słabe? Przestraszyła się i rozzłościła na myśl o tym, że może nie kierowała nią chęć odnalezienia brata, lecz strach przed zerwaniem ostatniej nitki łączącej ją ze światem poza wyspą. Czy jej życie stało się aż tak jałowe? Ubrała się i poszła do centrum, do hotelu Carlisle. Po bezchmurnym poranku dzień stał się ponury i nieprzyjemnie parny. Miasto zdawało się błagać o litościwy deszcz. Podczas spaceru kilkakrotnie bezskutecznie sprawdzała, czy jest śledzona. Na samą myśl o tym, że ktoś może ją wciąż obserwować, robiło się jej niedobrze. Irańczyk-recepcjonista nie miał dla niej żadnych nowych wiadomości. Laura poszła do swojego pokoju, włączyła jakiś program telewizyjny i położyła się. Niemal natychmiast zaczęła zapadać w sen. Szukanie Scotta stało się znacznie łatwiejsze, od kiedy pomagał jej Eryk, przekonywała się. Może przespać się trochę, zrobić zakupy i dopiero nazajutrz pójść na policję. Myśl o spotkaniu z kolejnym znudzonym, niechętnie nastawionym policjantem nie była zbyt pociągająca. Ponadto i tak pewnie nie będą mogli jej pomóc. Zamknęła oczy. - ...i jako przeciwnicy wiwisekcji uważamy - mówiła jedna z osób będących gośćmi programu - że uczeni prowadzący badania medyczne i hodowcy zwierząt mają w Waszyngtonie lobby równie silne i wpływowe jak każda grupa interesów... Laura z wysiłkiem otworzyła oczy, podniosła się i spojrzała na ekran. Mówczyni monotonnie ciągnęła swoją przemowę, gromiąc brak właściwej perspektywy w światku medycznym. - ...najpierw myszy i chomiki, potem psy i naczelne, a potem tak zwani ochotnicy-więźniowie - mówiła. - Jak sądzicie, do czego to wszystko prowadzi? Laura wzięła słuchawkę, wybrała numer informacji i otrzymała telefon do wydziału anatomii akademii medycznej. Połączono ją z niejakim Bishoffem z administracji wydziału. - Panie Bishoff, dziękuję, że zechciał pan ze mną rozmawiać - powiedziała mu. - Nazywam się Laura Scott. Zbieram materiał do powieści i potrzebuję trochę informacji na temat tego, skąd akademie medyczne uzyskują zwłoki do sekcji. - Pisze pani powieść kryminalną? - zapytał zaintrygowany rozmówca. - Zgadza się. - Czy już coś pani publikowała? - No cóż, jeszcze nie. - Och. Laura czuła, że jego zainteresowanie słabnie. - Ale mam podpisaną umowę - dodała pośpiesznie. - W takim razie serdecznie gratuluję. Pierwsza sprzedana powieść. Wie pani, sam zamierzam napisać książkę. Thriller medyczny. Jeszcze nie zabrałem się do pisania, ale mam już tytuł: Zażyj dwie aspiryny i zadzwoń do kostnicy. Chwytliwy, prawda? Laura pożałowała, że nie wymyśliła innego pretekstu. - Tak... ma coś w sobie - przyznała. - Cieszę się, że pani tak uważa. A teraz, jak autor z autorem, co chce pani wiedzieć? - Hmm, panie Bishoff, skąd bierzecie zwłoki? - No, zapisują je nam. - Kto? - Wyłącznie ci, którzy mają prawo to zrobić: nieboszczycy. - Ludzie zapisują swoje ciała w testamencie? - Zgadza się. Muszą zawiadomić nas o tym, kiedy są w pełni władz umysłowych, i podpisać notarialnie potwierdzony formularz w trzech egzemplarzach. Jeden pozostaje w ich aktach, drugi my otrzymujemy, a trzeci dołącza się do ich ostatniej woli. - Czy policja dostarcza wam jakieś zwłoki? - Nigdy. - I to wam wystarcza? - Prawdę mówiąc, więcej niż wystarcza. Trzymamy je w lodzie. No, czy to nie byłaby piękna scena pościgu kończącego się w takiej chłodni? - Rzeczywiście, panie Bishoff, ale chyba już ją ktoś napisał. - Och. - Proszę powiedzieć - ciągnęła. - Czy płacicie im? - Za ciała? Do licha, nie. Jedynie koszty pogrzebu, jeśli rodzina chce skorzystać z miejskiego cmentarza na North Shore. - Nigdy nie płacicie za ciała? - Zdecydowanie nie. Nie wystarczyłoby nam funduszy. Czy to psuje pani intrygę? - Chyba tak. - W takim razie przykro mi. - Jeszcze ostatni raz, żeby się upewnić. Nikt nie może czerpać zysków ze sprzedaży zwłok akademiom medycznym? - Zdecydowanie nikt. - Dziękuję, panie Bishoff. Bardzo mi pan pomógł. - Cała przyjemność po mojej stronie. Teraz ja chciałbym zadać pani jedno pytanie. - Tak? - Jak pani uważa, czy powinienem znaleźć agenta przed napisaniem książki, czy po jej napisaniu? Laura uśmiechnęła się. - Sądzę, że lepiej po napisaniu, panie Bishoff. Rozłączyła się, a potem zatelefonowała pod numer koronera - Thaddeusa Bushnella. Automat poinformował ją, że linia jest uszkodzona. Dziesięć minut później Laura jechała taksówką w kierunku domku u podnóża Beacon Hill, mając nadzieję, że w dzień znajdzie starca trochę trzeźwiejszego i bardziej skłonnego do rozmowy. Kiedy skręcili w uliczkę, przy której stał dom starego lekarza, zobaczyła drewniane barierki ustawione przed posesją. Z budynku zostały gruzy, wypalona ruina. W powietrzu wisiał ciężki odór dymu i spalenizny. Poprosiła taksówkarza, żeby zaczekał, i podeszła do barierki. Umundurowany inspektor pożarnictwa stał obok tego, co pozostało z frontowych drzwi. - Co się stało? - zapytała. Mężczyzna spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Dom spłonął - odparł tonem sugerującym nie wypowiedziane "A jak pani myśli"? - A co z doktorem Bushnellem? Laura miała nieprzyjemne przeczucie, że mogła nie zadawać tego pytania. - To pani znajomy? - Ja... tak, znam go. Strażak złagodniał. - Przykro mi - powiedział. - Staruszkowi nie udało się. - Wiedziałam, że w końcu to sobie zrobi - stwierdziła Laura. - Słucham? - Doktor Bushnell. Widziałam go niedawno; za dużo pił i palił. Obawiałam się, że może mu się przytrafić coś takiego. Inspektor spojrzał na dom, a potem na Laurę. - Jest pani reporterką? - Nie, dlaczego? - A kim pani jest? - Ja... przyjechałam z Południa. Czemu pan pyta? - Ponieważ nie powinienem z nikim rozmawiać, dopóki nie sprawdzimy kilku rzeczy. - Proszę - ciągnęła Laura, zaczynając coś przeczuwać. - Proszę powiedzieć mi, co się tu stało. To... to bardzo ważne. Mężczyzna przyglądał się jej przez chwilę, a potem oświadczył bez ogródek: - Ogień został podłożony. Wygląda na profesjonalną robotę, ale nie najlepszą. Staruszek był na piętrze. Dom podpalono tak, że nie zdołałby wydostać się, nawet gdyby chciał... Proszę pani? Jest pani taka blada... Laura wyobraziła sobie kruchego człowieczka owiniętego w koc, mówiącego o wydarzeniach z odległej przyszłości, tak jakby działy się wczoraj. - Bo czuję się trochę niewyraźnie - odparła. - Tutaj zdarzają się takie straszne rzeczy. Strażak znów spojrzał na zgliszcza tego, co niegdyś było domem Thaddeusa Bushnella. - Tak. Sądzę, że tak. - Nadstawił dłoń i zerknął w górę. - Zaczyna padać - rzekł. Nie licząc eleganckiej Countway Medical Library przy Huntington Avenue, Hoffman Medical Library w White Memorial była największą biblioteką w mieście. Eryk zamierzał tam zacząć poszukiwania od przejrzenia podstawowych podręczników z zakresu toksykologii, metabolizmu i kardiologii. Szczególną uwagę zwrócił na bibliografie na końcu każdego rozdziału, uzyskując zestaw fiszek z odnośnikami do artykułów w różnych periodykach, które będą mu potrzebne w drugiej fazie poszukiwań. Wyszedł z założenia, że w jakiś sposób tych dwoje pacjentów zetknęło się z tą samą trucizną lub podobnym skażeniem środowiska, to znaczy z toksyną dostatecznie silną, aby spowodować zapaść sercowo-naczyniową i zahamowanie metabolizmu. Była już czwarta po południu. Wcześniej nad miastem przeszedł deszcz, tworząc na drogach oleiste kałuże. W wyniku tego do szpitala zwożono ofiary wypadków, co zatrzymało Eryka w pracy dłużej, niż przewidywał. W końcu przekazał dyżur starszemu lekarzowi wyznaczonemu przez Silvera na miejsce Reeda i uzgodnił z nim kolejność zmian do czasu wyjaśnienia sytuacji. Wcześniej zadzwoniła do niego Laura i powiadomiła o rozmowie z administracją akademii medycznej oraz prawdopodobnym zamordowaniu Thaddeusa Bushnella. Mając nadzieję znaleźć jakieś wyjaśnienie podobieństw między śmiercią NN i Loretty Leone, Eryk postanowił nie mówić jej o straszliwej pomyłce, jaką mógł popełnić, choć wiedział, że bardzo szybko będą musieli przeprowadzić tę rozmowę. Czując, że czas nagli, położył stertę książek na stole i zaczął pracować. Po godzinie miał listę czterdziestu toksyn. Akonityna, kurara, botulina, atropina, sapotoksyna, fizostygmina, tetrodotoksyna, cyjanek, arszenik, acetanilid, antymon, barbiturany, jad pszczeli, korzeń mandragory, muskaryna, amanityna, pikrotoksyna, neurotoksyna jadu żmij, strychnina. Kolejno nanosił na fiszki nazwy substancji, dawki toksyczne, sposób podawania, źródła i główne objawy zatrucia. Każda z tych trucizn mogła spowodować śmierć w wyniku oddziaływania na układ nerwowy lub mięsień sercowy, a w pewnych dawkach mogły też powodować znaczne spowolnienie metabolizmu. Sprawdzenie każdej toksyny wydawało się zadaniem ponad siły. Lecz Eryk pocieszał się, że tak samo było z setkami wzorów związków organicznych, które kiedyś musiał zapamiętać. Minęła godzina, a potem druga, a on powoli odkładał kolejne fiszki. Lista kurczyła się. Co pewien czas jakieś spostrzeżenie dotyczące określonej trucizny przykuwało jego uwagę, tylko po to, żeby zostać wykluczone przez proste pytania: W jaki sposób obie ofiary mogły się z nią zetknąć? Czy jej działanie mogło ustać po zatrzymaniu metabolizmu i przed śmiercią? Amanityna, trucizna zawarta w grzybach wyższych, była jedną z głównych kandydatek. W grę wchodziły także strychnina i trucizna otrzymywana z żab - bufotoksyna. Lecz raz po raz, jakby rzucając mu wyzwanie, w literaturze pojawiała się jedna i ta sama substancja - tetrodotoksyna, związek występujący w pewnym gatunku ryb. Według przynajmniej jednego badacza była od dawna poszukiwaną trucizną wywołującą pozorną śmierć. W Japonii niektórzy szefowie kuchni otrzymują specjalny urzędowy dyplom upoważniający do przygotowywania z ryby fugu dania zwanego saskimi, będącego czymś pośrednim między pożywieniem a narkotykiem. Kucharze - którzy czasami umierają po skosztowaniu swoich dań - starają się pozostawić tylko tyle tetrodotoksyny, żeby spowodować zaczerwienienie skóry, mrowienie warg i końców palców oraz lekką euforię. Opisano jednak wiele przypadków zatrucia tą potrawą. Objawia się ono między innymi obrzękiem płuc w wyniku zwolnienia akcji serca, niewydolnością oddechową i znacznym spowolnieniem metabolizmu. Czy Loretta Leone i NN mogli w jakiś sposób bezwiednie zjeść fugu? Takie założenie nie miało sensu. Za oknami biblioteki szary wieczór zmienił się w czarną noc, a stos czasopism na stoliku Eryka stale się powiększał. Amanityny grzybowe, fugu i rośliny zawierające akonitynę. Eryk stopniowo skracał swoją listę, aż w końcu pozostały tylko te trzy substancje. Każda z nich w odpowiedniej dawce mogła wywołać długotrwałe spowolnienie metabolizmu - stan pozornej śmierci. Drzwi biblioteki otworzyły się i zamknęły. Eryk nie podniósł głowy. W chwilę później poczuł na ramieniu dotknięcie ciężkiej dłoni. - Doktor Subarsky, jak sądzę - powiedział, definitywnie skreślając strychninę z listy podejrzanych. - Ty rzeczywiście jesteś małym dzięciołem - rzekł biochemik. - Chyba masz coś ciekawszego do roboty w swoim wolnym czasie. Upuścił naręcze książek na pobliski stolik, usiadł przed Erikiem i przejrzał tytuły periodyków, które ten czytał. - "Journal of Toxicology"... "Poisons of the World"... "Journal of Ethnopharmacology"... - Widzisz, ja właśnie robię coś ciekawszego - odpowiedział Eryk, dopiero w tym momencie uświadamiając sobie, ile upłynęło czasu. - A dokładnie co? Subarsky oparł się wygodnie i położył na stole nogi w ogromnych sportowych butach. - Zajmuję się przypadkiem tej kobiety, którą Reed Marshall wczoraj uznał za zmarłą - wyjaśnił Eryk. - Ach tak, to sensacja dnia. Popełnił paskudny błąd. Paskudny. - Nie jestem pewny, czy to był błąd. - Res ipsa loquitur - skomentował Subarsky. - Co to znaczy? - W przybliżeniu "trup mówi sam za siebie". - David, jak zdefiniowałbyś śmierć? Subarsky podrapał się po brodzie. - Chyba jak zwykle. Zanik akcji serca i czynności neurologicznych... i tak dalej. - A co powiesz o tych wszystkich doniesieniach o ludziach, którzy mieli takie objawy, a po pewnym czasie się ocknęli? - Mogę ci znaleźć doniesienia o tym, że w Wielkim Kanionie widziano dinozaury - odparł Subarsky. - No cóż, siedzę tu od kilku godzin, próbując ułożyć jakąś definicję pasującą do tych wszystkich doniesień, i wiesz, do czego dochodzę? Rozkład pośmiertny. To jest odpowiedź. - Jeśli nie gnije, to oznacza, że żyje. To mi się podoba, Najarian. Naprawdę. Chociaż obawiam się, że w ten sposób jeszcze pogłębilibyśmy problem przeludnienia. - Mówię poważnie. - Poważnie? No cóż, wydaje mi się, że tytuł lekarza medycyny i trzynaście lat nauki pozwalają ci orzec, kto ma zgnić. - Reed Marshall właśnie tak zrobił i pomylił się. - Przypadek - rzekł Subarsky. - Jeden na miliard. - Nie sądzę, Davidzie. Widzisz, być może popełniłem ten sam błąd. Eryk wyciągnął elektrokardiogramy i opisał koledze oba przypadki. - I gdzie jest teraz ten NN? - zapytał Subarsky. - Nie wiem. Masz trochę czasu? - Dla ciebie? Zawsze. Eryk szczegółowo opowiedział mu, jak spotkał Laurę, o wizytach w Bramach Niebios i Thaddeusie Bushnellu oraz o niebezpiecznej przygodzie w dokach wschodniego Bostonu. Subarsky wysłuchał go, gryząc ołówek. Kiedy Eryk skończył, przyjaciel cicho gwizdnął. - Nieźle wdepnąłeś, stary, muszę ci to przyznać. - Davidzie, nie mam pojęcia, o co tu chodzi, ale uważam, że ten włóczęga i Loretta Leone zostali otruci. - Jak? - Przypadkowo. Jakimś produktem spożywczym. Przez psychopatę. Podaj mi dowolną definicję szaleńca, a znajdę ci kogoś, kto do niej pasuje. - I myślisz, że zbyt szybko przerwałeś reanimację faceta, który mógł być bratem twojej nowej panienki? - To możliwe. - Nie kupuję tego. - Na razie wcale tego nie oczekuję. Właśnie dlatego tu siedzę. - I czego się dokopałeś? - Mnóstwa rzeczy. Ale wciąż natrafiam na to. Eryk podsunął mu notatki na temat tetrodotoksyny. Subarsky przejrzał je pośpiesznie. - A więc toksyna pozornej śmierci znów podnosi swój straszliwy łeb. - Słyszałeś o niej? - Trochę. Kilka lat temu cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Nawet napisano o niej książkę. Później jednak w czasopismach naukowych zaczęły pojawiać się artykuły podważające większość zastosowanych metod i twierdzeń. - Wiem. Czytałem niektóre z nich. - I podejrzewasz, że to ten związek? - Albo podany osobno, albo w połączeniu z innymi. Czy dobry toksykolog mógłby go wykryć? - Prawdopodobnie. - A co z amanityną i akonityną? - Prawdopodobnie. - A więc jutro wybiorę się na anatomopatologię i sprawdzę, czy mogą zbadać krew Loretty Leone. A potem chyba umówię się na spotkanie z doktorem Dardenem. - Ach tak. To ten Haitańczyk, starszy lekarz w White Memorial. Dobry pomysł. - Jeżeli ktoś tu coś wie o tetrodotoksynie, to tylko on. - Racja. Nie wiesz, czy on kiedykolwiek odwiedził Haiti, od czasu jak wyemigrował do Stanów? - Przypadkiem wiem - odparł Eryk. - Pomagał przy otwarciu nowej kliniki w Port-au-Prince. Od czasu do czasu zabierał tam kogoś ze sobą. - W takim razie może on zdoła wybić ci to z głowy. - O co ci chodzi? - No cóż, nie jestem ekspertem w tej konkretnej dziedzinie, ale nie wierzę, żeby jakiś środek mógł wywołać objawy, o jakich mówisz. Jako Ormianin masz nadmierne, genetycznie zakodowane poczucie odpowiedzialności. Właśnie dlatego jesteś takim doskonałym lekarzem. Lecz towarzyszy temu, także dziedziczne, armeńskie poczucie winy. I teraz mówi ci ono, że mogłeś coś zrobić, żeby nie dopuścić do śmierci brata twojej przyjaciółki. - I co? - No cóż, znam cię od dawna, Eryk. Wiem, że gdyby coś z nim było nie tak, na pewno zauważyłbyś to. - Możliwe - odparł Eryk. - A jednak teraz moja armeńska intuicja podpowiada mi, że wpadłem na trop czegoś dziwnego. - W takim razie gdybyś potrzebował pomocy, daj mi znać - Subarsky przez chwilę drapał się po brodzie, a potem dodał: - Chociaż jestem gotów założyć się o karton heinekena, że bujasz w obłokach. Eryk pozbierał swoje notatki. - Przyjmuję zakład - rzekł - i wierz mi, mam nadzieję, że wygrasz. Jutro wpadnę do Dardena, patologów i Countway Library. Będę cię informował. - Zrób to - powiedział Subarsky. - Daj mi znać, gdyby mój wierny komputer mógł ci się na coś przydać. A na razie będę bacznie obserwował obłoki. Rozdział 22. Jestem w hotelu. Zadzwoń, jeśli wrócisz przed 22:00. Jeśli nie, zadzwoń rano przed wyjściem do pracy. Jeszcze nie byłam na policji, ale zamierzam to zrobić jutro rano. Mam nadzieję, że wizyta w bibliotece była owocna. Dziękuję za wszystko, co zrobiłeś. Całuję, L. PS Odnowiłam zapasy w lodówce i kredensie. Myślę, że nie popsułam jakichś poważnych badań bakteriologicznych, wyrzucając stary karton z mlekiem. Eryk znalazł ten liścik na poduszce po powrocie do domu, razem ze wspaniałym albumem zatytułowanym Nurkowanie na Kajmanach. Przejrzał książkę zastanawiając się, jak by to było, gdyby tam mieszkał. Od tak dawna jego życiem kierował automatyczny pilot, nakierowany na jeden wytyczony cel. Teraz była tylko niepewność - niepewność i kobieta. Odłożył książkę i przez kilka minut przeglądał notatki. Spodziewał się, że po powrocie do mieszkania zastanie czekającą na niego Laurę i z lekką ulgą przyjął jej nieobecność. Musiał oddać się pracy. Prawie nie żywił już wątpliwości, że mężczyzna, którego wziął za włóczęgę, ten człowiek, którego uznał za zmarłego i wysłał do zakładu pogrzebowego Bramy Niebios, był bratem Laury. Teraz miał powód - poważny powód - przypuszczać, że powinien był dłużej prowadzić akcję reanimacyjną. I chociaż głównym czynnikiem była jakość stanu zdrowia pacjenta, Eryk wiedział, że wydając polecenie wstrzymania zabiegów reanimacyjnych, opierał się, przynajmniej częściowo, na swojej ocenie wartości życia chorego. Z takim przeświadczeniem, podobnie jak Reed, będzie musiał żyć do końca swoich dni. Było już trochę po dziesiątej, więc notatka Laury pozostawiała swobodę manewru - dawała mu pretekst do odłożenia rozmowy z nią do rana. Chociaż im dłużej myślał o rozmowie, tym bardziej chciał już mieć to za sobą, powiedzieć jej o wszystkim i żyć nadzieją, że go zrozumie. Zarówno Scott, jak i Loretta Leone ulegli zatruciu w wyniku działań jakiegoś szaleńca lub kontaktu z jakimś środkiem toksycznym. Pomimo argumentów Davea Subarskyego Eryk nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Pocieszał się nadzieją, że Laura zrozumie, iż popełnił błąd, podobnie jak Reed, ale wszystkie okoliczności sprzysięgły się przeciwko nim. Przez jakiś czas krążył po pokoju, zastanawiając się, czy innych pacjentów w innych szpitalach spotkał taki sam los. W końcu zatelefonował do Carlisle. Długo czekał, zanim ktoś podniósł słuchawkę. Nikt się jednak nie odezwał. - Halo? Lauro? Usłyszał, jak odetchnęła. - Och, dzięki Bogu - powiedziała. - Eryk, dopiero co odebrałam telefon od jakiegoś mężczyzny, który mi groził. W kółko powtarzał: "To jeszcze nie koniec. Musisz oddać taśmę". Wrzasnęłam, że nie wiem, o czym mówi, ale się rozłączył. Nie wiem, o co tu chodzi, ale jeżeli chciał mnie przestraszyć, to udało mu się to. - Zaraz będę. - Nie musisz tego robić. - Chcę. Trochę zdziwiłem się, kiedy cię tu nie zastałem. - Przepraszam. Pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli spędzę trochę czasu sama. Ja... zaczęłam mieć wrażenie, że zbytnio się od ciebie uzależniam. - Lauro, ja też jestem tak uzależniony. Uwierz mi. Muszę ci coś powiedzieć. A kiedy już to zrobię, przekonasz się, że z pewnych względów zależy mi na rozwiązaniu tej zagadki tak samo jak tobie. Naprawdę chcę zaraz do ciebie przyjechać. - Co chcesz mi powiedzieć? - Przez telefon? Zawahała się. - Czekam tu - usłyszał w końcu. Laura siedziała ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i spokojnie słuchała, jak Eryk szczegółowo relacjonuje jej, co robił i myślał tamtego ranka, kiedy przywieziono włóczęgę. - Wiedziałam - oświadczyła, kiedy skończył. - Tego pierwszego wieczoru, gdy byliśmy razem, zauważyłam, jak marszczysz brwi, gdy zaczynasz mówić o tej reanimacji. - O ile to cokolwiek zmienia, chcę cię przeprosić. Mamy tylu pacjentów z zawałami, tylu ludzi przywożą nam martwych po wylewie, że jeśli jakiś przypadek nie różni się zasadniczo od innych, to nawet nie podejrzewamy, że mógłby nie wynikać z przyczyn naturalnych. - A powinniście? - No, chyba tak, gdybyśmy byli doskonali. - Nie o to mi chodziło i dobrze o tym wiesz - warknęła. - Eryk, proszę. Chcę to zrozumieć. Spojrzał na nią niepewnie. - Przepraszam - rzekł. - Niech pomyślę, jak ci to wyjaśnić... Dobrze. W diagnostyce medycznej istnieje pojęcie współczynnika podejrzenia. Mówiąc po prostu, współczynnik podejrzenia oznacza, że jeśli o czymś nie pomyślisz, nigdy tego nie znajdziesz. Im lepszy lekarz, tym więcej diagnostycznych możliwości bierze pod uwagę i odrzuca. Jeśli przyjmiesz, że każdy przypadek zatrzymania akcji serca u pacjenta w średnim wieku ma podłoże naczyniowo-wieńcowe, nigdy nie stwierdzisz przedawkowania kokainy u pięćdziesięciopięcioletniego prezesa dużej firmy. - Rozumiem. - Wierz mi lub nie, nawet najgorszy lekarz w dziewięćdziesięciu, a nawet w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków robi to, co należy, a przynajmniej to, co nie szkodzi pacjentowi. To te pozostałe dziesięć czy pięć procent odróżnia specjalistów od zwykłych konowałów. - Większość z nas uważa inaczej. - Wiem. Te błędne poglądy - nadmierne nadzieje - w znacznej części są naszą winą. Przez długie lata lekarze łudzili się, że pewne rzeczy istnieją, lub nie, tylko dlatego, że my tak mówimy. I społeczeństwo, a przynajmniej spora jego część, kupowało ten mit, ponieważ chciało wierzyć, że jest ktoś, kto zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Proszę, nie myśl, że próbuję usprawiedliwić moje postępowanie tamtego lutowego dnia. Ja tylko chcę wytłumaczyć ci tok mojego rozumowania. Ja... po prostu przyjąłem zbyt mały współczynnik podejrzenia, że może dziać się coś niezwykłego. Laura bez słowa podeszła do okna i spojrzała na miasto. Czuła rozterkę Eryka i ta część jej duszy, która zaczynała go kochać, bardzo chciała objąć go i powiedzieć, że rozumie. Lecz nie mogła pogodzić się z tym, że człowiekiem, którego życie miał w swoich rękach tamtego zimowego ranka, był prawdopodobnie jej brat. Nagle przypomniała sobie sytuację, w jakiej znalazła się kiedyś z nurkiem, którego umiejętności i doświadczenie przeceniła. Gość zaklinował się w wąskim tunelu z prawie pustą butlą tlenową. Na szczęście wyczuła kłopoty i znalazła go na minutę czy dwie przed katastrofą. Dzieląc się z nim swoim powietrzem, zdołała wyholować go na powierzchnię, ale równie dobrze mogło się to skończyć inaczej. Zastanawiała się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby nie zdołała wydostać go z tego tunelu. Kierownik klubu, ludzie nurkujący z nią dzień po dniu nie chcieliby widzieć w niej człowieka, który może się mylić - tak samo ona traktowała Eryka. Kiedy w końcu odwróciła się do niego, w oczach miała łzy. - Żałuję, że nie próbowałeś dłużej - powiedziała. - Wiem. Bardzo chciałbym cofnąć czas. Wiem, że to nie pomoże Scottowi, ale już nigdy nie będę osądzał wartości ludzkiego życia. - A także ignorował możliwości, że pozornie zwyczajny przypadek może wcale takim nie być? - To też. Objęła go i dotknęła wargami jego ucha. - To mi wystarczy - szepnęła. - To jest to, koleś. Piękne Cleveland, Ohio. Eddie Garcia wypił resztkę kawy z termosu i otarł usta wierzchem dłoni. Był rad, że podróż dobiega końca, ale niepokoił się o swojego pasażera. Wkrótce będzie musiał wysadzić Boba, pokazać mu drogę na dworzec autobusowy i zająć się rozładunkiem ciężarówki. Facet nadawał się do podróżowania na własną rękę nie bardziej od przedszkolaka. W czasie podróży Eddie próbował pomóc mu odzyskać pamięć. Nie osiągnął jednak nic prócz nieustannych wzmianek o wschodnim Bostonie, jakiejś pani Gideon i jej koniu. Pytał Boba, jak zranił się w nogę i w rękę, o jego rodzinę i służbę w wojsku. Nic. Żadnego przebłysku. Jakby ktoś przeciął żyletką wszelkie jego więzi z przeszłością. Przez jakiś czas Eddie nawet się zastanawiał, czy nie odwieźć go do Bostonu. Lecz w Cincinnati czekał na niego dobry ładunek na powrotną drogę, więc taka ewentualność nie wchodziła w grę. Zjechał z międzystanowej i zaczął przedzierać się przez ciemne, coraz węższe uliczki wiodące do Buckeye Packing. Była trzecia rano, przyjechał godzinę przed czasem. Wcale nie znał miasta, ale jeszcze zdąży znaleźć jakiś bar. Potem postawi Bobowi śniadanie, da mu trzydzieści czy czterdzieści dolców, pokaże drogę na dworzec autobusowy i pożegna się z nim. To i tak więcej, niż zrobiłby ktoś inny na jego miejscu. Bob, który przespał większą część drogi przez Indianę i Ohio, zbudził się tuż przed Lorain i znów zaczął wyglądać przez okno. Jeżeli jakieś myśli przychodziły mu przy tym do głowy, to nie ujawniał ich. Eddie wciąż czuł towarzyszącą mu atmosferę smutku i zdziwienia. - Wszystko w porządku? - zapytał Eddie. - Uhmm. - To dobrze, bo masz przed sobą długą trasę. Do Bostonu jest jeszcze kawał drogi. Scott wpatrywał się w migoczące światła i usiłował poskładać wirujące mu w głowie obrazy. Nic nie łączyło się ze sobą. Zupełnie nic. Skręcili w boczną uliczkę, w której ledwie mieściła się ciężarówka, i wjechali na szeroki, pusty plac otoczony magazynami i fabryczkami. - Buckeye Packing znajduje się trochę dalej - rzekł Eddie. - To dobrze - odparł beznamiętnie Scott. - Pomyślałem, że moglibyśmy się przejść i zobaczyć, czy uda nam się zjeść gdzieś śniadanie. Eddie zwolnił do dziesięciu mil na godzinę, kiedy nagle ujrzał jakiegoś mężczyznę, który stał na drodze przed nimi i machał rękami. Miał na sobie roboczy kombinezon i kraciastą myśliwską koszulę. Garcia zatrzymał ciężarówkę i opuścił okienko. - Dzień dobry - powiedział. - Co się dzieje? Mężczyzna, drągal z krótko ściętymi włosami, podszedł do samochodu, wyjął zza pasa rewolwer i trzymał go dwie stopy od twarzy Eddiego. - Otwieraj drzwi - warknął. - Żadnych gwałtownych ruchów. Drugi mężczyzna, uzbrojony w dubeltówkę, pojawił się przy drzwiach pasażera, a trzeci stanął tuż przed nimi. - Hej, zaczekajcie - powiedział Eddie. - Wiozę tylko wołowinę. Nie mam nic... Dobrze wiemy, co masz - rzucił mężczyzna. - Teraz wysiadaj albo będziesz martwy. Eddie obrócił się do pasażera. - Bob - oznajmił spokojnie - napadnięto nas. Otwórz drzwi i rób co ci te pierdoły każą. Bez tego ładunku i ciężarówki jestem skończony, ale nie wiem, kurwa, co innego moglibyśmy zrobić, niech to szlag. Powoli obaj otworzyli drzwi i zeszli na jezdnię. Mężczyzna, który ich zatrzymał, najwidoczniej prowodyr tej trójki, gestem kazał im stanąć razem, a potem wskazał na zaułek między budynkami. Ruszajcie tam - warknął. - Róbcie, co mówię, a nic się wam nie stanie. - Hej, patrz - powiedział drugi. - Ten facet jest ranny. Co jest, wracasz z jakiejś wojny, czy co? Scott ledwie na niego spojrzał. - Rób co mówi, Bob - szepnął Eddie. - Hej, chłopaki! Ta ciężarówka to wszystko, co mam. - Ruszajcie - rozkazał tamten. Następne pół minuty Eddie Garcia zapamiętał tylko jako ciąg niewyraźnych obrazów. Zaczęło się od tego, że Bob pochylił się, jakby chciał zawiązać sznurowadło. Nagle z potworną siłą machnął ramieniem w tył, uderzając jednego z porywaczy w krtań. Trafiony, bezwładnie runął na ziemię. Tym samym Płynnym ruchem kopnął z półobrotu zdrową nogą, rzucając drugiego napastnika na ziemię, po czym poprawił błyskawicznym uderzeniem nasadą dłoni w podbródek. Dubeltówka z łoskotem upadła na jezdnię, ale bandyta zdołał jeszcze wierzgnąć nogami i przewrócić Boba. Przywódca bandy zareagował za wolno i dopiero unosił rewolwer, gdy Eddie kopnął go w krocze. Bandzior zgiął się wpół, a Eddie kopnął go jeszcze raz, trafiając w ramię i odrzucając w tył. Po lewej stronie Garcii pierwszy porywacz gramolił się z ziemi, podczas gdy drugi złapał Boba za gardło i zaczął okładać. W tym momencie Garcia zobaczył twarz swojego pasażera. Miała wyraz, jakiego nie zapomni do końca życia - nie wyrażała paniki, wściekłości czy strachu i na pewno nie była pozbawioną wszelkich uczuć maską, do której przyzwyczaił się w ciągu wielomilowej podróży. Bob wydawał się niemal natchniony, oderwany od rzeczywistości, niewrażliwy na ból. Zdawał się całkowicie ignorować atakującego go napastnika, skupiając całą uwagę na czymś innym. Zanim Eddie pojął, co się dzieje, Bob wyciągnął zdrową nogę i pchnął w jego kierunku dubeltówkę. Eddie skoczył po nią i przetoczył się po ziemi, szukając bezpiecznika. Jeden z porywaczy już rzucił się do ucieczki. Drugi, zrozumiawszy, co się stało, odepchnął Boba, mocno kopnął go w żebra i pomknął w głąb alejki. Garcia strzelił. Strzał chyba sięgnął celu, gdyż bandyta zatoczył się, ale pobiegł dalej. Po chwili zniknął w ciemności. Zanim Eddie zdążył wycelować w przywódcę rabusiów, ten zerwał się z ziemi i umknął co sił w nogach. Garcia strzelił do niego, lecz porywacz był już poza zasięgiem śrutu. Po kilku sekundach na ulicy znów zaległa cisza. Wstrząśnięty i zdyszany, Eddie podniósł się z ziemi. Bob klęczał, trzymając się za lewy bok. - Nic ci nie jest, Bob? - spytał Garcia. Scott zakaszlał i poczuł przeszywający ból w piersi. Wiedział, że już wcześniej miał połamane żebra. Ale kiedy? Jak? - Nic mi nie jest - zdołał wykrztusić. Garcia pomógł mu wstać. - Jesteś pewny? Zawieźć cię do szpitala? To słowo przywołało w umyśle Scotta wiele skojarzeń, żadne z nich nie było przyjemne. - Nie - odparł ochryple. - Nie do szpitala. Eddie Garcia cofnął się o krok i spojrzał na niego. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś ruszał się tak szybko jak ty - powiedział. - Kim jesteś? Scott popatrzył na niego ze smutkiem i potrząsnął głową. - Nie wiem, Eddie. Nic nie wiem. Nawet nie planowałem, że zaatakuję tych facetów. Po prostu zrobiłem to. Zakaszlał ponownie i musiał zmobilizować wszystkie siły, żeby nie zemdleć. - Wezmę cię do jakiegoś pieprzonego szpitala - nalegał Garcia. Scott potrząsnął głową. - Muszę dostać się do wschodniego Bostonu - rzekł. - To ważne. - Po co? - Ja. , nie wiem - Po konia pani Gideon? - Po coś. Nie wiem po co. Garcia otworzył portfel i wyjął sto dolarów, zostawiając sobie jedynie dziesięć. - Masz - powiedział. - Faceci z Buckeye są mi winni kupę grosza za ten kurs. Dzięki tobie dostanę je. Dasz rade wejść z powrotem do szoferki? - Dam - odparł Scott, krzywiąc się przy każdym kroku. - Znajdziemy dworzec autobusowy. Uruchamiając ciężarówkę, Garcia wciąż potrząsał głową. - Sam nie wierzę, że to zrobiłeś. Gołymi rękami. Po prostu nie wierzę. Kwadrans później stanęli przed ciemnym terminalem greyhoundów. - Jesteś pewny, że nie chcesz ze mną zostać przez jakiś czas? - zapytał Garcia. - Możemy razem zrobić kurs Cinci Phoenix, a potem znaleźć ci lekarza i dowiedzieć się, dlaczego nic nie pamiętasz. - Nic mi nie będzie - rzekł Scott. - No, masz. To numer telefonu w Utah, do mojej matki. Ona zawsze wie, gdzie mnie można znaleźć. Gdybyś kiedyś czegoś potrzebował, czegokolwiek, zadzwoń. - Dzięki. - Wiele ci zawdzięczam. Bardzo wiele, Bob. - Nie, wcale nie. Za nimi zapaliły się światła na dworcu. Po chwili otworzono drzwi. Eddie Garcia zastanawiał się, czy mógłby zrobić coś jeszcze -cokolwiek. W końcu wzruszył ramionami, serdecznie ścisnął dłoń Boba i odszedł. Kiedy dotarł do ciężarówki, odwrócił się. Bob jeszcze tam stał, chudy i potargany, brudny i zarośnięty. Patrząc na niego, Garcia po prostu nie pojmował, że ten człowiek mógł poradzić sobie z bandytami. - Na pewno wiesz, co masz zrobić, Bob? - zawołał. - Wiem. Wsiąść do autobusu, który jedzie do Bostonu. - No cóż, mam nadzieję, że odnajdziesz siebie, przyjacielu, a także konia tej kobiety. Naprawdę. Bob, krzywiąc się z bólu, zdołał jakoś zmusić się do uśmiechu. - Ja też mam taką nadzieję, Eddie - powiedział bez emocji. - Ja też. Garcia wgramolił się do kabiny ciężarówki. Kiedy znów spojrzał przez okno, Bob już zniknął. Rozdział 23. Zakład patologii White Memorial zajmował oświetlone jarzeniówkami, pozbawione okien pomieszczenia piwnicy i znacznej części sutereny głównego budynku. Był ozdobiony makatkami na ścianach i sztucznymi roślinami, które Eryk uznał za odpychające. Chociaż dochodziła dopiero trzecia trzydzieści rano, personel dziennej zmiany laboratoriów analityki, hematologii, banku krwi, cytologii i histologii pracował na pełnych obrotach. Ubrany w biały fartuch i spodnie, Eryk mijał je zmierzając do pracowni szpitalnego toksykologa. Zdziwiło go, że po pięciu latach w White Memorial wciąż nie zna tylu ludzi, od których zależą wyniki jego pracy. Chociaż spał bardzo krótko, był świeży i wypoczęty - podekscytowany nie tylko odkryciami, jakie spodziewał się poczynić, ale czarem minionej nocy. On i Laura w końcu zostali kochankami. Kochali się w jej łóżku i pod prysznicem, na fotelu przed telewizorem, a nawet na dywanie. Kochali się gwałtownie, pośpiesznie jak nastolatki, oraz powoli, z uczuciem, delikatnie jak starzy przyjaciele. I wreszcie przed świtem zasnęli, trzymając się w ramionach, czując, że zaczynają stawać się jednością. Toksykolog White Memorial, doktor Ivor Blunt, nie mógłby mieć bardziej adekwatnego nazwiska. Zahartowany weteran z prawie trzydziestoletnim stażem pracy w zawodzie, Blunt słynął zarówno ze swej ekscentryczności, jak i błyskotliwego umysłu. Główna dziedzina jego badań obejmowała analizę chemiczną materiału sekcyjnego oraz zastosowanie jadu węży i plotka głosiła, że w domu ma ogromne terrarium, w którym trzyma ponad sto gatunków jadowitych gadów. Blunt był urażony, ponieważ "nie poproszono go o włączenie się" do sprawy Loretty Leone, jak powiedział Erykowi. Toksykolog nawet nie chciał o tym rozmawiać. Eryk jednak nalegał usilnie i w końcu uzyskał zgodę na piętnastominutowe spotkanie. Oprócz rozmowy z Bluntem zamierzał spotkać się z Havenem Dardenem, a później jak najszybciej udać się do Countway Library. Tymczasem Laura ma złożyć skargę przeciw Donaldowi Devineowi i Bramom Niebios, a także poinformuje policję o wczorajszym telefonie z pogróżkami. To, czy powie o strzelaninie we wschodnim Bostonie, będzie zależało od tego, czy poświęcą jej dostatecznie dużo uwagi. Pokój Blunta znajdował się na końcu korytarza, za salą prosektoryjną. Drzwi, z namalowanym czarnymi literami na matowym szkle napisem doktor IVOR T. BLUNT, były lekko uchylone. Eryk już miał zapukać, gdy usłyszał trochę zachrypnięty głos toksykologa. - No już, ty uparty łobuzie! - wołał Blunt. - Jest tam, pod krzesłem. Pod krzesłem! Eryk wahał się przez kilka sekund, zanim zapukał lekko w drewnianą framugę. Drzwi uchyliły się o kolejny cal. - Nie! - wrzasnął Blunt. Eryk usłyszał, jak toksykolog rzuca się do drzwi, ale w tym samym momencie wypadła z nich szara mysz, przebiegła po butach Eryka i śmignęła korytarzem. - Niech to szlag - mruknął Blunt. Za drzwiami rozległy się jakieś szmery. W końcu stanął w nich Blunt. W wystrzępionej tweedowej marynarce, ze zmierzwioną strzechą siwych włosów, w okularach jak denka butelek po coca-coli oraz pięcio- czy sześciostopowym pytonem zarzuconym na ramiona wyglądał jak uosobienie szalonego profesora. - To było śniadanie Doktora Livingstonea - oznajmił bez śladu rozbawienia. - Przepraszam. Nie wiedziałem... Gdzieś z głębi korytarza dobiegł przeraźliwy wrzask, potem następny. - Wiem, wiem - warknął Blunt. - Zachowaj pan przeprosiny dla tamtych kobiet. Jakbym miał tu mało problemów. Włożył węża do dużej drucianej klatki i wskazał Erykowi fotel. W pomieszczeniu panował totalny nieład, typowy dla pokoju aktywnie pracującego naukowca. Na jednej ścianie wisiał ogromny układ okresowy pierwiastków, a na drugiej piękne zdjęcie z afrykańskiego safari. W każdym wolnym miejscu upchnięto książki i czasopisma. Napis nad biurkiem Blunta głosił: JEŻELI WYGLĄDA JAK KACZKA, CHODZI JAK KACZKA I KWACZE JAK KACZKA, UPIECZ JĄ. - Dziękuję, że zechciał mi pan poświęcić chwilę czasu - powiedział Eryk. - Jestem tu profesorem. Powinienem porozmawiać z panem, więc rozmawiam. Chciałem zapytać pana o opinię w pewnej sprawie. - Chodzi o tę Leone? - Tak, profesorze. Eryk pokazał mu elektrokardiogramy i, najszybciej jak mógł, przedstawił swoje przypuszczenia i wyniki wizyty w bibliotece. Ivor Blunt słuchał spokojnie, chociaż przez cały czas postukiwał czubkami palców złożonych dłoni, jakby chciał powiedzieć: "Kończ pan, proszę, ponieważ znam już nie tylko pytanie, ale i odpowiedź". Oto - zakończył Eryk - trzy toksyny, które uznałem za ewentualną przyczynę tych przypadków. Chciałem dowiedzieć się, co pan sądzi o mojej hipotezie, a także zapytać, czy mógłby pan wykryć te substancje we krwi Loretty Leone. Blunt przez chwilę studiował listę. - Amanityna, akonityna. tetrodotoksyna mruknął. Ładnie, ładnie. No cóż, odpowiedź na pańskie pytania brzmi: nie, nie, nie i tak, tak, tak. - Słucham. - Nie, nie wierzę, że któraś z tych trucizn mogła wywołać opisane przez pana objawy. Tak, mógłbym je wykryć, gdyby były we krwi i gdybym wiedział, czego mam szukać. - A co z tymi doniesieniami o symulowanej śmierci w wyniku zatrucia tetrodotoksyną? - Naukowy ser szwajcarski. - Co takiego? - Anegdotki. Nie pobierano próbek krwi, nie mierzono stężenia i tak dalej. To silne toksyny, doktorze, przyznaję. A mierzona w nanogramach tetrodotoksyna może być najpaskudniejszą i najciekawszą z nich wszystkich. Mimo wszystko nie sądzę, aby mogła zahamować metabolizm w stopniu wystarczającym, by zmylić kompetentnego lekarza, dysponującego nowoczesną aparaturą diagnostyczną. Mimo to dwaj kompetentni lekarze z bardzo nowoczesną aparaturą dali się zmylić, chciał powiedzieć Eryk. Toksykolog niecierpliwił się, wyraźnie śpiesząc się do swoich zajęć. - Rozumiem - odparł Eryk. - Jeszcze ostatnie pytanie. Gdybym uzyskał próbkę krwi tej Leone, czy zbadałby ją pan dla mnie? - Mógłbym to zrobić zupełnie nieoficjalnie. Jak już panu mówiłem, koroner nie zechciał poprosić mnie o włączenie się do tej sprawy. Dowiedziałem się, że podejrzewał, iż zgon nastąpił w wyniku niekompetencji pewnego lekarza, a nie w wyniku przestępstwa. Myślę, że dał tej sprawie spokój. - Dziękuję panu, doktorze Blunt - powiedział Eryk, wycofując się z gabinetu. - Bardzo dziękuję, że był pan tak uprzejmy. - Lepiej niech pan powie tym kobietom, że to pan wypuścił mysz - mruknął Blunt. Eryk udał się prosto do prosektorium. Zaczął od sekretarki i przez następne pół godziny rozmawiał z laborantami, lekarzami, a w końcu z szefem anatomopatologii. Nie było żadnych dowodów na to, że przeprowadzono sekcję Loretty Leone - żadnej taśmy (powiedziano mu, że musi być w biurze koronera), nie było ciała, próbek krwi i tkanek w formalinie czy w parafinie oczekujących na krojenie i barwienie. Zatelefonował do doktora Rodericka Corcorana, ale powiedziano mu, że patolog wziął dwa tygodnie urlopu. Zastępujący go lekarz nie miał o niczym pojęcia, chociaż był pewien, że wszelkie próbki krwi czy tkanek powinny być w White Memorial. Zupełnie zbity z tropu, Eryk jednak nie rezygnował, domagając się od kolejnych laborantów pomocy w poszukiwaniu próbek zamrożonej krwi i zakonserwowanych tkanek. Wszyscy twierdzili, że ktoś inny jest odpowiedzialny za zaginiony materiał. Kiedy stał przy biurku sekretarki, usiłując umówić się na spotkanie z szefem, pager wezwał go na izbę przyjęć, gdzie oczekiwali kolejni pacjenci. Właśnie wychodził z prosektorium, gdy siedzący w poczekalni zadbany mężczyzna po dwudziestce wstał i podszedł do niego. - Przepraszam, doktorze Najarian, ale czekam na doktora Pollarda i przypadkiem słyszałem pańską rozmowę z sekretarką. Interesują pana wyniki sekcji Loretty Leone? - Zgadza się - odparł Eryk, zakładając, że mówi z lekarzem. - Czyżby mógł mi pan pomóc? - To zależy od tego, czego pan szuka. - Szukam pobranych tkanek lub próbek krwi. - I nie może ich pan znaleźć? Właśnie. Ci z sądówki mówią, że są tutaj. Tutaj zaś twierdzą, że są w sądówce. - To dziwne - rzekł mężczyzna. - Powiedziałbym, że dość niezwykłe. - Eryk zerknął na zegarek. - Niech pan słucha, muszę już iść. Może porozmawiamy później. Gdzie pan będzie, powiedzmy, za godzinę czy dwie? Zapewne w redakcji. - Co? Pracuję dla "Heralda". Nazywam się Cal Loomis. Wyciągnął rękę, ale Eryk zignorował ten gest. - Dlaczego od razu nie powiedział pan, kim jest? Loomis uśmiechnął się. - Nie pytał pan - odrzekł. - A teraz, jeśli to możliwe, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tych zaginionych preparatach. - Idź do diabła - rzucił Eryk. Odwrócił się i pośpieszył korytarzem. Było już po dziewiątej, kiedy Laura podniosła się z łóżka i wzięła prysznic. Przez całe lata słuchała mężczyzn mówiących jej, że jest piękna, ale przy Eryku Najarianie po raz pierwszy czuła, że to prawda. Nie chciało jej się ubierać, kończyć nocy, która dała im obojgu tyle rozkoszy. W końcu wybrała strój - spodnie i jasny pulower - który jej zdaniem nie powinien wywrzeć nadmiernego wrażenia na policjantach, Po czym wyszła. Przechodziła