David Ferring Konrad Przełożył: Jacek Manicki Trylogia Konrad część 1 Wydawnictwo MAG Spis treści1. Rozdział pierwszy 2. Rozdział drugi 3. Rozdział trzeci 4. Rozdział czwarty 5. Rozdział piąty 6. Rozdział szósty 7. Rozdział siódmy 8. Rozdział ósmy 9. Rozdział dziewiąty 10. Rozdział dziesiąty 11. Rozdział jedenasty 12. Rozdział dwunasty 13. Rozdział trzynasty 14. Rozdział czternasty Rozdział pierwszy [top] Przyby­wali z za­chodu i ze wschodu, z po­łu­dnia i z pół­nocy. Przyby­wali ze wszyst­kich za­kąt­ków Im­pe­rium, z każ­dej kra­iny Sta­rego Świata i spoza jego gra­nic.Wielu z nich było ludźmi, albo było nimi kie­dyś; wielu nigdy ludźmi nie było.Nie­mal wszyscy byli śmiertel­nymi wro­gami. W każ­dych in­nych oko­licz­no­ściach spo­tka­nie takie przemie­ni­łoby się na­tychmiast w krwawą rzeź, każdy wo­jow­nik in­stynktow­nie sko­czy­łby do gar­dła swoim od­wiecznym nie­przyja­cio­łom i za­pie­kłym ry­wa­lom.Lecz nie ścią­gali tu by­najmniej w po­ko­jo­wych za­mia­rach. Nikt tu nie znal ta­kiego poję­cia.Za­nim noc za­pad­nie, za­spo­koją swoją żą­dzę krwi. Ale to nie wśród tych, któ­rzy łą­czyli się teraz w tak nie­natu­ral­nym przymie­rzu, śmierć i zniszcze­nie bę­dzie zbie­rać żniwo. Przy­najmniej do czasu. To oni staną się wkrótce siew­cami śmierci, krzewi­cie­lami de­strukcji.Łą­czyło ich jedno: Wszyscy, i każdy z osobna, byli słu­gami Cha­osu. Swoich czci­cieli miała wśród nich każda siła Cha­osu: Khorne i Sla­anesh, Nur­gle i Tze­entch, i wszelkie inne de­mo­niczne bó­stwa.Zjedno­czyli się dla tej jed­nej be­zec­nej misji. Misji gra­bieży i mordu, de­strukcji i ma­sakry... * * *Nie świ­tało jesz­cze na­wet, kiedy wstępo­wał na drewniany most prze­rzu­cony nad rzeką. Wielki księ­życ Manns­lieb już za­szedł. Jego mniejszy to­wa­rzysz Morrslieb był w no­wiu, i światła da­wał jesz­cze mniej niż zwy­kle.Za­trzymał się w po­łowie i oparł o ba­rierkę, żeby od­cze­kać kilka mi­nut. Do­piero kiedy za­częło sza­rzeć niebo na wschodzie, od­wa­żył się ru­szyć dalej. Piął się pod górę, w stronę boru, z ta­kim sa­mym ocią­ga­niem, z ja­kim zza ho­ry­zontu dźwigało się słońce. A było to słońce zi­mowe, peł­znące ni­sko przy ziemi i blade.Przy każ­dym od­de­chu z ust bu­chały mu ob­łoczki pary, ciało raz po raz prze­bie­gał mi­mo­wolny dreszcz. Łachmany, w które się oku­tał, pra­wie wcale nie chroniły przed zim­nem. Stare buty wy­mosz­czone miał szmatami, mię­dzy in­nymi dla­tego, że były dla niego za duże, z ze­wnątrz zaś ob­wią­zane pa­sami zgrzeb­nego ma­te­riału, żeby nie przema­kały, lecz nie­wiele to po­ma­gało. Trawa prze­sy­cona była po­ranną rosą, a przemo­czone po­przedniego dnia i buty nie zdą­żyły wy­schnąć.Nie prze­szkadzało mu to. Przywykł; tak było od­kąd pa­mię­tał. Miał wra­żenie, że od kiedy na­uczył się cho­dzić, co dnia przemie­rza sa­mot­nie tę drogę, brnąc na bo­saka w ku­rzu albo czła­piąc przez kla­ska­jące błocko.Zresztą nie było jesz­cze tak źle. Lód i śnieg, któ­rych nale­żało się spo­dziewać za naj­dalej dwa mie­siące, jesz­cze bar­dziej utrudnią mu tę co­dzienną po­win­ność.Wle­piał oczy w ścianę boru, usi­łując prze­bić wzrokiem splątane chaszcze, wy­czuć, co się czai w ich gę­stwie. Na­wet w naj­ja­śniejszy letni dzień w le­sie było mroczno i wil­gotno, sło­neczne światło z rzadka tam się prze­dzie­rało.Większość drzew zrzu­ciła już liście, ale to czy­niło knieję jakby jesz­cze strasz­niej­szą. Bo cho­ciaż można było teraz się­gnąć wzrokiem dalej, to większą grozę wzbudzały bez­listne drzewa, któ­rych grube pnie i nagie ko­nary przywo­dziły na myśl żywe istoty go­tu­jące się do skoku.Wo­kół pa­no­wała ni­czym nie zmą­cona cisza, ale on nie dał się zwieść. Bór roił się od wszelkiej ma­ści istot. Owadów, pta­ków i zwie­rząt, nor­mal­nych le­śnych stwo­rzeń. Ale pie­nił się tu też inny ro­dzaj stwo­rów, stwo­rów, któ­rych żadną miarą nor­mal­nymi na­zwać się nie dało.Bał się. Zaw­sze wchodził tu z du­szą na ra­mie­niu. Kiedy był młodszy, my­ślał, że z wie­kiem mi­nie mu ten strach. Ale stało się coś wręcz prze­ciw­nego. Wówczas lękał się nie­zna­nego. Te­raz już wie­dział, na co może się tu na­tknąć — a co za tym idzie, bar­dziej się bał.I prawdo­po­dob­nie tylko dzięki temu jesz­cze żył. Gdyby nie wzmo­żona czuj­ność i ostroż­ność, dawno już by zgi­nął; uśmier­cony przez któ­rąś z bestii czy­hają­cych w głębi tej zwy­rod­niałej kniei.Nikt z wie­śnia­ków nie za­puszczał się tu nigdy w poje­dynkę. Je­śli od­wa­żyli się wejść do lasu, to tylko w gru­pie, do­brze uzbrojeni. Drwale wy­ci­na­jący drzewa, by wy­rwać kniei jesz­cze jeden spła­cheć te­renu, pra­co­wali zaw­sze pod silną strażą.Ale na­wet te środki ostrożno­ści nie wy­star­czały. Przed ro­kiem grupa sze­ściu le­śni­ków z wio­ski wy­brała się pew­nego po­ranka do boru. Nie wró­cili do wie­czora. Nikt ich już nigdy nie wi­dział. Są­sie­dzi wszczęli po­szu­ki­wa­nia, ale na­trafili tylko na kilka strzępów zbro­czo­nego krwią odzienia.Po­chu­chał w zziębnięte dło­nie i za­cierał je przez chwilę. Po­tem zza pa­zu­chy ku­braka wyjął sztylet. Z no­żem w pra­wym ręku i ze zwojem po­stronka do przewią­zania wiązki chru­stu w lewej, wkroczył mię­dzy drzewa.Co­dziennie wchodził do lasu w tym sa­mym miej­scu i poru­szał się w nim tą samą trasą. Znał na niej każde drzewo i ko­rzeń, każdy wy­krot i krzak. Gdyby coś było nie w po­rządku, wie­działby to od razu. Ale z każ­dym dniem mu­siał coraz bar­dziej zba­czać z utartego szlaku, w po­szu­ki­wa­niu drewna na opał, po które tu przy­cho­dził.Wła­śnie, w po­szu­ki­wa­niu. Odłamy­wa­nie ga­łęzi nie miało sensu, bo na­wet o tej porze roku, kiedy wy­glą­dały na uschnięte, były zbyt wil­gotne, by się palić. Był ta­kim sa­mym my­śli­wym, jak ci, któ­rzy z łu­kiem i strzałami pod­cho­dzą dzi­kiego zwie­rza i dla mięsa za­bijają łosia czy niedźwie­dzia, z tym że on po­lował na chrust.Na skraju lasu drzewa rosły rzadko. Im głę­biej się za­puszczał, tym bar­dziej gęst­niał sta­ro­dawny bór. Można by po­my­śleć, że drzewa zwie­rają sze­regi dla ochrony przed isto­tami za­mieszku­ją­cymi jego ostępy.Ale ta me­toda obrony była chyba rów­nie mało sku­teczna dla drzew, jak i dla drwali, bo co kilka kro­ków drogę prze­gra­dzał oba­lony gni­jący pień, przywo­dzący na myśl ofiarę nie­zna­nych le­śnych dra­pież­ców.Nie­raz już wi­dy­wał te stwory, ale o wiele czę­ściej zda­rzało mu się wy­czu­wać ich zło­wrogą obecność. Nie miał poję­cia, czym są ani jak się zwą, i nie chciał tego wie­dzieć. Dla niego były po­two­rami i wolał trzymać się od nich z dala.Nie były ani ludźmi, ani zwie­rzę­tami, sta­no­wiły ich ohydną krzy­żówkę spło­dzoną w ja­kimś odra­żają­cym akcie ko­pula­cji. Po­kryte fu­trem, nagie lub pie­rza­ste kre­atury z rę­kami, ko­py­tami i ro­gami. Ale bez­myślne. Ich mu­tacje zda­wały się być po­zba­wione wszelkich natu­ral­nych zmy­słów. Nie miały ani ludz­kiego ro­zumu, ani wła­ści­wego zwie­rzę­tom in­stynktu.Nie­raz zda­rzało mu się ob­ser­wo­wać taką prze­ra­ża­jącą po­czwarę z odle­gło­ści kilku jar­dów, kiedy za je­dyną osłonę miał pień wą­tłego drzewka. Na szczęście żadna go jak dotąd nie do­strzegła, nie usły­szała ani nie zwę­szyła, ina­czej już by nie żył.Ta­kie sytu­acje sprawiały, że sta­wał się coraz ostroż­niej­szy. Zdawał sobie sprawę, że szczęście może go kie­dyś opu­ścić.Z wa­lą­cym ser­cem za­puszczał się w las, coraz moc­niej ści­ska­jąc w spo­conej dłoni rę­ko­jeść noża. Za­po­mniał o chło­dzie. Szedł wolno, roz­glą­dając się na boki, na­sta­wia­jąc ucha, strzelając wo­kół oczami szybciej, niż na­dą­żała obra­cać się głowa.Nic nie sły­szał, ni­czego nie do­strzegał — coś jed­nak wy­czu­wał.Gdzieś nie­da­leko, ja­kieś pięć­dzie­siąt jar­dów przed nim czaił się któ­ryś z mu­tan­tów. Może za­sa­dził się na niego, wie­dząc, że cho­dzi tędy co dnia o świ­cie. A może cał­kiem przypad­kowo za­pu­ścił się w te par­tie lasu.Wi­dok prze­sła­niała ściana drzew, wy­obra­żał go sobie jed­nak, przy­cup­nię­tego w sę­ka­tych ko­rze­niach roz­sz­cze­pio­nego pnia.Za­trzymał się i cze­kał. Na­uczył się cier­pli­wo­ści. Ona rów­nież po wie­lo­kroć oca­liła mu życie.Za­stygł w bez­ru­chu. Nie śmiał na­wet ode­tchnąć, w oba­wie, że zdra­dzi go wy­do­by­wa­jąca się z noz­drzy para. Serce o mało nie wy­sko­czyło mu z piersi, w ustach miał su­cho, choć cały spływał po­tem.Stwory że­ro­wały głównie po zmroku. Pod osłoną ciemności pod­kra­dały się do wsi i po­ry­wały zo­sta­wiony bez opieki in­wentarz. Przed świ­tem wy­co­fy­wały się do lasu. Ale i za dnia, i w nocy były rów­nie nie­bez­pieczne.Po ze­szło­rocz­nych wy­da­rze­niach, po­sta­no­wiono oczyścić las z tej plagi. Sprowa­dzono żoł­nie­rzy.Nigdy nie wi­dział cze­goś tak wspania­łego. Wje­chali do wsi konno, słońce od­bi­jało się w lśniących pan­cer­zach, w górze po­wie­wały barwne pro­porce. Nie za­sta­na­wiał się wcześniej, co się znaj­duje poza gra­ni­cami wio­ski. Te­raz za­pra­gnął zo­stać żoł­nie­rzem.Część żoł­nie­rzy za­kwatero­wała się w karczmie, ku nie­za­do­wo­leniu jego pana, który miał ich ży­wić.Ale on był za­chwycony, bo mógł słu­chać z za­par­tym tchem opo­wie­ści żoł­nie­rzy o życiu poza do­liną, o cu­dach, któ­rych ist­nie­nia dotąd na­wet nie po­dej­rze­wał. Z za­pa­łem pu­co­wał im hełmy, rychtował zbroje, opo­rzą­dzał konie.Ten i ów ci­snął mu cza­sem pensa za fa­tygę. Były to pierwsze pie­nią­dze, jakie zaro­bił. Po kry­jomu za­ko­py­wał mie­dziaki w obo­rze, obok bar­łogu, na któ­rym sy­piał. Gdyby jego pan do­wie­dział się, że je ma, ode­brałby mu pie­nią­dze, a na do­kładkę wy­chło­stał. Chłosty i tak nie uniknął, ale pie­nią­dze za­cho­wał.Za­cho­wał też sztylet skra­dziony ka­pita­nowi, od któ­rego, za po­sługi, jakie mu świadczył, nie dość że nic nigdy nie do­stał, to nie usły­szał na­wet słowa po­dzięki. Chciał mieć coś, co po­cho­dzi z sze­ro­kiego świata — a ta­kiego oso­bli­wego noża ani wcześniej, ani po­tem nie wi­dział.Rzeźbiona rę­ko­jeść wy­ko­nana z ja­kiejś białej kości miała kształt łba węża, jed­nak to nie ona, lecz ostrze, któ­rego kra­wę­dzie, za­miast pro­stych były fali­ste, de­cy­do­wało o ory­gi­nal­ności broni.Żoł­nie­rze prze­cze­sy­wali mo­zol­nie knieje, oczysz­cza­jąc je z krwiożer­czych be­stii. Ale bór roz­cią­gał się w nie­skończo­ność i mu­tanty wkrótce po­wra­cały.Je­den z nich czaił się teraz gdzieś w po­bliżu.Usłyszał jakiś od­głos za ple­cami i ob­rócił się na pię­cie. Od strony wio­ski do­bie­gał stu­kot pod­ku­tych koń­skich ko­pyt na drewnia­nym, odle­głym o kil­kaset jar­dów mo­ście.Mru­żąc oczy, przyjrzał się jeźdźcowi. Bar­dzo rzadko się zda­rzało, żeby ktoś poza nim wstał skoro świt. Za­nim kto­kol­wiek wy­chy­lił nos z cha­łupy, on za­zwy­czaj był już z chru­stem z po­wrotem we wsi. Tylko w zimie wię­cej się tra­fiało ta­kich ran­nych ptaszków, bo wtedy dzień był krót­szy i lu­dzie za­czy­nali pracę o brza­sku.Roz­po­znał do­sia­da­jącą konia dziew­czynę. Ze wszyst­kich miesz­kań­ców wio­ski, ją naj­mniej spo­dzie­wałby się uj­rzeć o tak wczesnej porze.Mo­gła wszak wy­legi­wać się do późna w pier­na­tach, bo we wszystkim ją wy­rę­czali, i speł­niali każdy jej ka­prys, słu­dzy ojca. Mieszkała we dwo­rze u wy­lotu do­liny. Dwór i cała do­lina wraz ze wsią i wszyst­kimi jej miesz­kań­cami nale­żały do jej ojca; na­wet karczmarz płacił mu dzie­się­cinę od utargu.Ga­lo­po­wała przez wą­ski most opa­tu­lona w białe futra. W pew­nej chwili osa­dziła wierz­chowca w miej­scu, obej­rzała się, a po­tem szarpnęła wo­dze z taką siłą, że koń par­sknął i wy­krę­cił szyję, ale za­miast za­wró­cić do wio­ski, ru­szyła w stronę boru.I cza­ją­cego się w nim stwora! * * *Ob­ser­wo­wał bacznie dziew­czynę, ale ani na chwilę nie za­po­mi­nał o ukrytej wśród drzew kre­atu­rze. Przez cały czas był w pełni świadom bli­sko­ści po­czwary, cho­ciaż nie wie­dział, gdzie się ukrywa. Jed­nak stwór też już usły­szał konia i za­czął się przemy­kać ku skrajowi lasu.Gra­nica boru cofnęła się z upływem lat i teraz pierwsze drzewa od­dzielał od rzeki sze­roki pas ły­sego stoku wzgórza.Dziew­czyna mo­gła wy­brać szlak bie­gnący brze­giem rzeki. Nie uczyniła tego. Nie wie­dzieć czemu ru­szyła pod górę, rów­nole­gle do ściany lasu.Chłopiec nadal nie wi­dział po­twora, ale sły­szał, jak ten prze­dziera się mię­dzy drzewami, by prze­ciąć drogę nad­jeż­dża­jącej.Dziew­czyna pro­wa­dziła konia szybko, pew­nie. Ob­ser­wo­wał ją z na­dzieją, że zo­rientuje się, co jej grozi, że za­wróci i od­dali się galo­pem. Ale ona je­chała dalej, nie­świadoma nie­bez­pie­czeń­stwa.Co ją tu sprowa­dza? Dla­czego jest sama?Spróbo­wał oce­nić sytu­ację. Stwór był już bar­dzo bli­sko. Jeśli ona zaraz nie za­wróci, to za chwilę bę­dzie na to za późno.I na­gle za­świ­tała mu w gło­wie prze­ra­ża­jąca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje sobie sprawy, co się zaraz wy­darzy.Ale on wie­dział. Wie­dział bar­dzo do­brze, czego za chwilę bę­dzie świad­kiem. Tylko pa­trzeć, jak od­człowie­czony na­past­nik wy­pry­śnie z chaszczy i ścią­gnie z ko­nia bez­bronną ofiarę.Nie było chwili do stra­cenia. Rzu­cił po­stro­nek na zie­mię, wy­padł spo­mię­dzy drzew na otwartą prze­strzeń i pu­ścił się bie­giem ku dziew­czy­nie, wrzesz­cząc co sił w płu­cach, żeby się za­trzymała, żeby za­wró­ciła, bo wi­dział już, że nie zdąży do­biec do niej na czas.Mu­siała go usły­szeć, gdyż wstrzy­mała konia. Ale było już za późno, o wiele za późno.Kiedy od dziew­czyny dzie­liło go dru­gie tyle, ile już prze­biegł, po­twór wy­pry­snął z lasu. Zo­ba­czył go, jak szy­buje w po­wie­trzu.Był od­py­cha­jącą krzy­żówką czło­wieka i zwie­rzę­cia: ogromne ciel­sko po­kryte skołtu­nioną, ciemno­szarą sier­ścią; pysk jak u psa, lecz z ro­gami i dłu­gachnymi kłami; krót­kie łapy za­koń­czone szponami, a w jed­nej z nich pordze­wiały miecz.Stwór ryk­nął, do­pa­dając swej ofiary. Dziew­czyna uchyliła się in­stynktow­nie, szar­piąc jed­no­cze­śnie wo­dze, i na­past­nik, za­miast ścią­gnąć nie­szczęsną z sio­dła, tylko ją z niego ze­pchnął. Spa­dła na zie­mię, a prze­ra­żony koń sta­nął dęba i rzu­cił się do ucieczki.Po­twór rów­nież wy­lą­do­wał na miękkiej ziemi, ale za­nim zdą­żył się po­zbie­rać i rzu­cić na dziew­czynę, chło­piec był już przy nim.Sko­czył mu­tan­towi na grzbiet, oto­czył lewą ręką szyję, od­cią­gnął w tył łeb i zato­pił sztylet w gar­dle. Po­czwara wrzasnęła i szarpnęła się, z rany sik­nęła fon­tanna krwi.Chłopak za­da­wał cios za cio­sem, ostrze z tru­dem prze­bi­jało grubą skórę. Po­twór miotał się, skrzecząc z wściekło­ści i bólu, i w końcu zrzu­cił go z sie­bie.Był od niego większy. Na­wet gdyby nie miał mie­cza, mógłby go zmiaż­dżyć jed­nym ude­rze­niem po­tęż­nego łap­ska.Chłopiec od­turlał się w bok i z tru­dem po­dźwignął na nogi. Stwór po­de­rwał rękę do po­de­rżniętego gar­dła, da­rem­nie pró­bując za­ta­mo­wać krwotok. Jego po­soka była rów­nie nie­natu­ralna, jak on sam; miała odra­ża­jącą, żół­ta­wo­zie­loną barwę.Mu­tant po­pa­trzył bez­myślnie na juchę zle­pia­jącą mu sierść na łapie, wy­raź­nie nie poj­mo­wał, skąd się wzięła. Roz­dziawił pasz­czę, żeby wy­ry­czeć swoją wście­kłość, i strumy­czek ohydnej po­soki po­ciekł mu spo­mię­dzy psich szczęk. Łyp­nął przymru­żo­nymi śle­piami na tego, który zadał mu tyle bólu, i ru­nął do ataku.Chłopca owionął smród go­rą­cego od­de­chu. Żo­łądek pod­szedł mu do gar­dła. Był mniejszy, ale szyb­szy. W porę uskoczył w bok przed spa­dają­cym mie­czem.Nie zdo­łał już jed­nak wy­ko­nać uniku przed dłu­gim, cien­kim ogo­nem, który śmi­gnął bły­ska­wicznie, oplótł mu kostkę i ściął z nóg. Ru­nął jak długi. Chciał się odto­czyć, ale nie mógł. Wę­żowy ogon stwora trzymał mocno.Po­czwara znie­ru­cho­miała nad leżą­cym, wle­pia­jąc weń pa­łają­cej nie­na­wi­ścią śle­pia. Jej krew ska­py­wała chłopcu na ku­brak i ni­czym, kwas wże­rała się z sy­kiem w wy­tarty ma­teriał. Rzu­cał się i wy­ry­wał, ale nada­rem­nie.Bezi­mienny dra­pieżca po­chy­lił się, prze­sła­nia­jąc swoim ciel­skiem słońce. Jego cień padł na chłopca i temu zro­biło się zimno, zim­niej niż kie­dy­kol­wiek było mu w życiu, zim­niej niż kie­dy­kol­wiek mu bę­dzie, bo oto za chwilę umrze.Wszystko po­ciemniało. Nie wi­dział nic, prócz po­chy­lonej nad sobą syl­wetki po­twora.Ale nie podda się bez walki. Po­nie­chał bez­na­dziejnych prób wy­szarpnię­cia kostki z pętli ogona. Zgi­nając w kola­nie uwięzioną nogę, prze­sunął się po śli­skim błocku bli­żej stwora, uca­pił ogon lewą ręką i ciął go no­żem, który dzierżył w pra­wej.Jedno cię­cie, dru­gie, trze­cie. Trzy, na­stę­pu­jące jeden po dru­gim, wrzaski cier­pie­nia, każdy gło­śniejszy od po­przedniego. Ko­niec ogona zo­stał mu w dłoni, try­ska­jąca z rany krew zbro­czyła ręce, ale nie zwa­żał na pie­cze­nie skóry, w którą za­częła się na­tychmiast wgryzać cuchnąca po­soka.Oszalały z bólu po­twór runął na niego, wy­wi­jając wściekle mie­czem. Chłopiec, za­miast wy­ko­nać unik, ze­rwał się na nogi i przyjął atak na trzymany obu­rącz sztylet.Szar­żu­jący mu­tant na­dział się na ostrze. Nóż prze­bił grubą skórę i wszedł w ciel­sko po rę­ko­jeść. Stwór wy­dał z sie­bie jesz­cze strasz­niej­szy niż po­przednie wrzask cier­pie­nia. Wy­pu­ścił z łapy miecz i na oślep się­gnął po chłopca ostrymi jak brzytwy pazu­rami.Ten uchylił się zręcznie przed szponia­stą łapą i mu­tant, tra­cąc rów­no­wagę, ru­nął w błoto z ta­kim im­pe­tem, że za­drżała zie­mia.Znie­ru­cho­miał, leżąc na boku.Chłopiec przyglą­dał mu się z odle­gło­ści kilku kro­ków, go­tów od­sko­czyć, gdyby po­two­rowi drgnął choć jeden mię­sień. Mu­tant wle­piał w niego wy­bału­szone, szkliste śle­pia, które po chwili za­częły za­cho­dzić mgłą.Chłopak wy­tarł o ku­brak pie­kące dło­nie, chcąc się po­zbyć płynnego, wże­rają­cego się w ciało ognia.Nie wie­dział, co dalej robić. Ro­zej­rzał się lę­kli­wie wo­kół. Jeśli w oko­licy krą­żyły inne takie ga­dziny, wkrótce zwę­szą krew. Nie było mię­dzy nimi soli­dar­ności, a tu cze­kała uczta.Nóż tkwił w piersi stwora. Wie­dział, że musi go od­zy­skać, ale nadal bał się po­dejść bliżej. * * *Usłyszał szmer za ple­cami i od­wró­cił się jak pchnięty sprę­żyną, go­tów rzu­cić się do ucieczki. Z ulgą stwierdził, że to tylko gra­mo­ląca się z błota dziew­czyna.— Jak ja wy­glą­dam! — jęk­nęła, sia­dając. — Wszystko do wy­rzu­cenia!Odziana była w rzadko spo­ty­kane białe futra. Opończę, spodnie i buty miała uta­plane w błot­nistej mazi. Wo­la­łaby, żeby to była krew? Jej wła­sna?— Po­móż mi wstać!Do­piero teraz za­czął się za­sta­na­wiać, dla­czego wła­ści­wie to zro­bił, dla­czego z nara­że­niem życia śpie­szył jej na ratu­nek? Za­cho­wał się jak ostatni głu­piec. Nie my­ślał — oto od­po­wiedź. Działał od­ru­chowo, jego po­stę­po­wa­niem nie kie­ro­wał roz­są­dek, lecz in­stynkt.— Sły­szysz, co do cie­bie mó­wię? Po­móż mi się pod­nieść!Była człowie­kiem. Oto druga część od­po­wie­dzi na nur­tu­jące go pyta­nie. Lu­dzie byli sprzymie­rzeń­cami w walce z wszelkimi in­nymi for­mami ży­cia za­mieszku­ją­cymi świat.— Gdzie mój koń?Po­mi­nął to pyta­nie mil­cze­niem i zro­bił krok w kie­runku martwej kre­atury. Musi od­zy­skać sztylet. To wszystko, co ma.Na­raz dziew­czyna pi­snęła, i chło­piec jak opa­rzony od­sko­czył w tył, pe­wien, że stwór się poru­szył i ona to do­strzegła.— Nie żyje?Wpatry­wała się sze­roko roz­wartymi oczami w ścierwo mu­tanta, jakby do­piero teraz je za­uwa­żyła.Chłopak pod­niósł z ziemi patyk, zbli­żył się nie­znacznie do leżą­cego i szturchnął nie­ru­chome ciel­sko. Żad­nej reak­cji. Po­czwara nie żyła. Była za głu­pia, żeby uda­wać.— Co tu się stało?Upa­dek mu­siał dziew­czynę oszołomić Nie tylko nie wi­działa walki, ale i nie pa­mię­tała, że stwór ze­pchnął ją z ko­nia.Usłyszał cmoknię­cie, z ja­kim dźwigała się z grzą­skiego błota, a po­tem klą­ska­nie zbli­żają­cych się kro­ków. Wstrzy­mu­jąc od­dech, żeby nie wciągać no­sem przypra­wia­ją­cego o mdłości smrodu, po­chy­lił się nad mu­tan­tem. Chwycił obu­rącz rę­ko­jeść sztyletu i po­cią­gnął z ca­łych sił. Nóż ani drgnął.Od­wró­cił głowę, żeby za­czerpnąć świeżego po­wie­trza, za­parł się stopą o tors martwego po­twora i spró­bo­wał jesz­cze raz.— Co ro­bisz? — Była już na tyle bli­sko, że sama mo­gła sobie od­po­wie­dzieć na to pyta­nie.Nóż lekko się poru­szył. Chłopiec szarpnął po­now­nie. I naraz po­czuł, jak czy­jeś ręce obejmują go w pasie i cią­gną do tyłu. Klinga noża za­częła się wy­su­wać, zrazu po­woli, opornie, by po chwili wy­sko­czyć z rany. Nie przygo­to­wani na to zato­czyli siej oboje w tył.Chłopcu udało się od­zy­skać rów­no­wagę, dzięki czemu niej upadł. Za to dziew­czyna, pu­ściw­szy go, rym­snęła z po­wrotem w grzą­ską maź. Nie zwracał na nią uwagi. Oglądał nóż.Sztylet wy­glą­dał na nie uszko­dzony. Nigdy go jesz­cze nie użył, a co do­piero do ta­kiego, jak przed chwilą, celu. Do tej pory tylko się nim bawił, mar­ko­wał walkę, obie­rając sobie drzewa za wyima­gi­no­wa­nych prze­ciw­ni­ków. Ale na­wet pa­tyka nie za­stru­gał, w oba­wie, że stępi fali­ste ostrze.Spoj­rzał na martwego stwora i prze­peł­niło go po­czu­cie try­umfu. Sto­czył walkę z istotą o wiele od sie­bie większą, i zwy­cię­żył. Schylił się i wy­tarł sta­ran­nie klingę o ciemną sierść po­twora. Oczysz­czony sztylet za­tknął sobie za pas.Czubkiem buta trącił miecz. Był wy­szczer­biony i za­rdzewiały. Ani go po­trze­bo­wał, ani chciał.Od­wró­cił się do dziew­czyny. Miała około dwu­nastu lat, czyli tyle co on, tak przy­najmniej oce­niał jej wiek. Krótkie, kru­czo­czarne włosy, ciemne oczy, biała skóra prze­zie­ra­jąca spod war­stwy błota.Tym ra­zem po­mógł jej wstać, po­dając rękę. Skrzywił się z bólu, kiedy oble­czoną w rę­ka­wiczkę dło­nią ści­snęła mu po­pa­rzone palce.— Oj! — za­fra­so­wała się, kiedy jej wzrok padł na świeże rany.Chciał się cof­nąć, ale przytrzy­mała go i spoj­rzała mu w oczy. Od­wró­cił głowę, uni­kając jej wzroku.— Tyś jest ten chło­pak z karczmy. Po­wia­dają, żeś nie­mowa, ale prze­cież krzy­cza­łeś do mnie. Pró­bo­wa­łeś mnie ostrzec, tak?Nie od­po­wie­dział. Znowu spró­bo­wał uwolnić z jej uści­sku rękę, ale chwyciła go za nad­gar­stek.— Tak? — po­wtó­rzyła.Kiw­nął bez słowa głową.— Je­stem ci do­zgonnie wdzięczna — po­wie­działa. — Oca­liłeś mi życie.Wy­rwał jej się wreszcie. Mu­siał już iść. Mu­siał na­zbie­rać chru­stu. Nie po­wi­nien tu stać, i to z nią. Gdyby jego pan się do­wie­dział, wy­chło­stałby go, wy­chło­stał za wszystkie czasy.— Daj mi ręce!Po­wie­działa to roz­ka­zują­cym to­nem, któ­remu od dziecka na­wykł da­wać po­słuch. I te­raz też po­słu­chał.Ścią­gnęła zę­bami rę­ka­wiczki z miękko wy­pra­wio­nej białej skórki i ujęła w obie ręce jego prawą dłoń. Dziew­czyna była nie­mal tego sa­mego wzrostu co on, ale dło­nie miała drobniej­sze — i cie­plej­sze.Uniosła ją do ust i, za­my­kając oczy, po­dmu­chała na opa­rze­nia. Kon­rad miał wra­żenie, że jej dło­nie stają się jesz­cze cie­plej­sze i ogrzewają mu rękę tak, jakby trzymał ją nad ogni­skiem.Wy­po­wie­działa kilka słów, ale tak cicho, że ich nie do­sły­szał. Po chwili otworzyła oczy i pu­ściła jego dłoń. Cie­pło przytępiło ból od opa­rzeń spo­wo­do­wa­nych żrącą po­soką po­twora. Dziew­czyna ujęła teraz lewą rękę chłopca i po­wtó­rzyła za­bieg.Po­pa­trzył na swoje dło­nie i aż stęk­nął ze zdu­mie­nia. Rany za­skle­piały się, zara­stały nową tkanką; goiły się!Cof­nął się chwiejnie kilka kro­ków. Ta dziew­czyna wzbudzała w nim większą grozę niż po­twór. Była tak samo nie­natu­ralna jak on: była cza­row­nicą...— Nie mów ni­komu — uprzedziła go i zna­cząco poło­żyła palec na ustach. Po­tem uśmiech­nęła się. — To zna­czy, gdy­byś przypad­kiem umiał mó­wić. Krzyczeć po­tra­fisz, sama sły­sza­łam, a mó­wić nor­mal­nie? A może to był tylko taki nie­arty­ku­ło­wany, zwie­rzęcy krzyk? No, chłopcze, po­tra­fisz mó­wić?— Po... po­trafię — wy­szeptał.— Co?— Po­trafię — mruknął gło­śniej, wy­zy­wa­jąco.Kiedy był w le­sie, gdzie nikt nie mógł go sły­szeć, roz­ma­wiał sam ze sobą, ale teraz po raz pierwszy zdra­dził się przed kimś, że po­trafi mó­wić. Do tej pory jedy­nymi dźwię­kami, jakie wy­ry­wały mu się z ust, były krzyki, kiedy go chło­stano. Wła­ści­wie to z bi­ciem tak się już oswoił, że nie sprawiało mu bólu, a krzy­czał z przy­zwy­cza­jenia.— Mój oj­ciec cię wy­na­gro­dzi — po­wie­działa dziew­czyna.— Nie! Nic mu nie mów, pa­nienko!— A to czemu?Po­trzą­snął tylko głową. Nie chciało mu się tego wy­ja­śniać, zresztą nie wie­dział, jak. Nikt nie może się do­wie­dzieć, co tu za­szło, To by do­piero było, gdyby do pana do­tarło, że ma nóż i że po­trafi mó­wić. Obejrzał się na ścierwo po­twora.— To zwie­rzo­łak — po­wie­działa dziew­czyna.Zwierzo­łak. Te­raz mu się przypo­mniało. Sły­szał to słowo z ust żoł­nie­rzy po­lują­cych na stwory, które wy­mor­do­wały le­śni­ków.— Pół­człowiek, pół­zwie­rzę — cią­gnęła. — Sły­sza­łam, że w Lesie Cieni żyje mnó­stwo ich od­mian. — Zer­knęła lę­kli­wie na ciemną ścianę boru. — Mam na­dzieję, że nie ma tu ta­kich wię­cej.— W po­bliżu nie ma — uspokoił ją.— Kto wie — mruknęła, a po­tem po­pa­trzyła na niego uważnie. — Ale ty to wiesz, prawda? Wiesz na pewno. Wie­działeś, gdzie jest ten, tutaj, za­nim go zo­ba­czy­łeś. Skąd?— Wi­działem go.Tak, on go wi­dział — a ona nie. To dla­tego stwo­rowi udało się tak ją po­dejść.I dla­tego zgi­nęło tamtych sze­ściu drwali. Nie wi­dzieli zwie­rzo­ła­ków skra­dają­cych się za nimi pod osłoną za­rośli. Tak samo mu­siało być ze wszyst­kimi in­nymi, któ­rych do­padły i za­mor­do­wały po­dobne kre­atury.Znowu pa­trzyła mu w oczy. Od­wró­cił wzrok i ona po chwili uczyniła to samo.— Gdzie mój koń? — spy­tała.Ro­zej­rzał się.— Tam, nad rzeką — burknął, po­ka­zując pal­cem.— Całe szczęście — ode­tchnęła. — Miałabym się z pyszna, gdy­bym go stra­ciła. — Spoj­rzała na swoje fu­tra oble­pione schnącym bło­tem. — Nie wolno mi się tu za­puszczać, a więc lepiej oboje trzy­majmy ję­zyki za zę­bami. Tylko, co z nim? — Wskazała na trupa zwie­rzo­łaka.— Długo tu nie po­leży — za­pew­nił ją chło­piec.Stwór był teraz pa­dliną. Za parę go­dzin ścierwo­jady ogryzą go do kości. A za­nim mi­nie ko­lej­nych kilka go­dzin, to i na kości znajdą się amatorzy.