przez hall, gdy zawołał ją recepcjonista. - Przepraszam, panno Enders - powiedział - ale ma pani gościa. Czeka tu już jakiś czas. Mówiłem mu, że zapewne nie miałaby pani nic przeciwko temu, bym panią zawiadomił, ale chciał zaczekać. Wskazał w kierunku frontowego okna, przy którym stał umundurowany policjant, spoglądając na ulicę. Wyraz twarzy recepcjonisty bynajmniej nie świadczył o tym, by tacy goście byli rzadkością w Carlisle. Policjant odwrócił się do podchodzącej Laury. Był młody - w pierwszej chwili Laura pomyślała, że równie dobrze mógł mieć dwanaście, jak i dwadzieścia lat. Jego kapelusz wydawał się o numer za duży i dziewczyna uśmiechnęła się na myśl, że może dostał swój rewolwer jako prezent gwiazdkowy od rodziców. - Jestem Laura Enders - przedstawiła się. - Czeka pan na mnie? - Tak, proszę pani. Posterunkowy Mayer. Kapitan Wheeler prosił, żebym zabrał panią na posterunek, gdzie spotka się z panią. Chodzi o pani brata. - Znaleźli go? - Nie wiem, proszę pani. Powiedziano mi tylko, żebym panią przywiózł. Laura wolałaby, żeby nie mówił jej "pani". Poszła za nim do radiowozu zaparkowanego przed hotelem. - Czy kapitan Wheeler zajmuje się poszukiwaniami osób zaginionych? - Tak i nie, proszę pani - odparł Mayer. - Jest kapitanem. Zajmuje się tym, czym chce. - Aha. - Jeśli pani brat zaginął, a kapitan Wheeler interesuje się tym, to myślę, że są duże szansę na odnalezienie. - Wheeler jest dobry? - Powiedziałbym, że najlepszy. A na pewno najtwardszy. - Miło mi to słyszeć. Co za zbieg okoliczności. Właśnie wybierałam się na czwarty komisariat złożyć skargę na pewnego właściciela domu pogrzebowego. - To ciekawe, proszę pani. Laura dostrzegła błysk rozbawienia w oczach młodego człowieka i poczuła, że chyba czeka ją ciężki dzień. W czasie krótkiej jazdy na posterunek dowiedziała się prawie wszystkiego o człowieku, który po nią posłał. Według posterunkowego Mayera, Wheeler był funkcjonariuszem, który przeszedł wszystkie stopnie policyjnej hierarchii, zdobywając sobie sławę głównie dzięki zwalczaniu zabójstw i narkotyków. Niedawno umundurowani policjanci zorganizowali demonstrację, protestując przeciwko temu, że przesunięto go na stanowisko komisarza. Biuro Wheelera mieściło się na drugim piętrze budynku, który Laura odwiedziła pierwszego dnia pobytu w Bostonie. Kiedy posterunkowy prowadził ją do windy, zauważyła sierżanta Thomasa Campbella przesłuchującego jakąś starą Murzynkę. Policjant miał taki sam obojętny wyraz twarzy jak wtedy, gdy rozmawiał z Laurą. Wchodząc do windy, dziewczyna w duchu modliła się, żeby spotkanie z Wheelerem okazało się czymś istotniejszym niż kolejny zestaw formularzy do wypełnienia. - Proszę, zechce pani tu zaczekać - powiedział policjant, wskazując jej ławkę na półpiętrze. Zapukał i wszedł do biura Wheelera. Po chwili pojawił się znowu, kazał Laurze czekać i zniknął na bocznych schodach. Laura bezskutecznie usiłowała pohamować wzburzenie i nadzieję. Jej dotychczasowe doświadczenia z policją, zarówno w DC, jak i w Bostonie, były tak nie zachęcające, że sama perspektywa spotkania z kapitanem zainteresowanym losem Scotta pobudziła jej wyobraźnię. Minęło kilka minut, w czasie których rozważała różne scenariusze wydarzeń, usiłując przewidzieć swoją reakcję na takie rewelacje, jak istnienie dowodów potwierdzających śmierć Scotta lub jego udział w jakiejś działalności przestępczej. W końcu drzwi gabinetu otworzyły się. Wysoki mężczyzna w mundurze, o barach tak szerokich, że ledwie mieściły się w przejściu, uśmiechnął się do niej i skinął ręką. Wyglądał na mniej więcej pięćdziesiąt lat, miał gęste, rudo-siwe włosy i stanowczy wyraz pomarszczonej twarzy. - Dziękuję, że pani przyszła, panno Enders - powiedział, wyciągając mięsistą dłoń. - Jestem kapitan Lester Wheeler. Laura weszła za nim do gabinetu i usiadła przed biurkiem, a Wheeler wyjął z szuflady jeden z jej plakatów. - Już od kilku dni chciałem się z panią skontaktować - oznajmił. - Przepraszam, że tak długo zwlekałem. - Czy wie pan coś o moim bracie? - A pani? - Nie jestem pewna, czy rozumiem. - Panno Enders, czy pani wie, czym zajmował się pani brat. Od pewnego czasu czułam, że nie wiem wszystkiego - odparła. - On nie zajmuje się komputerami, prawda? Policjant potrząsnął głową i uśmiechnął się, słysząc to. - Nie - rzekł. - Nie, nie zajmuje się, a raczej powinienem powiedzieć, nie zajmował się. Ja... nie chciałbym być brutalny, panno Enders, ale mam powody przypuszczać, że pani brat nie żyje. Mimo że przygotowała się na różne wiadomości, poczuła głębokie przygnębienie. - Proszę mówić - powiedziała. - Pani brat był agentem rządowym. I to diabelnie dobrym, muszę dodać. Pracował dla jakiejś waszyngtońskiej organizacji, o jakiej naprawdę niewiele wiem oprócz tego, że dostarczają tajnych agentów innym agendom, takim jak FBI czy DEA. - Communigistics - mruknęła Laura. - Słucham? - Nic. Chyba wiem, dla kogo pracował. - Możliwe. No cóż, tej zimy pani brat pracował dla nas. Usiłował rozpracować szlak przemytu broni w porcie wschodniego Bostonu. Podejrzewamy, że sfilmował bardzo dużą transakcję. Byli w nią zamieszani ludzie, których od dawna usiłujemy przyskrzynić. - Taśma wideo? - Laura poczuła, że kawałki układanki nagle znalazły się na swoich miejscach. - Właśnie - przytaknął Wheeler. - Sądzimy, że Scott wpadł w ich ręce i, przykro mi to mówić, może nawet był torturowany. - Boże. - To ryzyko zawodowe, z jakim pani brat musiał się liczyć. - Tak trudno mi w to wszystko uwierzyć. - Gdyby łatwo było w to uwierzyć - rzekł Wheeler - pani brat nie działałby tak skutecznie. - Rozumiem. Proszę mówić dalej. - Z naszych źródeł wiemy, że cokolwiek się stało ze Scottem, nie puścił pary z ust. Prawdę mówiąc, prawie im uciekł. - Czy wie pan na pewno, że nie żyje? - Jeśli pyta pani, czy mamy ciało, to odpowiedź brzmi nie. Prawdopodobnie utonął w bostońskim porcie. - A może nie - zauważyła Laura. Opowiedziała o zaniechanej reanimacji włóczęgi oraz o ich wizycie w Bramach Niebios. - Kiedy przyszedł po mnie pański człowiek, właśnie wybierałam się tutaj, aby złożyć skargę na Donalda Devinea - zakończyła. - Interesujące - rzekł Wheeler. - Bardzo interesujące. Panno Enders, nie wiem, co zrobić z pani historią o tym panu Devine, ale nie ma pani pojęcia, jak bardzo chcielibyśmy dostać tę taśmę. - Ja... obawiam się, że nie mogę wam pomóc. - Pani brat nie kontaktował się z panią w jakikolwiek sposób? - Nie. Oprócz sporadycznych rozmów telefonicznych. Przysyłał mi tylko te kartki. - Wręczyła mu kilka pocztówek wysłanych z Bostonu. - Jest jeszcze jedno, o czym panu nie mówiłam - dodała, kiedy Wheeler obejrzał widokówki. - Przedwczoraj otrzymałam wiadomość, żeby popytać o mojego brata w dokach wschodniego Bostonu. Podała mu notatkę i opisała późniejsze wydarzenia. - Czy pani wie, kto was uratował? - zapytał Wheeler. - Miałam nadzieję, że pan mi to powie. Policjant potrząsnął głową. - Widocznie federalni rozgrywają własną grę - rzekł. - Pewnie wypuścili panią, żeby narobić zamieszania. Może wiedzieli, że Scott pracował w tym magazynie. Człowiek, który was ocalił, zapewne panią śledził. Panno Enders, przepraszam, że naciskam, ale to bardzo ważne. Naprawdę nie ma pani pojęcia, gdzie pani brat mógł ukryć wideoodbiornik? - Najmniejszego. - No cóż - stwierdził Wheeler - chyba musimy na tym poprzestać. Jak tylko znajdę wolną chwilę, sprawdzę, w jaki sposób wasz przyjaciel, pan Devine, wyjaśni tę historię ze zwłokami. I uważa pani, że to był pani brat? - Tak uważam. - No dobrze. Sprawdzę to. A tymczasem, dopóki będzie pani w Bostonie, proszę informować mnie o wszelkich nowych faktach, takich jak ta notatka. I jeszcze jedno, na pani miejscu pierwszym samolotem wróciłbym na wyspę. Pewni bardzo źli ludzie myślą, że pani wie, gdzie jest ta taśma. A jeżeli są nimi ci, których podejrzewam, to nie poprzestaną na tym, dopóki nie trafi do ich rąk. Sprawy mogą przybrać bardzo zły obrót. Laura nie odpowiedziała od razu. Wbiła wzrok w podłogę, przygryzając dolną wargę i czując dławiący, głęboki smutek. Zdumienie i niepewność rozwiały się, ale ich miejsce zajął Przejmujący żal. Nie miała wątpliwości, że Scott nie żyje. wiedziała też, w jaki sposób umarł. Widocznie przebranie włóczęgi było częścią jego zadania i najwyraźniej uciekł prześladowcom tylko po to, żeby później umrzeć... może z zimna, może w wyniku obrażeń wewnętrznych. Teoria Eryka o truciźnie nie miała już sensu. Zbieżność elektrokardiogramów Scotta i pacjentki Reeda Marshalla była rzeczywiście czysto przypadkowa. Teraz, zdaniem Laury, pozostała tylko mało istotna kwestia Donalda Devinea i tego, co zrobił z ciałem. A kapitan Lester Wheeler zdawał się umiarkowanie zainteresowany tą sprawą. Obiecała mu pełną współpracę, podziękowała za pomoc i wyszła, w duchu poprzysięgając, że skoro nic nie może zrobić, to przynajmniej postara się wyjaśnić zagadkę Bram Niebios. Rozdział 24. Laura opuściła komisariat policji i poszła Tremont Street w kierunku Common. Nie podążała w jakimś konkretnym celu; chciała tylko iść przed siebie, aż nogi odmówią jej posłuszeństwa. Pomyślała o rodzicach i nawet uśmiechnęła się na myśl o tym, jak zareagowaliby, gdyby dowiedzieli się, czym zajął się ich syn. Przez jakiś czas namawiali Scotta, żeby wstąpił do miejscowego klubu farmera i zaczął uczyć się uprawy roli. Minęła Common i przeszła obok Combat Zone do Chinatown. Pod wpływem nagłego impulsu weszła do budki telefonicznej i spróbowała zadzwonić do Eryka, do White Memorial. Nie uzyskawszy połączenia, odłożyła słuchawkę, gdy telefonistka zażądała dodatkowej monety. Wieczorem będzie dość czasu, żeby mu o wszystkim opowiedzieć. Przecięła rondo na Harrison Avenue i zaczęła oddalać się od centrum. Była wyczerpana, przygnębiona. Jej poszukiwania Scotta najwidoczniej zakończyły się. Pozostało tylko ponure zadanie wyjaśnienia tego, co zrobiono z jego ciałem. Pomogły jej trochę naiwne i romantyczne myśli o działalności Scotta - o istnieniach, które ocalił przechwytując transporty narkotyków; o zabójcach, których wyeliminował. Grupka nastolatków siedzących na schodach kamienicy odprowadziła ją gwizdami i rubasznymi uwagami. Laura nawet ich nie usłyszała. Zerknęła na swoje odbicie w szybie wystawowej. Scott tyle dokonał w życiu, tak nim pokierował. Ona przez całe lata usiłowała dojść ze sobą do ładu. Może już czas, żeby sprawdziła swoje umiejętności, swoją zdolność pomagania innym. W Massachusetts było kilka doskonałych szkół, gdzie wykładano fizykoterapię. Jeśli jakimś cudem Eryk zostanie w White Memorial, mogliby być ze sobą, a ona skończyłaby taki kurs. Po drugiej stronie ulicy zauważyła duży sklep z używanym sprzętem i ruszyła w tym kierunku. Ledwie słyszała ryk przyśpieszającego samochodu, ale kątem oka dostrzegła ruch. Zanim wyczuła niebezpieczeństwo, nie miała już szansy zareagowania w porę. - Lauro, uważaj! Ten okrzyk - jakiegoś mężczyzny za jej plecami - tylko jeszcze bardziej zbił ją z tropu i uniemożliwił skuteczne działanie. Stanęła jak wryta na środku skrzyżowania. Samochód, duży czarny wóz amerykańskiej produkcji, jechał z przerażającą szybkością wprost na nią. Chciała uciec, lecz kierowcy wystarczył nieznaczny ruch kierownicą, aby znów wziąć ją na cel. Jej ostatnią reakcją był zupełnie irracjonalny impuls: uniknąć przejechania, podskakując i przelatując nad samochodem. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, została uderzona - nie przez samochód, lecz z tyłu. Czyjeś ręce mocno popchnęły ją, rzucając na chodnik, usuwając z drogi pędzącego auta. Obróciła się w locie i ciężko upadła na chodnik w tej samej chwili, gdy samochód potrącił mężczyznę, który ją popchnął. Jego ciało odbiło się od maski, uderzyło o dach tuż nad szybą i przeleciało w powietrzu. Mężczyzna runął z okropnym, głuchym łoskotem, a czarny sedan z piskiem opon pomknął ulicą. Łapiąc oddech, nie zważając na potłuczone kolana i łokcie, Laura na czworakach poczołgała się przez ulicę. Leżący na plecach mężczyzna był nieprzytomny. Kałuża krwi szybko powiększała się wokół jego głowy, odchylonej pod groteskowym kątem. Z uszu ciekły mu szkarłatne, pieniste strumyczki. Laura walczyła z szokiem i mdłościami. Ze wszystkich stron biegli do niej ludzie. W tym momencie zauważyła, że leżący na jezdni mężczyzna - człowiek, który zawołał ją po imieniu, zanim oddał za nią życie - ma na sobie jasnobrązową kurtkę. - Leż spokojnie. - Nie, zostawcie ją. - Nic pani nie jest? - Cholera, patrzcie na tego gościa. - Czy ktoś zanotował numer wozu? - Słuchaj, człowieku, znam się na nieboszczykach; ten facet nie żyje. - Nie ruszaj się, moja droga. Wszystko będzie dobrze. - Hej, patrz, ten facet jest uzbrojony. Ma spluwę za paskiem. - Nic mi nie jest - Laura usłyszała swój głos. - Proszę, pomóżcie mu, jeśli możecie. Nic mi nie jest. W porządku. - Proszę pani, jemu już potrzeba tylko księdza. Laura spojrzała na broń za paskiem zabitego i zrozumiała, że to on odpędził napastników w dokach. Mimo protestów otaczających ją ludzi wstała z ziemi. Ostrożnie obmacała swoje ręce i nogi. - Proszę, zostawcie mnie. Proszę - błagała. Uklękła przy mężczyźnie i, nie znalazłszy pulsu, wyciągnęła mu z kieszeni dżinsów portfel. Prawo jazdy, które znalazła w prawej kieszeni, było wystawione na nazwisko Rogera Ansella z Ocali na Florydzie. Laura wiedziała, że jest fałszywe. Spojrzała na jego kredowobiałą twarz. - Znałeś Scotta, prawda? - szepnęła. - Przez cały czas próbowałeś mi pomóc go znaleźć. Wyciągnęła rękę i delikatnie zamknęła mu powieki. W oddali słyszała jęk syren. Wstała i powoli przeszła przez tłum, który otaczał miejsce wypadku co najmniej dziesięciostopowym kręgiem. W głębi ulicy widziała migające światła nadjeżdżającego radiowozu. Tak bardzo nie chciała teraz zainteresowania swoją osobą. Niepostrzeżenie utorowała sobie drogę przez tłum; nikt zdawał się nie pojmować, że była uczestniczką wypadku. Potem skręciła w boczną uliczkę, wyszła na równoległą ulicę i zatrzymała taksówkę. Poleciła kierowcy jechać przed siebie i opadła na siedzenie, rozpaczliwie usiłując zrozumieć, co się stało i dlaczego. Bardzo chciała uwierzyć, że kierowca tego wozu był wariatem, oszalałym od nadmiaru alkoholu lub prochów. A jednak nie mogła. Ktoś chciał jej śmierci ktoś, kto śledził ją tak samo jak Roger Ansell. Ktokolwiek to był, wiedział, gdzie mieszkała. Czy wiedzieli również o Eryku? Zatrzymała taksówkę przy budce telefonicznej i ponownie zatelefonowała do White Memorial. Tym razem powiedziano Jej, że Eryk skończył dyżur i przez resztę dnia będzie nieosiągalny. Kazała kierowcy jechać jeszcze dwadzieścia minut, a potem poleciła mu wrócić na Harrison Avenue. Radiowóz zaparkowany na rogu w pobliżu miejsca wypadku pozwalał przypuszczać, że policja przesłuchuje świadków. Poza tym ulica wyglądała zupełnie normalnie, jakby te okropne wydarzenia były tylko koszmarnym snem. Rozważywszy, i odrzuciwszy, kilka możliwości, Laura zapłaciła kierowcy przy Boylston Street i wspięła się po brudnych schodach do biura Bernarda Nelsona. Pół godziny później siedziała obok detektywa w volvo, jadąc do jego domu na South Shire. Nelson żuł niedopałek cygara, gdy dzień po dniu relacjonowała mu swój pobyt w Bostonie. - Daleko zaszłaś, dziecko - stwierdził Nelson - i to w bardzo krótkim czasie. Niełatwo zrobić na mnie wrażenie, ale tobie się udało. Słuchaj, zastanawiałem się nad przyjęciem praktykanta. Może byłabyś tym zainteresowana? - Zastanowię się - powiedziała Laura, nie wiedząc, czy mówił poważnie. - No cóż - rzekł Nelson - i co chcesz z tym zrobić? - Sama nie wiem. Raczej nie sądzę, żeby mi to coś dało, gdybym znów poszła do kapitana Wheelera. - Ja też nie. A przynajmniej nie ma pośpiechu. - Może warto zadzwonić do tego Hartena w Wirginii. - Może. Jednak nie spodziewałbym się, że on cokolwiek powie. Ci ludzie w ten sposób działają. Podejrzewam, że to on polecił przekazać ci tę notatkę o dokach. Założę się, że wykorzystał cię jako przynętę dla tego, kto zabił Scotta. Ten mężczyzna, który zginął na ulicy, zapewne miał dbać o twoje bezpieczeństwo. - To straszne. - Dla nich jedynym kryterium jest efekt, a już na pewno wtedy, gdy umrze lub zaginie jeden z ich ludzi. - Zatem co nam zostaje? - No, nie wiem jak ty, ale mnie intryguje ten Devine. Chciałbym odwiedzić jego zakład. - Dlaczego myślisz, że zechce z tobą rozmawiać? - A kto tu mówi coś o rozmawianiu? - Chcesz się włamać? - Hej, ostrożnie z takimi słowami. My nazywamy to poszukiwaniem prawdy. - Skromnie pokiwał głową. - To moja specjalność. - Mogę iść z tobą? - Wolałbym nie. Ale biorąc pod uwagę to, że może zostaniesz moją praktykantką, chyba powinienem cię przyuczać. - Kiedy? - Jak tylko się upewnię, że nie ma go w domu. Maggie oczyści ci skaleczenia i poczęstuje swoją lasagną. Potem, po obiedzie, zadzwonimy do Devinea. W razie potrzeby poślemy go po jakieś zwłoki, gdzieś na przedmieścia. - Honorarium jak zwykle? - Właściwie - odparł Nelson, zjeżdżając z trasy - poszukiwanie prawdy kosztuje trochę więcej. Biuro i laboratorium Havena Dardena zajmowały większą część czwartego piętra Proctor Research Building. Eryk zastał szefa interny pochylonego nad mikroskopem. Opodal pracował laborant w białym fartuchu, ale poza nimi w ogromnej pracowni nie było nikogo. Darden zerknął na Eryka, kiwnął mu głową, a potem znów zajął się mikroskopem. - Parszywa robota -powiedział. -Potrafiłby ją wykonać licealista... Niestety nie mógłbym mu zapłacić. Dlatego tu siedzę. - Kiepsko z funduszami. - Rzeczywiście. - Darden zrobił kilka ostatnich notatek i wyprostował się. - A więc wygląda na to, że doktor Marshall wylądował w jakiejś lecznicy i zrezygnował z ubiegania się o stanowisko. Powiedziałbym, że sprawy przybrały niezwykle pomyślny dla ciebie obrót. - Na nic nie liczę. Mam powody sądzić, że pewni ludzie w tym szpitalu zrobią wszystko, żeby pozbyć się mnie stąd jak najszybciej. - Czy mógłbyś to wyjaśnić? - Wkrótce. Bardzo chciałbym to zrobić, lecz teraz mam ważniejsze sprawy. - Na przykład? Na przykład przywrócenie Reeda Marshalla do pracy. Mówisz poważnie? - Tak. No, z tego, co słyszałem, doktor Marshall popełnił piekielny błąd. - Nie jestem tego pewny. - Co masz na myśli? Eryk nachylił się nad kafelkowanym blatem stołu laboratoryjnego. - Doktorze Darden, przyszedłem tu, ponieważ miałem nadzieję, że powie mi pan coś o tetrodotoksynie. Ciemne oczy Dardena zaśmiały się. - A więc zająłeś się zombie, tak? Eryk położył na stole elektrokardiogramy. - Ten zrobiono kobiecie, którą Reed uznał za martwą, a ten mężczyźnie, którego ja uznałem za nieżywego w lutym. - Zakładam, że on się nie obudził? - Właściwie nie mam co do tego pewności. Jego ciało zniknęło. - Słucham? - Zdołałem prześledzić losy zwłok aż do zakładu pogrzebowego w pobliżu, ale mam powody przypuszczać, że przedsiębiorca pogrzebowy jest zamieszany w jakieś nielegalne machlojki z ciałami. - Fascynujące - rzekł Darden. Zamknął notes. - A więc chcesz porozmawiać o tym paskudnym grabarzu, czy pójść ze mną do mojego gabinetu na skrócony kurs voodoo? - Na razie wystarczy mi wykład - odparł Eryk - lecz mam nadzieję, że niebawem będziemy mogli porozmawiać i o tamtej sprawie. - Oczywiście, jak chcesz. Trochę goni mnie czas, więc podam ci tylko mocno okrojone fakty. - To wystarczy. - Uprzedzam cię jednak, że nie dowiesz się tego, co chciałbyś usłyszeć. Przeszli wzdłuż rzędu stołów zastawionych aparaturą i cieplarkami, wartymi tysiące dolarów, po czym weszli do przestronnego pomieszczenia, którego okna wychodziły na Charles. - Wolę ten pokój od mojego gabinetu na oddziale interny - wyjaśnił Darden. - Wiem dlaczego. - Ten widok działa tak uspokajająco, nie sądzisz? - Przez chwilę spoglądał na rzekę, a potem znów odwrócił się do Eryka. - No cóż, a więc teraz musimy porozmawiać o voodoo. - Zna się pan na tym? Darden uśmiechnął się enigmatycznie. - A czy ktoś się na tym zna? Pewnie niektórzy uznaliby mnie za kogoś w rodzaju eksperta. Chociaż opuściłem Haiti jako dzieciak, mam małą klinikę w Port-au-Prince i liczną rodzinę w Cap-Haiten na północnym wybrzeżu. Żona, córka i ja często tam jeździmy. - I wierzy pan, że tam są zombie? - Na Haiti, tak. Nie mam co do tego wątpliwości. Niektórzy ludzie, szczególnie ci, którzy popełnili jakieś przestępstwo przeciw ziomkom, są uznawani za winnych przez sąd ludowy, któremu zazwyczaj przewodniczy houngan - kapłan. Przestępca dowiaduje się, że został skazany na śmierć za życia. Ich wiara w haitańskie obrzędy i moc houngan jest tak wielka, że dosłownie nie są w stanie zmienić swego przeznaczenia. W jakiś sposób stykają się z coup poudre - magicznym proszkiem. Wkrótce potem zapadają w trans, są grzebani na jakiś czas, a potem przywracani do życia, zazwyczaj upośledzeni umysłowo i fizycznie. - A ta trucizna, ten coup poudre! Darden potrząsnął głową. - Wierzę w hipnozę i siłę umysłu - rzekł. - Sądzę, że ci, którzy wierzą całą swoją duszą, iż rzucono na nich klątwę i muszą umrzeć, zrobią to, podobnie jak ci, którzy uważają, że mają stać się zombies. Widziałem, jak ludzie w hipnotycznym transie, którym powiedziano, że zostaną dotknięci rozżarzonym pogrzebaczem, dostawali pęcherzy w miejscach, gdzie dotknięto ich gumką do mazania. Widziałem joginów zamykanych na wiele godzin w trumnie, z której wychodzili bez jakiegokolwiek szwanku. Natomiast nic mi nie wiadomo o żadnej truciźnie mogącej zmienić żywego człowieka w zombie. - A więc uważa pan, doktorze, że ma to psychologiczne podłoże, jest fenomenem kulturowym, a nie efektem biochemicznym? - Tetrodotoksyna jest niezwykle toksyczną substancją. Doskonale wyszkoleni japońscy szefowie kuchni potrafią przygotować rybę fugu tak, żeby zawierała znacznie mniejszą od śmiertelnej dawkę trucizny. Jednak houngan, mielący rybę w glinianym garnku lub metalowej puszce, a potem posypujący proszkiem skórę ofiary, w żaden sposób nie jest w stanie doprowadzić człowieka na granicę życia i śmierci, nie przekraczając jej. Może potrafi wzmocnić siłę swej hipnotycznej sugestii za pomocą reakcji biochemicznych, ale nie tak, jak sugerujesz. Nie ma toksyny, której działanie można by kontrolować, a więc nie ma prawdziwej trucizny wywołującej stan śmierci pozornej. I tyle. - Czy zna pan jakieś prace na temat sercowo-naczyniowych objawów zatrucia tetrodotoksyną? - Ach, te elektrokardiogramy. Sądzę, że jeśli porozmawiasz z którymś z naszych kardiologów, dowiesz się, że taki wykres nie jest niczym niezwykłym w stanach przedagonalnych. Po prostu nie zawsze fatygujemy się robieniem EKG. - Możliwe - powiedział Eryk. - Nie wyglądasz na przekonanego. - Gra toczy się o dużą stawkę. Zaczynając od kariery Reeda Marshalla. - No, nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Kilka lat temu jakiś etnobotanik z Harvardu narobił zamieszania wokół tetrodotoksyny i zombies. Od tej pory opublikowano mnóstwo listów i artykułów obalających jego tezy. - Tak mówił doktor Blunt. - A więc rozmawiałeś z nim? - Tak. - I nasze zdania są zgodne? - Tak. - To kiedy uznasz, że to wystarczy? Eryk wstał i pozbierał swoje notatki. - Jeszcze nie - odparł. - Zapewniam cię, że w tej dziedzinie po doktorze Bluncie i po mnie jest ogromna, pusta przestrzeń. - No cóż, panie doktorze, mam wolny wieczór i kartę biblioteczną Countway Library. Może chociaż trochę zmniejszę ten dystans. - Może ci się uda - powiedział Haven Darden, patrząc na niego w zadumie. - Może ci się uda. Rozdział 25. Po tym jak Eryk po raz pierwszy odwiedził Countway Medical Library, ta okazała, dostojna budowla z krętymi schodami i przeszklonymi stanowiskami dla czytelników stała się jego ulubioną kryjówką. Czy szukał materiałów na półkach, czy przebywał w separatce, godziny mijały mu jak minuty. W pewnym okresie, kiedy zajmował się szczególnie interesującą go sprawą, tak często wychodził ostatni z biblioteki, że jeden z jej pracowników nazwał go "ćmą akademicką". Zbliżał się wieczór. Eryk rozłożył notatki na stoliku obok kartoteki i zaczął przeglądać fiszki zawierające zebraną dotychczas bibliografię na temat trucizn. Zdołał wypracować metodę, która oszczędzała czas i ograniczała liczbę wypraw między półki. Zanotował numery biblioteczne i lokalizację potrzebnych mu tomów, po czym posegregował swoje fiszki. "The Indian Journal of Medical Research", "Toxicon", "Caribbean Quarterly"... Wiele odnośników znajdowało się w tak rzadkich czasopismach, że tylko biblioteka podobna do Countway w mieście wielkości Bostonu mogła je mieć lub szybko wypożyczyć. Eryk zaczął od akonityny, a potem amalityny. Gasnący blask dnia zastąpiły światła lamp jarzeniowych, gdy przeszukiwał różne półki, a potem znosił do swojego stolika sterty zakurzonych tomów. Po dwóch godzinach wyczytał już dość, aby wyeliminować obie te toksyny. Pozostała Bu tylko fiszka odnosząca się do tetrodotoksyny. "Pharmacologic Reviews", "Kyusha University Medical fews", "Ethnopharmacology"... Rozmasowując zesztywniały kark, Eryk zaczął ostatnią fazę poszukiwań. Po półgodzinie usiadł na skraju stołu, niewymownie zdumiony. Na półkach nie znalazł co najmniej połowy pozycji, które umieścił w sporządzonej przez siebie bibliografii. Mając świeżo w pamięci zaginione próbki z tkankami Loretty Leone, zapytał bibliotekarkę i upewnił się, że tych tytułów nie wolno wynosić z czytelni. Zostały skradzione, odłożone na niewłaściwe miejsca albo były używane przez innego czytelnika. Kradzieże, powiedziano Erykowi, stanowiły pewien problem, ale w Countway Library na pewno mniejszy niż w innych bibliotekach. Tak więc razem z bibliotekarką ponownie przeszukali półki, a potem zaczęli, z przeciwnych stron sali, sprawdzać każdy stolik i każdą separatkę. Po kilku minutach młoda kobieta z widoczną ulgą podeszła do Eryka. Te pozycje, co do jednej, były właśnie w czytaniu. Wskazała na stolik stojący nieco na uboczu. Stos oprawionych czasopism tworzył na skraju stołu ścianę zasłaniającą czytającą je osobę. Eryk podziękował bibliotekarce, przeszedł obok kartoteki i stołów, po czym zajrzał za stertę książek. Ciemnoskóra kobieta o kruczoczarnych włosach ściągniętych w mały kok robiła notatki z artykułu w "Journal of Tropical Diseases". Eryk zaczekał kilka sekund, aż go zauważy, i odchrząknął. Kobieta dokończyła zdanie, a dopiero potem podniosła głowę. Miała dwadzieścia kilka lat i była oszałamiająco piękna. Wielkie ciemne oczy błyszczały w twarzy o tak delikatnych, idealnych rysach i brzoskwiniowej cerze, jakiej nigdy nie widział, a piękne złote kolczyki i agatowy naszyjnik, prawdopodobnie zakupiony na straganie przy Boylston Street lub Harvard Square, wyglądały na niej jak bezcenne klejnoty. - Cześć - odezwał się Eryk. - Właśnie tego szukałem. - Mnie? Zareagowała mniej spontanicznie, niż mogłaby, i pod jej wybitną urodą Eryk wyczuł jakieś napięcie, które trochę go zaniepokoiło. Odsunęła się od stolika. Dżinsy i luźny beżowy sweter nie skrywały jej figury, jednocześnie smukłej i zaokrąglonej. - Właściwie szukałem ich - powiedział, wskazując książki i zastanawiając się, czy mówi w sposób zdradzający nagłą suchość warg i języka. Kobieta przez moment spoglądała na niego ze zdziwieniem, a potem stwierdziła po prostu: - Proszę wziąć te, które są panu potrzebne. Tylko proszę potem odnieść je z powrotem. - Dziękuję, jest pani bardzo uprzejma. - Eryk wsunął pod pachę kilka tomów, a kobieta wróciła do swoich notatek. - Studiuje pani medycynę? - zapytał, jakoś nie mogąc odejść. - Robię doktorat - odparła nie podnosząc głowy. - Och. Zaczekał chwilę, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się. - Przepraszam - usłyszał jej głos. - Nie chciałam być nieuprzejma. Mam bardzo pilną pracę. - Rozumiem - rzekł, odwracając się do niej. - Pisze pani pracę z toksykologii? - Tak jakby. - Bezwiednie przesunęła palcem po stosie książek. - Pracuję na wydziale antropologii Boston University. Zajmuję się zastosowaniem substancji czynnych farmakologicznie w obrzędach niektórych krajów Trzeciego Świata. No cóż, jesteś niewiarygodnie piękna - Eryk w ostatniej chwili zdołał powstrzymać się przed powiedzeniem tego na głos. Na pewno nie byłby pierwszy, ale chęć zrobienia tego była niemal odruchowa. - Hmm, dziękuję, że podzieliłaś się ze mną - odezwał się w końcu. - Odniosę je i wezmę inne, gdy tylko skończę. Będziesz tu długo? - Pewnie do zamknięcia. A zatem na razie. Eryk ponownie musiał zebrać wszystkie siły, żeby odwrócić się i odejść. Wprawdzie był na etapie zakochiwania się w Laurze Enders, ale podejrzewał, że żaden mężczyzna, choćby nie wiem jak związany, nie zareagowałby inaczej. W ciągu następnej godziny dwukrotnie podchodził do jej stolika, żeby wymienić książki. Za każdym razem dowiadywał się o niej trochę więcej. Nazywała się Anna Delacroix. Ukończyła studia na Boston University i właśnie zaczynała pisać pracę dotyczącą powiązań między pewnymi kulturami afrykańskimi i amerykańskimi, ze szczególnym uwzględnieniem rytualnego wykorzystywania środków psychotropowych. Wiele podróżowała, najpierw po Europie i Azji jako modelka, a potem - na własną rękę - po Afryce i w rejonie Morza Karaibskiego. Najwidoczniej pierwsze wrażenie nie myliło Eryka. - Wygląda na to, że wiedziesz ciekawe życie - zauważył, podchodząc po raz trzeci po książki. - Podczas moich podróży widziałam wiele rzeczy, jakie uznałbyś po prostu za niewiarygodne - powiedziała spokojnie. - Na przykład? Zafascynowany obszedł stolik i stanął przy niej. Anna Delacroix oderwała się od notatek i spojrzała na niego tak, jak za pierwszym razem, jakby zastanawiała się, czy warto podzielić się z nim takimi wspomnieniami. Potem powiedziała po prostu: - Widziałam, jak człowiek latał. Do tej pory Eryk zdążył zorientować się, że powinien traktować ją poważnie. A teraz jej zachowanie, głos i tajemniczy błysk w oczach bynajmniej nie zachęcały go do czegoś innego. - Proszę, opowiedz mi o tym. - Naprawdę cię to interesuje? - Tak. Bardzo. - A więc siadaj. Co wiesz o Gabonie? - zapytała. Teraz spoglądała mu prosto w twarz i czy to z powodu jej urody, czy też głębokiego zaangażowania, Eryk z trudem wytrzymywał to spojrzenie. - Wiem, że leży w Afryce - odrzekł. - Ściśle mówiąc w Afryce Zachodniej. Na wybrzeżu. Usłyszałam wieści o mieszkającym gdzieś w górach kapłanie i odszukałam go. - Podróżowałaś sama? - W razie potrzeby. Zapewniam cię, że potrafię bardzo dobrze zadbać o siebie. Znalazłam wioskę i poznałam tego człowieka. Co noc rozmawialiśmy całymi godzinami, a jednak upłynęły prawie dwa tygodnie, zanim pokazał mi, co potrafi. Pewnego wieczoru, tuż po zachodzie słońca, kiedy jeszcze nie zapadł zmrok, wszedł na wieżę z bambusowych prętów. Powiedziano mi, że jej górna platforma znajdowała się na wysokości prawie dziewięćdziesięciu stóp. Kapłan przez kilka minut stał na krawędzi platformy, rozkładając ramiona jak ptak skrzydła. Z miejsca, gdzie siedziałam, wyglądał jak czarny krucyfiks na tle niewyobrażalnie błękitnego nieba. To był niewiarygodny, naprawdę niewiarygodny widok. Potem po prostu pochylił się i poszybował w powietrzu. Eryk próbował zachować kamienny wyraz twarzy, ale wiedział, że dostrzegła niedowierzanie w jego oczach. - A jeśli chodzi o pytania, których z uprzejmości nie zadajesz - ciągnęła - nie, niczego nie zażywałam, i tak, on coś brał, chociaż nie chciał mi powiedzieć co. Minęło chyba dziesięć minut, zanim wylądował na ziemi. Może więcej. Byłam tak zafascynowana tym, co ujrzałam, że straciłam poczucie czasu. - Żadnych sztuczek? Potrząsnęła głową. - Żadnych sztuczek - odparła. - Przynajmniej nie takich, jak podejrzewasz. - Zdjęcia? - Nie pozwolił robić. I szczerze mówiąc, nie miałam na to ochoty. Ani ja, ani on nie chcieliśmy przekonywać świata, że potrafi robić coś takiego. Wiedział o tym on, jego lud i ja. To mu wystarczało. - No cóż, teraz i ja wiem - zauważył Eryk. - Tak, ale nie wierzysz w to. Masz to wypisane na twarzy. - Jeszcze niedawno miałabyś rację. Nie uwierzyłbym, nie mógłbym uwierzyć w twoje słowa. Lecz teraz widzisz na mojej twarzy zdumienie, może zmieszane ze sceptycyzmem, a nie z niedowierzaniem. Jestem dobrym lekarzem, Anno, a jednak grzebię w tych książkach, ponieważ poważnie podejrzewam, że zarówno ja, jak i mój przyjaciel, który też jest niezłym lekarzem, niedawno uznaliśmy za zmarłych pacjentów, którzy w rzeczywistości byli żywi. Kobieta zerknęła na książki. Potem skinęła głową i uśmiechnęła się z satysfakcją, jakby fragmenty łamigłówki znalazły się na swoim miejscu. - Tetrodotoksyna - oznajmiła z szacunkiem. - Właśnie. Dużo o niej wiesz? - Tak. W mojej pracy poświęcę jej cały rozdział, a może więcej. Ponadto jestem po trosze Haitanką - powiedziano mi, że tam urodził się mój ojciec, którego nie znałam. - Czy myślisz, że ten środek może spowolnić metabolizm, nie zatrzymując go całkowicie? Doprowadzić organizm na granicę życia i śmierci? - A ty? Ja... sam nie wiem. W oczach Anny Delacroix znów pojawił się dziwny błysk. Ten środek może sprawić to, o czym mówisz... i znacznie więcej. Eryk czuł jej energię, ciepło jej ciała. Grzbietem dłoni otarł pot z czoła. - Skąd wiesz? - zapytał ochrypłym głosem. - Czy jest jakiś dowód? Dowód, jakiego nie mógłby zignorować naukowiec? Przez chwilę nic nie mówiła. Eryk spoglądał na jej piękną twarz, idealne usta i w duchu modlił się, żeby podzieliła się z nim chociaż tym, co wiedziała. W końcu wzięła jedną ze swoich fiszek, starannie napisała na niej adres i wręczyła Erykowi. - To w Allston - powiedziała. - Trafisz? Zerknął na karteczkę. - Trafię. - A więc dziś o dziesiątej. Przyjdź do mnie sam, doktorze, a otrzymasz swój dowód. Wstała. - Może przed upływem tej nocy przekonasz się, że człowiek może latać... albo umrzeć nie umierając. Szybko odwróciła się, podniosła swoje notatki oraz żakiet i wyszła z czytelni. Rozdział 26. Skryci w mroku bezksiężycowej nocy, Laura wraz z Bernardem Nelsonem ruszyli uliczką, na której zaparkowali samochód, minęli kilka zaułków, a potem przeszli na drugą stronę ulicy do drzwi zakładu pogrzebowego Bramy Niebios. W ciągu minionych dwóch godzin kilkakrotnie telefonowali do zakładu i za każdym razem odpowiadała im automatyczna sekretarka Donalda Devinea. Wreszcie Nelson wzruszył ramionami i zadecydował: Chyba pora iść. Detektyw niósł małą, czarną torbę lekarską, zawierającą to, co nazywał "narzędziami prawdy" - dwie silne piórowe latarki, zestaw scyzoryków, śrubokrętów, taśmę klejącą, łom, nożyce, woltomierz i bateryjną lutownicę, drut, gumowe przyssawki, kółko z kluczami oraz wiele dziwnie wyglądających kawałków metalu... a ponadto stetoskop typu Littman Cardiosonic. - Gdyby zatrzymała nas policja - pouczał Laurę - to lepiej staraj się, by ci uwierzono, że jestem lekarzem waszej rodziny, zmierzającym z wizytą do niedomagającej ciotki. Jeśli otworzą tę torbę, będziemy ugotowani. Drewniane okiennice zasłaniały okna na piętrze. Nelson sprawdził okna wychodzące na boczną uliczkę i stwierdził, że one też są zamknięte. Kilka razy nacisnęli przycisk dzwonka u drzwi, za każdym razem słysząc w środku melodyjne dźwięki. - Co to za melodia? - szepnęła Laura. Detektyw uśmiechnął się. - Wygląda na to, że nasz pan Devine ma poczucie humoru - wyjaśnił. - To Czajkowski. Urywek ze śmierci Odetty w Jeziorze łabędzim. - Potrafi pan rozpoznać, słysząc te siedem czy osiem nut? - Maggie ma hopla na punkcie baletu. Po sześciu czy siedmiu latach walki poddałem się i polubiłem go. - Jest pan zdumiewający. - Powiesz mi to, kiedy będziemy w środku - odparł Nelson, odrzucając niedopałek cygara i uważnie oglądając najpierw futrynę drzwi, a potem okna. - Na pewno chce pan to zrobić? - spytała. - To zależy od ciebie. Jak bardzo pragniesz odkryć tajemnicę tego dziwnego grabarza? - Bardzo. - W takim razie stań pod ścianą budynku, w cieniu, i miej oko na ulicę. Ja wejdę w ten zaułek i spróbuję od tyłu. Nasłuchuj dźwięków od wewnątrz. Jeśli będzie czysto, zapukaj dwa razy. Jeśli nie, puknij raz i wracaj do samochodu. Tam się spotkamy. Nelson sięgnął do torby lekarskiej i wyjął piersiówkę whisky Jack Daniels. - Za prawdę - rzekł. - Za prawdę - powtórzyła Laura. Pociągnęła łyczek, a Bernard Nelson jednym haustem wypił resztę. Potem prześlizgnął się wzdłuż ściany Bram Niebios i zniknął w zaułku. Podczas kilku następnych minut dłużących się niemiłosiernie tylko jeden samochód przejechał koło kostnicy. Laura zapięła pod szyję cienką czarną kurtkę, którą dał jej Bernard, i mocno przywarła do ściany budynku. Od czasu wypadku na Harrison Avenue wielokrotnie próbowała dodzwonić się do Eryka, lecz bez powodzenia. W pewien sposób nawet była z tego zadowolona. On niemal na pewno chciałby im towarzyszyć, a gdyby jednak zostali schwytani podczas próby włamania, rozgłos zniweczyłby wszelkie szansę Eryka na awans w White Memorial. Dwie bramy dalej przez wąską uliczkę przeszła jakaś para, trzymając się za ręce. Laura zamarła, bez trudu wstrzymując oddech na przeszło minutę, aż weszli do domu. Spojrzała na klamkę. Czemu to trwa tak długo? Pomyślała o mężczyźnie, który miał dokumenty Rogera Ansella. Pewnie przedtem stał tu gdzieś, na tej ulicy, patrząc, jak ona i Eryk odwiedzają Donalda Devinea. Czy miał żonę? Dzieci? Najpierw Scott, a teraz on. Wszystko to wydawało się takie głupie, beznadziejne i smutne, pukanie - dwukrotne stuknięcie po drugiej stronie - było ledwie słyszalne. Laura odpowiedziała w umówiony sposób. Bernard Nelson otworzył drzwi, a ona weszła w mrok tak gęsty, tak namacalny, że natychmiast przypomniała sobie ten moment, gdy latarka zepsuła się jej podczas nocnego nurkowania w ogromnej podwodnej grocie zwanej Jaskinią Sułtana. - Zaczekaj chwilę - szepnęła. - Niech moje oczy przyzwyczają się do oświetlenia. - Nie ma tu światła, do którego mogłyby przywyknąć - odrzekł Nelson. - Masz. Wręczył jej parę chirurgicznych rękawic, a potem małą latarkę, która rzucała wąski, lecz zadziwiająco jasny strumień światła. - Tylko trzymaj ją nisko, z daleka od naszych twarzy. - Hej, ja żyję z nurkowania, pamiętasz? Na głębokości osiemdziesięciu metrów po prostu musimy prawidłowo korzystać z naszych latarek. - Przepraszam. I ja przepraszam, że to tak długo trwało. System alarmowy okazał się dość wyrafinowany. - Jesteś pewny, że go wyłączyłeś? - To jest najdziwniejsze. Wcale nie był włączony. Równie dobrze mogłem użyć kluczy z mojego Pierścienia Prawdy i w dwie minuty znaleźć się w środku. Boże, tu w powietrzu jest tyle formaliny, że można się zamarynować na wieki. - Naprawdę cuchnie tu śmiercią. Ostrożnie przeszli z przedsionka do saloniku Devinea. Laura trzymała latarkę skierowaną na podłogę, a Nelson świecił swoją po ścianach. - Czego szukasz? - zapytała. - Och, półek, regałów, szuflad, sejfu w ścianie... takich rzeczy. Jeżeli ten Devine jest nudnym pedantem, jak go opisałaś, to zdziwiłbym się, gdyby nie zapisywał sobie wszystkiego. Chętnie zapaliłbym światło, ale szczerze mówiąc, takie ryzyko Podejmę tylko w ostateczności. Może się zdarzyć, że nasz uroczy przyjaciel wróci niespodziewanie do domu, a wtedy najmniejszy promyk światła wydostający się przez te okiennice ostrzegłby go i pozbawił nas szans ucieczki. Bernard wyjął z torby jakieś narzędzie, otworzył nim szufladę biurka będącego imitacją stylu chippendale, po czym szybko przejrzał zawartość, starannie odkładając na miejsce przeczytane kartki. - Wyjmij każdą książkę stojącą na tej półce, Lauro - powiedział, wskazując na przeciwległą ścianę. - Tylko ostrożnie. Upewnij się, że każda zawiera to, co głosi okładka, a potem odstaw ją na miejsce. Przeszukanie pomieszczenia zajęło im dwadzieścia minut, a kolejne dziesięć sprawdzenie przylegającej do niego kapliczki. - To cięższa praca, niż przypuszczałam - stwierdziła Laura, gdy wychodzili z kaplicy do pomieszczenia z trumnami. - Będzie jeszcze gorzej, jeśli zaskoczy nas właściciel tego zakładu. Laura zmrużyła oczy, usiłując rozejrzeć się po kolejnym pokoju, który był mniejszy i chyba jeszcze ciemniejszy od poprzednich. Na podstawach różnej wysokości ustawiono pięć czy sześć trumien. Ściany ozdobione były ciemnokasztanowymi aksamitnymi draperiami, których stęchła woń konkurowała intensywnością z odorem formaliny. Laura usiłowała ignorować te zapachy, oddychając przez usta. Aby zorientować się w układzie pomieszczenia, zrobiła krok w przód i wpadła na jedną z trumien. Łapiąc równowagę, wyciągnęła rękę i dotknęła woskowatej ludzkiej twarzy. Jęknęła i odskoczyła, wpadając na drugą trumnę. Wypuściła z ręki miniaturową latarkę, która z łoskotem upadła na podłogę. Nelson natychmiast skierował światło na dziewczynę. - Ta trumna... - Laura usiłowała przełknąć twardą kulę, która nagle podeszła jej do gardła. - Jest w niej ciało. Bernard skierował strumień światła w stronę ozdobnej, obitej aksamitem trumny i oświetlił woskowatą twarz mężczyzny. - To Donald Devine! - jęknęła Laura. Przedsiębiorca pogrzebowy, leżąc z rękami złożonymi spokojnie na piersi, patrzył niewidzącymi oczami w sufit. Na środku czoła, tuż nad drucianymi okularami, a pod linią wypomadowanych włosów, miał czarny otwór po kuli, otoczony kółkiem zaschniętej krwi. - Chyba nie dłużej jak dzień -mruknął do siebie Bernard, dotykając grzbietem dłoni bladego policzka Devinea, a potem unosząc jego rękę, sztywną i plastyczną. - Chociaż nie jestem w tym najlepszy. Mogę natomiast powiedzieć, że na pewno nie zrobił sobie tego sam. -To straszne. - Możliwe, ale także dowodzi, że miałaś rację. Ten gość prowadził jakieś podejrzane interesy. I cokolwiek to było, najwyraźniej go przerosło. - Szukamy dalej? - Wątpię, czy znajdziemy coś, czego nie znalazł już ten, kto zrobił mu dziurkę w głowie, lecz nigdy nie wiadomo. Ponadto, skoro raczej nie grozi nam niespodziewany powrót pana Devinea, sądzę, że moglibyśmy nawet zaryzykować i zapalić światło. - Jeśli tak uważasz. Masz coś przeciwko temu, żebyśmy pominęli ten pokój? Absolutnie nie. - Wiesz co, wydaje mi się, że on mieszkał na górze. Może warto tam zajrzeć. - Całkiem prawdopodobne - przyznał Bernard Nelson. Schody wiodące do mieszkania Devinea znajdowały się na końcu korytarza. Samo mieszkanie składało się z obszernej kuchni, pokoju stołowego i dwóch sypialni, z których jedną zmieniono w małe muzeum, mieszczące zdumiewającą kolekcję średniowiecznej broni i zbroi, włącznie z maczugami, mieczami, kuszami, lancami, sztyletami i kilkoma hełmami. - Mysz, która ryknęła - mruknął Nelson. - To naprawdę niesamowite miejsce - szepnęła Laura. - Może ja sprawdzę sypialnię, a ty zajmiesz się Camelotem? - Tylko upewnij się, że wszystkie okiennice są zamknięte, zanim włączysz światło - ostrzegł Nelson. - Zajrzyj za kotary i obrazy, a także pod wszystkie dywany. Pamiętaj, co mówiłem. Ten facet prowadził dokładny rejestr tego, co robił, i trzymał go w bezpiecznym miejscu. Słuchaj, nie masz przypadkiem dla mnie cygara? - Niestety. Jeżeli znajdziemy ten sejf, o którym mówisz, kupię ci jedno, dowolnej marki. - Jak miło. - Ale tylko jedno i tylko wtedy, kiedy znajdziemy ten sejf. Odkryli go dziesięć minut później. Laura próbowała odsunąć duży olejny obraz - jakiś wiejski krajobraz - i oparła się o czarne krzesło z wysokim oparciem, stojące na orientalnym dywaniku. Krzesło nie przesunęło się. Laura uklękła i uniosła skraj dywanu. Nogi krzesła były przyśrubowane do podłogi. Między śrubami wymacała ukrytą zasuwkę. Odsunęła ją i odchyliła krzesło w tył. Dywan i fragment dębowej podłogi odchylił się razem z nim. W zagłębieniu znajdowała się niewielka metalowa kasetka z cyfrowym zamkiem i grubą rączką. - Jest! - zawołała. - Panie Nelson, jest pan prawdziwym mistrzem w swoim zawodzie! - Mam nadzieję, że jeszcze zastanowisz się nad moją propozycją i rozpoczniesz u mnie praktykę - rzekł, oglądając zamek i wyjmując z torby stetoskop. Przez następne piętnaście minut leżał na podłodze, wsłuchując się w szczęknięcia sejfu Donalda Devinea. - Jest takie ustrojstwo, które robi to elektronicznie - mruczał - ale zawsze szkoda mi było na nie pieniędzy. Poza tym to popsułoby połowę przyjemności, no nie? Laura usiadła na łóżku nieboszczyka, usiłując znaleźć jakiś związek między Devineem a handlarzami narkotyków, którzy zabili nie tylko jej brata, ale niemal na pewno także Rogera Ansella. Ansell i Devine; dwaj ludzie zginęli gwałtowną śmiercią tego samego dnia i obaj w jakiś sposób byli z nią powiązani. Wzdrygnęła się na samą myśl. - Spokojnie - mamrotał Nelson. - Spokojnie... spokojnie... mam! Chwycił rączkę i powoli obrócił ją o dziewięćdziesiąt stopni. W chwili gdy otwierał kasetkę, za oknem usłyszeli jakieś głosy. - Szybko, światła! Bernard pośpiesznie wygarnął zawartość sejfu, gdy Laura wyłączyła najpierw światła w sypialni, a potem na piętrze. Mieszkanie ponownie pogrążyło się w egipskich ciemnościach na moment przedtem, zanim ktoś otworzył frontowe drzwi. - Na schody - szepnął Nelson. - Tu jesteśmy w pułapce. Po omacku dotarli do schodów i na palcach zeszli na dół, docierając na korytarz w tej samej chwili, gdy zapaliło się światło w salonie. Nelson powoli otworzył drzwi, które wydawały się prowadzić do piwnicy. Oboje weszli na znajdujące się za nimi schody i zamknęli drzwi za sobą. Oprócz smugi światła sączącego się spod progu, znów otoczyła ich ciemność. Skulili się na stopniach, Laura niżej, a Bernard pod drzwiami, nasłuchując głosów dwóch zbliżających się mężczyzn. - Słyszysz, co mówią? - spytała szeptem. - Jeden z nich jest wściekły, ponieważ ten drugi nie odebrał Devineowi notatek, zanim go zabił. Drugi jękliwie przeprasza. - Masz broń? - A jak myślisz? - O czym teraz rozmawiają? - Chyba jeden idzie na górę. Drugi może przyjść tutaj. Lepiej zejdź trochę niżej; właściwie w ogóle zejdź ze schodów. Jeżeli otworzy te drzwi, będę potrzebował więcej miejsca, żeby szybko spuścić go na dół. - Tylko uważaj. Ciemno jak w piekle. Nic nie widzę. - Cii. Usłyszeli, jak mężczyzna na górze krzyczy. - Zaraz będę - rozległ się drugi głos, tuż spod drzwi do piwnicy. - Przepraszam, szefie - usłyszeli. - Nie zrozumiałem, czego pan ode mnie chce. Naprawdę. Minęło kilka minut. Laura tkwiła bez ruchu w mroku u podnóża schodów do piwnicy. Wyżej widziała zarys potężnej sylwetki Bernarda Nelsona, przyczajonego pod drzwiami. - Co się dzieje? - szepnęła. - Albo wyjdą, albo zaczną nas szukać. Nie wiem. Ani słowa, dopóki nie upewnię się, że poszli... Urwał nagle. Laura usłyszała odgłos stłumionych kroków i głosy. Potem zobaczyła cienie przesuwające się w smudze światła spod drzwi. Serce zamarło jej w piersi, gdy but zaszurał o drewno. Bernard Nelson nawet nie drgnął. W końcu, gdy wydawało się, że minęła cała wieczność, kroki zaczęły cichnąć w innej części domu. Zapadła piętnastominutowa cisza. Światło na korytarzu zgasło. Minął kolejny kwadrans, a potem jeszcze jeden. Wreszcie Laura nie mogła już znieść napięcia. - Co się dzieje? - zapytała. - Nie wiem. Chyba poszli. Powoli wdrapała się na schody. - Zaryzykujemy i otworzymy drzwi? - Tak sądzę. Ale najpierw zobacz, czy nie ma tu gdzieś włącznika. Może zdołamy wydostać się stąd, nie przechodząc przez dom. Laura cofnęła się i wymacała kontakt na ścianie. Po prawie godzinie spędzonej w niemal całkowitej ciemności jasne światło jarzeniówek było wprost oślepiające. Bernard Nelson zszedł do mrugającej i trącej oczy Laury. I nagle oboje stanęli jak wryci, patrząc z niedowierzaniem na pomieszczenie, w którym się skryli. W pokoju mającym najwyżej piętnaście stóp kwadratowych i pomalowanym na biało ujrzeli łóżko, elektrokardiograf oraz inny specjalistyczny sprzęt medyczny. Wzdłuż jednej ściany ciągnęły się półki z pościelą, bandażami, lekarstwami i płynami infuzyjnymi. Pod drugą stało małe biurko i krzesło, a tuż nad nim wisiał cały zestaw rozmaitych metalowych i skórzanych przyrządów do pętania. - No, niech mnie licho - mruknął Nelson. - To jak oddział intensywnej opieki. - Nie Jak", moje dziecko. To właśnie to. Obeszli pomieszczenie, oglądając sprzęt, zaglądając do kosza na śmieci i szuflady biurka. - Nie jestem lekarzem - rzekł Nelson - ale to wygląda bardzo fachowo. - Też tak sądzę. Patrz na te specyfiki. Jest tu chyba z pięćdziesiąt różnych leków. To miejsce mnie przeraża. - Dziwiłbym się, gdyby było inaczej. - Nelson pokazał jej teczki i księgę, które zabrał z sejfu Donalda Devinea. - Może tu znajdziemy jakiś ślad. Domyślam się, że nasi mili goście opróżnili już sejf, więc nie ma sensu wracać na górę. Nie wiem, czy są w domu, czy też czekają na zewnątrz, ale uważam, że powinniśmy spróbować wydostać się stąd. Zgadzasz się? - Im szybciej się wyniesiemy, tym lepiej. Wyłączyli światła, na palcach weszli po schodach i bardzo, bardzo powoli otworzyli drzwi. Rozdział 27. Jest pan pewny, że nie ma dla mnie żadnych wiadomości? Najarian, Eryk Najarian... Nie, nie rozumie pan. Ja nie jestem zameldowany w hotelu; mieszka tam Laura Enders. Mogła zostawić... Nie, niech pan o tym zapomni. Kiedy wróci, proszę przekazać jej wiadomość, że telefonował Eryk i skontaktuje się z nią później. Eryk Naja... Recepcjonista rozłączył się. Eryk z trzaskiem rzucił słuchawkę na widełki i poszedł niemal opustoszałą ulicą. Był w jednej z podlejszych części Allston, niecały kwartał od domu przy Sproul Court, gdzie miała mieszkać Anna Delacroix. Od prawie dwóch godzin wydzwaniał do Laury, do jej hotelu i do swojego mieszkania. O ile wiedział, co najmniej dwukrotnie próbowała złapać go w szpitalu, ale nie zostawiła żadnej wiadomości oprócz tej, że telefonowała. Zaczynał się niepokoić, lecz nie zanadto. Była dopiero za piętnaście dziesiąta. Załatwi sprawę z Anną Delacroix, a potem pójdzie prosto do Carlisle. Allston było istnym miastem w mieście, a jego zatłoczone kamieniczki dawały schronienie wielu studentom, etnicznym mniejszościom Wietnamczyków, Tajów, Hiszpanów, Haitańczyków, Pakistańczyków oraz pierwszemu pokoleniu emigrantów z różnych krajów Europy Wschodniej. Sproul Court okazała się wilgotnym, kiepsko oświetlonym, ślepym zaułkiem, przy którym stały dwupiętrowe drewniane budynki. Większość miała na piętrach galeryjki prowadzące do mieszkań. W niemal każdym na parterze mieścił się jakiś sklep lub skład. Plakaty w witrynach świadczyły o tym, że większość klienteli to czarni. Przyszedłszy trochę za wcześnie, Eryk spacerował po ulicy, mijając sklepik spożywczy i papierniczy, "Przybory fryzjerskie Craissou" oraz butik "Wyspa Skarbów" z używaną odzieżą. Nie znalazł niczego pociągającego w rozpadających się budynkach, brudnych oknach i zaśmieconych zaułkach. Z trudem łączył tę ulicę z enigmatyczną, nadzwyczaj piękną kobietą, którą miał tu spotkać. Mimo to był spięty i podniecony. Jeśli mówiła prawdę, Anna Delacroix dostarczy mu dowód, który - wraz z wynikami jego poszukiwań w bibliotece - pomoże mu przekonać władze szpitala, a także, co ważniejsze, Reeda Marshalla, do teorii o tetrodotoksynie. Wtedy wreszcie zyska sojuszników i zacznie dociekać nie tego, czy takie zatrucie było możliwe, ale dlaczego nastąpiło... i w jaki sposób. Chociaż jeszcze nie znalazł dokładnego opisu elektrokardiogramu przy zatruciu tetrodotoksyną, miał wiele informacji o objawach klinicznych, włącznie z klasycznym zespołem szybko postępującej niewydolności mięśnia sercowego: krótki oddech, ataki kaszlu, sinica - początkowo warg i końców palców, potem całej twarzy, rąk i nóg, pienisty płyn gromadzący się w płucach i podchodzący do gardła, duszności powodujące paniczny lęk pogłębiający uczucie duszenia się, w końcu senność, utrata przytomności i śmierć. - Doktorze, tutaj. Anna Delacroix stała w cieniu przed sklepem, niedaleko jednej z nielicznych lamp. Na głowie miała kapelusz z opuszczonym rondem, a na szyi luźno zawiązaną apaszkę. - Wierzyłaś, że przyjdę? - Oczywiście. Dręczą cię pytania, na które rozpaczliwie szukasz odpowiedzi. - A ty je znasz? - Nie, ale w środku jest człowiek, który ma ci do powiedzenia coś, co na pewno cię zainteresuje. Wskazała na witrynę za jej plecami, na której wystawiono rozmaite artykuły gospodarstwa domowego. Nierówne litery namalowane na szkle głosiły: U BENETA. Wnętrze sklepu zasłaniała ciemna zasłona. - Musiałam przekonać go, że nikomu nie wyjawisz jego nazwiska - ciągnęła. - Dotrzymasz tej obietnicy? - Oczywiście. - To dobrze. Ponieważ przekonasz się, że jakąkolwiek niedyskrecję możemy, on lub ja, przypłacić życiem. Poważnie spojrzała na Eryka. Zaprowadziła go w mały zaułek, zapukała do bocznych drzwi sklepu i weszła. W środku siedział na taborecie chudy, drobny mężczyzna o twarzy świadczącej albo o dręczącej go chorobie, albo po prostu o nadmiarze trosk. Lekko uścisnął dłoń Eryka. Anna przedstawiła go jako Titusa Memmilarda, brata jej matki i niegdyś właściciela sklepu, prowadzonego obecnie przez jego krewnych. Titus wymruczał słowa powitania. Mówił powoli i niepewnie, z tak silnym akcentem, który Eryk uznał za haitański, że z najwyższym trudem można go było zrozumieć. Sklep był zastawiony narzędziami, materiałami, artykułami elektrotechnicznymi, konserwami i workami. Oświetlała go jedna słaba żarówka umieszczona w metalowej obudowie. Celowo czy nie, to przyćmione światło, zaciągnięta zasłona i cichy głos mówiącego tworzyły dramatyczny i tajemniczy nastrój. - Chciałeś jakiegoś dowodu - powiedziała Anna. - Mój wuj jest takim dowodem. Patrz mu w oczy, kiedy będzie do nas mówił, a przekonasz się, że wyjawiamy ci prawdę. Kiedyś był energicznym i pełnym życia człowiekiem - muzykiem i poetą, przywódcą swojej społeczności. Teraz jest wypaloną skorupą. Nasze kłopoty zaczęły się kilka lat temu, kiedy rozeszła się wieść, że przybywa tu z Haiti najpotężniejszy houngan - kapłan mający moc i wiedzę woodoo. Powiedziano nam, że ten houngan jest znany tylko jako pan Dunn. Słysząc to nazwisko, Titus Memmilard wyraźnie zesztywniał. - Zło i cierpienie - rzekł. - Ten houngan sprowadził tylko zło i cierpienie. Anna poklepała go po ręce. - Przywiózł ze sobą coup poudre - powiedziała. - Magiczny proszek - wtrącił Eryk. - Właśnie. - Anna była pod wrażeniem. - Proszek śmierci, magiczny proszek; nazwij go jak chcesz. Na Haiti coup poudre jest mieczem hounganów. Są sądy i urzędnicy, ale prawdziwymi sędziami są hounganowie, a jedyną wymierzaną przez nich karą jest śmierć. - Mów dalej. - Ten zły kapłan, ten Dunn, jest znany tylko grupie łotrów, którymi się otoczył. To przestępca w każdym znaczeniu tego słowa, gangster. Plotka głosi, że na Haiti należał do Tonton Macoutes - tajnej policji Francois Duvaliera. Żeruje na ludzkich słabostkach i przesądach. Wymusza haracz i sprzedaje narkotyki naszym dzieciom. Dwa lata temu, po kilku próbach uzyskania pomocy policji, wuj próbował namówić kupców, żeby stawili opór. Jeden z ludzi Dunna został pobity. Innemu odebrano zapas narkotyków, zanim zdążył je sprzedać. Słyszeliśmy, że Dunn chce przykładnie ukarać mojego wuja - że skazał go na śmierć za życia. Rodzina próbowała go chronić, ale kilku ludzi Dunna przyszło z bronią i zabrało go. Wuju, możesz powiedzieć panu doktorowi, co zdarzyło się potem? Eryk odwrócił się do starca. - Niech pan spróbuje - zachęcał. - Zły osobiście posypał mnie coup poudre - odparł Titus, lekko odkasłując flegmę. - Nasypał mi go do ust i pod pachy. Przesunął dłonią po tych miejscach. Eryk przypomniał sobie kilka prac, w których wspominano o tym, że tetrodotoksyna wchłania się przez skórę niemal równie szybko jak z przewodu pokarmowego. - Widział pan jego twarz? - zapytał. - To była twarz z piekła rodem. Eryk zerknął na Annę, która wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. - Pewnie maska - powiedziała. - Mów dalej, wujku. - Związali mnie, ale szybko uwolnili. Nie musieli mnie pętać, bo nie mogłem się ruszać. - Pamięta pan to wszystko? - Niektóre rzeczy pamięta dokładnie. Innych wcale - wyjaśniła Anna. - Wiemy tylko, że dwa dni później ten człowiek, który przed tobą siedzi, został znaleziony na pryczy w tym pomieszczeniu, zimny i bez życia. Miał zaklejone oczy. Przy jego ciele leżała kartka z ostrzeżeniem, żebyśmy go nie ruszali i nie wzywali lekarza. Przez następne dwa dni, chociaż przez cały czas był pod opieką, nikt nie widział, żeby choć raz odetchnął. - Żona opłakiwała mnie - rzekł ochryple Titus. - Słyszałem to i czułem jej dłoń na mojej twarzy. - Zachował pan świadomość? - Tak. Eryk przypomniał sobie, jak stał nad bratem Laury, uznając go za martwego, i poczuł, że ściska go w żołądku. - Po dwóch dniach ludzie Dunna znów przyszli - ciągnęła Anna. - I znowu zabrali mojego wuja. Następnego dnia znaleziono go błądzącego po pobliskiej ulicy, złamanego na duchu i ciele, niezdolnego zatroszczyć się o siebie. Kiedy znów mógł mówić, powiedział, że zmuszono go do połknięcia jakiegoś proszku i wstrzyknięto mu coś w ramię. Potem pobito go i wypuszczono. Z czasem częściowo odzyskał siły, ale pozostał człowiekiem bez duszy i nikt oprócz najbliższej rodziny nie chce mieć z nim do czynienia. - To bardzo smutne - wymamrotał Eryk - i bardzo przerażające. Nie miał cienia wątpliwości, że powiedziano mu prawdę. Zerknął na załamanego starca, a potem wyciągnął rękę i uścisnął jego kościstą dłoń. - Bardzo mi przykro z powodu tego, co pana spotkało - rzekł. - I jestem bardzo wdzięczny, że zechciał mi pan o tym opowiedzieć. - Jak się domyślasz - dodała Anna - przykład wuja doskonale posłużył zamiarom houngana. Od tej pory nikt nie odważył się sprzeciwiać temu łotrowi. Kupcy płacą, a dzieci kupują jego narkotyki. A my w dalszym ciągu nie wiemy, kim on jest, tak jak wtedy, kiedy po raz pierwszy pojawił się na scenie wydarzeń. Jednocześnie zafascynowany i przestraszony, Eryk w myślach próbował ułożyć jakiś scenariusz, zgodnie z którym Scott Enders i Loretta Leone zostali celowo otruci. Oboje żyli na ulicy. Może widzieli coś lub dowiedzieli się o czymś, co zagroziło kapłanowi i jego interesom. - Anno, czy jest coś, co mogę zrobić? - zapytał. - Cokolwiek. - Może odparła, zastanowiwszy się nad jego pytaniem. - Może jest. Dunn wciąż podnosi wysokość haraczu. Znów zorganizowała się grupka ludzi, którzy chcieliby przeciwstawić się mu, jeśli zdołają. Należę do tej grupy, Eryku. Zaczęliśmy spotykać się w tajemnicy i próbujemy ułożyć jakiś plan działania, ale jesteśmy wystraszeni, bardzo wystraszeni. Dunn jest obrzydliwym sadystą i okrutnikiem. Wszędzie ma szpiegów-informatorów, więc może już o nas wie. Tymczasem my go nie znamy. Nie wiemy, w kogo uderzyć i nie mamy żadnego oparcia. A co najgorsze, on sieje terror swoim coup poudre. Porozmawiaj z ludźmi, Eryk. Zobacz, czy uda ci się zainteresować tą sprawą któregoś z twoich przyjaciół-lekarzy albo kogoś z policji. Zapisała numer telefonu i podała mu kartkę. - Proszę, bądź ostrożny i nie wracaj do tego sklepu, nie uprzedzając mnie telefonicznie. Eryk zerknął na zegarek. Było dwadzieścia po jedenastej. - Muszę to przemyśleć, Anno - powiedział. - Potem do ciebie zadzwonię. - Cokolwiek postanowisz zrobić, zrozumiem - obiecała. - Wujku, możesz już wracać na górę. Zaczekali, aż Titus Memmilard odszedł powłócząc nogami, a potem opuścili sklep. Sproul Court był opustoszały i cichy, nie licząc słabych odgłosów ruchu dolatujących z przelotowej ulicy kilka kwartałów dalej. - Podwieźć cię gdzieś? - zapytał Eryk. - Nie, dzięki. Mieszkam niedaleko i potrzebuję świeżego powietrza. - Twój wuj opowiedział przerażającą historię. - Mam nadzieję, że w nią wierzysz. - Jak mógłbym nie wierzyć? - I liczę na to, że znajdziesz jakiś sposób, żeby nam pomóc. Tam, w bibliotece, wyczułam, że jesteś człowiekiem, który mógłby to zrobić. Oto prawdziwy powód, dla którego podzieliłam się z tobą tymi informacjami. Anna spojrzała na niego w sposób, od którego zaschło mu w ustach. - Zadzwonię do ciebie - zdołał wykrztusić. - Obiecuję, że przynajmniej... Eryk nie dokończył zdania, gdyż ktoś zacisnął mu dłonią usta. Odciągnięto mu głowę w tył, a do szyi przyłożono długi, ostry jak brzytwa sztylet. Niemal w tej samej chwili wysoki czarnoskóry mężczyzna chwycił Annę za włosy i wsunął jej pod brodę szeroki myśliwski nóż. - Ani słowa - rozkazał. - Ani słowa, kurwa, albo oboje umrzecie. Pod wpływem gwałtownego przypływu adrenaliny serce Eryka waliło jak młotem. Silna dłoń na jego ustach zacisnęła się jeszcze mocniej. Eryk poczuł, jak rozrywa mu wargę. Potem sztylet przeciął mu skórę. - Proszę - wystękał. - Zamknij się! Krew zaczęła sączyć mu się na pierś. Spróbował spojrzeć na Annę, ale ręka trzymała go za mocno. Nie odrywając noży od ich szyj, dwaj napastnicy na pół zawlekli, na pół zaprowadzili ich oboje kilka bram dalej, do jedynego sklepu na uliczce, mającego okna zabite deskami. - A więc - mężczyzna trzymający Annę mówił z wyraźnym wyspiarskim akcentem - mówią, że chcecie sprzeciwiać się woli duchów i ich kapłana, a także coup poudre. No, moja piękna pani, może będziecie mieli okazję. W odpowiedzi na energiczne kopnięcie, grube drewniane drzwi otworzyły się i Eryk oraz Anna Delacroix zostali brutalnie wepchnięci do środka. Rozdział 28. Nawet w najgorszych sennych koszmarach Eryk nie znalazł się w bardziej przerażającej sytuacji niż piekło, jakie przeżył tej nocy. Zakneblowano im usta, a ręce i nogi przywiązano do krzeseł w pomieszczeniu przesyconym zapachem kadzidła i rozjaśnianym migotliwym blaskiem kilku tuzinów świec. Z dwóch bezgłowych kurczaków wiszących pod sklepieniem krew kapała na podłogę między nogami więźniów, tak że musieli rozchylać kolana, aby uniknąć zachlapania posoką. Na ścianach wisiały kości - niektóre na tyle duże, że mogły być ludzkimi - a wokół stały szklane słoje zawierające zakonserwowane węże lub ropuchy oraz niedbale związane wiązki czegoś, co wyglądało na suszone zioła lub polne kwiaty. Po obu stronach pokoju, otoczone świecami, wznosiły się dwa upiorne ołtarze, na których stały tuziny tandetnych plastikowych lub ceramicznych figurek - statuetki kobiet i kowbojów, błaznów i madonn, amorków i psów. Na tacach umieszczonych pośrodku obu tych ołtarzy spoczywały łby świeżo zarżniętych kurczaków. Dwaj mężczyźni, którzy przemocą sprowadzili tu Annę i Eryka, przebrali się w luźne, krwistoczerwone szaty, umazali twarze białą farbą i teraz klęczeli naprzeciw siebie, wybijając rytm na wielkich, ręcznie wyciosanych bębnach. Co jakiś czas przerywali, żeby zaciągnąć się dymem z fajki wodnej o szerokim ustniku, zapewne z haszyszem. Eryk z trudem oddychał przez mocno zawiązany knebel. Rozerwana dolna warga pulsowała boleśnie, tak samo jak prawy łokieć, stłuczony przy upadku na podłogę. Siedząca obok Anna Delacroix ze stoickim spokojem patrzyła przed siebie, nie chcąc okazywać strachu przed napastnikami. Z początku, kiedy przywiązali ich do krzeseł, mężczyźni dręczyli ją - dotykając jej twarzy i piersi, rzucając obleśne uwagi. Lecz po pewnym czasie jej spokojne, pogardliwe spojrzenie popsuło im zabawę. Minęło już dziesięć minut od przywiązania ich do krzeseł. Oprócz lubieżnych gestów i gróźb nie wyrządzili im żadnej krzywdy i zdawali się zwlekać, czekając na coś lub na kogoś. Nagle i niespodziewanie przestali bębnić. Wyższy wysunął się naprzód. - Przybywa Najwyższy, Głos Duchów - oznajmił. - Wyjmę wam kneble z ust, ale tylko wtedy, kiedy obiecacie, że nie odezwiecie się słowem, chyba że zapyta was Najwyższy. Obiecujecie? Eryk kiwnął głową, ale Anna tylko spoglądała przed siebie. - No jak? - wrzasnął mężczyzna. Nie odpowiedziała. Erykowi zdjęto knebel, jej nie. Przesunął językiem po skaleczonej wardze. Sprawdził sznur mocujący jego ramiona do krzesła. Wiedział, że bez pomocy nie uwolniłby się nawet przez tysiąc lat. Próbował ochłonąć i skoncentrować się. Podczas wieloletniej pracy w izbie przyjęć robił to setki razy, ale wtedy panował nad sytuacją. Łomotanie w uszach i skurcze żołądka nie chciały ustąpić. Zerknął na Annę. Siedziała spokojnie, lecz mocno zaciskała pięści, aż pobielały jej palce. Mimo złożonej obietnicy Eryk nie zdołał ukryć lęku. - Proszę - powiedział. - Proszę, posłuchajcie mnie. Wysoki zrobił krok w przód, zamierzając ponownie zakneblować Eryka. Nagle przystanął, bo na końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi i pojawił się w nich jakiś człowiek. Eryk natychmiast zrozumiał, że nie jest w stanie określić ani płci, ani nawet koloru skóry tej osoby odzianej w powiewną białą szatę z kapturem oraz rękawiczki. Twarz osłaniała przerażająca maska z namalowaną trupią czaszką. Bardziej przerażająca od wyglądu kapłana była wielka kamionkowa miska, którą trzymał lewą ręką. Ciężkim drewnianym tłuczkiem rozgniatał coś w moździerzu. Nie przerywał tej czynności nawet wtedy, gdy zbliżył się do więźniów, żeby zasiąść w fotelu stojącym przed nimi. Eryk wiedział, co zawierało to naczynie. - Proszę - powiedział szybko. - Mylicie się. Proszę! Wysłuchajcie mnie. Wysoki mężczyzna spojrzał na kapłana, czekając na znak, aby ponownie zakneblować więźnia. Kapłan niemal niedostrzegalnie pokręcił głową, nie przestając mieszać w moździerzu. - S-słuchaj - ciągnął Eryk. - Jestem lekarzem. Ona jest studentką, studentką uniwersytetu. My tylko uczyliśmy się, nie chcieliśmy zrobić nic złego. Musicie nam uwierzyć. Wysoki zerknął na kapłana. Potem stanął przed dwojgiem więźniów i powiedział z niepokojącym zadowoleniem: - I nauczycie się. Przyklęknął przy swoim bębnie i znów zaczął weń łomotać, coraz głośniej i szybciej. W świetle świec lśniła wyszczerzona czarno-biała maska kapłana, który stał, bez przerwy mieszając. - Proszę! - wrzasnął Eryk, usiłując przekrzyczeć łoskot bębnów. - Proszę, nie rób tego! Spojrzał na Annę. Gniew w jej oczach zmienił się w nie skrywane przerażenie. - Nie! - krzyknął, gdy kapłan podszedł do niej. Potem patrzył, jak dłoń w rękawiczce zanurza się w naczyniu i wyjmuje garść wilgotnego, kredowoszarego proszku. Anna szamotała się w pętach, szeroko otwierając oczy, a kiedy dłoń zbliżyła się do jej policzka, dziewczyna zaczęła gwałtownie rzucać głową. Łomot bębnów narastał, aż wydawało się, że pokój zaraz eksploduje. - Nieee! - wrzasnął Eryk, gdy kapłan obficie posypał proszkiem policzek Anny. - Proszę, nie! W chwili gdy coup poudre dotknął jej policzka, bębny nagle ucichły. Anna przestała się ruszać. W pokoju zapadła głucha cisza. Wydawało się, że dziewczyna pogodziła się z tym, że ma zostać otruta. Eryk zastanawiał się, czy wiedziała, że szamocząc się przyśpieszy wchłanianie tetrodotoksyny. Dłoń ponownie zanurzyła się w misce, tym razem powoli posypując drugi policzek Anny. Kapłan odwrócił się i przez krótką chwilę Eryk miał nadzieję, że go oszczędzą. Potem, jak odległy odgłos gromu, znów odezwały się bębny. Wyszczerzona maska spojrzała na Eryka. Dłoń w rękawiczce wyciągnęła się powoli, jej trzy palce pokrywał proszek. Eryk rzucał głową na boki, wrzeszcząc do kapłana, żeby przestał, żeby zrozumiał. Zdołał wywrócić krzesło i upadł. Nie mogąc się ruszyć, uderzał głową o podłogę. Nie zważając na tę szamotaninę, kapłan pochylił się i wtarł mu lepki proszek najpierw w jeden, a potem w drugi policzek. - Proszę, nie rób tego -jęczał raz po raz Eryk, gdy podnosili go wraz z krzesłem z podłogi. - Proszę, nie... Kapłan klęknął i uroczyście zanurzył palec w kałuży krwi pod nogami więźnia. - Z... tej... podróży... nie... będzie... dla... ciebie... powrotu - rzekł wysoki mężczyzna, podkreślając każde słowo uderzeniem w bęben. Tymczasem kapłan w masce dotknął palcem czoła Eryka, a potem Anny, pozostawiając krwawy ślad. Nie powiedziawszy słowa, odszedł. Bezsilny i wyczerpany, Eryk jeszcze raz spróbował wziąć się w garść. Tym razem skupił się na tym, co wiedział o tetrodotoksynie oraz sposobach zmniejszenia lub zneutralizowania jej toksyczności. W zależności od wchłoniętej dawki mieli jeszcze godzinę czy dwie, zanim trucizna zacznie działać i prawie cały dzień, zanim staną się bezradni. Gdyby tylko mogli się uwolnić, mieliby jakąś szansę. Uspokój się, mówił sobie w duchu. Jeżeli kiedykolwiek potrzebowałeś zimnej krwi, to właśnie teraz. Jeśli się nie uspokoisz, umrzesz. Odwrócił się do Anny. Nim zdążył coś powiedzieć, zaklejono mu usta szeroką taśmą klejącą, a następnie zawiązano oczy szmatą, która przedtem służyła za knebel. Siedział tak przez mniej więcej dwadzieścia minut lub pół godziny. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był ciężki oddech Anny. Jesteśmy sami? Zostawili nas tu w oczekiwaniu na śmierć? Znów zaczął ostrożnie sprawdzać więzy. - Nie fatyguj się, człowieku - usłyszał głos wysokiego mężczyzny. Już cię puszczamy. Eryk poczuł, że przecięto mu sznury na rękach i ponownie związano je na plecach. Potem uwolniono jego nogi i szarpnięciem zmuszono do wstania. - Powiedz do widzenia swojej słodkiej przyjaciółce, doktorku. Już nas nie interesuje, co się z tobą stanie. Za to dla niej przygotowaliśmy coś specjalnego. Tak, proszę pana, coś bardzo specjalnego. Dwaj mężczyźni wywlekli go tylnymi drzwiami, znowu związali mu nogi w kostkach, sprawdzili, czy ma puste kieszenie, a potem rzucili go na metalową podłogę furgonetki, która cuchnęła tak, jakby przewożono nią zepsute ryby. Jechali prawie pół godziny. Eryk początkowo próbował zapamiętać zakręty i proste odcinki, ale szybko zrezygnował. Wreszcie furgonetka wjechała na jakąś szutrową drogę i zatrzymała się, z silnikiem na chodzie. Eryka wywleczono ze środka i rzucono na ziemię. Przecięto mu sznury na nogach, ale pozostawiono knebel i opaskę na oczach oraz związane ręce. - Stój spokojnie, człowieku. Słuchaj i nie ruszaj się. Jakieś cztery stopy przed tobą leży ładny, ostry nóż. Nie powiem ci, gdzie. Zaczekaj, aż ucichnie warkot silnika, a potem poszukaj noża. Moglibyśmy poderżnąć ci nim gardło, doktorku, ale nie zrobimy tego. A wiesz dlaczego? Ponieważ, człowieku, gówno nas obchodzisz. Dostaliśmy to, o co nam chodziło. Mamy ją. To do niej mieliśmy interes. Z tobą tylko zabawiliśmy się. Uda ci się czy nie, niedowiarki otrzymają naszą wiadomość. Eryk słyszał, jak śmiali się wsiadając do samochodu. Ruszająca furgonetka obsypała go piachem i żwirem spod kół. Po chwili zapadła grobowa cisza. Rozdział 29. Erykowi wydawało się, że upłynęły wieki, zanim wymacał mały scyzoryk, a jeszcze dłużej męczył się, próbując ująć go tak, żeby przeciąć sznur pętający mu przeguby. W trakcie tego skaleczył się co najmniej pół tuzina razy. W końcu miał wolne ręce. Zerwał z oczu opaskę, a z ust taśmę, którą wykorzystał do zatamowania krwi płynącej ze skaleczeń na rękach i dłoniach. Znajdował się na ciemnej, szutrowej drodze, przy której jak okiem sięgnąć nie było żadnego znaku czy domu. Chłodne powietrze wczesnego poranka pachniało wsią. Eryk był bliski paniki, ale trochę uspokajała go myśl, że nie jest już bezbronny. Jeżeli proszek na jego twarzy zawierał tetrodotoksynę, ktoś musi znać sposób zneutralizowania lub zahamowania jej działania. Teraz musiał tylko zachować trzeźwy umysł i szybko działać. Wiedział, że niedaleko jest utwardzona szosa i był przekonany, że pamięta kierunek, w jakim odjechała furgonetka. Nie chcąc przyśpieszyć wchłaniania trucizny przez bieganie, szybko pomaszerował w tę stronę. Po niecałych pięciu minutach wyszedł na dwupasmową, wiejską drogę. Wydawało mu się, że jest gdzieś na północ od miasta, ale to było jedynie przeczucie. Za drzewami i za zakrętem drogi dostrzegł światełko i niewyraźne kontury jakiejś budowli. Przeszedł skrótem przez zarośla i znalazł się przed małą stacją benzynową, nieczynną w nocy. Na budynku nie było żadnej tablicy, która wyjaśniłaby Mu, gdzie go wywieziono. Eryk rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł żadnych innych domów. Zajrzał przez duże okno, szukając telefonu. Nagle, na zagraconym metalowym biurku ujrzał coś, czego w tym momencie potrzebował jeszcze bardziej - kopertę. Elektroniczny zegar nad biurkiem pokazywał drugą piętnaście. Minęły chyba dwie godziny od czasu, gdy jemu i Annie podano truciznę. Musiał jak najszybciej zmyć z twarzy ten śmiercionośny proszek. W chaszczach przy budynku znalazł cegłę. Stojąc przed oknem, zauważył cienki, metalowy pasek systemu alarmowego. Doskonale, pomyślał. Jeśli dopisze mu szczęście, to za jednym zamachem zdobędzie kopertę i wezwie policję. Cofnął się o krok i z całej siły cisnął cegłę. Donośnej implozji szkła natychmiast zawtórowało wycie syreny. Eryk wykopał resztki szyby i wszedł do środka. Złapał kopertę i pośpieszył do ubikacji. Usiłując ignorować zakrwawioną zjawę w lustrze, nadstawił kopertę i ostrożnie zeskrobał scyzorykiem jak najwięcej proszku. Kiedy był już pewny, że ma dość, aby Ivor Blunt mógł rozpoznać substancję, umył twarz mydłem, opłukał ją, a potem ponownie namydlił. Z podkrążonymi oczami oraz rozciętą i zesztywniałą od zaschniętej krwi wargą wciąż wyglądał dokładnie tak, jak się w tej chwili czuł - jak umierający. Automat telefoniczny za biurkiem wymagał wrzucenia dwudziestu pięciu centów, żeby otrzymać chociaż sygnał. Eryk wiedział, że jeśli alarm nie jest połączony z posterunkiem policji, to może spędzić tu Bóg wie ile czasu, zanim ktoś zareaguje. Poszukał jakiejś monety na blacie biurka, ale udało mu się tylko dowiedzieć z nagłówków na rachunkach, że znalazł się na stacji benzynowej Boba Kuypera w Wayland - podmiejskiej miejscowości dwadzieścia mil od Bostonu. Pochylił się nad biurkiem, usiłując otworzyć szufladę scyzorykiem. - Dobra, dupku, połóż się na podłodze! Ochrypły głos, który rozległ się dziesięć stóp dalej, sprawił, że Erykowi serce podeszło do gardła. Celując w niego ze służbowego rewolweru, młody policjant wszedł przez rozbite okno i gestem kazał mu odsunąć się od biurka. Za jego plecami Eryk dostrzegł drugiego policjanta, niewątpliwie osłaniającego kolegę. - Chwileczkę, proszę. Nie jestem złodziejem, jestem lekarzem... - Zamknij się, kurwa, i połóż się twarzą do ziemi! Mężczyzna, młodszy od Eryka, sprawiał wrażenie twardego, ale i zdenerwowanego. Eryk klęknął i położył się na podłodze, w miejscu nie obsypanym kawałkami szkła. - Proszę mnie wysłuchać - błagał Eryk. - To sprawa życia i śmierci, wierzcie mi! - Połóż ręce na plecy! - Musicie... - Już! Eryk zrobił, co mu kazano. Policjant brutalnie przycisnął go kolanem i wprawnie założył kajdanki. Eryk poczuł piekący ból pokaleczonych przegubów. - Jest skuty, sierżancie! - zawołał. - Pilnuj go - odparł tamten. - Rozejrzę się trochę. Policjant wstał. - No dobra - powiedział. - Jestem posterunkowy Carney. Tam stoi sierżant Clarkson. Jesteś aresztowany. Masz prawo milczeć... - Proszę, proszę - błagał Eryk. - Wiem o tym. Rezygnuję z moich praw. Musicie mnie wysłuchać. - Usiądź. Powoli. Eryk wykonał polecenie. - Teraz wysłuchacie mnie? - zapytał. Młody policjant kiwnął głową. Przez następne trzy minuty słuchał, nie mówiąc ani słowa. Potem podniósł Eryka z krzesła i po chrzęszczącym pod nogami szkle podszedł do resztek szyby wystawowej. - Hej, sierżancie - zawołał. - Może lepiej niech pan tu przyjdzie. Regionalny szpital West Valley był maleńkim, stosunkowo nowym budynkiem stojącym pięć mil od stacji benzynowej, której Eryk został zatrzymany i aresztowany za włamanie połączone z wtargnięciem i zniszczeniem mienia. Była trzecia trzydzieści rano. Pod okiem Carneya pielęgniarka opatrzyła Erykowi skaleczenia na przegubach, które wymagały kilku szwów. Pełniąca dyżur zaspana lekarka pracowała na chirurgii w Worcester. Nazywała się Jennifer Farrell. Usiłując postawić się na jej miejscu, Eryk wymienił kilka znanych mu tam osób, a potem dokładnie i spokojnie opisał wydarzenia minionego wieczoru, używając dostatecznie często medycznego żargonu, żeby przekonać ją, iż naprawdę jest lekarzem. W końcu dał jej kopertę z proszkiem i poprosił, by skontaktowała się z White Memorial w celu potwierdzenia jego tożsamości i uzyskania numeru telefonu doktora Ivora Blunta. Pielęgniarka właśnie skończyła go opatrywać, gdy Jennifer Farrell wróciła z sierżantem Clarksonem do gabinetu. - No cóż, najwidoczniej jest pan tym, za kogo się pan podaje - rzekł Clarkson. - Co za ulga. - Niech nam pan powie jeszcze raz, czego pan od nas oczekuje. - Po pierwsze chcę, żeby ktoś pojechał do Allston i spróbował odnaleźć Annę Delacroix. - Już to zrobiliśmy. Zawiadomiliśmy tamtejszy komisariat. - Dziękuję. A teraz chciałbym zatelefonować do doktora Blunta i umówić się z nim na spotkanie w White Memorial. - Jeszcze raz. Kim on jest? - Toksykologiem, prawdopodobnie jedynym człowiekiem, który w tym mieście ma aparaturę i wiedzę pozwalającą rozpoznać truciznę. - Co pani na to, pani doktor? - zapytał Clarkson. Doktor Farrell wzruszyła ramionami. - Znam doktora Blunta - powiedziała. - I wiem, że tutaj nie możemy nic zrobić z tym proszkiem. - Jak ocenia pani teraz stan pacjenta? Jennifer Farrell ponownie sprawdziła źrenice, puls, oddech i ciśnienie krwi Eryka. - Nie widzę problemu - stwierdziła. - Doktorze Najarian, czy na pewno nie chce pan, bym zszyła panu tę wargę? - Nie chcę - odparł, nie kryjąc zniecierpliwienia. - No dobrze - odezwał się Clarkson. - Pani doktor, czy macie tu dwa telefony połączone szeregowo? Kiwnęła głową. - Doktorze Najarian, będę słuchał pańskiej rozmowy z doktorem Bluntem. Jeżeli mnie przekona, zawiozę pana do White Memorial. Tylko niech pan pamięta, że jest pan aresztowany. Jeśli będzie pan rozrabiał, znów wyląduje pan na podłodze. - Rozumiem. Ivor Blunt był wściekły, że budzą go tak wcześnie rano. Eryk zaczął wiercić się na krześle, gdy stary toksykolog podważał każde jego stwierdzenie. - Powiedzmy to sobie wyraźnie - złościł się Blunt. - Chce pan, żebym wstał, powlókł się do szpitala, włączył moje aparaty i zrobił analizę jakiegoś proszku, którym posypano panu policzek podczas obrzędów voodoo gdzieś w Allston? - Dokładnie tak. - Doktorze Najarian, czy pan oszalał? - Otruto mnie, doktorze Blunt - powiedział spokojnie Eryk. - Proszę, musi mi pan pomóc. - Doktorze, niech pan Spojrzy na to z mojego punktu widzenia. Przychodzi pan do mnie i pyta, czy mogę zrobić analizę krwi tamtej kobiety i ewentualnie stwierdzić w niej obecność toksyny, której nigdy nie wykryto w stanie Massachusetts. Potem, niecałe dwadzieścia cztery godziny później, dzwoni pan do mnie z jakiejś zapadłej dziury, twierdząc, że właśnie otruto pana tą trucizną. - Zgadza się. - Źle się pan czuje? - Nie, jeszcze nie. - Jeśli ci napastnicy chcieli pana zabić, to dlaczego po prostu nie wpakowali panu kuli między oczy? - Sądzę, że chcieli coś udowodnić ludziom, których terroryzują. - Terroryzują tetrodotoksyną. - Zgadza się. Zapadła dłuższa cisza, w której Eryk w duchu odmawiał wszystkie znane mu modlitwy. - Myślę, że pan zwariował - rzekł w końcu Blunt - ale ponieważ i tak już się całkiem obudziłem, a nigdy nie mogę zasnąć przy chrapaniu żony, zrobię to, o co pan prosi. - Dziękuję panu - odetchnął Eryk. - Bardzo dziękuję. Będziemy w pańskim laboratorium za czterdzieści pięć minut. - Nie śpieszcie się. Niech pan przywiezie ten proszek oraz pięć próbek pańskiej krwi. - Pobiorą je tutaj. - Świetnie. Czy ma pan swojego psychoanalityka? - Nie. Nie mam. - To niedobrze - powiedział Ivor Blunt. Rozdział 30. - Nie podoba mi się to, Bernardzie - zaniepokoiła się Laura, słuchając, jak telefon w mieszkaniu Eryka dzwoni dziewiąty, a potem dziesiąty raz. - Wcale mi się to nie podoba. Już prawie trzy godziny siedzieli w biurze Bernarda Nelsona. Pili kawę. przeglądali materiały przyniesione z Bram Niebios i próbowali skontaktować się z Erikiem. Około dziesiątej zostawił wiadomość w hotelu Carlisle, ale od tej pory nie dał znaku życia. Pięć telefonów do jego mieszkania i jeden do szpitala nie przyniosło żadnego skutku. Przypływ energii, wywołany emocjami związanymi z włamaniem do zakładu pogrzebowego i okropnymi odkryciami, był krótkotrwały i Laura rozpaczliwie potrzebowała snu. Bernard Nelson jeszcze gorzej znosił czekanie i już zdążył uciąć sobie dłuższą drzemkę na kanapie. Zadecydowali, że przynajmniej tej nocy Laura powinna trzymać się z daleka od hotelu. Skoro ktoś usiłował ją przejechać, najrozsądniej postąpi, unikając wszelkich miejsc, w których mogliby na nią czekać. Nie zauważeni przez nikogo, uciekli tylnymi drzwiami z kostnicy. Bernard przez prawie pół godziny kluczył po mieście upewniając się, że nikt ich nie śledzi. W końcu zaparkował w zaułku za budynkiem, w którym mieściło się jego biuro. Weszli przez piwnicę. Dopiero kiedy znaleźli się w jego gabinecie i zaciągnęli zasłony, zaczęli przeglądać zawartość sejfu Donalda Devinea. Wcześniej jednak Bernard przeprowadził krótką, anonimową rozmowę z bostońską policją, sugerując, żeby ktoś zajrzał do Bram Niebios. - Gdzie on się podział? - spytała z niepokojem Laura po odłożeniu słuchawki. - Mówiłaś, że gdzie mieszkają jego rodzice? - W Watertown. - Może pojechał do nich i został na noc. - Ale dlaczego nie zostawił numeru telefonu w moim hotelu albo nie zadzwonił? - Nie wiem, Lauro - Nelson potarł oczy. - Słuchaj, mam nadzieję, że nie zrozumiesz źle tego, co zaraz powiem. Wiem, że zależy ci na Eryku. I sądząc po tym, co mi powiedziałaś, dobrze ulokowałaś swoje uczucia. Lecz ludzie nie zawsze są tacy, jak nam się wydaje. Nie znasz go zbyt długo. Może być zamieszany w różne sprawy, o jakich ci nie mówił. - Może. - Laura zastanowiła się, a potem dodała: - Nie sądzę. Chyba powinniśmy pojechać do jego mieszkania. Bernard Nelson rozmasował zesztywniały kark i znów wyciągnął się na kanapie. - Lauro, parę dni temu we wschodnim Bostonie jacyś goryle prawie was rozszarpali. Wczoraj po południu ktoś prawdopodobnie chciał cię zabić. Mamy wszelkie powody przypuszczać, że kimkolwiek oni są, na pewno obserwują nie tylko twoje, ale i jego mieszkanie. Jeżeli już go złapali, to najlepiej będzie czekać, aż się z nami skontaktują. Im chodzi o ciebie i o taśmę twojego brata, nie o Eryka. A jeśli go nie dopadli, no cóż, najlepiej zrobimy czekając. Zmusił się do uśmiechu. - Ponadto moja norma to jedno włamanie dziennie. - Mam klucz. Bernard spojrzał na nią i zmiękł. - Jesteś pewna, że jego telefon działa? - Na centrali mówią, że tak. - Hmm, myślę, że