— Zej­dziesz ze mną do konia?Było to coś po­śred­niego mię­dzy pyta­niem a roz­ka­zem. Kiw­nął pota­ku­jąco głową. Dziew­czyna pod­nio­sła z ziemi fu­trzaną czapkę i ru­szyła przodem ku rzece.Chłopiec jesz­cze raz spoj­rzał na miecz. Wzdragał się go do­tykać, ale zo­sta­wiać tutaj też nie chciał. Mógłby go zna­leźć i uży­wać dalej jakiś inny zwie­rzo­łak. Na­cią­gnął rę­kaw ku­braka na dłoń i pod­niósł oręż przez ma­teriał.Zszedł za dziew­czyną nad brzeg rzeki i ci­snął miecz da­leko w wodę.Kiedy do­tarli do sku­bią­cego trawę konia, chło­pak splótł dło­nie w ko­szy­czek i pod­sta­wił dziew­czy­nie, żeby mo­gła oprzeć na nich stopę i wspiąć się na sio­dło. Kiedy nie kwa­piła się sko­rzy­stać z jego usługi, zerk­nął na nią spode łba i stwierdził, że znowu pa­trzy mu w oczy, to w lewe, to w prawe. Spe­szony spu­ścił wzrok i cze­kał cier­pli­wie, kiedy raczy po­sta­wić stopę na jego dło­niach. Zro­biła to w końcu i zgrabnie do­sia­dła wierz­chowca.Ubłocone ręce otarł o raj­tuzy i jesz­cze raz po­pa­trzył z po­dzi­wem na za­bliź­nia­jące się rany na dło­niach. Kiedy spoj­rzał na i dziew­czynę, ta znowu poło­żyła palec na ustach, przypo­mi­nając, że ma mil­czeć.Jakby trzeba mu było o tym przypo­mi­nać. No, przy­najmniej do tego po­ranka.Dziew­czyna, choć brudna i uty­tłana w bło­cie, pre­zen­to­wała się na ko­niu do­stoj­nie i ele­gancko. Wy­glą­dał przy niej na nie­chlujnego obe­rwańca — ale czyż ta­kim w isto­cie nie był?— Nie za­po­mnę ci tego — po­wie­działa. — Oj­ciec cię nie wy­na­gro­dzi, bo się nie do­wie, ale ja to uczynię. Po­trzebne ci coś, pra­gniesz cze­goś?Wzruszył ra­mio­nami. Nic nie przy­cho­dziło mu do głowy. Nie miał nic, i ni­czego nigdy nie pra­gnął. Ale zaraz, ma prze­cież sztylet. Ta myśl pod­su­nęła mu ży­cze­nie.— Strzały — bąk­nął. — I łuk.Ski­nęła głową i na jej bla­dej, ubło­conej twa­rzy po­jawił się za­gad­kowy uśmieszek.— Bę­dziesz je miał — obie­cała. — Na imię mi Ely­ssa. A to­bie? Rozdział drugi [top] Zjedno­czyli się dla tej jed­nej be­zec­nej misji. Misji gra­bieży i mordu, de­strukcji i ma­sakry.Po raz pierwszy w dziejach sprzymie­rzeni... wy­padki tego dnia po­winny zna­leźć swoje od­zwiercie­dle­nie w an­na­łach hi­storii — gdyby tylko żyw po­zo­stał ktoś, kto mógłby je spi­sać.Kiedy nad podło­ściami tego dnia zaj­dzie w końcu słońce, słońce czerwone jak krew pla­miąca pola i uprawy, gumna i chaty we wsi, i kiedy dłu­gie cie­nie nocy wpełzną na zwę­gloną zie­mię i dy­miące ruiny, w doli­nie nie po­zo­sta­nie ślad życia.Bę­dzie tak, jakby to miej­sce nigdy nie ist­niało, a jego miesz­kańcy nigdy się nie na­ro­dzili i nigdy nie żyli. Po­ko­nani nigdy nie roz­po­wie­dzą, co tu się wy­da­rzyło, zwy­cięzcy rów­nież tego nie uczynią — bo­wiem na­wet oni nie do­trwają świtu.Po wy­cię­ciu w pień wspólnego wroga, wie­dzeni za­cie­kłą nie­na­wi­ścią nie­uchronnie zwrócą się prze­ciwko so­bie. A wtedy krew po­pły­nie jesz­cze więk­szą rzeką, jesz­cze bar­dziej szkarłatną, kła­dąc się mrocznym cie­niem na nocny kra­jo­braz, oni zaś będą się wy­rzy­nać i po­świę­cać jeden dru­giego, każdy swojemu panu Cha­osu.I tak prawda o tym, co tu się sta­nie, nigdy nie wyj­dzie na jaw, wie­dza o wy­da­rze­niach tego dnia zo­sta­nie wy­tarta z po­wierzchni ziemi tak skru­pu­lat­nie, jak ta wio­ska.Nikt się nigdy nie do­wie, co za­szło — ani co mo­gło zajść... * * *Nie miał nic. Na­wet imienia.Od­kąd pa­mię­tał wo­łano na niego zaw­sze albo „chłopcze!”, albo „ty!”, albo „hej!”, albo „bę­kar­cie!”, albo „szczurku!”, tych obe­lży­wych po­hu­ki­wań było bez liku. Imiona były dla ludzi, któ­rzy mają praw­dziwy dom, praw­dziwą ro­dzinę, przy­zwo­ite miej­sce do spa­nia. Dla tych, któ­rzy nie mieszkają z trzodą w chlewie, dla tych, któ­rzy nie mu­szą wal­czyć z psami o skrawki mięsa z ob­gry­zio­nych kości — ko­ści prze­zna­czo­nych dla psów. Jego pan traktował psy lepiej niż swojego „chłopca”.Imiona nadawali ro­dzice, ale ro­dzi­ców też nie miał. Karcz­marz, Adolf Branden­he­imer, był jego pa­nem, ale na pewno nie oj­cem. Ża­den oj­ciec nie trakto­wałby w ten spo­sób wła­snego syna. Z tego sa­mego po­wodu nie mo­gła być jego matką Eva Branden­he­imer.Ona, jeśli to w ogóle możliwe, trakto­wała go jesz­cze go­rzej niż jej mąż. To ona przyku­wała go łań­cu­chem do świń­skiego ko­ryta w chlewie, kiedy był jesz­cze dzieckiem. Do dziś pa­mię­tał, jak zwy­kła okła­dać go rze­mie­niem. A im gło­śniej pła­kał, tym moc­niej biła. Na­uczył się nie pła­kać, a z cza­sem uod­por­nił się na wy­mie­rzane mu kary.Wie­dział, że dzieci są po­dobne do ro­dzi­ców, i rad był, że w ni­czym nie przypo­mina spa­sio­nych Branden­he­ime­rów ani ich sze­ściorga tłu­stych ba­cho­rów. Na­wet gdyby go przy­zwoicie kar­miono, nie wy­ka­zy­wałby żad­nych cech po­do­bień­stwa do ro­dziny karczma­rza. Był pe­wien, że nie jest z nimi w ża­den spo­sób spo­krew­niony.Kim więc byli jego ro­dzice? I dla­czego jest teraz z Branden­he­ime­rami?Drę­czyły go te pyta­nia, ale stra­cił już na­dzieję, że po­zna na nie od­po­wie­dzi. Nikt mu tego nigdy nie po­wie­dział, a pytać ani my­ślał. Z Branden­he­ime­rami nie było sensu o tym roz­ma­wiać, toteż nie roz­ma­wiał. Dla nich był tylko jesz­cze jed­nym ho­dowlanym zwie­rzę­ciem, sztuką by­dła.Zwierzęta nie mó­wią; on nie mó­wił.Zwierzęta nie mają imion; on nie miał imienia. * * *Mi­nęło wiele ty­go­dni, wy­star­cza­jąco wiele, by po­go­dził się z my­ślą, że Ely­ssa o nim za­po­mniała. Mi­nęli się kilka razy w wio­sce, ale ona, jak daw­niej, na­wet na niego nie spoj­rzała. My­ślał, że tak już zo­sta­nie, do­póki pew­nego zim­nego, mroźnego po­ranka nie usły­szał stu­kotu ko­pyt konia na drewnia­nym mo­ście.Przywykł do tego, że wszyscy w wio­sce po­gar­dzają nim i traktują jak po­wie­trze. On był naj­nik­czemniej­szym z nik­czemnych, ona wręcz prze­ciw­nie — je­dyną córką Wil­helma Ka­stringa, naj­moż­niej­szego i naj­po­tęż­niej­szego czło­wieka w całej doli­nie.Mi­nęła po­łowa zimy, nad­szedł drugi ty­dzień mie­siąca Na­chexen. Słońce prze­stało od­su­wać się na po­łu­dnie i po­woli, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, za­częły się wy­dłu­żać dnie.Każdy z tych dni wy­da­wał mu się jed­naki. Za­czy­nał każdy od zbie­rania w le­sie drewna na pod­pałkę i roz­nie­cania ognia; koń­czył na za­le­wa­niu wodą żaru pod pale­ni­skami. Tak było od­kąd pa­mię­tał — i tak bę­dzie zaw­sze.Cza­sami jed­nak od­nosił wra­żenie, że żyje jak we śnie. Wy­da­wało mu się, że jego wspo­mnienia na­leżą do ko­goś in­nego, że to wszystko jest opo­wie­ścią, że nie dzieje się na­prawdę.Ely­ssa za­trzymała wierz­chowca zaraz za mo­stem i roz­glą­dała się wo­koło. Być może, ła­miąc za­kaz ojca, wy­brała się na konną prze­jażdżkę o świ­taniu, tak jak w dniu, kiedy po raz pierwszy się spo­tkali.Wy­szedł na otwartą prze­strzeń, choć nie uzbierał jesz­cze dzi­siaj wy­star­cza­jącej ilości drewna na pod­pałkę. Nie za­wołał. Je­śli jego szuka, to go zo­ba­czy.Trą­ciła pię­tami boki wierz­chowca i ru­szyła w kie­runku chłopca. W chwilę póź­niej za­trzymała się obok niego.— Do­brze, że tu jesteś — po­wie­działa.— Zaw­sze tu je­stem — od­parł. — O świ­cie.— Do­piero dzi­siaj udało mi się wy­mknąć z domu. — Do sio­dła miała przytro­czony ja­kiś pa­ku­nek; od­wią­zała go i po­dała chło­pa­kowi. — To dla cie­bie.Od­winął płótno i jego oczom uka­zały się łuk i koł­czan z dzie­się­cioma strzałami. Dech mu za­parło z wra­żenia. Była to broń wo­jow­nika, nie my­śli­wego. Prze­zna­czona do walki, do za­bija­nia nie­przyjaciół, a nie do na­py­cha­nia spi­żarni dzi­czy­zną.Za­równo broń, jak i strzały były czarne. Łuk wy­ko­nano z gład­kiego czar­nego drewna, chwyt, zwany maj­da­nem, owi­nięto miękką czarną skórą. Na obu szczytach, tuż przy za­cze­pach cię­ciwy, osa­dzono w drewnie złote godła. Przed­sta­wiały dwie skrzyżo­wane strzały i zaci­śniętą pięść w kol­czej rę­ka­wicy mię­dzy ich gro­tami. Czarna była na­wet cię­ciwa. Ten sam sym­bol dwóch skrzyżo­wa­nych strzał i pię­ści po­wta­rzał się na koł­cza­nie wy­ko­na­nym z marsz­czo­nej czar­nej skóry.Oglądał wszystkie strzały po kolei, żeby zy­skać na cza­sie, bo nie wie­dział, co po­wie­dzieć. Były iden­tyczne. Ebo­ni­to­wo­czarne brze­chwy, czarne jak wę­giel pie­rzy­ska, groty z czar­nego ni­czym noc me­talu. Każdą brze­chwę oka­lał w po­łowie dłu­gości wą­ski pa­sek złota, przy któ­rym wy­tło­czono w czar­nym drewnie mo­tyw skrzyżo­wa­nych strzał i za­ci­śniętej pie­ści.Pod­niósł wzrok na Ely­ssę i po­krę­cił z za­chwytem głową. Chciał coś po­wie­dzieć, ale nie znaj­do­wał słów.Dziew­czyna przypa­try­wała mu się z uśmie­chem. Za­uwa­żył, że spo­gląda to w jedno, to w dru­gie jego oko. Spu­ścił szybko wzrok, uda­jąc, że po­dzi­wia ide­alnie do­brane piórka pie­rzysk.Czemu ona tak na niego pa­trzy? Czyżby wie­działa o jego oczach? Nie, tego nikt nie wie, skąd za­tem mo­głaby wie­dzieć Ely­ssa? I naraz przypo­mniał so­bie: wszak jest cza­row­nicą...— To wła­sność mo­jego ojca — po­wie­działa, zsia­dając z ko­nia. — Ale on nigdy ich nie uży­wał, pew­nie na­wet za­po­mniał, że je ma. Spójrz, ile na tym ku­rzu.Prze­cią­gnęła pal­cami po miękkiej skórce koł­czanu i po­ka­zała za­bru­dzoną rę­ka­wiczkę. Po­szedł za jej przykła­dem i spoj­rzał na ze­brany pal­cami kurz.— Co z twoimi dłońmi? — za­py­tała.Po­kazał jej. Na skó­rze nie po­zo­stał na­wet ślad po po­pa­rze­niach żrącą juchą zwie­rzo­łaka. Rany nie były dla niego pierw­szy­zną, ale na­wet po o wiele mniej po­waż­nych już na zaw­sze po­zo­stały mu bli­zny.Ely­ssa ścią­gnęła zę­bami rę­ka­wiczkę i do­tknęła cie­płymi pal­cami grzbietów jego dłoni. Oczy zro­biły jej się wiel­kie ze zdu­mie­nia, jakby sama nie da­wała wiary, że go uzdrowiła. Ale nic nie po­wie­działa, a on nie pytał. Wo­lał o tym nie my­śleć.— Jak masz na imię? — spy­tała.Kiedy za­gad­nęła go o to przy ich pierw­szym spo­tka­niu, nie od­po­wie­dział.— Nie mam imienia — przy­znał teraz.— Mu­sisz ja­kieś mieć. Każdy ma imię.— Ale nie ja.— A jak sam sie­bie na­zy­wasz?— Sobą — od­parł i roze­śmiał się. Dziwnie za­brzmiał mu w uszach wła­sny śmiech. Dziwnie, bo nigdy dotąd nie śmiał się na głos. Nie było z czego.Ely­ssa mu za­wtó­ro­wała.— Trzeba cię jakoś na­zwać — za­de­cy­do­wała. — Chcesz mieć imię?Wzruszył ra­mio­nami. Do tej pory jakoś się bez niego oby­wał. Że nie ma imienia, uświado­mił sobie do­piero przed pa­roma ty­go­dniami, kiedy go o nie spy­tała.— Nadać ci ja­kieś?Spoj­rzał na łuk, koł­czan i strzały. Po raz pierwszy coś od ko­goś do­stał i był tym da­rem za­chwycony. Skoro Ely­ssa chce mu dać jesz­cze imię, to chyba nie wy­pada się wzbraniać. Kiw­nął głową.Tymcza­sem koń po­chy­lił łeb i za­czął sku­bać ra­chi­tyczną trawę.— Kiedy by­łam mała, mia­łam przyja­ciela — za­częła, gła­dząc szyję zwie­rzę­cia. — Ale nie ta­kiego z krwi i ko­ści, prawdzi­wego przyja­ciela nigdy nie mia­łam. Był to chło­piec, który zja­wiał się zaw­sze wtedy, kiedy go po­trze­bo­wa­łam. Ale on ist­niał tylko w mo­jej wy­obraźni. Wy­my­śli­łam go sobie. Od dawna już go nie wi­duję. — Urwała i po­pa­trzyła na chłopca. — Chcesz być moim przyja­cie­lem?Wy­trzymał spoj­rze­nie jej ciemnych oczu. Był Ely­ssa ocza­ro­wany. Sta­no­wili swoje prze­ci­wieństwa. Ona miała wszystko, on nic. Od­wdzię­czyła mu się już za oca­lenie życia. Dla­czego nadal chce się z nim za­da­wać? I dla­czego się do niej ode­zwał, po raz pierwszy prze­ry­wa­jąc mil­cze­nie?Była cza­row­nicą. Oto, dla­czego. Rzu­ciła na niego urok. Za­cza­ro­wała go i tylko jed­nej od­po­wie­dzi mógł jej udzielić.— Chcę — wy­krztusił.— A za­tem nadam ci imię mo­jego przyja­ciela z dzie­ciń­stwa — oznajmiła. — Bę­dziesz się na­zy­wał Kon­rad.— Kon­rad — wy­szeptał po­woli, wy­ma­wia­jąc te dwie obce sy­laby po raz pierwszy. — Kon­rad — po­wtó­rzył już gło­śniej. Po­do­bało mu się to imię.Nigdy dotąd go nie sły­szał, ale znał je od zaw­sze. Było to jego imię, jego wła­sne imię, które cze­kało nań od dnia na­ro­dzin.— Kon­rad! — krzyknął, wy­rzu­cając w górę obie ręce; w jed­nej trzymał łuk, w dru­giej koł­czan pełen strzał. — Konrad!Trudniej było ukryć łuk i strzały niż sztylet. Miejsce na łuk i cześć strzał zna­lazł pod mo­stem, wci­ska­jąc je w szparę nad bel­kami no­śnymi. Po­zo­stałe pięć ukrył w obo­rze za karczmą, gdzie nie za­szkodzą im ka­prysy po­gody.Na­wet Ely­ssie nie po­wie­dział o tych schow­kach. Wo­lał za­cho­wać ostroż­ność, nie wie­dział jesz­cze, czego może się po niej spo­dziewać. Nigdy w życiu ni­komu nie ufał i teraz też się lękał, że dziew­czyna go zdra­dzi. Mo­gła wszak po­wie­dzieć ojcu, że ukradł łuk, koł­czan i strzały.Do Wil­helma Ka­stringa nale­żała cała wio­ska. W jego rę­kach spo­czy­wał los wszyst­kich miesz­kań­ców do­liny. Był tu pa­nem życia i śmierci.Ely­ssie nie wolno było opuszczać dworu sa­mej, bez zbrojnej eskorty. Tylko on wie­dział, że ła­mała ów za­kaz. Gdyby za­szła taka po­trzeba, mo­gła zmu­sić go do mil­cze­nia groźbą wy­ja­wie­nia, że jest w po­sia­daniu czar­nej broni.Ale taka po­trzeba nie zaj­dzie. On od­zy­wał się tylko do niej. Ely­ssa po­wie­działa, że będą „przyja­ciółmi” — i z bie­giem ty­go­dni, mie­sięcy, lat rze­czy­wi­ście się nimi stali.A on stał się Kon­ra­dem.Rzecz ja­sna, tylko Ely­ssa na­zy­wała go tym imieniem, bo nikt inny nie wie­dział, że je nosi. Ale on też tak o sobie my­ślał. Jego życie roz­po­częło się na­prawdę do­piero wtedy, gdy dzięki niej prze­stał być bezi­miennym.Ely­ssa rów­nież się od­ro­dziła, bo bez niego — bez Kon­rada — już by nie żyła. Gdyby nie za­dźgał zwie­rzo­łaka, stwór by ją roz­szar­pał. Za­wdzię­czali sobie na­wzajem, że uro­dzili się na nowo. * * *Kon­rad z cza­sem do­rósł do łuku, który z po­czątku był dlań za duży. Ty­dzień po ty­go­dniu, mie­siąc po mie­siącu ćwi­czył co rano pię­cioma strzałami, obie­rając sobie za cel drzewa, aż w końcu stał się nie­zrówna­nym łucz­ni­kiem.Zimno i wil­goć wy­pa­czyły brze­chwy pierw­szych pię­ciu strzał, ich groty stę­piły się od zbyt czę­stego uży­wa­nia, po­ła­mały się pióra pie­rzysk. Ale kilka strzał oszczędził, schował je i w ogóle ich nie uży­wał. Wo­dząc deli­kat­nie pal­cami po brze­chwach, gro­tach i pie­rzy­skach, spraw­dzał re­gu­lar­nie ich stan i po­dzi­wiał kunszt rze­mieślnika, który cały ten komplet spo­rzą­dził.Na­cierał koł­czan ło­jem, żeby skóra za­cho­wała ela­styczność. A była to skóra ja­kie­goś oso­bli­wego zwie­rzę­cia, kto wie, czy nie któ­regoś z tych na wpółmi­tycz­nych, żyją­cych po­noć na końcu świata. A może na­wet w są­sied­niej doli­nie. Dla Kon­rada odle­gło­ści te były rów­nie nie­wy­obra­żalne. Za­cho­dził też w głowę, co mogą oznaczać skrzyżo­wane strzały i pięść na koł­cza­nie, na brze­chwach strzał i na wierzchoł­kach sa­mego łuku. Nie był to bo­wiem herb Ka­stringa.Po­dob­nie jak dziwny nóż, czarna skóra i nie­znany herb były sym­bo­lem ob­cych krain, le­żą­cych za puszczą, za rzeką, za wzgó­rzami. Świado­mość ist­nie­nia ta­kich cu­dów fa­scy­no­wała go, a zara­zem na­peł­niała nie­po­ko­jem.Wprawia­nie się w łucz­nic­twie za­czy­nał od strzelania do pni drzew. Ale drzewa stały w miej­scu. Po pew­nym cza­sie do­szedł do wniosku, że musi zna­leźć sobie żywy cel, wy­pró­bo­wać swe umiejęt­ności na któ­rymś z miesz­kań­ców lasu.Naj­lep­szy byłby zwie­rzo­łak, ale wolał z ta­kim bez po­trzeby nie za­dzie­rać. Zdawał sobie sprawę, jak wiel­kie szczęście miał tam­tego dnia, dawno temu, kiedy udało mu się poło­żyć tru­pem jed­nego z tych mo­car­nych po­two­rów, za je­dyną broń ma­jąc tylko sztylet. Le­piej nie kusić losu. Skoro one da­wały mu spo­kój, on też nie bę­dzie wchodził im w drogę.Kiedy nie miał jesz­cze łuku, uzu­peł­niał gło­dowe racje żyw­ności, wy­dzielane mu w karczmie, za­sta­wia­jąc sidła na kró­liki. I teraz kró­liki padły pierw­szymi ofia­rami jego łucz­ni­czych umiejęt­ności. Na­brawszy wprawy, po­trafił ze­strzelić ptaka sie­dzą­cego na ga­łęzi, a na­wet trafić do tak szybko poru­sza­ją­cych się ce­lów, jak wie­wiórki.W ten wła­śnie spo­sób stra­cił pierwszą ze swoich strzał; znik­nęła gdzieś wy­soko w ko­ronie drzewa i nie od­na­lazł jej, choć wspiął się na sam czu­bek.Do­cho­dził do wniosku, że po­tra­fiłby już prze­żyć w le­sie. Jeśli wie­działo się, gdzie szu­kać, po­ży­wie­nia było tu w bród. Ja­dalne ro­śliny, pta­sie jaja, ko­rzonki. Na­wet gdyby nie miał łuku, mógłby łapać w si­dła małe zwie­rzęta i ło­wić ryby w rzece.Na razie jego ofia­rami pa­dały tylko mniejsze zwie­rzątka — ale żeby przetrwać w dzi­czy, mu­siałby mie­rzyć się rów­nież z więk­szymi be­stiami, za­mieszku­ją­cymi mroczne ma­tecz­niki puszczy.Ubił odyńca, naj­większe stwo­rze­nie, do ja­kiego kie­dy­kol­wiek mie­rzył z łuku. Po­łożył go dwiema cel­nie po­sła­nymi strzałami. Ale za­nim zdą­żył po­dejść do zdo­by­czy, opa­dła ją wa­taha wil­ków. Ro­zer­wały odyńca na strzępy, poże­rając na miej­scu ile mo­gły, a to co zo­stało, od­cią­gnęły na swoje leża.I tak stra­cił dwie ko­lejne strzały. Mógł tylko stać i pa­trzeć. Wzdragał się poru­szyć, w oba­wie, że któ­ryś z wil­ków go do­strzeże i uzna za smacz­niej­szy ką­sek. Nie zda­wał sobie na­wet sprawy, że są w po­bliżu. Czyżby tak go po­chło­nęło pod­cho­dze­nie odyńca, że nie wy­czuł ich obecności?W ciągu kilku lat parę razy pękła mu cię­ciwa. Na­pra­wiał ją, ale stra­ciła nie­od­wra­cal­nie swoją czarną barwę. Łuk też w końcu naj­pierw pękł, po czym się zła­mał. Wtedy to Kon­rad zo­ba­czył, że drewno w środku rów­nież jest czarne, czyli był to jego natu­ralny kolor, a nie efekt nasą­cze­nia ja­kimś ciemnym barwni­kiem, jak z po­czątku przy­puszczał. Stratę łuku bar­dzo prze­żył. Wy­kopał grób i po­grze­bał go w po­bliżu miej­sca, gdzie po raz pierwszy spo­tkał Ely­ssę i zwie­rzo­łaka.Na­stęp­nego dnia o świ­cie stwierdził, że ja­kieś nocne le­śne stwo­rze­nie, szu­kając za­pewne pa­dliny, wy­ko­pało zła­many łuk z czar­nego drewna i gdzieś go za­wlo­kło.Spo­rzą­dził sobie nowy łuk, ale od­two­rze­nie cen­nych strzał prze­ra­stało jego umiejęt­ności. Czwarta się zła­mała i zo­stała mu już tylko jedna — oraz tych pięć z kry­jówki w obo­rze.Nie po­trafił od­two­rzyć strzał, ale po­tra­fiła to Ely­ssa. Cho­ciaż nie umywały się do ory­gi­nal­nych, to, ma­jąc je, mógł przy­najmniej oszczę­dzać tamte pięć. Nie bar­dzo wie­dział, po co je trzyma, ale prze­czu­cie mó­wiło mu, że pew­nego dnia znaj­dzie dla nich cel.Mi­jały pory roku, pły­nęły lata. Nie­wiele się zmieniało. Ely­ssa przy­cho­dziła co jakiś czas spo­tkać się z nim o świ­cie. Zda­rzało się to może co kilka dni, może co ty­dzień, a może co mie­siąc. Mó­wiła mu, że jest jej jedy­nym przyja­cie­lem; on wie­dział, że za jedy­nego przyja­ciela ma ją.Spotkań tych wy­glą­dał zaw­sze z nie­cier­pli­wo­ścią. Był za­wie­dziony, kiedy się nie zja­wiała, przygnę­biony, kiedy przy­cho­dziła pora roz­sta­nia.Pew­nego razu wspo­mniała o uczcie wy­danej we dwo­rze na cześć dzie­dzica są­sied­niego ma­jątku. Kiedy Kon­rad opo­wie­dział jej, co sam w tym cza­sie jadł, prze­raziła się i nie kryła obrzy­dze­nia.Od tam­tej pory czę­sto przyno­siła mu na spo­tka­nia paczkę z żyw­no­ścią — słod­kie deli­cje, ja­kich nigdy dotąd nie kosztował, sma­ko­wicie przypra­wione mięsa i pyszne pasztety.— Cza­sem wy­daje mi się, że nad moje to­wa­rzy­stwo przedkła­dasz po­siłek — żar­to­wała czę­sto.— To prawda — przy­znał.Przez kilka pierw­szych mi­nut każ­dego spo­tka­nia nie­wiele się od­zy­wał; zbyt był po­chło­nięty je­dze­niem.Rozma­wiali ze sobą, bo żadne nie miało ni­kogo in­nego, z kim mo­głoby szczerze po­ga­wę­dzić, a poza tym znali się pra­wie od dziecka. Kon­rad z każ­dym mie­sią­cem sta­wał się wyż­szy, wy­rastał z chłopca na męż­czy­znę.Ely­ssa była jak na dziew­czynę wy­soka, lecz wzrostem nie do­rów­ny­wała Kon­ra­dowi. Za­cho­wała dziew­częcą smu­kłość, ale za­okrągliła się tu i ów­dzie, przeista­cza­jąc w ko­bietę.Ile­kroć się spo­ty­kali, Kon­rad od­wle­kał swój po­wrót z uzbiera­nym drewnem do wsi. Ry­zy­ko­wał nara­żenie się na gniew swego pana, by­leby tylko po­być z nią dłu­żej. Cza­sami zda­rzało mu się na­wet wra­cać z pu­stymi rę­kami.Pew­nego po­ranka, kiedy karczmarz, zło­rze­cząc, łoił mu skórę za to, że nie przyniósł ani jed­nego pa­tyka, Kon­rada zdu­miał wy­raz jego twa­rzy. My­ślał zaw­sze, że pan go nie­na­widzi, ale to, co uj­rzał wtedy w jego oczach, nie było nie­na­wi­ścią — to był strach.Od tam­tego dnia Kon­rad prze­stał się bać karczma­rza. Szer­sze, sil­niej­sze plecy chło­paka lepiej zno­siły razy by­kowca Branden­he­imera, i re­gu­larna chło­sta sta­wała się ruty­no­wym, nic nie zna­czą­cym ob­rząd­kiem.Kon­rad wie­dział, że jego życie nie zaw­sze bę­dzie takie. Że w przy­szło­ści się od­mieni. Nie był w sta­nie przewi­dzieć, co do tego do­pro­wa­dzi, ale nie miał wąt­pli­wo­ści, że coś się wy­darzy. Może nie tak szybko, jesz­cze nie w tym roku, może na­wet nie w przy­szłym, ale był prze­ko­nany, że wszystko się zmieni.— Py­tałam o cie­bie ojca — oznajmiła Ely­ssa.Bez względu na porę roku Ely­ssa zaw­sze przyjeż­dżała w opończy. Roz­po­ście­rała ją na ziemi, żeby nie po­bru­dzić zie­mią i nie za­pla­mić trawą odzienia. Łachma­nom Kon­rada brud i plamy nie były straszne.Ale był Vor­ge­heim, śro­dek lata, i oboje nic na sobie nie mieli. Przed chwilą ką­pali się w rzece, a te­raz su­szyli nagie ciała w po­ran­nym słońcu.Kon­rad poło­żył łuk obok sie­bie. Się­gnię­cie po niego, na­łoże­nie strzały na cię­ciwę i na­pię­cie nie za­ję­łoby mu wię­cej jak dwie se­kundy. Ale latem wa­łę­sało się mniej zwie­rzo­ła­ków i od kilku mie­sięcy żad­nego w oko­licy nie wy­czuł.Kon­rad wle­pił wzrok w Ely­ssę, która roz­cze­sy­wała dłu­gie, czarne włosy.— O co go py­tałaś? — wy­krztusił z na­pię­ciem w gło­sie.— Kim jesteś — od­parła.Serce za­biło mu ży­wiej, zu­peł­nie jakby wy­czuł krwio­żerczego dra­pieżcę, skra­dają­cego się wśród gę­stwiny. Chwycił od­ru­chowo za rę­ko­jeść noża i ści­snął ją mocno.Zer­knęła na niego z uśmie­chem. Był to uśmiech prze­korny. Ely­ssa miała już taką wadę. Po­tra­fiła być bar­dzo ka­pry­śna, na­stroje zmieniały jej się bez żad­nego wi­docznego po­wodu. By­wało, że przeje­chawszy już przez most, za­wra­cała konia i od­da­lała się z po­wrotem do wsi, na­wet nie spoj­rzawszy na Kon­rada; by­wało, że nie przywio­zła ze sobą pro­wiantu i nie ra­czyła na­wet wy­ja­śnić dla­czego; by­wało, że nie ode­zwała się sło­wem, kiedy byli ra­zem.— Nie znasz swojej prze­szło­ści — po­wie­działa. — Ale po­my­śla­łam sobie, że mój oj­ciec po­wi­nien coś wie­dzieć. On wie o wszystkim, co dzieje się w tej doli­nie. — Przyglą­dała się przez chwilę Kon­ra­dowi, po czym do­rzu­ciła: — No, może z ma­łymi wy­jąt­kami.Serce wa­liło mu jak młotem, krew pul­so­wała w ży­łach. Biły na niego siódme poty. Od­dałby wszystko, żeby się do­wie­dzieć, co od­kryła Ely­ssa, a zara­zem nie chciał tego sły­szeć.Rozma­wiali już o tym kil­ka­krot­nie, i za każ­dym ra­zem do­cho­dzili do wniosku, że Kon­rad żadną miarą nie może być krewnym karczma­rza. Kim więc jest? Nie było w wio­sce dru­giego tak źle jak on traktowa­nego, traktowa­nego jak nie­wol­nik. Na­wet Wil­helm Ka­string, naj­moż­niej­szy człowiek w oko­licy, za­trud­niał swoich słu­żą­cych i pła­cił im; nie był ich wła­ści­cie­lem.Kon­rad nie od­zy­wał się, cze­kał z za­par­tym tchem, co po­wie Ely­ssa. Ale ona się z nim dro­czyła, chciała, żeby wy­cią­gał z niej in­for­ma­cje.— No i co? — znie­cier­pli­wił się w końcu. — Co po­wie­dział?— Za­pytał, skąd o to­bie wiem. Po­wie­działam, że cię wi­działam w wio­sce, że je­steś trakto­wany jak pies. I że za­cie­ka­wiło mnie, dla­czego tak się dzieje i coś ty za jeden.— I co on na to?— Po­wie­dział, że­bym omijała cię z da­leka, że nie wolno mi z tobą roz­ma­wiać. Ja na to, że i tak jesteś nie­mową. Kiedy spy­tał, skąd to wiem, od­par­łam, że wszyscy wie­dzą, żeś kiep i pół­głó­wek. — W jej oczach mi­go­tały iskierki roz­ba­wie­nia.— I co jesz­cze?Ely­ssa ścią­gnęła brwi i spo­waż­niała.— To dziwne, ale kiedy dalej naci­ska­łam, bar­dzo się stro­pił. Zu­peł­nie jakby się... prze­stra­szył. Nie chciał mi nic wię­cej po­wie­dzieć. Jesz­cze raz przykazał mi, że­bym cię uni­kała. — Ro­ze­śmiała się nie­szczerze. — Zaw­sze słu­cham ojca. I dla­tego mnie tu te­raz nie ma.Kon­rad gniewnie wbił sztylet w zie­mię. Nie­po­trzebnie py­tała ojca, nie­po­trzebnie mu się z tego zwie­rzyła, ale chyba nie po­wie­działa mu wszyst­kiego, a świado­mość tego jesz­cze po­gar­szała sprawę. Są­dząc po reak­cji Wil­helma Ka­stringa, dzie­dzic coś wie­dział.Kiedy Ely­ssa po­wie­działa „przestra­szył się”, na­tychmiast przypo­mniał mu się wy­raz twa­rzy Adolfa Branden­he­imera. Lu­dzie z wio­ski zaw­sze go uni­kali. Czyżby robili to nie z po­gardy, lecz ze stra­chu?A je­śli tak, to czego się bali?Ely­ssa poło­żyła mu dłoń na ra­mie­niu, ale chło­pak strą­cił ją gniew­nym poru­sze­niem barku.— Nie złość się — po­wie­działa. — Nie spo­dziewa­łam się, że on tak zare­aguje. Za dru­gim ra­zem lepiej to roze­gram. Po­trafię wziąć ojca pod włos; je­stem jego uko­chaną có­reczką.Ely­ssa była je­dyną córką Ka­stringa. Prócz niej miał jesz­cze trzech sy­nów.— To jesz­cze nie wszystko — pod­jęła. — Na drugi dzień za­pytał mnie o łuk, koł­czan i strzały, które ci da­łam.— Co? To on wie?— Ależ skąd! — Ely­ssa po­trzą­snęła ener­gicz­nie główką. — Nie wie, że je masz. Pew­nie zszedł po nie do loszku i stwierdził, że znik­nęły. Czę­sto się tam ba­wi­łam. Były schowane w małej piw­niczce, ni­czego prócz nich w niej nie było. Do­sta­łam się tam, bo kłódka prze­rdzewiała.— I co po­wie­dział?— Za­rze­ka­łam się, że nie mam poję­cia, o co mu cho­dzi. Że nic nie wiem o żad­nym łuku ani o strzałach, i po­ra­dzi­łam mu, żeby za­pytał braci. — Wzruszyła ra­mio­nami. — To zwy­czajny zbieg oko­licz­ności.Kon­rad spoj­rzał na ostatnią czarną strzałę, jaka mu zo­stała, na ma­leńki herb wy­tło­czony przy złotej ob­wódce.— Nie przejmuj się tak — cią­gnęła Ely­ssa. — On o ni­czym nie wie. Nie pa­mię­tał na­wet, że je w ogóle ma.