powinniśmy przespać się kilka godzin, a przynajmniej zaczekać do świtu. Teraz jest zbyt niebezpiecznie, naprawdę. Możesz mi wierzyć. - Bardzo się o niego martwię. - Wiem. Słuchaj, w drugim pokoju jest rozkładany fotel. Pozwól mi się trochę zdrzemnąć. - Och, jasne. A co z tym? - zapytała, wskazując stertę notatek, kwitów i teczek. - Lauro, nasz nieodżałowany znajomy płodził i gromadził więcej dokumentów niż Ministerstwo Obrony. Jeżeli do drugiej w nocy nie zdołaliśmy znaleźć w nich nic ciekawego, to nie zrobimy tego i do trzeciej. Jestem pewny, że gdzieś tam jest coś, co rzuci światło na tego faceta i jego piwniczkę. Lecz szczerze mówiąc, w tym momencie nie wiem nawet, jak się nazywam. - Rozumiem. Dobrze. W takim razie wciąż zajmujesz pierwsze miejsce na mojej liście ewentualnych praktykantów. - Bernardzie, zanim zaśniesz, chcę ci jeszcze raz powiedzieć, jaka jestem wdzięczna za to, co zrobiłeś. - Cygara, kobieto. Mów językiem, który mogę zrozumieć. Uśmiechnęła się. - Nie zapomniałam. Słuchaj, może ty skorzystasz z tego fotela, a ja zostanę tu jeszcze trochę i przejrzę te papiery. Potem znowu spróbuję zadzwonić do Eryka. Jeżeli nie złapię go, powiedzmy, do szóstej czy siódmej, pojedziemy do niego. - W porządku. Postękując z wysiłku, Bernard Nelson wstał, wyjął z szafki dwa wojskowe koce, rzucił jeden na kanapę, a drugi zabrał ze sobą do poczekalni. Po kilku minutach Laura usłyszała donośne chrapanie. Wypiła łyk zimnej kawy i usiadła za biurkiem. Bernard oceniał, że w pośpiechu zdołał zgarnąć z sypialni Donalda Devinea mniej więcej połowę zawartości sejfu. Zanim opuścili kostnicę, poszedł jeszcze raz na piętro i upewnił się, że - tak jak przypuszczał - niespodziewani goście zabrali wszystko, co pozostało w sejfie, i splądrowali mieszkanie. Policja na pewno umieści rabunek na pierwszym miejscu listy motywów zabójstwa. Oczywiście będą jeszcze musieli jakoś wyjaśnić istnienie tego gabinetu w piwnicy. Laura rozłożyła plik listów i dokumentów, po czym skoncentrowała się na dwóch notatnikach. Jeden z nich, obejmujący okres ostatnich sześciu lat i rojący się od nazwisk, adresów, płatności oraz różnych skrótów, wyglądał na rejestr licznych klientów Donalda Devinea. Drugi, ściągnięty mocną gumową opaską, również zawierał listę nazwisk i skrótów. Między ostatnią kartką a okładką tkwił gruby plik kwitów ze stacji benzynowych - co najmniej sto, a może znacznie więcej. Laura położyła ten stosik przed sobą, zrobiła trochę miejsca na biurku i rozprostowując każdy kwit po kolei, próbowała układać je według dat. O piątej dwadzieścia, kiedy pierwsze światło dnia zaczęło sączyć się przez zasłony, Laura nie była już w stanie walczyć ze snem. Nawet nie próbując szukać sensu w tym, co odkryła, dowlokła się do kanapy i prawie zasnęła, zanim zdążyła położyć głowę na poduszce. Na biurku został kalkulator, notes zabazgrany obliczeniami oraz atlas wydawnictwa Rand McNally, który znalazła w przedziwnym zbiorze powieści i leksykonów Bernarda Nelsona. Atlas był otwarty na mapie gór. Między kartkami leżał ołówek, którym zakreśliła kółko na pustynnym, słabo zaludnionym obszarze stanu Utah. Nie wpuszczony przez Blunta do pracowni spektrofotometrii, Eryk chodził tam i z powrotem po poczekalni oddziału patologii. Od czasu do czasu przysiągłby, że jego serce zaczynało bić wolniej; wciąż wydawało mu się, że oddycha ciężej niż zwykle. Wyginał palce i zacierał ręce zastanawiając się, czy mrowienie jest pierwszym objawem postępującej neurotoksykozy, czy też po prostu skutkiem licznych skaleczeń. Sierżant z Wayland okazał się istnym darem niebios. Po odwiezieniu Eryka do White Memorial i otrzymaniu rekomendacji od szefa ochrony szpitala, Clarkson postanowił nie wnosić przeciw lekarzowi skargi. W zamian Eryk chętnie obiecał zapłacić właścicielowi stacji benzynowej za naprawę okna i systemu alarmowego. Kiedy Clarkson odjechał do Wayland, Eryk poszedł do izby przyjęć porozmawiać w cztery oczy ze starszym lekarzem zastępującym Reeda Marshalla. Badając Eryka, zdumiony lekarz starał się zrozumieć, co zaszło, ale Eryk wiedział, że to tylko pozory. Taka reakcja nie dziwiła go. Dopóki Ivor Blunt nie potwierdzi zatrucia tetrodotoksyną, Eryk mógł liczyć głównie na siebie. Siedział na oparciu fotela i kartkował zaczytany egzemplarz "People". Umysł nieustannie podsuwał mu obraz szyderczo uśmiechniętej maski. Wymuszenia, morderstwa, narkotyki, żerowanie na słabych i przesądnych... Kryjący się za maską - mężczyzna czy kobieta - to potwór. Eryk zastanawiał się, gdzie jest teraz Anna Delacroix i jakie znosi cierpienia, o ile oczywiście jeszcze żyje. Z tych rozmyślań wyrwały go jakieś głosy i zamieszanie na korytarzu przed poczekalnią. - Nie, do licha - usłyszał męski głos. - Macie tu zostać. Sami się tym zajmiemy. Kiedy będziemy mieli coś do powiedzenia, powiemy wam. - Nie macie prawa! - zawołała piskliwie jakaś kobieta. - Mamy prawo. A teraz cofnijcie się, zanim zatrzymam was za przeszkadzanie w wykonywaniu obowiązków służbowych. Szklane drzwi do poczekalni otworzyły się. Stanęli w nich dwaj policjanci. - Doktor Najarian? - zapytał jeden z nich. Był chudym, starszym człowiekiem o pooranym zmarszczkami czole i łagodnych oczach. - Zgadza się. Czy wiecie coś o Annie? Policjant, z plakietką informującą, że to posterunkowy Medeiros, otworzył notatnik. Stojący za nim kolega, młodszy i mocniej zbudowany, odwrócił się do tłoczących się w drzwiach ludzi. - Tubylcy są niespokojni. Tony - powiedział. - Przeklęci kanibale - mruknął Medeiros. - Brian, nie wpuszczaj ich tu. - Kim oni są? - zapytał Eryk. Medeiros spojrzał na niego. - To reporterzy - wyjaśnił. - Kilku było na posterunku, kiedy dostaliśmy wiadomość o tej pańskiej Delacroix i ceremonii voodoo. Jeden z nich rozpoznał pańskie nazwisko. - Moje? - Zgadza się. Najwyraźniej "Herald" zamierza wysmarować artykuł o panu i jakichś brakujących zwłokach. - O Jezu - westchnął Eryk, przypominając sobie poważne twarze komisji kwalifikacyjnej, omawiającej szpitalną kampanię przeciw niepożądanemu rozgłosowi. - A co z Anną? - SprouJ Court dwanaście w Allston. Taki podał pan adres? - Zgadza się. U Beneta. Sklep z artykułami gospodarstwa domowego. - Jest pan pewny, że właścicielem był ten Titus Memmilard? - Oczywiście, że jestem pewny. Tak powiedział i tak mówiła jego siostrzenica. Eryk poczuł nagły niepokój i uczucie przerażającej pustki. No cóż, doktorze, pod numerem dwanaście na Sproulourt rzeczywiście znajduje się sklep Beneta. Benetowie mieszkający nad nim, których obudziliśmy i śmiertelnie przeraziliśmy w środku nocy, są jego właścicielami od pięciu lat. I nigdy nie słyszeli o nikim, kto nazywałby się Titus Memmilard, ani o żadnej Annie Delacroix. - To... to niemożliwe. Mówiąc te słowa, Eryk zdawał już sobie sprawę, że to prawda. - Natomiast to drugie miejsce - ciągnął ze znużeniem Medeiros, zerkając w swoje notatki - trzy domy dalej, gdzie, jak pan twierdzi, zawleczono pana i tę Delacroix, grożąc nożami, a następnie otruto... - Tak? - Eryk poczuł, że jest mu niedobrze. - Powiedział pan, że to był zabity deskami sklep, który okazał się świątynią voodoo. - Zgadza się. - No cóż, doktorze, nie wiem, jak to panu przekazać, ale na całej ulicy nie ma żadnego sklepu z witryną zabitą deskami. Na parterze tego budynku mieści się sklep ze świecami. - Na pewno byliście przy Sproul Court? Widząc, jak patrzą na niego ci dwaj policjanci, Eryk zrozumiał, że uważają go za wariata. - Och, my byliśmy na Sproul Court - odparł Medeiros. - A pan? - Oczywiście, że tak. Proszę pana, wbrew temu, co pan myśli, nie jestem wariatem. Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak mówiłem. Czy byliście w tym sklepie ze świecami? - Nie. Po tym, co usłyszeliśmy od Benetów, nie mieliśmy ochoty tam wchodzić. Ale widzieliśmy wystawę pełną świec oraz różnych drobiazgów i zajrzeliśmy do środka. Żadnych bezgłowych kurczaków, doktorze. Eryk bezsilnie opadł na fotel, usiłując znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. - To szaleństwo - rzekł. - Co do tego jesteśmy zgodni. - A co z kobietą? - A co ma być? - Proszę pana, musicie mi uwierzyć. Spotkałem Annę Delacroix w czytelni Countway Medical Library. Ona jest studentką ostatniego roku na Boston University. Poprosiła, żebym spotkał się z nią przy Sproul Court, gdzie zostaliśmy porwani przez dwóch mężczyzn uzbrojonych w noże i otruci w trakcie przerażającego obrzędu. - Wie pan, co o tym myślimy, doktorze? Sądzimy, że w ten sposób werbowano pana do jakiegoś stowarzyszenia albo klubu, tylko wszystko wymknęło się spod kontroli. - To śmieszne. - Brał pan tej nocy jakieś narkotyki? - Tylko ten, którym posypano mi skórę. Właśnie zajmuje się nim toksykolog. Może uwierzycie mi, kiedy usłyszycie, co ma do powiedzenia. Jakby na dany znak drzwi laboratorium otwarły się na oścież i do poczekalni wmaszerował Ivor Blunt. Jego twarz wyrażała jednocześnie gniew i rozśmieszenie. - Talk - oznajmił. Obaj policjanci wymienili rozbawione spojrzenia. Erykowi odebrało mowę. - Ponadto trochę brudu, nieco szarpi oraz ociupina jakiegoś oleju - ciągnął Blunt. - Może z oliwek. Doktorze Najarian, jest pan stukniętym sukinsynem i w tym momencie życzę panu wszystkiego najgorszego. - Czy nie widzicie - błagał Eryk, spoglądając po kolei na każdego z nich - to wszystko zrobiono celowo, żeby mnie zdyskredytować, żebyście pomyśleli dokładnie to, co teraz myślicie. Mówię wam, wszystko odbyło się tak, jak powiedziałem. - Idę do domu - oznajmił Blunt. - Jeżeli znów pana otrują, proszę do mnie nie telefonować. I trzasnął drzwiami laboratorium. - Chyba panu nie wierzy - rzekł Medeiros. - Doktorze Najarian. narobił pan dziś w nocy niezłego zamieszania. Eryk nie pamiętał, kiedy ostatni raz załamał się i rozpłakał, ale wiedział, że jeśli teraz spróbuje coś powiedzieć, na pewno mu się to przydarzy. Załatwiono go. Anna Delacroix krok po kroku wmanewrowała go w potwornie upokarzającą i kompromitującą sytuację, z której nigdy nie zdoła się wygrzebać. Lekko przygryzł opuchniętą dolną wargę i przez chwilę uspokajał rozdygotane nerwy, zanim był w stanie zwrócić się do policjantów. - Słuchajcie - próbował ich przekonywać - moja warga, te skaleczenia na rękach, przecież ich nie wymyśliłem. - Wie pan co, my wciąż widujemy rozcięte wargi i podrapane przeguby. Ani na moment nie wątpiliśmy, że wpakował się pan w coś dzisiejszej nocy. Jesteśmy jednak pewni, że nie w to, co nam pan opowiedział. - A więc w co? Medeiros wzruszył ramionami. - Narkotyki, kobiety, jakiś rodzaj seksu. Niech pan słucha, doktorze, nieźli z nas faceci i naprawdę nie jesteśmy pozbawieni uczuć. Lecz jesteśmy gliniarzami. Wysłuchaliśmy pana, sprawdziliśmy pańską historię i nie znaleźliśmy nic. Nic. Proszę mi wierzyć, na pewno nie jest pan dla nas pierwszym lekarzem, który wpadł w tarapaty. Cholera, kilka miesięcy temu ten gość z waszej izby przyjęć został aresztowany za... - Wiem, wiem. To nie tak. Wierzcie mi. - Doktorze, ci z izby twierdzą, że jest pan diabelnie dobrym lekarzem, podobno jednym z najlepszych. Ale mówią też, iż ostatnio za ciężko pan pracował. Ja pana nie znam, lecz dopóki nie będę miał jakiegoś dowodu, że jest inaczej, muszę uznać, że ma pan poważne problemy i może powinien pan poszukać pomocy, zanim będzie gorzej. - Nie potrzebuję pomocy, tylko kogoś, kto potrafi poznać prawdę, kiedy ją usłyszy. - No, jak pan chce. Podwieźć pana do domu? - Nie, dziękuję... o cholera! - Co takiego? - Ktokolwiek to zrobił, zabrał moje klucze, portfel, wszystko. Nie mogę nawet dostać się do mieszkania. - Czy jeszcze ktoś ma klucze? - Nie. A właściwie tak, lecz nie wiem, gdzie ona jest. Prawdę mówiąc, jeżeli mam być szczery, to po tym, co mi się przydarzyło, bardzo się o nią martwię. Może będę potrzebował waszej pomocy, żeby ją znaleźć, ale nic nie mogę zrobić, dopóki nie dostanę się do mojego mieszkania. Medeiros spojrzał na partnera. - Myślisz, że powinniśmy mu pomóc? Tamten wzruszył ramionami, a potem skinął głową. - Nie chcemy, żeby ludzie o tym wiedzieli, lecz mamy swoje sposoby na to, żeby dostać się do mieszkań - rzekł Medeiros. - Chodźmy. A co do pańskiej dziewczyny - dodał - dopóki nie ma dowodów przestępstwa, radzimy zaczekać czterdzieści osiem godzin przed złożeniem doniesienia. A w pańskim wypadku, lepiej niech to będą siedemdziesiąt dwie godziny. Położył rękę na ramieniu Eryka i poprowadził go do drzwi. Na korytarzu opadli ich reporterzy. Jeden z nich, błagając Eryka, żeby zaczekał, aż przyjdą kamerzyści, podsuwał mu pod nos przenośny magnetofon. Cała piątka zarzucała go pytaniami. - Doktorze, opowiedz nam o kapłanach voodoo! Umiera pan? Jak się pan czuje? Kim jest ta tajemnicza kobieta? Dlaczego nie ma jej na liście studentów? Co wykazała analiza trucizny? Będzie pan hospitalizowany? - Chce pan z nimi rozmawiać? - szepnął Medeiros. Eryk potrząsnął głową. - Z drogi - rozkazał policjant. - Brian, rozprosz tłum. - Hej, nie bądźcie tacy - wrzasnął któryś. - Doktorze, opowiedz nam o tym zaginionym trupie, tym, któremu zrobiono sekcję za życia. - Co się dzieje w tym szpitalu? - pytał inny. - Najpierw stuknięty doktorek, handlujący narkotykami w zamian za usługi seksualne, a teraz to. Policjanci przepchnęli się i poprowadzili Eryka korytarzem. Minutę później siedział na tylnym siedzeniu w radiowozie. - Do budynku wejdziemy bez problemu - zapewniał. - Mój sąsiad z dołu ma schowane przy tylnych drzwiach klucze, których używają jego kobiety. - Uwielbiamy takie historie - rzekł policjant imieniem Brian. - Słuchajcie, dziękuję wam, że jesteście tacy mili. - Wygląda na to, że miał pan ciężką noc - odrzekł Medeiros. Eryk prawie się uśmiechnął. Zdawał sobie sprawę, że jego kariera - przynajmniej w White Memorial - prawdopodobnie się zakończyła. A jeśli, jak podejrzewał, raport o nocnych wydarzeniach dotrze do komisji dyscyplinarnej, to prawo wykonywania zawodu również może być zagrożone. Anna Delacroix rzeczywiście dobrze przysłużyła się swoim mocodawcom... kimkolwiek byli. Weszli tylnym wejściem do budynku i skorzystali ze schodów awaryjnych. Tony Medeiros klęknął przy drzwiach, oglądając zamek. - Powinna wystarczyć karta kredytowa - oświadczył. Chwycił za klamkę, która obróciła się bez oporu. - Chyba zapomniał pan zamknąć drzwi, doktorze. Chłopcy od bezpieczeństwa byliby... Wszyscy trzej stanęli jak wryci. Przez uchylone drzwi zobaczyli panujący w mieszkaniu bałagan. Medeiros i jego partner sięgnęli po służbowe rewolwery i weszli do środka. Zasłony zerwane z karniszy leżały na podłodze, kartony z książkami porozrywano, a papiery porozrzucano. Stłuczono także lampę. Ktoś przetrząsnął mieszkanie Eryka, włącznie z zawartością garderoby, którą potraktowano tak samo brutalnie jak resztę. Potem, w kuchennym zlewie, znaleźli Verdiego. Papuga była martwa, miała skręcony kark. Na widok zabitego ptaka Eryk jęknął i usiadł na fotelu, kryjąc twarz w dłoniach. Już nie miał sił zapłakać. - Czy podejrzewa pan, kto mógł to zrobić? - zapytał Medeiros. - I dlaczego? A ponadto, jak tu wszedł? Nie ma śladów włamania. - Zabrali mi klucze. Mówiłem wam o tym - odparł Eryk, nie podnosząc głowy. - Hej, Tony! - zawołał w tym momencie drugi oficer. - Jestem w łazience. Powinieneś tu przyjść. Chyba znalazłem wyjaśnienie wszystkiego. Policjant pośpieszył korytarzem, a Eryk deptał mu po piętach. Brian stał z boku, z rękoma na piersi. Na umywalce leżało owalne lustro zdjęte ze ściany. Na nim znajdowały się: żyletka, słomka i maleńka łyżeczka. Kilka równych rządków białego proszku, a obok nich ślady świadczące o zużyciu jeszcze paru. Na pokrywie sedesu pozostał plastikowy woreczek zawierający - jak podejrzewał Eryk - porcję kokainy o wartości co najmniej tysiąca dolarów. Jeżeli coś go zaszokowało w tym momencie, to fakt, że wcale nie był zaskoczony. Ktokolwiek pociągał za sznurki, nie chciał go zabić, a tylko publicznie i całkowicie skompromitować. - Ludzie robią okropne i niewiarygodne rzeczy pod wpływem narkotyków - rozmyślał głośno Tony Medeiros, jakby mówił do dziewięcioletniego dziecka. - Jeśli nawet są lekarzami. Niech mi pan wierzy, nie warto zaprzeczać. Sięgnął za pasek i wyjął kajdanki. Eryk bez słowa odwrócił się i założył ręce na plecy. - Naprawdę myślicie, że zdemolowałem moje mieszkanie, zabiłem mojego ulubieńca i zostawiłem na wierzchu narkotyki? A potem wróciłem tu z dwoma gliniarzami? - zapytał, kiedy go skuto. W jego głosie słychać było chłodny spokój. - Doktorze - oświadczył Tony Medeiros. - Kiedy widzimy coś takiego, musimy jakoś zareagować. My nie jesteśmy od myślenia. Brian, wezwij kogoś, dobrze? Doktor i ja zaczekamy w tym, co zostało z salonu. Siedząc na kanapie i rozmyślając o szczątkach tego, co niedawno było zwyczajnym, porządnie poukładanym życiem, Eryk poczuł, jak ogarnia go dziwny spokój. Ktokolwiek to zrobił, był przestraszony lub zagrożony. Bał się, że Eryk mógł już coś odkryć lub o czymś wiedzieć. No cóż, pobili go i złamali; przerazili i skompromitowali. Lecz nie zabili. I jeszcze przekonają się, że to był błąd. Gdzieś z podświadomości napłynęły dźwięki melodii. Z początku Eryk tylko słyszał ją, ale wkrótce zaczął lekko kołysać głową w jej takt i cicho mruczeć pod nosem. Wciąż słyszał tę piosenkę, kiedy prowadzili go po schodach i do radiowozu. To był refren Me and Bobby McGee Krisa Kristoffersona. "Wolność oznacza, że nie masz nic do stracenia"... Rozdział 31. - Wie pan co, panie Najarian, musicie państwo jakoś zgrać swoje działania. Najpierw pan telefonuje i zostawia wiadomość, że dzwonił pan i że nic panu nie jest; potem ona dzwoni i zostawia wiadomość, że dzwoniła i u niej też wszystko w porządku. Potem oboje robicie to jeszcze raz. Jednak żadne z was nie zostawia numeru telefonu. Rozumie pan, o co mi chodzi? - Taak - powiedział Eryk, wyobrażając sobie Irańczyka za kontuarem recepcji hotelu Carlisle. - Rozumiem. - A więc czy zechciałby pan zostawić mi swój numer telefonu? Eryk spojrzał na policjanta - oczekującego na korytarzu w areszcie Czwartego Komisariatu - który miał go zawieźć do sądu. Postawiono mu zarzut posiadania substancji odurzającej i handlu narkotykami. - Nie - odparł. -Proszę jej tylko powiedzieć, że telefonowałem i wszystko u mnie w porządku. Zadzwonię później. Odłożył słuchawkę i wyciągnął zakute w kajdanki ręce, żeby znów skuto je na plecach. Skrzywił się czując znajomy, elektryzujący ból przegubów i pomyślał o tym, jak długo wytrzymają szwy założone przez Jennifer Farrell. Po raz chyba setny rozważał, gdzie jest Laura i dlaczego tej nocy nie wróciła do hotelu. Według recepcjonisty z Carlisle, ostatni raz telefonowała około szóstej rano. Teraz była prawie jedenasta. Eryk dziękował w duchu, że przynajmniej nie została na noc w jego mieszkaniu, i miał nadzieję, że gdziekolwiek była, spędziła te kilka godzin przyjemniej niż on. Mimo to, im dłużej rozmyślał o tym, tym bardziej był przekonany, że wydarzyło się coś, co ją przestraszyło, a przynajmniej ostrzegło o grożącym niebezpieczeństwie. Pamiętała o pozostawieniu wiadomości, ale nie podała swojego numeru telefonu. Zapewne uznała recepcjonistę za człowieka gotowego w każdej chwili służyć nim każdemu, kto dobrze zapłaci. I prawdę mówiąc, ten facet bardzo starał się dowiedzieć czegoś więcej. Może, zastanawiał się Eryk, już ktoś z nim rozmawiał. Może Laura zauważyła któregoś z ludzi z doków kręcącego się wokół hotelu albo została zaczepiona i uciekła. Teraz zapewne zameldowała się w innym hotelu i martwiła się. Eryk był zły na siebie, że nie zdołał z nią porozmawiać. - Ma pan jakąś kurtkę? - zapytał Eryka policjant, gdy dochodzili do drzwi komisariatu. - Nie. Chyba jest ładna pogoda. Kurtka nie będzie mi potrzebna. - Jak pan chce. Zapytałem tylko dlatego, że niektórzy wolą narzucać sobie kurtkę na głowę. - Na głowę...? Eryk nie zdążył i nie musiał dokończyć pytania. Dwaj kolejni policjanci dołączyli do nich, gdy przepychali się przez ciżbę ciał, mikrofonów i trzaskających kamer - grupę chyba trzykrotnie liczniejszą niż ta w szpitalu i znacznie agresywniejszą. Eryk osłonił oczy przed błyskami lamp i usiłował ignorować lawinę pytań, z których nawet najdelikatniejsze były w zdecydowanie złym guście. Nagle przez ten zgiełk przebił się ochrypły, przenikliwy głos. Ktoś mówił do tłumu reporterów: Na bok. Na bok. W tej chwili nie wydamy jakiegokolwiek oświadczenia, możemy tylko zdecydowanie stwierdzić, że ten człowiek nie popełnił żadnego przestępstwa i zostanie uznany za niewinnego po rozpatrzeniu wszystkich okoliczności wydarzeń. A teraz proszę rozejść się i pozwolić nam przejść. Eryk spojrzał na mężczyznę w pomiętym, źle dopasowanym garniturze, trzymającego w ręce wytartą dyplomatkę. - Kim pan jest? - zawołał jeden z reporterów. - A na kogo wyglądam, do diabła, na Gandhiego? - odparł mężczyzna. - Jestem adwokatem doktora Yossariana. - Najariana - szepnął Eryk. - Connolly - powiedział tamten. - Felix Connolly. Nic Panu nie jest? - Nic. Dlaczego pan to robi? - Jestem winien przysługę pewnemu detektywowi - szepnął Connolly. - Rozumiem - rzekł Eryk, przypominając sobie relację Laury z jej spotkania z Bernardem Nelsonem i pojmując nagle gdzie podziała się dziewczyna. Biorąc pod uwagę opis detektywa i jego biura, pojawienie się adwokata winnego mu przysługę wcale nie było czymś dziwnym. Eryk mógł tylko mieć nadzieję, że facet wie, co robi. -U Laury wszystko w porządku? - zapytał. Adwokat kiwnął głową. - Na wszelki wypadek nie używajmy nazwisk - rzekł. - Wczoraj miała pewne kłopoty, ale teraz jest bezpieczna. Nasz wspólny znajomy zajął się nią. Opowiem panu wszystko, kiedy zostaniemy sami. Musi pan pojechać do sądu radiowozem. Ja pojadę za wami moim samochodem i spotkamy się tam. Ruchem głowy wskazał pokiereszowanego volkswagena zaparkowanego tuż za wozem policyjnym. - Mercedes chyba wzbudziłby trochę więcej zaufania - stwierdził Eryk. - Bez obawy - odrzekł Felix Connolly. - Wygląd może mylić. Niech pan mi wierzy lub nie, ale od czasu do czasu wyciągam z opresji jeszcze gorszych przestępców. Dzięki zdumiewającemu połączeniu wdzięku, tupetu, charyzmy i znajomości prawa, Felix Connolly przeprowadził Eryka przez zawiłe procedury okręgowego sądu do spraw kryminalnych. Nakłonił zastępcę prokuratora okręgowego do wycofania zarzutu o przechowywanie narkotyków z zamiarem dystrybucji, a sędziego do zmniejszenia o pięćdziesiąt procent kaucji. Oskarżyciel domagał się dziesięciu tysięcy dolarów. W końcu, kiedy wyznaczono termin rozprawy wstępnej i przekazano sprawę Sądowi Hrabstwa Suffolk, Connolly wyprowadził Eryka z budynku i zdołali się przebić przez rozwrzeszczany tłum reporterów, by wsiąść do garbusa. - Ładna robota - pochwalił go Eryk, gdy Connolly wreszcie włączył się do ruchu. - Jest pan bardzo dobry w swoim fachu. Connolly przyjął komplement skinieniem głowy. - Gdyby pan o tym nie wiedział - rzekł - to Bernard Nelson też. Pańska przyjaciółka miała szczęście, że go znalazła. - Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co jej się przydarzyło. - Pan też nieźle sobie poradził na policji. - Chyba tak. No cóż, mam nadzieję, że uwolniliśmy się już od tych przeklętych reporterów. - Niech pan na to nie liczy - ostrzegł prawnik, wyciągając zza siedzenia Eryka gazetę i podając mu ją. - Podejrzewam, że niektórzy z nich jadą za nami. Jest pan sensacją dnia. To ranne wydanie "Heralda". Niech pan na to spojrzy, a za chwilę pokażę panu, co jeszcze wymyślili. Poranne wydanie zawierało dwukolumnowy artykuł z dużym nagłówkiem i odsyłaczem na trzecią stronę. Omawiano w nim głównie krucjatę dzielnego doktora, usiłującego odnaleźć zwłoki i próbki tkanek kobiety, którą - jak głosiły plotki - poddano sekcji przed śmiercią. Oprócz odrobiny faktów z biografii Eryka, historia składała się głównie ze stwierdzeń Bez komentarza i To nieprawdziwych, cytowanych pracowników szpitala oraz biura koronera. Joe Silver zdementował plotkę o sekcjonowaniu żywej pacjentki i dodał: "Doktor Najarian pracuje w tym szpitalu od pięciu lat i nie powinien rozmawiać z prasą o sprawach zawodowych, szczególnie że nie dysponuje żadnymi faktami". Chociaż artykuł w porannym wydaniu "Heralda" zadał druzgoczący cios nadziejom Eryka na dalszą karierę w White Memorial, był niczym w porównaniu z dodatkiem specjalnym. Szalony Lekarz Szuka Zwłok. Artykuł wydrukowany na pierwszej stronie, z załączonym zdjęciem oszołomionego Eryka, wyprowadzanego z oddziału patologii przez dwóch policjantów, wart był co najmniej dziewięć punktów w dziesięciostopniowej skali bulwarowego dziennikarstwa. Nie znane mu lub nie pasujące do założeń artykułu fakty reporter zastąpił zwykłymi wymysłami. Wywiady z Ivorem Bluntem, policją z Wayland i kilkoma osobami z personelu szpitala tworzyły obraz nerwowego, przemęczonego młodego człowieka, który ostatnio nie otrzymał awansu na zastępcę ordynatora i zaczął zażywać kokainę. Jego obsesja na tle tetrodotoksyny, co sugerował Blunt i inni, najwidoczniej była rezultatem paranoi wywołanej kokainą. - Charles Manson to ja - mruknął Eryk, przewracając stronę. Na trzeciej kolumnie przypomniano aresztowanie i późniejsze zniknięcie Craiga Worrella, którego "Herald" ochrzcił "seksdoktorem". Reporter, który - zdaniem Eryka - po tym artykule na pewno zostanie szefem działu, nie przeoczył faktu, że "szalony lekarz" był głównym kandydatem na stanowisko opuszczone przez "seksdoktora". Eryk zastanawiał się, czy nawet najzagorzalsi sojusznicy White Memorial wytrzymają ten ostatni atak na dobre imię szpitala. - To minie - pocieszał Connolly. - W tym momencie jest mi prawie wszystko jedno. Chcę się tylko zobaczyć z Laurą. Jedziemy do niej? - Z całą pewnością nie. Jak już powiedziałem, najprawdopodobniej śledzi nas paru reporterów i Bóg wie jakie jeszcze łobuzy. Bernard Nelson niepokoi się o bezpieczeństwo pańskiej przyjaciółki. A jako ktoś, kto zna go od bardzo dawna, powiem panu, że nie martwi się bez powodu. - A więc co robimy? - No cóż, proszę się nie obrażać, ale najpierw znajdziemy jakieś miejsce, gdzie mógłby pan wziąć prysznic. Eryk uśmiechnął się smutno i ukrył twarz w dłoniach. - Nie obrażam się - powiedział. - Nie wiem, w jakim stanie jest moje mieszkanie, ale zanim mnie aresztowano, zabrałem zapasowe klucze, więc przynajmniej mogę dostać się do środka. - Pójdę z panem - rzekł Connolly. - Mój dług wobec Bernarda nie zostanie spłacony, dopóki nie odstawię pana do pańskiej przyjaciółki, nie ciągnąc za sobą ogona. - A skąd będzie pan tego pewny? Connolly uśmiechnął się enigmatycznie. - To już proszę zostawić mnie i mojemu garbusowi. Nie zważając na bałagan w mieszkaniu, Eryk poszedł do sypialni i zatelefonował do biura Bernarda Nelsona. Laura dowiedziała się o jego aresztowaniu, słuchając wiadomości radiowych. - Pokazali cię też w telewizji - powiedziała. - Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. - To jest nas dwoje. Ja nie mogłem uwierzyć, jak niewiele brakowało, żebyś zginęła. - Eryk, czy Connolly powiedział ci o Donaldzie Devinie? - A tak. Myślę, że jesteś stuknięta, żeby tak ryzykować. - Wcale tak nie myślisz. - Nie - przyznał. - Nie, naprawdę. Po prostu żałuję, że nie byłem tam, gdzie ty, zamiast pakować się w tę zwariowaną historię. - Opowiesz mi o wszystkim. Czy adwokat uprzedził cię, że musisz uważać, kiedy będziesz tu szedł? - Tak, uprzedził. Wymyślił jakiś sposób, ale jeszcze nie powiedział mi jaki. - To doskonale, Eryku, ponieważ tu dzieje się coś dziwnego, a Donald Devine jest... to znaczy był, w samym środku tego wszystkiego. - Co masz na myśli? - No, wolałabym opowiedzieć ci szczegółowo, kiedy się zobaczymy, ale w jednym z notesów, które zabraliśmy z jego sejfu, była długa lista klientów oznaczonych tylko inicjałami i datami. Przy każdym z inicjałów wpisano kilka innych skrótów i imion. - Tak? - Udało nam się ustalić, że Devine lub ktoś używający jego samochodu wyjeżdżał z Bostonu gdzieś do południowego Utah i to zawsze w terminie zbliżonym do dat napisanych w notesie. Było bardzo dużo takich wyjazdów. - Naprawdę chciałbym zobaczyć ten notes. - Zobaczysz go. Eryk, to nie wszystko. Ostatnia notatka w notesie jest nie zakończona. Zapisano tylko datę i inicjały L.L. - L.L.? - Eryk, data pokrywa się z dniem, kiedy Reed Marshall uznał tamtą kobietę za zmarłą. Loretta Leone! Devine miał już jej inicjały w notesie? - Na to wygląda. Lauro, czy sprawdziłaś datę w lutym, kiedy... Pod tą datą też jest notatka - przerwała mu. - Inicjały P. T. Dowiemy się, co to oznacza - obiecał podekscytowany Eryk. - Trzymaj się. Niedługo tam będę. - Cieszę się, że nic ci nie jest. Eryk pożegnał się i delikatnie odłożył słuchawkę. - Wydaje się, że sporo zaczyna się dziać - zauważył Prawnik. - Bo tak jest - oświadczył Eryk. - Miejmy nadzieję, panie Connolly, że zanim z tym skończymy, niektórzy ludzie z White Memorial będą potrzebowali prawnika co najmniej tak samo jak ja. Jeszcze nie wiem, co się dzieje, lecz to, co próbowali wczoraj zrobić z Laurą, a ze mną tej nocy, sugeruje że gramy im na nerwach. Ja, Laura i pański przyjaciel Bernard mamy już sporo kawałków układanki. A gdzieś tam jest klej, który pomoże nam złożyć je w całość. Felix Connolly wyjął z kieszeni płaszcza małą srebrną piersiówkę i odkręcił korek. - W takim razie, mój panie, wypijmy za klej - zwrócił się do Eryka. Rocky DiNucci wsunął ręce w kieszenie wystrzępionych, poplamionych olejem spodni i upewnił się, że nic się nie stało szesnastu dolarom, które zarobił, zamiatając dwa magazyny i opróżniając beczki w dokach wschodniego Bostonu. Szedł do sklepu u Stelli, gdzie zamierzał kupić sobie trochę porządnego czerwonego wina, dwa jajka na twardo i może nawet ulubione prosciutto na szynce po genueńsku, z dodatkami. Rocky był szczególnie ostrożny wiedząc, że pieniądze często znikają mu z kieszeni, zanim zdąży je wydać. DiNucci, niegdyś obiecujący bokser wagi średniej, w ciągu kilkuletnich występów na ringu otrzymał zbyt wiele ciosów, a jeszcze większe szkody wyrządziło jego układowi nerwowemu tanie wino. Mimo to z dumą uważał się za "dobrego Jasia, który nigdy nie zrobił nikomu krzywdy" i lubił pokazywać każdemu, kto chciał patrzeć, pomięte zdjęcie upamiętniające fakt, że kiedyś był partnerem sparingowym mistrza wagi średniej, Carmena Basilia. Rocky spędzał zimę w rozmaitych przytułkach rozsianych po mieście, ale przez większą część roku mieszkał w prowizorycznej budzie z dykty, kartonu i blachy, wciśniętej pod wiadukt drogi 1A, pół mili od nabrzeża. Umiał nieźle czytać, a nawet trochę pisać i znał się na boksie na tyle dobrze, żeby pomagać w sali gimnastycznej Cardarello, kiedy był im potrzebny. A od czasu do czasu próbował poukładać swoje życie - pójść na odwyk i odłożyć pieniądze na całoroczne mieszkanie. Ale za każdym razem szybko wracał do butelki i pod wiadukt drogi 1A. Rocky opuścił sklep z dwoma paczkami cameli, półtuzinem jajek na twardo, dwoma półgalonowymi butelkami czerwonego wina Cribrari oraz sześcioma dolarami w gotówce. Siedemdziesiąt osiem centów dał dwóm chłopcom, którzy poprosili, żeby pokazał im fotografię. Potem ruszył do domu, myśląc o tym, jak wyda resztę zarobionych pieniędzy i gdzie je do tego czasu bezpiecznie schowa. Popołudnie ze słonecznego zrobiło się pochmurne i Rocky był pewny, że nadchodzi burza. Przystanął obok opuszczonej parceli przy zjeździe na autostradę i pokręcił się chwilę, aż znalazł kilka kawałków blachy do załatania przeciekającego dachu. Potem przeszedł przez drogę do swojej chaty. Uchylone drzwi nie zaniepokoiły go. Dzieciaki wciąż bawiły się w wojnę i wykorzystywały jego barak jako fort. A ponieważ wszystkie cenne dla niego rzeczy miał w brezentowym plecaku, który zawsze nosił na plecach, nie martwił się o to, że mogą go okraść. - Halo! - zawołał podchodząc. - Jest tam kto? Żadnej odpowiedzi. Położył swoje zakupy i pchnął nogą drzwi. Na stercie koców, które były jego legowiskiem, leżał jakiś mężczyzna. Dopiero kiedy klęknął przy nieruchomej postaci, zobaczył, że nie ma przed sobą trupa. Mężczyzna po prostu spał. Rocky nalał sobie szklankę wina, usiadł na drewnianej skrzynce i spojrzał na gościa. W słabym świetle mógł dostrzec tylko zarysy jego twarzy. Był pewny, że gdzieś już ją widział, że znał tę twarz. Tylko skąd? Po prawie godzinie i dwóch kolejnych szklankach wina Rocky odchrząknął. Potem chrząknął jeszcze głośniej. Wreszcie wyciągnął nogę i trącił intruza w udo. Mężczyzna poruszył się i obudził. Z trudem podniósł się i usiadł na wyrze. Na widok bladej, wychudzonej twarzy przybysza - popękanych warg pokrytych zaschniętą krwią i szklistych, pustych oczu Rockyemu przyszło na myśl nazwisko boksera. Nie dlatego, że ten człowiek był podobny do Jessea Kidda, ale dlatego, że miał z nim coś wspólnego. Śmierć wypisaną na twarzy - tak wyglądała twarz Jessea Kidda, kiedy usiłował podnieść się z desek w szóstej rundzie pojedynku z Rockym pewnej piątkowej nocy na zadymionym ringu w Newark. Kidd nigdy nie zdołał wstać i dziesięć minut po nokaucie nie żył. - Hej, koleś, nie bój się. Jestem Rocky. Ja tu mieszkam. Nic ci nie jest? Scott Enders patrzył na niego przez chwilę, a potem potrząsnął głową. - Chyba mam parę złamanych żeber - powiedział. - Boli mnie, jak oddycham. - Jesteś stąd? - Nie, z Cleveland. - Cleveland, tak? Przysiągłbym, że już cię gdzieś widziałem. Jak się nazywasz? Scott wskazał na naszywkę na koszuli. - Bob, tak? - prychnął Rocky. - Co to jest, więzienna koszula czy co? - Nie wiem - rzekł Scott. - Chcesz się napić? - Tak. Rocky już miał mu podać butelkę, ale zmienił zdanie i dał mu na pół opróżnioną szklankę, zatrzymując flaszkę dla siebie. - Masz jakieś pieniądze? - zapytał. - Trochę. Scott wyjął to, co zostało z pieniędzy, jakie dostał od Eddiego Garcii, jęcząc cicho, gdy zakłuło go w piersi, tam, gdzie kopnął go bandyta. Podczas jazdy z Ohio kilkakrotnie pluł krwią w toalecie autobusu. Teraz każdy oddech przychodził mu z trudem. Kiedy wysiadł na dworcu w Bostonie, kierowca taksówki wziął od niego dwadzieścia dolarów i wysadził go gdzieś we wschodniej części miasta. Potem obudziło Scotta lekkie szturchnięcie w nogę. Rocky DiNucci spojrzał na pieniądze. - No cóż, Bob - powiedział - jeśli odpalisz mi kilka dolców, to chętnie podnajmę ci mój barak. - Muszę znaleźć konia pani Gideon. - Pewnie, musisz. Scott wiedział, że ten mężczyzna go nie rozumie. Bardzo chciał po prostu pójść i spróbować odnaleźć konia pani Gideon - czymkolwiek on był. Lecz długa podróż i nieustanny ból w piersi wyczerpały go. Było mu jednocześnie gorąco i strasznie zimno i chciało mu się spać. Podał tamtemu banknoty i wyciągnął się na kocach. - Hej, trzydzieści dolców to za dużo - usłyszał jeszcze Rockyego. - Masz, wezmę dziesięć, a ty zatrzymaj resztę. Na pewno nic ci nie jest? Może powinieneś pójść do szpitala... No, jak chcesz. Może zrobi ci się lepiej, jak trochę się prześpisz... Na pewno nigdy nie byłeś w tych stronach? Przysiągłbym, że już cię gdzieś widziałem... No, to nieważne. Jeśli gdzieś cię widziałem, przypomnę sobie gdzie... Ludzie czasem śmieją się ze mnie, ale nie wiedzą, że stary Rocky ma pamięć jak słoń. Jeżeli już cię widziałem, to przypomnę sobie. Tak, proszę państwa, stary słoń Rocky przypomni sobie wszystko. Rozdział 32. Licznik cytrynowo żółtego garbusa Felixa Connollyego wskazywał dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy mil, kiedy adwokat kupował go w 1980 roku, i zatrzymał się na tej liczbie. Mimo to podczas jazdy przez zatłoczone ulice miasta Eryk był pod wrażeniem możliwości starego wozu. Z ulgą stwierdził, że adwokat schował piersiówkę do kieszeni, upiwszy tylko jeden łyczek, i nie zdradzał ochoty na powtórkę. W tym momencie stawka była zbyt duża, aby kwestionować jego ocenę sytuacji. Jeśli Connolly martwił się o to, że ktoś ich śledzi, to niczym tego nie okazywał, niemal cały czas trzymając się jednego pasa i bardzo rzadko, jeśli w ogóle, spoglądając we wsteczne lusterko. I wcale nie wyjaśnił Erykowi, dlaczego jadą w kierunku Roxbury, dzielnicy leżącej w zupełnie innym kierunku niż biuro Bernarda Nelsona przy Boylston Street. - Zaufaj garbusowi - tylko tyle powiedział. Zanim opuścili mieszkanie, Eryk zatelefonował do Joego Silvera w White Memorial. Ordynator chłodno zasugerował, że byłoby najlepiej dla wszystkich, gdyby Eryk dobrowolnie złożył rezygnację z pracy do czasu wyjaśnienia tej historii z aresztowaniem pod zarzutem posiadania narkotyków. Eryk wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły, że w White Memorial dzieją się nielegalne i niebezpieczne rzeczy, które będzie mógł ujawnić jedynie jako pracownik szpitala. Miał nadzieję, że jeśli Silver związany jest z Kaduceuszem, to zawoalowana groźba wywoła jakąś widoczną reakcję lub wypowiedź. Ordynatora nie interesowały jednak problemy Eryka. Ma czas do następnego popołudnia - jeśli nie zrezygnuje dobrowolnie, zostanie zawieszony w obowiązkach. Eryk rozłączył się, delikatnie zawinął Verdiego w gazetę i położył na balkonie, mając nadzieję, że wkrótce będzie mógł zająć się ptakiem jak należy. Connolly dał mu czas do piętnastej trzydzieści. Przez kilka minut Eryk stał na balkonie i spoglądając na dachy domów, rozważał sytuację. Niepokoił się o swoją przyszłość i złościł na Silvera, ale najbardziej martwiło go to, że przyniósł wstyd rodzicom. Wcześniej, zanim stanął przed sądem, zatelefonował do nich i usiłował przekonać o swojej niewinności. Tak jak przewidywał, bardzo przejęli się jego kłopotami, a jednocześnie zdumienie i upokorzenie nie pozwoliło im znaleźć słów świadczących o tym, że mu wierzą. Nie byli przygotowani na coś takiego. Zwolnienie z White Memorial zabolałoby ich jeszcze bardziej niż aresztowanie jego brata. Poprzysiągł sobie kolejny raz, że rozwiąże tę zagadkę - znajdzie tych, którzy niszczyli świat jego i Laury, zniesie wszystko, co będzie konieczne, aby doprowadzić do ich ukarania. Później, o ile przeżyje, postara się ułożyć swoje życie na nowo - miał nadzieję, że razem z Laurą. - Szary cougar i niebieskie volvo - powiedział Connolly - Co? - Nie oglądaj się pan. Śledzą nas co najmniej dwa samochody. Jadą za nami, od kiedy wyszliśmy z pańskiego mieszkania. - Reporterzy? To zależy, czy uważa się pan za szczęściarza. - Nie bardzo - odparł Eryk. - A więc to raczej nie reporterzy. Niech pan zapnie pas i zamyka oczy, ilekroć będzie pan miał na to ochotę. Connolly wyjął piersiówkę i pociągnął łyczek. Potem, zanim Eryk zdążył to skomentować, zmienił bieg i nacisnął pedał gazu. Volkswagen śmignął między dwoma przestraszonymi kierowcami w ostrym, kontrolowanym skręcie w prawo i pomknął boczną uliczką. Eryk obejrzał się w tej samej chwili, gdy cougar z piskiem brał zakręt, a sekundę czy dwie później pojawiło się za nim niebieskie volvo. Boczna uliczka była podobna do wielu takich w tej nędznej dzielnicy miasta; w rynsztokach leżały śmieci i zbite butelki. Zaniedbane budynki z czerwonej cegły ciągnęły się wzdłuż wąskich jezdni, oddzielone od nich tylko trzystopowymi chodnikami. Ścigający, kimkolwiek byli, znacznie zmniejszyli dystans, zanim garbus przebył połowę ulicy. Było mało prawdopodobne, aby zdołali dotrzeć do następnego skrzyżowania nie dając się dogonić. Nagle i ta nadzieja rozwiała się. Przed nimi stał rozklekotany chewrolet z podniesioną maską, zaparkowany tak, że całkowicie tarasował ulicę. - Gówno - zaklął Eryk, ponownie zerkając za siebie. - I co teraz? W tej samej chwili Connolly gwałtownie hamując skręcił w lewo, w uliczkę tak wąską, że Eryk nawet jej nie zauważył. Ledwie dwa cale dzieliły volkswagena od ścian budynków. - Bernard uparcie nazywa ją ulicą Nelsona - odezwał się Connolly, powoli jadąc dalej. - Chociaż jestem pewien, że to ja mu o niej powiedziałem. Razem kupiliśmy tego rozkosznego grata właśnie na takie okazje, więc wiele nim nie jeździmy. Chociaż, prawdę mówiąc, to przyjemna odmiana po moim mercedesie. Tamten grat z podniesioną maską należy do naszego znajomego, który pewnie siedzi teraz w jakimś barze. To cholerstwo waży całe tony. Jeśli nasi "przyjaciele" nie zdołają go ominąć - a nie zdołają - nie będą mogli wyjechać na ulicę, do której zmierzamy. Eryk obejrzał się i zobaczył dwóch mężczyzn, którzy wysiedli z samochodu i usiłowali ich dogonić, ale wiedział, że nie mają szans. Po kilku jardach stanęli, najwidoczniej zrozumiawszy to. Wyraźnie rozbawiony tym incydentem, Felix Connolly wyjechał garbusem na główną ulicę i pomknął w kierunku Bostonu. - Jakieś pytania? - zagadnął. - Tylko jedno - odparł Eryk. - Zostało coś w tej piersiówce? Felix Connolly zawiózł Eryka z powrotem do Back Bay i stanął przed starym, eleganckim budynkiem nad brzegiem Beacon. - Pańska przyjaciółka jest w apartamencie trzy "b" - poinformował. - Gdybyście czegoś potrzebowali, oto moja wizytówka. Pod tym numerem jestem osiągalny w dzień i w nocy. Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Eryka. - Ma pan klasę, doktorze - rzekł. - Dobrze pan sobie radził. - Dziękuję za wyrazy uznania. Z pana też porządny gość, Feliksie. Niech pan nie zapomni o piersiówce. Na tabliczce przy guziczku dzwonka do mieszkania trzy "b" napisano po prostu: DZWONIĆ RAZ I CZEKAĆ. Zaledwie Eryk oderwał palec od przycisku, gdy w domofonie rozległ się głos Laury i otworzyły się drzwi. Założyła łańcuch, a potem pociągnęła Eryka do środka i mocno objęła ramionami. Wyczuł, w jakim żyła napięciu. - Nic mi nie jest - szepnął, gładząc jej włosy. - Wszystko będzie w porządku. Zaczekał, aż Laura trochę się rozluźni, a potem cofnął się i rozejrzał po małym pomieszczeniu. Było pięknie umeblowane skandynawskimi meblami, politurowany parkiet zdobił orientalny dywan. Na znajdującej się osiem stóp wyżej antresoli, z półokrągłym okienkiem wychodzącym na rzekę Charles, umieszczono podwójny materac. - Piękne mieszkanie - stwierdził. - Do kogo należy? - Nie wiem, ale przypuszczam, że do Bernarda albo do kogoś, kogo bardzo dobrze zna. Zostawił mnie tutaj jakiś czas temu, wręczył mi po komplecie kluczy dla każdego z nas i powiedział, żebyśmy czuli się jak u siebie w domu. - A gdzie jest teraz? - Jego żona przyjechała tu i przywiozła mu ubranie, a potem odwiozła go na lotnisko. Jeżeli samolot wystartował punktualnie, pół godziny temu odleciał do Salt Lakę City. - W interesach? - W naszych sprawach, Eryk. - Do Utah? Tutaj dzieje się tak wiele, że... - Hej, powoli. Chcę opowiedzieć ci wszystko po kolei. Na pewno nic ci nie jest? - Dzięki temu prawnikowi, nic - odparł. - Jestem jedynie bardzo wyczerpany, to wszystko. I rozpaczliwie chcę odegrać się na kimś, na kimkolwiek, za to, przez co przeszedłem. Wiesz, nawet nie mogłem pochować Verdiego. Zostawiłem go na balkonie. Pocałowała go jeszcze raz, a potem poprowadziła do dębowego stołu w alkowie. - Będziesz miał jeszcze okazję - pocieszyła go. - Możemy się mylić, ale Bernard i ja uważamy, że ktokolwiek zabił Verdiego, włamał się do twojego mieszkania w poszukiwaniu tego, co mamy tutaj. Wskazała na stertę notesów i papierów leżących na stole. - To ciekawe dokumenty. Zaczekaj, aż je przejrzysz. Wielu rzeczy nie rozumiemy, lecz mamy wrażenie, że dla ciebie będą miały sens. Czujesz się na siłach zająć tym teraz? - Jestem zmęczony, ale nie martwy - odparł. - Bierzmy się do roboty. Zaczęli od przejrzenia dwóch ksiąg rachunkowych Donalda Devinea. Szybko odłożyli większą z nich, gdyż dotyczyła wyłącznie spraw związanych z prowadzeniem zakładu pogrzebowego. Za to druga okazała się bardziej zagadkowa. Przez ponad dwa lata odnotowano w niej tylko siedemdziesiąt pozycji. Pierwsza notatka była następująca: P.F. - 3/19 - Rx przez W., przek. przez C. - przyb. BN 3121; odj. 3124. Koszt BN 200$; koszt trans. 511$; suma 711$; dep. 150$; nal. 561$. Zapł. /2. - Masz kwity ze stacji benzynowych, odpowiadające temu P.F.? - zapytał Eryk. Laura znalazła mały plik kartek i położyła je przed nim. - Niektórych nie mogę odszukać, ale pięćdziesiąt dziewięć z siedemdziesięciu pasuje do schematu - powiedziała. - To podróże tam i z powrotem do jakiegoś miejsca leżącego tutaj. - Wskazała na kółko zakreślone na mapie. - W co on, do diabła, był zamieszany? Laura spojrzała na Eryka. - Nie rozumiesz? Ten facet miał w piwnicy mały gabinet reanimacyjny. Gdyby zajmował się wyłącznie zwłokami, takie wyposażenie nie byłoby mu potrzebne. Przewoził ciała, owszem, ale nie sądzę, żeby były one martwe. - Spróbujmy rozszyfrować jedną z jego notatek - zaproponował Eryk. Kiedy skończyli, otrzymali następującą informację: P.F. 19 marca Leczony przez W. Przekazany przez C. Przybył do Bram Niebios 21 marca Odjechał 24 marca Koszt pobytu w Bramach Niebios 200$ Koszt transportu (benzyna + wyżywienie) 511$ 278 Suma 711$ (200$ + 511$) Należność 561$ (150$ zaliczki) Zapłacono 2 kwietnia. Inicjały na początku każdej notatki były różne, ale W. i C. powtarzały się za każdym razem oprócz czterech ostatnich zapisów. Trzy z tych czterech, włącznie z P.T., były leczone przez C. i przekazane przez C. Czwarty wpis, oznaczony L.L., był niekompletny. Analizując kolejne notatki, powoli zaczęli odnajdywać w nich sens. Każda informacja dotyczyła czterech lub pięciu dni - licząc od pierwszej daty, przekazanie do Bram Niebios następowało dwa dni później, a transport, zapewne do południowo-wschodniego Utah, odbywał się po dwóch lub trzech dniach od przyjęcia do zakładu pogrzebowego. To niewiarygodne - mamrotał raz po raz Eryk. - To wprost niewiarygodne. - Wszyscy ci ludzie nie byli martwi, prawda? - Tak sądzę. - Co wymyślił ten Devine? - Nie byłbym taki pewny, że to on cokolwiek wymyślił. To dziwny ptaszek, jeśli jednak nie był jednocześnie Jekyllem i Hydeem, to trudno wyobrazić go sobie jako działającego na własną rękę. Myślę, że chodzi tu o wykonywanie rozkazów za sowitą zapłatą. - Zgadzam się. Laura przechadzała się tam i z powrotem po pokoju. - Eryk - powiedziała wreszcie - czy myślisz, że Devine mógł mieć coś wspólnego z Kaduceuszem? Odsunął się od stołu i spojrzał na nią. Od czasu ich wcześniejszej rozmowy, po wysłuchaniu makabrycznego opisu piwnicy Devinea, ta myśl raz po raz wracała niczym bumerang. - Jeżeli wszystkie te inicjały odpowiadają pacjentom WMH, to coś może w tym być - rzekł. - Mając te daty, nie powinienem mieć trudności z wyjaśnieniem tej kwestii, jeśli zdołam dostać się do rejestracji, a przynajmniej podłączyć do komputera. To byłoby coś. Uderzył pięścią w dłoń. - Niech mnie licho, to byłoby niebywałe. Laura rozpromieniła się. - Eryk - zawołała - myślę, że on do nich należał. Jestem tego pewna. O ósmej trzydzieści zapakowali materiały Devinea i otworzyli butelkę chardonnay, wybraną przez Laurę. - Powiedz mi coś - zapytał Eryk. - Jak myślisz, dlaczego wczoraj ktoś usiłował cię zabić? - Nie wiem - odparła. - Bernard uważa, że ludzie, których tropił Scott, sądzą, że stanowię dla nich zagrożenie, gdyż mogę odnaleźć taśmę. Gdyby podejrzewali, że ją mam, próbowaliby mnie złapać, a potem zabić. Radził mi nie opuszczać tego mieszkania do czasu jego powrotu z Utah. Czuję jednak, że nie wytrzymam tu ani dnia. - Musisz zrobić to, co ci powiedział. - Wcale nie. Słuchaj, to mój przyjazd stał się początkiem wszystkiego. Chodzi o mojego brata. Muszę coś zrobić. - Wiesz co, daj mi czas do jutra rana. Wymyślę sposób, żeby przejrzeć dane w rejestracji. Później, zależnie od tego, co tam znajdę, wykonamy jakiś ruch... i zrobimy to razem. - A jeśli w szpitalu wiedzą, że zostałeś zawieszony i nie masz dostępu do rejestrów? - Nie zdziwiłbym się, gdyby Kaduceusz już o to zadbał - rzekł. - Nie zamierzam jednak zbliżać się do rejestracji. O ile wiem, cały system jest skomputeryzowany. - Wyjaśnij to. - Daj mi minutkę - odparł, podnosząc słuchawkę. Laura obserwowała, jak wykręca numer izby przyjęć White Memorial, i przysłuchiwała się rozmowie z siostrą, która najwidoczniej była jego dobrą znajomą. Dokładnie po minucie odłożył słuchawkę, uzyskawszy hasło dostępu do bazy danych WMH. - Hasło brzmi FILE-RITE - poinformował Laurę. - Sprytnie, co? Ważne dla całego szpitala, ponieważ każde piętro i każdy pokój pielęgniarek musi mieć dostęp do bazy danych. - Chcesz powiedzieć, że każdy może sobie zatelefonować skądkolwiek i poznać czyjś stan zdrowia? - To nie jest takie proste. System zapewne zawiera procedury zabezpieczające, które chronią informacje przed intruzami. Przypuszczam, że trzeba podać numer telefonu, a potem komputer sprawdza go, porównując z wykazem uprawnionych, i albo rozłącza się, albo umożliwia dojście do danych. - A więc musisz użyć komputera znajdującego się w szpitalu? Właśnie. Ile ci to zajmie czasu? Nie wiem. To zależy od rozbudowania menu bazy danych. Jeśli jest bardzo złożone - a myślę, że jest - może będę otrzebował paru godzin na uzyskanie potrzebnych informacji. - Tylko gdzie mógłbyś posiedzieć tak długo, żeby nikt cię nie zauważył? Przyciągnął ją do siebie. - Pamiętasz mojego przyjaciela, Subarskyego, z którym skonstruowaliśmy laser? - Tego, z którym dorastałeś w Watertown. - Właśnie. On ma IBM włączony do sieci szpitalnej i pewnie posługuje się nim tak sprawnie, że może odnaleźć nawet milion potrzebnych nam danych. - No cóż, obiecuję nie wychodzić stąd, jeśli przyrzekniesz, że będziesz ostrożny. Czubkiem palca obrysował idealny kontur jej ust. - A ja przysięgam, że będę uważał, jeżeli obiecasz mi to małe, gładkie miejsce tuż poniżej... Zamknęła mu usta dłonią, gdy rozpinał guziki koszuli. Potem nagle wyrwała mu się i pobiegła schodkami na antresolę. Zanim Eryk zdążył zareagować, jej sweter wylądował mu przed nogami na podłodze. Chwilę później dołączyły doń dżinsy. - Czy zdołasz tu wejść mimo twoich ran? - zawołała. - Na pewno. Jeśli ten deszcz meteorów nie ustanie, może nie będę potrzebował schodów. Zostawił swoje ubranie u ich podnóża i wdrapał się na antresolę. Laura leżała naga na podwójnym materacu, z brodą wspartą na dłoniach, spoglądając przez półksiężycowate okno na rzekę. W łagodnym blasku światła, odbitego od sufitu, jej smukłe, zgrabne ciało było jak arcydzieło wyrzeźbione ręką mistrza. Odwróciła się do Eryka. - Czy przeraża cię, że zakochuję się w tobie? - szepnęła. - Jedyne, co mnie przeraża, to świadomość, że dotychczas nigdy czegoś takiego nie czułem - odrzekł. Kochali się chyba przez godzinę, z początku rozpaczliwie, a potem z taką powolną, nadzwyczajną czułością, że wkrótce żadne z nich nie mogło już wytrzymać kolejnego dotknięcia. W końcu, mocno objęci, zasnęli, a ich oddechy i ciała stopiły się w jedno. A sześć mil dalej, we wschodnim Bostonie, Rocky DiNucci powlókł się do budki telefonicznej, uśmiechając się pod nosem. W ręku miał zmięty plakat, który zerwał ze ściany portowego magazynu. - Rocky-słoń - chichotał. - Mówią, że jestem tępy, ale co oni wiedzą? Tak, pszepana. Tak. Stary Rocky-słoń. To ja. Wrzucił monetę do automatu, wygładził plakat i wybrał numer. Rozdział 33. O piątej trzydzieści Eryk już nie spał - na zmianę to krążył po mieszkaniu, to ślęczał nad notatkami zabranymi z sejfu Donalda Devinea. Po cudownej godzinie w ramionach Laury wizje Anny Delacroix, okropnej maski i martwego Verdiego w kuchennym zlewie wyrwały go ze snu. W czasie pracy w izbie przyjęć musiał w znacznym stopniu uodpornić się na brzydotę i brutalność tego świata, na smutne efekty ludzkiej skłonności do przemocy, samozniszczenia i niezliczonych przejawów bezduszności. Lecz nic nie przygotowało go na zło, z jakim zetknęli się teraz z Laurą. Powlókł się do łazienki i obejrzał swoją twarz w lustrze - sińce, napięte mięśnie twarzy, gniewny metaliczny błysk w oku. Jakby patrzył na zupełnie obcego człowieka. Został sponiewierany i doprowadzony do ostateczności przez anonimowego przeciwnika, który najwyraźniej był gotowy zabijać i kaleczyć bez wahania. Teraz już wiedział, że jeśli chce przeżyć, jeśli zamierza pracować w wybranym zawodzie i być z kobietą, którą zaczynał kochać, musi walczyć według takich samych reguł. Laura i Bernard Nelson zrobili pierwszy krok. Teraz jego kolej. W laboratorium Davea Subarskyego była broń, której mógł użyć przeciw anonimowym przeciwnikom. Komputer. Pozostawiwszy wiadomość, na wypadek gdyby Laura wstała, wymknął się z mieszkania i w całonocnym sklepie przy Berkeley zrobił kserokopie stron notesu. Kiedy wrócił, już była na nogach i szykowała śniadanie. Miała na sobie tylko męską koszulę i widok jej cudownych, długich nóg sprawił, że Eryk natychmiast zapomniał o czekającym go zadaniu. - Bernard powiedział, żebyśmy korzystali ze wszystkiego - wyjaśniła. - Chyba nie będzie miał nic przeciwko temu, że pożyczyłam sobie jedną z jego koszul, jak myślisz? - Kiedy się o tym dowie, pewnie już nigdy jej nie upierze. - Masz kserokopie? - Uhm. Zaczekam jeszcze kwadrans, a potem zatelefonuję do Davea. Jeśli dopisze nam szczęście, przejrzymy wykazy pacjentów, którzy przeszli przez izbę przyjęć w dniach wyszczególnionych w rejestrze i zidentyfikujemy osoby o znajdujących się tu inicjałach. - Chcę iść z tobą. Eryk potrząsnął głową. - Wiem, że oczekiwanie będzie trudniejsze od tego, co ja muszę zrobić - starał się wytłumaczyć - ale nie możemy ryzykować, że ktoś cię rozpozna. - A jeśli rozpoznają ciebie? - Gdyby chcieli mnie zabić, już by to zrobili. Nie, oni chcą, żeby ludzie uznali mnie za wariata i nie zwracali uwagi na to, co mam do powiedzenia. Nie wiedzą, z kim rozmawiałem o moich przypuszczeniach dotyczących tetrodotoksyny, a więc najlepszym rozwiązaniem jest po prostu skompromitować mnie w oczach opinii społecznej. Gdyby mnie zabili, ktoś mógłby zacząć podejrzewać, iż jednak coś odkryłem. - Mam nadzieję, że masz rację. Tylko wciąż zastanawiam się, jak się to stało, że ta kobieta czekała na ciebie w bibliotece? Spojrzał na nią, zaskoczony. - Wiesz co - powiedział - w całym tym zamieszaniu wcale o tym nie pomyślałem. - No to pomyśl. I proszę, uważaj. Pocałował ją w szyję. - Obiecuję. Teraz mam zbyt wiele do stracenia, żeby dać się zabić. - No dobrze - zgodziła się niechętnie. - Zostanę tutaj i będę oglądała mydlane opery. Minęły dopiero dwa czy trzy lata, więc jestem prawie na bieżąco z akcją. Do licha! Nie lubię być bezradna! - Wiem. Lecz po tym, co wydarzyło się wczoraj, powinniśmy bardzo uważać. -Tylko zrób coś dla mnie. Zacznij od osoby o inicjałach P.T. - Myślisz, że to był Scott? - Data się zgadza. - Dobrze, tak zrobię. Nie miej jednak złudzeń, Lauro. - Przestanę mieć nadzieję, kiedy zobaczę jego ciało - odparła, stawiając na stole hiszpańskie omlety i talerz ziemniaków z cebulką. - A kiedy wrócisz tu cały i zdrów, przestanę się martwić. Eryk przerwał posiłek, żeby zatelefonować do Davea Subarskyego. Po pięciu minutach wrócił. - Mamy szczęście - oznajmił z zadowoleniem, biorąc sobie dokładkę. - Dave sądzi, że powinniśmy bez trudu wejść do tej bazy danych. - Tylko uważaj - poprosiła. Naprężył mięśnie. - Czy facet z takimi bicepsami musi się martwić? - Eryk, to poważna sprawa. Przyciągnął ją do siebie, wsunął ręce pod koszulę i mocno przycisnął. - Diabelnie poważna - przyznał. Eryk poszedł do szpitala nadrzecznym bulwarem. Był pochmurny, szary ranek, a silny, zimny wiatr smagający ciemne fale popychał go. Czasem mijali go opatuleni miłośnicy joggingu, ale poza tym ulica była pusta. Usiłował rozmyślać o czekających go poszukiwaniach komputerowych, lecz nieustannie powracało pytanie Laury: Skąd Anna Delacroix wiedziała, że znajdzie mnie w Countway? Do tej pory sądził, że z powodu jego zainteresowania tetrodotoksyną poczuła się zagrożona, a to, że opowiedział jej o dziwnych wydarzeniach w White Memorial wywołało jej reakcję. Jeśli jednak znalazła się w Countway z jego powodu? Jeżeli jej wspólnicy już wiedzieli, że Eryk zaczyna podejrzewać, iż ma do czynienia z trucicielami? Przecież nie rozmawiałem o tym z nikim spoza szpitala, więc skąd o tym mogli wiedzieć? To pytanie nie dawało mu spokoju. Rozważał możliwość, że Anna lub jakiś jej wspólnik śledzili go przez cały czas a potem i taką ewentualność, iż kapłan voodoo mógł posłać ją tam specjalnie, żeby skontaktowała się z Erikiem i zwabiła go na przygotowywaną ceremonię przy Sproul Court. Zastanawiając się nad tymi sprawami, wszedł do szpitala wyjściem dla pacjentów i szybko zjechał ruchomymi schodami do tunelu łączącego wszystkie budynki WMH. Po drodze nie napotkał nikogo, kto zwróciłby na niego szczególną uwagę. Dave Subarsky czekał w swoim biurze, z kawą i pączkami. - A więc - rzekł - nadchodzi wróg publiczny numer jeden. Facet, który zabija nasze kobiety i gwałci nasze bizony. - Położył potężne łapska na ramionach Eryka. - Trzymasz się, no nie? W jego oczach Eryk dostrzegł szczery niepokój. - Bywało lepiej. - Tak myślę. Masz, weź pączka z czekoladą. O ile wiem, to ulubiony przysmak przestępców. - Jestem takim samym przestępcą jak ty. - Uważaj, z kim przestajesz. W swoim czasie zdarzało mi się zwędzić parę jabłek z sadu. Subarsky przesunął swoje stopy na róg biurka i w zadumie tarmosił brodę. - Rozumiem, że cała ta fantastyczna historia, jaką opowiedziałeś prasie i policji, była prawdą. - Co do joty. - A kokaina? - Czy przychodzi ci na myśl lepszy sposób załatwienia mnie na cacy? - zapytał Eryk. - Tylko dlaczego ktoś miałby cię tak wrabiać? - Mam nadzieję, mój włochaty przyjacielu, że właśnie na to pytanie pomożesz mi znaleźć odpowiedź. - Skoro tak, mój komputer jest do twojej dyspozycji wraz z moją skromną wiedzą na temat możliwości jego wykorzystania. Lecz najpierw może mi powiesz, czego szukamy? Eryk położył na biurku kopie rejestru Donalda Devinea. - Siądź wygodnie, wielkoludzie - rzekł. - To nie będzie miła historyjka. Poczynając od tego lutowego dnia, kiedy nie podjął decyzji o reanimowaniu bezimiennego mężczyzny, Eryk opowiedział przyjacielowi o swoim pierwszym spotkaniu z Laurą, o wizytach u Thaddeusa Bushnella i Donalda Devinea, a w końcu o okropnych wydarzeniach związanych ze śmiercią Loretty Leone. Subarsky słuchał uważnie i bez komentarzy. Gdy Eryk skończył opisywać włamanie do Bram Niebios i konkluzje wyciągnięte z notatek Devinea oraz wyposażenia jego piwnicy, Dave cicho gwizdnął. - Wpakowałeś się w niezłe szambo, człowieku - rzekł. - Muszę to przyznać. - Laura tkwi w tym głębiej niż ja. Jakieś typy z mafii myślą, że jest dla nich zagrożeniem, ponieważ może znaleźć taśmę ujawniającą transakcję narkotykową. Zdaje się, że jej brat był tajnym agentem i sfilmował ich. Wczoraj skurwiele próbowali przejechać ją samochodem. Nawet zabili przy tym jakiegoś faceta. - Ona nic nie wie o tej taśmie? - Nic. - Jak powiedziałem, naprawdę wpadłeś w szambo... - Subarsky zmiął kartkę papieru i wrzucił ją do kosza na śmieci stojącego dziesięć stóp dalej. - A więc od czego chcesz zacząć? - zapytał. - Spójrz na tę listę, Dave. Jeśli znajdziemy pacjentów, których przyjęto w WMH, a ich nazwiska są zgodne z tymi inicjałami, to przynajmniej ustalimy związek łączący Devinea ze szpitalem. A według ciebie jedna z tych grubych ryb w komisji kwalifikacyjnej należy do Kaduceusza i ten ktoś usiłował cię zwerbować, a co ważniejsze, kieruje tym całym interesem? Eryk wzruszył ramionami. - Może. W tej chwili tylko zgaduję. - No cóż, donkiszocie, do roboty - powiedział Subarsky, włączając terminal. Korzystając z hasła, Dave szybko dostał się do głównego menu systemu danych. Tak jak podejrzewał, White Memorial miał bardzo zaawansowaną metodę wyszukiwania informacji. Lista dostępnych funkcji i opcji była bardzo złożona. Subarsky wyjął z biurka instrukcję opisującą szczegółowo możliwości i polecenia programu. - Masz - oświadczył, podając Erykowi instrukcję. - Ty pracuj głową, a ja będę stukał w klawisze. Eryk spojrzał na ekran, a potem na instrukcję. - Wpisz RETRIEVE - polecił. Wydawał kolejne polecenia i poruszali się jak mysz w labiryncie, od jednego menu do drugiego, trafiając w ślepe uliczki, z których musieli wycofywać się rakiem. Ich celem, nagrodą czekającą na końcu labiryntu, była lista pacjentów przyjętych w izbie przyjęć dwudziestego piątego lutego, czyli w dniu odnotowanym w notesie przy inicjałach P.T. Minęło dwadzieścia minut. - Zawsze możemy zatelefonować do rejestracji i zapytać, co robimy nie tak - rzekł Subarsky. - Tylko w ostateczności. Nie wiem, czy za tym naprawdę stoi Kaduceusz, gdyby jednak tak było, to nie wiadomo, kto należy do tego stowarzyszenia. A jeśli jest nim akurat ktoś z rejestracji, zaalarmujemy ich i będzie po wszystkim. - Wybacz, że to mówię, koleś, ale zaczynasz gadać jak facet cierpiący na lekką paranoję. Eryk pokazał mu zabandażowane przeguby. - Mówimy o bandzie paranoików - odparł. - Proszę, Dave, wytrzymaj jeszcze chwilę. - Twoja broszka - rzekł Subarsky, trzema kęsami pochłaniając pączka. - Dobrze, że spędziliśmy razem tyle nocy, spierając się o ten laser. Przekonałem się, że od czasu do czasu zdarza ci się mieć rację. - Spróbuj jeszcze raz polecenia SYNTHESIZE - podsunął Eryk. - Skończymy w tym samym miejscu co poprzednio. - Nie, myślę, że nie, Dave. Tym razem daj polecenie po dacie. Spróbuj. Subarsky wystukał komendę i nacisnął klawisz "enter". ALFABETYCZNIE CZY KOLEJNO? - zapytał komputer. - Mamy go - zawołał Eryk. - Wpuścił nas! Nachylił się nad szerokimi plecami biochemika. - Powiedz draniowi, żeby ułożył alfabetyczną listę. po kilku sekundach od wprowadzenia polecenia pojawiła się lista pod datą: dwudziesty piąty lutego, ułożona przez komputer w idealnej alfabetycznej kolejności. Nazwisko Trainor Phillip było na liście, razem z jego datą urodzenia i numerem szpitalnym. Czy to był Scott Enders? Sprawdzili dwudziesty siódmy lutego, dzień, w którym prowadzono reanimację, ale nie znaleźli Phillipa Trainora. - Nie martw się - powiedział Eryk. - Pewnie wpisano go jako NN. Obok inicjałów P.T. wpisał Phillip Trainor, a wtedy Dave wywołał obraz karty rejestracyjnej Trainora. - Bliski utonięcia, hipotermia, obrażenia... Davidzie, to brat Laury. Jestem tego pewny. Był przyjęty dwa dni wcześniej, zanim uznałem go za zmarłego. Możesz wydrukować tę stronę? - Może, gdybym miał pół godziny. - Nie szkodzi - rzucił wzburzony Eryk. - Zrobię notatki. Trafiliśmy na coś, Dave. Tylko patrz. Przepisał wszystkie ważniejsze informacje, a potem zajął się sprawdzaniem kolejnych inicjałów z listy Devinea. Po kilku minutach miał nazwiska tych osób. W ciągu dwóch ostatnich lat niektórzy pacjenci przybywali na izbę przyjęć White Memorial z różnymi problemami, począwszy od przeziębień, skończywszy na złamaniach kości. Po czterdziestu ośmiu godzinach tych samych pacjentów przywożono jako praktycznie martwych. Przyczyną śmierci każdego z nich była ostra niewydolność układu krążenia spowodowana zawałem serca. Wszyscy zostali przekazani do zakładu pogrzebowego Bramy Niebios w celu zbadania przez koronera. I za każdym razem zajmował się zwłokami Thaddeus Bushnell. - Dlaczego nikt nigdy na to nie wpadł? - zastanawiał się Eryk. - Prędzej czy później jakaś pielęgniarka czy lekarz... - urwał w połowie zdania i zaczął szybko przerzucać swoje notatki. - Co jest, kolego? - zapytał Subarsky. - Davidzie - odrzekł ponuro Eryk - oto odpowiedź na moje pytanie. Spójrz, spójrz tutaj. Oprócz ostatnich trzech przypadków, za każdym razem pacjentami zajmowali się Craig Worrell i Norma Cullinet. Worrell to W., a Cullinet to C. w notesie Donalda Devinea. Później Worrell nie brał udziału w tym procederze, ponieważ został aresztowany, a potem zniknął. - Jestem pod wrażeniem - rzekł Subarsky. - Naprawdę. Lecz w dalszym ciągu nie mamy odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Dlaczego? Po co komu tylu nieboszczyków? - I o to chodzi. To nie byli nieboszczycy. Wyglądali na nieżywych, tak że uznano ich za martwych i nikt w to nie wątpił, tymczasem... Dave, nie rozumiesz? To jest związek! To wyjaśnia wszystko! - Co takiego? Eryk przechadzał się po pokoju. - Czy mogę na chwilę siąść przy komputerze? - zapytał. - Wszystkie elektrokardiogramy są wprowadzone do komputera. Możemy przeszukać całą bazę. - Radź sobie - rzekł Subarsky, podnosząc się z krzesła. - Słuchaj, w sąsiednim laboratorium prowadzę doświadczenie, które muszę powtórzyć z nowymi związkami. Zawołaj, gdybyś mnie potrzebował. Jeśli nie, wrócę za dziesięć czy piętnaście minut. Do tej pory pewnie znajdziesz już wszystkie odpowiedzi. - Davidzie, niech to zostanie między nami, dobrze? - To się rozumie samo przez się, przyjacielu. Gratuluję ci, że na to wpadłeś. - Właściwe określenie, Subarsky - odparł Eryk, wywołując dział EKG. - Naprawdę właściwe. Gdy Subarsky wychodził, na ekranie pojawił się pierwszy wykres. Był to elektrokardiogram zrobiony pacjentce P.F. - czterdziestoośmioletniej kobiecie, która - teraz Eryk był pewny - nazywała się Pamela Fitzgerald. Wykres wyglądał aż nazbyt znajomo: szerokie piki o częstotliwości sześciu do ośmiu na minutę. Dwa następne zapisy były takie same. Eryk odsunął klawiaturę. Na kartce papieru napisał: Jak? Kto? Dlaczego? Obok pierwszego pytania zanotował: Pacjenci z izby przyjęć lub hospitalizowani, bez rodziny. Tetrodotoksyna podawana przez C. Reanimacja wykonywana przez W., lub przez innego lekarza, który niczego nie podejrzewał. Przekazanie do piwnicy BN w ręce...? Prawdopodobnie podanie antidotum. Akt zgonu podpisany przez T. Bushnella. Zapisy w kostnicy sfałszowane. D. Devine transportuje (odurzone)? ofiary do Utah. Przy drugim pytaniu dopisał: Craig Worrell. Norma Cullinet. Donald Devine. Sara Teagarden? Joe Siher? Najbardziej prawdopodobny podejrzany: Haven Darden. Kapłan w masce. Anna Delacroix. Trzecie pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zniesmaczony i przestraszony swoim odkryciem, Eryk wyszedł na korytarz. Przez wysokie okno widział podjazd dla karetek oraz wejście do izby przyjęć. Wydawało się, że wszystko biegnie swoim trybem. Pacjenci i pielęgniarki, umundurowani strażnicy i lekarze w białych fartuchach, dumni i szczęśliwi z tego, że są związani ze szpitalem uważanym przez wielu za najlepszy na świecie. I nic nie wskazywało na istnienie okropności, jakie działy się w tej instytucji. Eryk z niepokojem i niechęcią myślał o tym, co go czeka. Obawiał się, że może popełnić błąd i zbyt szybko zaalarmować pewnych ludzi. Najważniejszy był czas - czas i niezbite dowody. W tym momencie Eryk był całkowicie niewiarygodną osobą w oczach wszystkich oprócz - miał nadzieję - Davea Subarskyego. Jeśli Kaduceusz zorientuje się, że Eryk wie aż tyle, trudno przewidzieć, jakie poczyni kroki. Już usunęli zwłoki i próbki tkanek Loretty Leone. Ten ruch świadczył o możliwościach i potędze, tak samo jak zlikwidowanie Thaddeusa Bushnella i Donalda Devinea jest oznaką tego, że sprawcy pozbawieni są wszelkich skrupułów. Najgorsze, co mógł zrobić, to przedwcześnie ujawnić atuty. Dokumentację chorych można usunąć równie łatwo jak próbki tkanek Leone. Ludzi można przekupić lub uciszyć. Można też podrzucić obciążające kogoś dowody. I oczywiście Laura i on mogą po prostu zniknąć. - Poddałeś się? Dave Subarsky stanął obok Eryka i spojrzał przez okno. - Gdzie tam. Zastanawiam się tylko, co dalej. - I...? - Ta pielęgniarka, o której mówiłem, Norma Cullinet? - Uhm. - Leży na oddziale neurochirurgii. Upadła i połamała sobie czaszkę. - A więc? - A więc nie wiem, w jakim jest stanie, ale zamierzam spróbować z nią porozmawiać. - Neurochirurgia, tak? No, mam nadzieję, że ma się lepiej niż większość pacjentów neurochirurgii, których widziałem. Przeważnie nie można się z nimi porozumieć, o ile nie ma się słownika angielsko-warzywnego. - To nieprawda i nie ma się z czego śmiać - uciął Eryk. - Przepraszam. Znasz mnie... nic świętego. - Wiem. Przykro mi, że na ciebie warknąłem. Po prostu ta sprawa jest tak paskudna, że nie mam teraz ochoty na wisielcze żarty, nawet twoje. - Rozumiem - odparł biochemik. - Czasem gadam, co mi ślina przyniesie na język. No cóż, przyjacielu, mam kilka spraw do załatwienia w mieście. Wyłączę terminal i odprowadzę cię. Kiedy obaj szli po schodach w kierunku podziemi, Eryk spojrzał na Subarskyego. - Dziękuję ci za pomoc, David - powiedział. - A teraz proszę, byś trzymał się od tego jak najdalej, dobrze? - Jasne. - Naprawdę. Nie chcę, żeby przeze mnie ktoś cierpiał, a szczególnie przyjaciel. - W porządku, ale pamiętaj, że jestem tu, gdybyś mnie potrzebował. Eryk zawahał się, a potem przystanął i podał mu kserokopie stron notesu oraz swoich notatek. - Davidzie, gdyby coś mi się stało, mam nadzieję, że spróbujesz rozwikłać tę zagadkę. - Nic się nie stanie, ale gdyby, to możesz liczyć, że to zrobię. -Dziękuję - powiedział Eryk. - Dziękuję za wszystko. Znalazłszy się w podziemiu, uścisnęli sobie ręce i ruszyli w przeciwne strony. pięć pięter wyżej, w gabinecie Davea Subarskyego, zadzwonił telefon. Dzwonił ponad tuzin razy, a potem zapanowała cisza. - Do licha, Eryk, gdzie jesteś? Gdzie się, do diabła, podziałeś? Laura Enders słuchała sygnału telefonu w laboratorium, gdzie powinien być Eryk. W końcu odłożyła słuchawkę i skończyła się ubierać. Trzęsły się jej ręce i ledwo mogła skupić się na tym, co robi. Pięć minut, postanowiła. Spróbuje jeszcze raz za pięć minut. Potem będzie musiała coś zrobić. Po prostu z nudów zatelefonowała do hotelu Carlisle i zapytała, czy jest dla niej jakaś wiadomość. Teraz zastanawiała się, czy za tym impulsem nie kryło się coś więcej. Wiadomość, którą zapisała dosłownie, każąc Irańczykowi z recepcji powtarzać ją trzy razy, przekazano wcześnie rano. Pani brat Scott jest u mnie. Aby dowiedzieć się, gdzie go znaleźć i komu dać nagrodę, proszę dzwonić pod 236-4356, co godzina. Rocky. Dochodziła dziewiąta. Laura usiłowała nie robić sobie zbyt wielkich nadziei. Niemal na pewno dzwonił jakiś naciągacz albo ktoś, kto chciał ją wciągnąć w pułapkę. W żadnym wypadku nie poda nikomu numeru telefonu w mieszkaniu Bernarda i nigdzie nie pójdzie sama. Dwie minuty przed dziewiątą jeszcze raz spróbowała połączyć się z laboratorium Davea Subarskyego. I znów nikt nie odpowiedział. Patrzyła, jak jej zegarek odmierza sekundy, a gdy minęła kolejna minuta, zatelefonowała pod podany numer. Jakiś mężczyzna podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku. - Mówi Rocky - rzekł. - Rocky, tu Laura Enders. Trzymała słuchawkę oburącz, żeby jej nie upuścić. - Mam u siebie pani brata. W dalszym ciągu proponuje pani nagrodę? Laura wyobraziła sobie starszego, niezbyt wykształconego człowieka. W tle słyszała odgłosy ulicy. - Tak, Rocky - powiedziała. - Jeżeli naprawdę go masz zapłacę. - Ile? - Najpierw powiedz mi, czy nic mu nie jest? - Nie ma się najlepiej, to pewne. - Co mu jest? - A skąd mam wiedzieć? Nie jestem lekarzem. No, o jakich pieniądzach mówimy? Miał rozwlekły, ochrypły głos pijaka. - Pięćset dolarów - rzuciła Laura. - Sześćset. - Dobrze, dobrze, sześćset. Lecz żadnej umowy, dopóki mi czegoś nie powiesz. Mój brat ma tatuaż na lewym biodrze. Opisz go. - Jeśli mam wracać i sprawdzać, to musi pani dorzucić jeszcze pięćdziesiąt. - W porządku. Zadzwonię za pięć minut. - Lepiej za dziesięć - rzekł Rocky. Rozłączył się, nie czekając na jej odpowiedź. Przez kilka następnych minut Laura nie odchodziła od telefonu. Dwukrotnie próbowała połączyć się z laboratorium, a o dziewiątej piętnaście ponownie zadzwoniła do Rockyego. - Mama, Tata, Laurie, trzy kwiaty - powiedział natychmiast. Laura poczuła, że rozluźniają się wszystkie napięte mięśnie jej ciała. O mało nie upuściła słuchawki. - Gdzie pan jest? - zapytała. - Umowa stoi? - Tak, umowa stoi. A teraz, gdzie jesteście? - Sześćset pięćdziesiąt? - Tak, tak. Proszę powiedzieć mi, gdzie mam jechać. - Wschodni Boston. Jest tam taka opuszczona parcela, która zaczyna się przy Bow Street. Na rogu zobaczy pani kilka zardzewiałych beczek. Niech pani będzie tam z pieniędzmi za godzinę i sama. - Muszę przyjechać z kierowcą. - Tylko niech się trzyma ode mnie z daleka. Kiedy dostanę forsę, powiem, gdzie znajdzie pani brata. Niech pani nie próbuje mnie wyrolować. Nie jestem głupi. - Nie będę. Obiecuję. To mogła być pułapka. Laura rozpaczliwie zastanawiała się, czy ten człowiek mógł skądś dowiedzieć się o tatuażu Scotta. W końcu doszła do wniosku, że nie ma innego wyjścia, musi to sprawdzić. Otworzyła książkę telefoniczną, by zamówić taksówkę, ale równie szybko zrezygnowała i odłożyła ją na miejsce. Jest lepszy, bezpieczniejszy sposób. Napisawszy długi liścik do Eryka - o wszystkim, co zaszło - podniosła słuchawkę i wybrała dziewięćset jedenaście. - Nazywam się Laura Enders - powiedziała. - Muszę mówić z kapitanem Wheelerem, kapitanem Lesterem Wheelerem. To pilne. Rozdział 34. Oddział neurochirurgii zajmował siódme i ósme piętro Fox Building, najnowszego i - zdaniem Eryka - najładniejszego z dwunastu budynków White Memorial. Szerokie, dobrze oświetlone korytarze, pastelowe barwy i rozległe pomieszczenia wydawały się idealnym otoczeniem dla rekonwalescentów. Eryk podczas stażu dwukrotnie pracował na neurochirurgii, więc dobrze znał ten oddział. Pokój Normy Cullinet, według informacji na tablicy, oznaczony numerem osiemset czternaście, był dość oddalony od pokoju pielęgniarek - właściwie znajdował się w bocznym korytarzyku. Lokalizacja sugerowała, że stan chorej jest zadowalający, przynajmniej jak na pacjentkę z urazem czaszki. Zdając sobie sprawę ze swojego niepewnego statusu w szpitalu, Eryk zajrzał do pralni w piwnicy, wybrał sobie sięgający kolan fartuch i poszedł na górę schodami, które -jak pamiętał - wychodziły w połowie korytarza wiodącego do pokoju osiemset czternaście. Idąc, usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o kobiecie, z którą pracował ponad pięć lat. Zawsze uważał ją za dość obowiązkową, ale teraz, kiedy o tym rozmyślał, doszedł do wniosku, że w jej zachowaniu było coś odpychającego, coś, co powstrzymywało sporo koleżanek i lekarzy przed mówieniem jej po imieniu. A jednak odpychający sposób bycia a morderstwo to zupełnie coś innego. Zebrane informacje nie pozostawiały Erykowi żadnych wątpliwości, że Norma Cullinet podała silną truciznę metaboliczną prawie stu niczego nie podejrzewającym pacjentom, a potem spokojnie czekała, aż w stanie śmierci klinicznej zostaną przywiezieni do White Memorial. Odpychająca czy nie, trudno było sobie wyobrazić, że mogła zrobić to, o co ją podejrzewał. W ogóle trudno było sobie wyobrazić, że ktokolwiek związany z medycyną mógł tak postąpić. Gdy Eryk wchodził na siódme piętro, miał już plan działania. Jeśli rzeczywiście Kaduceusz odpowiadał za te pozorne zgony i jeżeli istotnie Norma była częścią spisku, mógł spokojnie przyjąć, że zaproponowano mu przystąpienie do ich kliki. Gdyby zdołał teraz przekonać ją, że od czasu jej wypadku zmienił zdanie i przyłączył się do nich, być może mogłaby się na to nabrać. Chciał usłyszeć od niej potwierdzenie tego, co wiedział o Kaduceuszu i jego działaniach, oraz uzyskać jakiś dowód na to, że jeden z członków komisji kwalifikacyjnej był kluczową postacią tego spisku. Ponadto gorąco pragnął poznać powody, dla których grupa ludzi cieszących się zaufaniem społeczeństwa brutalnie niszczy życie powierzonych im pacjentów. Wszedłszy na siódme piętro, Eryk przystanął, żeby zaczerpnąć tchu i wziąć się w garść. Jeśli, co możliwe, Norma Cullinet nie zechce lub nie będzie w stanie udzielić mu potrzebnych informacji, to trudno. Znajdzie inny sposób. Najważniejsze jest to, że w końcu przeszedł do ataku. Uchylił ciężkie drzwi i zerknął. Nie licząc salowej, zajętej wózkiem z pościelą, wewnątrz było pusto. Jeszcze raz głęboko odetchnął i wszedł na korytarz. Na drzwiach pokoju Normy wisiała tabliczka głosząca czerwonymi literami: ZAKAZ ODWIEDZIN. PROSZĘ ZGŁASZAĆ SIĘ DO POKOJU PIELĘGNIAREK. Eryk zawahał się nieznacznie, a potem wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. W pokoju było prawie ciemno, tylko przez wąską szparę w zasłonach sączyło się trochę światła. Norma Cullinet, z głową owiniętą w bandaże, leżała na plecach. Spała. Eryk głośno odchrząknął i zrobił dwa kroki w kierunku jej łóżka. - Norma? powiedział cicho. - Normo, tu Eryk Najarian. W tym momencie jego oczy oswoiły się z ciemnością i zauważył nienaturalnie odchyloną głowę oraz szeroko otwarte, nieruchome usta. - O Jezu! - zawołał, podbiegając do łóżka. - Normo! Normo, obudź się! Jednocześnie włączył światło i wezwał pielęgniarkę, szukając pulsu na szyi kobiety. - Niech to szlag! - usłyszał swój głos. Palcem sprawdził drożność jamy ustnej, wepchnął poduszkę pod łopatki kobiety, żeby odchylić jej głowę do tyłu i mocno nacisnął klatkę piersiową. Potem dwukrotnie wdmuchnął jej powietrze do ust. - Na pomoc! Kod dziewięćdziesiąt dziewięć w osiemset czternaście! - wrzasnął, zaczynając masaż serca. - Kod dziewięćdziesiąt dziewięć w osiemset czternaście! Wykonał cykl uciśnięć i oddechów, a potem jedną ręką sięgnął po telefon, drugą kontynuując masaż serca. Centrala odezwała się po piątym dzwonku. - Mówi doktor Eryk Najarian - wychrypiał. - Kod dziewięćdziesiąt dziewięć, Fox Building, pokój osiemset czternaście! Wezwać pomoc! Rzucił słuchawkę na widełki i jeszcze raz zawołał o pomoc. Usłyszał zamieszanie i odgłosy kroków na korytarzu w tej samej chwili, gdy rozległ się głos kobiety z centrali: "Kod dziewięćdziesiąt dziewięć, Fox osiemset czternaście... Kod dziewięćdziesiąt dziewięć, Fox osiemset czternaście". Przybiegła jakaś pielęgniarka, a za nią druga, z przenośnym zestawem reanimacyjnym. Włączono światła pod sufitem. - Doktorze Najarian - zawołała. - Co pan...? - Zatrzymanie krążenia - przerwał jej Eryk. - Zakładajcie wkłucie! Niech mi pani da zestaw Ambu. Przybyła trzecia siostra. Teraz Eryk miał wystarczająco dużo rąk do pomocy. W niecałą minutę pacjentkę podłączono do kroplówki i respiratora, a ponadto naładowano defibrylator. - Trzysta sześćdziesiąt! - powiedział Eryk do pielęgniarki regulującej napięcie. - Wszyscy cofnąć się! Zdyszany lekarz dyżurny wpadł do pokoju, gdy Eryk, przystawiając elektrody w okolice mostka Normy i pod jej lewą piersią, nacisnął czerwony guzik na uchwycie elektrody trzymanym w prawej ręce. Ciało Normy wygięło się w łuk, a jej ramiona poderwały się w górę jak kończyny marionetki. - Proszę wznowić masaż - polecił Eryk. - Ta kobieta jest moją pacjentką - odezwał się lekarz dyżurny. - Czy mógłby pan z łaski swojej wyjaśnić, co się dzieje? - Przyszedłem tu i znalazłem ją martwą - odparł Eryk. - Może ktoś podłączy EKG. Teraz potrzebuję ampułkę adrenaliny. Wszyscy cofnąć się, jeszcze raz spróbujemy defibrylacji. - Co pan tu robił? - zapytał zdumiony lekarz. Eryk zignorował pytanie i jeszcze dwukrotnie zastosował uderzenie prądem. - Proszę masować - polecił. - Jeszcze adrenalina. Czy mamy już jakiś odczyt? Kilkoro studentów medycyny, laborant i analityk medyczny dołączyli do grupy zebranej w pokoju. Parę sekund później wpadł tam Joe Silver. - Najarian, co do diabła...? Eryk podniósł rękę, usiłując uspokoić szefa, jednocześnie sprawdzając monitor elektrokardiografu. Nie było jakiejkolwiek aktywności serca. - Proszę podać jej dwuwęglan - zadecydował. W jego głosie pojawił się cień paniki. Z gniewnym błyskiem w oczach Joe Silver przepchnął się przez tłum do łóżka Normy. Eryk poczuł, że zaczyna ściskać go w piersi. - Co pan do diabła wyprawia? - rzucił się na niego Silver. - Przyszedłem zobaczyć się z Normą, znalazłem ją martwą na łóżku i wezwałem pomoc. - Byłam u niej niecałą godzinę temu i czuła się dobrze - powiedziała pielęgniarka. - I co pan w tym robi? - rzekł Silver, wskazując na biały fartuch Eryka. Wśród personelu zebranego wokół pacjentki narastało napięcie. Pielęgniarka klęcząca na łóżku wciąż robiła masaż serca, a laborant ręcznie wentylował Normę. Wszyscy jednak spoglądali na lekarzy, czekając na instrukcje. Erykowi cała ta scena wydała się groteskowa. Nagle Joe Silver wepchnął się między niego a łóżko. - Doktorze Gordon - zwrócił się do lekarza dyżurnego z neurochirurgii - proszę przejąć reanimację pacjentki. Ja zajmę się EKG. Doktorze Najarian, proszę zaczekać na zewnątrz. Porozmawiam z panem, kiedy skończymy. Sprawdził źrenice Normy, a potem odwrócił się znów do Eryka i popatrzył na monitor. - Źrenice sztywne i szerokie, brak tętna. Miligram atropiny dożylnie. Proszę wentylować ją bez przerwy, na zmianę. Robicie wspaniałą robotę, ale nie wygląda to najlepiej... naprawdę nie najlepiej. Czy ktoś zawiadomił jej rodzinę? Jeśli jest katoliczką, to lepiej wezwijcie też księdza. Eryk patrzył na swojego szefa. Kilka dni temu byłby zupełnie zbity z tropu i upokorzony. Teraz ogarniała go wściekłość. Nie zważając na przyglądające mu się oczy, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Akcja reanimacyjna trwała jeszcze dwadzieścia minut, chociaż Eryk prawidłowo ocenił ją jako daremną już w chwili, gdy dotknął szyi Normy Cullinet. Stał na korytarzu, słuchając bezowocnej walki o życie w pokoju osiemset czternaście i zastanawiając się, czy śmierć Normy była rezultatem powikłań pooperacyjnych, czy też jej powiązań z Kaduceuszem. Miał wątpliwości, czy warto czekać na niemal nieunikniony atak Joego Silvera. Może lepiej po prostu pomaszerować korytarzem do schodów i wyjść - wpadło mu do głowy. Zdecydował się na tę drugą możliwość, gdy tamci zaczęli wychodzić z pokoju. Większość starała się nie patrzeć w jego stronę. Ci, którzy mimowolnie napotkali jego spojrzenie, lekko potrząsali głowami lub szybko odwracali wzrok. Rezultaty tej ostatniej części koszmaru będą opłakane, po prostu fatalne. - Ta kobieta była bardzo dobrą pielęgniarką. Joe Silver, o pół głowy niższy od Eryka, stał podparty pod boki, mierząc go wściekłym spojrzeniem. Była morderczynią, rozpaczliwie chciał powiedzieć Eryk. Czy ty także? Wiedział jednak, że dopóki nie zdobędzie niepodważalnych dowodów, lepszych od tych, które miał w kieszeni, wszelkie próby ataku na Normę Cullinet będą go tylko dodatkowo obciążały w oczach Silvera. - Przykro mi, że z tego nie wyszła - zdołał wykrztusić. - Taak, naprawdę wyglądasz na załamanego - rzekł Silver. - Powiesz mi, co tutaj robiłeś, czy też zamierzasz czekać, aż patolodzy stwierdzą przyczynę zgonu? - Było tak, jak powiedziałem - odparł Eryk, resztkami sił powstrzymując się od wybuchu wściekłości. - Przyszedłem tu porozmawiać z Normą i zastałem ją martwą; zrobiłem, co w mojej mocy, żeby ją uratować. Nie wolno panu tak mnie traktować. Silver wyglądał, jakby miał ochotę napluć mu w twarz. - Pańska uraza nawet nie zasługuje na odpowiedź - rzekł kwaśno - ale podsumujmy wszystko. Po pierwsze, jest pan zamieszany w serię bardzo dziwnych, niepokojących wydarzeń, świadczących, że jest pan narkomanem lub szaleńcem, a najprawdopodobniej i jednym, i drugim. Po drugie, kazałem panu trzymać się z daleka od szpitala do czasu wyjaśnienia tej sprawy. Tymczasem jest pan tutaj, ubrany jak jakiś cholerny profesor, w pokoju, na którym umieszczono wywieszkę ZAKAZ ODWIEDZIN, a pacjentka nie żyje. - Jest pan w błędzie - odparł po prostu Eryk. Joe Silver zmierzył go gniewnym spojrzeniem. - Do cholery, ale z pana arogancki skurwysyn. No, posłuchaj, Najarian. Nie chcę cię widzieć w tym szpitalu, dopóki patolodzy nie podadzą przyczyny zgonu tej kobiety. Jeżeli jej śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, będzie pan miał szansę wyjaśnienia swoich szaleństw. Jeśli jednak została zamordowana, zamierzam stanąć na początku kolejki tych, którzy postarają się powiesić cię za ten twój przeklęty, stuknięty, armeński łeb. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i odmaszerował korytarzem. - No cóż, pieprzę pana uprzejmie rzucił za nim Eryk. Spróbuję nie zawieść pańskiego zaufania. Wściekły, zbiegł po schodach do piwnicy, rzucił w kąt fartuch i poszedł tunelem do jednego z bocznych wyjść. Poranne niebo pokryły chmury, rozciągała się zimna mgła. Chociaż do mieszkania Bernarda Nelsona było dobre dwadzieścia minut drogi, Eryk potrzebował spaceru. Przeszedł przez Cambridge Street i pomaszerował wzdłuż Charles - tą samą drogą, którą pierwszego wieczoru szli razem z Laurą. Wydawało mu się, że od tamtej nocy minęły całe wieki. Był tak blisko, tak piekielnie blisko. A teraz zamiast położyć kres temu koszmarowi, tylko jeszcze go pogłębił. Jeżeli, co było bardzo prawdopodobne, sekcja wykaże, że Norma Cullinet została zamordowana, nieuzasadniona wizyta Eryka w jej pokoju oraz podejrzenie o niepoczytalność i zażywanie narkotyków błyskawicznie sprawią, że znajdzie się na pierwszym miejscu listy podejrzanych. Jeden krok naprzód, dwa kroki w tył. Może Najarian stanie się nowym mistrzem tańca. Kupił "Heralda". Był ciekawy, jakie nowe bzdury wypisują o "szalonym lekarzu". Znalazł tylko krzykliwy nagłówek artykułu, z odsyłaczem na trzecią stronę, o rabunku i morderstwie w Bramach Niebios. Według autora nie było śladów włamania, co każe policji przypuszczać, że ofiara znała morderce. Prowadzący śledztwo koncentrują obecnie swoje wysiłki na nazwiskach w notesie Donalda Devinea, znalezionym w szufladzie jego biurka. Nawet nie wspomniano o makabrycznym gabinecie lekarskim w piwnicy. Czy policja ukryła ten fakt, czy też zatarto wszelkie ślady jeszcze przed jej przybyciem? Te pytania były niepokojące, ale nie tak jak to, że w notesie Devinea jest również nazwisko niejakiego Eryka Najariana. Krok naprzód, dwa kroki w tył. Eryk złożył gazetę, wsunął ją do kieszeni kurtki i oparł się o narożnik budynku, wyczerpany fizycznie i psychicznie. Po drugiej stronie ulicy, trzy piętra nad szykowną włoską restauracją, dwaj robotnicy na ruchomej platformie myli okna, nie zważając na deszcz. Eryk rozmyślał, że niedługo może być zmuszony w taki sposób zarabiać na życie. I wtedy właśnie otworzyły się drzwi restauracji. Z lokalu wyszła Anna Delacroix, trzymając pod rękę mężczyznę. Miała na sobie skórzany płaszcz sięgający kolan, a rozpuszczone, gęste włosy opadały jej na ramiona. Eryk nie miał wątpliwości, że to ona. Nagle zrozumiał, że nie ma też żadnych wątpliwości co do tego, kim jest towarzyszący jej mężczyzna. Schował się za rogiem budynku i patrzył, jak Haven Darden odprowadza piękną kobietę do szarego kabrioletu alfa romeo, obejmuje ją czule i posyła ręką całusa odjeżdżającej. Potem ordynator interny White Memorial poprawił krawat, przejrzał się w szybie wystawowej i pomaszerował w kierunku szpitala. Eryk ruszył za nim, ale po kilku krokach zatrzymał się. Haven Darden nigdzie nie ucieknie. Nie wolno wykonywać żadnych nie przemyślanych posunięć, dopóki nie ma dostatecznych, niezbitych dowodów. Teraz wszystko nabrało sensu - tyle luźnych kawałków nagle połączyło się w jedną całość. Dotarł do jądra Kaduceusza. Pozostało mu tylko znaleźć sposób, żeby złamać doktora Havena Dardena. I tym razem ani kroku w tył. Rozdział 35. Podróż do wschodniego Bostonu przez tunel Callahana dłużyła się Laurze Enders w nieskończoność. W pewnym momencie wskutek wypadku lub awarii został zablokowany ruch na jednym z dwóch pasów jezdni, unieruchamiając ją i kapitana Lestera Wheelera w korku ciągnącym się aż do drogi szybkiego ruchu od strony centrum. - Kiedy ostatnio jechałam do wschodniego Bostonu z Erykiem, wybraliśmy drogę przez ten piękny, bardzo wysoki most - powiedziała. Wheeler, ubrany w dżinsy, kurtkę i niebieski sweter irlandzkiego rybaka, skinął głową. - Most nad Mystic River. Mogliśmy również wybrać tę trasę, ale chcę zajechać pod ten opuszczony budynek przy Bow Street od tyłu, a nie od tej strony, gdzie oczekuje nas ten Rocky. - Dlaczego? - Na wypadek gdyby to była pułapka. To pierwsza rzecz, jakiej uczymy naszych detektywów: o ile to możliwe, nigdy nie tańcz tak, jak ci zagrają. Rozumiem. Lecz wydawało mi się, że mówi szczerze. Jakoś nie obawiam się pułapki i myślę, że Scott jest gdzieś tam, na końcu tego tunelu. - Mam nadzieję, że nie myli się pani - rzekł Wheeler, mozolnie przedzierając się w kierunku portu leżącego we wschodniej części Bostonu. Jechali nie oznakowanym policyjnym samochodem, z kogutem wystawianym na dach i siatką oddzielającą tylne siedzenie od przednich foteli. - Na pewno czytała pani w gazetach, że znaleźliśmy właściciela zakładu pogrzebowego, Donalda Devinea. Zasnął snem wiecznym w jednej z trumien. - Tak. Tak, czytałam o tym. To mnie nie dziwi. Kiedy rozmawialiśmy poprzednio, mówiłam panu, że wplątał się w jakieś podejrzane sprawki. - Rzeczywiście, mówiła pani. Pytanie tylko w jakie? Laura wzruszyła ramionami. Razem z Bernardem Nelsonem postanowili nie mówić nikomu, nawet policji, o roli, jaką odegrała w wypadku na Harrison Street, ani o włamaniu do Bram Niebios - przynajmniej do czasu wyjaśnienia podejrzanych interesów Donalda Devinea lub aresztowania sprawcy jego śmierci. Ponadto policjant już pytał ją o Eryka i jego głośne wybryki. W tej chwili wydawało się nierozsądne mówić coś, co mogłoby podważyć jej wiarygodność. - Nie mam pojęcia - stwierdziła. - Kapitanie Wheeler, gdybym zapomniała powiedzieć to później, jestem bardzo wdzięczna, że zechciał pan tu ze mną przyjechać. Nie czułabym się bezpieczna w taksówce. - Miała pani szczęście, że mnie pani zastała - odparł Wheeler. - Właściwie wziąłem sobie tydzień urlopu. Wpadłem na chwilę do biura, żeby przejrzeć papiery, kiedy pani zadzwoniła. Może pani teraz powtórzyć, co ustaliliśmy? - Pan będzie trzymał się z boku, nie spuszczając mnie z oczu. Jeśli nie będzie kłopotów, mam po prostu zapłacić i zaprowadzić Scotta do samochodu. Gdyby jednak coś się stało, mam podnieść ręce nad głowę, a pan przybiegnie mi na pomoc. - Doskonale. Chcę też panią przestrzec, żeby nie żywiła pani zbyt wielkich nadziei. W tym mieście roi się od świrów, a także ludzi gotowych na wszystko, byle tylko mieć pewność, że nigdy nie dostanie pani w ręce taśmy filmowej z tym, co podpatrzył pani brat. - No cóż, jak już mówiłam, nie mogę stworzyć czegoś, o czym nic nie wiem. A co do nadziei, to przestanę ją mieć dopiero wtedy, kiedy zobaczę ciało Scotta. Czy pan ma rodzinę? - Ja? Hmm, tak i nie. Moja żona odeszła ode mnie przed laty z facetem, który uczył ją rysunku. Zabrała ze sobą moich dwóch chłopców. Teraz są już dorośli, ale od ośmiu czy dziesięciu lat nie miałem od nich żadnych wiadomości. - To przykre. - Jakoś sobie radzę. Wyjechali z tunelu i Wheeler skierował sedana w boczną uliczkę. - Dobrze zna pan miasto - zauważyła Laura. - Powinienem. Dwadzieścia pięć lat pracy. Włączył wycieraczki. - Mam nadzieję, że Scott nie stoi na deszczu - powiedziała. - Rocky wspomniał, że on jest chory. Wheeler skręcił w następną wąską ulicę, a potem zatrzymał się przed czymś, co przypominało opuszczone działki budowlane. Za nimi wznosił się niski pagórek ciągnący się wzdłuż całego kwartału. Strome zbocze, piaszczyste i porośnięte chaszczami, stanowiło bardzo niemiły widok. Było zarzucone rdzewiejącymi częściami samochodów, pustymi butelkami, kartonami po mleku i innymi podobnymi śmieciami. Obłażące z wyblakłej farby, drewniane dwupiętrowe domy po obu stronach parceli zdawały się pochylać pod ciężarem zaniedbania. - Miłe miejsce - westchnęła Laura. Wheeler rozejrzał się nerwowo. - Bow Street jest po drugiej stronie tego wzniesienia. Widzi pani te dwa drzewa na szczycie? Uhm. - Schowam się między nimi i będę obserwował wszystko. Pani pójdzie tamtędy. Na szczycie proszę przystanąć i ocenić sytuację. Jeśli ten cały Rocky mówił poważnie, będzie czekał po drugiej stronie, spodziewając się, że nadejdzie pani Bow Street. W razie jakichkolwiek kłopotów proszę podnieść rękę do góry. Dobrze? - Dobrze - odparła Laura. - A teraz musimy tylko ściskać kciuki i mieć nadzieję. - Niech pani trzyma je za nas oboje. Ja muszę mieć wolne ręce. Razem opuścili radiowóz, a potem każde ruszyło swoją drogą. Laura przeszła na drugi koniec parceli, zanim zaczęła wchodzić na stok, a Wheeler pomaszerował prosto do dwóch karłowatych dębów rosnących z lewej strony wzgórka. Siąpił deszczyk. - No już, Scotty - modliła się w duchu Laura, przedzierając się przez jeżyniska i kępy karłowatych drzew. - Bądź tam. Proszę cię, bądź tam. Sprawdziła kieszeń dżinsów, upewniając się, że ma tam sześćset pięćdziesiąt dolarów. Do tylnej kieszeni spodni wsunęła jeszcze dwieście dolarów, na wszelki wypadek. Na wierzchołku pagórka przystanęła i spojrzała na Lestera Wheelera, klęczącego za dwoma dębami. Kiedy kapitan policji napotkał jej spojrzenie, ruchem głowy zwrócił jej uwagę na rozległą, zaśmieconą przestrzeń w dole. Na jednym końcu pola stał prymitywny szałas - zapewne zbudowany przez bawiące się dzieci - przytulony do zardzewiałego ogrodzenia z siatki. Obok szopy, starając się schować przed deszczem i pozostać niewidocznym od strony ulicy, siedział jakiś mężczyzna. Ulica za nim wyglądała na pustą. Serce Laury stanęło na moment, zanim zrozumiała, że ten mężczyzna nie jest jej bratem. Był ubrany jak włóczęga, ale, nawet z tej odległości, widząc jego zachowanie i pomarszczoną twarz, była pewna, że nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia. Jeszcze raz skinąwszy głową Wheelerowi, zeszła łagodnym zboczem do człowieka, którego uznała za Rockyego. Była jeszcze pięćdziesiąt jardów od niego, kiedy wyczuła, bez cienia wątpliwości, że jej brat też tam jest - niemal na pewno w tym nędznym szałasie. Tylko najwyższym wysiłkiem woli zdołała opanować się, by pędem nie wpaść do szopy. Zamiast tego przystanęła i zaczęła rozglądać się wokół, szukając czegoś - czegokolwiek - co świadczyłoby, że to pułapka. Daleko za nią, po lewej, Wheeler uniósł kciuk dając znak, żeby szła dalej. Kiedy dzieliło ich dwadzieścia jardów, Rocky odwrócił się i zauważył ją. - Rocky, jestem Laura Enders - powiedziała szybko. - Taak? No, co pani wyprawia? - zawołał. - Miała pani przyjść tą ulicą. - Czy mój brat tu jest? - Nie powiem pani, gdzie on jest - rzekł Rocky, nie zdając sobie sprawy z tego, że jego wyraz twarzy już odpowiedział na pytanie -dopóki nie zobaczę tych pieniążków. Sześćset pięćdziesiąt, gdyby pani zapomniała. No, powiem pani, że stary Rocky nie zapomniał. On ma pamięć jak... - Masz - powiedziała Laura. Rzuciła mu banknoty pod nogi, szybko wyminęła go i podeszła do szałasu, po czym odchyliła ceratową płachtę zasłaniającą wejście. - O Boże! - jęknęła, wpadając do środka. Scott był tam, siedział na stercie szmat, plecami oparty o płot. Oddychał płytko i z trudem, twarz miał poszarzałą. Laura objęła go ramionami, ale natychmiast się odsunęła, gdy nie zareagował. Rocky stanął w drzwiach. - On chyba nic nie wie - rzekł. - Nie zna swojego nazwiska, nie ma pojęcia, skąd przyszedł, nic. Tylko wciąż mówi o jakimś koniu. - Rocky, masz trochę wody? - Nie. Nie tutaj. Tylko trochę wina. Mam trochę w domu, ale to kawałek stąd. - Dobrze. Może być wino. Musimy zabrać go do szpitala. - Mówiłem mu, że wezwę karetkę, ale nawet nie chciał o tym słyszeć. Gadał w kółko o tym przeklętym koniu. - Daj mi to wino, proszę. Laura wzięła w dłonie twarz brata. - Słyszysz mnie? - spytała. - Słyszę. Głos miał słaby i ochrypły, ale wciąż zostało w nim trochę siły. Laura czuła to. - Wiesz, kim jestem? Scott przyjrzał się jej, a potem potrząsnął głową. - A wiesz, kim ty jesteś? - Ja... nic nie wiem. - O Boże - mruknęła Laura. Była bliska załamania, lecz wzięła się w garść i powiedziała spokojnie: - Nazywasz się Scott. Scott Enders. Ja jestem twoją siostrą. Mam na imię Laura. Przypominasz sobie? Mężczyzna wyglądający tak, jak jej brat mógłby wyglądać po sześćdziesiątce, znowu potrząsnął głową. - Możesz wstać? - zapytała. - Nogi mam w porządku. Kopnięto mnie w pierś. Mam połamane żebra. - Sprowadzimy ci pomoc, bez obawy. Rocky wszedł do szałasu, niosąc butelkę wina. Laura wlała kilka kropel w usta Scotta. - Pomóż mi go podnieść - rozkazała. - Nie... potrzebuję... pomocy - wymamrotał Scott, wyczołgując się z szopy i z trudem stając na nogi. Laura natychmiast zauważyła, że utyka i ledwie porusza lewą ręką. - Powiedz jej o tym koniu, koleś - nalegał Rocky Di Nucci. - Powiedz o tym przeklętym koniu. Laura wygramoliła się z szałasu, a potem spojrzała na dwa dęby na szczycie wzgórza. Lester Wheeler albo dobrze się ukrył, albo odszedł. - Jakim koniu? - zapytała. Podtrzymała Scotta jedną ręką, chociaż z ulgą stwierdziła, że - tak jak obiecał - mógł sam utrzymać się na nogach. - Koń pani Gideon - odparł beznamiętnie Scott. - Muszę znaleźć konia pani Gideon. - Naszej pani Gideon? - zapytała ze zdumieniem Laura. Marjorie Gideon, żwawa stara panna, która w wieku siedemdziesięciu pięciu lat nosiła kowbojskie buty i dżinsy, miała w Missouri farmę znajdującą się w najbliższym sąsiedztwie małego gospodarstwa ich rodziców. Była uważana za jedną z najbogatszych kobiet w okręgu. Laura wiedziała jednak, że umarła kilka lat temu. - Nie wiem - odparł Scott. - Scott, skąd się tu wziąłeś? - Nie wiem - powiedział powoli. - Byłem w jakimś miasteczku na pustyni... Widziałem promienie i znalazłem sposób, żeby pod nimi przejść... Eddie Garcia podwiózł mnie do Cleveland. - Utah! - wykrzyknęła Laura. - Scott, byłeś w Utah, prawda? - Ja... nie... wiem. - Ze zniechęceniem potrząsnął głową, jakby usiłując pozbyć się spowijającej umysł mgły. - Muszę znaleźć konia pani Gideon. Laura usiłowała go zrozumieć. Marjorie Gideon miała kilka koni i chętnie pozwalała pojeździć na nich Scottowi i Laurze w zamian za czyszczenie stajni. Lecz było to wiele lat temu. - Scott, powiedz mi coś - szepnęła Laura tak, żeby nie słyszał tego Rocky. - Czy ten koń ma coś wspólnego z taśmą, z kasetą wideo? Scott popatrzył na nią obojętnie. - Może - odparł. - Może ma. - Myśl, Scott. Musisz przypomnieć sobie, co to oznacza. - Przypatrywała mu się, ale widziała, że nie może zebrać myśli. - Teraz nie przejmuj się tym. Mam samochód i kogoś, kto mi pomoże. Zawieziemy cię do szpitala. Wszystko będzie dobrze. Laura odwróciła się w stronę wzgórza. W dalszym ciągu nigdzie nie było śladu Wheelera. Na wszelki wypadek podniosła rękę, ale w tej samej chwili zdała sobie sprawę z tego, że to całkiem zbyteczne. Wheeler jakoś obszedł teren i zbliżał się do nich wzdłuż ogrodzenia, od Bow Street. - Kapitanie Wheeler - zawołała. - Niech pan tu przyjdzie, szybko! To naprawdę Scott, ale jest ranny. Ciężko ranny. - No cóż - rzekł policjant - w takim razie będziemy musieli wezwać pomoc. Był zaledwie dziesięć stóp od niej, gdy Laura wyczuła jakąś zmianę w postawie Scotta. Napiął mięśnie ramion i sprężył się jak do skoku. Pustymi oczami przeszywał policjanta. - Scott, nic ci nie jest? - zapytała. Kilka następnych chwil było jak koszmarny sen. Z gardłowym okrzykiem Scott wyrwał się jej i skoczył na Wheelera, nieporadnie zadając cios karate w kark policjanta. Jego atak był o wiele za wolny i za słaby. Wheeler, najwyraźniej przygotowany na to, bez trudu sparował cios ramieniem, a drugą ręką wyciągnął coś spod kurtki. Laura zobaczyła pistolet z przymocowanym do lufy tłumikiem. Wheeler uderzył Scotta lufą w twarz, obalając go na mokrą ziemię. - Nie! - wrzasnęła Laura, rzucając się na niego. Kapitan machnął bronią. Koniec tłumika rozciął jej skórę na twarzy i dziewczyna upadła obok Scotta. - Hej, zaczekaj - powiedział Rocky DiNucci, przyjmując bokserską postawę. Policjant bez wahania skierował pistolet w pierś bezdomnego i wypalił. Rozległo się ciche plaśnięcie i z lufy trysnął obłoczek dymu. Rocky odleciał w tył, jak kopnięty przez muła, uderzył w szałas i zniknął przywalony stertą kawałków dykty, blachy i szmat. Wheeler błyskawicznie obrócił się na pięcie i skuł razem Laurę i Scotta, po czym podniósł ich z ziemi. - Ruszać się! - warknął. - I ani słowa. Ani pieprzonego słowa. Nawet nie zerknąwszy na człowieka, którego dopiero co zabił, poprowadził swoich więźniów wzdłuż ogrodzenia z siatki, do radiowozu. Nie zważając na boleśnie pulsujący policzek, Laura przycisnęła rękaw kurtki do skaleczenia na twarzy Scotta. Skuci razem, siedzieli na tylnym siedzeniu nie oznakowanego radiowozu, jadącego bocznymi uliczkami wschodniego Bostonu w kierunku portu. Scott był przytomny i komunikatywny, ale oddychał z jeszcze większym trudem i dwukrotnie wypluł trochę krwi. - Proszę - błagała Laura przez drucianą siatkę. - Nie widzi pan, że on umiera? Trzeba mu pomóc... Do diabła, co z pana za potwór? Lester Wheeler nie odpowiedział. Przejechał wąskimi uliczkami na drogę biegnącą równolegle do doków. Laura rozpoznała to miejsce. Zaledwie przed tygodniem zatrzymała się tu z Erikiem. - Trzymasz się? - zapytała. Zakrwawione wargi Scotta skrzywiły się w grymasie przypominającym uśmiech. - On jest jednym z nich - wychrypiał. - Tych ludzi na taśmie. - Pamiętasz go? - Tak. - I już wiesz, kim jestem? Scott spojrzał na nią, ale potrząsnął głową. - Nie - odrzekł szczerze. - W porządku, Scott. W porządku. Pozwolił jej wyciągnąć rękę i uścisnąć się lekko. Nagle Laura zastygła i pochyliła się, patrząc przez przednią szybę. Przed nimi znajdował się parking, właśnie ten, na którym Eryk zaparkował swój samochód. Rozpoznała rdzewiejące przyczepy kempingowe stojące na starych podkładach kolejowych. Jej spojrzenie przykuła najbliżej stojąca przyczepa. Na boku miała namalowaną grecką boginię, którą otaczały duże, czerwone litery tworzące napis AFRODYTA - SPRZEDAŻ OBWOŹNA. Afrodyta! Imię ulubionego konia pani Gideon. Laura przysunęła usta do ucha brata. - Scott, patrz - szepnęła. - Ta przyczepa. To tam jest taśma, prawda? Scott Enders niemal niedostrzegalnie skinął głową. Rozdział 36. To wszystko ułożyło się nie tak, myślał Eryk, jeszcze raz szukając w mieszkaniu Bernarda Nelsona jakiejś notatki wyjaśniającej przyczynę nieobecności Laury. Powinien wrócić do niej i triumfalnie oznajmić, że nie tylko w znacznym stopniu rozwiązał zagadkę Kaduceusza, ale także prawdopodobnie zidentyfikował kapłana kryjącego się pod maską śmierci. Opiwszy sukces resztką kupionego przez Laurę wina, ułożyliby plan złamania Havena Dardena. A potem zrobiliby co trzeba, żeby wprowadzić ten plan w życie. W poszukiwaniu jakichś wskazówek Eryk gorączkowo przewracał wszystkie magazyny ilustrowane, podniósł każdy wazon i talerz, a nawet zajrzał do piekarnika. Niepokoił go słaby, lecz wyraźny zapach dymu, który poczuł zaraz po otwarciu drzwi. Jeśli Laura nie popalała ukradkiem - co wobec jej troski o zdrowie i dobrą formę wydawało się mało prawdopodobne - to w mieszkaniu był ktoś jeszcze. Sprawdził u Davea Subarskyego, który już wrócił do swojego laboratorium, ale Dave też nie miał od niej żadnej wiadomości. Obiecał pozostać w pracowni, dopóki Laura nie odezwie się do któregoś z nich. Nic nie dały próby dodzwonienia się do mieszkania Eryka i do biura Bernarda Nelsona. W końcu zatelefonował do Carlisle, ale nadęty recepcjonista, który pełnił dyżur od dziewiątej rano, nie miał mu nic do powiedzenia. Eryk zostawił wiadomość z prośbą, żeby Laura skontaktowała się z nim albo z Daveem Subarskym. W końcu wszedł na antresolę i położył się. Czekał i rozmyślał. Spojrzał przez rzadką zasłonę deszczu na Storrow Drive nad rzeką Charles oraz na leżący za nią Cambridge. Wiedział że gdzieś tam jest Laura i niemal na pewno ma kłopoty. Jakie inne wnioski mógł wyciągnąć z tego zapachu papierosowego dymu i braku notatki? Czyżby wpadła w tarapaty z powodu taśmy Scotta? A może Haven Darden postanowił wykorzystać ją, żeby uniemożliwić Erykowi rozpracowanie Kaduceusza. Eryk w myślach układał jeden scenariusz wydarzeń po drugim, każdy bardziej niepokojący i przerażający od poprzedniego. Powodowany gniewem i bezsilnością, skupił myśli na Dardenie: to jedyna zmienna, jaką mógł kontrolować, jedyna osoba, którą mógł ewentualnie zaskoczyć. Nie była to najlepsza pora, a i sam pomysł był ledwie zarysem planu, ale Eryk po prostu nie mógł już dłużej siedzieć bezczynnie i czekać. Po kilku minutach był gotowy do działania. Zatelefonował do White Memorial i szybko uzyskał połączenie z szefem interny. W szpitalu dzieje się coś złego, bardzo złego, powiedział Dardenowi, i zamieszana jest w to Sara Teagarden oraz tajne stowarzyszenie zwane Kaduceuszem. Darden chłodno odpowiedział mu, że w White Memorial kłopotów narobił jedynie niejaki doktor Najarian. Eryk deklarował swoją niewinność i prosił Dardena o zrozumienie. Powiedział dostatecznie dużo, żeby zaostrzyć jego ciekawość, nie wzbudzając podejrzeń. Tetrodotoksyna była stosowana w White Memorial i pacjenci byli błędnie diagnozowani. Eryk miał na to dowód - niezbity dowód. Kilka osób zamieszanych w ten spisek już zginęło gwałtowną śmiercią. To również może udowodnić. Stopniowo, lecz jakże zręcznie, Darden porzucił swoją maskę sceptycyzmu i wątpliwości i okazał umiarkowane zainteresowanie sprawą. Mocno ściskając słuchawkę, Eryk zaproponował, że spotka się z Dardenem o czwartej w jego laboratorium, gdzie przedstawi mu dowody. Kiedy nadmienił, że ktoś może go tam zobaczyć, Darden zapewnił, że będą sami. - Eryk, w zdumiewająco krótkim czasie narobiłeś w tym szpitalu mnóstwo zamieszania - rzekł Darden. - Mam nadzieję, że to, co masz mi do powiedzenia, będzie prawdą, popartą nie spekulacjami, lecz faktami. Proszę, nie dostarczaj powodu, który kazałby mi przyłączyć się do twoich nieprzyjaciół. - Ma pan na to moje słowo - rzekł Eryk. - Zanim skończymy rozmowę, uwierzy mi pan. Obiecuję. Eryk zaczekał, aż Darden się rozłączy, a potem trzasnął słuchawką o widełki. - Sprytny, śliski skurwiel - warknął. Chodził tam i z powrotem po mieszkaniu, czekając na telefon od Laury i rozważając, jak powinien działać teraz, kiedy Haven Darden połknął przynętę. Zakładając, że tamten dotrzyma słowa i o czwartej laboratorium będzie puste - czego Eryk był właściwie pewien - pozostało dopracować tylko szczegóły, na przykład broń. Do trzeciej Eryk rozwiązał i ten problem. Opuścił mieszkanie i szybko poszedł do zaparkowanego niedaleko samochodu. Miał jeszcze sporo czasu, ale zaczynała się godzina szczytu i jazda tam i z powrotem do Metropolitan Hospital potrwa co najmniej dziesięć lub piętnaście minut. Bernard Nelson po raz czwarty od startu zacisnął swój pas i w duchu pomodlił się, żeby huevos rancheros, które na swoje nieszczęście zjadł na śniadanie, znalazły sobie w końcu jakieś miejsce spoczynku w jego brzuchu. Cessna 172 w paru miejscach była połatana taśmą izolacyjną, ale jej właściciel i pilot, mężczyzna imieniem Chippy, zdawał się dostatecznie zainteresowany własnym przetrwaniem, żeby rozproszyć najgorsze obawy Nelsona. Bernard przyznał, że byłoby im łatwiej, gdyby wiedział, czego szukają na tej skalistej pustyni na zachód od Moab. Wiedział jednak, że niejaki Donald Devine odbył sporo wycieczek w okolice Moab i niemal zawsze dwukrotnie tankował tam paliwo. Musiał dokądś jeździć. Po spotkaniach z mrukliwymi mieszkańcami miasteczka i pracownikami stacji benzynowej zrozumiał, że wypytywanie, czy ktoś widział karawan jadący na pustynię, nie jest najlepszym sposobem zdobywania przyjaciół i ludzkiego zaufania. - Ile zostało nam paliwa, Chippy? - zapytał. - Jeszcze na godzinę, być może odparł pilot. - Od wiatru zależy, jak daleko zalecimy. Chippy był smagłym, żylastym facetem po pięćdziesiątce - Indianinem, a przynajmniej półkrwi Indianinem, jak domyślał się Bernard. Pilotował samolot z niedbałą wprawą i mówił miejscowym dialektem, momentami całkowicie niezrozumiałym. Wydawało się, że połyka połowę sylab. Bernard sprawdził mapę zakupioną w miasteczku. - W takim razie - zaproponował - lećmy do Hanksville; a potem do Saint Joseph. Możemy to zrobić? - Możemy. Ale tam nic nie ma. - W porządku. Próbuj trzymać się na wysokości trzystu stóp. - Byłoby łatwiej, gdybym wiedział, czego szukamy. - Na pewno. - Bernard zastanawiał się chwilę, a potem postanowił dodać jeszcze jedno nazwisko do listy ludzi, którzy uważali go za wariata. - Chippy, pewien facet przyjeżdżał tu co najmniej raz na miesiąc. O ile wiem, jeździł karawanem. Usiłuję dowiedzieć się, dokąd się udawał i co tu robił. Pilot, który wcale nie wyglądał na zdziwionego tymi rewelacjami, bębnił palcami o pulpit kontrolny. Potem włożył słuchawki i gestem polecił Bernardowi zrobić to samo. - Moab, tu cessna dwa jeden papa delta - powiedział do mikrofonu. - Słyszysz mnie? Powtarzam, tu dwa jeden papa delta, wzywam Moab Air. - Słyszymy cię, Chippy - zatrzeszczało w głośniku. - Morton, daj mi Mariannę, dobrze? - Chippy obrócił się do Bernarda. - Właśnie coś sobie przypomniałem. - Cześć, Chippy, tu Mariannę. - Hej, ślicznotko, jak leci? - Wracasz wkrótce? - Chyba za godzinę. Jesteśmy prawie dwadzieścia mil na północ od Hanksville. Pamiętasz, jak opowiadałaś mi kiedyś o tym opuszczonym mieście? - Tak, o Charity. Lecz ono wcale nie jest opuszczone. Teraz jest tam jakiś szpital. Dla umysłowo chorych, uwierzysz? Otwarty... no, chyba dwa czy trzy lata temu. Jednak tamtejszy dyrektor przysłał pismo zakazujące jakichkolwiek lotów nad tym terenem. Bernard szybko kiwnął głową. - Tylko zastanawiałem się, to wszystko - rzekł Chippy. - A przy okazji, gdzie leży to miasto? - Dwadzieścia czy dwadzieścia pięć mil od Saint Joe. Tylko nie narób sobie kłopotów, Chippy Smith. O ile wiem, pewnie już nas słuchają. - Hej, czy ja robię jakieś kłopoty? No, przelecimy nad Hanksville i wracamy. Zobaczymy się za godzinę. Papa delta wyłącza się. - Możesz je znaleźć, Chippy? - Mogę spróbować. Bernard spojrzał na rozległe, poprzecinane parowami pustkowie, skaliste i skąpo porośnięte roślinnością, lecz na swój sposób piękne. Jego interesowały jednak głównie drogi i widoczne na nich od czasu do czasu ślady opon. Od dwudziestu minut lecieli na północny zachód, kiedy Bernard dostrzegł błysk światła odbitego od szkła lub metalu. - Chippy, spójrz tam! - powiedział. - Widzisz to? Pilot skinął głową i skręcił na wschód. Po pięciu minutach krążenia dostrzegli dźipa, mocno przysypanego pyłem i niemal kompletnie niewidocznego z powietrza pod skalnym nawisem. Smith zszedł na sto dwadzieścia stóp i jeszcze raz przeleciał nad wozem. Obok pojazdu był podłużny kopczyk piachu. Wystawało z niego coś, co wyglądało jak buty i kawałki odzieży. - Możesz wylądować, Chippy? - zapytał Bernard. - Jeśli to zrobię, przy starcie zużyjemy paliwo na resztę lotu. - A zdołamy wrócić do Moab? - Pewnie tak. - To lądujmy. Smith wzruszył ramionami i wzniósł się na dwieście stóp. Po kilku minutach opadł nad coś, co mogło być starą drogą lub korytem strumienia, i zręcznie posadził cessnę w chmurze pyłu i kamyków. - Jest pan piekielnie dobrym pilotem - pochwalił go Bernard. Chippy uśmiechnął się. - Staram się -rzekł. Bez trudu znaleźli dżipa. Brezentowy dach był nietknięty, chociaż pokryty warstwą piachu grubości cala. Razem podeszli do kopczyka. Dwa szkielety, mocno objęte ramionami, leżały w cieniu pojazdu Postrzępione spodnie i białe piszczele nóg sterczały obscenicznie spod pokrywającego je piasku. - Może pan zaczekać z boku, jeśli pan chce - powiedział Bernard. - Ja spróbuję dowiedzieć się, kim oni są. - Mało co mnie rusza - odparł Chippy Smith. Wyjętą z dżipa szmatą otarli zwłoki z pyłu. Większość ciała na dwóch czaszkach zgniła lub została wyżarta, lecz poszarpane ubrania, biżuteria oraz resztki włosów i tkanek świadczyły, że są to szczątki kobiety i mężczyzny. Bernard klęknął obok nich i wyczuł słaby zapach śmierci. W kieszeni dżinsów jednej z ofiar zauważył wybrzuszenie portfela i spróbował go wyjąć. Kieszeń rozdarła się przy pierwszym dotknięciu. - Richard Colson, Santa Barbara, Kalifornia - przeczytał, ze smutkiem patrząc to na uśmiechniętą twarz na zdjęciu w prawie jazdy, to na czaszkę groteskowo szczerzącą zęby. Chippy na podłodze dżipa znalazł torebkę. Z wyjętego z niej portfela poznali imię i twarz żony Colsona. - Wyglądają na miłych ludzi - powiedział. - Jak pan sądzi, w jaki sposób zginęli? - Nie mam pojęcia, ale raczej nie zostali zastrzeleni. Jak daleko jest stąd do Charity? - Może z dziesięć mil. Bernard wsunął portfele do kieszeni kurtki. - Mógłby pan to na razie zachować w tajemnicy? - zapytał. - Jest pan policjantem? - Prywatnym. Bernard wyjął swoją licencję, a z nią studolarowy banknot. - To nie jest potrzebne - powiedział Chippy, wskazując na pieniądze. - Wezmę, ile mi się należy za lot i będę siedział cicho. Bernard i tak dał mu banknot. - Obiecuję, że ci ludzie będą mieli porządny pogrzeb - oświadczył. - Nie chcę tylko zaalarmować tych w szpitalu, dopóki nie dowiem się, o co im chodzi. Ci dwoje mogą nie mieć nic wspólnego z tym, czego szukam, ale równie dobrze mogą mieć. Obaj stali przez jakiś czas milcząc i spoglądając na okropne szczątki ciał. Potem odwrócili się i poszli z powrotem do samolotu. Kiedy silnik ożył z rykiem, z oczodołu w czaszce Marilyn Colson wypełznął skorpion i czmychnął w bezpieczne schronienie pod pobliską stertą kamieni. Rozdział 37. Oprócz jednego okienka, wbudowanego w stalowe drzwi, pokój na tyłach magazynu numer osiemnaście był jak bankowy sejf - betonowa cela o boku około dwunastu stóp. W jednym jej rogu stała plastikowa butelka z wodą i puste metalowe wiadro, zapewne na odchody, a pod ścianą leżała sterta brezentowych plandek. Od ponad godziny Laura Enders była tu sama z bratem - a raczej z tym, co pozostało z jego duszy i ciała. Po tym jak pobił ich oboje pistoletem i z zimną krwią zamordował bezdomnego imieniem Rocky, Lester Wheeler wjechał boczną bramą do doków i zatrzymał się przed magazynem. Ogromne drzwi, przypominające wrota hangaru, otwarły się natychmiast, a Wheeler poprowadził samochód między stertami skrzyń aż na zaplecze. Tam dwaj mężczyźni - w których Laura rozpoznała bandziorów napastujących niedawno ją i Eryka - rozkuli ich, a Laurę wepchnęli do pustej celi. Przez następną godzinę kilkakrotnie słyszała przeraźliwe krzyki brata, dobiegające gdzieś z głębi magazynu. Łomotała w drzwi wrzeszcząc, aż ręce i głos odmówiły jej posłuszeństwa. Potem osunęła się na cuchnące plandeki i zapłakała. Wreszcie wrzucili Scotta do celi, jęczącego i półprzytomnego. Oddychał z jeszcze większym trudem niż poprzednio, a twarz i dłonie miał zakrwawione. Kiedy Laura uklękła przy nim, zauważyła, że nie ma kilku paznokci. Teraz Scott spał, czasem jęcząc, a czasem popłakując przez sen jak małe dziecko. Dręczyła ją świadomość jego bólu, okaleczonego ciała i umysłu oraz beznadziejności ich sytuacji. Usiłowała zignorować ponurą myśl, że lepiej byłoby dla niego gdyby przestał oddychać. Przez okienko widziała ludzi pracujących, jakby nic się nie stało. Jeden z nich kierował podnośnikiem widłowym, przenosząc skrzynie z jednej strony magazynu na drugą. Kilku innych kręciło się w pobliżu, śmiejąc się, rozmawiając i pijąc piwo. Któryś nawet popatrzył na nią i uśmiechnął się. - Niech was szlag - mruknęła. - Niech was wszystkich szlag trafi. Oddarła kawałek koszuli, zwilżyła go i delikatnie przetarła twarz Scotta. Jego powieki zatrzepotały, a potem otwarły się. Spojrzał na nią tak trzeźwo, że zdziwiła się. - Zrobili ci krzywdę? - zapytał. - Nie - odparła. - Jeszcze nie. Powiedziałeś im to, co chcieli wiedzieć? - Ja... nie sądzę. Teraz tylko ta kaseta wideo trzyma nas przy życiu. - A więc pamiętasz o tej taśmie? - Tak. Tylu rzeczy nie mogę sobie przypomnieć, ale to pamiętam. Odbiornik jest w tej przyczepie, tak jak powiedziałaś. - Co jeszcze pamiętasz? Scott z grymasem bólu podparł się na jednym łokciu. - Niektóre sceny i szczegóły są jasne jak dzień. Większości spraw nie zapamiętałem. Chciałbym powiedzieć, że pamiętam cię, ale tak nie jest. Czy byliśmy sobie bliscy? Laura odgarnęła mu włosy z czoła. - Tak - wykrztusiła. - Byliśmy sobie bardzo bliscy. - Cieszę się. Z trudem usiadł, opierając się o ścianę. Jego oczy spoglądały zupełnie przytomnie. Wydawał się nawet silniejszy niż w szałasie Rockyego. - Musimy wydostać się stąd - oświadczył nagle. - Co? - Ten gliniarz użyje narkotyków albo zrobi ci coś na moich oczach. Cokolwiek miałoby to być, nie możemy czekać. - Scott, tam jest mnóstwo ludzi, a ten magazyn jest zbudowany jak twierdza. Nie mamy szans. Wstał, krzywiąc się z bólu, ale powstrzymując jęk. - Zawsze jest jakaś szansa - powiedział. Bezskutecznie usiłował stłumić kaszel. Laura stanęła przed nim. - Czy czujesz się na siłach, żeby coś zrobić? - Do tej pory jakoś sobie radziłem, no nie? Laura usłyszała w jego głosie twardy ton i wiedziała, że zebrał resztki sił - dla niej. Był zagubiony i obolały; pozbawili go niemal wszystkiego. A jednak zdołał zmusić się do jeszcze jednego wysiłku. - Scott, teraz już wiesz, jak zarabiałeś na życie, prawda? - zapytała. Uśmiechnął się lekko i dotknął krwi zaschniętej na policzku. - Może - odparł. - Może wiem. Zerknął przez okno na robotników. - Powiedz, czy te wielkie drzwi, przez które przejechaliśmy, otwierają się do góry czy na bok? - Chyba na bok... Tak, jestem pewna. Składały się częściowo na takiej szynie. Scott spojrzał przez okienko, a potem klęknął przy drzwiach i obejrzał dziurkę od klucza. Laura musiała pomóc mu wstać. - Przynieś mi to - polecił, wskazując na wiadro. Zrobiła, jak kazał. - Masz pasek? Rozpięła pasek, dość szeroki i zaopatrzony w metalową klamrę. Scott próbował odpiąć swój, ale nie mógł tego zrobić pokaleczonymi palcami i niesprawną ręką. Laura wyręczyła go. - Co mamy zrobić? - Najpierw musimy otworzyć te drzwi. - Jak? - Mam nadzieję, że tym - odpowiedział, wskazując metalową osłonę żarówki. - Tam jest podnośnik. Musimy dostać się do niego. Jeśli zdołamy, ja będę kierowcą. Tylko nie licz na to, że przekręcę klucz, dobrze? - D-dobrze, Scott. Nie wiem, czy potrafię to zrobić. Patrzył na nią przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i rzekł: - Myślę, że potrafisz. Masz, połącz te paski najpierw ze sobą, a potem z rączką wiadra. Później zamachnij nim tak, żeby strącić tę metalową osłonę. Pewnie rozbijesz przy tym żarówkę, ale to nic nie szkodzi. Będzie dostatecznie jasno. Kiedy osłona spadnie, złap ją. Wyjrzał przez okno, śledząc trasę podnośnika. - Zrób kilka próbnych zamachów, a ja powiem ci, kiedy uderzyć. Rozłóż parę plandek na podłodze, żeby nie narobić hałasu. Laura poukładała brezentowe płachty, przez chwilę kołysała wiadrem, a potem zaczęła kręcić paskami jak lassem. Stwierdziła, że jeśli utrzyma dłoń na wysokości ramienia, może trafić w żarówkę nie uderzając wiadrem o podłogę. Kiedy przygotowywała się, Scott zakaszlał i wypluł na podłogę trochę jasnoczerwonej krwi. Laura chciała zająć się nim, ale uciszył ją gestem. - Proszę - powiedział - nie mamy dużo czasu. Niedługo wróci Wheeler, a w tym stanie chyba nie poradzę sobie z nim, gdyby nawet dał mi szansę. Znów wyjrzał przez okno. - Teraz. Zrób to teraz i staraj się uderzyć jak najmocniej. Jeżeli żarówka się zbije, a osłona nie spadnie, możemy już w nią nie trafić po ciemku. Zaczęła od powolnych, wahadłowych ruchów, potem stopniowo nadawała im szybkości, za każdym obrotem popuszczając pasek. - Tak, właśnie tak - pochwalił ją Scott. Wiadro otarło się o osłonę żarówki. - Rób tak dalej. Dalej. Laura poczuła ból w rękach i ramionach. Zaczęła słabnąć. - Nie przestawaj - zachęcał Scott. - Znajdź jeszcze trochę siły. No już, możesz to zrobić. Przygryzła dolną wargę i mocno ścisnęła pasek obiema rękami, kręcąc jeszcze szybciej. Drętwiejące ramiona ciążyły i bolały. Nagle, w chwili gdy myślała, że już nie wytrzyma, wiadro uderzyło w metalową osłonę, odrywając ją od sufitu i z trzaskiem rzucając o ścianę. Żarówka pękła, sypiąc szkłem po całym pomieszczeniu. Laura wypuściła wiadro, które bezgłośnie upadło na plandeki, a potem podbiegła i podniosła osłonę. - To było dobre - rzekł Scott, z trudem wymawiając każde słowo. - To było naprawdę dobre. Obejrzał metalową siatkę w świetle padającym przez okienko. - Nadepnij na to, najsilniej jak potrafisz. Potrzebny mi kawałek mniej więcej o takiej długości. Laura położyła osłonę na betonowej podłodze i rozpłaszczyła obcasem. Spaw trzymający druty puścił, pękając na kilka kawałków, z których Scott wskazał jeden. Ułamała odpowiedni i podała mu go. Obejrzał drut, a potem wręczył go Laurze. Postępując według jego wskazówek, wsunęła go w ucho wiadra i zgięła dwukrotnie pod kątem prostym, a potem zrobiła jeszcze pętlę na drugim końcu. - Teraz włóż drut do dziurki od klucza i powoli obracaj, aż poczujesz, że zaskoczył. Laura klęknęła przy drzwiach, a Scott patrzył jej przez ramię. - Nic nie czuję - powiedziała. - Wsuń go głębiej. Przytrzymaj obiema rękami i użyj tej rączki, którą zrobiłaś. - Nic nie czu... Zaraz, chwileczkę. Wytrych obrócił się lekko. - Dalej. Dalej. Chyba go masz. Zamek cicho szczęknął. Laura puściła drut i podparła się rękami, uśmiechając się do brata. - Dobra robota - powiedział, odrobinę uchylając drzwi. - Tam, na tych skrzyniach, leży łom. Potrzebuję go. Ty weźmiesz wiadro. Może będziesz musiała rąbnąć nim kogoś. Możesz to zrobić? Laura zerknęła na jego ręce. - Mogę - powiedziała. Podniosła się i stanęła przy nim. Ostrożnie otworzył drzwi. Wokół nie było nikogo. - Podnośnik jest gdzieś tam - szepnął, wskazując kierunek ruchem głowy. - Podbiegniemy tam, gdzie leży łom, a potem dalej. Czując, jak krew pulsuje jej w skroniach, Laura wyślizgnęła się za nim z celi, zamknęła za sobą drzwi i szybko pobiegła między skrzynki. Scott, który wyglądał jako tako, kiedy opierał się o ścianę, teraz potknął się i ciężko upadł na skrzynie. - Jak się czujesz? - zapytała. Złapał łom i zważył go w sprawnej ręce. - Teraz lepiej - powiedział. Gdzieś po prawej usłyszeli ludzkie głosy. Przyciskając się do skrzynek, zaczęli skradać się w tamtą stronę. W pewnej chwili przeszli, nie zauważeni, obok dwóch robotników pracujących niecałe dziesięć jardów dalej. Scott szedł z trudem, powłócząc lewą nogą. Nawet w tym słabym świetle Laura widziała bladość jego twarzy oraz zaschniętą na wargach i brodzie krew. Głosy były już blisko, bardzo blisko. Scott wyjrzał zza sterty skrzyń i pokazał dwa palce. - Ja zajmę się podnośnikiem - szepnął. - Ty podbiegnij do tego w czapce i użyj wiadra. Pokazał Laurze miejsce tuż za uchem. Potem wyciągnął rękę i delikatnie pogładził ją po policzku. - Gotowa? Objęła go i przez moment przyciskała do siebie. - Gotowa - odparła. Wypadli zza rogu i pobiegli w kierunku dwóch mężczyzn. Jeden, mocno zbudowany czarnoskóry, siedział na podnośniku. Drugi, w wełnianej czapeczce, był kilka stóp bliżej. Odwrócił się, słysząc tupot nóg, i sięgał za pazuchę kurtki, kiedy Laura z całej siły zamachnęła się metalowym wiadrem, trafiając go w bok głowy. Krzyknął i runął na ziemię, na próżno usiłując zatamować dłonią fontannę krwi tryskającej mu z szyi poniżej ucha. Mężczyzna na podnośniku nie miał żadnych szans. Scott zdołał wskoczyć na stopień i zadał pchnięcie skierowane w górę, przebijając ostrym końcem łomu miękkie tkanki pod szczęką oraz kość podniebienia. Murzyn osunął się na kierownicę, a potem spadł z siedzenia na posadzkę. Scott zatoczył się z wysiłku, ale Laura błyskawicznie postawiła go na nogi. Pomogła mu wejść na podnośnik, usiadła obok i obróciła kluczyk w stacyjce. Elektryczny silnik maszyny warknął i ożył w tej samej chwili, gdy usłyszeli krzyki i tupot nóg nadbiegających ludzi. Scott skręcił w prawo