— Ale przypo­mniał so­bie, kiedy wspo­mniałaś mu o mnie. — Wzdrygnął się, ale by­najmniej nie z zimna.Za­mil­kła i znowu za­częła roz­cze­sy­wać włosy. Kon­rad starał się wy­rzu­cić z myśli czarną broń i przypo­mnieć so­bie, kiedy po raz pierwszy wi­dział cze­szącą się Ely­ssę.Było to za­raz po pierw­szej wspólnej ką­pieli w rzece, nie­mal do­kład­nie w tym sa­mym, co teraz, nie­wi­docznym z wio­ski miej­scu. W lecie tego sa­mego roku, kiedy ocalił ją przed zwie­rzo­ła­kiem.Kon­rad od dziecka bał się wody i stro­nił od niej, ale wtedy Ely­ssie udało się na­mó­wić go do zrzu­cenia ubrania i zanu­rze­nia się w rzecznym nur­cie. Zaw­sze po­tra­fiła po­sta­wić na swoim. I to ona na­uczyła go pły­wać.— Nie wi­działam cię jesz­cze czy­stego. Cał­kiem nie­źle się pre­zen­tu­jesz — po­wie­działa mu, kiedy wy­szli z wody. A po­tem ze śmiechem do­dała: — Jak na wie­śniaka. — Oglądała jego ciało, wo­dząc pal­cami po ja­snych bli­znach na grzbiecie i udach. — To karczmarz? On ci to zro­bił?— On, jego żona albo dzieci.— Te są za stare, bym zdo­łała je usu­nąć — po­wie­działa. — Nie po­trafię tego... jesz­cze.Spoj­rzał na dziew­czynę py­ta­jąco, ale ona uśmiech­nęła się tylko i poło­żyła palec na ustach, a po­tem się­gnęła po grze­bień.Prze­cią­gnęła nim po mo­krych wło­sach. Wtedy po raz pierwszy wi­dział, jak Ely­ssa się cze­sze. Uświado­mił sobie, że traktuje go jak lalkę, jak swojego wy­my­ślo­nego Kon­rada. Ale jemu to nie prze­szkadzało. Roz­ko­szo­wał się każdą spę­dzoną w jej to­wa­rzy­stwie chwilą. Po raz pierwszy w życiu nie był sam, i każdy nowy dzień witał z na­dzieją, że znowu się z nią spo­tka.Kiedy się tam­tego dnia roz­stali, wy­tarzał się w pyle, zmierzwił sobie włosy, po­bru­dził twarz. Nie chciał, żeby pan zo­rientował się, że za­szło coś nie­zwy­kłego.Te­raz jed­nak, choć nadal odziany w łachmany, wra­cał do karczmy czy­sty i schludny. Już się nie bał. Branden­he­imer nie mógł mu zro­bić nic, czego by nie zniósł.Tamtego dnia nad rzeką Ely­ssa po raz pierwszy wspo­mniała też o jego oczach. Już wcześniej za­uwa­żył, że czę­sto się im przygląda, i za każ­dym ra­zem od­wra­cał głowę.— Masz nie­sa­mo­wite oczy, Kon­ra­dzie — po­wie­działa. Na­tychmiast za­słonił je sobie dłońmi, choć był to gest da­remny.Było za późno — a zresztą dla wzroku takiej jak ona cza­row­nicy dło­nie nie sta­no­wiły żad­nej prze­szkody.— Nie­po­trzebnie je za­kry­wasz — po­wie­działa, od­cią­gając mu ręce od twa­rzy.— Co wiesz o mo­ich oczach? — spy­tał, przy­su­wa­jąc się bliżej niż kie­dy­kol­wiek i spo­glą­dając jej głę­boko w ciemne źre­nice; źre­nice nie­mal tak czarne jak włosy, czarne jak strzały, które mu po­da­ro­wała. — Co wi­dzisz?— A co ty wi­dzisz? — od­po­wie­działa pyta­niem na pyta­nie.— Nic! — wy­rzu­cił z sie­bie, zaci­ska­jąc mocno po­wieki. — Wszystko — wy­szeptał po chwili.Już nigdy wię­cej nie wspo­mniała o jego oczach.Aż do dzi­siaj. Wszystko było do­kład­nie tak samo. Pra­wie. Ta sama pora dnia, to samo miej­sce. Zmienili się tylko oni. Oboje wy­doro­śleli za­równo fi­zycznie, jak i emo­cjo­nal­nie. Byli sobie teraz bliżsi niż kie­dy­kol­wiek dotąd, jedno znało dru­gie lepiej niż sie­bie. Ale jed­no­cze­śnie byli sobie bar­dziej da­lecy, ro­zu­mieli, że dzieli ich praktycz­nie wszystko, a je­dyne, co łączy, to przyjaźń.— Masz nie­sa­mo­wite oczy, Kon­ra­dzie — po­wie­działa znowu Ely­ssa.Wy­po­wia­dając te słowa, zła­mała ich nie­pi­saną umowę. On nigdy nie wspomi­nał o jej ma­gicz­nym darze, o drobnych cza­ro­dziejskich sztucz­kach, które z taką ła­two­ścią jej przy­cho­dziły, ona zaś nigdy nie mó­wiła o jego oczach — a zwłaszcza o le­wym.Tym śle­pym. Rozdział trzeci [top] Nikt się nigdy nie do­wie, co za­szło — ani co mo­gło zajść.Przy­szłość ca­łego świata to kom­bina­cja mało zna­czą­cych składni­ków, z któ­rych wszystkie, jeśli po­rów­nać je z cało­ścią, wy­dają się jesz­cze bar­dziej try­wialne. Ale każdy z tych drobnych ele­mentów wnosi swój nie­wielki wkład w kształto­wa­nie ogólnej kolei rze­czy, a trudno przewi­dzieć, który z nich w nad­cho­dzą­cych stu­le­ciach okaże się bar­dziej od in­nych zna­czący.Kiedy w prze­szłość odej­dzie ten dzień, świat po­dą­żać bę­dzie dalej wy­ty­czoną mu drogą, ku ostatecz­nemu try­um­fowi Cha­osu. Ko­lejna prze­szkoda na tym chlubnym szlaku usu­nięta zo­sta­nie tak samo skru­pu­lat­nie, jak skru­pu­lat­nie starta zo­sta­nie z po­wierzchni ziemi wio­ska.Większość na­past­ni­ków ani nie zda­wała sobie sprawy, jakie będą kon­se­kwencje ich na­jazdu i czemu ma on słu­żyć, ani ich to ob­cho­dziło. Dla ogromnej więk­szo­ści liczył się tylko sam udział w kon­flik­cie — nad­cią­ga­jąca bitwa.Nie ro­biło im róż­nicy, że nie miała to być bitwa w ści­słym tego słowa zna­cze­niu, lecz coś bar­dziej przy­po­mi­nają­cego krwawą ro­botę rzeź­nika w ubojni. Wszak sprowa­dzało się to do tego sa­mego: do orgii bólu i cier­pie­nia, męki i śmierci. Śmierć wro­gów, sprzymie­rzeń­ców, wła­sna, wszystko to były aspekty tej sa­mej od­wiecznej wojny.Je­dy­nym pew­ni­kiem życia jest śmierć, i tu bru­talni na­jeźdźcy się nie za­wiodą. Żyli, by umrzeć — i mu­szą umrzeć... * * *Kon­rad nie mógł zo­ba­czyć tego, co wi­działa Ely­ssa, co wi­dzieli wszyscy inni. Nie mógł zo­ba­czyć wła­snej twa­rzy, wła­snych oczu.Ale nie­zu­peł­nie to miała na myśli Ely­ssa, mó­wiąc mu, że ma nie­sa­mo­wite oczy. Owszem, o ich wy­gląd też jej cho­dziło, ale nie tylko. Ciemne oczy Elyssy były jak głę­bokie wiry, wi­działa nimi o wiele wię­cej, niż mu mó­wiła — tak samo jak on wi­dział swoimi o wiele wię­cej, niż skłonny był jej po­wie­dzieć.Na­stęp­nego ranka Ely­ssa wró­ciła z lu­ster­kiem. Nadje­chała jak zaw­sze, zaraz po brza­sku. O tak wczesnej porze rzadko można było ko­goś na­po­tkać, zwłaszcza w tej oko­licy.Miejsce, w któ­rym Kon­rad zabił zwie­rzo­łaka, znaj­do­wało się teraz na otwartej prze­strzeni. Bór, kar­czo­wany przez drwali i le­śni­ków, cof­nął się przez tych kilka lat jesz­cze bar­dziej. Kon­rad cze­kał na Ely­ssę dalej od mo­stu niż kie­dyś, tam gdzie prawdo­po­do­bień­stwo, że do­strzeże ich ktoś z wio­ski było mi­ni­malne.— Ty chyba nigdy nie wi­działeś sa­mego sie­bie, prawda? — za­py­tała, prze­glą­dając się w lu­sterku. Od­gar­nęła za lewe ucho pu­kiel kru­czo­czar­nych wło­sów, który opadł jej na czoło. — Trzymaj. — Po­dała mu lu­sterko. — Ale ostrożnie, wo­lała­bym, żeby twoja szpetna gęba go nie uszko­dziła!Nie słu­chał jej. Całą uwagę sku­pił na przedmio­cie, który trzymała w wy­cią­gniętej ku niemu ręce. Był owalnego kształtu, opra­wiony w sre­bro. Na­wet rączka i tylna ścianka były ze sre­bra wy­sa­dza­nego skrzącymi się czerwie­nią i żół­cią szkieł­kami. Zo­ba­czył niebo od­bite w gład­kiej szklanej tafli.— Że jak? — bąk­nął, nie kwa­piąc się do wzięcia od niej dziwnego przed­miotu.— To był żart. — Nie co­fała ręki.— Jaki żart? — Zro­bił krok do tyłu i po­trzą­snął głową.— Że od szpetnej gęby po­pęka szkło.To lu­sterko mu­siało być warte for­tunę. Zdo­biące je czerwone i żółte okruchy, które wziął po­cząt­kowo za szkło, to chyba ja­kieś dro­gie ka­mie­nie. Sre­bro i klej­noty — i to wszystko tylko po to, żeby Ely­ssa mo­gła się przejrzeć.— Tchórz cię oble­ciał, co? Tchórz, tchórz, tchórz!Ely­ssa miała wła­ści­wie rację, ale Kon­rad ani my­ślał jej w tym utwierdzać. Chwycił za rączkę i nie wie­dząc, czego ma się spo­dziewać, po­woli uniósł lu­sterko do twa­rzy.Swoje od­bicie uj­rzał po raz pierwszy w rzece. Było jed­nak za mało wy­raźne, by mógł wy­robić sobie wła­ściwe poję­cie o wła­snym wy­glą­dzie — a co waż­niej­sze — o wy­glą­dzie swoich oczu. Wy­da­wało mu się, że są takie same, ale pew­ności nie miał, bo tak na­prawdę wi­dział tylko na prawe.Nie­wiele wię­cej po­wie­działa mu wy­pole­ro­wana po­wierzchnia tar­czy jed­nego z żoł­nie­rzy, w któ­rej przejrzał się kilka lat temu. Bar­dziej znie­kształcała jego rysy, niż je od­da­wała.Szkło nale­żało do rzad­kości. W karczmie nie było żad­nego zwiercia­dła, nie było też chyba ta­kiego w całej wsi, nie li­cząc dworu. Sły­szał tylko o ist­nie­niu cze­goś ta­kiego od Elyssy, a pew­nie jej lu­sterko zo­stało wy­ko­nane w ja­kiejś dale­kiej kra­inie.Zo­ba­czył sie­bie po raz pierwszy.Aż stęk­nął z wra­żenia. Mru­gając, spo­glą­dał na ja­kie­goś ob­cego mło­dziana, który, rów­nież mru­gając, pa­trzył zdu­miony na niego. Pierwsze, co rzu­ciło mu się w oczy, to szopa skołtu­nio­nych ku­dłów, ni to blond, ni ru­dych. Ob­cinał je sobie co jakiś czas no­żem, kiedy były za dłu­gie, ale nigdy jesz­cze nie wi­dział u ni­kogo wło­sów ta­kiego ko­loru.Zer­knął po­nad lu­ster­kiem na uśmiech­niętą Ely­ssę. Uniósł je wy­żej, żeby się za­sło­nić, i przybli­żył do twa­rzy — do oczu.Wy­glą­dały identycz­nie, nie do­strzegał żad­nej róż­nicy. Obie źre­nice były bla­do­zie­lone. Ale czerwone pro­mie­nie słońca wstają­cego za ple­cami Kon­rada, od­bi­jane przez lu­sterko, ra­ziły go w oczy: Zmienił po­zycję, żeby go nie ośle­piały.I te­raz za­uwa­żył, że jedna ze źre­nic, roz­sze­rza­jąc się, ciemnieje, staje się bar­dziej zie­lona, za to druga ja­śnieje, żółk­nie — przybiera złotą barwę...Jego oczy były róż­nego ko­loru.Jedno złote, dru­gie zie­lone. To pew­nie miała na myśli Ely­ssa, mó­wiąc mu, że ma nie­sa­mo­wite oczy.Ale na jedno wi­dział. A na dru­gie nie.Trzyma­jąc lu­sterko w pra­wej ręce, lewą pod­niósł do oczu. To samo uczyniło jego odbi­cie. Do­tknął pal­cami skóry pod le­wym okiem. Ale odbi­cie nie po­wtó­rzyło tego ru­chu — ono do­tknęło skóry pod okiem pra­wym. Za­fra­po­wany ścią­gnął brwi.Ob­ser­wu­jąca go Ely­ssa par­sk­nęła śmiechem. Zo­ba­czył w lu­sterku, jak pod­cho­dzi doń od tyłu. Wspięła się na palce, wyj­rzała znad pra­wego barku Kon­rada, a on zo­ba­czył jej twarz przy swojej.Wy­dała mu się jakaś inna. Jakby wi­dział jej bliź­niaczkę, któ­rej włosy są za­cze­sane do tyłu nad pra­wym, a nie nad le­wym uchem.I cho­ciaż stalą po jego pra­wej stro­nie, odbi­cie dziew­czyny znaj­do­wało się po lewej stro­nie jego odbi­cia...Zo­ba­czył w lu­sterku jej uśmiech i pa­trzył zdę­biały, jak poru­sza ustami, wy­po­wia­dając słowa, które sły­szał pra­wym uchem:— To lu­strzane odbi­cie, Kon­ra­dzie. Prawa strona nie jest prawą, lewa nie jest lewą. Ja nie­zu­peł­nie tak wy­glą­dam i ty rów­nież nie­zu­peł­nie tak. Spójrz.Prze­su­nęła się i wyj­rzała spo­nad le­wego ra­mie­nia chło­paka. Ale w lu­strze po­stać Elyssy uka­zała się obok pra­wego ra­mie­nia Kon­rada.— To, co w lu­sterku jest twoją lewą stroną — wy­ja­śniła — w rze­czy­wi­sto­ści jest twoją stroną prawą. — Spoj­rzała mu w oczy. — A to, co wi­dzisz w nim po pra­wej, w rze­czy­wi­sto­ści znaj­duje się po lewej.Jedno oko miał zdrowe. Dru­gie ślepe. Jedno było złote. Dru­gie zie­lone. Ale które jest które? Skoncen­tro­wał wzrok na wła­snym odbi­ciu i za­czął ana­lizo­wać, co wła­ści­wie widzi.Wi­dział mło­dego męż­czy­znę w wieku około dwu­dzie­stu lat, który wy­da­wał mu się nie tyle prze­stra­szony, co za­kło­po­tany, i któ­rego oczy róż­niły się barwą.Kon­rad wi­dział do­brze tylko na prawe oko, za­mknął więc po­woli lewe. Jego odbi­cie za­mknęło swoje prawe oko, to złote.Wie­dział już, że to oszu­stwo lu­sterka. Lu­sterku nie można było ufać, ale ufał swojemu pra­wemu oku, zie­lo­nemu.Ma­jąc otwarte tylko jedno oko, wi­dział w lu­sterku do­kład­nie to samo, co oby­dwoma. Nie za­sko­czyło go to. Prawe oko było zdrowe. Na lewe nie wi­dział, bo kiedy za­my­kał prawe, było tak, jakby za­mknął oby­dwa. Pra­wie.— Wi­dzisz? — spy­tała Ely­ssa.Wi­dział ją. Wi­dział sie­bie. Kiw­nął głową i jego odbi­cie rów­nież to zro­biło. Otworzył dru­gie oko. Za­bły­sło zło­tem.Wie­dział już wcześniej, że jego jedno oko różni się od dru­giego, ale nie przy­puszczał, że w ten spo­sób. Z tym że ta róż­nica sta­wała się za­uwa­żalna do­piero przy bliż­szym przyjrze­niu.Ely­ssa zwróciła na nią uwagę, i nie było w tym nic dziwnego. Tylko ona z nim roz­ma­wiała, tylko ona pa­trzyła na niego wy­star­cza­jąco długo, by tę róż­nicę za­uwa­żyć.Za­mknął te­raz prawe oko. I jak zaw­sze efekt był taki, jakby za­nik­nął oby­dwa. Nie wi­dział ni­czego, ni­czego, co działo się w te­raź­niej­szo­ści...W mroku ma­ja­czyło słabe, od­ległe światełko. Kiedy się skoncen­tro­wał i wy­tężył lewe oko, to złote, ślepe, od­róż­nił kontur. Był to owalny kształt lu­sterka, które trzymał wciąż w ręku. A w lu­sterku od­bijała się jakaś twarz.Do­my­ślił się, że widzi obraz prze­cho­wy­wany nadal przez jego mózg. To była ostatnia rzecz, na jaką pa­trzył przed za­mknię­ciem oka. Lu­sterko. A w nim twarz z otwartymi oczami. Oczami róż­nej barwy, jed­nym zie­lo­nym, dru­gim zło­tym.Ale ta twarz nale­żała do ko­goś in­nego!Był to star­szy męż­czy­zna o po­ora­nym zmarszcz­kami, na­zna­czo­nymi bli­znami sma­głym i bro­da­tym obli­czu. Kon­rad nigdy tej twa­rzy nie wi­dział, a prze­cież ją roz­po­zna­wał.To była jego twarz. Pa­trzył na sie­bie, ta­kiego ja­kim bę­dzie za wiele lat.Pa­trzył w przy­szłość.— Nie! — krzyknął, zaci­ska­jąc mocno po­wieki, by po­zbyć się tego ob­razu. Po chwili sze­roko otworzył oczy i zer­k­nąw­szy jesz­cze raz na swoje obecne odbi­cie, od­rzu­cił lu­sterko naj­dalej, jak po­trafił.Usłyszał trzask pę­kają­cego szkła. Zdu­miona Ely­ssa krzyknęła gniewnie i z ca­łych sił ude­rzyła go otwartą dło­nią w bok głowy. Pod­bie­gła do miej­sca, w któ­rym upa­dło lu­sterko i ru­gając go, jęła zbie­rać z ziemi odłamki po­kru­szo­nego szkła.Kon­rad był świa­domy wszyst­kiego, co się dzieje, ale czuł się cał­ko­wicie od tego od­sepa­ro­wany, jakby od­by­wało się to w ja­kimś in­nym cza­sie — a on to sobie tylko przypo­mi­nał.Przypo­mi­nał sobie, co się kie­dyś wy­da­rzyło.Albo co się do­piero miało wy­da­rzyć. * * *Sie­dzieli nad rzeką ra­mię w ra­mię, ale nie tak bli­sko sie­bie, jak zwy­kli sia­dy­wać. Ely­ssa trzymała na kola­nach srebrne lu­sterko. Było całe.Zu­peł­nie jakby przybyła przed chwilą i za­mie­rzała mu je do­piero po­ka­zać, jakby wy­da­rze­nia sprzed kilku mi­nut nie miały w ogóle miej­sca — jesz­cze nie miały.Był sko­ło­wany, wszystko mu się mie­szało. Prze­szłość, te­raź­niej­szość i przy­szłość zda­wały się prze­pla­tać ze sobą i nie mógł się poła­pać, co jest czym.Wie­dział do­kład­nie, co sta­nie się za chwilę. A wie­dział stąd, że to się już wy­da­rzyło. To działo się teraz. To nie bę­dzie po­wtórka. Ely­ssa po­każe mu lu­sterko, a on je od­rzuci.Wo­lał nie wni­kać, co za­szło w mię­dzy­cza­sie, kiedy pa­trzył w lu­sterko i wi­dział w nim swoje od­bicie — ob­raz sie­bie z przy­szło­ści.Lu­sterko się stłu­kło. Ale Ely­ssa po­zbie­rała co do jed­nego wszystkie okruchy, uło­żyła je na po­wrót w srebrnej oprawce, a po­tem, kale­cząc sobie palce i szep­cząc za­klę­cia, jęła wy­gła­dzać spę­kaną po­wierzchnię.Ob­ser­wo­wał z roz­tar­gnie­niem jej za­biegi, ale my­ślał o czym in­nym. My­ślał o swoim le­wym oku: tym zło­tym, śle­pym. O śle­pym oku, które wi­działo, które po­ka­zy­wało mu, co się wy­darzy — i które ro­biło to od dawna.Z bie­giem mi­nut od­dech mu się uspokajał, serce biło coraz wol­niej. Do­cho­dził do sie­bie.Ely­ssa, zbesztaw­szy go za rzu­cenie lu­ster­kiem, już się do niego nie od­zy­wała. Pew­nie do­my­ślała się, że mu­siało zajść coś po­waż­nego, skoro Kon­rad tak się za­cho­wał.Przejrzała się w lu­sterku, a może spraw­dzała tylko, czy znik­nęły wszystkie ślady uszko­dze­nia, po czym prze­nio­sła wzrok na Kon­rada. Ich oczy się spo­tkały.— Ja na­prawdę żar­to­wa­łam, mó­wiąc, że od two­jej szpetnej gęby lu­sterko po­pęka — po­wie­działa. — Nie mu­siałeś brać mo­ich słów na po­waż­nie. Tak tobą wstrząsnął wła­sny wize­ru­nek? — do­rzu­ciła z iro­nicz­nym uśmie­chem.Po­woli po­krę­cił głową i za­czął prze­cie­rać kuła­kami oczy, szu­kając słów.— Co zo­ba­czy­łeś? — spy­tała Ely­ssa.Spoj­rzał na nią. Nie py­tała o odbi­cie w lu­strze. Skąd wie, że zo­ba­czył coś dziwnego? Po chwili za­sta­no­wie­nia do­szedł do wniosku, że Ely­ssa tylko zga­duje.Nie roz­ma­wiali dotąd o jego wzroku. Uni­kał tego te­matu, bo sam nie ro­zu­miał w czym rzecz, a poza tym nie chciał, żeby Ely­ssa wie­działa. Miał po pro­stu taki dar, któ­rego nikt poza nim, na­wet ona, nie po­sia­dał. W pew­nym sen­sie tylko to miał na wła­sność. Nie chciał się tym z nią dzie­lić, choć nie bar­dzo wie­dział dla­czego.Była jego je­dyną przyja­ciółką, nie po­winni mieć przed sobą żad­nych ta­jem­nic. Co prawda, o jej ma­gii też nie roz­ma­wiali, ale ona przy­najmniej nie kryła przed nim swoich zdol­ności.Spoj­rzał na opuszki pal­ców dziew­czyny. Ska­le­czyła się szkłem nie­chcący czy też upusz­cze­nie krwi sta­no­wiło cenę, jaką mu­siała za­pła­cić, by wy­krze­sać z sie­bie moc po­trzebną do ma­gicz­nego sklejenia lu­sterka?Skoro ona nie mówi wszyst­kiego o swoich umiejęt­no­ściach, on też przemil­czy swoje.I skła­niało go do tego coś jesz­cze: mimo że znali się już tak długo, nadal nie do końca ufał Ely­ssie. Sam nie wie­dział dla­czego. Tylko ją jedną znał, wie­rzył jej, zro­biłby dla niej wszystko — a jed­nak jakiś we­wnętrzny głos ostrzegał go, że po­wi­nien się mieć na baczności.Nie chciał się przed nią cał­kiem otwierać, bo wtedy po­wie­działby o sobie wszystko, przez co Ely­ssa zy­ska­łaby nad nim przewagę. Zdawał sobie sprawę z bez­sen­sow­ności ta­kiego ro­zu­mo­wa­nia, ale prze­cież do prze­czuć nie można przykła­dać ra­cjo­nal­nej miary.A wszystko to miało związek z jego oczami, a wła­ści­wie z jed­nym z nich. Lewe było na po­zór ślepe, a mimo to wi­dział nim. Wi­dział nie to, co się aktu­alnie dzieje, lecz to, co się do­piero wy­darzy...Roz­bież­ność w cza­sie za­zwy­czaj nie była wielka, lewe oko zale­dwie o uła­mek se­kundy wy­bie­gało w przy­szłość przed prawe.Po­zwalało mu to w porę uskaki­wać przed bu­cio­rem, albo by­kow­cem Branden­he­imera. Wie­dział na mo­ment wcześniej, gdzie wy­lą­duje kop­niak karczma­rza, albo gdzie spadnie jego cios.Za­uwa­żył, że Ely­ssa znowu prze­gląda się w lu­sterku, nie­spiesznie zli­zując sobie krew z pal­ców.Za­czy­nały go ogarniać wąt­pli­wo­ści, czy rze­czy­wi­ście wi­dział w lu­sterku swoją po­sta­rzałą twarz. To pew­nie jakaś gra światła. No do­brze, ale skąd światło, skoro po­wieki miał zaci­śnięte? W ta­kim razie oczy mu­siały mu spłatać ja­kie­goś figla.Nie­możliwe, żeby zo­ba­czył sie­bie w przy­szło­ści; nigdy nie po­trafił ni­czego przewi­dzieć na wię­cej niż mi­nutę na­przód.Po­sta­no­wił nie wy­ja­wiać Ely­ssie prawdy o tym, co mu się przywi­działo; ale coś po­wie­dzieć mu­siał.— Pierwszy raz zo­ba­czy­łem swoje oczy — ode­zwał się. — Nie wie­działem, że róż­nią się kolo­rem. Wła­śnie to mnie tak za­sko­czyło. Nie chciałem po­tłuc ci lu­sterka. Nie wie­działem, że szkło jest takie kru­che.Przyglą­dała mu się uważnie, i czy­tał z jej miny, że nie daje wiary tym wy­ja­śnie­niom. Je­śli chce ją prze­ko­nać, to naj­lepiej po­wie­dzieć prawdę. Ale nie całą.— Kiedy za­my­kam prawe oko — wy­jaśnił — nie wi­dzę nic na lewe. Kiedy prawe oko mam otwarte, wi­dzę le­wym — ale nie­zu­peł­nie to samo, co pra­wym. Wi­dzę nim nie to, co się aku­rat dzieje, lecz co się bę­dzie działo za chwile.— Masz dar ja­sno­wi­dze­nia? Wi­dzisz przy­szłość?Kon­rad wzruszył ra­mio­nami.— Chyba tak, ale to nic spe­cjal­nego. W naj­lep­szym wy­padku wiem, co wy­darzy się za kilka se­kund, góra za mi­nutę, dzięki czemu mogę pod­jąć od­po­wiednie działania.— I wy­ko­rzy­stałeś ten dar, kiedy się po­zna­liśmy? Zo­ba­czy­łeś zwie­rzo­łaka?— Wie­działem już wcześniej, że czai się w lesie. Kiedy nad­je­cha­łaś, zro­zu­mia­łem, że się go nie spo­dziewasz. Ja go wi­działem, a ty nie. Wi­działem, jak wy­sko­czył z za­rośli i strą­cił cię z konia. Kilka chwil po­tem zo­ba­czy­łem to wszystko po­now­nie. Na szczęście nie zabił cię od razu.— Tylko dzięki temu, że mnie ostrzegłeś.— Może i tak. — Kon­rad wzruszył ra­mio­nami.— A teraz coś wi­dzisz?— Nic. — Po­krę­cił głową. — To zna­czy nie wi­dzę żad­nej róż­nicy. Wi­dzę cie­bie, jak tu sie­dzisz, i tyle. — Po­nad głową dziew­czyny spoj­rzał na las. — Nie ma żad­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.— Czyli ty wy­czu­wasz za­gro­żenie? Po­tra­fisz przewi­dzieć, że sta­nie się coś złego, i mo­żesz temu za­po­bie­gać?— Za­po­biec nie po­trafię. Wi­dzę, co się za chwilę ma stać, i mogę co naj­wy­żej uczynić wszystko, by tę wie­dzę wy­ko­rzy­stać. Jeśli w po­bliżu jest ja­kieś dzi­kie zwie­rzę, mogę je omi­nąć. Wiem, któ­rędy bę­dzie szło, i wy­bie­ram inną drogę.Ely­ssa miała rację: wi­dział nad­cią­ga­jące za­gro­żenie. Cza­sami zu­peł­nie try­wialne, na przykład, pod ja­kim ką­tem spadnie na niego kij Adolfa Branden­he­imera. A cza­sem o wiele po­waż­niej­sze. Wła­śnie ta zdol­ność tyle razy oca­liła mu w puszczy życie.I cza­sami omal nie za­biła.Nie mógł cał­ko­wicie pole­gać na swoim darze, bo dwu­krot­nie już go za­wiódł, i to w kry­tycz­nej sytu­acji. Po raz pierwszy pod­czas walki ze zwie­rzo­ła­kiem, który na­padł na Ely­ssę. Było wtedy tak, jakby oślepł, bo nie wie­dział, co za chwilę zrobi stwór, jak ude­rzy.Pra­wym okiem śle­dził bieg wy­da­rzeń, ale lewe nie pod­po­wia­dało mu nic. Wszystko było czarne, przy­szłość ja­wiła się jako pusta ot­chłań — zu­peł­nie jakby pi­sana mu była śmierć. Po­my­ślał na­wet przez uła­mek se­kundy, że nie widzi przy­szło­ści, bo już jej przed sobą nie ma.Nie zgi­nął. Mało tego, zabił zwie­rzo­łaka. Ale naj­strasz­niej­sze w tej walce było owo nagłe oślepnię­cie, nie­moż­ność uj­rze­nia tego, co się ma wy­da­rzyć.Po raz drugi przytrafiło mu się to, kiedy z łuku ustrzelił odyńca. Martwe zwie­rzę opa­dła wa­taha wil­ków, o któ­rych bli­skiej obecności nie miał poję­cia. Omal nie padł ofiarą dra­pież­ni­ków.Owszem, nie­bez­pie­czeń­stwo po­większało za­sięg jego wzroku. Ale zbyt wiel­kie prze­cią­żenie zmy­słów zda­wało się od­bie­rać mu ten dar i sta­wał się wtedy tak samo bez­radny jak wszyscy.Do dzi­siej­szego dnia po­trafił wy­biec w przy­szłość naj­wy­żej na kilka se­kund. Dzi­siaj zo­ba­czył, co bę­dzie za wiele lat.Ely­ssa nie spuszczała zeń wzroku, chciała usły­szeć, co zo­ba­czył w lu­sterku.Był oszoło­miony, pod­nie­cony, gdyż po raz pierwszy zo­ba­czył swoją twarz. I to wszystko. Ni­czego wię­cej nie wi­dział, bo niby co miał wi­dzieć?— Je­śli wi­dzisz tylko za­gro­żenie — po­wie­działa Ely­ssa — to nie wiesz, co się za chwilę sta­nie...Spoj­rzał na nią, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc, co ma na myśli. Z nie­prze­nik­nioną miną odło­żyła lu­sterko na trawę za sobą.Po­chy­liła się, od­pięła bez po­śpie­chu sprzączkę jed­nego ze skó­rza­nych san­da­łów i strząsnęła go ze stopy. Wy­lą­do­wał obok Kon­rada. Po­tem w ten sam spo­sób po­zbyła się dru­giego. Po­szy­bo­wał w po­wie­trzu i byłby ude­rzył chło­paka w pierś, gdyby ten go zręcznie nie prze­chwycił w locie.Miała na sobie je­dwabną bla­do­nie­bie­ską bluzkę i długą, ak­sa­mitną spódnice. Za­częła roz­wią­zy­wać po­woli, jedną po dru­giej, na przemian to lewą, to prawą ręką, wstążki, któ­rymi bluzka była związana z przodu, od szyi po talię.Skoń­czywszy, wstała z ziemi i mię­dzy zwi­sają­cymi teraz luźno po­łami bluzki mi­gnęły Kon­ra­dowi piersi dziew­czyny. Jej talię oka­lał wą­ziutki srebrny pa­sek, ale słu­żył on tylko do ozdoby, bo tur­ku­sową spódnicę pod­trzymy­wała ta­siemka. Ely­ssa ją roz­wią­zała.Spódnica uszyta była z poje­dynczego pasa ma­te­riału, owi­nię­tego dwu­krot­nie wo­kół bio­der dziew­czyny. Sta­jąc przodem do Kon­rada, Ely­ssa za­częła ją od­wijać, do­póki nie ob­na­żyła ciała od bio­dra po kostkę le­wej nogi. Przytrzy­my­wała przez chwilę oba końce spódnicy lewą dło­nią przyło­żoną do bio­dra, po­tem unio­sła rękę i, kiedy spódnica opa­dała na zie­mię, ona od­wró­ciła się ple­cami do Kon­rada.Obejrzała się na niego przez ra­mię. Miała te­raz na sobie tylko nie­bie­ską bluzkę. Ścią­gnęła ją po­woli i upu­ściła.Nie­raz już wi­dy­wał ją nagą, ale to było dlań coś no­wego. Za­zwy­czaj zrzu­cała z sie­bie ubranie po­śpiesznie, nigdy nie ro­biła tego tak wy­zy­wa­jąco.Ob­ró­ciła się bar­dzo po­woli przodem do Kon­rada. Nie li­cząc srebrnego na­szyj­nika, pa­ska i bran­solet na prze­gu­bach i kost­kach nóg, była zu­peł­nie naga.Stała na roz­sta­wio­nych no­gach, ręce oparła na bio­drach. Kon­rad nigdy nie mógł się na­dzi­wić bieli smu­kłego ciała Elyssy. Tę biel pod­kre­ślały jesz­cze bar­dziej kru­cza czerń wło­sów i róż sutek.Obli­zał su­che wargi i zba­ra­niały gapił się na dziew­czynę.— Idziemy się ką­pać? — bąk­nął.Po­krę­ciła głową. Uniosła prawą rękę i przywo­łała go ski­nie­niem palca wskazują­cego.Po­słu­chał. Wstał i pod­szedł do niej.Ely­ssa unio­sła drugą rękę i za­częła ścią­gać Kon­ra­dowi z grzbietu ob­szar­paną ko­szulę. Rę­kaw za­cze­pił się na jego pra­wej dłoni, w któ­rej trzymał skó­rzany san­dał. Ely­ssa wy­jęła mu san­dał z ręki, od­rzu­ciła go, ścią­gnęła do końca ko­szulę i się­gnęła do po­stronka pod­trzymu­ją­cego stare por­tki.Stali na­prze­ciwko sie­bie, pa­trząc jedno dru­giemu w oczy. Oczy Elyssy były tak ciemne, że nie dało się od­róż­nić tę­czó­wek od źre­nic.Kon­ra­dowi por­tki opa­dły do ko­stek. Był bar­dziej nagi od Elyssy; nie miał na sobie ozdób.— Na­prawdę nie chcesz się ką­pać? — wy­krztusił.Przez nie­prze­nik­nioną dotąd twarz Elyssy prze­mknął przełomy uśmiech.— Czego in­nego chcę — po­wie­działa i przy­su­nęła się do niego.Kon­ra­dowi dech za­parło w pier­siach, ze zdu­mie­nia i bło­gości. Czę­sto się do­ty­kali, ale tylko przez przypa­dek albo pod­czas za­bawy. Te­raz było zu­peł­nie ina­czej. Ob­jęła go, a on poło­żył dło­nie na pier­siach dziew­czyny i jął je deli­kat­nie gła­dzić. Przypo­mniało mu się, jak pierwszy raz do­tknął nie­wie­ściego ciała.Przed kilku laty Ely­ssa po­pro­siła go, żeby na­uczył ją strzelać z łuku. Stał za nią i po­ka­zy­wał, jak trzymać łuk i strzałę, a pączku­jące piersi dziew­czyny na­pie­rały mu na przedra­mię. Otarł się o nią, ży­wiąc na­dzieję, że tego nie za­uważy. Ale za­uwa­żyła — i kiedy chciał się od­su­nąć, przywarła do niego, da­jąc tym do zro­zu­mie­nia, że ma ją przytulić moc­niej.Po­tem czę­sto do­cho­dziło mię­dzy nimi do fi­zycznego kon­taktu, czy to po­przez ubranie czy kiedy byli nadzy. Z po­czątku nie przywią­zy­wali do tego większej wagi, ale z cza­sem to się zmieniło.Po­ca­ło­wali się.Ca­ło­wali się już wcześniej, ale nigdy w taki spo­sób. Do tej pory mu­skali się tylko war­gami na po­że­gna­nie. Te­raz ich usta zwarły się ze sobą za­chłannie.Ely­ssa roz­chy­liła wargi i Kon­rad po­czuł jej wil­gotny ję­zyk. Otworzył usta i wy­biegł mu na spo­tka­nie swoim.W ślad za ustami złą­czyły się ich ciała. Przywie­rali do sie­bie z ca­łych sił, a i tego było im mało. Na­gie ciało Elyssy wy­da­wało się Kon­ra­dowi go­ręt­sze od sło­necznego żaru i nie wie­dział, czy to bi­cie jej serca czuje czy też jemu serce tak wali.Ode­rwali się od sie­bie zdy­szani. Przez chwilę pa­trzyli jedno na dru­gie bez słowa. Po­tem uśmiech­nęli się i osu­nęli na zie­mię.Ely­ssa legła na swojej saty­no­wej opończy, Kon­rad poło­żył się na niej.Stali się jed­no­ścią.Kon­rad leżał na wznak, wpa­trzony w czy­ste, błę­kitne niebo; Ely­ssa przyglą­dała się mu, wsparta na łok­ciu. Żuł źdźbło trawy i starał się po­wstrzymać uśmiech.Ely­ssa się­gnęła po lu­sterko, zło­wiła w nie pro­mień słońca i pu­ściła Kon­ra­dowi w oczy za­jączka.Dło­nią osło­nił twarz przed ośle­pia­ją­cym światłem, po czym prze­krę­cił się na bok. Po­ra­żony bla­skiem lu­sterka nie wi­dział jej do­brze, ale wy­dało mu się, że Ely­ssa pa­trzy na niego z wy­ra­zem twa­rzy, któ­rego nie po­trafił na­zwać.Po­tem za­uwa­żył, że nie tylko ten wy­raz twa­rzy jest mu nie znany.Nie­dawno wi­dział w lu­sterku swoją twarz z przy­szło­ści, teraz wy­dało mu się, że pa­trzy na inną Ely­ssę. Już nie dziew­czynę, lecz doj­rzałą ko­bietę. Twarz miała wy­krzy­wioną, spoj­rze­nie wro­gie.I zo­ba­czył coś jesz­cze. Coś gor­szego...Od­wró­cił na­tychmiast głowę i zaci­snął mocno po­wieki, ale było już za późno.Pło­mienna mi­łość prze­ro­dziła się w ślepą nie­na­wiść.Raj te­raź­niej­szo­ści prze­ro­dził się w ju­trzej­sze pie­kło.Kon­rad nie po­trze­bo­wał swoich oczu, żeby wej­rzeć w przy­szłość, nie po­trze­bo­wał po­sre­brza­nego lu­sterka, żeby przewi­dzieć, co bę­dzie. I bez nich wie­dział już, że pew­nego dnia jego je­dyna przyja­ciółka zdra­dzi go i do­pro­wa­dzi do zguby. Rozdział czwarty [top] Je­dy­nym pew­ni­kiem życia jest śmierć, i tu bru­talni na­jeźdźcy się nie za­wiodą. Żyli, by umrzeć — i mu­szą umrzeć.Dzi­siaj umrzeć musi każdy i wszystko. Sprzymie­rze­niec ob­róci się prze­ciwko sprzymie­rzeń­cowi, i zwy­cięzcy staną się ofia­rami.Nie wolno do­pu­ścić do błędu, który zo­stał po­peł­niony dwa i pól ty­siąca lat wcześniej.Tamtego dnia ostał się jeden nie­do­bitek, i prze­oczenie owo opóźniło na­sta­nie zbli­żają­cego się nie­uchronnie Cha­osu.Ten je­dyny, który uszedł wówczas z ży­ciem, zwal się Sig­mar — Sig­mar Młoto­dzierżca, póź­niej­szy zało­ży­ciel Im­pe­rium... * * *Zimą Kon­rad wstawał zwy­kle przed świ­tem, bo ro­boty miał huk i żeby się z nią uwi­nąć, mu­siał wy­ko­rzy­stać każdą chwilę dziennego światła. La­tem, kiedy słońce dłu­żej wę­druje po nie­bie, wstawał tro­chę póź­niej.Sy­piał nadal w obo­rze za karczmą, na sło­mie prze­zna­czo­nej na paszę dla bydła. Do­brze cho­ciaż, że nie mu­siał się ży­wić trawą i sia­nem; wszystko inne, z da­chem nad głową włącznie, dzie­lił ze zwie­rzę­tami.Obu­dził się przed chwilą i leżał na ple­cach, przez dziury w da­chu pa­trząc na ja­śniejące niebo. My­ślał o tym, co w ze­szłym roku usły­szał od Elyssy. O dziwnej reak­cji jej ojca, kiedy wy­szło na jaw, że czarny łuk i strzały znik­nęły. Czemu się prze­stra­szył? Nie roz­ma­wiali o tym wię­cej i sam nie wie­dział, dla­czego mu się to teraz przypo­mniało.Ziewnął, usiadł i spoj­rzał w drugi kąt obory, gdzie ukrył koł­czan ze strzałami. Już od kilku ty­go­dni tam nie za­glą­dał. Zlazł ze stryszku, prze­sta­wił dra­binę pod prze­ciw­ległą ścianę i wspiął się po niej aż po kryty kro­kwiami dach. Pod­cią­gnął się na jedną z belek i pod­czoł­gał się po niej w stronę spony, za którą schował koł­czan.Do tej pory, przez wszystkie te lata, po każ­dym spraw­dze­niu owi­jał broń w ten sam ka­wa­łek płótna, w któ­rym do­stał ją od Elyssy. Usiadł na belce i wy­cią­gnął za­wi­niątko ze schowka.Za­bie­rał się już do roz­su­pły­wa­nia ostatniego wę­zła, kiedy naraz znie­ru­cho­miał i na­sta­wił ucha, wy­tężył wzrok...Zbli­żał się jakiś jeź­dziec.Ely­ssa?Ją rów­nież uj­rzał, lecz w od­dali. Tym pierw­szym jeźdźcem był ktoś inny, ktoś obcy. Nie­bez­pieczny obcy...Za­gro­żenie mu­siało być po­ważne, skoro Kon­rad nie tylko wy­czuł obecność przyby­sza, ale i wi­dział, co robi teraz Ely­ssa.Wy­jeż­dżała wła­śnie ze dworu, żeby spo­tkać się z Kon­ra­dem za rzeką. Je­śli wy­bie­rze drogę koło karczmy, a na pewno to zrobi, na­tknie się na nie­zna­jo­mego.Nie było czasu do stra­cenia. Zbiegł na łeb na szyję po dra­binie i wy­padł boczną furtką z obory. Nie mu­siał się roz­glą­dać, wie­dział, że jeź­dziec jest już nie dalej jak sto jar­dów od karczmy, przy studni na maj­danie po­środku wsi.Kon­rad pu­ścił się pę­dem po ko­cich łbach go­ścińca, który przez wy­lud­nioną wieś pro­wa­dził do dworu.W swojej wizji nie wi­dział mo­mentu, w któ­rym jeź­dziec prze­cina Ely­ssie drogę, przy­puszczał tylko, że tak się sta­nie. Ale teraz, kiedy znaj­do­wał się już mię­dzy nimi, bę­dzie mógł za­wczasu ostrzec dziew­czynę i do spo­tka­nia nie doj­dzie.Usłyszał przed sobą stu­kot ko­pyt po ko­cich łbach. Koń Elyssy. Wierz­chowca przyby­sza nie sły­szał. Zbyt duża dzie­liła go odeń odle­głość. Nie wi­dział go na­wet swym nor­mal­nym pra­wym okiem.Ely­ssa była już bli­sko, przy pierw­szych cha­tach na stoku za za­krę­tem. Po­konał pę­dem ten za­kręt i zo­ba­czył ją, zo­ba­czył zwy­czaj­nie.Na jego wi­dok ścią­gnęła cugle.— Wra­caj! — za­wołał z da­leka, ale nie­zbyt gło­śno, żeby nie do­tarło to do uszu in­truza.— Co się stało?Do­padł konia, chwycił go lewą ręką za uzdę i do­piero teraz uświado­mił sobie, że trzyma pod pa­chą za­wi­niątko z koł­cza­nem i pię­cioma czar­nymi strzałami. Szarpnął łeb zwie­rzę­cia, usi­łując je za­wró­cić.— Mu­sisz się ukryć — wy­sapał zdy­szany. Obejrzał się przez ra­mię i... ni­czego nie zo­ba­czył.Wi­dział za­kręt go­ścińca i chaty po obu jego stro­nach. Jeźdźca nie było jesz­cze w za­sięgu wzroku i nie po­wi­nien się po­jawić wcześniej niż za parę se­kund, ale Kon­rad nie umiał przewi­dzieć, skąd się go spo­dziewać.Zu­peł­nie jakby za­padł się pod zie­mię. Nie za­padł się, rzecz jasna, ta­kie cuda się nie zda­rzają, ale sta­no­wiło to jesz­cze jeden do­wód, że jest bar­dzo groźny — tak samo było ze zwie­rzo­ła­kiem, tak samo z wa­tahą wil­ków, wtedy rów­nież Kon­rada za­wiódł jego dar.— Chodź!Ely­ssa o nic wię­cej nie py­tała, nie opo­no­wała. W jego twa­rzy wy­czy­tała nie­po­kój. Po­dała mu rękę. Kon­rad sko­rzy­stał z ofe­ro­wa­nej przez dziew­czynę po­mocy i wskoczył na konia, sa­do­wiąc się za jej ple­cami. Za­wró­ciła wierz­chowca i wbiła pięty w boki zwie­rzę­cia. Ru­szyli galo­pem pod górę, ku mu­rom dworu. Tę­tent pod­ku­tych ko­pyt niósł się da­leko w po­ran­nej ciszy.Kon­rad oglą­dał się co chwila za sie­bie, ale nadal nic nie wi­dział, nic nie sły­szał, nic nie wskazy­wało, że dzieje się coś złego.Spróbo­wał przypo­mnieć so­bie wizję, którą miał w obo­rze. Sa­motny jeź­dziec, za­kuty od stóp do głów w brą­zową zbroję, w któ­rej od­bi­jało się wscho­dzące słońce. Po­dobny pan­cerz rów­nie szczelnie okrywał konia.Do­tarli do dworu. Most zwo­dzony był opusz­czony, drewniane wrota stały otworem, wje­chali na dzie­dzi­niec. Dwór nie był for­tecą. Most zwo­dzony sta­no­wił wła­ści­wie de­kora­cję. Cho­ciaż można go było pod­nosić, to sfor­so­wa­nie wą­skiej fosy nie na­strę­czy­łoby zde­ter­mi­no­wa­nym na­past­ni­kom więk­szych trud­ności. Wrota szybko pa­dłyby pod ra­zami ta­rana, wy­rąba­nie wy­łomu w mu­rach też nie za­ję­łoby wiele czasu.Kon­rad nigdy jesz­cze nie był w ob­rębie mu­rów po­sia­dło­ści. Większość wie­śnia­ków nie miała tu wstępu. W tej chwili wolał prze­by­wać tu niż na ze­wnątrz.Ze­sko­czył z ko­nia i skrył się za jed­nym ze skrzydeł wrót. Tymcza­sem Ely­ssa od­pro­wa­dziła wierz­chowca w głąb dzie­dzińca, żeby tam go uwiązać.Jeź­dziec po­jawił się wreszcie w polu wi­dze­nia i zmierzał nie­spiesznie środ­kiem wą­skiego go­ścińca ku dwo­rowi. Jego wierzcho­wiec stą­pał bez­gło­śnie po ko­cich łbach. Zbli­żał się w komplet­nej ciszy. Można by po­my­śleć, że wy­tłu­mie­niu uległ cały świat dźwięków. Wio­ska rów­nież przypo­mi­nała wy­marłą. Nie za­szczekał tam pies, nie ryk­nęła krowa, nie skrzypnęły wrota sto­doły. Nie dole­ciał ich krzyk ptaka od strony rzeki, ryk dzi­kiego zwie­rza z odle­głego boru.— Kto to? — szepnęła Ely­ssa, sta­jąc u boku Kon­rada.— Nie wiem. — On rów­nież zni­żył głos. Ry­cerz był za da­leko, żeby ich usły­szeć, ale Kon­rad bał się mą­cić tę nie­sa­mo­witą ciszę.— Zu­peł­nie jak duch.Kon­rad wzdrygnął się. Utra­fiła w sedno. Jeź­dziec i jego koń byli jak widma, bo prze­cież żadne ży­jące stwo­rze­nie nie po­trafi się poru­szać bez­gło­śnie.Miał przy sobie pięć strzał, ale bez łuku były bez­uży­teczne, A zresztą, gdyby na­wet miał łuk, to i tak nie od­wa­żyłby się strzelać do tego jeźdźca. Wy­czu­wał nie­bez­pie­czeń­stwo, ale cóż można zwojować strzałą prze­ciwko nad­przy­ro­dzo­nej isto­cie?— Za­wo­łać ojca? We­zwać straże?Kon­rad po­krę­cił głową. Nic by to nie dało.W miarę jak przybysz się zbli­żał, Kon­rad roz­róż­niał coraz wię­cej szczegó­łów. Jeźdźca i konia okrywały sta­no­wiące komplet pan­cerze z pole­ro­wa­nych brą­zo­wych blach. Zbroja była mi­ster­nie kuta, hełm zdo­biły skompli­ko­wane wzory. Przyłbica miała wą­ziutką szczelinę, przez którą pa­trzyły na świat ukryte za nią oczy — o ile były tam ja­kieś oczy.Można by po­my­śleć, że jeź­dziec do­siada ja­kie­goś fan­ta­stycznego zwie­rza o ciel­sku z lśniącego me­talu. Łeb konia, jeśli to w ogóle był koń — bo czy jaki­kol­wiek koń zdo­łałby udźwignąć taką masę me­talu, a do tego jesz­cze za­ku­tego w zbroję jeźdźca? — chronił hełm, z któ­rego, tuż znad otworów na oczy, ster­czały dwa dłu­gie szpi­kulce.Po­dobna para szpi­kul­ców wieńczyła hełm jeźdźca, upo­dab­nia­jąc nie­zna­jo­mego do ro­gatej bestii. Kolce wy­ra­stały rów­nież z kłykci rę­ka­wic, z na­kola­nek, trze­wi­ków i na­łok­cic. Zbroja była w kilku miej­scach po­obi­jana, tu wgięta, tam wy­brzu­szona, no­siła ślady sto­czo­nych walk.Jeź­dziec trzymał okrągłą tar­czę z brązu, z ma­syw­nym gro­tem po­środku. U boku zwi­sał mu miecz z brą­zową rę­koje­ścią, która wy­sta­wała z po­chwy z brązu. W dłoni oble­czo­nej w naje­żoną szpi­kul­cami rę­ka­wicę dzierżył pio­nowo długą bo­jową kopię, też z brązu.— Czego on tu chce? — spy­tała szeptem Ely­ssa.Głowa zbli­żają­cego się jeźdźca obra­cała się wolno na boki. Nie z czuj­ności, bo wi­dać było, że nie ma się czego oba­wiać. Roz­glą­dał się, chło­nąc każdy szczegół oko­licy. Za­trzymał się przed mo­stem zwo­dzo­nym i spoj­rzał na kry­jówkę Kon­rada i Elyssy.Nie mógł ich wi­dzieć, ale mimo to Kon­rad po­czuł na sobie jego wzrok — i od­niósł wra­żenie, że obcy przybył tu po niego, że on jest je­dyną przy­czyną tego naj­ścia.— Nie boję się go — po­wie­działa Ely­ssa. W jej gło­sie nie było buń­czuczno­ści. Na­prawdę się nie bała, i to na­pa­wało Kon­rada jesz­cze większym lę­kiem.Zro­biła krok na­przód. Chwycił ją w ostatniej chwili i wciągnął za drewniane skrzydło wie­ko­wych wrót.— Chcę z nim po­roz­ma­wiać! — za­pro­te­sto­wała.Za­tkał jej dło­nią usta.— Ale on nie chce roz­ma­wiać z nami — wy­sy­czał. — Nie po to tu przybył.Szarpnęła głową, żeby uwolnić usta spod jego dłoni.— Skąd wiesz? Co ty w ogóle wiesz?! Co może wie­dzieć taki ciemny kmiotek?!Wle­pił w nią zdu­mione spoj­rze­nie, ale nie dla­tego, że ura­ziły go jej słowa. Te pu­ścił mimo uszu. Zro­bił to, bo przez mo­ment w jej ciemnych oczach za­mi­gotał mu jakiś roz­błysk. Nie był to roz­błysk gniewu, nie miał nic wspólnego z tą chwilą.Zo­ba­czył...Zo­ba­czył tam śmierć. Praw­dziwą śmierć. Śmierć Elyssy.Na mo­ment, na mgnienie oka, stał się świad­kiem ago­nii Elyssy, ograbia­nia jej z istoty ist­nie­nia. Było to coś o wiele gor­szego niż śmierć, była to za­paść w naj­głęb­szą ot­chłań skrajnej roz­pa­czy i de­pra­wacji.Bez­wiednie roz­luź­nił uchwyt. Zu­peł­nie jakby nie chciał do­tykać Elyssy, z obawy, że się po­bru­dzi, że jego rów­nież to spo­tka.Za­mknął oczy, w na­dziei, że wy­maże w ten spo­sób z pa­mięci ową przelotną, lecz prze­ra­ża­jącą wizję — ale wie­dział już, że mu się to nigdy nie uda. Być może wspo­mnienie tego, co uj­rzał, zblaknie z cza­sem, ale po­zo­sta­nie już z nim na zaw­sze. Bę­dzie żyło, na­wet po śmierci Elyssy.Wy­rwała mu się i wy­bie­gła przed wrota. Usłyszał, jak woła:— Czego tu chcesz? Kogo szu­kasz?Wy­sko­czył za nią, do­by­wa­jąc noża, by za­sło­nić dziew­czyny wła­sną pier­sią. Zdawał sobie sprawę, że to pusty gest. Walka w obronie Elyssy, z ryce­rzem nie bę­dzie tak łatwa, jak przed laty ze zwie­rzo­ła­kiem.Ale oka­zało się, że do star­cia nie doj­dzie. Obcy za­wró­cił już konia i zjeż­dżał po­woli ze wzgórza. Zbroja kle­ko­tała na nim i po­skrzypy­wała, pod­kowy konia stu­kały na ko­cich łbach. W miej­scu, gdzie przed chwilą stał, dy­miła kupka koń­skiego łajna.A więc nie byli du­chami, po­my­ślał Kon­rad, ob­ser­wu­jąc konia i jeźdźca, zni­kają­cych mię­dzy do­mami wy­lud­nio­nej wio­ski. Od­wró­cił się do Elyssy.Przybysz nie był martwy, za to ona już długo nie po­żyje. * * *Od­je­dzie. Nie miał poję­cia, do­kąd pój­dzie, ale nie mógł po­zo­stać w wio­sce ani chwili dłu­żej.Nosił się z tą my­ślą już od ja­kie­goś czasu. Po­wo­dów miał po temu kilka, ale za­de­cy­do­wały wy­da­rze­nia dzi­siej­szego dnia.Bar­dzo rzadko do wio­ski przyby­wał ktoś obcy. Nie le­żała na szlaku han­dlo­wym ani przy głównym trak­cie; rzeka, wą­ska i zdra­dliwa, nie była spławna. Nikt tędy nigdy nie przejeż­dżał. Cza­sem do wio­ski za­cho­dzili lu­dzie, któ­rzy mieli tu do za­ła­twie­nia jakiś kon­kretny in­teres, ale i tych nie było wielu.Dzi­siaj wszystko się zmieniło. Ry­cerz nie był go­ściem, nie zo­stał. Przejechał przez wio­skę i wró­cił po wła­snych śla­dach, tak jakby przybył na prze­szpiegi.Wszystko wskazy­wało na to, że jego wi­zyta prze­szła zu­peł­nie nie za­uwa­żona, że wie­dzą o niej tylko Kon­rad i Ely­ssa. Kon­rad są­dził, że lu­dzie z wio­ski kryją się przed ob­cym, i po od­jeź­dzie brą­zo­wego ryce­rza wy­chyną z chat. Ale nic ta­kiego nie na­stą­piło. Ten po­ranek ni­czym nie róż­nił się od in­nych.Nie róż­nił się dla miesz­kań­ców wio­ski — ale dla Kon­rada owszem, i to bar­dzo. Po raz pierwszy, od­kąd pa­mię­tał, nie po­szedł do lasu po drewno na opal dla karczmy — bo nie za­mie­rzał już do niej wra­cać.Koł­czan z pię­cioma strzałami za­brał ze sobą przez przypa­dek. Czy aby na pewno przez przypa­dek? To przybycie ob­cego sprawiło, że nie odło­żył płó­cien­nego za­wi­niątka na miej­sce; to przybycie ob­cego skło­niło go ostatecz­nie do opusz­cze­nia wio­ski.Koł­czan ze strzałami był wła­ści­wie wszystkim, co po­sia­dał, czego po­trze­bo­wał. Tych parę mo­net, które przez lata zaro­bił albo zna­lazł, już dawno wy­kopał z kry­jówki przy karczmie i prze­niósł do in­nego schowka, pod drewniany most, gdzie trzymał łuk i strzały po­da­ro­wane mu przez Ely­ssę.— Nie wolno ci tu prze­by­wać — ode­zwała się Ely­ssa, kiedy ry­cerz znik­nął im z oczu.Obejrzał się lę­kli­wie na dwór. Ani ży­wego du­cha. Zu­peł­nie ina­czej wy­obra­żał sobie to miej­sce. My­ślał, że na mu­rach i u bramy stoją zbrojne straże, że Ely­ssa, kiedy chce się z nim spo­tkać, wy­myka się za mury ja­kimś se­kret­nym przej­ściem.A może wartow­nicy tylko dzi­siaj opu­ścili po­ste­runki? Może, po­dob­nie jak miesz­kańcy wsi, ukryli się ze stra­chu przed nie­sa­mo­wi­tym jeźdźcem?Trudno po­wie­dzieć. Kon­rad nie­wiele wie­dział o Wil­hel­mie Ka­stringu i jego sie­dzi­bie, a Ely­ssa rzadko opo­wia­dała mu o swoim ojcu i domu. Ale przy­puszczał, że Ka­string, jako naj­waż­niej­sza oso­bi­stość w całej wio­sce, mieszka w for­tecy. Aż do dzi­siaj mury i dwór za nimi oglą­dał tylko z da­leka.Była to naj­większa bu­dowla, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dział, wznie­siona cał­ko­wicie z ka­mie­nia. Na­wet dach kryty był da­chówką, a nie gon­tem jak większość do­mostw we wsi. W ob­rębie mu­rów stało jesz­cze kilka mniej­szych bu­dyn­ków i na­wet naj­nie­po­zor­niej­szy z nich był mu­ro­wany, o wiele so­lid­niej­szy od wiej­skich cha­łup.— Już sobie idę — burknął Kon­rad.Przed kil­koma mi­nu­tami, pod­czas sza­mo­ta­niny z Ely­ssa, upu­ścił koł­czan na zie­mię. Schylając się teraz po płó­cienne za­wi­niątko, za­uwa­żył, że dziew­czyna go ob­ser­wuje.— Pa­mię­tasz to? — spy­tał.Ski­nęła głową.— Oj­ciec cię za­bije, kiedy się do­wie, że to masz.— A skąd się do­wie?Zmierzył ją wzrokiem. Wy­dała mu się taka sama jak zaw­sze. No, pra­wie taka sama. W swojej wizji sprzed kilku mi­nut uj­rzał ją martwą, a na­wet go­rzej niż martwą. Przypo­mniało mu się, że w ze­szłym roku miał wi­dze­nie, w któ­rym zo­ba­czył, jak bę­dzie wy­glą­dała w przy­szło­ści — kiedy go zdra­dzi.Te dwa ob­razy wy­klu­czały się wzajem­nie. Ely­ssa nie mo­gła prze­cież umrzeć, a jed­no­cze­śnie się po­sta­rzeć. Tak czy owak zdra­dzić go mo­gła, ale nie by­łaby to zdrada tak try­wialna, jak oskarżenie go przed oj­cem o kra­dzież zdo­bio­nego dziwnym go­dłem koł­czanu z kil­koma strzałami.Kon­rad nie mógł ufać ni­komu ani ni­czemu, na­wet wła­snym prze­czu­ciom. I dla­tego mu­siał odejść, cho­ciaż nie ucieknie w ten spo­sób przed swoimi zmy­słami.Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi Elyssy. Od­wró­cił się, wy­szedł za drewnianą bramę, mi­nął most zwo­dzony i za­czął schodzić do leżą­cej w dole wio­ski. Do­trze go­ściń­cem do mo­stu na rzece. Za mo­stem za­czy­nała się droga bie­gnąca przez las. Była gruntowa, ale gdzieś mu­siała pro­wa­dzić.Nie pa­trzył za sie­bie. Po kilku se­kun­dach usły­szał tętent konia po­dą­żają­cej za nim Elyssy. Za­cho­wy­wała spory dy­stans, pew­nie dla­tego, żeby nikt nie po­my­ślał, że są ra­zem. Czy jed­nak byli ra­zem?Wio­ska za­czy­nała się wreszcie bu­dzić do życia. Otwierano drzwi i okna, w obej­ściach krzątali się lu­dzie. Przez sto­jące otworem wrota obór wy­pę­dzali na pa­stwi­ska stada bydła. Słońce stało wy­soko, i za­gro­żenie ze strony le­śnych dra­pież­ni­ków nie było już tak wiel­kie. By­dło i owce mo­gły się paść sto­sun­kowo bez­piecznie pod czuj­nym okiem pa­ste­rzy.Kon­rad mi­nął cichą jesz­cze karczmę. Tam naj­póź­niej we wsi kła­dziono się spać, naj­póź­niej zdmuchi­wano świece i ole­jowe lampki, i naj­póź­niej wstawano.Znalazł­szy się nad rzeką, zszedł pod most i za­brał ze schowka łuk, strzały i pie­nią­dze.Kiedy do­tarli do miej­sca, w któ­rym się zwy­kle spo­ty­kali, Ely­ssa zsia­dła z konia i roz­po­starła na ziemi opończę.Kon­rad usiadł nie­opo­dal. Tylko w jed­nym celu zwykł dzie­lić opończę z Ely­ssa. A dzi­siej­szy dzień nie był po temu od­po­wiedni.— Nie mam dla cie­bie nic do je­dze­nia — ode­zwała się. — Ku­charz gdzieś prze­padł. Od wczoraj nikt go nie wi­dział. Oj­ciec jest bar­dzo zły i wy­brzydza na wszystkie po­siłki, jakie mu po­dają.Kon­rad czę­sto wi­dy­wał ku­cha­rza ku­pują­cego pro­wiant we wsi. Był to człowiek o oso­bli­wej po­wierz­chowności, bar­dzo niski i krą­glutki. Kon­rad do­piero nie­dawno od­krył, skąd ten dziwny wy­gląd: ku­charz był hal­flin­giem, jedy­nym nie człowie­kiem w wio­sce.— Kim on był? — spy­tała po chwili Ely­ssa, i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że nie ma na myśli dwor­skiego ku­cha­rza.— Sam mia­łem cię o to za­pytać.— Może by­śmy się do­wie­dzieli, gdy­byś po­zwo­lił mi z nim po­roz­ma­wiać.— My­ślisz, że by ci się przedsta­wił?Ely­ssa wzruszyła ra­mio­nami.— Przepra­szam za to, co po­wie­działam. Wcale tak nie my­ślę. Nie jesteś ciemnym kmiot­kiem.Zer­knął na nią z ukosa i na­po­tkał jej wzrok. Oczy miała ciemne i enigma­tyczne jak zaw­sze, ale pełne życia, nie śmierci.— Chyba że­byś był!Chwycił ją za stopę i po­cią­gnął. Upa­dła na wznak. Ro­ze­śmieli się oboje i w jed­nej chwili ru­nął wy­rosły mię­dzy nimi mur. Znowu byli przyja­ciółmi, ta­kimi jak zaw­sze.— Wy­cho­dzę za mąż — oznajmiła Ely­ssa, sia­dając.— Co?— Do­brze sły­sza­łeś. Wy­cho­dzę za mąż. Po­sta­no­wiono o tym już jakiś czas temu, ale nie mó­wi­łam ci, bo sama nie chciałam o tym my­śleć.— Za kogo?— Za zna­jo­mego mo­jego ojca. Z Fer­lan­gen. Za pana Fer­lan­gen.Kon­rad sły­szał tę na­zwę. Fer­lan­gen, o ile się orientował, było naj­bliż­szym mia­steczkiem, ale nie wie­dział jak da­leko, ani w ja­kim kie­runku leży.— Wy­gląda więc na to — cią­gnęła Ely­ssa — że zo­ba­czę w końcu ka­wa­łek świata.Był prze­ko­nany, że Ely­ssa wie o jego za­mia­rze odej­ścia, bo czę­sto o tym roz­ma­wiali. Sama go do tego na­ma­wiała, mó­wiąc, że na jego miej­scu bez wa­hania opu­ści­łaby wio­skę.Nie ma ro­dziny, ar­gu­mento­wała, nic go tutaj nie trzyma. Nic ni­komu nie jest wi­nien. Co tu jesz­cze robi? Gdyby ona była męż­czy­zną, dawno już ru­szy­łaby w świat. Je­śli tego dotąd nie zro­biła, to tylko dla­tego, że jest dziew­czyną i że jest kim jest.Te­raz, kiedy po­sta­no­wił nie­odwołalnie pójść za radą Elyssy, nie mógł się zde­cy­do­wać, czy po­wie­dzieć jej o swojej de­cyzji. Bał się, że za­cznie mu to od­ra­dzać. Pod­su­nęła mu ten po­mysł, kiedy wia­domo było, że nie ma szans na jego reali­zacje. Po­dej­rze­wał, że chciała przelać na niego wła­sne am­bicje. Ale znał jej zmien­ność — i siłę per­swa­zji.— Wi­działaś go już? — spy­tał.Po­krę­ciła głową.— Wiesz coś o nim?— Jest stary, ma pra­wie czterdzie­ści lat. Ale bo­gaty, bar­dzo bo­gaty. — Wzruszyła ra­mio­nami. — Dziew­czyna nie może mieć wszyst­kiego. — Od­wró­ciła głowę i tro­chę ci­szej po­wtó­rzyła: — Dziew­czyna nie może mieć wszyst­kiego.— Mu­sisz go po­ślu­bić?Spoj­rzała na Kon­rada.— Czy słońce musi wstawać co rano? Wstaje i już. Nie ma wy­boru. Mu­sze po­ślu­bić Otto Kriesh­miera. Nie mam wy­boru.— A chcesz?— To, czy chce, nie ma żad­nego zna­cze­nia.— To nie­sprawie­dliwe.Ely­ssa naj­pierw się uśmiech­nęła, a po­tem roze­śmiała w głos i za­no­siła się śmiechem pra­wie przez mi­nutę. W końcu się opa­no­wała. Je­dwabną chu­s­teczką otarła łzy z ką­ci­ków oczu. Trudno było stwierdzić, czy pła­kała ze śmiechu czy ze smutku.— Nie­sprawie­dliwe? — prychneła. — I ty mó­wisz o sprawie­dli­wo­ści? Weź swoje ży­cie. Czy los sprawie­dli­wie cię po­traktował? No? Nie ma na tym świecie sprawie­dli­wo­ści, Kon­ra­dzie. Ona nie ist­nieje. My­śla­łam, że już to od­kry­łeś. Ile lat upłynęło od dnia, w któ­rym oca­liłeś mi życie. Pięć? Sześć? Może pi­sane mi było wtedy umrzeć. Każdy dzień od tam­tego czasu trakto­wa­łam jako dany mi w pre­zen­cie. Nie uskarżam się. Na­wet gdy­bym jutro umarła, była­bym wdzięczna za te da­ro­wane mi dzięki to­bie dni.Mó­wiąc te słowa, ujęła Kon­rada za rękę. Po raz pierwszy, od­kąd się po­znali, palce miała zimne, lo­do­wato zimne. Jakby już nie żyła...— Co się stało? — spy­tała, spo­glą­dając na niego.— Nic — mruknął, ści­ska­jąc jej zimną dłoń.Kła­mał, i oboje to wie­dzieli.Prze­mknęło mu przez myśl, żeby ją po­pro­sić, by z nim po­szła. Lżej by mu było na du­szy, gdyby ucie­kli ra­zem, gdyby miał przy sobie tę je­dyną osobę, na któ­rej mu zale­żało, je­dyną osobę, z którą nie chciał się roz­sta­wać.Ale para­dok­sal­nie to ona była główną przy­czyną jego odej­ścia. Bo­wiem nie ucie­kał z wio­ski, ucie­kał od Elyssy.Nie mógł przymy­kać oczu na wizję, któ­rej do­świadczył. Za­bie­rając Ely­ssę ze sobą, nie zmieniłby tego, czego był świad­kiem, nie zdo­łałby jej oca­lić.Może Ely­ssa miała rację. Śmierć była jej pi­sana. Ra­tując dziew­czynę przed zwie­rzo­ła­kiem, od­sunął tylko tro­chę w cza­sie to, co nie­uchronne. Przed prze­zna­cze­niem nie ma ucieczki.— Nie wiem, dla­czego, ale mam dziwne uczucie, że jeź­dziec, któ­rego wi­dzie­liśmy, to mój przy­szły mał­żo­nek — po­wie­działa na­gle Ely­ssa. — Chyba dla­tego chciałam z nim po­roz­ma­wiać. Wy­dało mi się, że go znam albo wkrótce po­znam. Wy­obra­ziłam sobie, że przybył po­rwać mnie przed ślu­bem.— Prze­cież sama po­wie­działaś, że jest jak duch.— No tak, ale ko­muś, kto ma pra­wie czterdzie­ści lat, nie­wiele już zo­stało życia. — Ro­ze­śmiała się z przymu­sem.Kon­rad my­ślał o jeźdźcu. Ely­ssa miała rację. Z po­czątku przybysz przypo­mi­nał du­cha, su­ną­cego w ci­szy przez wieś na widmo­wym ko­niu — i było tak do­póty, do­póki jego wierzcho­wiec nie do­wiódł, że jest istotą z krwi i ko­ści.Mu­siało im się coś przywi­dzieć, to ich wy­obraźnia ob­da­rzyła brą­zo­wego ryce­rza szczegól­nymi ce­chami. I ta cisza, w ja­kiej je­chał, też była złu­dze­niem, po pro­stu z prze­raże­nia stra­cili słuch.W każ­dym razie Kon­rad wolał przyjąć takie wy­tłu­ma­cze­nie. Rzadko się zda­rzało, żeby do wio­ski za­witał jeź­dziec ze świata ze­wnętrz­nego, świata, do któ­rego on wkrótce wy wę­druje. Wo­lał nie ru­szać w drogę z prze­świad­cze­niem, że ten ze­wnętrzny świat różni się tak dra­ma­tycz­nie od jego za­cisz­nej, bez­piecznej do­liny, że życie tam nie jest wcale ta­kie pro­ste i zwy­czajne jak tutaj.— A za­tem kim on był? — spy­tała Ely­ssa.— Kto go tam wie? Może za­błą­dził. Nikt tu nie za­gląda bez po­wodu. Dla niego ta­kim po­wo­dem mo­gło być zmylenie drogi.Ely­ssa nie wy­glą­dała na prze­ko­naną.— Do­je­chał do dworu — cią­gnął Kon­rad — zo­rientował się, że tam­tędy nie przejedzie, i za­wró­cił.Kon­rad sam w to nie wie­rzył, wąt­pił więc, że Ely­ssa uzna jego ro­zu­mo­wa­nie.Spoj­rzała na słońce. Wze­szło do­piero przed go­dziną, ale stało już wy­soko na bez­chmurnym nie­bie i mocno przy­grzewało. Roz­pięła kilka gór­nych gu­zicz­ków bluzki.— Wiesz, co jest jutro? — spy­tała.Znali się już tyle lat, a on jesz­cze nie przywykł do ła­two­ści, z jaką Ely­ssa prze­ska­kuje z te­matu na temat.Dla niego ko­lejne dni nie­wiele się od sie­bie róż­niły. By­wało, że nie wie­dział na­wet, jaki aktu­alnie jest mie­siąc.— Fe­stag — bąk­nął nie­pew­nie.— Nie cho­dziło mi o dzień ty­go­dnia. Zresztą się po­my­liłeś. Jutro bę­dzie Bac­ker­tag. Osiemna­sty Sig­ma­rzeita, pierwszy dzień lata!— Aha.— Wi­dzę, że ani cię to ziębi, ani grzeje. Mam rację?Kon­rad roz­rzu­cił sze­roko ra­miona, jakby chciał ob­jąć cały świat.