i na pełnej szybkości pomknął przejściem biegnącym opodal celi, a potem korytarzem prowadzącym prosto do ogromnych wrót. Laura zerknęła przez ramię i ujrzała kilku mężczyzn wybiegających zza rogu. - Schyl się! - krzyknął Scott, kuląc się nad kierownicą. Podnośnik mknął w kierunku drzwi; huknęły strzały. - Nie strzelaj, dupku! - wrzasnął ktoś. - Tam są te cholerne skrzynie z amunicją! Słowom ostrzeżenia odpowiedział trzask. Nagle cała ściana skrzyń eksplodowała, zasypując podnośnik szczątkami drewna. Potem nastąpiła kolejna eksplozja, a po niej następna. Magazyn zasnuł czarny dym. Scott pochylił się nad kierownicą, uważnie patrząc przed siebie. - No, niech mnie diabli - wymamrotał pod nosem. - Były tutaj. Były tu przez cały czas. Zerknęła na niego i zobaczyła, że się uśmiecha. Od drzwi dzieliło ich niecałe dwadzieścia stóp. Za ich plecami rozszalało się piekło. Nagle tuż przed nimi wyrósł Lester Wheeler z pistoletem gotowym do strzału. - Padnij i trzymaj się! - krzyknął Scott do Laury. Odgłos strzałów utonął w huku eksplozji, ale kule ze szczękiem rykoszetowały od podnośnika. Zanim przebrzmiał ostatni strzał, na pełnej szybkości uderzyli w drzwi magazynu. Dwa środkowe segmenty odleciały na boki, wyrwane z zawiasów, i z trzaskiem runęły na bruk. Z powstałego otworu buchnęła chmura dymu, a z niej wyłonił się Lester Wheeler. - Nie wstawaj! - rozkazał Scott, oglądając się za siebie. W tej samej chwili głowa dziwnie odskoczyła mu w lewo i osunął się na kierownicę. Podnośnik skręcił w jedną, a potem w drugą stronę. Laura wyprostowała kierownicę i starała się podtrzymać brata. Jego ciało było bezwładne, chociaż nogą naciskał pedał gazu. Potem Laura zobaczyła otwór - czarną dziurkę w czole, tuż nad lewym okiem. Strużka krwi już zaczęła sączyć się z rany. Oczy Scotta były zamglone i niewidzące. - Nie! - wrzasnęła Laura. - Boże, nie! Podnośnik poślizgiem skręcił za piramidę pustych beczek i na długie nabrzeże. Scott nie żył, lecz jego dłonie w dalszym ciągu ściskały kierownicę, a noga wduszała pedał akceleratora. Za nimi, z łoskotem stu pociągów towarowych, magazyn numer osiemnaście wyleciał w powietrze. Wciąż walcząc z kierownicą, Laura obejrzała się. Nad resztkami budynku unosił się ogromny kłąb czarnego dymu. Lester Wheeler, wywrócony podmuchem, gramolił się z ziemi. - Ty draniu! - krzyknęła Laura. - Przeklęty pieprzony draniu! Wheeler stanął, wycelował pistolet i strzelił w tej samej chwili, gdy podnośnik zjechał z nabrzeża. Ciało Scotta wypadło z siodełka, a ciężka maszyna runęła w dół i z donośnym pluskiem uderzyła w fale piętnaście stóp niżej. Spadła bokiem, wyrzucając Laurę jak z procy. Dziewczyna prześlizgnęła się kilka stóp po powierzchni i wpadła do zimnej wody. Namoknięte ubranie ciągnęło ją na dno, ale lodowate zimno niemal natychmiast podziałało otrzeźwiająco. Wynurzyła się na powierzchnię. Nigdzie nie było śladu Scotta. Na nabrzeżu pojawił się Lester Wheeler i jeszcze raz wycelował z pistoletu i strzelił. Laura zanurkowała, gdy nad uchem przeleciała jej najpierw jedna, a potem druga kula. Instynktownie zrobiła głęboki wdech, a teraz rozpaczliwie starała się opanować i skoncentrować. Znajdowała się prawie cztery stopy pod powierzchnią, a mokre ubranie niemal idealnie równoważyło siłę wyporu. Nagle zrozumiała, że to jej świat, jej żywioł. Nad nią był człowiek, który dopiero co zamordował jej brata. Kiedy wydawało się, że nie ma już siły, Scott zmobilizował się i znalazł jej w sobie tyle, żeby uratować Laurę. Teraz ona musiała zrobić to samo dla siebie. Musiała płynąć, nabrać tchu i znowu płynąć. Jeśli tylko wytrzyma to zimno, zwycięży. Może zwyciężyć! Ignorując obezwładniający chłód i ściskanie w piersiach, Laura zanurzyła się dwie stopy głębiej i popłynęła w kierunku nabrzeża. Jeszcze nie, krzyczała w duchu, płynąc naprzód. Jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie! Woda dostawała się jej do nosa i płuc. Mimo to płynęła dalej, z zamkniętymi oczami. W końcu, czując łomotanie w głowie i rozpaczliwie potrzebując powietrza, ukazała się na powierzchni... Rozdział 38. Tuzin budynków bostońskiego Metropolitan Hospital zajmowało większość przestrzeni między South End a Roxbury. W czasach poprzedzających Medicare i Medicaid był to najbardziej obciążony szpital w mieście - czasem przez izbę przyjęć przechodziło ponad pięciuset pacjentów dziennie. Teraz, gdy jego funkcję w znacznej części przejęły nowe jednostki, napływ pacjentów zmniejszył się i zlikwidowano dwie z trzech mieszczących się tu klinik. Mimo to, ze względu na sąsiedztwo najuboższych dzielnic miasta, w dalszym ciągu trafiało tu mnóstwo ludzi z poważnymi uszkodzeniami ciała i ciężko chorych. Nie mogąc dostać się do izby przyjęć White Memorial, Eryk postanowił skorzystać z zamieszania w Metro, aby zdobyć broń potrzebną mu do rozprawienia się z Havenem Dardenem. Dojechał tu po piętnastu minutach i tyle samo czasu potrzebował na znalezienie miejsca do zaparkowania. Materiały zabrane z sejfu Donalda Devinea położył na podłodze samochodu i wszedł do szpitala głównym wejściem. Eryk wiedział, że aby poruszać się niepostrzeżenie po szpitalu, wystarczy wyglądać i zachowywać się jak ktoś, kto doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Wiedział też, że im większy jest kompleks medyczny i im bardziej obciążony obowiązkami, tym łatwiej wtopić się w tłum. Najpierw udał się do pomieszczeń socjalnych na czwartym piętrze budynku z czerwonej cegły, nazwanego na cześć słynnego dziewiętnastowiecznego chirurga i zapewne wybudowanego niedługo po jego śmierci. Drzwi do wielu pomieszczeń nie były zamknięte. W pierwszych dwóch pokojach, do których zajrzał, nie znalazł niczego ciekawego. Otworzył następne i wszedł do środka, zanim się zorientował, że na wąskim łóżku widzi pielęgniarkę inflagrante delicto z jakimś lekarzem - ich fartuchy leżały niedbale rzucone na podłogę. Kochankowie zerknęli na niego, gdy szybko cofnął się, schowali się pod prześcieradło i zachichotali. W następnym pokoju Eryk znalazł to, czego potrzebował. Przebrał się w pozostawiony przez kogoś biały fartuch i spodnie. Potem ruszył do izby, modląc się w duchu, żeby nie trafić na jakiś zastój. Na widok stojących na podjeździe trzech karetek, z których wynoszono rannych, zrozumiał, że szczęście mu sprzyja. Przeszedł przez poczekalnię i skierował się do części diagnostycznej. Najwidoczniej we wszystkich gabinetach przyjmowano pacjentów. Jakaś pielęgniarka przeszła obok, nie zwracając na niego uwagi. Inna uśmiechnęła się do niego, śpiesząc do kolejnego pacjenta. Eryk zdecydowanym krokiem ruszył zatłoczonym korytarzem do pokoju lekarskiego, w którym nie było nikogo. Po niecałej minucie wyszedł z pomieszczenia. Prawą rękę trzymał w kieszeni fartucha, w której schował dziesięciomilimetrową strzykawkę z półtoracalową igłą numer dwadzieścia dwa. Niepostrzeżenie opuścił izbę i wrócił do pokoju socjalnego, żeby się przebrać. Gra się rozpoczęła. Jazda landroverem z Moab po nie oznaczonej pustynnej drodze zajęła Bernardowi Nelsonowi prawie trzy godziny. Przed pójściem do collegeu Nelson służył przez sześć lat w oddziałach marines, przeważnie w jednostkach przeznaczonych do walki w najtrudniejszym terenie. Kiedyś, podczas szkolenia w Camp Pendleton, wywieziono go helikopterem na pustynię Mojave i pozostawiono z dwudniowymi racjami żywności oraz wody. Droga powrotna do cywilizacji zajęła mu pięć dni, ale to, czego wtedy się nauczył i dowiedział o sobie, było warte niebezpieczeństwa. Miał pewność, że nie zapomniał nabytych wtedy umiejętności. Po znalezieniu zwłok Richarda i Marilyn Colsonów razem z Chippym Smithem polecieli nad Charity i obejrzeli je sobie z daleka. Kiedy wrócili do Moab, Smith naszkicował mu bardzo szczegółową mapę terenu, zaznaczając różne charakterystyczne formacje skalne i parowy. Teraz, według wskazań kompasu i zegarka, Bernard znalazł się dostatecznie blisko, żeby dalej ruszyć pieszo. Jego zabezpieczeniem był Chippy, który obiecał przylecieć na pomoc, jeżeli przez dwadzieścia cztery godziny Nelson nie da znaku życia. Oprócz ciepłego ubrania, wody, paliwa i zapasu żywności, Bernard wziął swój rewolwer Smith & Wesson oraz nowy aparat Nikon z teleobiektywem. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się podejść do miasteczka i zrobić zdjęcia z daleka. Było już wczesne popołudnie, gdy znalazł dużą przewieszoną skałę, pod którą zaparkował landrovera i przygotował sprzęt. Pod przednie siedzenie wsunął swój portfel i dokumenty Colsonów, po czym ruszył w kierunku łańcucha wzgórz otaczających Charity. Gdy zbliżał się do szczytu, przykucnął i dalej posuwał się na czworakach. Był przekonany, że dokładnie trzymał się mapy nakreślonej przez pilota, ale zawsze coś mogło pójść nie tak. Jeszcze mocniej przycisnąwszy się do ziemi, wstrzymał oddech i wyjrzał zza grani. W dole, może ćwierć mili dalej, leżało miasteczko. Używając teleobiektywu, Nelson dojrzał kilka osób pracujących na dziwnie zielonym polu kukurydzy. Miasteczko wyglądało na czyste i zadbane. Nisko pochylony, wskoczył w koryto wyschniętego strumienia i zaczął podchodzić bliżej. Na skraju pola przyklęknął i patrzył, jak trzej mężczyźni w roboczych strojach w milczeniu krążą między poletkiem a taczkami, nosząc po jednej kolbie kukurydzy. Bernard przez teleobiektyw obejrzał ich twarze - pozbawione wyrazu maski ludzi będących pod wpływem silnych środków odurzających. Obawiając się, że znajduje się zbyt blisko i ktoś może usłyszeć trzask migawki, poczołgał się wzdłuż skraju pola i przycupnął w rowie, niecałe dwadzieścia stóp od tylnej ściany pierwszego budynku. Powietrze było suche i gorące, a wokół panowała upiorna cisza. Nelson ostrożnie wyjął rewolwer i odciągnął spust. W tej samej chwili usłyszał za plecami jakiś szmer. Błyskawicznie obrócił się na pięcie i ujrzał opadającą kolbę dubeltówki. Uderzyła go tuż za prawym uchem. Pod wpływem ciosu mimowolnie przygryzł sobie język i poczuł ostry, przeszywający ból głowy. Potem, pochłonięty przez fale wzbierających mdłości, runął twarzą w dół na suchą ziemię. Leżał na plecach na taczce, z twarzą ubrudzoną własnymi wymiocinami. Głowę miał odchyloną do tyłu, a tuż przed nosem rozporek jakiegoś mężczyzny. Pod palcami czuł żwir polnej drogi, po której go wieziono. - Nie ruszaj się - ostrzegł go tamten. Nelson przez chwilę przełykał podchodzącą do ust zawartość żołądka, żeby opanować mdłości. Miał wrażenie, że zaraz pęknie mu kręgosłup, przyciśnięty do krawędzi taczki. - Nie jestem zagrożeniem dla nikogo - usłyszał swój głos. - Zamknij się! - Proszę, wysłuchaj mnie. Żwir zmienił się w trotuar. Nelson lekko uchylił powieki. Wieziono go jakimś podjazdem, przez bramę w ogrodzeniu z siatki, do niskiego baraku z desek. - Proszę, podnieś mnie - powiedział. - Sam się podnieś - warknął mężczyzna. Puścił rączki taczki i cofnął się. Nelson spróbował obrócić się na bok, ale taczki natychmiast się wywróciły. Spadł na ziemię. Znów poczuł wzbierającą falę oszołomienia i mdłości. - Mogę wstać? - zapytał. - Tylko powoli. Nelson podparł się na łokciu. - Nie chciałem nikomu zrobić krzywdy - próbował się usprawiedliwiać. - Pewnie. Dlatego wziąłeś to. Pokazał detektywowi jego własny rewolwer. Mężczyzna był wysoki i kościsty, zapewne po trzydziestce. Nosił kowbojskie buty, dżinsy i czarny podkoszulek, a na nim rozpiętą flanelową koszulę z obciętymi rękawami. Cofnął się o krok, wyjął zza pasa wetkniętą tam dubeltówkę. - Nie będzie panu potrzebna - rzekł Nelson, ostrożnie siadając. - Ja zadecyduję, czego mi potrzeba, a czego nie. Właź tam. Wskazał pobliskie drzwi. Bernard dźwignął się z ziemi, wszedł do środka i osunął na metalowe składane krzesełko. W pomieszczeniu, skąpo umeblowanym i bez jakichkolwiek ozdób, śmierdziało jak w szpitalu. - Co to za miejsce? - zapytał. - Ja tu jestem od zadawania pytań. Powoli rozjaśniało mu się w głowie i zaczął przyglądać się przeciwnikowi. Instynktownie wyczuwał, że ten człowiek nie jest tu nikim ważnym. Teraz był tego pewny. - Nazywam się Nelson, Bernard Nelson - powiedział, masując szybko rosnący za uchem guz. - Umie pan ogłuszyć człowieka, panie...? - Pikę. Garrett Pikę. - Tamten rzucił Nelsonowi ręcznik do otarcia twarzy. - Co pan tu robi? - Chcę porozmawiać z kimś z kierownictwa. Pikę spojrzał na zegarek. - Za chwileczkę będzie pan miał okazję - rzekł. - Ma pan trochę lodu, który mógłbym sobie przyłożyć do głowy? - Nie potrzebuje pan lodu. Ledwie pana dotknąłem. - Akurat - powiedział Nelson. - Co to za miejsce? - A na co wygląda? - Na szpital. - Bo to jest szpital. A teraz, co pan tu robi? Bernard obserwował mężczyznę i podobało mu się to, co widział. Garrett Pikę był powolny, ale nie głupi. Nelson doszedł do wniosku, że z jego strony nic mu nie grozi. - Szukam kogoś, pewnego mężczyzny - odparł. - Mogę sięgnąć do kieszeni? - Powoli. Bernard wyjął plakat ze zdjęciem Scotta Endersa i podał go Pikeowi. - To ten człowiek. Garrett Pikę nic nie powiedział, ale Bernard zauważył błysk w jego oczach i zrozumiał, że poszukiwania zakończyły się. - Nigdy go nie widziałem - odparł Pikę. - Kiepski z pana kłamca, panie Pikę, ale ja cenię to u ludzi. Pikę wyglądał na zażenowanego komplementem. Zerknął na drzwi, jakby w nadziei, że pojawi się w nich szef i uwolni go od odpowiedzialności. Usiadł na krześle naprzeciw Nelsona. - Może lepiej zaczekajmy, aż porozmawia pan z doktorem Barberem. - On tym kieruje? - Uhm. - Powiedz mi, Garrett - rzekł Bernard, chcąc przejąć inicjatywę, zanim zjawi się ten Barber czy ktokolwiek inny - czy naprawdę myślisz, że to jest szpital? - Wiem, że jest. - A więc dlaczego przetrzymujecie tu tego faceta, który przypadkiem jest agentem rządowym i zniknął w Bostonie kilka miesięcy temu? - Chyba zwariowałeś. - Naprawdę? - To lecznica dla chorych umysłowo przestępców. Gdyby tu był - a nie jest - to tylko dlatego, że stanowi zagrożenie dla społeczeństwa. A to, iż przybyłeś uzbrojony, świadczy o tym, że chciałeś uwolnić jednego z naszych pacjentów. Nelson ze smutkiem potrząsnął głową. - Garrett, Garrett, naprawdę dałeś sobie wcisnąć taki kit? - Och, zamknij się. Pikę znów spojrzał na zegarek. Nelson rozpaczliwie usiłował przekonać go, zanim pojawi się ktoś inny. Pomyślał o okropnym odkryciu, jakiego dokonali z Chippym Smithem. Chwytał się słomki, lecz... - Słuchaj - zaczął - czy mówi ci coś nazwisko Colson, Richard i Marilyn Colsonowie? - Nie. Dlaczego? - powiedział Pikę, ale po bardzo wiele mówiącej chwili wahania. Wyczuwając zmieszanie rozmówcy, Nelson drążył dalej. - Dlatego, że znalazłem ich ciała na pustyni. Ty ich zabiłeś? - Ja... nie wiem, o czym pan mówi. - Myślę, że wiesz. Myślę, że natknęli się na to miasteczko i zabiłeś ich - wywiozłeś na pustynię i zastrzeliłeś oboje. - Nigdy o nich nie słyszałem. - Pikę, słuchaj mnie. Mój landrover jest zaparkowany za tymi wzgórzami. Na wprost pola kukurydzy. Pod przednim fotelem są dokumenty Colsonów oraz moja licencja. Jestem prywatnym detektywem z Bostonu. Jutro rano, czy pojawię się w Moab, czy nie, tutaj zaroi się od glin. Możesz mi wierzyć. Pomóż mi teraz, a wstawię się za tobą. - Nie wierzę w ani jedno... Przerwało mu trzaśnięcie drzwiczek samochodu. Minutę później do pokoju weszli dwaj mężczyźni. Bernard jeszcze raz zerknął na Pikea, ale ten tylko odwrócił się do niego plecami. - Doktorze Barber - oznajmił. - Cieszę się, że pan wrócił. Nakryłem tego faceta, jak kręcił się wokół miasta i robił zdjęcia. Mówi, że nazywa się Bernard Nelson i twierdzi, że jest prywatnym detektywem z Bostonu. Miał to. - Podał tamtemu rewolwer Bernarda. Zawahał się lekko, a potem sięgnął do kieszeni. Mówi, że szuka tego gościa. Barber spojrzał na plakat, a potem cmoknął z dezaprobatą. - Spodziewaliśmy się prób zakłócenia spokoju naszych pacjentów - oświadczył - ale nie tak brutalnych. Dobra robota, Garrett. Przy następnej wypłacie możesz oczekiwać podwójnej premii. Wydawało się, że Pikę miał ochotę coś dodać. A jednak kiwnął tylko głową i wyszedł. - Zabierz go na zaplecze, John - rozkazał Barber. - Użyj kaftana bezpieczeństwa. Mężczyzna imieniem John, wyglądający na Indianina czystej krwi, postawił Nelsona na nogi i brutalnie popchnął go korytarzem do pokoiku z dwoma łóżkami. Tam związał mu nogi i wepchnął ręce w rękawy brezentowego kaftana bezpieczeństwa, który ledwie dopinał się na brzuchu detektywa. Barber wszedł za nimi do pokoju. - Dobrze. John -powiedział. - Nie odjeżdżaj daleko. Indianin mruknął coś pod nosem i poszedł. - A więc - zaczął Barber - co my tu mamy? Starego grubasa, który nosi broń, jakiś plakat i twierdzi, że jest detektywem. A tymczasem daje się zaskoczyć tępakowi o ilorazie inteligencji królika. - Gra skończona, Barber - rzekł spokojnie Nelson Nie tylko ja wiem o tym, co się tu dzieje. Barber rozejrzał się wokół - A więc gdzie oni są? zapytał. Przez chwilę chodził tam i z powrotem po pokoju, a potem usiadł na łóżku obok krzesła Bernarda. No cóż, może zaczniemy od początku. Bernard Nelson to pana prawdziwe nazwisko? - Nie - odparł Nelson. - Nazywam się Paluch, Tomcio Paluch. Barber nie zrobił na nim zbyt zachęcającego wrażenia. W jego oczach dostrzegł tylko obojętny, sadystyczny chłód. Jakby na potwierdzenie tego spostrzeżenia, Barber podszedł do Nelsona i tłustą łapą mocno ścisnął policzek detektywa. - Nie rób sobie jaj - rzekł. - Poświęciłem sporo czasu temu projektowi i mam nadzieję przez resztę życia cieszyć się nagrodą. Dlatego lepiej uwierz mi, kiedy mówię, że bez wahania zadam ból komuś takiemu jak ty, kto chce nam narobić kłopotów. A teraz mów, kim jesteś i co tu robisz? Bernard zaczekał, aż Barber go puści. - Słuchaj, a może ubijemy interes? - zaproponował. - Ty mi powiesz co, do diabła, tu się dzieje, a ja powiem ci, ilu ludzi pojawi się tutaj, jeżeli do jutra nie wrócę do Moab. - Blefujesz, mój gruby przyjacielu. Masz to wypisane na twarzy. Gdyby ktoś oprócz ciebie interesował się tym miejscem, byłby z tobą dzisiaj. A co do mieszkańców Moab... oni wiedzą, że tutaj jest szpital dla psychicznie chorych kryminalistów i nic więcej ich nie obchodzi. Nelson rozpaczliwie szukał jakiegoś słabego punktu przeciwnika. Wiedział tylko, że ma przed sobą fanatyka z rozbuchanym ego. Nie była to najsilniejsza karta, ale niestety jedyna, jaką mógł zagrać. - Ten Pikę nazwał pana doktorem - stwierdził. - To też pic, tak samo jak ta historia ze szpitalem? - Jestem lekarzem, a nawet doktorem medycyny - oznajmił dumnie Barber. - No, ja powiedziałem swoje. A pan, kim pan jest? Kto pana tu przysłał? - Naprawdę nazywam się Bernard Nelson. Jestem z Bostonu. Pracuję dla siostry człowieka z tego plakatu. - Scotta Endersa. Nigdy o nim nie słyszałem. - Myślę, że pan słyszał. Może nie pod tym nazwiskiem, ale myślę, że on jest tutaj i pewnie został przywieziony przez Donalda Devinea. Barber za późno usiłował ukryć swoją reakcję i wiedział o tym. - Bardzo dobrze - rzekł. - Świetnie wyliczone w czasie, doskonale wyczuł pan odpowiedni moment. Jestem pod wrażeniem. Co pan jeszcze wie? - Wiem dość, aby powiedzieć panu, że najlepsze, co może pan zrobić, to wyjaśnić, o co tu chodzi i mieć nadzieję, że uwierzę panu w takim stopniu, by pomóc panu wytłumaczyć się władzom. - Pan ma mi pomóc? - Barber znów zaczął krążyć po pokoju. - Czysta hucpa. Siedzi pan tu związany jak jakiś cholerny świąteczny indyk i proponuje mi pomoc. No, coś ci powiem, przyjacielu, nie natknąłeś się na jakiś interesik na boku. Stawka jest większa, niż mógłbyś sobie wyobrazić, i głowy o wiele lepsze od twojej opracowały sposoby działania na wypadek wszelkiego zagrożenia. Z zamkniętej metalowej szafki wyjął małą kasetkę, a z niej fiolkę jakiegoś proszku i parę gumowych rękawic. - A to akurat jest jeden z nich. Barber coraz bardziej wytrzeszczał oczy. Bernard czytał o koszmarnej historii, jaka przydarzyła się tamtej nocy Erykowi Najarianowi, i bez trudu powiązał ją z tym, co mu się teraz przytrafiło. - To nie przejdzie, doktorze Barber - powiedział. - Zbyt wiele osób wie, gdzie jestem. - Nie sądzę - odparł Barber. - Myślę, że przyjechał pan tu powęszyć, ponieważ nikt nie wie nic pewnego. Jeśli ktoś się tu pojawi, mamy zaświadczenia stwierdzające legalność naszego przedsięwzięcia i doskonale przygotowane akta wszystkich pacjentów. Widzi pan, byliśmy bardzo, bardzo dokładni w tych sprawach. A teraz, co jeszcze może mi pan powiedzieć? Włożył gumowe rękawiczki. - To zdumiewający preparat - ciągnął. - Działa przy podaniu doustnym, działa przez skórę. Absolutnie zdumiewające. - Tym nakarmił pan Colsonów? Barber znieruchomiał na moment. Potem uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nic z tego. Zawartość dobra, podanie kiepskie. Znalazł pan ich szczątki gdzieś na pustyni, a teraz szcza pan pod wiatr w nadziei, że się nie obsika. Małą szpatułką wyjął z fiolki trochę proszku, zwilżył trzy palce chronione rękawiczką i starannie nałożył go na nie. - Lepiej niech pan spróbuje czegoś innego. - Zapewniam pana - powiedział Nelson, rozpaczliwie usiłując robić dobrą minę do złej gry - że wie o tym zbyt wiele osób. Wiedzą o panu, o Donaldzie Devinie, o tym pokoiku w jego piwnicy, wszystko. Lekarz podsunął rękę w rękawiczce pod nos Nelsona. Bernard zamknął oczy i instynktownie odchylił głowę do tyłu. - Słucham pana i widzę, że to blef - rzekł Barber. - Lepiej niech pan powie coś bardziej przekonującego, bo w innym wypadku obiecuję panu bardzo długie, a raczej bardzo krótkie, popołudnie. Zerknął na zegarek. - Czas minął, panie Nelson. Albo wystrzelał pan już swoją amunicję i nic więcej pan o nas nie wie, albo nie bierze mnie pan poważnie. Powiem panu, na czym polega ta operacja. Zasadniczo jestem naukowcem, ale, jak powiedziałem, jestem również lekarzem medycyny, i to bardzo dobrze wyszkolonym więc wiem, o czym mówię. Przy tej dawce ma pan prawie hmm, godzinę lub dwie, zanim wdychane powietrze zacznie wydawać się panu gęste jak melasa. Potem to już tylko kwestia czasu. Zdrętwieją panu ręce i nogi, a jelita przestaną pracować. Zacznie pan wykaszliwać sobie płuca. W końcu rytm serca spowolni się tak bardzo, że krew prawie przestanie płynąć. Jedyną funkcjonującą częścią ciała pozostanie pański mózg. Wtedy, jeśli zechcę zachować pana, powiedzmy, do pracy w polu, mogę zatrzymać ten proces i zacząć podawać panu środki uspokajające - o ile w ogóle będą potrzebne. Jeśli nie, mogę przynieść panu lustro i pozwolić panu oglądać własny koniec. Jak to brzmi? - Daj sobie spokój, Barber - rzekł Nelson, ale w swoim głosie słyszał strach i wiedział, że ten szaleniec też go słyszy. Wszystko działo się zbyt szybko. Nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Musi być coś, co mogę zrobić... cokolwiek. - Jak pan chce - oświadczył Barber. - Czekaj. - Tak? - Dobra. Dobra, ma pan rację. Nie wiem, o co tu chodzi ani kto jest w to zamieszany poza Donaldem Devineem. - To już lepiej, panie Nelson. Znacznie lepiej. - A jednak ludzie wiedzą, gdzie jestem. - Już mówiłem, poradzimy sobie z tym. - Może tak, a może nie. Proszę, niech pan mnie wysłucha. Jeżeli pańska praca tutaj jest tak ważna, jak pan twierdzi, to nie zechce pan jej narażać. Mam przyjaciół - ważnych ludzi - w polityce i w policji. Niech mi pan powie, co się tu dzieje i na czym polega pańska praca. Jeśli pomoże mi pan zrozumieć, o co toczy się gra, zrobię wszystko, co będę mógł, żeby odpowiedni ludzie też to zrozumieli. Barber krążył po pokoju. Wydawało się, że myśli o propozycji. Potem nagle przysunął nogą składane krzesełko do Nelsona i usiadł, kładąc dłoń w rękawiczce na podołku. - Panie Nelson, codziennie tysiące ludzi umierają zupełnie niepotrzebnie na tuzin tak zwanych nieuleczalnych chorób, takich jak: żółtaczka, grypa, zapalenie opon mózgowych i różne postaci raka. Oczywiście obaj wiemy, że świat stoi na skraju epidemii, która za kilka lat sprawi, że średniowieczny koszmar czarnej ospy wyda się kreskówką. No cóż, detektywie, natknął się pan na przedsięwzięcie, które właśnie jest bardzo blisko rozwiązania tego problemu. Podkreślił swoje słowa gestem kciuka i wskazującego palca. - O czym pan mówi? - Mówię o uniwersalnym antybiotyku przeciwwirusowym, o tym mówię. O doskonałym leku! Niemal wykrzyczał te słowa, a potem wyraźnie przygasł, widząc brak zrozumienia na twarzy Bernarda. - Przepraszam, jeśli wyglądam na stropionego - rzekł Bernard, usiłując nie patrzeć na rękę w rękawicy. - Zawsze uważałem, że penicylina to zupełnie przyzwoity antybiotyk. Barber jęknął ze zniecierpliwieniem. - Perły przed wieprze - wymamrotał. - Po pierwsze, penicylina jest skuteczna jedynie przeciw bakteriom, nie przeciw wirusom. A po drugie, tak jak dziesiątki innych obecnych na rynku leków przeciwbakteryjnych, nie działa na większość mikroorganizmów, które uodparniają się na nią, zanim zdąży pan dojść z apteki do domu. Nasz lek nie tylko zabija te małe dranie, ale przekształca się w organizmie równie szybko jak one. Ergo, nie dopuszcza do tworzenia się żadnej oporności. Ten lek uratuje miliony istnień. I przyniesie miliony tobie, pomyślał Nelson. Usiłował udawać, że to, co słyszy, zrobiło na nim wrażenie, a jednak nie mógł pozbyć się przygnębiającego przeczucia, że Barber przedłuża rozmowę tylko z nudów i potrzeby potwierdzenia własnej ważności. Ani jedno słowo Bernarda nie jest w stanie go poruszyć. - Niech mi pan powie coś więcej - nalegał. Barber uśmiechnął się i wstał, potrząsając głową. - Chyba nie, panie Nelson - oznajmił, oblizując wargi. - Chyba nie. - Niech pan zaczeka - prosił Bernard, wijąc się na krześle - Mam parę pytań, które chciałbym... - Miałem nadzieję, że pańskie towarzystwo, jako człowieka z Bostonu, okaże się bardziej stymulujące intelektualnie. Muszę panu powiedzieć, że pod tym względem bardzo mnie pan rozczarował. Bardzo. No cóż, chyba będzie pan musiał znaleźć jakiś inny sposób, żeby okazać się zabawnym i interesującym. - Nie rób tego, Barber. Proszę, wysłuchaj... - Ta dawka jest blisko dziesięciokrotnie większa od tej, jaką otrzymali Colsonowie. Czy zadziała dziesięciokrotnie szybciej? Czy podziała tak samo? Czy mała Nell znajdzie prawdziwe szczęście? Czy E nadal będzie równało się MC kwadrat? Nieustannie zadając te bezsensowne pytania, Barber jedną ręką mocno chwycił Bernarda za włosy, a drugą starannie wtarł mu w policzki wilgotny proszek. Nelsonowi wydało się, że w tym momencie serce przestało mu na chwilę bić, jakby już miało zakończyć pracę. Po chwili jednak wznowiło ją. - Czy będę tu, czy nie, żeby to zobaczyć, jesteś skończony, Barber - wycharczał. - Czy Południe znów powstanie? - ciągnął tamten obojętnym, monotonnym głosem. - Czy kiedyś pokój zapanuje w dolinie? Odwrócił się, zabrał kasetkę i wyszedł z pokoju. Czując lęk, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu, Bernard najpierw usiłował otrzeć policzek o ramię. Potem wywrócił się na podłogę i próbował zetrzeć proszek o linoleum. Trochę trucizny zeszło, ale wiedział, że to zdecydowanie za mało. Przez jakiś czas leżał, modląc się w duchu, żeby pokaz Barbera był tylko podstępem - inną wersją odrażającego przedstawienia odegranego przed Erikiem Najarianem. Lecz w miarę jak upływały minuty i zaczął czuć ucisk w piersiach, zrozumiał, że się łudzi. - Przykro mi, Maggie - szepnął. - Przykro mi, że byłem tak cholernie głupi. Podniósł się z ziemi, położył na łóżku i starł tyle trucizny, ile mógł, o wełniany koc. W końcu, zasapany, przestał. - Tak mi cholernie przykro - powtórzył. Zamknął oczy, słuchając głośnego bicia swego serca i czekał bezradny. Rozdział 39. Niosąc notesy Donalda Devinea, Eryk wszedł do White Memorial mało używanym bocznym wejściem, a potem korytarzem przez suterenę i tylnymi schodami do laboratorium Havena Dardena. W kieszeni dżinsów miał starannie zawiniętą strzykawkę. Tak jak obiecał szef interny, na całym piętrze nie było nikogo. W ciemnym laboratorium Eryk dostrzegł smugę światła sączącą się z uchylonych drzwi do gabinetu Dardena. Przystanął w progu, usiłując zebrać myśli i energię. Pomyślał o Scotcie Endersie i Loretcie Leone; o udręce Laury i zdruzgotanej karierze Reeda Marshalla; o wszystkich innych, którzy ucierpieli. A w końcu przywołał obrazy niechlujnej, prowizorycznej świątyni voodoo i kapłana w masce - zapewne samego Dardena - szyderczo uśmiechającej się do niego w blasku świec. Ten człowiek był zły... zasługiwał na okropny los, jaki go czekał. - Bez litości - szepnął Eryk, otwierając drzwi. - Żadnej litości. Przeszedł między rzędem cieplarek, a potem skręcił w lewo, do biura Dardena. Ordynator interny, jak zwykle schludny w szytej na miarę koszuli, jedwabnym krawacie i czarnych szelkach, spotkał go w drzwiach. Eryk z zadowoleniem stwierdził, że Darden nie ma na sobie marynarki. - Wejdź, Eryk, wejdź - zachęcał Darden. - Z ulgą przyjąłem twój telefon. Jestem pewien, że nie zdziwi cię to, iż twoi przyjaciele w White Memorial bardzo martwili się o ciebie. - Nie sądziłem, że jeszcze jacyś mi zostali - zmusił się do odpowiedzi Eryk. - Och, tak. Tak. Darden usiadł za biurkiem, ale Eryk wciąż stał, zaciskając dłoń na ukrytej w kieszeni strzykawce. Wyobraził sobie tego mężczyznę kochającego się z Anną Delacroix i poczuł narastający gniew oraz obrzydzenie. Haven Darden miał rodzinę, dzieci. Ta kobieta - co najmniej dwukrotnie młodsza od niego - była tak piękna, że mogła zdobyć każdego mężczyznę. Ile płacił za jej usługi? Co zaoferował za pomoc w zniszczeniu Eryka Najariana? Bez litości. - Siadaj, siadaj - zachęcał Darden. - Nie ukrywam, że to, co powiedziałeś mi przez telefon, niezwykle mnie zaintrygowało. Nie ociągaj się. Nie zwlekaj! - Chciałbym, żeby pan spojrzał na to - rzekł Eryk, kładąc na biurku notatnik Donalda Devinea. - Został zabrany z sejfu zakładu pogrzebowego Bramy Niebios. Gdy Darden otworzył notes, Eryk stanął za nim i wyjął strzykawkę z kieszeni. - Nie wiem, co powinienem tu zobaczyć - powiedział Darden, nagle obracając fotel i spoglądając na Eryka. Eryk schował strzykawkę z powrotem do kieszeni. - To... to lista zaczynająca się na drugiej stronie. Darden otworzył szufladę biurka i sięgnął do środka. To broń! - ostrzegał Eryka instynkt. Zrób coś, do cholery! Zanim zdążył zareagować, ordynator interny wyjął okulary do czytania i włożył je na nos. - Może będzie lepiej, jeśli zacznę rozróżniać słowa - stwierdził, odwracając się z powrotem do biurka. Eryk jeszcze raz wyjął napełnioną strzykawkę. Wymierzył w lewy mięsień czworoboczny Dardena, w grubą warstwę tkanki tuż przy podstawie karku. Jeszcze głęboki wdech i... Teraz! Jednym płynnym ruchem pchnął fotel Dardena, przyciskając go do biurka, mocno opasał lewym ramieniem szyję ordynatora i wbił igłę w wybrane miejsce. Darden krzyknął z bólu i próbował się wyrwać, ale Eryk trzymał go mocno. Wypluł osłonę igły na podłogę. - Rusz się jeszcze raz, a będziesz martwy! - ostrzegł. - Ja nie żartuję! - Co ty wyprawiasz? - wycharczał Darden. - W tej strzykawce jest sukcynylocholina - oznajmił Eryk. - Dwieście miligramów - wystarczy, żeby wywołać całkowity paraliż w piętnaście czy dwadzieścia sekund. Przy najmniejszej prowokacji wstrzyknę ci wszystko, lepiej mi uwierz. - O-oszalałeś! - Wszyscy tak uważają, doktorze. Lepiej żebyśmy obaj o tym pamiętali. I byłoby dobrze, gdyby przypomniał pan sobie, jak czuje się ktoś sparaliżowany i nie mogący oddychać, a jednocześnie całkiem przytomny. Przecież jest pan w tej kwestii ekspertem. A teraz, najpierw powie mi pan, gdzie jest Laura Enders, a potem pogadamy o Kaduceuszu. - Ja... ja nie wiem, o czym mówisz. - Do licha - warknął Eryk, głębiej wbijając igłę - nie mam na to czasu. Jedyna osoba na świecie, na której mi zależy, zaginęła, a pan wie, co się z nią stało. Ja wiem, kim pan jest. Wiem o Donaldzie Devinie i Normie Cullinet, a także o tym przeklętym miejscu w Utah. Wiem nawet o Annie Delacroix. Moja cierpliwość się kończy, więc ostrzegam: niech pan mnie nie drażni! Eryk poczuł, że napięte mięśnie ordynatora rozluźniły się. Mimo to trzymał go mocno, przyciskając kciukiem tłoczek strzykawki. - Posłuchaj - rzekł spokojnie Darden. - Wiem, że wiele przeszedłeś. Może ci się zdawać, że masz rację. Lecz przysięgam, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Naprawdę! - I pewnie to nie pan telefonował do mnie tego dnia, kiedy miała zebrać się komisja kwalifikacyjna, żeby obiecać mi awans, o ile przystąpię do Kaduceusza. - Eryk, przez cały czas cię popierałem. Mówiłem ci to kilka tygodni temu. To doktor Silver nagle zmienił zdanie i poprosił o odłożenie decyzji. Przysięgam, że tak było. - Nie... nie wierzę panu - odparł Eryk, czując pierwsze, mdlące ukłucia wątpliwości. - I pewnie miałem przywidzenia, kiedy widziałem pana w czułych objęciach z Anną Delacroix. - Zapewniam cię, Eryk, że nie znam nikogo o takim nazwisku. Jestem szczęśliwy w małżeństwie. A teraz, proszę, zabierz tę igłę, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował do końca życia. - Nie. Jesteś kłamcą i potworem. Nie wiadomo, ilu ludzi zginęło przez ciebie. Anna Delacroix, czy jak tam się ona nazywa, wrobiła mnie, a kilka godzin temu widziałem cię z nią na Charles Street. Teraz chcę usłyszeć prawdę, do diabła. Gdzie jest Laura? - Nie żyje, doktorze. Nie ruszaj się. Nawet nie drgnij. Eryk ledwie zdołał utrzymać strzykawkę, odruchowo obracając się w kierunku głosu. Wysoki mężczyzna stojący w progu miał na sobie mundur kapitana policji, a w ręce broń wycelowaną w pierś Najariana. Nagle do Eryka dotarło znaczenie jego słów. - Jak to... nie żyje? - zapytał, czując nagłą, okropną pustkę rozwierającą się pod nogami. - Proszę, kapitanie - zawołał Haven Darden. - Ten człowiek oszalał. Proszę kazać mu wyjąć tę igłę. On chce mnie zabić. - Och, ja wiem, co on robi - oznajmił Lester Wheeler. - Dzięki cudom nowoczesnej telekomunikacji niemal od razu wiedziałem, co chce zrobić. Naprawdę, powinien pan zwracać większą uwagę na ludzi reperujących linię telefoniczną przed pańskim mieszkaniem, doktorze. Eryk zmrużył oczy. - Wheeler? - zapytał. - Do pańskich usług. A teraz niech pan będzie tak miły i wstrzyknie ten lek. - Nie, zaczekaj! Pan nie rozumie... - błagał Darden. - Doskonale rozumiem - rzekł Wheeler. - Niestety, dobry pan doktor już zbyt wiele panu powiedział. - Darden nie jest Kaduceuszem? - zapytał Eryk, rozluźniając chwyt wokół szyi ordynatora. Zanim Darden zdążył zareagować, Wheeler błyskawicznie doskoczył i uderzył pięścią w tłoczek strzykawki. Darden wrzasnął z bólu, a policjant obrócił się na pięcie i wbił lufę pistoletu pod brodę Eryka. - Nie ruszaj się! - rozkazał. - Jezu - zawołał Eryk. - Właśnie zabił pan tego człowieka. - Nie, doktorze - odparł z satysfakcją Wheeler. - To pan go zabił. Spojrzał na zegarek, a potem na Dardena, który siedział, patrząc na nich z oszołomieniem. - Piętnaście czy dwadzieścia sekund. Tak pan mówił? - Ja... nie wiem - rzekł Eryk, stając na palcach, żeby uniknąć bolesnego ucisku lufy. - Sukcynylocholina jest najsilniejszym anestetykiem, jaki mamy, ale trudno przewidzieć, jak szybko zadziała. Ja... wcale nie zamierzałem jej użyć. Proszę, niech mi pan pozwoli skorzystać z aparatury, mogę go uratować. Haven Darden usiłował wstać, ale Wheeler popchnął go z powrotem na fotel. - Proszę -jęczał ordynator. - Proszę, pomóżcie mi. Już mówił niewyraźnie i wolno. Po następnych dziesięciu sekundach zaczęły się drgawki kończyn dolnych i górnych. - Nie! - krzyknął. - O Boże, nie! Wheeler zmusił Eryka, żeby cofnął się kilka kroków od drgającego spazmatycznie ciała ordynatora interny. Darden nagle runął na podłogę, wierzgając nogami. Niecałą minutę później było po wszystkim. Przerażające drgawki ustały równie gwałtownie, jak się zaczęły. Głowa opadła na bok i przestała się ruszać. Ordynator leżał z policzkiem bezradnie przyciśniętym do linoleum, a z kącika ust sączyła mu się strużka śliny. Wheeler szybko skuł Erykowi ręce na plecach. Potem klęknął i przez całe pół minuty patrzył na Dardena upewniając się, że środek podziałał. - Dobra. A teraz, doktorze - powiedział wstając - wyjdziemy sobie głównym wyjściem do mojego radiowozu. Jeśli chce pan wrzeszczeć i kopać, nie mam nic przeciwko temu. Chcę, żeby wszyscy dowiedzieli się, co pan zrobił, i dlatego pana aresztuję. I tak wszyscy uważają, że pan zwariował. - Co się stało z Laurą? - Ach tak, słodka Laura. No cóż, obawiam się, że ona i jej brat odkryli, jak zimna jest woda w bostońskim porcie. - Znalazła Scotta? - Tak. Byli razem do końca. A teraz chodźmy stąd. - Nie ujdzie to panu na sucho - rzekł Eryk. Wheeler złapał go za kark i poprowadził obok nieruchomego ciała Havena Dardena, a potem wypchnął za drzwi. - Założysz się? - zapytał. Rozdział 40. - Masz prawo milczeć - mówił Lester Wheeler, na pół pchając, na pół wlokąc Eryka do windy w budynku mieszczącym laboratoria badawcze. - Cokolwiek powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie w sądzie lub... Wypchnął Eryka z kabiny na pełen ludzi główny korytarz szpitala. - ...Zanim odpowie pan na jakiekolwiek pytania, ma pan prawo porozumieć się z adwokatem, który może być obecny podczas przesłuchań... - Do diabła, Wheeler, daj sobie spokój. Nie wyprowadzisz mnie z tego szpitala - warknął Eryk, stawiając coraz silniejszy opór, w miarę jak dochodzili do głównego hallu. - Zrób nam obu przyjemność i spróbuj uciec - szepnął Wheeler. A głośno, tak żeby słyszeli go wszyscy wokół, oznajmił: - Jeśli nie stać pana na adwokata, sąd wyznaczy tego, który zajmie się tą sprawą bezpłatnie. Czy zrozumiał pan, co powiedziałem? Dobra, rozejść się, ludzie. Proszę się rozejść. Tłum zdumionych pacjentów rozstąpił się jak Morze Czerwone, przepuszczając policjanta i jego więźnia. Wśród patrzących Eryk rozpoznał kilkoro lekarzy i pielęgniarek. - Proszę, przyprowadźcie tu doktora Silvera! - zawołał, gdy Wheeler popychał go do wyjścia. - Nie masz tu żadnych przyjaciół - zaśmiał się Wheeler. - A już na pewno nie w osobie doktora Silvera. Dzisiaj rano kazał radcy prawnemu przygotować zarządzenie zakazujące ci wstępu do szpitala. Spójrzmy prawdzie w oczy, jesteś skończony. - Zacieśnił chwyt na ramieniu Eryka i ciągnął głośno: - Może pan również zrezygnować z prawa do obrony i zachowania... - Niech to szlag, nigdzie nie pójdę! - wrzasnął Eryk, gdy weszli do głównego hallu. W ogromnej poczekalni natychmiast ucichł gwar. Prawie setka ludzi zastygła jak jeden mąż. Stojący z boku strażnik rzucił coś szybko do radiotelefonu i ruszył w kierunku przybyłych. Eryk potknął się i upadł na kolana, gwałtownie protestując. Wheeler złapał za kajdanki i podniósł go na nogi, wykręcając mu ręce na plecy. Eryk zaklął z bólu, wygiął się i ciężko upadł na posadzkę. Gapie wpadali na siebie, usiłując odsunąć się. Strażnik podszedł w tej samej chwili, gdy dwaj następni ochroniarze wpadli do hallu. - Możemy w czymś pomóc? - zapytał Wheelera. Kapitan błysnął swoją odznaką. - Właśnie aresztowałem tego człowieka pod zarzutem zamordowania doktora Havena Dardena - powiedział. - Ciało leży w jego laboratorium. Kilka osób w tłumie jęknęło ze zgrozy. Jakaś kobieta krzyknęła. - Znamy doktora Najariana -powiedział strażnik. - To on był przy jednej z naszych pielęgniarek, która umarła dziś rano. Ma zakaz wstępu do szpitala. Wypatrywaliśmy go przez cały dzień. - Proszę - błagał Eryk, leżąc na boku na podłodze. - Musicie mi pomóc. Nikogo nie zabiłem. On to zrobił. To on! Podeszli inni strażnicy i zamienili parę słów ze swoim kolegą. Jeden natychmiast pobiegł do gabinetu Dardena. Pozostali dwaj pomogli Wheelerowi podnieść Eryka z podłogi. W tym momencie nadszedł Joe Silver i dwaj lekarze dyżurni. - Jestem ordynatorem - zaczął Silver. - Co tu się dzieje, do licha? - mówiąc to, spoglądał ponuro na Eryka. - Kapitan Wheeler, z policji - wyjaśnił chłodno oficer. - Właśnie aresztowałem tego człowieka za zamordowanie doktora Havena Dardena przez wstrzyknięcie jakiejś śmiercionośnej substancji. Haven jest moim dobrym znajomym. Zatelefonował do mnie niedawno i powiedział, że ten Najarian groził mu przez telefon. Natychmiast przyjechałem, żeby zapewnić doktorowi ochronę w drodze do domu, ale przybyłem za późno. Zastałem tego mężczyznę z pustą strzykawką w ręku, stojącego nad ciałem Havena. - Niech cię diabli, Najarian - warknął Joe Silver. - Niczego nie zrobiłem - tłumaczył Eryk. - To jego robota. On zwariował. Był w zmowie z doktorem Dardenem. Craig Worrell też brał w tym udział. To oni są odpowiedzialni za wszystko. Za Normę, Lorettę Leone, za wszystko. - Eryk, zamknij się i wynoś się stąd w diabły - rzucił Silver. - No już, chodź - rozkazał Wheeler. - Tylko spokojnie. Eryk jeszcze próbował stawiać opór. - Nikogo nie zabiłem! To oni! Dlaczego nikt mi nie wierzy? - Ja ci wierzę - rozległ się głos Havena Dardena. Tłum rozstąpił się, odsłaniając szefa interny, stojącego spokojnie obok strażnika. - Teraz musisz mi uwierzyć, że nie miałem nic wspólnego z tym Kaduceuszem ani jakimkolwiek innym spiskiem. Joe Silver ze zdumieniem patrzył na Dardena. - Co tu się, do diabła, dzieje? - zdołał wykrztusić. - Kiedy nazwałeś sukcynylocholinę anestetykiem - ciągnął Darden - wiedziałem, że w strzykawce jest woda. Kapitan Wheeler jest przestępcą. Doktor Najarian chciał mnie tylko przestraszyć, a on próbował mnie zamordować i przyznał się, że zabił osobę imieniem Laura. Jest pan potworem. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Lester Wheeler wyciągnął pistolet i wypalił. Darden chwycił się za lewe ramię, zatoczył do tyłu i upadł na podłogę. Ludzie z wrzaskiem wpadali na siebie, usiłując znaleźć jakąś osłonę. Wheeler zdążył jeszcze raz wystrzelić, tym razem niecelnie, zanim dopadli go strażnicy. Jęcząc głośno przy każdym kroku, ciągnął ich w kierunku wyjścia, jak szarżujący napastnik rugby, wlokący przyczepionych do niego obrońców. Dwaj muskularni młodzieńcy wypadli z tłumu i pomogli go obezwładnić. Nagle w kłębowisku ciał huknął strzał. Walka natychmiast się zakończyła. Strażnicy cofnęli się o krok. Policjant przez moment klęczał na posadzce, a potem osunął się i leżał bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami. Jego koszula szybko nasiąkała krwią ze sporej dziury w piersi. - Kod dziewięćdziesiąt dziewięć! - wrzasnął Silver do recepcjonisty. - Niech ktoś skoczy do izby i ściągnie tu dwa wózki! Podbiegł do leżącego Havena Dardena, a lekarze dyżurni pośpiesznie zajęli się Wheelerem. - Klucze od kajdanek - wysapał Eryk, podpełzając do leżącego policjanta. - Ma je w kieszeni koszuli. Chociaż ściągano już z Wheelera ubranie, Eryk wiedział, że rana jest niemal na pewno śmiertelna i nic nie pomoże natychmiastowa opieka lekarska. Jeden ze strażników wyjął kluczyki i rozkuł Eryka. Przyjechał wózek, na który załadowano bezwładne ciało Wheelera i szybko odwieziono je na reanimację. Przez kilka długich sekund Eryk stał sam, rozpaczliwie usiłując zrozumieć, co się stało, co usłyszał. Laura i Scott - oboje zabici. Czy Wheeler mówił prawdę? A Darden -jak to możliwe, żeby nie był Kaduceuszem? Otępiały, podszedł do leżącego Dardena. Joe Silver już rozerwał koszulę rannego, odsłaniając otwór wlotowy i wylotowy kuli. Darden, chociaż wyraźnie cierpiący, był całkiem przytomny i zadziwiająco opanowany. - Umiesz szybko myśleć, Eryk - powiedział. - Zawsze to u ciebie podziwiałem. - Ja... przepraszam za to, co zrobiłem - rzekł Eryk. - Byłem zrozpaczony. - A teraz wierzysz, że nie należę do tego Kaduceusza? - Sam już nie wiem, w co mam wierzyć. Nadjechały nosze i Eryk z Joem Silverem delikatnie ułożyli na nich Dardena. - Może - zwrócił się do Eryka - zrozumiesz więcej, jeśli powiem ci, że wiem, kim jest ta twoja tajemnicza Anna Delacroix. Doktorze Silver, jeśli można, chciałbym przez chwilę zostać sam z Erikiem. Silver niepewnie rozejrzał się wokół. - Może lepiej będzie, jeśli zostanę - rzekł. - Ja też chcę to usłyszeć. Bitwa o życie Lestera Wheelera była krótkotrwała. Eryk stał w pokoju zabiegowym, obserwując monitor i gorączkowe wysiłki chirurgów. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi miał nadzieję, że jakiś cud ocali jedynego człowieka, który mógłby mu powiedzieć, co się stało z Laurą. W znajdującym się nieco dalej gabinecie Joe Silver zajmował się ojcem Rebecki Darden, znanej Silverowi jako Ariel Dumonde, a Erykowi jako Anna Delacroix. Wszystko wskazywało na to, że Haven Darden będzie ostatnim pacjentem Silvera w White Memorial. Silver obiecał Erykowi, że gdy tylko upewni się, iż stan Dardena się nie pogarsza, pojedzie do prywatnej kliniki psychiatrycznej, w której przebywa Reed Marshall i zaproponuje mu wszelką możliwą pomoc. Ponadto zwróci się z gorącą prośbą do zarządu szpitala o pozostawienie Reeda w izbie przyjęć. Po załatwieniu tych spraw złoży w administracji szpitala swoją rezygnację, z wyjaśnieniem, że został uwiedziony przez piękną kobietę, a później zmuszony przez nią szantażem do zmiany zdania na forum komisji kwalifikacyjnej. Nie miał pojęcia o powodach, dla których kazano mu odwlec decyzję, ale nie chcąc ryzykować kariery, rozpadu małżeństwa i utraty dzieci, musiał dokonać wyboru, który teraz może zaciążyć na całym jego życiu. Eryk z przygnębieniem zobaczył, że lekarz reanimujący Wheelera wzruszył ramionami, odszedł od stołu i wyłączył monitor. Ostatnia iskra nadziei zgasła. Nie mając pojęcia, co mógłby teraz zrobić, Eryk poszedł korytarzem do gabinetu Havena Dardena. Ordynator, nad którym czuwała pielęgniarka, siedział na łóżku. Był pod kroplówką. Zranione ramię miał owinięte grubą warstwą bandaża. - Nie żyje? - zapytał. - Tak. Darden gestem przywołał Eryka do środka, a potem poprosił pielęgniarkę, żeby zostawiła ich samych. - Rebecca zawsze była zbyt ładna, żeby mogło jej to wyjść na dobre - powiedział. - Zgadza się. Przepraszam, że musi pan przez to przejść. - Nie, to ja przepraszam. Przynajmniej w sprawach dotyczących mojej córki sytuacja może okazać się jeszcze gorsza. Będzie musiała odpowiedzieć na wiele pytań. - Mam nadzieję, że zdoła rzucić trochę światła na los Laury. - Ja też mam taką nadzieję - rzekł Darden. Jego głos był ochrypły i słaby. - Wiesz co, zaczęliśmy się z żoną niepokoić o Rebeccę jeszcze w szkole podstawowej, kiedy stwierdziliśmy, że namawia inne dzieci - głównie chłopców - żeby robiły coś dla niej lub dawały jej różne rzeczy w zamian za to, że pozwalała im się całować, dotykać lub po prostu przyjaźnić ze sobą. My... wielokrotnie zabieraliśmy ją na Haiti w nadziei, że to ją wyleczy z narcyzmu i obudzi samokrytycyzm. Tam wydawała się zupełnie inną osobą - tak zainteresowaną wszystkim, tak ciekawą tego kraju. Nie spodziewaliśmy się, że to, co jej daliśmy, ona po prostu... Zaczął płakać. Eryk wziął go za rękę i przytrzymał. - Jest pan dobrym człowiekiem i lekarzem. Nie zasłużył pan na to. - Dziękuję. Czy możesz wyjaśnić mi, w co ona była zamieszana? Co robili ci ludzie? - Nie mogę. Lecz obiecuję, że kiedy będę wiedział, siądziemy sobie i porozmawiamy o wszystkim. - Byłbym wdzięczny. Bardzo mi przykro z powodu twojej przyjaciółki. Mam nadzieję, że kapitan Wheeler mylił się co do niej. - Ja też mam taką nadzieję, doktorze Darden, ale obawiam się, że płonną. Myśli pan, że Rebecca może teraz być w domu? Chciałbym do niej zatelefonować. - Może być. Wiesz, ona nie ma żadnej pracy. Nigdy nie musiała pracować. Powinienem zapytać ją o ten sportowy samochód, futra i tym podobne rzeczy, ale... - Proszę, niech pan teraz odpocznie. Stracił pan sporo krwi. Eryk opuścił izbę przyjęć i skierował się gwarnymi korytarzami do Proctor Building oraz do laboratorium Davea Subarskyego. Przedziwne, lecz w szpitalu wszystko wyglądało zupełnie normalnie, jakby nigdy nie wydarzył się tu żaden akt przemocy. Mało prawdopodobne, aby Dave miał jakieś wiadomości od Laury, ale przynajmniej przyjaciel pomoże mu zdecydować, czy lepiej natychmiast zadzwonić do córki doktora Dardena, czy też spróbować spotkać ją w jej mieszkaniu w Cambridge, pod adresem otrzymanym od jej ojca. Dział badawczy był już prawie pusty, a drzwi do gabinetu Subarskyego zamknięte. Eryk zastał jeszcze młodą biochemiczkę, niejaką Jessicę Marsh. Zamykała właśnie laboratorium na noc. - Przepraszam - zapytał - widziałaś Davida? - Wyszedł jakiś czas temu - poinformowała go. - Czy masz klucz do jego pokoju? Dave pewnie zakładał, że ja go mam, ale chyba zostawiłem w domu. - Mam klucze do wszystkich laboratoriów na tym piętrze - odparła - ale nie wolno mi... - Proszę, Jessica - nalegał Eryk. - Miałem spotkać się tu z Daveem. Na pewno zostawił mi w środku wiadomość. Może zatelefonować tu ktoś, z kim muszę porozmawiać. Kobieta zawahała się. - Proszę, to bardzo ważne - naciskał Eryk. - Słuchaj, widziałaś, jak pracowałem tu przez długie noce. Wiesz, że Dave i ja jesteśmy przyjaciółmi. Z wahaniem wyjęła klucze z torebki i otworzyła drzwi. - Nie powinnam tego robić - powiedziała. - Dzięki, Jess. Nie pożałujesz. Kiedy przekręcała klucz, w środku zaczął dzwonić telefon. Eryk wbiegł do środka, uderzając się biodrem o róg stołu laboratoryjnego. Porwał słuchawkę z widełek. - Halo? - Czy mogę mówić z Daveem Subarskym? Eryk poczuł, że serce załomotało mu jak szalone. - Laura? - Eryk, tak, to ja! O Boże, tak się o ciebie martwiłam. - Ty się martwiłaś... Ja myślałem, że nie żyjesz. - Niewiele brakowało. Eryk, to kapitan Wheeler, ten policjant, o którym ci mówiłam. To on stoi za tym wszystkim. - Wiem. Wiem. Lauro, Wheeler postrzelił się tutaj, w szpitalu. Nie żyje. Już nie musisz się bać. Gdzie jesteś? - W jakimś mieszkaniu we wschodnim Bostonie. Eryku, znalazłam Scotta. On... Wheeler go zabił. - Jezu. Lauro, tak mi przykro. Słuchaj, powiedz mi, gdzie jesteś. Przyjadę i zabiorę cię. Wtedy o wszystkim mi opowiesz. - Jestem w domu stojącym niedaleko doków. Tacy mili ludzie zabrali mnie do samochodu, kiedy stałam przy drodze. Przez jakiś czas byłam w wodzie i przemarzłam do szpiku kości, ale teraz już wszystko w porządku. - Podaj mi adres - rzekł, macając w górnej szufladzie biurka, aż znalazł długopis. - Zaraz będę. - Nie musisz. Przed godziną czy dwoma rozmawiałam z twoim przyjacielem, z Subarskym. Myślę, że wkrótce powinien tu być. Telefonuję tylko po to, żeby upewnić się, że już wyjechał. - Hmm, nie ma go tu. - To dziwne. Może korki... Zaczekaj, właśnie ktoś dzwoni. Tak, tak, to on. Eryk, słuchaj, wiem, gdzie jest ta taśma. Scott przypomniał sobie, zanim go... Zaraz schodzę, pani Poletti. Proszę powiedzieć mu, żeby chwilę zaczekał. Jesteś tam jeszcze? - Och, jestem, jestem. Nie mogę uwierzyć, że nic ci się nie stało. - Czuję się dobrze. Słuchaj. Taśma jest w starej przyczepie kempingowej na tym parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód, kiedy pierwszy raz pojechaliśmy do doków. Staliśmy tuż przy niej! - Zdumiewające. - Zajedziemy tam i zabierzemy ją w drodze powrotnej do Bostonu. Gdzie będziesz? - Nie wiem... Może w mieszkaniu Bernarda? - Doskonale. Spotkamy się tam za godzinę, może wcześniej. I jeszcze jedno. - Tak? - Kocham cię. - Ja też cię kocham, dziecinko. Eryk odłożył słuchawkę i oparł się wygodnie w fotelu, zaciskając pięści i rozprostowując ramiona. Koszmar się skończył. Po kilku minutach cichej i bezgranicznej radości podniósł się z fotela i wyprostował. Jego spojrzenie padło na coś w częściowo otwartej szufladzie - coś, co musiał wyciągnąć, szukając długopisu. Podniósł ten przedmiot i przez moment trzymał w dłoni, nie chcąc uwierzyć w to, co widzi i co to oznacza. A jednak dobrze wiedział. Wydawało się, że całe wieki temu stał przed fizjoterapeutką, która demonstrowała mu działanie elektrolaryngofonu. Z mocno bijącym sercem spróbował otworzyć pozostałe szuflady biurka. Obie były zamknięte. Za pomocą otwieracza do listów sforsował pierwszą z nich i rozsypał jej zawartość na blacie biurka. Między wydrukami komputerowymi i wynikami analiz dostrzegł pocztówkowe, kolorowe zdjęcie, najwidoczniej zrobione gdzieś w tropikach. Dave Subarsky, w workowatym stroju kąpielowym surfera, stał oparty o pień palmy. Niemal ginąc w objęciu jego muskularnego ramienia, wystawiając na słońce swe idealnie zgrabne ciało, stała Rebecca Darden. Z trudem łapiąc oddech, Eryk wyłamał zamek następnej szuflady i wyjął coś w brązowej, papierowej torebce. Drżącymi rękami położył zawiniątko na biurku i rozerwał. Upiornie lśniąc w słabym świetle biurowej lampki, spoglądała na niego maska kapłana voodoo. Z okrzykiem przerażenia złapał książkę telefoniczną. Paolini? Paretti? Jak do diabła brzmiało to nazwisko? Czy wymieniła ulicę? Przez pół minuty stał gapiąc się na kolumny nazwisk, zanim odepchnął książkę na bok. Potem złapał odrażającą maskę i wypadł z laboratorium. Rozdział 41. Jazda taksówką przez zatłoczone miasto była dla Eryka niezwykle męczącym przeżyciem. Korek na Mystic River Bridge ciągnął się niemal do samego szpitala. Sytuację jeszcze pogorszyła gwałtowna burza, która rozpętała się kilka minut po tym, jak opuścił White Memorial. Strumienie deszczu zalewały podjazd i natychmiast zatapiały jezdnię w tunelach pod przejściami dla pieszych. Błyskawice migotliwie rozświetlały wnętrze samochodu, gdy taksówkarz usiłował wytrzeć zaparowaną szybę. Po trzech bezowocnych próbach przekonania kierowcy, że chodzi o nadzwyczajną sytuację wartą podjęcia ryzyka, Eryk opadł na siedzenie, niecierpliwie spoglądając na ulewny deszcz. Jeśli, jak podejrzewał, Subarsky i Lester Wheeler koordynowali swoje działania, Laura znajdowała się w takim samym niebezpieczeństwie jak niedawno on. Oprócz kwestii dlaczego, ostatnie kawałki łamigłówki, jaką była ta koszmarna sprawa Kaduceusza, ułożyły się na swoim miejscu. A teraz, mądry po szkodzie, Eryk przeklinał się w duchu za to, że wcześniej nie dostrzegł podwójnej gry swojego przyjaciela. Przecież to Dave nalegał, aby towarzyszyć mu podczas wizyty w Bramach Niebios, w odpowiedniej chwili pojawił się w bibliotece, wiedział o obecności Eryka w Countway i wreszcie zniknął w nader dogodnym momencie, tuż przed śmiercią Normy Cullinet. Eryk miał przed nosem wszystkie cholerne dowody jego winy. Niewątpliwie to był pomysł Davea, żeby spróbować zwerbować Eryka na miejsce Craiga Worrella. Dave przez cały czas trzymał palec na pulsie wydarzeń. Dlaczego nie zrozumiał tego wcześniej? Dlaczego przynajmniej nie wziął pod uwagę takiej możliwości? Taksówka cal po calu wlokła się przez most, aż stanęła, nie mogąc nawet przejechać na inny pas. Eryk ocenił odległość do wschodniego Bostonu i zrozumiał, że nie mają szans. Było jeszcze pół mili do końca mostu i kolejne pół mili do doków. Pozostawiając na siedzeniu maskę kapłana, Eryk wepchnął dziesięciodolarowy banknot w pleksiglasowe okienko, wyskoczył z samochodu i przebiegł między wozami na wąski chodnik. Zanim przebył tuzin jardów, był przemoczony do nitki. Deszcz siekł go w twarz, gdy Eryk pędził ku najwyższemu punktowi mostu. Nim minął go i zaczął zbiegać w dół, musiał zwolnić do ociężałego truchtu, rozpaczliwie łapiąc ustami wilgotne, przesycone spalinami powietrze. Igła bólu zmieniła się w sztylet przeszywający mu bok. Każdy krok wydawał się ostatnim, każdy oddech był jak ostrze drążące ranę. Mimo to biegł dalej wąską rampą wyjścia i po McArdle Bridge nad Chelsea River. W końcu, kiedy znalazł się już na Meridian Street we wschodnim Bostonie, musiał przystanąć. Oparty o słup telefoniczny, łapał oddech, modląc się, żeby ból w boku ustał. Parking znajdował się zaledwie kilkaset jardów dalej. Jeżeli Laura i Subarsky są tam, musi zebrać siły. Kłujący ból w piersi powoli zelżał. Oddech uspokoił się. Eryk odepchnął się od słupa i szybko ruszył ciemną ulicą. Samochody i ciężarówki przemykały obok, opryskując go strumieniami wody. Zbliżając się do parkingu, zaczął szukać czegoś, czego mógłby użyć jako broni. Subarsky był wyższy od niego i pewnie jakieś siedemdziesiąt pięć funtów cięższy. Główną przewagą Eryka będzie zaskoczenie... i narastająca wściekłość wywołana tym, przez co musiał przejść on, Laura i wiele innych osób. Po krótkich poszukiwaniach znalazł tylko pustą butelkę po whisky. Zawsze to coś. Parking był tuż przed nim. Wchodził na porośnięte drzewami i krzakami zbocze wznoszące się równolegle do drogi i słabo oświetlone jedyną lampą umieszczoną po drugiej stronie, przy wjeździe do doków. Eryk pochylił się i podkradł na skraj drzew. Przez uporczywy, zacinający deszcz dojrzał dwie rozpadające się przyczepy kempingowe, ustawione na podkładach kolejowych na przeciwległym końcu placu. Na parkingu nie było nikogo. Klnąc w duchu i zastanawiając się nad kolejnym posunięciem, Eryk przemknął po błotnistym placu do przyczep. Jedna miała na boku namalowaną tarczę z literami D & E. Druga była kiedyś własnością firmy przewozowej Afrodyta. Obie były zardzewiałe w stopniu uniemożliwiającym dalszą eksploatację, chyba że w charakterze prowizorycznych magazynów. Przyczepa D & E nie miała tylnych drzwi, a jej drewniana podłoga była połamana i zbutwiała. Nawet z odległości kilku stóp i w ulewnym deszczu Eryk czuł dolatujący ze środka odór uryny. Przyczepa z napisem Afrodyta, w znacznie lepszym stanie, była zamknięta na wielką kłódkę. Eryk zważył w ręce zadziwiająco ciężkie żelastwo. Rozmyślał nad tym, czy mógł się pomylić lub przybyć na miejsce przed Laurą i Subarskym. Oczywiście oni oboje mogli już tu być i odjechać, ale Eryk nawet nie chciał o tym myśleć. Zajrzał pod przyczepę, szukając jakiegoś włazu i właśnie zamierzał obejść ją dookoła, kiedy dwie smugi reflektorów przeszyły mrok i znieruchomiały niecałe dwadzieścia stóp od przyczepy. Eryk przycisnął się do ściany i powoli przeszedł na prawo. Ukrył się za rogiem. Mimo ciemności rozpoznał charakterystyczną sylwetkę saaba 900 turbo - samochodu Subarskyego. Jechał tym saabem, jednorocznym wozem z podnoszonym dachem, wiele razy. Dlaczego nigdy nie zastanawiał się, jakim cudem człowieka nieustannie walczącego o dotacje na badania stać na taki elegancki środek transportu? Przemknął za stertę podkładów kolejowych i wszedł pod przyczepę. Stamtąd, klęcząc na czworakach w błocie, widział tylko dolną połowę saaba. Zastanawiał się, czy Laura jest w środku. Minęło pięć minut i nikt nie wysiadł z samochodu; jedynym dźwiękiem było monotonne bębnienie deszczu o metalowy dach. Eryk zaczął dygotać z niecierpliwości. Ścisnął szyjkę butelki i usiłował coś wymyślić, kiedy drzwiczki samochodu otworzyły się i zamknęły. Mężczyzna w poncho sięgającym do kolan wysiadł i podszedł w deszczu do przyczepy. Po sposobie, w jaki szedł, i po rozmiarze butów, Eryk poznał Davea. Przesunął się w lewo i prawie wyszedł spod przyczepy, kiedy oświetlił go strumień światła silnej latarki. - Hej, amigo! - zawołał Subarsky, stojąc na drugim końcu przyczepy. - Miło z twojej strony, że przyszedłeś nas powitać. Eryk osłonił oczy. - Czy Laura jest z tobą? - odkrzyknął. - Tak, jest. Lecz podjeżdżając zauważyłem, że czaisz się tutaj i doszedłem do wniosku, że lepiej ją związać. Zakładam, że już wiesz, iż miałeś tu nigdy nie dotrzeć. - Wheeler nie żyje. - Tak powiedziała mi twoja piękna przyjaciółka. Niezła robota, koleś. Cholernie dobra robota. Mówiłem mu, że nie będzie łatwo cię przechytrzyć, ale on zawsze był aroganckim skurwysynem. Był arogancki już wtedy, kiedy przymknął mnie za handel narkotykami na MIT. A szczytem arogancji było to, że zaproponował mi, byśmy zostali partnerami. Zapewne był arogancki do końca. - Daj z tym spokój, Dave - powiedział Eryk. - Teraz, kiedy nie muszę nawet dzielić się z tym supergliną? Nie mówisz poważnie. Szkoda, że nie wziąłem ciebie, zamiast niego. Kaduceuszowi i projektowi Charity przydałby się taki łeb jak twój. Teraz... cóż, obawiam się, że nie mógłbym ci zaufać. - Czym jest projekt Charity? Światło latarki zgasło. Po kilku sekundach, zanim wzrok Eryka przyzwyczaił się do ciemności, zabłysło znowu, tym razem kilka stóp od niego. - To klucz do królestwa, ot co - rzekł Subarsky. - DS-dziewiętnaście, lek, o którym zapomniał świat i te pedały w Waszyngtonie. - Antybiotyk związany z DNA? Myślałem, że dałeś sobie z tym spokój. - O nie, przyjacielu. Zrobili to ci krótkowzroczni ważniacy. Ja zawsze wiedziałem, że oni nie mają racji, więc po prostu wycofałem się i zreorganizowałem. Zebrałem utalentowany zespół wizjonerów i przystąpiłem do pracy nad DS-dziewiętnaście. A teraz może wyjdziesz stamtąd i znajdziemy sobie jakieś bardziej suche miejsce na to seminarium? Eryk bez wahania, najmocniej jak potrafił, cisnął butelką. Uderzyła w latarkę, rozbijając szkło i żarówkę, wytrącając ją z ręki Subarskyego. - Hej, niezły strzał! - zawołał Subarsky. - A myślałem, że chcesz pogadać o moim antybiotyku. Eryk już zanurkował pod przyczepę i wygramolił się spod niej po drugiej stronie. Rozbryzgując błoto, pognał do saaba. Laura, z ustami zaklejonymi szerokim kawałkiem przylepca, spojrzała na niego bezradnie. Nadgarstki miała przywiązane do kierownicy, a osobny kawałek sznura, owinięty wokół szyi, mocował jej głowę do zagłówka. Eryk usiłował kopniakiem rozbić szybę, kiedy stanął za nim Subarsky. - Proszę - powiedział - nie rób tego. Nie rób. Mam tylko pięćsetdolarowe ubezpieczenie, które nie pokrywa... Eryk z półobrotu usiłował uderzyć go w twarz. Subarsky zablokował cios przedramieniem, a potem spokojnie pchnął Eryka tak, że ten przeleciał co najmniej dziesięć stóp i wylądował w błocie. - Przykro mi z tego powodu, stary przyjacielu - stwierdził biochemik. - Gdybym nie musiał wracać do mieszkania po magiczne klucze do tej ogromnej kłódy, nie spotkalibyśmy się i nie byłbyś taki ubłocony. Eryk dźwignął się z ziemi. Subarsky obszedł go, odcinając mu drogę ucieczki z parkingu, ale Eryk wiedział, że przeciwnik mógł się nie fatygować. Dopóki Laura Enders pozostawała więźniem tego człowieka, Eryk nie zamierzał nigdzie uciekać. Tak czy inaczej, wszystko skończy się tutaj. - Dave - zawołał, grając na czas w nadziei, że wpadnie mu do głowy jakiś pomysł -jak możesz krzywdzić tylu ludzi tylko po to, żeby wynaleźć jakiś cholerny lek? - Hej, uważaj, co mówisz, koleś. Graj na zwłokę, jeśli chcesz. Podoba mi się to i niczego innego po tobie nie oczekiwałem. Tylko nie wyrażaj się brzydko o DS-dziewiętnaście. Mówimy o żywym antybiotyku... zabijającym wirusy i nie dopuszczającym do tworzenia się oporności, ponieważ mutuje równie szybko jak one. - Próby się nie powiodły. Dlatego nikt nie chciał sfinansować dalszych badań. - Nie powiodły się próby wykonywane w probówkach lub kolbach - poprawił Subarsky. - Wystarczyło jednak trochę pokombinować ze strukturą i podać go żywemu, zainfekowanemu człowiekowi, a wtedy... Nagle na pobojowisku zrobiło się gęsto od maleńkich zwłok, włącznie z wirusem... co prawie udało nam się udowodnić... wywołującym sam wiesz co. Jesteś pod wrażeniem? Eryk wytężał wzrok i mimowolnie poczuł, że naprawdę jest pod wrażeniem. Wielkie agendy rządowe wyraźnie nie doceniły umysłu tego człowieka. Stojąc w obliczu najgroźniejszej epidemii, jaką kiedykolwiek znał świat, bezmyślnie odepchnęły jednego z niewielu naukowców mogących stawić jej czoło. - A więc - powiedział Eryk - tetrodotoksyna służyła ci jako środek do umieszczania wybranych samotnych pacjentów w waszym laboratorium w Utah. Wystawialiście akty zgonu, a potem wywoziliście ich z miasta. - Chciałbym, żeby to było takie proste. Próbowałem stosować tę przeklętą toksynę w każdej możliwej formie, drodze i postaci, tymczasem okazało się, że tylko houngan robili to jak należy. Możesz w to uwierzyć? Doktorat z biochemii na MIT, a musiałem uciekać się do sztuczek bandy szamanów. - I tu wchodzi na scenę Rebecca Darden. - Ach, wiesz też o mnie i mojej małej księżniczce z wysp. Eryk, naprawdę zdolny z ciebie gość. Skoro ty wiesz, to zakładam, że Haven też o tym wie. - Jeszcze nie, ale zamierzam mu powiedzieć. Subarsky roześmiał się wesoło, słysząc to brawurowe stwierdzenie. - Szkoda, że to powiedziałeś, kolego, ponieważ teraz stałeś się prawdziwym zagrożeniem. Widzisz, nie sądzę, żeby stary Haven mnie zaakceptował. - Nie znalazłby się wśród mniejszości. - Och, przestań! Bądź miły albo milcz. Eryk rozglądał się za jakąś deską lub kamieniem, ale nie dostrzegł niczego. Za plecami Subarskyego pojazdy rozpryskując kałuże przejeżdżały po Meridian, ale żaden nawet nie zwolnił. Eryk mógł mieć tylko nadzieję, że pojawi się policyjny radiowóz. Postanowił grać na zwłokę dopóty, dopóki pozwoli na to przeciwnik. - A więc Rebecca Darden wykorzystała kontakty, jakie ojciec pomógł jej nawiązać na Haiti, i sprowadzała dla ciebie proszek. Subarsky otrzepał przemoczoną brodę. - Tak, robiła to - rzekł. - Korzystała z nich głównie po to, by ściągać kokainę, którą sprzedawaliśmy z Lesterem. Kokainę i trochę najlepszego opium, jakie można kupić poza Istambułem. Jak, do diabła, miałem inaczej sfinansować moje prace? Lester i ja próbowaliśmy przez jakiś czas handlować bronią, ale w miarę rozwoju badań ten interes okazał się za słaby. Postanowiliśmy zmienić profil działalności. Nie zaniechaliśmy interesu z bronią, ale kokaina jest znacznie poręczniejsza od pistoletów maszynowych UZI, rozumiesz? I o wiele bardziej dochodowa. - Jezu, Davidzie, ty jesteś chory. Jak ci się udało wytłumaczyć coś tak skomplikowanego jak DS-dziewiętnaście takiemu mordotłukowi jak Wheeler? - To proste - wyjaśnił Subarsky. - Powiedziałem mu, że prawdziwa nazwa tego leku brzmi "forsa". Kiedy go udoskonalimy, w razie potrzeby wytargujemy amnestię, a potem podamy naszą cenę z ośmioma zerami; może nawet z dziewięcioma. Stary Lester rozumiał taki rodzaj nauki. Uwierz mi, rozumiał. Tak więc zarabialiśmy na naszych przedsięwzięciach dość pieniędzy, aby wystarczyło na bułkę z szynką i na zachcianki słodkiej księżniczki, a resztę przeznaczaliśmy na badania. W tempie, w jakim prowadzone są w Charity, nie potrwa to dłużej niż rok czy dwa. - Nie wierzę. - Szczerze mówiąc, jestem na ciebie zły, więc nic mnie nie obchodzi, w co wierzysz. Wszystko szło zupełnie gładko, dopóki twoja przyjaciółka nie zjawiła się tu i nie namieszała. Teraz, kiedy zabrakło większości moich wspólników, może będziemy musieli zastanowić się nad zmianą lokalizacji, wyborem nowych graczy, a może nawet innego szpitala. - Westchnął teatralnie. - Mimo to zdołałem odłożyć dostatecznie dużo, żeby w razie konieczności wystarczyło na urlop dziekański dla Rebecki. - Widzę, że naprawdę jesteś zasmucony, Davidzie. - Masz cholerną rację - odpalił Subarsky, znacznie ostrzejszym tonem. - Jestem zasmucony, ponieważ przez ciebie może będę musiał przeprowadzić kolejną reorganizację. I jestem smutny, ponieważ moknę i łapię katar, gawędząc ze starym kumplem z Watertown, który podpisał na siebie wyrok, okazując się zbyt sprytny. Rozłożył długie łapska jak atakujący niedźwiedź grizzly i zrobił krok w przód. - A teraz - powiedział - skoro śliczna Laura jest całkowicie przekonana, że pewna kaseta wideo jest zamknięta w tej przyczepie, a dobrze znany facet uwieczniony na tej taśmie podczas kupowania od nas opium i koki czeka, aby dobrze mnie za nią wynagrodzić, może po prostu... Z nisko opuszczoną głową Eryk zaatakował go, rzucając się nań przez ścianę deszczu, waląc pięściami w twarz Subarskyego. Ten zatoczył się. Eryk zamachnął się ponownie i mocno uderzył go w szczękę. Subarsky wyciągnął rękę i bez wysiłku rzucił go na ziemię. - Jesteś zadowolony? - zapytał. - Ulżyło ci? Eryk podniósł głowę. Uderzył przeciwnika z całej siły, tymczasem Subarsky stał nieporuszony, oblizując lekko rozciętą dolną wargę i uśmiechając się do niego przez gąszcz brody. Eryk spróbował zaatakować jeszcze raz, ale już stracił przewagę wynikającą z zaskoczenia. Przeciwnik złapał go za klapy kurtki i rzucił nim jak piórkiem o ścianę przyczepy. Eryk mocno uderzył głową o metalowe drzwi. Momentalnie stracił czucie w rękach i nogach, osuwając się bezwładnie w błotnistą kałużę. Zanim zdążył opanować mdłości i jakoś zareagować, Subarsky już go dopadł. Przycisnął mu kolanem plecy, wykręcił ręce i związał je kawałkiem sznura do wieszania bielizny. Potem uklęknął na udach Eryka i równie zręcznie skrępował mu nogi. - No dobra - oznajmił, nie zadając sobie trudu, by obrócić Eryka ani wyciągnąć go z kałuży. - Skoro nie ma dalszych sprzeciwów, rozumiem, że teraz weźmiemy mój zestaw wytrychów i znajdziemy taki, który pasuje do tej wielkiej kłódki. Czy ktoś jest przeciw? - Davidzie, nie rób nam krzywdy - poprosił Eryk, przetaczając się na bok. - Nic ci to nie da. - I kto to mówi - wymamrotał Subarsky, wytężając wzrok w ulewnym deszczu i przeglądając pęk wymyślnych kluczy i dziwnie powyginanych drutów. - Już za samo zniszczenie mojej latarki należy ci się kara śmierci. - Davidzie, proszę... - Zamknij się, mały. Siedź w swojej kałuży, ciesz się ostatnimi chwilami swojej ziemskiej egzystencji i podziwiaj eksperta-ślusarza przy pracy. Wierz mi lub nie, ale te śliczności zrobił jeden ze studentów wydziału mechanicznego MIT. Sprzedawał je po tysiąc dolców za komplet i zanim skończył studia, mógł już przejść na emeryturę. Nie ma zamka, którego nie dałoby się nimi otworzyć. Wybrał jeden z kluczy, obejrzał go, a potem delikatnie włożył w otwór kłódki. Chociaż ta dziwnego kształtu kłódka miała wytrawioną nazwę producenta, personel Planu B nazywał ją Scottlock - na cześć Scotta Endersa, który ją zaprojektował. Prawdziwa dziurka od klucza była dobrze ukryta pod małą, przesuwaną płytką z drugiej strony. Otwór z przodu miał zupełnie inne zastosowanie. i Kiedy Dave Subarsky wepchnął wybrany wytrych do końca, metalowy drut zamknął obwód łączący maleńką litową baterię z plastikową kapsułką otoczoną drucikiem. W ciągu kilku sekund ciepło wydzielane przez uzwojenie stopiło plastik, uwalniając jedną dużą kroplę kwasu solnego. Subarsky dramatycznie podśpiewywał Drugi Koncert E-dur Bacha i delikatnie manewrował wytrychem, kiedy kwas solny zetknął się z materiałem wybuchowym umieszczonym w kłódce. Biochemik pochylał się, zaglądając w dziurkę od klucza, kiedy pułapka wybuchła. Na oczach zdumionego i przerażonego Eryka eksplozja urwała obie dłonie i sporą część twarzy Subarskyego. Rycząc z bólu, unosząc ramiona do oślepionych oczu, Subarsky zatoczył się w tył. Jeszcze trzymał się na nogach, chociaż wybuch był tak silny, że wyrwał dużą dziurę w metalowych drzwiach przyczepy. Eryk podniósł się z ziemi w samą porę, żeby zobaczyć, jak Subarsky, wciąż rycząc z bólu, przebiega obok saaba i wypada na Meridian Avenue. Kierowca nadjeżdżającej szesnastokołowej ciężarówki, naćpany kokainą kupioną od dealera w Cambridge, wcale nie zauważył postaci wybiegającej z cienia na drogę; nie poczuł nawet najlżejszego wstrząsu, kiedy stalowa osłona chłodnicy rozpędzonego wozu uderzyła ofiarę. Resztki prawego ramienia biochemika uwięzły w metalowej kratownicy, a ciężarówka z rykiem pomknęła w noc. Młody kierowca, słuchając taśmy zespołu Guns and Roses, podśpiewywał sobie i gnał dalej, nie mając pojęcia, że z przedniej maski jego "Macka" zwisa ogromna, groteskowa ozdoba. Walcząc z deszczem i nagłym poczuciem potwornego znużenia, Eryk stracił prawie piętnaście minut, zanim uwolnił się z więzów. Potem kamieniem zbił boczną szybę saaba. Minutę później razem z Laurą znaleźli się w przyczepie. Magnetowid stał na skrzyni w przednim lewym rogu przyczepy. Znajdował się w wodoodpornym worku, a jego antenę przewleczono przez maleńki otwór wywiercony w ścianie przyczepy. - Masz - powiedział Eryk, oddając taśmę Laurze. - Myślę, że to ty powinnaś ją ujawnić. - Dzięki tej kłódce Scott dziś już drugi raz uratował mi życie - stwierdziła Laura. Przytulili się do siebie i opowiedziała mu, jak odnalazła brata, jak ich schwytano i jak próbowali uciec. A potem opowiedziała o śmierci Scotta. Umknęła Lesterowi Wheelerowi i jego ludziom, przepływając pod wodą od jednego nabrzeża do drugiego. W końcu, prawie nieprzytomna z zimna, wygramoliła się na brzeg i na ulicę. Jakaś starsza kobieta i jej mąż wracający do domu z zakupów podnieśli ją i zabrali do siebie. - Ja też mam dla ciebie wiadomości - rzekł Eryk - ale jeśli szybko nie włożę suchych ciuchów, dostanę zapalenia płuc i zabiorą mnie do White Memorial. A oboje wiemy, co przydarza się ludziom, którzy tam trafiają. - Nie, już nie - odparła Laura. Zeskoczyła z przyczepy i pomogła mu wyjść. EPILOG. Dziesięciomiejscowy learjet opadł z bezchmurnego, porannego nieba jak sokół, ostro wyrównując na dwa tysiące stóp. W kabinie piątka pasażerów przyciskała czoła do okien i spoglądała przez szyby na pustkę San Rafael Desert, niecierpliwie wypatrując zabudowań Charity w stanie Utah. - Widzimy miasteczko, panie Harten - zameldował pilot przez interkom. - Mniej więcej pięć mil przed nami, na godzinie dziesiątej. Mamy zezwolenie lądowania w Moab, więc jeśli pan pozwoli, przelecę kilka razy na tej wysokości, a potem skieruję się na lotnisko. W ciągu trzech godzin, od chwili gdy Laura zadzwoniła do jego domu w Laurel w stanie Wirginia, szef Communigistics International wylądował rządowym odrzutowcem na bostońskim Logan Airport. O siódmej trzydzieści rano learjet znowu wystartował, kierując się na zachód. Oprócz Neila Hartena w kabinie znajdował się jego współpracownik Thorsen oraz Eryk, Laura i Maggie Nelson. Wiedzieli, że dwieście pięćdziesiąt mil dalej Bernard Nelson leży nieprzytomny, podłączony do respiratora na oddziale intensywnej terapii szpitala w Moab. A sądząc z tego, czego Eryk dowiedział się podczas rozmowy z dyżurnym lekarzem, stan detektywa nie był dobry. Ich odyseja zaczęła się od telefonu z Moab do Maggie Nelson. Odebrała go nad ranem. Mężczyzna przedstawił się jako Smith. Z tego, co zrozumiała, jej mąż zdołał odnaleźć i rozpracować laboratorium w Charity w stanie Utah, ale został otruty przez kierującego tą placówką lekarza - niejakiego Barbera. Tylko w ogólnych zarysach podano jej historię późniejszego ocalenia Nelsona przez Pikea, należącego do personelu Charity, ale dowiedziała się, że w trakcie tego Barber został postrzelony, a jego pomocnik zabity. Chociaż Bernard był przytomny, kiedy przyjechał po niego ambulans, podczas jazdy do Moab zapadł w śpiączkę. Maggie Nelson natychmiast zatelefonowała do Laury, do bostońskiego apartamentu Bernarda. Teraz wszyscy pasażerowie samolotu podziwiali fantastyczny widok rozpościerający się w dole. Miasteczko, będące zaledwie plamką wśród bezmiaru pustyni, otaczały policyjne radiowozy i karetki. Na jedynej ulicy kręciły się dziesiątki ludzi. Wielu innych leżało na noszach przed niskim budynkiem z pustaków. Pilot dwukrotnie okrążył miasteczko, aby dobrze obejrzeli je pasażerowie siedzący po obu stronach przejścia. Potem skręcił na wschód i pomknął nad pustynią w kierunku Moab. Eryk zajął miejsce z tyłu samolotu, obok Neila Hartena, i opowiedział mu wszystko, co wiedział, o zatruciu tetrodotoksyną. Po interwencji Havena Dardena administracja szpitala pozwoliła Erykowi przeszukać pokoje Davea Subarskyego i Normy Cullinet. W zamkniętej kasetce w szufladzie biurka pielęgniarki znalazł kilka ampułek adrenaliny, a ponadto dwa opakowania po odżywce dla niemowląt, oba wypełnione niemal do połowy jakimś gruboziarnistym, szarawym proszkiem. Na jednym pojemniku widniała etykietka z literą "T", a na drugim "D". Powiadomiony o tym odkryciu oraz o roli, jaką jego córka odegrała w aferze Kaduceusza, Haven Darden zatelefonował do Eryka i poprosił go do swego gabinetu. - Córka mówi, że proszek oznaczony literą "T" jest tą substancją, o której rozmawialiśmy - powiedział, gdy się spotkali. W oczach miał ogromny smutek, ale w jego głosie słychać było nie skrywaną ulgę, ponieważ córka zgodziła się współpracować. - Ten drugi to jakaś substancja mająca neutralizować skutki działania toksyny. Rebecca twierdzi, że dawka antidotum waha się od dwóch do pięciu gramów. Jej wspólnicy rozpuszczali ją w roztworze soli fizjologicznej i podawali dożylnie. Stosowali również duże dawki adrenaliny, ale nie zna wielkości. Przeważnie robili to w piwnicy zakładu pogrzebowego. Zgodziła się pójść z moją żoną i adwokatem na policję. - Przykro mi, że pan i pańska żona musicie przez to przejść - powiedział Eryk. Darden wzruszył ramionami. - Kto wie, w jakim stopniu zachowanie dziecka jest winą rodziców? - stwierdził. - Może na dłuższą metę wyjdzie to na dobre jej i nam. Antidotum rozpuszczało się w jałowym roztworze soli fizjologicznej. Na rozkładanym stoliku w samolocie Eryk za pomocą małej menzurki odmierzył sugerowaną przez Havena Dardena ilość, a potem ostrożnie napełnił nią strzykawkę. - Dożylne wstrzykiwanie nieznanej, nie wysterylizowanej substancji nie jest moją ulubioną rozrywką - oświadczył - ale zawsze mogę zająć się wywołaną przez to infekcją. - Co pan myśli o lekarzu z Moab? - zapytał Harten. - Wydawał się w porządku, ale nie miał ochoty podawać takiej dawki adrenaliny, jaką zaleciłem. Eryk omówił z Dardenem próbę reanimowania Loretty Leone przez Reeda Marshalla i razem doszli do wniosku, że intensywne zabiegi oraz kilkakrotne podanie leku niemal na pewno zaczęło znosić działanie toksyny, a także zwiększać częstotliwość i siłę skurczów mięśnia sercowego oczekującej na autopsję pacjentki. - Proszę zapiąć pasy i złożyć stoliki - polecił pilot. - Lądujemy. - Wrócisz na dziób, do Laury? - zapytał Harten. Eryk potrząsnął głową. Na początku podróży Harten usiadł przy niej, chętnie odpowiadając na pytania i dzieląc się informacjami o niebezpiecznej pracy jej brata. Eryk widział, że Laura powoli zaczyna uświadamiać sobie nieodwracalność straty. - Potrzebuje chwili samotności - powiedział. - Zamierza zostać w Bostonie? - Mam nadzieję. Cichy wizg głównego silnika learjeta towarzyszył idealnemu lądowaniu w Moab. Natychmiast podjechał policyjny radiowóz i dwa cywilne samochody, którymi zawieziono gości do szpitala. Ramię w ramię z Laurą i Maggie Nelson Eryk pośpieszył korytarzem prosto na oddział intensywnej terapii. Miejscowy internista wykonał dobrą robotę, utrzymując Bernarda przy życiu. Chociaż detektyw wciąż był nieprzytomny, ciśnienie krwi zaczęło rosnąć w wyniku podawania sporych dawek adrenaliny i nerki już podjęły pracę. Neil Harten i inni czekali w małej poczekalni, podczas gdy Eryk z internistą zajęli się Bernardem. Kiedy podawali mu antidotum i kolejną dawkę adrenaliny, na oddział wtoczono wózek z pacjentem. Eryk podszedł ocenić stan nowo przybyłego i stwierdził, że ma przed sobą człowieka, który kiedyś był jego przełożonym. Craig Worrell, wycieńczony i brudny, spojrzał na niego tępo załzawionymi oczami o żółtych białkach. - Ma temperaturę - podpowiedział sanitariusz. - Wygląda na piorunujące zapalenie wątroby - zwrócił się Eryk do internisty. - Ten człowiek jest lekarzem z White Memorial w Bostonie. Należał do grupy Kaduceusza, o której panu mówiłem, przynajmniej do czasu, aż zaczął mieć kłopoty z policją. Sądzę, że jego przypadek ilustruje ich koncepcję przejścia na emeryturę. - Wygląda kiepsko. - Może ten DS-dziewiętnaście nie działa tak dobrze jak twierdził Subarsky. Chce się pan nim zająć? - Niespecjalnie, ale zrobię to. - Ja zostanę przy Nelsonie. Nim minęło pół godziny, Bernard Nelson zaczął reagować na zabiegi. Harten i jego współpracownicy poszli osobiście przesłuchać personel Charity, podczas gdy Laura i Maggie Nelson objęły straż przy łóżku Bernarda. W ciągu następnych dwóch godzin stan pacjenta kilkakrotnie pogarszał się. Laura mocno ściskała dłoń Maggie, patrząc, jak Eryk krząta się wokół jego łóżka, badając Bernarda, oceniając wyniki analiz i wskazania monitora, spokojnie wydając polecenia pielęgniarce. I wiedziała, że niezależnie od tego, co przyniesie im przyszłość, nigdy nie przestanie podziwiać go, tak jak w tej chwili. W końcu stan Bernarda zaczął się stabilizować. Interwencje Eryka nie były już tak często potrzebne. Laura zauważyła, że głębokie zmarszczki na czole ukochanego przestały się pojawiać. W końcu, po czterech godzinach od ich przybycia, Bernard otworzył oczy. Kilka minut później podniósł rękę i wskazał na rurę intubacyjną, zachęcając Eryka, żeby ją wyjął. - Wyszedł z tego? - zapytała Maggie Nelson. Eryk wziął ją za ręce i pomógł jej wstać. Potem uściskał ją. - Poślubiła pani twardego faceta, pani Nelson - oznajmił. - Ma końskie zdrowie. - Wiem - powiedziała. Eryk się cofnął, a ona pochyliła się, szepnęła kilka słów mężowi i delikatnie pocałowała go w policzek. Potem Eryk odprawił obie kobiety i wezwał pielęgniarkę. Laura obserwowała z daleka, jak Eryk szepcze coś do ucha detektywa, a potem szybko wyjmuje polietylenową rurę intubacyjną. Bernard krztusił się i dławił, gdy pielęgniarka odsysała wydzielinę zalewającą mu jamę ustną i przełyk. Przez chwilę wszyscy czekali w milczeniu, a Eryk stał przy Nelsonie, gotowy ponownie zaintubować go w razie pierwszych oznak jakichkolwiek kłopotów. Wreszcie Bernard odchrząknął. - Czy ktoś ma cygaro? - wychrypiał. Jedną po drugiej, wszystkie ofiary Charity wymagające intensywnej opieki zwożono do Moab. Pozostałe przetransportowano do innych miast. Eryk przez całą noc pomagał personelowi szpitala, zajmując się infekcjami oraz różnymi stadiami niedożywienia i zaniedbania. Wczesnym rankiem następnego dnia zostawił Maggie Nelson z jej mężem i poszedł do motelu, w którym zatrzymała się Laura. Razem spacerowali pustymi ulicami miasteczka. Na południu wschodzące słońce nowego dnia skrzyło się w ciemnoczerwonych skałach wzgórz. - Tutaj jest tak pięknie - szepnęła. - A szpital wydaje się naprawdę dobry. - Jak na taką małą placówkę. Laura mocno chwyciła go za rękę. - Myślisz, że mógłbyś tu pracować? - zapytała. - Sądzę, że na najniższym biegu i tak pracowałbym tu dziesięć razy szybciej niż trzeba. - No cóż, może właśnie tego potrzebujesz. Przycisnął ją do siebie. - Może. Powiem ci coś: jeśli kiedyś poczuję się znużony Bostonem i White Memorial, pomyślę o tym. - To dobrze. Podobno ceny gruntów wokół Bostonu są niebotyczne, a tutaj jest na sprzedaż całe miasteczko, niedaleko od głównej drogi. Koniec