— Prze­cież mamy już lato — po­wie­dział. — Od paru ty­go­dni żar leje się z nieba.Jakże można po­znać po­czą­tek lata? Prze­cież lato nie za­czyna się każ­dego roku do­kład­nie tego sa­mego dnia. Lu­dzie usi­ło­wali na­rzu­cić po­rom roku swoją wolę, ale jakoś nigdy im to nie wy­cho­dziło. Cza­sami wio­sną było upal­niej niż latem, a je­sie­nią chłodniej niż zimą. Na­tura nie da­wała się ujarzmić. Kli­matu nie spo­sób ująć w sztywne ramki, to nie od­miany zbóż, które można uprawiać na osobnych po­let­kach.Ely­ssa po­trzą­snęła z po­lito­wa­niem głową, do­cho­dząc do wniosku, że z Kon­ra­dem nie warto dys­ku­to­wać.— A co waż­niej­sze — pod­jęła — jutro przypada Święto Sig­mara.— Aha — mruknął znowu.Wiele razy sły­szał imię Sig­mara. Z po­czątku było to tylko imię, na które za­kli­nali się lu­dzie w karczmie. „Na Sig­mara!”, przy­się­gali. Nic ono Kon­ra­dowi nie mó­wiło.Póź­niej do­wie­dział się, że dziwna bu­dowla w sa­mym sercu wsi to świątynia Sig­mara. Jesz­cze póź­niej wpa­dło mu w ucho, że Sig­mar poło­żył po­dobno pod­wa­liny pod Im­pe­rium, ale Kon­rad nie przywią­zy­wał do tego wiel­kiej wagi. Nie sły­szał o żad­nym Im­pe­rium, nie wie­dział, gdzie ono jest. Do­piero od Elyssy do­wie­dział się, że wio­ska leży w gra­ni­cach Im­pe­rium — Ely­ssa była źró­dłem większo­ści in­for­macji, ja­kie po­sia­dał.— Cała wio­ska zbiera się jutro w świątyni — po­wie­działa Ely­ssa. — Biedni i bo­gaci będą się ra­mię w ra­mię mo­dlić i od­da­wać mu cześć. Wszyscy, tylko nie ty, Kon­ra­dzie. Dla­czego? Nie wie­rzysz, że Sig­mar jest bo­giem?Kon­rad wzruszył ra­mio­nami. Nie jego sprawa, co robią wie­śniacy. Branden­he­ime­ro­wie ani razu nie za­brali go ze sobą do świątyni, kiedy był mały, i nigdy się nie za­sta­na­wiał nad ich wie­rze­niami.— A może ty czcisz ko­goś in­nego? — cią­gnęła Ely­ssa. — Na przykład Ulryka?Znowu obo­jętnie wzruszył ra­mio­nami. Pierwszy raz sły­szał to imię.— Albo może od­da­jesz cześć in­nym bo­gom, mrocznym bo­gom?— Komu? — znie­cier­pli­wił się Kon­rad. — O czym ty mó­wisz?— Sama nie wiem — przy­znała. — Sły­szę cza­sami, jak oj­ciec wspomina o in­nych bo­gach. Nie pa­mię­tam ich imion. Ale wi­dać, że nie­chęt­nie je wy­ma­wia, zu­peł­nie jakby się bał. Tak prze­stra­szo­nego wi­działam go tylko wtedy, kiedy roz­py­tywał, gdzie jest broń, którą ci da­łam. — Na to wspo­mnienie przygry­zła dolną wargę. — My­śla­łam, że może tobie coś wia­domo o mrocz­nych bo­gach.— Skąd ci to przy­szło do głowy, skoro ja na­wet nie wiem, kto to jest Sig­mar. Ciemny kmiotek ze mnie, za­po­mniałaś?Tym ra­zem to Ely­ssa po­cią­gnęła Kon­rada za nogę i przewró­ciła. Kiedy usiadł, wstała.— A więc nie bę­dzie cię jutro w świątyni? — spy­tała.— Nie — od­parł, rów­nież pod­no­sząc się z ziemi.Ely­ssa po­de­szła do konia. Pod­sta­wił jej ko­szy­czek z dłoni. Pa­trzyli przez chwile na sie­bie. Wzrok Elyssy prze­su­wał się z jed­nego oka Kon­rada na dru­gie. Od dawna tego nie ro­biła. Po­tem po­sta­wiła stopę na jego sple­cio­nych pal­cach i wspięła się na sio­dło. Znowu spoj­rzeli sobie w oczy. Nie od­zy­wali się, bo nie było o czym mó­wić. Wie­dzieli oboje, że wi­dzą się po raz ostatni. Ely­ssa są­dziła, że to ich ostatnie spo­tka­nie, bo on od­cho­dzi i już nie wróci; ale Kon­rad wie­dział, że nie zo­ba­czą się wię­cej, bo ona wkrótce umrze.Pa­trzyli na sie­bie w mil­cze­niu. Słowa by tu nie wy­star­czyły. Ely­ssa uśmiech­nęła się przełomie; Kon­rad ski­nął głową. To było ich całe po­że­gna­nie.Od­pro­wa­dzał ją wzrokiem, do­póki nie przeje­chała przez most i nie znik­nęła mu z oczu mie­dzy za­bu­do­wa­niami wio­ski.Nie obej­rzała się ani razu. Rozdział piąty [top] Ten je­dyny, który uszedł wówczas z ży­ciem, zwał się Sig­mar — Sig­mar Młoto­dzierżca, póź­niej­szy zało­ży­ciel Im­pe­rium.Pod ko­niec tego dnia pole bitwy rów­nież opu­ści tylko jeden je­dyny po­zo­stały przy życiu, na­wet nie dra­śnięty jej uczestnik.I tym ra­zem sta­nie się tak, jak stać się po­winno.Owym je­dy­nym oca­lałym bę­dzie ten, który kon­tem­plo­wał teraz sce­nerię nad­cią­gają­cej rzezi, ten który in­try­go­wał i knuł, by do­pro­wa­dzić do na­dej­ścia tego prze­świetnego dnia, ten któ­rego kre­cia ro­bota skończy się do­piero wówczas, kiedy jego do­tych­cza­sowi sprzymie­rzeńcy co do jed­nego legną tru­pem na krwawym po­bo­jowi­sku po­śród swoich nie­daw­nych prze­ciw­ni­ków, któ­rych po­ko­nali i wy­rżnęli w pień.Nie był już człowie­kiem, ale nie stal się jesz­cze De­mo­nem — choć przewo­dził jed­nym i dru­gim — a po dzi­siej­szym nie­uchron­nym try­umfie na­gro­dzony zo­sta­nie naj­wyż­szą god­no­ścią w pan­te­onie Cha­osu.De­lek­tując się my­ślą o ab­so­lut­nym zwy­cię­stwie i cał­ko­wi­tym uni­ce­stwieniu, pa­trzył na wio­skę, roz­po­startą u jego stóp ni­czym go­towa do zło­żenia ofiara, i uśmiechał się.W uśmiechu tym nie było śladu za­tra­co­nego dawno człowie­czeń­stwa.Lu­dzie z wio­ski w doli­nie czcili Sig­mara jak boga i w tym dniu ob­cho­dzili jego święto.Mogą za­nosić mo­dły do swojego Sig­mara. On ich nie ocali. Nic ich nie ocali... * * *Ale Kon­rad nie od­szedł. Nie po­trafił. Nie bar­dzo wie­dział, jak. Gruntowa droga pro­wa­dziła na po­łu­dnie. Sta­no­wiła główne połą­cze­nie wio­ski ze światem ze­wnętrz­nym, ale on nią nie po­ma­sze­ro­wał.Przez całe swoje ży­cie ani razu nie wy­chy­lił nosa z do­liny. Nie od­dalił się od wio­ski dalej niż na dwie mile. Te­raz stwierdzał, że nie tak łatwo zro­bić ten pierwszy krok w nie­znane.Gdyby Ely­ssa po­pro­siła go, żeby z nią wró­cił, uczyniłby to z ochotą. Nie po­pro­siła. Miał wra­żenie, że rada była z jego odej­ścia, że chciała się go po­zbyć.Łu­dził się jesz­cze, że przyjdzie po niego, i za­wle­cze za kark do karczmy, znie­cier­pli­wiony Adolf Branden­he­imer albo któ­reś z jego spa­sio­nych ba­cho­rów, ale nikt się nie zja­wiał.Sie­dział już tak parę go­dzin i pa­trzył na wio­skę, gdzie życie to­czyło się utartym to­rem. Nikt tam nie za­uwa­żył na­wet jego nie­obecności. Nie był ni­komu po­trzebny, nikt za nim nie tęsk­nił.Za to on tęsk­nił już za wio­ską, tęsk­nił za karczmą. Każdy dzień życia upływał mu dotąd jed­nako, na wciąż tych sa­mych po­wta­rza­nych w kółko zaję­ciach. Tak przywykł do swojskiej mo­no­tonii tego kie­ratu, że bez niej czuł się za­gu­biony i bar­dziej niż zwy­kle sa­motny.Wielkim wy­sił­kiem woli zry­wał teraz z tą ru­tyną. Udało mu się stłu­mić jakiś we­wnętrzny na­kaz, który kazał mu na­zbie­rać w lesie chru­stu i wra­cać z nim do karczmy.Z jed­nej strony kor­ciło go, żeby za­cho­wy­wać się dalej tak, jakby ten dzień ni­czym nie róż­nił się od in­nych, z dru­giej pra­gnął stąd odejść, ru­szyć w drogę, tak jak po­sta­no­wił. Roz­darty mię­dzy tymi dwoma prze­ciw­stawnymi im­pul­sami nie robił nic.Sie­dział nie­ru­chomo i tylko jego cień prze­su­wał się w miarę upływu dnia. Kiedy po­czuł pra­gnie­nie, napił się wody z rzeki. Kiedy zgłodniał, zi­gno­ro­wał to. Od uro­dze­nia czę­ściej był głodny niż syty.Cze­kał, choć sam nie wie­dział na co. Chyba na jakąś mo­ty­wa­cje, na jakaś ze­wnętrzną silę, która zmusi go do pod­jęcia mę­skiej de­cyzji.Całe życie upływało mu na cze­kaniu, bo wie­dział, że pew­nego dnia wy­darzy się coś szczegól­nego, coś co cał­ko­wicie zmieni jego do­tych­cza­sową bez­na­dziejną eg­zy­sten­cję. Te­raz ten dzień nad­szedł, a on bał się wyjść na­prze­ciw nie­zna­nej przy­szło­ści.Im dłu­żej po­zo­sta­wał poza wio­ską, tym bar­dziej ma­lało prawdo­po­do­bień­stwo, że tam wróci. Sie­dział nie­zde­cy­do­wany, a tym­cza­sem czas pły­nął, uby­wało dnia. Po­wi­nien ru­szać, póki była jesz­cze szansa, że do­trze do są­sied­niej wsi przed zmierz­chem.Nie miał poję­cia, jak da­leko jest do naj­bliż­szej osady — ale na pewno dzie­lił go od niej bór, mroczny bór i wszelkie cza­jące się w nim nie­bez­pie­czeń­stwa. Miał do po­ko­nania wiele mil, całe go­dziny mar­szu w mro­kach kniei. A on wciąż nie ru­szał, od­wle­kał to, co nie­uchronne, o jesz­cze jedną mi­nutę, jesz­cze jedną go­dzinę...Jeśli zmi­tręży ko­lejną go­dzinę, bę­dzie za późno. Słońce chy­liło się już ku za­cho­dowi, wkrótce za­cznie sza­rzeć. Ciemności oznaczały nie­bez­pie­czeń­stwo. W ciemno­ściach dar ja­sno­wi­dze­nia nie za­pewni mu tych kilku do­dat­ko­wych se­kund, se­kund na wagę przetrwa­nia.Nie wi­dząc celu, nie bę­dzie mógł wy­strzelić z łuku. Po za­pad­nię­ciu zmroku bór ożywa, a nocne stwo­rze­nia wi­dzą w nocy jak w dzień. Ciemność to ich sprzymie­rze­niec, a dla niego wróg.Te­raz albo nigdy. A „nigdy” nie wchodzi w ra­chubę, bo takie jest jego prze­zna­cze­nie. Tak samo, jak wi­dział przy­szłość, tak wie­dział już teraz, że pi­sane mu inne życie.Wstał i po raz ostatni spoj­rzał na wio­skę. Ogarnął jesz­cze raz wzrokiem strzechy cha­łup cią­gną­cych się szpalerem wzdłuż go­ścińca, młyn wodny w górze rzeki, pola uprawne, pa­stwi­ska z pasą­cymi się na nich zwie­rzę­tami, sto­doły i obej­ścia, świątynię Sig­mara, na­wet karczmę, a na ko­niec mury dworu, za któ­rymi prze­by­wała teraz Ely­ssa.Od­wró­cił się na pię­cie i wy­dłu­żo­nym kro­kiem ru­szył przed sie­bie. Za­miast wy­brać gruntową drogę, od razu wszedł do lasu. Le­piej czuł się wśród drzew niż na wy­bo­istym, peł­nym dziur szlaku.W lesie było o wiele ciemniej niż na otwartej prze­strzeni, ale on znał tu każdy ko­rzeń, każdy krzak, każdą gałąź i każdy pień drzewa. Na pa­mięć prze­dzie­rał się przez gęst­nie­jące zaro­śla, zda­jąc się na in­stynkty.Im głę­biej się szło w las, tym wię­cej można było na­po­tkać cho­rych drzew ata­ko­wa­nych przez grzyb i tru­jące ro­śliny. Z roku na rok in­fek­cja roz­prze­strzeniała się coraz szybciej, ogarnia­jąc wiel­kie poła­cie kniei.Nie uszedł da­leko. Do zmroku po­zo­stała tylko go­dzina, a kiedy za­pad­nie noc, dal­szy marsz sta­nie się nie­bez­pieczny. Za­trzymał się pod ogrom­nym drzewem, które do­brze znał. Z jego pnia, pięt­na­ście stóp nad zie­mią, ziała wą­ska szczelina. Wspiął się tam kie­dyś i, zaj­rzawszy w nią, od­krył dużą dziu­plę na­da­jącą się ide­alnie na kry­jówkę.Nie on pierwszy do­szedł do ta­kiego wniosku. Na dnie dziu­pli le­żało pie­rze i resztki szkieletu. Jakiś ptak mu­siał tu sobie kie­dyś urzą­dzić gniazdo. I nie był to by­najmniej mały dra­pież­nik, bo nie­które kości miały po­nad stopę dłu­gości. Co to za ptak, ani czyje to kości, wolał nie do­cho­dzić.Wrzucił przez szczelinę ka­myk, żeby się upewnić, czy cza­sem nie za­do­mo­wiło się tam ja­kieś inne stwo­rze­nie. Nie od­po­wie­dział mu ża­den pisk, skrzek, war­kot ani syk.Trzyma­jąc w zę­bach nóż, za­czął piąć się w górę. Brak ga­łęzi, które mo­głyby mu uła­twić wspi­naczkę, pod­wyż­szał wa­lory kry­jówki. Objął pień jedną ręką i, bio­rąc nóż w drugą, zaj­rzał do dziu­pli. Ni­czego nie zo­ba­czył. A co waż­niej­sze, chyba nic we­wnątrz nie zo­ba­czyło jego. Wsunął w szczelinę rękę i kil­ka­krot­nie dźgnął no­żem na oślep, ale ostrze nie na­po­tkało żad­nego oporu.Ze­śli­znął się po pniu na dół, za­brał z ziemi łuk, strzały i płó­cienne za­wi­niątko, po czym wspiął się z po­wrotem na drzewo i prze­ci­snął przez szczelinę do dziu­pli. Przy­szło mu to z większym tru­dem niż za pierw­szym ra­zem; zmężniał od tam­tego czasu.Ko­ści i pie­rze nadal za­ścielały dno, ale nie śmier­działo tu go­rzej niż w obo­rze, w któ­rej do tej pory sy­piał. Spę­dzi tutaj noc.Stra­cił ten dzień, ale po­sta­no­wił sobie, że na­stęp­nego już tak nie zmarnuje. Jutro skoro świt na do­bre roz­pocznie swoją wę­drówkę. Nigdy jesz­cze nie prze­próżnia­czył tak ca­łego dnia, a prze­cież czuł się bar­dziej niż zwy­kle wy­czer­pany.Przez wą­ską szczelinę pa­trzył, jak za­pada zmrok. W kniei na­wet za dnia było nie­sa­mo­wicie, a te­raz, w gęst­nie­ją­cych ciemno­ściach, drzewa zda­wały się poru­szać — ich gałę­zie przywo­dziły na myśl koń­czyny, a każdy pień przypo­mi­nał tu­łów.Ely­ssa na­zwała kie­dyś bór La­sem Cieni. Cie­kaw był, jak da­leko cią­gną się te drzewa i ten cień. Nigdy nie za­pu­ścił się dalej niż na szczyt stromego wzgórza.Ziewnął. Kto wie, może w nocy drzewa rze­czy­wi­ście bu­dzą się do życia. Może ciemności są czymś w ro­dzaju ma­gicz­nego za­klę­cia, które opada na cały bór i go oży­wia. Może naj­strasz­niej­sze nocne stwo­rze­nia są wła­śnie oży­wio­nymi drzewami.Może, nie­świa­domy nie­bez­pie­czeń­stwa, wszedł w pu­łapkę, którą jest to drzewo. A dziu­pla to żołą­dek mię­so­żer­nej ro­śliny. Za­ścielające ją kości i pióra to nie­stra­wione resztki daw­nych po­sił­ków, wszystko co po­zo­stało ze stwo­rzeń, które jak on szu­kały tu schronie­nia.Uśmiech­nął się. To tylko uro­jenia spo­wo­do­wane wy­czer­pa­niem. A choćby tak w isto­cie było, czuł się zbyt zmę­czony, by ucie­kać.Dy­gotał z zimna. W obo­rze, w któ­rej dotąd sy­piał, mógłby się za­grze­bać w słomę. Tutaj tego nie miał. Nie było na­wet gdzie roz­pro­sto­wać nóg. Sie­dział z kola­nami pod brodą. Mimo tych nie­wy­gód, sen szybko go zmo­rzył.Nie był to spo­kojny sen. Drę­czyły go koszmary strasz­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek dotąd. Śniło mu się, że w lesie roi się od dzi­wacznych, odra­żają­cych stwo­rów, istot tak po­kracznych, że naj­bar­dziej zde­for­mo­wany i obrzy­dliwy zwie­rzo­łak był przy nich jak nowo na­ro­dzone ja­gnię.Ock­nąw­szy się, stwierdził, że nie był to tylko kosz­marny sen.Śniła mu się rze­czy­wi­stość... * * *Obu­dziły go ja­kieś głosy. Ten pierwszy poje­dyn­czy, odle­gły. Po paru se­kun­dach usły­szał na­stępny, bliż­szy. I jesz­cze jeden, jesz­cze bliż­szy. Kroki, tu­pot setek nóg tra­tują­cych zaro­śla. Było ich coraz wię­cej, cały las roz­brzmiewał już od­gło­sami cięż­kich kro­ków.Trwała jesz­cze noc. Na ze­wnątrz było tak samo ciemno jak w dziu­pli, w któ­rej się schronił, i nic nie wi­dział. Ale przypo­mi­nało to prze­marsz całej armii. Zie­mia drżała, a jej wi­bra­cje prze­no­siły się na drzewa. Szli po­woli, gęsto ro­snące drzewa spo­wal­niały marsz.Sły­chać było po­skrzypy­wa­nie pan­cerzy, szczęk oręża, par­ska­nie zwie­rząt oraz głosy. Słowa wy­po­wia­dane w ję­zyku, któ­rego nie ro­zu­miał, a więc przez miesz­kań­ców odle­głych krain.I są­dząc po tych dźwię­kach, po brzmieniu ob­cego ję­zyka, istoty, które sły­szał, nie mo­gły być ludźmi.Co się dzieje? Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że te nie­ludz­kie le­giony zmierzają do wio­ski.Nie śmiał się poru­szyć, z obawy, że zdra­dzi go naj­mniejszy ruch. Sie­dział więc jak ska­mie­niały, cze­kając aż prze­cią­gną owe obce ko­horty.Miał wra­żenie, że upłynęła wiecz­ność, za­nim ostatni ma­ruder prze­szedł pod drzewem. I nie tylko pod drzewem. Kiedy światło brza­sku za­częło się prze­są­czać przez li­sto­wie ko­ron drzew, Kon­ra­dowi wy­dało się, że coś mu mi­gnęło przed oczami na wy­so­kości dziu­pli — około pięt­nastu stóp nad zie­mią!Uznał to jed­nak za omam spo­wo­do­wany grą światła. Żadna żywa istota nie mo­gła być tak wy­soka. Jeśli rze­czy­wi­ście coś zo­ba­czył, to pew­nie był to grot włóczni albo lancy.Choć dziwna ar­mia już prze­szła, cisza nie po­wró­ciła, ani nie opu­sto­szał las. Wy­czu­wał obecność przyby­szów w odle­gło­ści kil­kuset jar­dów. Za­trzymali się na skraju boru, chroniąc się w cie­niach przed pro­mie­niami wscho­dzą­cego słońca.Ni­czego nie wi­dział, ni­czego poza tamtym wyima­gi­no­wa­nym mi­gnię­ciem cze­goś w otworze dziu­pli, ale w isto­tach, które tędy przed chwilą prze­cho­dziły, było coś, co Kon­ra­dowi przypo­mi­nało zwie­rzo­łaki. Może sprawiła to roz­ta­cza­jąca się wo­kół nich woń, ohydny smród, cha­rak­tery­styczny dla tych kre­atur.Ale bór nie mógł chyba być pełen zwie­rzo­ła­ków, całej ich armii — ar­mii w do­słownym zna­cze­niu, z orę­żem i w zbrojach? Jed­nak nic in­nego nie przy­cho­dziło mu do głowy. Tylko ta­kie wy­ja­śnie­nie miało sens.W tym mo­men­cie setki dzi­kich ślepi pa­trzą pew­nie po­żą­dli­wie na do­linę i po­grą­żoną we śnie wio­skę. Sa­motny zwie­rzo­łak o brza­sku czmychał przeważ­nie do lasu i za­szy­wał się głę­boko w le­śnych ostę­pach. Ale w gro­ma­dzie nie bali się światła. Skrzyk­nęli się pew­nie, żeby na­paść na wio­skę. To było je­dyne w miarę roz­sądne wy­tłu­ma­cze­nie tak licz­nej ich tutaj obecności.W pierw­szej chwili Kon­ra­dowi prze­mknęło przez myśl, żeby ostrzec miesz­kań­ców wsi. Ale zaraz uświado­mił sobie, że nie spo­sób się tam prze­drzeć. Drogę za­gra­dzał kor­don wy­natu­rzo­nych kre­atur.Zresztą„ dla­czego miałby ich ostrzegać? Czy któ­ryś z wie­śnia­ków coś kie­dyś dla niego zro­bił? Jego los nigdy ich nie ob­cho­dził, czemu więc on miałby się przejmo­wać ich lo­sem?Wy­jątek uczynił kie­dyś dla Elyssy.Ale, ra­tując przed laty życie dziew­czy­nie, działał in­stynktow­nie. Po­śpie­szył jej z po­mocą jak człowiek człowie­kowi, soli­dar­nie sta­wili czoło stwo­rowi, który ją za­ata­ko­wał. Tę samą soli­dar­ność od­czu­wał teraz wo­bec miesz­kań­ców wsi. Byli mu bliżsi od istot go­tują­cych się do szturmu na ich obej­ścia.Lecz tym ra­zem ani my­ślał działać bez za­sta­no­wie­nia. Nie miał do czy­nie­nia z jed­nym zwie­rzo­ła­kiem, nie było tu miej­sca na bra­wurę. Wtedy nie miał czasu do na­my­słu, za to miał pewną szansę.Te­raz szans nie miał żad­nych. A nie było sensu dać się zabić dla bez­na­dziejnej sprawy. Co tam bez­na­dziejnej, dla ja­kiej­kol­wiek sprawy.Po­święciłby się tylko dla Elyssy. Już raz ocalił jej życie, ale nie zdoła zro­bić tego po­now­nie. Wi­dział ją martwą. I ta wizja skło­niła go ostatecz­nie do opusz­cze­nia wio­ski. Dzięki temu znaj­do­wał się teraz poza pier­ście­niem żąd­nych krwi zwie­rzo­ła­ków — czy kim tam były te istoty.Nie mógł nic zro­bić. Dla ni­kogo z wy­jąt­kiem sie­bie.Sie­dział w dziu­pli, do­póki zu­peł­nie się nie roz­wid­niło, za­cho­dząc w głowę, jakby tu się chył­kiem od­dalić. Na razie czuł się w dziu­pli bez­pieczny. Nie zo­stał za­uwa­żony, kiedy obok prze­cią­gały ko­horty stwo­rów. Kiedy będą wra­cały, może mieć mniej szczęścia. Wy­kryty, zna­la­złby się w po­trza­sku. Te­raz, kiedy miał be­stie za ple­cami, nada­rzała się wy­ma­rzona i być może je­dyna spo­sob­ność do ucieczki.Wyj­rzał ostrożnie z dziu­pli. Wo­kół tylko drzewa. Ani śladu czy­jejś obecności, na­wet od strony wio­ski — gęsto ro­snące drzewa za­sła­niały przy­cza­jone tam zwie­rzo­łaki.Przez szparę w pniu drzewa wy­sunął naj­pierw łuk, a po­tem owi­nięty w płótno koł­czan z pię­cioma czar­nymi strzałami. Po­zo­stałe strzały, te które Ely­ssa dała mu póź­niej, nosił zaw­sze lu­zem.Wspinanie się na drzewo z krę­pu­jącą ru­chy bro­nią było trudne, zła­żenie z nią na dół wcale nie ła­twiejsze. Mógł zrzu­cić łuk i strzały, bał się jed­nak, że zdra­dzi go hałas, ja­kiego na­robią, spa­dając.W końcu do­tknął stopą ziemi. Przez dłuż­szą chwilę przywie­rał do pnia, upewnia­jąc się, że nie zo­stał za­uwa­żony. Musi być po­dwójnie czujny. Bli­skość nie­ludz­kich istot i per­spektywa wę­drówki przez re­jony lasu, w które dotąd się nie za­puszczał, sprawiały, że nerwy miał na­pięte jak po­stronki.Od­winął z płótna koł­czan i wsu­nął weń resztę strzał. Przyzwy­czaił się już do tych now­szych, ale po­rów­naw­szy je te­raz z pię­cioma ory­gi­nal­nymi, zu­wa­żył kolo­salną róż­nicę. Czarne strzały sta­no­wiły dzieła sztuki wy­pra­co­wane przez mi­strza w swoim rze­mio­śle. Te dru­gie były tylko strzałami.We­pchnąw­szy płótno za pa­zu­chę ku­braka, żeby nie po­zo­sta­wić po sobie żad­nych śla­dów, Kon­rad przewie­sił czarny koł­czan na skos przez plecy. Nie przymie­rzał go dotąd, oka­zało się jed­nak, że pa­suje jak ulał i pie­rzy­ska strzał wy­stają mu tyle ile trzeba znad le­wego ra­mie­nia.Na­giął twardy łuk i nało­żył cię­ciwę na na­cięte po obu koń­cach rowki. W po­rów­naniu ze strzałami, łuk jest urzą­dze­niem pro­stym i Kon­rad bez trudu go sobie zmajstro­wał, ma­jąc do dys­po­zycji tylko nóż, który kie­dyś był wszystkim, co po­sia­dał, jego je­dyną bro­nią. Te­raz, uzbro­jony do­dat­kowo w łuk, czuł się wo­jow­ni­kiem.Łuk i strzały sta­no­wią nie­roze­rwalną ca­łość, jedno nie może się obejść bez dru­giego — a jedno i dru­gie bez łucz­nika. Łuk jest bez­uży­teczny bez strzały, Kon­rad wy­cią­gnął więc jedną z koł­czana i nało­żył ją luźno na cię­ciwę.Tak uzbro­jony ru­szył po­woli przez las, po­dej­mu­jąc prze­rwaną po­dróż i od­da­lając się od wio­ski. Nie warto było się oglą­dać, za­sta­na­wiać, co dzieje się za nim. I tak ni­czego by nie zo­ba­czył.Był teraz sam. Nie wspomi­nał Elyssy. Bo i po co? Była jego je­dyną przyja­ciółką, ale ich wie­lo­letnia zna­jo­mość nie­wiele zmieniła. Nadal był sam.Spoj­rzał na strzałę nało­żoną na cię­ciwę i stwierdził, że przypad­kowo na­wi­nęła mu się pod rękę jedna z czar­nych.Kiedy, pod­nió­słszy wzrok, uj­rzał kilka jar­dów przed sobą odra­żają­cego stwora, wie­dział już, że szczęście go opu­ściło. * * *Drogę za­stę­po­wał mu zwie­rzo­łak, bo czymże in­nym mo­gła być ta po­czwara. Zwierzę, które cho­dzi jak człowiek, a zbrojne w oręż staje się groźniej­sze od ja­kiej­kol­wiek dzi­kiej bestii. Ale ta­kiego zwie­rzo­łaka Kon­rad wi­dział po raz pierwszy. Stwór był tak zde­for­mo­wany, że nie przypo­mi­nał żad­nego zwie­rzę­cia.Z człowie­kiem miał jed­nak jesz­cze mniej wspólnego.Wzrostem nie przewyż­szał zbyt­nio Kon­rada, ale z racji tuszy wy­da­wał się od niego o wiele większy. Był poro­śnięty gę­stą, ru­dawą sier­ścią i odziany w pan­cerz z pordze­wia­łych blach, do­bra­nych na po­zór zu­peł­nie przypad­kowo; wielki kał­dun ści­skał mu pas, u któ­rego dyn­dał cały arse­nał noży, pił, topo­rów — na­rzę­dzi rzeź­nika.Uwagę Kon­rada na­tychmiast przy­cią­gnęła morda po­twora. Zrazu prze­mknęło mu przez myśl, że to jakaś ma­ska pa­ro­diu­jąca rysy ludz­kiej twa­rzy. Ale łeb po­czwary na­prawdę był taki — kar­ma­zy­nowy, mię­sisty, po­zba­wiony sier­ści. Były w nim nos, usta i dwoje oczu — ale te oczy znaj­do­wały się w miej­scu ust, a otwór gę­bowy miał na czole!Ogromne uszy stwór kładł po sobie jak pies, łysy łeb miał po­kryty wrzodami i ob­wie­szony luź­nymi fał­dami ciała, co upo­dab­niało go do gada. Ró­żowy śluz ście­kał mu z gęby i z noz­drzy.Jego po­ja­wie­nie się za­sko­czyło i spa­rali­żo­wało Kon­rada, który nie wy­czuł wcześniej bli­sko­ści po­twora i nie był na to spo­tka­nie przygo­to­wany. Dar ja­sno­wi­dze­nia znowu go za­wiódł, być może dla­tego, że zmy­sły miał zbyt zaab­sor­bo­wane kon­cen­tro­wa­niem się na za­gro­żeniu ze strony ze­zwie­rzę­co­nych kla­nów za ple­cami.Stwór wy­da­wał się tak samo za­sko­czony spo­tka­niem, jak Kon­rad. Za­marli obaj na chwilę, wpatrzeni w sie­bie. Śle­pia po­twora były zu­peł­nie białe, bez źre­nic. Ta chwila zda­wała się prze­cią­gać w nie­skończo­ność. Stwór otrząsnął się z oszoło­mie­nia pierwszy. Za­machnął się prawą łapą, w któ­rej dzierżył ogromny topór, wy­dał mro­żący krew w ży­łach ryk bo­jowy i ru­nął na Kon­rada.I do­piero teraz Kon­rad za­uwa­żył z prze­raże­niem, że po­twór nie trzyma to­pora, że ten topór sta­nowi prze­dłu­żenie kości jego przedra­mie­nia, która, roz­sze­rza­jąc się na końcu, prze­cho­dzi w pła­skie białe ko­ściane ostrze za­stę­pu­jące dłoń.Do­ko­nując w ułamku se­kundy wszyst­kich tych ob­ser­wacji, uniósł łuk, na­cią­gnął cię­ciwę i po­słał strzałę w tors zwie­rzo­łaka.Be­stia nie za­trzymała się od razu, choć jej ryk urwał się jak no­żem uciął. Zwolniła, spuszcza­jąc za­szłe bielmem śle­pia na brze­chwę ster­czącą spo­mię­dzy dwóch zżartych przez rdzę płyt pan­cerza na piersi. Zro­biła jesz­cze parę nie­pew­nych kro­ków, zato­czyła się, jak pi­jana, w tył i oparła o drzewo.Kon­rad wy­pu­ścił drugą strzałę, która prze­biła stwo­rowi gar­dło, prze­szyła poro­śnięty sier­ścią kark i wbiła się w pień, przy­szpilając po­czwarę do drzewa. Try­snęła krew.Zwierzo­łak po­de­rwał do szyi obie łapy — jedną uzbrojoną w szponia­ste pa­zury, drugą z topo­rem za­miast dłoni — żeby wy­rwać sobie strzałę z gar­dła. Ciel­skiem tar­gnęły kon­wul­sje, z gar­dzieli do­był się bul­go­tliwy char­kot. Z krtani try­snął ostatni strumień krwi, ra­miona stwora opa­dły bez­władnie, po czym znie­ru­cho­miał.Kon­rad miał już na cię­ciwie trze­cią, go­tową do wy­puszcze­nia strzałę. Ale zwie­rzo­łak nie da­wał oznak ży­cia. Tylko krew leni­wie ście­kała mu z dwóch ran. Była to krew czerwona, czerwona jak gęba po­twora, jak jego ma­towa sierść, jak rdza na pan­cerzu. Nie żył.Wy­glą­dało to tak, jakby sta­no­wił część drzewa, do któ­rego był przy­szpilony. Drzewo było po­wy­krę­cane i usy­cha­jące, stwór zde­for­mo­wany i spar­szy­wiały.Kon­rad, cho­ciaż tego tutaj stwora wcześniej nie wy­czuł, teraz wi­dział wo­kół sie­bie wię­cej ta­kich dra­pież­ców. Byli nie tylko za nim, las roił się od nich — wła­śnie szedł na niego drugi, był nie dalej, jak dwa­dzie­ścia kro­ków.Kon­rad sły­szał, jak stwór się poru­sza. Prze­cież taka ocię­żała be­stia nie mo­gła się prze­dzie­rać przez las bez­sze­lest­nie.Skryć mógł się tylko za drzewem, o które opie­rał się przy­gwoż­dżony do pnia, martwy zwie­rzo­łak. Do­padła go pa­roma su­sami i schował się za pniem, w mo­men­cie, gdy na po­lankę wta­czał się na­stępny po­twór.Były to dwa stwory w jed­nym, bliź­niaki zro­śnięte od uro­dze­nia, Je­den ogromny, wsparty na czte­rech no­gach tu­łów z dwiema ma­leń­kimi główkami i z czte­rema ra­mio­nami, z któ­rych każde trzymało inny ro­dzaj oręża — miecz, ma­czugę, to­pór i włócznię.Bez­włose, czarne ciel­sko po­kryte żół­tymi li­sza­jami kro­czyło, ko­le­biąc się na boki, na czte­rech krzywych no­gach. Po­twór nie szedł ani jak człowiek, ani jak koń czy po­dobne mu zwie­rzę. Ol­brzym prze­bie­rał no­gami bez żad­nej ko­or­dy­nacji, zu­peł­nie jakby pró­bo­wał iść w dwie strony na­raz, a w re­zul­tacie poru­szał się w kie­runku po­śred­nim.Kon­rad wyj­rzał ostrożnie zza pnia. Nie mógł się zde­cy­do­wać, w którą z dwóch głów po­twora po­słać pierwszą strzałę, w które z czte­rech ślepi mie­rzyć.Bliż­szy z dwóch czar­nych łbów klu­czą­cej mię­dzy drzewami ga­dziny od­wró­cił się i spoj­rzał na martwego zwie­rzo­łaka. Usta otworzyły się i wy­skrzeczały coś nie­zro­zu­mia­łego, dwa bliż­sze ra­miona za­ma­chały bro­nią.Kon­rad za­de­cy­do­wał, że w ten łeb strzeli naj­pierw. Ale be­stia nie za­trzymała się, szła dalej i nie­ba­wem znik­nęła mu z oczu, choć nadal sły­chać było, jak z trza­skiem ła­ma­nych gałą­zek prze­dziera się przez zaro­śla.Uznał pew­nie, że martwy stwór żyje, do­my­ślił się Kon­rad, opusz­cza­jąc łuk. Na­stęp­nym ra­zem mogę nie mieć tyle szczęścia — a są­dząc z ak­tyw­ności po­two­rów, tych na­stęp­nych razy bę­dzie sporo.Wy­szedł zza drzewa i spoj­rzał na zwie­rzo­łaka, któ­rego przed chwilą uśmiercił. Stwór, na­wet martwy i nie­ru­chomy, przedsta­wiał sobą prze­ra­ża­jący wi­dok. Kon­rad wstrzymał od­dech, żeby nie wdy­chać smrodu śmierci i od­py­cha­ją­cego odoru, jaki bił od ciel­ska i sta­no­wił coś w ro­dzaju jego tar­czy.Ta­kiej ochrony trzeba było Kon­ra­dowi. Dziś w kniei bez­pieczny był tylko zwie­rzo­łak. Człowiek nie miał żad­nych szans na przetrwa­nie.Bę­dzie więc mu­siał prze­dzierz­gnąć się w zwie­rzo­łaka.Do­był noża. * * *Kon­rad nie raz już oprawiał zwie­rzę, nigdy jed­nak ta­kiego jak ten stwór. Smród przypra­wiał o mdłości. Gdyby jadł coś ostatnio, dawno już by zwy­miotował. Ale i tak żołą­dek pod­cho­dził mu do gar­dła, i ści­skała się krtań.Nie było czasu na wy­ry­wa­nie strzał z ciel­ska. Zła­mał brze­chwę ster­czącą po­two­rowi z piersi, a po­tem tę, która prze­szyła szyję, i ciel­sko osu­nęło się na zie­mię.Ze­rwał zeń bla­chy pan­cerza, prze­bił no­żem twardą skórę i jął roz­cinać trupa. Ścią­gnął z niego skórę w jed­nym ka­wałku. Od środka była tak samo czerwona, jak z ze­wnątrz. Zdając sobie sprawę, że za­pach mięsa przy­cią­gnie wkrótce in­nych dra­pież­ców, ze swoją ma­ka­bryczną zdo­by­czą od­dalił się od ścierwa poza za­sięg wzroku.Choć śpie­szył się bar­dzo, ro­botę wy­konał po mi­strzowsku. Udało mu się ścią­gnąć skórę z koń­czyn, pra­wie jej nie uszka­dza­jąc. Ob­ciął tylko szponia­ste stopy, szponia­stą dłoń i dłoń uformo­waną w ko­ściany to­pór.Te­raz wskoczył szybko w po­krytą sier­ścią skórę z nóg zwie­rze­łaka i na­cią­gnął na ręce futro z jego gór­nych koń­czyn. Skóra za­cho­dziła mu na dło­nie i stopy, po­nie­waż nogi i ręce miał krót­sze niż stwór. Owi­nął sobie nią tu­łów. Zwierzo­łak był od niego o wiele tęż­szy, więc nad­miar skóry ścią­gnął w ta­lii ob­wie­szo­nym bro­nią pa­sem po­twora. Ślad roz­cię­cia za­ma­sko­wał bla­chami pordze­wia­łego pan­cerza.Cie­pła, lepka po­soka ofiary prze­sią­kła mu przez ubranie. Był w niej tak uma­zany, że sam czuł się jak trup. Jeśli nie przejdzie tej próby, wra­żenie to wkrótce się urze­czy­wistni. Cie­kawe, czy za­uważy ja­kąś róż­nicę?Prze­rzu­cił sobie koł­czan przez ra­mię i wziął łuk w lewą rękę. W pra­wej wciąż trzymał zbro­czony, ocie­ka­jący krwią sztylet.Płat skóry z łba zwie­rzo­łaka opa­dał mu na plecy ni­czym kap­tur. Kiedy na­cią­gnął go na głowę, nie­mal za­krył mu twarz. My­ślał, że smród nie może być już gor­szy, ale się mylił. Żo­łądek ści­snął mu się kon­wul­syj­nie, ale do ust na­pły­nęła tylko ślina, która ście­kała na brodę. Zu­peł­nie jak śluz z gęby zwie­rzo­łaka, prze­mknęło mu przez myśl, ale on ma przy­najmniej usta na swoim miej­scu.Splunął, żeby po­zbyć się wstrętnego po­smaku i otarł usta rę­ka­wem. Nie, nie rę­ka­wem, lecz sier­ścią z przedra­mie­nia po­ko­na­nego prze­ciw­nika — i po­smak w ustach stał się jesz­cze wstrętniej­szy.Kon­rad wy­głą­dał jak zwie­rzo­łak, cuchnął jak zwie­rzo­łak. Ale czy uj­dzie za ta­kiego? Za­raz się okaże, po­my­ślał, bo w tym mo­men­cie wy­czuł bli­skość ko­lejnej nad­cho­dzą­cej la­sem kre­atury.Od­wró­cił się przodem w tamtym kie­runku. Stwór miał tylko jedną głowę, dwie nogi, dwoje ra­mion oraz śle­pia i gębę na wła­ści­wych miej­scach. Ale jego sierść była jasna, pra­wie biała, a czaszkę po­kry­wał las ro­gów, two­rzący nie­mal hełm.Miał na sobie pan­cerz z płyt tego sa­mego ko­loru, co sierść. Do­piero po chwili Kon­rad zo­rientował się, że ta sierść i ten pan­cerz to jedno i to samo, że sta­no­wią natu­ralną po­włokę przygar­bio­nego ciel­ska. Stwór uzbro­jony był w dwa wiel­kie za­krzy­wione mie­cze, które ści­skał w za­koń­czo­nych szczyp­cami rę­kach.Po­czwara za­trzymała się i po­przez plą­ta­ninę ro­gów po­pa­trzyła na Kon­rada ogrom­nymi, zie­lo­nymi śle­piami.Kon­rad machnął sztyletem w przyja­znym, tak mu się wy­da­wało, ge­ście. Ga­dzina unio­sła oba zbrojne w mie­cze ra­miona w przyja­znym, taką Kon­rad miał na­dzieję, ge­ście...Zwierzo­łak wy­dał z sie­bie głę­boki su­chy grze­chot, który mógł, ale nie mu­siał oznaczać po­zdrowie­nia. Dla Kon­rada był to po­zba­wiony sensu beł­kot. Od­po­wie­dział serią nie­arty­ku­ło­wa­nych, rów­nie po­zba­wio­nych sensu ry­ków.Ale stwór, wi­docznie usa­tys­fak­cjo­no­wany, ru­szył dalej przez las ku wio­sce.Kon­rad po­ma­sze­ro­wał w prze­ciwną stronę, sta­rając się za­po­mnieć o dwóch na­po­tka­nych zwie­rzo­ła­kach. Choć nie­ludzcy, byli czymś wię­cej niż zwie­rzę­tami. Byli uzbrojeni — i chyba po­trafili też mó­wić.Nie uszedł da­leko, kiedy znowu za­stą­piono mu drogę. Tym ra­zem były to trzy wstrętne, po­dobne do sie­bie po­czwary. Większość zwie­rzo­ła­ków, które wi­dział w swoim życiu, bar­dzo się od sie­bie róż­niła i przeważ­nie trudno było orzec, jaki ro­dzaj zwie­rzę­cia przypo­mi­nają, kim mo­gli być ich przodko­wie. Ale co do tej trójki nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści.To były szczury, gi­gan­tyczne szczury. Kon­rad wie­dział, że na­zy­wano je skave­nami.Skaveni nie do­rów­ny­wali mu wzrostem i miałby szansę na zwy­cię­stwo, po­ty­kając się z jed­nym. Ale nie z trzema naraz, a wi­dać było, że wzbudził w nich po­dejrzli­wość. Ob­wą­chi­wali go, marszcząc nosy.Stali na zad­nich ła­pach, pro­por­cjo­nal­nie o wiele dłuż­szych od łap zwy­czaj­nej wiel­kości szczura. Zde­cy­do­wa­nie dłuż­sze były rów­nież ich zęby.Na brą­zowe futra za­rzu­cone mieli sztu­ko­wane z ka­wał­ków kol­czugi czę­ści gar­de­roby i skóry in­nych zwie­rząt. Szczury były noto­rycz­nymi ob­dzie­ra­czami tru­pów, a skaveni nie róż­nili się pod tym względem od swoich po­bra­tym­ców.Ich ciemny oręż zdo­biły em­ble­maty w kształcie zyg­zaka. Je­den miał taki sam wzór wy­pa­lony na piersi, a drugi wy­ma­lował go sobie na py­sku.Dwaj byli uzbrojeni w krót­kie mie­cze o ząb­ko­wa­nych ostrzach; trzeci miał po­dobną broń, ale osa­dzoną na sztorc na drzewcu. Każdy niósł tar­cze z tym sa­mym zyg­za­ko­wa­tym go­dłem.Je­den za­szwargo­tał coś nie­zro­zu­miale i groźnie uniósł ząb­ko­wany miecz. Dwaj po­zo­stali za­wtó­ro­wali mu, wskazując ostrzami w kie­runku wio­ski.Kon­rad nie ro­zu­miał, co mó­wią, ale nie mu­siał być lin­gwi­stą, by pojąć zna­cze­nie tej ge­sty­kula­cji. In­for­mo­wali go, że zmierza w złą stronę.Pa­trzył na fu­trza­ste stwory, a one groźnie na niego, bi­jąc o zie­mie ły­symi ogo­nami. Nie było wąt­pli­wo­ści, że nie prze­puszczą go dalej i że go tu nie zo­sta­wią. Jeśli zrobi choć krok na­przód, rzucą się na niego. Po­dej­rze­wały, że jest de­zer­te­rem.Zabił w życiu masę szczurów, ale tych o natu­ral­nych roz­mia­rach, ma­łych. W star­ciu z tymi trzema ol­brzy­mami nie miał żad­nych szans.Po­zo­sta­wało mu jedy­nie za­wró­cić i ru­szyć tam, skąd przy­szedł, w miarę możliwo­ści z da­leka omijając odarte ze skóry ścierwo zwie­rzo­łaka, któ­rego zabił. Sły­szał tuż za ple­cami szwargo­cą­cych ze sobą pi­skli­wie skavenów.Nerwy miał na­pięte jak po­stronki, spo­dziewał się, że te­raz, kiedy jest do nich od­wró­cony ty­łem, lada chwila go za­ata­kują. Szczury to zdra­dliwe, pod­stępne zwie­rzęta — i te za­pewne wła­śnie takie były.Nie wi­dział, co się za chwilę wy­darzy, ale w tych oko­licz­no­ściach nie była to żadna po­cie­cha. Wie­dział już, że w sytu­acjach, kiedy naj­bar­dziej po­trze­buje ostrzeże­nia przed zbli­żają­cym się nie­bez­pie­czeń­stwem, nie może pole­gać na swoim darze ja­sno­wi­dze­nia.Od­wrotu nie było. Gdyby spró­bo­wał za­wró­cić i gdyby na­wet udało mu się zmylić te uzbrojone stwory, to prze­cież las roił się od in­nych nie­sa­mo­wi­tych po­czwar. Prędko zo­stałby zi­den­tyfi­ko­wany jako nie swój — i z pew­no­ścią by zgi­nął.Po­zo­sta­wało mu tylko wto­pić się w tłum, w tej chwili bez­pieczny bę­dzie tylko mię­dzy zwie­rzo­ła­kami, uda­jąc jed­nego z nich.Przez labi­rynt drzew przed nim prze­są­czało się światło dnia. Ro­biło się coraz ja­śniej. Zbli­żali się do skraju lasu.W pół­mroku jego ka­mu­flaż speł­niał swoje za­danie przy po­bież­nej in­spekcji. Ale w bla­sku dnia szybko wyj­dzie na jaw, że jest prze­bie­rań­cem, człowie­kiem wśród nie­ludz­kiego mrowia.Zwolnił kroku i któ­ryś ze skavenów syk­nął ostrze­gaw­czo. Dźgnięty czubkiem mie­cza w sie­dze­nie Kon­rad sko­czył do przodu, sły­sząc za sobą re­chot stwora.I wtem szczurzy śmiech uto­nął w prze­ra­żają­cym ryku ty­sięcy zło­wróżb­nych okrzyków bo­jo­wych, który wzbił się pod czy­ste, po­ranne niebo, bu­rząc bru­talnie spo­kój do­liny.Dzi­kie hordy wy­pry­sły z boru i z nie­ludz­kim wrza­skiem, wy­wi­jając orę­żem, ru­nęły ka­ska­dami w do­linę.Za­czął się śmiertelny szturm na bez­bronną wio­skę. Rozdział szósty [top] Zdjęty grozą Kon­rad jak za­hip­noty­zo­wany pa­trzył na dia­bo­liczne hordy, szar­żu­jące ze wzgórza na ciche do­mo­stwa.Do szturmu ru­nęli nie tylko ci, któ­rzy czaili się w borze wo­kół niego. Wio­ska za­ata­ko­wana zo­stała, jak na ko­mendę, ze wszyst­kich stron naraz. Oka­zało się, że do­lina oto­czona była pier­ście­niem, który zaci­skał się teraz jak pętla na szyi ska­zańca.W szturmie brały udział wszel­kiego ro­dzaju stwory. Oprócz zwie­rzo­ła­ków, tego po­miotu zro­dzo­nego ze związku czło­wieka ze zwie­rzę­ciem, było tu wiele in­nych wstrętnych mu­tacji: kre­atur, które bie­gły, kre­atur, które się czoł­gały, kre­atur, które peł­zły, kre­atur, które fru­nęły, kre­atur, które do­sia­dały in­nych jesz­cze bestii — jak rów­nież ta­kich, które zda­wały się sta­no­wić inte­gralną jed­ność ze stwo­rze­niami, na któ­rych je­chały. Do tych ostatnich zali­czały się na przykład konie, któ­rym z grzbietów wy­ra­stały ludz­kie kor­pusy z gło­wami, które ludz­kie z pew­no­ścią nie były.I całe to mrowie było, bez wy­jątku, tak ob­mierzłe, jak od­py­cha­jące istoty, na które Kon­rad na­tknął się w lesie.Stał jak wro­śnięty w zie­mię, spa­rali­żo­wany tym nie­sa­mo­wi­tym wi­do­wi­skiem. Na­past­ni­ków było po wie­lo­kroć wię­cej niż wie­śnia­ków. Nikt z miesz­kań­ców do­liny nie miał naj­mniej­szych szans na prze­życie.Choć słońce wstało już do­syć dawno, wio­ska była jak wy­marła. Do­piero po chwili Kon­rad przypo­mniał so­bie, co po­wie­działa mu po­przedniego dnia, a w jego od­czu­ciu o wiele daw­niej, Ely­ssa.Dziś wy­padał pierwszy dzień lata, Święto Sig­mara, i wszyscy zgroma­dzili się w świątyni. Do­strzegał po­środku wsi jej po­zła­caną ko­pułę. Uwięzieni tam miesz­kańcy będą ła­twym łu­pem dla tych de­gene­ra­tów.Ale ich los byłby prze­są­dzony rów­nież w każ­dych in­nych oko­licz­no­ściach. Nie byli żoł­nie­rzami, tylko garstka po­sia­dała broń, no i wróg miał nad nimi przytła­cza­jącą przewagę li­czebną.Ze zbo­czy, ni­czym roz­be­stwione sfory zdzi­cza­łych psów, zbie­gały w do­linę kosz­marne po­czwary wszelkiej ma­ści, kształtu i wiel­kości.Tym, któ­rzy wy­pry­snęli z tej czę­ści lasu, gdzie stał Kon­rad, drogę do wsi prze­gro­dziła rzeka. Most był zbyt wą­ski, by dało się po nim prze­biec sze­roką ławą, tak wiec większość stwo­rów od razu rzu­ciła się wpław. O tej porze roku rzeka była płytka i nie sta­no­wiła spe­cjal­nej prze­szkody — przy­najmniej dla czło­wieka.Na­past­nicy wpa­dali do niej hur­mem, na­pie­rając jeden na dru­giego, prze­py­cha­jąc się, w fer­wo­rze przewra­cając sprzymie­rzeń­ców, dep­cząc po nich, tra­tując, i po chwili przez rzekę prze­rzu­cony zo­stał drugi most — most z ciał, sier­ści, łusek, piór, pan­cerzy, kol­czug, wszel­kiego ro­dzaju oręża i sprzętu bo­jo­wego.I nadal nic nie wskazy­wało na to, by ktoś we wsi za­uwa­żył za­gro­żenie.Kon­rad nie mógł się poru­szyć, nie po­trafił ze­brać myśli. To, co oglą­dały jego oczy, nie mie­ściło się w gło­wie. Co się dzieje, ro­zu­miał... ale dla­czego? Co to za stwory? Skąd się tu wzięły? Dla­czego chcą ob­rócić wieś w perzynę?Po­czuł żgniecie czubkiem mie­cza tak silne, że ostrze prze­biło skórę zwie­rzo­łaka, którą miał na sobie, i ska­le­czyło go w plecy. Od­wró­cił się bły­ska­wicznie, uno­sząc od­ru­chowo nóż do ciosu. Krzep­nąca po­soka za­bitej bestii zle­piła mu dłoń z rę­koje­ścią i sztylet wy­glą­dał jak przy­ro­śnięty do ręki.Trzej skaveni nadal stali tuż za nim. Nie po­trafił od­czy­tać wy­ra­zów ich py­sków, ale wro­gie bły­ski w czar­nych śle­piach mó­wiły same za sie­bie. Stwory pró­bo­wały go sprowo­ko­wać. Chciały go zabić, ale chyba po­trze­bo­wały do tego ja­kie­goś pre­tek­stu.Gniew, nie­na­wiść i fru­stra­cja prze­sło­niły mu świat. Ni­czego tak teraz nie pra­gnął, jak rzu­cić się na po­twory i je za­rżnąć. Jed­nego by zabił, może na­wet dwóch, ale sam rów­nież by zgi­nął — zgi­nąłby, jak wszyscy we wsi.By­łaby to śmierć bez­sen­sowna. Wszak dla­tego od­szedł wczoraj z wio­ski, by żyć. Co prawda już tu wró­cił, ale prze­cież nie po to, by umierać.To skaveni unie­możliwili mu ucieczkę, to oni zmu­sili go do po­wrotu. Za­płacą mu za to. Nie da im pre­tek­stu, któ­rego szu­kają, nie po­dej­mie walki wręcz, ale ich za­bije.Gdyby tylko zdo­łał od­dalić się od nich na sto­sowną odle­głość, sy­tu­acja od razu by się zmieniła: trzej skaveni, trzy strzały, trzy trupy.Kon­rad pa­trzył przez chwilę na wy­natu­rzone szczury, po kolei w każdą znie­na­wi­dzoną parę prze­krwio­nych ślepi, a po­tem od­wró­cił się na pię­cie i pu­ścił bie­giem w dół zbo­cza.Wie­dział, że jest szyb­szy od tych prze­ro­śniętych szkodni­ków. Ich nogi, choć po­dobne do ludz­kich, nie były przy­sto­so­wane do bie­gania. On przemie­rzał tę trasę tam i z po­wrotem nie­zli­czone ty­siące razy. W od­róż­nie­niu od nich był tutej­szy, i ich obecność na tym tere­nie od­bie­rał jako obe­lgę.Nigdy nie uwa­żał się za wie­śniaka, nigdy nie czuł się w doli­nie jak u sie­bie. Mieszkał tu przez całe życie, ale to nie był jego dom. On nie miał domu, był zni­kąd. Jed­nak, zbie­gając teraz zbo­czem, czuł, że jest na swoim te­ryto­rium.Bór sta­no­wił zaw­sze linię po­działu mię­dzy ludźmi i nie­ludźmi. Zwierzo­łaki miały swoje miej­sce, swój czas, ale teraz zła­mały tę nie­pi­saną za­sadę, to nie­naru­szalne prawo na­tury. Nie po­winno ich tu być.Ubli­żyły całej ludz­kości, po­ka­zując tutaj swoje wstrętne pyski i od­ra­ża­jące ciała, za­tru­wa­jąc po­wie­trze swym zatę­chłym smrodem, wy­jąc i wrzesz­cząc w swojej pry­mi­tyw­nej mo­wie, jakby sta­rały się na­śla­do­wać ludzi, któ­rymi tak chciały być.Be­stii było bez liku, a ze wzgórz spływały wciąż na­stępne. Nie­które wy­gląd miały tak gro­te­skowy, że nie chciało się wie­rzyć, iż prze­żyły wła­sne na­ro­dziny. Być może wcale się nie ro­dziły. Czyż takie wy­natu­rzone formy ży­cia mo­gły przy­cho­dzić na świat w nor­malny spo­sób?Nie­jeden wy­glą­dał tak, jakby skła­dał się z dwóch róż­nych stwo­rzeń złą­czo­nych ze sobą przez ja­kie­goś cza­row­nika o wi­siel­czym po­czu­ciu hu­moru. Może wy­klu­wały się z jaj, jak ptaki, albo były ja­kimś po­śred­nim ogniwem transfor­macji jed­nego ga­tunku w inny — dajmy na to ryb w płazy, ki­janek w żaby. Może lę­gły się z ze­psu­tej żyw­ności albo z łajna, na śmietnisku jak mu­chy.Wy­gląd wielu tych widmo­wych po­staci z jed­nej strony fa­scy­no­wał Kon­rada, z dru­giej wzbudzał w nim obrzy­dze­nie. Sta­rał się na nie nie pa­trzeć, w oba­wie, że ścią­gnie na sie­bie ich uwagę. Po­zo­sta­wało mu tylko na­śla­do­wać po­czwary, uda­wać dalej, że jest jed­nym z nich. Ina­czej cze­kała go śmierć.Przypo­mniał so­bie, jak, bę­dąc chłopcem, zo­ba­czył w wio­sce pierw­szych żoł­nie­rzy i jak bar­dzo chciał wówczas zo­stać ta­kim jak oni. No i był teraz członkiem ogromnej armii — ale po stro­nie sił, które tamci żoł­nie­rze przybyli wtedy wy­ple­nić.Czyżby wła­śnie to było po­wo­dem na­paści? Czy to od­wet za bez­względ­ność, z jaką żoł­nie­rze trze­bili przed laty wa­łę­sa­jące się po lesie zwie­rzo­łaki?Kon­rad ani my­ślał na­śla­do­wać we wszystkim na­past­ni­ków. Zbiegł w ślad za nimi nad rzekę, a tam skrę­cił ostro w lewo, od­da­lając się od obu mo­stów — tego drewnia­nego i tego z ciał bestii.Większość koszmar­nych wojsk uzbrojona była w ma­czugi i włócznie, mie­cze i buz­dy­gany, cepy i to­pory, sztylety i piki, w oręż znaj­du­jący się w po­wszech­nym uży­ciu. Ale nie­które na­rzę­dzia walki nie miały chyba swoich od­po­wiedni­ków wśród broni ludzi, a przy­najmniej Kon­ra­dowi z ni­czym się nie koja­rzyły.Mrowie kre­atur wy­wi­jało ta­kim mrowiem od­mian broni, że nikt nie zwrócił uwagi na Kon­rada, kiedy ten, za­tknąwszy nóż za pas, wy­cią­gnął z koł­czana jedną z trzech czar­nych strzał, które mu zo­stały, nało­żył ją na cię­ciwę i jął napi­nać łuk.W jego za­cho­wa­niu po­dej­rzane mo­gło się wy­dać jedy­nie to, że stał ple­cami do rzeki i mie­rzył w kie­runku lasu, spod któ­rego przed chwilą zbiegł...Był prze­ko­nany, że skaveni po­dą­żają za nim, ale teraz nig­dzie ich nie wi­dział. Omiótł wzrokiem zbo­cze na wy­so­kości, do któ­rej po­winna już do­trzeć trójka stwo­rów, lecz ich tam nie było; roz­pły­nęli się gdzieś w pa­nują­cym za­mę­cie.Od­wró­cił się z po­wrotem. Żadna z bestii nie zwracała na niego uwagi, po­mimo że stał na wi­doku, da­leko od naj­gęst­szej ciżby. Co in­nego ab­sor­bo­wało teraz ich myśli — jeśli w ogóle po­trafili my­śleć. Do­szedł do wniosku, że ogólny amok mu­siał się udzielić skavenom i, za­po­mi­nając o nim, dołą­czyły do szturmu­ją­cych.Przyglą­dał się przez chwilę ko­tło­wa­ninie trwającej w rzecznym nur­cie, przez który prze­pra­wiały się wciąż rze­sze kre­atur. Łuk miał nadal na­pięty. Mu­siał roz­ła­do­wać jakoś fru­stra­cję, wziąć choć na­miastkę od­wetu. Wy­bór celu nie miał zna­cze­nia. Wszyscy oni byli jed­nacy. Nie­możliwe, żeby chy­bił, wy­puszcza­jąc strzałę w kłę­biącą się w wo­dzie zbitą masę po­twornych ciał.Ale miał na cię­ciwie jedną z czar­nych strzał, a tak kunsz­towne dzieło za­słu­gi­wało na coś lep­szego niż wy­strzelenie na oślep.Przeniósł wzrok na drugi brzeg, gdzie dzi­kie hordy wpa­dały już mię­dzy za­bu­do­wa­nia wio­ski. I w tym mo­men­cie usły­szał wy­bija­jący się po­nad wrzawę krzyk, który mógł po­cho­dzić tylko z ludz­kiej krtani.Ta­kiego krzyku nie był w sta­nie wy­dać ża­den z na­past­ni­ków, choćby do złu­dze­nia przypo­mi­nał czło­wieka. Był to krzyk któ­regoś z wie­śnia­ków, krzyk cier­pie­nia, męki, roz­pa­czy... śmierci.I Kon­rad uj­rzał swój cel. Skavena. Nie mógł to być ża­den z tamtych trzech, któ­rzy unie­możliwili mu ucieczkę, ale to nie ro­biło róż­nicy. Stwór znaj­do­wał się da­leko, nie­mal na gra­nicy za­sięgu łuku, i przemy­kał chyżo mię­dzy cha­tami.Kon­rad na­piął cię­ciwę do ostatnich gra­nic, uniósł łuk wy­soko, skoncen­tro­wał się, prze­śle­dził w wy­obraźni tor lotu strzały, przewi­dział, gdzie znaj­dzie się skaven w mo­men­cie, kiedy po­cisk za­cznie opa­dać.Wy­pu­ścił strzałę i po­wtórnie ob­ser­wo­wał, jak ta wzbija się w niebo, a po­tem opada za rzeką i wraża się w grzbiet stwora. Skaven padł martwy, po brą­zo­wej sier­ści po­ciekł strumyk czerwieni.Kon­rad miał już na cię­ciwie na­stępną strzałę. Ro­zej­rzał się czuj­nie, czy go kto aby nie ob­ser­wo­wał i nie wi­dział, co przed chwilą zro­bił, ale nikt na niego nie pa­trzył.Tym ra­zem nie wy­brał czar­nej strzały ze złotą ob­wódką, któ­rych zo­stały mu już tylko dwie, lecz jeden z nik­czemniej­szych po­ci­sków. Nie chciał mar­no­wać tego, co miał naj­cen­niej­sze, na ustrzele­nie na­stęp­nego celu, czymkol­wiek by ten był. Trzeba oszczę­dzać ostatnie dwie ory­gi­nalne strzały.Ude­rzyła go ta ostatnia myśl. Skąd mu przy­szła do głowy? Do czego mu po­trzebne dwie ostatnie czarne strzały? Przymru­żył oczy i usi­łował się skoncen­tro­wać, co nie było łatwe po­śród do­latu­ją­cych od wio­ski od­gło­sów śmierci i zniszcze­nia.W umy­śle nie zro­dziła się żadna wi­zja. Nigdy nie po­wstawała, kiedy pró­bo­wał wy­wo­łać ją na silę, sku­pił więc wzrok na czymś in­nym — na zwie­rzo­łaku, któ­rego ubije jako na­stęp­nego. * * *Cel, który sobie teraz obrał, wa­lił opance­rzo­nym łbem, jak tara­nem, we wrota obory, w któ­rej do ostatniej nocy sy­piał Kon­rad. Tylko nogi miał ludz­kie, resztę sta­no­wił ciemny od­włok owada z czte­rema od­nó­żami za­miast rąk.Strzała prze­biła po­kry­wa­jącą tu­łów stwora sko­rupę, która nie mo­gła być tak twarda jak pan­cerz chroniący głowę. Ale nie uśmierciła go na miej­scu. Be­stia zato­czyła się, pró­bując bez­sku­tecz­nie się­gnąć ster­czą­cej z grzbietu brze­chwy.Do owa­do­luda do­padł inny z na­past­ni­ków. Była to istota szczegól­nie wstrętna; przez to, że miała ludzką po­stać, bar­dziej rzu­cały się w oczy de­for­ma­cje — mię­dzy in­nymi zie­lon­kawy od­cień skóry.Kon­rad my­ślał, że uzbro­jony po zęby i sil­nie opance­rzony zie­lony niby-człowiek śpie­szy na po­moc ran­nemu kam­ra­towi, ale ten, nie zwalnia­jąc na­wet kroku, machnął w biegu wiel­kim mie­czem i jed­nym cię­ciem od­rąbał miotają­cemu się owa­do­lu­dowi łeb. Uczynił to jakby od nie­chcenia i po­kłu­so­wał dalej przez wieś.Ale i teraz ranna po­czwara nie padła. Zata­cza­jąc się i krę­cąc w kółko, nadal pró­bo­wała bez­sku­tecz­nie wy­rwać sobie strzałę z grzbietu, jakby nie­świadoma tego, że nie ma już głowy.W chwilę po­tem bez­gło­wego owa­do­luda po­walił wreszcie na­bi­janą kol­cami ma­czugą inny mu­tant, stwór z dzio­bem i jele­nimi ro­gami. Czarny pan­cerz roz­łupał się i po­kru­szył pod la­winą po­tęż­nych cio­sów.Kon­rad już na to nie pa­trzył. Za­łożył na cię­ciwę na­stępną strzałę. Ko­lejna strzała, ko­lejny cel, ko­lejna ofiara — tym ra­zem ga­dzina z grze­bie­nia­stym łbem, bło­nia­stymi skrzy­dłami, szponia­stymi mac­kami, w któ­rych dzierżyła dwa to­pory.Po­szło łatwo, aż za łatwo. Wy­pa­tru­jąc na­stęp­nej ofiary, Kon­rad zbli­żył się jesz­cze bar­dziej do brzegu rzeki.Naj­większa ciżba po­czwar kłę­biła się po­środku wio­ski, lecz było to poza za­się­giem strzału z łuku. Zwabiła je tam świątynia, w któ­rej zaba­ry­ka­do­wali się wszyscy miesz­kańcy.A wśród nich Ely­ssa.Nie! Ely­ssa nie żyła. Nie żyła, albo umierała; pi­sana jej była ry­chła śmierć. Nie mógł nic na to po­ra­dzić, prze­zna­cze­nia nie można zmienić.Dla­tego wła­śnie od­szedł z wio­ski, ale teraz — wbrew wła­snej woli — wró­cił. Być może jemu też było pi­sane, że zo­sta­nie siłą za­wró­cony z drogi.Był tak bli­sko świątyni, a zara­zem tak da­leko. Musi się prze­ko­nać, czy Ely­ssa jest jesz­cze wśród ży­wych. A jeśli przy tym zgi­nie, to wi­docznie tak być musi.Wszedł do wody, trzyma­jąc łuk wy­soko nad głową, żeby nie za­mo­czyć cię­ciwy i za­łożo­nej już na nią strzały. Wszyscy na­past­nicy, któ­rym dane było do­trzeć do dru­giego brzegu, już się tam zna­leźli. Set­kom stwo­rów, które wbiegły do rzeki przed nim, nie udało się prze­żyć tej prze­prawy.Wiele się po­to­piło i ich ścierwa prze­pły­wały teraz obok niego. Po śmierci wy­glą­dały jesz­cze bar­dziej odra­ża­jąco i gro­te­skowo niż za życia — jeśli w ogóle można na­zwać to ży­ciem.Rzeka spły­nęła krwią, ale nie tylko czerwoną. Po­wierzchnia wody mie­niła się tę­czo­wymi za­cie­kami czar­nej i zie­lonej, nie­bie­skiej i żółtej juchy. Nie mo­gła to być krew to­piel­ców, po­cho­dziła za­pewne z ran od­nie­sio­nych w walce.Na­past­nicy, for­sując rzekę, mu­sieli wy­rzy­nać się na­wzajem. Te bar­ba­rzyń­skie ar­mie opę­tał taki mor­der­czy amok, że za­bi­jały na­wet swoich — zresztą Kon­rad był już świad­kiem tego, jak dwie po­czwary do­biły ra­nio­nego prze­zeń owa­do­luda.W po­wie­trzu uno­sił się du­szący odór cho­roby i roz­kła­dają­cych się ciał, przypra­wia­jący o mdłości smród cielsk na­past­ni­ków, z któ­rych nie­jeden cuchnął tak, jakby już od dawna nie żył i gnił.Może to była od­po­wiedź: do nie­dawna byli wszyscy tru­pami, a te­raz nad­szedł dzień od­wetu martwych na żyją­cych. Wszyst­kie zwie­rzo­łaki, które przez wieki zgi­nęły z ludz­kiej ręki, wró­ciły, by się ze­mścić.Wy­cho­dząc z rzeki na prze­ciw­legły brzeg, Kon­rad wy­czuł nową woń. Swąd palą­cego się drewna — i spa­lo­nego ciała. Ludzkiego ciała!Dzi­kie wa­tahy podłożyły ogień pod świątynię Sig­mara, żeby wy­ku­rzyć dy­mem zaba­ry­ka­do­wa­nych tam ludzi — albo spa­lić ich żyw­cem.Wrzawa wznie­cana przez wy­natu­rzone stwory — ta ka­ko­fonia po­war­ki­wań, ry­ków, wy­cia, wrzasków, pi­sków, skrzeku — przytępiła Kon­ra­dowi słuch, ale teraz na­sta­wił lepiej ucha i wy­łowił z niej nowe głosy: krzyki ludzi, któ­rzy pa­dali ofiarą dzi­kich hord.Nie miał na to ochoty, ale nie mógł za­cho­wać się ina­czej. Ru­szył więc drogą pro­wa­dzącą od rzeki do świątyni. Wio­ska była mała, znał tu każdy ka­mień, każdą cha­łupę. Masy nie­ludz­kich na­past­ni­ków przele­wały się wśród za­bu­do­wań, oble­gały każde obej­ście. Chmara bestii szturmo­wała za­cie­kle chaty, choć wia­domo było, że wszystkie są puste.Po­nie­waż było to Święto Sig­mara, nie wy­pę­dzono jesz­cze na pa­stwi­ska ani bydła, ani owiec, ani in­nego in­wentarza. Zwierzęta zo­stały dziś dłu­żej w staj­niach, kur­ni­kach i obo­rach. Te­raz szlachto­wane i wy­rzy­nane, swym roz­paczli­wym mu­cze­niem i kwi­kiem, pa­te­tycz­nym be­kiem, potę­go­wały hor­ror prze­ra­żają­cych od­gło­sów ma­sakry.A świątynia po­środku wio­ski przypo­mi­nała go­re­jący i czer­nie­jący w pło­mie­niach piec. Bi­jący od niej żar i zbita masa po­twornych ciał nie po­zwalały Kon­ra­dowi po­dejść bliżej, zresztą wcale nie chciał tam pod­cho­dzić. Sły­szał wię­cej, niż było mu trzeba, wi­dział wię­cej, niż chciał.Sły­szał krzyki umierają­cych w mę­kach wie­śnia­ków, wi­dział, co spo­ty­kało tych, któ­rzy pró­bo­wali wy­do­stać się z pło­mieni.Ci, któ­rych usie­czono od razu, mieli szczęście. Tych mniej szczęśli­wych tortu­ro­wano, drę­czono, roz­ry­wano na strzępy. A i to było lep­sze od losu pe­chowców, któ­rych łap­czy­wie poże­rano, je­dzono żyw­cem...Dla ni­kogo z prze­by­wa­ją­cych w świątyni nie było ra­tunku. Nie mo­gli prze­żyć, po­zo­sta­jąc w środku, a umykając przed po­żogą, szli na pewną śmierć.Po­zo­sta­wało mieć tylko na­dzieję, że Ely­ssa nie przy­szła dzi­siaj do świątyni. Co prawda za­rze­kała się wczoraj, że tam bę­dzie, ale mo­gła zmienić zda­nie. Ileż to razy obie­cy­wała Kon­ra­dowi, że na­stęp­nego dnia przybę­dzie na spo­tka­nie, a nie zja­wiała się przez kilka ty­go­dni.Nie­wielka była to szansa, ale jed­nak.Kon­rad wy­cofał się z ciżby, która tło­czyła się wo­kół ogni­stego pie­kła i sta­rała wziąć czynny udział w mor­do­wa­niu i ka­to­wa­niu. Omijając z dala zgraje wro­gich kre­atur, plą­dru­jące chaty i wy­rzu­ca­jące z nich wszystko na po­dwórka, ru­szył drogą pro­wa­dzącą do dwora.Banda zie­lo­nych hu­ma­no­idów grała na dro­dze w piłkę. Wi­dy­wał czę­sto wiej­skich chłopców ba­wią­cych się w ten spo­sób, ale sam nigdy w czymś ta­kim nie uczestni­czył.Gra­cze przypo­mi­nali stwora, który ob­ciął głowę owa­do­lu­dowi. Byli wy­socy, po­tęż­nie zbu­do­wani, mieli nie­pro­por­cjo­nal­nie sze­rokie bary i za duże głowy, spi­cza­ste uszy, cof­nięte czoła, i kły ster­czące z ma­syw­nych szczęk, i grali we­dług in­nych niż wiej­scy chłopcy zasad.Piłkę nie tylko ko­pali, ale też nią rzu­cali. Od­bijała się co chwila od ścian do­mów i wra­cała na drogę. W grze brały udział dzie­siątki tych od­mieńców. Dru­żyny — jeśli można je tak było na­zwać — wal­czyły o piłkę za­żar­cie, gry­ząc, okła­dając się pię­ściami i ko­piąc.Jed­nak naj­większa róż­nica pole­gała na tym, że za piłkę słu­żyła im ludzka głowa.Kon­rad ob­szedł gra­ją­cych sze­ro­kim łu­kiem, ale kiedy my­ślał już, że udało mu się nie­po­strzeżenie ich omi­nąć, głowa, od­biw­szy się od ściany po­bli­skiej chaty, poto­czyła się po ko­cich łbach i znie­ru­cho­miała mu pod no­gami.Spoj­rzał na nią i roz­po­znał twarz Adolfa Branden­he­imera, karczma­rza, swojego pana. Swojego by­łego pana...Pa­trzył na tę twarz zmar­twiały ze zgrozy. Głowa, choć po­obi­jana i za­krwa­wiona, oczy miała wciąż otwarte, i te oczy zda­wały się spo­zie­rać oskarży­ciel­sko na Kon­rada, jakby obar­cza­jąc go winą za wszystkie nie­szczęścia, które spa­dły dzi­siaj na wio­skę.Z odrętwie­nia wy­rwały go ryki, wrzaski i ciężki tu­pot stóp po ko­cich łbach. Pod­niósł wzrok i zo­ba­czył zbli­ża­jącą się hała­strę hu­ma­no­idów. * * *Strzałę miał na cię­ciwie, na­łożył ją, za­nim jesz­cze prze­pra­wił się przez rzekę. Ale nie zdą­żył pod­nieść łuku.Zdołał się cof­nąć o krok od głowy karczma­rza. A po­tem, ode­pchnięty bru­talnie, przewró­cił się. Na­past­nicy rzu­cili się hur­mem na głowę, przykryli ją sto­sem ciał, wal­cząc na pię­ści, zęby i pa­zury o krwawe tro­feum.To do niej tu bie­gli, nie do Kon­rada. Ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, od­czoł­gał się od kłę­bo­wi­ska. Znalazł łuk, ale strzała gdzieś się za­wie­ru­szyła. Po­woli, ostrożnie, żeby nie pro­wo­ko­wać bestii, za­czął się wy­co­fy­wać. Jed­nak gra­cze w ogóle się nim nie inte­re­so­wali, zbyt byli po­chło­nięci swoją pa­rodią gry.Nie spuszcza­jąc ich z oka, Kon­rad po­zbie­rał się z ziemi, wy­cią­gnął z koł­czana na­stępną strzałę, nało­żył ją na cię­ciwę... i za­uwa­żył, że wy­brał jedną z ostatnich dwóch czar­nych.Wrzawa i ko­tło­wa­nina wśród wal­czą­cych o głowę by­łego karczma­rza przybie­rała na sile. Ale po chwili naj­wstręt­niejsi z hu­ma­no­idów za­częli się wy­plą­ty­wać z po­dry­gują­cego stosu ciał. Tu­mult przygasał.Kon­rad uniósł łuk. Jeśli ruszą na niego, za­bie­rze ze sobą przy­najmniej jed­nego stwora.Po­twory je­den po dru­gim dźwigały się z ziemi i roz­stę­po­wały, na dro­dze zo­stała głowa Branden­he­imera roz­łu­pana na równe po­łówki, zu­peł­nie jak prze­rą­bana topo­rem. Stąd to chwilowe uspokoje­nie — gra­cze stra­cili swoją piłkę...Do tej pory wal­czyli o głowę. Po krót­kiej prze­rwie na zmianę tak­tyki walka roz­go­rzała na nowo. Tylko że nie była to już za­bawa. Wal­czyli teraz na po­waż­nie, na śmierć i życie.Za­miast rąk i nóg w ruch po­szła broń — noże, mie­cze i to­pory. Ostrza, zde­rza­jąc się ze sobą i spa­dając na zbroje, krze­sały skry, w po­wie­trze wzbijał się co i rusz wrzask usie­czo­nego.Po chwili w bi­twie brali już udział wszyscy nie­dawni gra­cze. Włą­czali się też do niej inni, kre­atury, które dotąd przyglą­dały się bier­nie pło­nącej świątyni albo pod­kła­dały ogień pod chaty. Za­biw­szy wszyst­kich ludzi, zwracali się prze­ciwko so­bie. Wo­kół pło­nęły obej­ścia, po­środku wsi do­pa­lała się świątynia.Do tej pory zda­rzały się, co prawda, spo­ra­dyczne bra­to­bój­cze po­tyczki, ale to było coś in­nego.Przebra­nie dotąd chroniło Kon­rada. Ma­jąc je na sobie, był jed­nym ze zwie­rzo­ła­ków, swoim. Te­raz nie chroniło go już przed ni­czym. Wy­cofał się czym prę­dzej aż za ostatnią pło­nącą cha­łupę.Po­śród wal­czą­cych ze sobą nie­daw­nych sprzymie­rzeń­ców do­strzegł gli­sto­watą po­czwarę peł­za­jącą po ziemi w gąsz­czu koń­czyn. Przypo­mi­nała ogrom­nego węża, ale z jej wiją­cego się ciel­ska, w żółte i błę­kitne pasy, wy­ra­stała ludzka głowa.La­wi­ro­wała zwinnie po­mię­dzy plą­ta­niną nóg, szponów i ko­pyt, w kie­runku roz­łupa­nego cze­repu Adolfa Branden­he­imera. Kiedy tam do­tarła, z jej ludz­kich ust ku roz­pry­skom mó­zgu martwego karczma­rza strzelił długi, roz­dwojony gadzi język.Kon­rad wy­dał z sie­bie tłu­miony od dawna okrzyk obrzy­dze­nia i gniewu.Nie ża­łował Branden­he­imera. Karcz­marz nic dla niego nie zna­czył. Wi­dok jego pęk­niętej głowy wzbudzał w nim wstręt, ale re­ago­wałby po­dob­nie, gdyby ta głowa nale­żała do ko­go­kol­wiek in­nego. Jed­nak wąż chłep­czący łap­czy­wie ludzki mózg? Tego było mu już za wiele.Wy­krzykując swoją nie­na­wiść, wście­kłość i od­razę wy­pu­ścił strzałę. Wra­ziła się w lewe oko po­twora, tak ludz­kie oko w tak odra­ża­jąco nie­ludz­kim kształcie.Stwór za­skrzeczał z bólu. Miotając się w kon­wul­sjach, swoim dłu­gim ciel­skiem zbił z nóg kilku wal­czą­cych, tych zaś opa­dła na­tychmiast i za­tłu­kła chmara nie­daw­nych sprzymie­rzeń­ców.Na­ło­żyw­szy na cię­ciwę ostatnią czarną strzałę, Kon­rad od­wró­cił się na pię­cie, by po­biec w kie­runku dworu, i za­marł. Opu­ściły go resztki na­dziei. Nad mu­rami sie­dziby Wil­helma Ka­stringa snuł się czarny dym. Dwór stał w ogniu, tak samo jak reszta wsi.W wio­sce nie oca­lał nikt z miesz­kań­ców. Te­raz na­past­nicy, opę­tani mor­der­czym sza­łem, tam wal­czyli ze sobą na śmierć i życie.Mie­cze odci­nały koń­czyny, to­pory od­rą­by­wały macki, w uści­sku wiel­kich łapsk pę­kały kości, w sierść i w ciało wgryzały się zębi­ska. Bi­twa to­czyła się na tle pło­nącej wsi. Żar bi­jący od sza­leją­cych poża­rów był nie­mal nie do znie­sie­nia. Dry­fu­jący wszędzie dym gęst­niał z każdą chwilą, ograni­cza­jąc wi­doczność. Ko­cie łby były śli­skie od po­soki wszelkich barw. Swąd krwi i spa­lo­nych ciał i wszelkie inne odory przywle­czone tu przez wraże ar­mie zwalały z nóg.Kon­rad zdał sobie sprawę, że od­wrót przez wieś nie wchodzi w ra­chubę. Wrogów było tam tylu, że na­wet w tym dy­mie nie prze­mknąłby się mię­dzy nimi nie za­uwa­żony.Gry­zący dym wy­ci­skał mu łzy z oczu, po­bu­dzał do kaszlu. Uciekać mógł przed nim tylko pod górę, w stronę dworu. Ale czy­niąc to, nie ucieknie przed na­past­ni­kami, któ­rzy naj­wy­raź­niej już tam byli. Nie miał jed­nak in­nego wyj­ścia. Gdyby tu zo­stał, albo pró­bo­wał prze­drzeć się do rzeki, zgi­nąłby.Ru­szył pod górę. Raz po raz oglą­dał się czuj­nie przez ra­mię, wie­dziony obawą, że jakiś de­gene­rat może upa­trzyć go sobie na ofiarę i pu­ścić się w po­ścig.W pew­nej chwili uświado­mił sobie, że nie musi wcale kie­ro­wać się do dworu. Zo­sta­wił już da­leko za sobą pole bi­twy i dym, i może teraz skrę­cić w którą chce stronę.Szedł jed­nak dalej, nie­mal wbrew wła­snej woli. Wbrew temu, co pod­po­wia­dał roz­są­dek, nadal miał na­dzieję, że we dwo­rze za­sta­nie Ely­ssę. Żywą. Wi­dział pło­mie­nie, czuł swąd spa­leni­zny, szedł jed­nak dalej.Znalazł się na zwo­dzo­nym mo­ście i prze­kro­czył bramę dworu. Ostatni i je­dyny raz był tu z Ely­ssą. Wy­da­wało mu się, że całe wieki temu, a prze­cież było to wczoraj rano.Za mu­rami nie na­po­tkał żad­nych śla­dów życia, ani ludzi, ani nie­ludzi, czy to ży­wych czy martwych. Dom stał w ogniu, ję­zyki czerwo­no­żół­tych pło­mieni strzelały z drzwi i okien, w niebo wznosiły się kłęby czar­nego dymu.Jed­nak w po­rów­naniu ze sce­nami roz­gry­wa­ją­cymi się na dole, w wio­sce, pożar tra­wiący dwór przypo­mi­nał ogień bu­zu­jący we­soło na ko­minku zimą. Noz­drzy nie draż­nił tu swąd sma­żą­cego się ciała. Zmysłów nie szo­ko­wały nie­wy­po­wie­dziane okropień­stwa po­peł­niane na męż­czy­znach, ko­bie­tach, dzie­ciach i zwie­rzę­tach.Na tle po­żogi nie przemy­kały, nie peł­zały i nie gra­so­wały żadne zwy­rod­niałe kre­atury. Żadne dzi­kie hu­ma­no­idy nie zwracały się nagle prze­ciwko so­bie, ogarnięte nie­prze­partą żą­dzą krwi. Nie było tu śladu po odra­żają­cych isto­tach, które mu­siały podłożyć ogień pod dwór.Kon­rad, przy­cią­gany do ognia przez jakąś nie­wy­tłu­ma­czalną siłę, pod­cho­dził coraz bliżej. Na­raz do­strzegł w pło­ną­cym domu po­ru­sze­nie. Zrazu my­ślał, że mu się przywi­działo, ale w środku znowu coś się poru­szyło.Gdyby to była noc, po­wie­działby, że wi­dział cień. Jed­nak w sza­leją­cym tam pie­kle o ta­kim czymś jak cień nie mo­gło być mowy. Był to ja­kiś ciemny zarys w ko­ryta­rzu, zarys ludz­kiej po­staci. Ktoś pró­bo­wał się stamtąd wy­do­stać!Zbli­żyw­szy się do domu na dwa­dzie­ścia kro­ków, uj­rzał po­stać zmierza­jącą do pło­ną­cych drzwi. Zbo­czył za rząd krzewów, by po­szu­kać za nimi osłony przed gorą­cem biją­cym od ognia.Po­stać wy­szła na dzie­dzi­niec. Był to człowiek, zwy­kły człowiek. Kon­ra­dowi prze­mknęło przez myśl, że spa­liło się na nim ubranie, ale nie do­strzegał śla­dów ran ani po­pa­rzeń. Po­stać, jak gdyby nigdy nic, od­da­lała się od dworu.Był to męż­czy­zna, wy­soki szczupły męż­czy­zna, nagi od pasa w górę, o nie­natu­ral­nie po­cią­głej twa­rzy. Był cał­kiem łysy, miał za­pad­nięte po­liczki i głę­boko osa­dzone oczy. Jego głowa przypo­mi­nała tru­pią czaszkę.Kon­rad nie roz­po­zna­wał w nim ni­kogo z miesz­kań­ców wsi, a to oznaczało, że ma przed sobą jed­nego z na­past­ni­ków.Ale osobnik żad­nego z nich nie przypo­mi­nał. Był zbyt ludzki. Nie miał broni, nie miał pan­cerza, nie dzierżył tro­feów w ro­dzaju pisz­czeli albo skal­pów, jego ciało nie no­siło śla­dów walki ani rytu­al­nych oka­le­czeń.W Kon­ra­dzie, choć tylu strasz­nych rze­czy był już dzi­siaj na­ocz­nym świad­kiem, wi­dok tego sa­mot­nego męż­czy­zny wzbudzał strach, ja­kiego jesz­cze w życiu nie do­świadczył.Nie­zna­jomy szedł przez mo­rze pło­mieni, jakby te nie czy­niły mu żad­nej krzywdy. Od­no­siło się wra­żenie, że ogień jest jego natu­ral­nym śro­do­wi­skiem. Te­raz też bez po­śpie­chu od­dalał się od po­żaru. A prze­cież w po­bliżu pło­ną­cego dworu było gorę­cej niż w pale­nisku wio­sko­wej kuźni.Kon­rad przypo­mniał so­bie za­ku­tego w brą­zową zbroję ry­cerza, który wczoraj pod­je­chał pod dwór. Prze­stra­szył się go, ale ta po­stać wzbudzała w nim jesz­cze większą zgrozę.Klę­cząc za krzewami, pa­trzył, jak cza­szkolicy męż­czy­zna roz­gląda się spo­koj­nie do­okoła. Od­no­siło się wra­żenie, że ma na sobie jakąś nie­wi­dzialną zbroję, która chroni go za­równo przed ża­rem, jak i przed pło­mie­niami.Istota z pie­kła ro­dem, nic do­dać, nic ująć.Kon­rad na­piął łuk, mie­rząc w serce pie­kiel­nej po­staci. Z ta­kiej odle­gło­ści nie mógł chy­bić.I nie chy­bił. Ostatnia czarna strzała utkwiła głę­boko w piersi Cza­szkolicego.Ale ten ani drgnął!Nie upadł, nie zro­bił na­wet kroku w tył pod wpływem siły ude­rze­nia. Spu­ścił tylko wzrok na ster­czącą z serca strzałę, jakby ta nie wy­rzą­dziła mu szkody większej niż użą­dle­nie osy.Po­tem ujął strzałę prawą ręką i wy­cią­gnął ją zde­cy­do­wa­nym szarpnię­ciem. Na jego piersi nie po­zo­stał ślad rany, nie po­ja­wiła się tam ani kro­pelka krwi.Ob­ra­cając strzałę w dło­niach, męż­czy­zna oglą­dał ją przez chwilę, a za­uwa­żyw­szy herb wy­tło­czony przy złotej ob­wódce, pod­niósł wzrok.Pa­trzył na kry­jówkę Kon­rada.Kon­rad chciał już się­gnąć po na­stępną strzałę, ale zre­zy­gno­wał, zda­jąc sobie sprawę, że to nie ma sensu.Cza­szkolicy, pa­trząc wciąż w jego kie­runku, zła­mał strzałę na pół. Pękła jak su­cha ga­łązka. Ten trzask Kon­rad sły­szał czę­sto w lesie, ostrzegał go zaw­sze przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Mo­bili­zo­wał do działania. Ze­rwał się teraz na równe nogi, od­wró­cił i rzu­cił do ucieczki.Uciekał co sił w no­gach, nie oglą­dając się za sie­bie. Rozdział siódmy [top] Kon­rad nie­wiele pa­mię­tał ze swojej pa­nicz­nej ucieczki z dworu przed nie­ludz­kim człowie­kiem, któ­rego śmierć się nie imała.Wie­dział tylko, że biegł i biegł, aż do­biegł do rzeki. Udało mu się jakoś omi­nąć wio­skę i bu­szu­jące tam w po­go­rzeli­skach stwory, które nisz­czyły wszystko, co zo­stało jesz­cze do zniszcze­nia, oraz sie­bie na­wzajem.Pa­mię­tał, jak rzu­cił się w zimny nurt i dał się po­nieść prą­dowi. Skóra zwie­rzo­łaka, w którą był prze­brany, szybko na­sią­kła wodą, zro­biła się ciężka, za­częła go cią­gnąć w dół i, uwalnia­jąc się od niej, o mało nie uto­nął.Na wpół pły­nąc, na wpół dry­fując, od­dalał się od wio­ski i trwającej tam krwawej rzezi. Ani na chwilę nie opusz­czała go obawa, że jakaś grupka ma­rude­rów po­jawi się nagle na brzegu, wy­wle­cze go z wody i za­szlachtuje tak samo jak tych wszyst­kich, któ­rych śmierć nie­dawno wi­dział.Obi­jał się raz po raz o skały wy­sta­jące tu i ów­dzie po­nad po­wierzchnię, za­ha­czał o dłu­gie ko­rze­nie drzew ro­sną­cych nad rzeką, wpa­dał na zwi­sa­jące ko­nary, zde­rzał się z to­wa­rzy­szą­cymi mu w tym spływie tru­pami, i tra­cił z wolna po­czu­cie czasu. Wy­da­wało mu się, że pędzi tak z wartkim nur­tem od wielu go­dzin. Całe ciało miał już posi­nia­czone, po­ob­cie­rane i po­ra­nione. Nie zwracał na to uwagi.Rzeka, lo­do­wato zimna, choć była to peł­nia lata, wy­sy­sała zeń wszystkie cie­pło. Nie bo­lało go nic, bo za­ma­rzał.W końcu osiadł na mie­liźnie. Po­dźwignął się na nogi i, bro­dząc po kostki w wo­dzie, dowlókł do brzegu. Z poło­żenia słońca na nie­bie wy­ni­kało, że mi­nęło już po­łu­dnie, czyli rze­czy­wi­ście mu­siał prze­by­wać w wo­dzie od do­brych kilku go­dzin.Gra­nica boru prze­bie­gała tutaj nad sa­mym brze­giem, zna­lazł jed­nak małą po­lankę i wstrzą­sany dresz­czami poło­żył się w słońcu, żeby wy­schnąć i ogrzać wy­zię­bione członki. Był zmordo­wany, przemar­z­nięty do szpiku ko­ści, głodny i obo­lały — ale nie mógł ule­żeć bez ru­chu. Wy­czer­pane było jego ciało, ale nie umysł. Roz­dy­go­tane nerwy nie po­zwalały na bez­czynność.Stwier­dził, że zgu­bił pie­nią­dze; w któ­rymś mo­men­cie tych kilka mar­nych mo­net mu­siało mu wy­le­cieć z kie­szeni. Zza pa­zu­chy ku­braka znik­nął też ka­wa­łek płótna, w które owi­nięty był czarny łuk, gdy do­stał go od Elyssy.Zgu­bił rów­nież łuk wła­snej ro­boty, licho wie kiedy i gdzie, ale ostał mu się przy­najmniej koł­czan. Dyn­dał u szyi, ja­kimś cu­dem nie ścią­gnął go ra­zem ze skórą zwie­rzo­łaka. Ale strzał nie było, chlu­po­tała w nim tylko woda.Ob­wie­szony bro­nią pas zwie­rzo­łaka uto­pił w rzece, ale zo­stał sztylet. Pły­nąc, Kon­rad ści­skał go w dłoni tak kur­czowo, że do tej pory miał zdrętwiałe palce.Wbił ostrze w zie­mię i za­czął roz­ma­so­wy­wać prawą dłoń. Po­tem zdjął koł­czan z szyi, wylał z niego wodę i ścią­gnął przemo­czone odzienie, żeby szybciej się roz­grzać.Woda nie zdo­łała wy­wa­bić plam krwi ubi­tego zwie­rzo­łaka z wy­strzępio­nego ku­braka i zno­szo­nych por­tek, ale przy­najmniej zmyła mu za­krze­płą po­sokę po­twora z ciała i wło­sów.Na wspo­mnienie bestii zerk­nął w kie­runku lasu. Nie wy­czu­wał stamtąd za­gro­żenia, ale wie­dział już, że nie zaw­sze może pole­gać na swym darze ja­sno­wi­dze­nia. Tak czy owak nie oba­wiał się zwy­czaj­nego zwie­rzo­łaka. Po tym, na co na­pa­trzył się przez cały ranek, ta­kie wzbudza­jące kie­dyś strach stwory wy­da­wały mu się teraz sto­sun­kowo nie­szkodliwe.Sta­rał się nie wra­cać my­ślami do ma­sakry, któ­rej był świad­kiem, ale bez­sku­tecz­nie.Wie­dział od dawna, że świat pełen jest nie­sa­mo­wi­tych, prze­ra­żają­cych istot. Chłonął z za­par­tym tchem dziwne opo­wie­ści, snute przez po­dróżnych, któ­rzy za­trzymy­wali się cza­sami w karczmie; za­sły­szane od ojca opo­wie­ści o kra­inach leżą­cych poza gra­ni­cami do­liny po­wta­rzała mu też Ely­ssa.Ely­ssa...Ely­ssa nie żyje. Nie miał już co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści Zgi­nęła, tak jak to przewi­dział. Ale fakt, że był przygo­to­wany na jej śmierć, nie łago­dził by­najmniej żalu po stra­cie.Zgi­nęła, a z nią wszyscy. Nie wie­dział, że cze­kają taki straszny ko­niec, wie­dział tylko, że pi­sana jej śmierć. Jed­nak są­dził, że umrze tylko ona, nie przewi­dział, że jej los po­dzielą wszyscy miesz­kańcy do­liny.Prócz niego. Dla­czego on jeden przetrwał? Czyżby dla­tego, że tak na­prawdę nie był stąd? Bez sensu, ale czy co­kol­wiek z tego, co się wy­da­rzyło, miało ja­kiś sens. Spróbo­wał wy­rzu­cić z głowy wszystkie myśli.Ale przed oczyma stał mu wciąż Cza­szkolicy, ten nie­sa­mo­wity męż­czy­zna, który jak gdyby nigdy nic wy­szedł z pło­ną­cego dworu i nie padł tru­pem ugo­dzony strzałą w serce. Było to coś nie­prawdo­po­dob­nego i Kon­rad za­czy­nał już po­dej­rze­wać, że uległ halu­cy­nacji.Wszystko inne, co wi­dział, na­wet te naj­bar­dziej fan­ta­styczne wi­doki, go­tów był za­ak­cep­to­wać — być może dla­tego, że większość prze­kra­czała jego zdol­ność poj­mo­wa­nia i nie miała żad­nego opar­cia w ra­cjo­nal­ności. Ale wie­dział prze­cież, co to ogień, wie­dział, co to strzała. Ża­den człowiek nie wy­szedłby bez szwanku z ta­kiego go­reją­cego pie­kła, ża­den człowiek nie prze­żyłby śmiertel­nego tra­fie­nia strzałą. Ża­den człowiek. A za­tem Cza­szkolicy nie mógł być człowie­kiem.No do­brze, ale prze­cież ża­den z na­past­ni­ków nie był w pełni człowie­kiem — większość wręcz prze­ciw­nie — dla­czego wiec w pa­mięć wrył mu się tak bar­dzo wła­śnie Cza­szkolicy?Pora ode­rwać się od tych myśli, za­jąć się czymś i nie snuć dalej jało­wych roz­wa­żań. Kon­rad po­zbie­rał z ziemi odzienie i wró­cił nad rzekę.Jak na urą­go­wi­sko, obok prze­pły­wał aku­rat trup jed­nej z kre­atur, które na­padły na wio­skę.Po­twór miał płe­twia­ste stopy, ale wi­docznie na nic mu się one zdały w walce z wod­nym ży­wio­łem. Kon­ra­dowi prze­nik­nęło przez myśl, że ścierwo spływa do­piero teraz, bo za­cze­piło się na jakiś czas o ka­mień albo ko­rzeń w górze rzeki. Ale nie. Ten osobnik nie mógł mieć nic wspólnego z ma­sakrą w wio­sce.Naj­wy­raź­niej nie żył od paru dni, bo roz­kład jego wzdętego ciel­ska nie po­su­nąłby się tak da­leko po kilku go­dzi­nach pła­wie­nia w wo­dzie.Nie mógł się lepiej przyjrzeć pa­dli­nie, bo pły­nęła twa­rzą do dołu i nad po­wierzchnię wy­sta­wały led­wie plecy. Ale i tak zo­ba­czył wię­cej, niżby chciał. Ciało stwora było wie­lo­barwne, zie­lono-żółto-brą­zowe. Z grzbietu i po­ty­licy ster­czały mu dłu­gie kolce. Po­dob­nie jak Kon­rad, nie wy­pu­ścił swojej broni — z tym że był to jesz­cze jeden z tych po­two­rów, któ­rym koń­czyny w pro­cesie mu­tacji prze­kształciły się w ostrza. Jedna jego przednia łapa za­koń­czona była za­krzywio­nym mie­czem, druga po­tęż­nymi szczyp­cami.Kon­rad od­cze­kał, aż wzdęty trup znik­nie mu z oczu, po czym za­brał się do czyszcze­nia ubrania z po­zo­sta­łości juchy zwie­rzo­łaka. Gdyby tego nie zro­bił, sta­no­wiłby przynętę. Zresztą i tak wżarta w ma­teriał woń krwi przy­cią­gać bę­dzie dra­pież­niki bu­szu­jące po kniei.Za­pa­mię­tale tarł tka­ninę w rę­kach, walił nią o ka­mie­nie, wy­ży­mał z ca­łych sił, i to też tro­chę go roz­grzało. Kiedy skończył, nie dy­gotał już i mo­kre miał jesz­cze tylko ręce i włosy. Roz­po­starł czę­ści gar­de­roby na wiel­kim gła­zie, żeby wy­schły, i usiadł obok, by za­sta­no­wić się, co dalej.Co robić, jak teraz żyć?Był zmę­czony, ale nic to. Był zziębnięty, ale już się roz­grzał. Był obo­lały, ale to przejdzie. Był głodny. No wła­śnie. To naj­waż­niej­sze. Kiedy za­spo­koi głód, mi­nie rów­nież zmę­cze­nie.W rzece po­winny być ryby, ale ło­wie­nie ich bez sieci to żmudne zaję­cie. Zresztą nie miał jakoś ochoty wchodzić teraz do rzeki.W lesie, jeśli tylko miało się wprawę, zaw­sze można było zna­leźć coś do zje­dze­nia. Ży­cie na­uczyło Kon­rada za­rad­ności. Na gło­do­wych ra­cjach wy­dziela­nych mu w karczmie, na­wet do­kar­miany przez Ely­ssę, nie po­cią­gnąłby długo, gdyby nie do­ży­wiał się i nie po­lował w le­sie. Wła­śnie się do tego rano za­bie­rał, kiedy prze­szkodził mu zwie­rzo­łak z topo­rem wy­ra­sta­ją­cym z łapy.Bór w miej­scu, gdzie Kon­rad wy­szedł z rzeki, róż­nił się tro­chę od tego, po któ­rym przywykł bu­szo­wać. Może tylko mu się wy­da­wało, ale drzewa były tu jakby wyż­sze i bar­dziej pro­ste, mniej prze­gniłe i po­wy­krę­cane. Zna­czyło to, że zdo­bycie po­ży­wie­nia bę­dzie ła­twiejsze, że mniej tu tru­ją­cych i ska­żo­nych ro­ślin upo­dab­nia­ją­cych się do ja­dal­nych.Zo­sta­wił schnące odzienie na ka­mie­niu, wziął nóż i wszedł do lasu w po­szu­ki­wa­niu ja­dal­nych grzybów, so­czy­stych mło­dych ko­rzonków, jagód, orze­chów — cze­go­kol­wiek, byle tylko za­pchać pu­sty żołą­dek.Za­nim za­spo­koił pierwszy głód, ubranie wy­schło. Po pra­niu było jesz­cze bar­dziej po­strzępione i wy­tarte, stare plamy nie ze­szły, ale znik­nęły ślady po­soki zwie­rzo­łaka.Ubrał się i już miał ru­szać, kiedy jego wzrok padł na czarny koł­czan. Bez strzał był bez­uży­teczny, ale żal mu go było zo­sta­wiać. Przewie­sił go sobie przez ra­mię.Nigdy dotąd nie za­puszczał się w te par­tie kniei, nie znał tu te­renu i ist­niało ry­zyko, że po­błą­dziwszy w gę­stwi­nie, wróci do wio­ski. Po­zo­sta­wało mu więc jedno wyj­ście.Z no­żem w ręku ru­szył brze­giem rzeki zgodnie z jej prą­dem. * * *Noc prze­spał spo­koj­nie, nic mu się nie śniło.Po­nie­waż znaj­do­wał się na nie zna­nym sobie te­ryto­rium, na szu­kaniu bez­piecznego miej­sca, w któ­rym mógłby od­po­cząć, ze­szło mu kilka go­dzin. Nie zna­lazł drzewa z od­po­wiednio dużą dziu­plą, ale na­trafił na takie, któ­rego pień roz­wi­dlił się na troje, a w roz­wi­dle­niu po­wstało za­głę­bie­nie wy­star­cza­jąco duże, by lec w nim, zwi­nąw­szy się w kłę­bek.Obu­dził się, jak zaw­sze, przed świ­tem. Był zmarz­nięty i ze­sztyw­niały. Prze­cią­gnął się i roz­tarł zdrętwiałe członki. Obejrzał swoje rany. Wszyst­kie już się za­skle­piały. Kiedy się wy­goją, po­zo­sta­nie mu po nich na ciele kilka do­dat­ko­wych blizn.Za­cze­kał, aż do­brze się roz­widni i do­piero wtedy zlazł z drzewa. Napił się wody z rzeki i wró­cił do lasu po­szu­kać cze­goś do zje­dze­nia.Po go­dzi­nie bu­szo­wa­nia w zaro­ślach za­spo­koił na jakiś czas głód le­śnym ru­nem, ale wkrótce żołą­dek za­cznie się do­ma­gać kon­kret­niej­szego ja­dła. A we wsi mógłby się na­jeść do syta zwie­rzęcą pa­dliną.Uśmiech­nął się. Po raz pierwszy tego ranka po­my­ślał o wio­sce, lecz za­miast roz­pa­miętywać jej tra­gedię, w gło­wie mu było je­dze­nie.I chyba słusznie. Wieś od zaw­sze koja­rzyła mu się z je­dze­niem i schronie­niem. Ni­czego poza tym nigdy mu nie dała. Mało go ob­cho­dziło, że zo­stała na­pad­nięta, mało go ob­cho­dziło, że wy­mor­do­wani zo­stali wszyscy jej miesz­kańcy.Z jed­nym wy­jąt­kiem...Od­pę­dził obraz Elyssy, który pa­mięć za­czy­nała już pod­su­wać mu przed oczy, i siłą woli sku­pił się na tym, jak zdo­być na­stępny po­siłek. Nie mógł po­lo­wać, bo nie miał strzał, po­zo­sta­wało mu wiec bro­dzić po pły­ci­znach rzeki i chwytać rę­kami ryby albo za­cząć za­sta­wiać sidła.Ze­brał z ziemi kilka su­chych paty­ków na­dają­cych się na kołki. Nad brze­giem rzeki rosły za­gony wy­so­kiej cien­kiej trawy. Z jej wiechci splótł pro­wi­zo­ryczny po­stro­nek.Drzewa ro­snące gęsto nad sa­mym brze­giem, tak jak po­przedniego dnia utrudniały marsz. Sta­rał się trzymać bli­sko rzeki, bo ta mu­siała go gdzieś do­pro­wa­dzić. Do­póki wie, gdzie jest rzeka, nie za­błą­dzi.Krajobraz przypo­mi­nał do­linę, cho­ciaż nie było tu ta­kich stromizn i las nie się prze­rze­dzał, tak jak w są­siedztwie wio­ski, ale mu­siały go za­mieszki­wać po­dobne ga­tunki dzi­kiej zwie­rzyny.Kiedy wy­szedł wreszcie na otwartą prze­strzeń, gdzie nie rosło ani jedno drzewo, obu­dziła się w nim po­dejrzli­wość. Po chwili jed­nak za­uwa­żył, że podłoże jest ska­liste, a war­stwa gleby nie dość gruba, by drzewo za­pu­ściło w niej ko­rze­nie. Za to mnó­stwo tu było trawy, na któ­rej paść mo­gły się dzi­kie kró­liki — a zna­kiem tego po­winno tu być dużo kró­li­ków, któ­rymi z kolei on bę­dzie się mógł na­jeść.Z wbitym w zie­mię wzrokiem spe­ne­tro­wał teren, wy­pa­tru­jąc na ziemi od­cho­dów, które świad­czy­łyby o za­mieszki­wa­niu oko­licy przez kró­liczą brać. W końcu do­strzegł to, czego szu­kał.Kró­liki cha­dzają zwy­kle tymi sa­mymi utartymi ścieżkami, po­dob­nie jak lu­dzie dro­gami, wy­star­czyło więc za­sta­wić sidła na ścieżkach, które wy­dep­tały, a na pewno w nie wpadną.Ple­cio­nek z trawy wy­star­czyło na cztery pu­łapki. Przywią­zał pro­wi­zo­ryczne po­stronki do koł­ków, te z kolei we­pchnął głę­boko w zie­mię, pod­parł ga­łąz­kami pętle ze sple­cio­nej trawy, po czym się od­dalił.Cze­kanie, jak się wkrótce prze­konał, nie nale­żało do jego naj­moc­niej­szych stron. Nigdy nie był zmu­szony cze­kać, w każ­dym razie nie dłu­żej niż kilka mi­nut. W karczmie nie miał czasu, by przy­siąść, na­wet na chwile. Cze­kać przy­cho­dziło mu tylko wtedy, kiedy był w lesie i wy­czuł w po­bliżu zwie­rzo­łaka. Krył się wtedy i cze­kał, aż stwór odej­dzie.Długo cze­kał chyba tylko na Ely­sse. Cza­sami na­wet kilka ty­go­dni, ale to było coś in­nego niż sie­dze­nie w lesie i cze­kanie, aż kró­lik złoży mu z sie­bie ofiarę na obiad.Pły­nął czas. Kon­rad ob­ser­wo­wał słońce na nie­bo­skło­nie, do­póki nie za­koń­czyło swojej dłu­giej, mo­zol­nej wspi­naczki ku ze­ni­towi. Mi­nęła po­łowa dnia, zo­stała jesz­cze po­łowa. Za­de­cy­do­wał, że nie bę­dzie cze­kał na kró­lika całe życie. Je­śli do tej pory ża­den nie zła­pał się w sidła, ruszy dalej brze­giem rzeki. Jed­nak, pod­szedłszy do puła­pek, stwierdził, że sie­dzą w nich aż dwa kró­liki.Je­den już nie żył, udu­sił się. Dru­giego pętla ze sple­cio­nego z trawy po­stronka ści­snęła za tylną łapkę. Kon­rad szybkim ru­chem nad­garstka skrę­cił mu kark.Rad z sie­bie wró­cił nad rzekę, żeby wy­pa­tro­szyć zdo­bycz. Wnętrzno­ści wrzucił do rzeki, żeby za­pach krwi nie przy­cią­gnął dra­pież­ni­ków.Roz­nie­cenie ognia trwało chyba tyle samo, co zło­wie­nie kró­li­ków. Ale nie był jesz­cze aż tak głodny, żeby poże­rać je na su­rowo. Ognisko zde­cy­do­wał się roz­palić po­środku po­lany, skąd w porę do­strzeże nie­bez­pie­czeń­stwo, gdyby sma­ko­wita woń przywa­biła ja­kieś stwo­rze­nia.Na­zbie­rał narę­cze su­chych gałą­zek i paty­ków. W tym był do­bry. Po­tem poło­żył przed sobą ka­wa­łek drewna, przytknął do niego czu­bek za­ostrzo­nego pa­tyka i za­czął go szybko wał­ko­wać mię­dzy dłońmi.Po ja­kimś cza­sie drewno roz­grzało się pod wpływem tarcia i unio­sła się z niego smużka dymu, a zaraz po­tem strzelił ma­leńki pło­my­czek. Udało mu się pod­palić wiązkę su­chych ździebeł trawy, które wsu­nął szybko pod przygo­to­wany chrust. Kiedy ogień bu­zo­wał już na do­bre, za­wie­sił nad nim pierw­szego ob­dar­tego ze skóry kró­lika.I znowu przy­szło mu cze­kać.Mięso po­czer­niało i przypa­liło się z wierzchu, od we­wnątrz po­zo­stało nie­mal su­rowe, ale sma­ko­wało Kon­ra­dowi.Cze­kając, aż kró­lik się upie­cze, oskrobał do czy­sta jego skórę. Mo­gła się jesz­cze przydać. Ru­sza­jąc w dal­szą drogę, za­tknął sobie opra­wioną skórkę za pas. Dru­giego kró­lika przytro­czył do pasa za związane skoki. Si­dła schował do koł­czana.Wkrótce po opusz­cze­niu po­lany na­tknął się na most, od któ­rego w obie strony od­bie­gała droga. Most w ni­czym nie przypo­mi­nał tego z wio­ski. Był wyż­szy, szer­szy i zbu­do­wany z ka­mie­nia. Droga rów­nież była o wiele szer­sza niż gruntowy szlak od­bie­ga­jący od drewnia­nego wio­sko­wego mostka.Kon­rad wspiął się po skar­pie, wszedł na most i za­trzymał się na jego środku. Wie­dział, że rzeka musi go gdzieś do­pro­wa­dzić, no i do­pro­wa­dziła. Znalazł most i te­raz musi pod­jąć jakąś de­cyzję.Do tej pory pra­gnął tylko uciec jak naj­dalej od nie­szczęsnej wio­ski. Udało mu się to, ale co te­raz?Nie bę­dzie prze­cież do końca ży­cia wa­łęsał się po la­sach. Za dużo tam nie­bez­piecznych istot. Jed­nak osie­dlać się w innej wio­sce też nie miał szczegól­nej ochoty, po­mny traktowa­nia, ja­kiego do­świadczył w po­przedniej. Nie miał żad­nego fachu w ręku, nic nie umiał, naj­prawdo­po­dob­niej skończy­łby jako po­py­cha­dło w ko­lejnej karczmie. Ale w tej może by mu przy­najmniej pła­cono.I na­raz uświado­mił sobie, że jed­nak coś po­trafi. Był my­śli­wym. Mógł łowić w si­dła małe zwie­rzęta, mógł po­lo­wać z łu­kiem na większe — gdyby tylko miał łuk i strzały. A może by tak nała­pać wię­cej kró­li­ków i wy­mie­nić je na strzały. Łuk sam sobie po­trafi spo­rzą­dzić.Wcale nie mu­siał wy­bie­rać mię­dzy ży­ciem w le­sie a ży­ciem we wsi. Mógł żyć i tu, i tu.Spoj­rzał w lewo, spoj­rzał w prawo. Trakt w obu kie­run­kach wy­glą­dał tak samo, i w jed­nym, i w dru­gim mu­siał do­kądś pro­wa­dzić. Obojętne, w którą stronę się zwróci; w efek­cie ru­szył w wy­bra­nym na chy­bił trafił kie­runku. * * *Był nie­mal pe­wien, że bar­dzo szybko do­trze do ja­kiejś wio­ski, że leży ona gdzieś nie­da­leko mo­stu, w po­bliżu rzeki. Kiedy po pół­go­dzin­nym mar­szu nie na­tknął się na ża­den ślad ludz­kich sie­dzib, za­częło się w nim ro­dzić po­dej­rze­nie, że obrał zły kie­ru­nek, i chciał już za­wra­cać. Ale po­tem uświado­mił sobie, że prze­cież nig­dzie mu się nie śpie­szy, i szedł dalej.Trakt był bity, a wzdłuż niego biegł rów słu­żący za­pewne do od­pro­wa­dza­nia wody, żeby na­wierzchnia nie roz­ma­kała pod­czas roz­to­pów i nie zmieniała się w błot­nistą breję. Droga pro­wa­dziła środ­kiem sze­ro­kiej prze­sieki wy­ciętej w le­sie. Duża odle­głość od drzew miała utrudniać za­sta­wia­nie zasa­dzek na po­dróżnych, ale on wolał mimo wszystko za­cho­wać ostroż­ność i nie wy­puszczał noża z ręki.Usły­szawszy za ple­cami jakiś od­głos, od­wró­cił się na pię­cie. Nie roz­po­zna­wał tego dźwięku. Ha­łas przybie­rał na sile i szybko się zbli­żał.Kon­rad nie wi­dział jesz­cze, co go po­wo­do­wało, i nie był wcale cie­kaw tego wi­doku. Zbiegł z drogi, prze­sko­czył rów i skrył się za sze­ro­kim pniem naj­bliż­szego drzewa. Na­sta­wia­jąc ucha, za­czął ob­ser­wo­wać drogę.Po pew­nym cza­sie, z jego kry­jówką, wśród po­skrzypy­wa­nia, sa­pania, trzesz­cze­nia i stu­kotu ko­pyt, zrównał się wóz cią­gniony przez cztery ko­nie. Wóz był kryty, je­chali nim lu­dzie, a za­przę­giem po­wo­ziło dwóch męż­czyzn sie­dzą­cych na koźle.W jego wio­sce też były wozy, ale słu­żyły do zwózki plo­nów z pól i ściętych drzew z lasu. Wozu, któ­rym po­dró­żo­wa­liby sami lu­dzie, Kon­rad jesz­cze nie wi­dział.Od­cze­kał, aż wóz się od­dali, po czym wy­biegł na drogę, żeby od­pro­wa­dzić go wzrokiem, ale wi­dok prze­sła­niały tu­many ku­rzu wzbijane przez koła.Kon­rad, ręką od­pę­dza­jąc sprzed twa­rzy uno­szący się w po­wie­trzu pył, ru­szył w ślad za wo­zem.I na­raz do­strzegł przed sobą dwóch męż­czyzn, któ­rzy wzięli się nie wia­domo skąd i szli mu na­prze­ciw.Za­trzymał się jak wryty i znie­ru­cho­miał. Prze­mknęło mu przez myśl, żeby ucie­kać, ale obaj męż­czyźni nieśli łuki. Cho­ciaż nie mieli strzał na cię­ci­wach, to za­pewne do­brze znali te lasy i, gdyby rzu­cił się do ucieczki, szybko by go do­pę­dzili i ustrzelili.Mu­sieli być miesz­kań­cami ja­kiejś po­bli­skiej wsi. Albo zbój­cami. Ale jego nie mieli z czego ograbić.Zresztą nie może się wiecznie kryć przed każ­dym, kogo na­potka. Skoro tra­fił już w za­miesz­kane przez ludzi strony, musi się ujawnić. Z tym po­sta­no­wie­niem ru­szył męż­czy­znom na spo­tka­nie. Za­kła­dał przy­najmniej, że to lu­dzie. Na ta­kich mu wy­glą­dali, cho­ciaż po tym, na co się na­pa­trzył po­przedniego dnia, ni­czego nie mógł być już pe­wien.Na jego wi­dok męż­czyźni zwolnili kroku. Obaj byli starsi od Kon­rada, bro­daci, odziani jak drwale z jego wio­ski, ale sie­kier nie nieśli. Za­trzymali się kilka kro­ków przed nim. Kon­rad też przy­sta­nął.— Witaj, chłopcze — po­wie­dział jeden z nich.— Witaj — burknął drugi.Kon­rad, obli­zując za­schnięte wargi, prze­nosił wzrok z jed­nego na dru­giego.— Nie znam cie­bie — pod­jął pierwszy męż­czy­zna.— Nie­tutej­szyś? — do­rzu­cił drugi.Kon­rad kiw­nął głową.— Do­kąd to wę­dru­jesz?— Po­błą­dzi­łeś?Kon­rad gapił się, nie­zdolny wy­krztusić słowa.— Cóż to z nim? — spy­tał pierwszy dru­giego.— Nie­mota jakaś? — pod­sunął drugi pierw­szemu.— Tak, chłopcze?Kon­rad otworzył usta, ale nadal się nie od­zy­wał. Rozma­wiał dotąd z jedną tylko osobą, z Ely­ssą. Z in­nymi ludźmi roz­ma­wiać nie po­trafił.Po­krę­cił głową.— Nie­do­ro­biony — orzekł pierwszy, zwracając się do to­wa­rzy­sza.— Jako żywo — zgo­dził się z nim tam­ten.Pierwszy wskazał kie­ru­nek, z któ­rego na­de­szli.— Idziesz tam? — spy­tał gło­śno i wy­raź­nie.Kon­ra­dowi prze­mknęło przez myśl, że je­śli ktoś tu jest nie­do­ro­biony, to nie on, bo prze­cież wi­dać było, w którą stronę zmierza.— Tak — bąk­nął.— A... — za­czął drugi wy­raź­nie i gło­śno — ...do­kąd się uda­jesz? — do­koń­czył już nie tak wy­raź­nie, i ci­szej.Kon­rad wzruszył ra­mio­nami.— To chodź z nami. — za­pro­po­no­wał pierwszy. — Za­wró­cimy i wskażemy ci drogę.— Drogę, do­kąd? — spy­tał Kon­rad.— Tam, do­kąd po­dą­żasz.— Sam nie wiem, do­kąd po­dą­żam.— Toś szczę­ściarz, że nas spo­tka­łeś, bo my ci po­ka­żemy, do­kąd.— Czyli do­kąd?— A gdzież by, jak nie do mia­sta?Uczyn­ność nie­zna­jo­mych za­czy­nała wy­da­wać się Kon­ra­dowi po­dej­rzana. Ale może tacy wła­śnie byli inni lu­dzie. Może tylko ci z jego wio­ski tak źle go traktowali.— Króle ła­pałeś, chłopcze? — spy­tał pierwszy. — Piękną masz tu sztukę. W mie­ście da­dzą ci za niego do­brą cenę. Ze trzy szy­lingi utar­gu­jesz.— Trzy! — wy­krztusił Kon­rad.— Wię­cej — wtrą­cił szybko drugi, wniosku­jąc błęd­nie z reak­cji Kon­rada, że to dla niego za mało. — Wię­cej jak trzy. Cztery. Pięć!Pięć szy­lin­gów sta­no­wiło for­tunę. Na­wet trzy prze­kra­czały znacznie to, co przez całe życie uciułał — a po­tem w jed­nej chwili stra­cił. Ża­łował teraz, że zjadł dru­giego kró­lika.— Słusznie po­wia­dasz, Carl — przytaknął pierwszy nie­zna­jomy, zer­kając po­now­nie na martwego kró­lika. — Pięć szy­lin­gów. Co ty na to, chłopcze? Za­pro­wa­dzimy cię do mia­sta i po­ka­żemy, gdzie do­sta­niesz naj­lep­szą cenę.— Zła­pałeś go gdzieś tu­taj? — spy­tał drugi męż­czy­zna, ten imieniem Carl.Kon­rad kiw­nął głową, wolał nie zdra­dzać, gdzie. Carl roze­śmiał się.— Nad rzeką, co? Koło mo­stu?— Tak.— Znamy wszystkie naj­lep­sze miej­sca, w któ­rych można coś upolować — po­wie­dział Carl, i zwracając się do to­wa­rzy­sza, do­rzu­cił: — On myśli, że chcemy mu ode­brać kró­lika, He­inz. Tak myśli.— Nie oba­wiaj się, chłopcze — po­wie­dział He­inz. — My po­lu­jemy na grub­szego zwie­rza.Kon­rad znowu kiw­nął głową. Tym ra­zem wol­niej, bez prze­ko­nania.— Chcemy ci tylko po­móc, chłopcze — cią­gnął He­inz. — Wi­dać, że przydałby ci się do­bry po­siłek, do­bre odzienie. W mie­ście znaj­dziesz wszystko, czego ci trzeba. Chcemy tylko po­móc. Nie znasz nas, to i może nam nie ufasz. Chcesz, to chodź za nami, nie chcesz, nie idź. Twoja wola.Carl spoj­rzał na to­wa­rzy­sza.— Nie wiem jak ty, He­inz, ale ja na­pił­bym się piwa. Sta­wiam.Od­wró­cili się obaj i ru­szyli z po­wrotem tam, skąd na­de­szli. Po paru kro­kach Carl obej­rzał się przez ra­mię.— To­bie też po­sta­wię — rzu­cił.Kon­rad za­cze­kał, aż odejdą na dwa­dzie­ścia kro­ków, i ru­szył za nimi. Rozdział ósmy [top] Drogę pro­wa­dzącą do mia­sta prze­gra­dzała drewniana furta, usta­wiona w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od pierw­szych bu­dyn­ków. Zrazu Kon­rad my­ślał, że służy do ce­lów obron­nych, ale kiedy po­de­szli bliżej, oka­zało się, że ma zbyt wątłą kon­strukcję, by speł­niać takie za­danie.Przy fur­cie stał zbrojny strażnik i zbie­rał pie­nią­dze od ludzi, któ­rzy wchodzili do mia­sta albo je opusz­czali.Kon­rad, nie do­cho­dząc do furty, za­trzymał się i pa­trzył, jak Carl z He­in­zem płacą, a na­stęp­nie prze­cho­dzą na drugą stronę. Za furtą Carl od­wró­cił się i ski­nął na niego. Ośmielony tym ge­stem Kon­rad zbli­żył się do opartego o słu­pek furty strażnika, który mie­rzył go znu­dzo­nym wzrokiem.— Trzy pensy — burknął strażnik.— Za samo wej­ście do mia­sta?— Nie — od­parł strażnik, po­zie­wu­jąc. — Za ko­rzy­sta­nie z drogi.— Ale ja nie mam trzech pen­sów.— Trudno. Nie wpuszczę cię za­tem. Nikt nie może przejść bez pła­cenia, prócz ba­rona... bo to jego droga.— Masz tu — po­wie­dział Carl, pod­cho­dząc i się­gając do kie­szeni. — Trzy pensy. — Wci­snął strażni­kowi mo­nety w garść.— Dzięki — bąk­nął Kon­rad zmie­szany. — Wielkie dzięki. Zwrócę ci. Na­prawdę zwrócę.— Wiem — od­parł Carl, od­wró­cił się i pod­szedł do cze­kają­cego He­inza. Ru­szyli dalej drogą.— Do­brego dnia ży­czę — po­wie­dział strażnik, prze­puszcza­jąc Kon­rada przez furtę.Mia­sto było ogromne, o wiele większe od wio­ski. Po bru­ko­wa­nych ko­cimi łbami uli­cach przewa­lały się tłumy. Wszystko było tu większe i wszyst­kiego było wię­cej.Kon­rad, idąc główną ulicą za Car­lem i He­in­zem, roz­glą­dał się wkoło onie­miały.Nikt nie zwracał na niego naj­mniejszej uwagi. Gdyby to do wio­ski za­witał jakiś obcy, wszyscy by od razu o tym wie­dzieli i ga­pili się na przyby­sza. Tutaj po­dróżni byli, wi­dać, czymś zwy­czaj­nym. W takiej ma­sie na­rodu trudno było stwierdzić, kto jest stąd, a kto obcy. Ba, lu­dzie mieszka­jący w jed­nym końcu mia­sta nie znali pew­nie tych, któ­rzy mieszkali na jego dru­gim końcu.Za­uwa­żył kryty wa­gon, który wi­dział przed go­dziną na dro­dze. Na bur­cie wid­niał herb przedsta­wia­jący wieżę, która chyba sym­boli­zo­wała za­mek. Ko­nie już wy­przę­gnięto, a bu­dy­nek, przed któ­rym stał czte­ro­ko­łowy we­hikuł, mógł być tylko go­spodą. Była oka­zal­sza i o wiele szy­kow­niej­sza od karczmy Adolfa Branden­he­imera.Po tylu la­tach spę­dzo­nych w karczmie Kon­rad roz­po­znałby tego ro­dzaju przybytek wszędzie; tutaj na po­twierdze­nie miał jesz­cze ogromny drewniany szyld, który wi­siał nad wej­ściem. Chyba dla roz­wia­nia wszelkich wąt­pli­wo­ści, wy­ma­lo­wano na nim wez­brany pianą kufel piwa.Kon­rad zdą­żył już za­uwa­żyć, że na wielu bu­dyn­kach wi­szą po­dobne znaki, in­for­mu­jące, ja­kiego rze­mieślnika można tam zna­leźć — pie­karz, rzeź­nik, cy­rulik, ko­wal...W małej wio­sce wszyscy wie­dzieli, w któ­rych cha­łu­pach sie­dzą kra­ma­rze i czym każdy han­dluje. Mia­sto było tak wiel­kie, że lu­dzie po­błą­dzi­liby pew­nie w labi­ryn­cie ulic, gdyby nie takie wy­wieszki, pod­po­wia­da­jące im, gdzie mogą zna­leźć to, czego szu­kają.Kon­rad my­ślał, że jego nowi zna­jomi skręcą do go­spody, ale oni tego nie uczynili. Mi­jając ko­lejne składy ku­piec­kie, za­głę­biali się dalej w mia­sto, aż wy­szli na duży plac, chyba tar­gowy. W jego rogu stała jesz­cze jedna go­spoda, choć nie tak duża, jak tamta pierwsza.Kon­rad nie mógł zrazu pojąć, po co komu dwie pi­wiarnie. I nagle roz­ja­śniło mu się w gło­wie: jedna nie po­mie­ści­łaby tutaj wszyst­kich spra­gnionych.Mia­sto było o wiele większe, niż z po­czątku my­ślał. Roz­glą­dając się, stwierdził, że ota­cza­jące je bło­nia znaj­dują się tak da­leko od cen­tral­nego placu, że led­wie je wi­dać po­przez gąszcz bu­dyn­ków.— Hej, ty! — dole­ciało go wo­łanie — Chcesz prze­płu­kać gar­dło?Był tak po­chło­nięty po­dzi­wia­niem nie zna­nego sobie oto­cze­nia, że nie zwracał większej uwagi na dwóch męż­czyzn, za któ­rymi przywę­dro­wał tu z lasu. He­inz gdzieś znik­nął; pew­nie wszedł już do go­spody. Carl stał w drzwiach; to on do niego wołał.Kon­rad kiw­nął głową i pod­szedł do męż­czy­zny.— Schowaj lepiej ten nóż — po­ra­dził mu Carl. — Po co draż­nić ludzi.Kon­rad do­piero teraz zdał sobie sprawę, że w pra­wej dłoni wciąż ści­ska sztylet. Za­tknął go za pas i prze­kro­czył za Car­lem próg go­spody.Jakoś nie­zręcznie mu było wchodzić tu od frontu. W karczmie Branden­he­imera ko­rzy­stał zaw­sze z tyl­nych drzwi. Ro­zej­rzał się nie­pew­nie po izbie. Stały tu drewniane grubo cio­sane stoły i stołki, w po­wie­trzu uno­siły się zna­jome wo­nie roz­chla­pa­nego piwa i świeżej słomy za­ścielają­cej podłogę. Z za­ple­cza do­laty­wał aro­mat pie­czo­nego mię­siwa i wa­rzo­nego piwa.He­inz stał już przy wy­so­kim szynkwa­sie, za któ­rym spo­czy­wały na pod­pór­kach trzy ogromne beczki. Szynkarz pod­sta­wiał pod ku­rek jed­nej z nich cy­nowy kufel. Po chwili po­dał go He­in­zowi i do­strzegłszy Carla, od­wró­cił się, by na­peł­nić drugi kufel.Carl po­wie­dział coś do He­inza i obej­rzeli się obaj na Kon­rada, który stał w drzwiach i roz­glą­dał się po izbie. Carl ode­brał swoje piwo i machnął na Kon­rada.— Chodź! — za­wołał, sta­wia­jąc kufel na szynkwa­sie mię­dzy sobą a He­in­zem. — I jesz­cze raz — zwrócił się do szynkarza. Rzu­cił na blat kilka mo­net i szynkarz z trze­cim ku­flem w dłoni od­wró­cił się do beczki.Kon­rad ru­szył nie­pew­nie przez izbę. Paru z sie­dzą­cych tu już męż­czyzn na chwilę ode­rwało wzrok od swoich kufli, by ob­rzu­cić go przelot­nym spoj­rze­niem. Kon­rad za­trzymał się obok He­inza i Carla i spoj­rzał na kufel. Swój kufel.Branden­he­imer nie po­zwalał mu pić piwa, co nie po­wstrzy­my­wało go od po­cią­gania tego spe­cjału ukrad­kiem, kiedy tylko karczmarz nie pa­trzył. Branden­he­imer na­wet wody Kon­ra­dowi ża­łował.— Kto zacz ten wasz przyjaciel, Carl? — za­pytał szynkarz, sta­wia­jąc na bla­cie trzeci cy­nowy kufel i zgar­nia­jąc na dłoń mo­nety z mo­krego szynk­wasu.— Spotkali­śmy go w lesie — od­parł Carl i po­cią­gnął spory haust piwa.Kon­rad obli­zał wy­schnięte wargi, ujął obu­rącz kufel i uniósł go do ust.— Ale ża­den tam z niego przyjaciel — wtrą­cił He­inz, sta­wia­jąc swój kufel na szynkwa­sie i od­wra­cając się do Kon­rada.— Prawda, ża­den — pod­chwycił Carl i od­sta­wiw­szy kufel, rów­nież od­wró­cił się do Kon­rada.Kon­rad, nie umo­czywszy jesz­cze ust w piwie, już zo­ba­czył, co się za chwilę wy­darzy. I wie­dział, że jest za późno, by temu za­po­biec.Ale mimo to spró­bo­wał.Chlusnął Car­lowi pro­sto w twarz pi­wem ze swojego kufla i od­sko­czył od szynk­wasu, się­gając po sztylet.Nie zdą­żył. He­inz zła­pał go za nad­gar­stek, a w chwilę po­tem Kon­rad obe­rwał od Carla pię­ścią w żołą­dek. Zgiął się wpół z bólu i za­sko­cze­nia.He­inz uca­pił go pełną gar­ścią za czu­prynę i szarpnął mu głowę do góry. Carl przy­sta­wił Kon­ra­dowi nóż do gar­dła, na­pie­rając czubkiem na miękkie ciało pod­bródka.— Tak — warknął Carl, ocie­rając piwo z twa­rzy — ża­den z niego przyjaciel.— To kłu­sow­nik... — do­rzu­cił He­inz. * * *Kon­rad leżał na ka­miennej po­sadzce i, wpa­trzony w smugi po­ran­nego światła wdziera­ją­cego się przez szpary w ścia­nach wy­soko w górze, znowu za­sta­na­wiał się, co też go czeka.Słusznie Carl z He­in­zem od po­czątku wzbudzali w nim po­dejrzli­wość. Po­wi­nien był po­słu­chać in­stynktu. Nie po­szedł za jego gło­sem i wy­lą­do­wał w piw­nicy go­spody.Tłu­ma­czył się, że nie wie­dział, za­sta­wia­nie sideł na kró­liki jest prze­stęp­stwem, pytał, co chcą zro­bić i co się z nim sta­nie. Zdrajcy nie byli w na­stroju do roz­mowy. Po­wie­dzieli tylko, że de­cyzja o jego losie za­pad­nie na­za­jutrz. Pod­słu­chał rów­nież, jak jeden z nich obie­cuje szynka­rzowi udział w na­gro­dzie, jeżeli ten uży­czy loszku do przetrzy­ma­nia jeńca przez noc w go­spo­dzie.W wio­sce prawo sta­no­wił Wil­helm Ka­string. Przed jego obli­czem sta­wał każdy, kto do­pu­ścił się ja­kie­go­kol­wiek wy­kro­cze­nia. Ska­zy­wał deli­kwentów na grzywny, chło­stę, pracę bez wy­na­gro­dze­nia przez okre­ślony czas, za­kucie w dyby, albo na kombina­cje tych kar, za­leż­nie od cię­żaru winy.Czym karzą w tym mie­ście za schwyta­nie w sidła kró­lika? Nie, dwóch kró­li­ków. Jeśli grzywną, to nie bę­dzie miał z czego za­pła­cić. Mógłby, co naj­wy­żej, od­pra­co­wać zasą­dzoną sumę. A może skażą go na chło­stę? Ta nie była mu straszna. Przywykł.Za­zgrzytał klucz w zamku, do ciemnej piw­nicy wlało się nieco wię­cej światła.— Wstawaj!Po­słu­chał. Pod­niósł się z po­sadzki, pod­szedł do schodków w kącie i wdrapał się po nich na górę. Cze­kali tam na niego z no­żami w rę­kach Carl i He­inz. W nożu trzyma­nym przez Carla roz­po­znał swoją wła­sność.— Do­bra broń — po­wie­dział Carl, prze­chwytując jego spoj­rze­nie. — Za do­bry dla kłu­sow­nika.— Od­wróć się! — za­ko­men­de­ro­wał He­inz. — Ręce na plecy! Kon­rad za­sto­so­wał się do pole­cenia i po­czuł, jak krę­pują mu po­stronkiem nad­garstki.— Co to zna­czy? — za­pytał. — Co chcecie ze mną zro­bić?— My nic, chłopcze — od­parł He­inz.— Tak — do­rzu­cił Carl. — Kto inny nas wy­ręczy! — Za­re­cho­tał.Wsunął nóż, nóż Kon­rada, do po­chwy, chwycił chło­paka za ra­mię, pchnął go bez­ce­re­mo­nial­nie na­przód i ru­szyli przez izbę. Po dro­dze He­inz za­brał jesz­cze jego koł­czan i martwego kró­lika z jed­nego ze sto­łów, po czym wy­szli na ulicę.Mimo wczesnej pory na placu krę­ciło się już sporo osób. Nie było ich tyle, co po­przedniego dnia, ale Kon­rad w cha­rak­terze więźnia od razu wzbudził większe niż wtedy za­inte­re­so­wa­nie.— Kogo tam ma­cie? — za­wołał ktoś.— Co prze­skro­bał? — krzyknął inny.— Nie od­chodźcie, to się do­wie­cie! — od­krzyknął Carl.Uśmie­chali się obaj. Po­pa­try­wali w głąb jed­nej z uli­czek, w kie­runku wscho­dzą­cego słońca. Wy­glą­dali ko­goś i Kon­rad do­my­ślał się kogo — tego, który bę­dzie go są­dził...Po kilku mi­nu­tach dał się sły­szeć kle­kot pod­ków w od­dali. Do­laty­wał od wschodu; do placu zbli­żało się kilku jeźdźców.Carl po­cią­gnął Kon­rada na śro­dek ulicy, He­inz po­py­chał go od tyłu.Nie­ba­wem zza rogu wy­nu­rzył się pierwszy z kon­nych, zaraz po­tem pię­ciu na­stęp­nych. Za nimi szedł od­dział pie­chu­rów. Było ich dwu­nastu, w tym dwóch z psami na łań­cu­chach.Spo­śród jeźdźców, czte­rech było żoł­nie­rzami. Mieli nie­bie­skie hełmy ozdobione pió­ropu­szami, lśniące na­pier­śniki, mie­cze u bio­der, każdy trzymał tar­czę z jed­na­kim her­bem — nie­bie­skim smo­kiem.Pią­tym jeźdźcem była nie­wia­sta w bo­ga­tych, barwnych sza­tach. Sie­działa na sio­dle bo­kiem, i pa­ra­solką na dłu­giej rączce osła­niała przed słoń­cem twarz, choć tę i tak led­wie było wi­dać spod je­dwabnej chu­sty.Na czele or­szaku je­chał męż­czy­zna, na któ­rego cze­kali za­pewne He­inz z Car­lem. Świetno­ścią stroju przy­ćmiewał ko­bietę. Od stóp do głów odziany był w sa­tynę i za­msz, wszystko to wy­koń­czone ko­ronką, wszystko w róż­nych od­cie­niach nie­bie­skiego — od bu­tów z gra­na­towej skóry po­czy­nając, a na bla­do­błę­kit­nej czapce i jesz­cze ja­śniejszym błę­kit­nym pió­rze za­tkniętym za otok koń­cząc. Nie­bie­ski nie był jedy­nie sokół, który sie­dział mu na le­wym nad­garstku, ale kap­tur nało­żony na łeb ptaka owszem.Co­raz wię­cej ludzi wy­lę­gało na ulice, wznosząc rado­sne okrzyki na cześć jeźdźca i kła­nia­jąc mu się w pas, kiedy ich mijał. Lecz ten nie zwracał na ga­wiedź uwagi. Z na­dętą miną je­chał wprost na Kon­rada i przytrzy­mu­ją­cych go męż­czyzn.— Ba­ronie! — wy­krzyknął He­inz.— Ba­ronie! — po­wtó­rzył za nim jak echo Carl.Obaj, po­cią­gając za sobą Kon­rada, padli na ko­lana. Jeź­dziec szarpnął lewą ręką cugle i koń zmienił nieco kie­ru­nek, by omi­nąć klę­czącą mu na dro­dze trójkę.— Czego? — burknął, nie za­szczycając ich na­wet spoj­rze­niem.— Prze­stępca, ba­ronie! — krzyknął Carl.— Aha! — Ba­ron po raz pierwszy zerk­nął w dół. Osa­dził w miej­scu wierz­chowca, i po­dą­ża­jący za nim or­szak rów­nież się za­trzymał.Kon­rad pod­niósł na ba­rona wzrok. Trudno było do­kład­nie okre­ślić jego wiek, bo był to męż­czy­zna tak po­kaź­nej tuszy, że koń, choć wielki, ugi­nał się pod jego cię­ża­rem, ale czwarty krzy­żyk chyba mu jesz­cze nie stuk­nął. Tłu­ste po­liczki miał gładko wy­go­lone.Kon­rad nie mógł przyjrzeć się lepiej jeźdźcowi, bo Carl na­tychmiast przydusił mu głowę do ziemi z taką za­pa­mię­tało­ścią, że chło­pak za­miótł wło­sami po brudnych ko­cich łbach. Do­ty­kając bruku cie­mie­niem, do­strzegł jesz­cze jed­nego konia, który po­jawił się na placu po prze­ciw­nej stro­nie.Był to biały wierzcho­wiec pro­wa­dzony przez idą­cego pie­szo męż­czy­znę. Za nimi szedł koń juczny. Męż­czy­zna za­trzymał się przed go­spodą, uwiązał oba konie i wszedł do środka. Kon­rad pa­trzył na to z bar­dzo nie­wy­god­nej po­zycji i nie był pe­wien, ale chyba do­strzegł, że przybysz miał na gło­wie czarny hełm, który cał­ko­wicie za­sła­niał mu twarz.Ba­ron tym­cza­sem prze­py­tywał Carla i He­inza.— Co zro­bił?— To kłu­sow­nik, ba­ronie. Schwytał dwa twoje kró­liki. Pro­szę ła­ska­wie spoj­rzeć. Jed­nego ob­darł ze skóry i zjadł, a tu jest ten drugi. Oto jego wnyki.— A na do­datek to zło­dziej, ba­ronie. Wi­dzi­cie, wa­sza mi­łość, ten koł­czan? Mu­siał go ukraść.— Szynkarzu! — dole­ciał z go­spody do­no­śny głos. Przybysz w czar­nym heł­mie nie za­stał ni­kogo w środku. Za­mie­sza­nie wy­wa­biło stamtąd wszyst­kich na plac.— Co masz na swoje usprawie­dli­wie­nie, zło­dzieju? — spy­tał ba­ron.Szarp­nięty za włosy Kon­rad po­de­rwał głowę i na­po­tkał wzrok ba­rona.— By­łem głodny — wy­bąkał. — Tylko tyle. Zło­wi­łem kró­lika, bo by­łem głodny. Nie wie­działem, że to prze­stęp­stwo. Je­stem tu obcy. Za­płacę za niego.— On nie ma pie­nię­dzy, wa­sza mi­łość — pod­po­wie­dział usłużnie He­inz.— Za­milcz! — huk­nął na niego ba­ron. Przeniósł wzrok z po­wrotem na Kon­rada. — Tyś tu obcy, co sporo tłu­ma­czy. Może tam, skąd przyby­wasz, prawo jest inne. Ale skoro już tutaj za­wi­tałeś, mu­sisz się sto­so­wać do miej­sco­wego prawa. Okradłeś mnie.— Nie­świado­mie!— Za­milcz! Głodny byłeś, po­wia­dasz. Ro­zu­miem to. Wszyscy głodnie­jemy, jeśli nie jemy przez parę go­dzin. Nie miałbym ci za złe, gdy­byś schwytał i zjadł jed­nego kró­lika. Ale ty schwyta­łeś dwa. Jak to wy­tłu­ma­czysz?Kon­rad otworzył usta, ale żadne usprawie­dli­wie­nie nie przy­cho­dziło mu do głowy.— Przepra­szam — wy­bąkał tylko.— Za późno na prze­pro­siny — oznajmił ba­ron. — Wy­bie­ram się teraz na łowy. Kiedy wrócę, za­dyn­dasz na stryczku.Kon­rad, nie wie­rząc wła­snym uszom, wy­bału­szył na ba­rona oczy. Czyżby prze­żył ma­sakrę w wio­sce po tylko, żeby iść teraz na szu­bie­nicę za schwyta­nie dwóch kró­li­ków?Tamte pie­kielne istoty nie zdo­łały go zabić, ale one były tylko dzi­kimi be­stiami, bez­ro­zum­nymi sie­pa­czami. W okrucień­stwie i zdra­dzieckości nie mo­gły się rów­nać z naj­nie­bez­pieczniej­szymi ze stwo­rzeń — ludźmi.— Nie mo­żecie go po­wie­sić — dole­ciało od drzwi go­spody.Głos nie był do­no­śny, ale w ciszy, jaka zale­gła na placu po sło­wach ba­rona, wszyscy go usły­szeli i wszyscy się od­wró­cili, by spoj­rzeć na przyby­sza.Rze­czy­wi­ście był w czar­nym heł­mie. Przyłbicę miał unie­sioną i po­pijał piwo z cy­no­wego kufla, jego twarz po­zo­sta­wała jed­nak w cie­niu. Cały był w czerni; miał na sobie kol­czugę z czar­nych pier­ścieni na­rzu­coną na ka­ftan z czar­nej skóry. U czar­nego pasa zwi­sała mu czarna po­chwa, na­wet rę­ko­jeść mie­cza była czarna — tak samo weł­niane bry­czesy i krót­kie skó­rzane ciżmy.— A to czemu!? — za­grzmiał ba­ron. — Coś ty za jeden? Kto ci dał prawo się wtrą­cać?Ba­ron obej­rzał się na swoich czte­rech kon­nych żoł­nie­rzy, jakby chciał się upewnić, czy wciąż za nim stoją i czy są go­towi wes­przeć czy­nem jego słowa.— To nie twoja sprawa — pod­jął — kim­kol­wiek jesteś.— On ma prawo do obrony — po­wie­dział męż­czy­zna w czerni.— Do obrony? Do obrony! Toż to prze­stępca. Kto by go bro­nił?— Sam może się bro­nić.— Już pró­bo­wał. Z mi­zer­nym skut­kiem!Ba­ron poto­czył wzrokiem po twa­rzach ga­wie­dzi. Kil­koro miesz­czan zro­zu­miało alu­zję i zare­cho­tało nie­szczerze. Ba­ron wciąż pa­trzył na tłum. Co­raz wię­cej osób dołą­czało do chóru po­chlebców i wkrótce cały plac po­kła­dał się ze śmiechu. Przybysz są­czył piwo i cze­kał aż skończą.— Ma prawo do próby walki — pod­jął, kiedy za­padła cisza.Ba­ron spoj­rzał na niego za­sko­czony.— Do próby walki? — po­wtó­rzył z nie­do­wie­rza­niem. — Wszak to... wie­śniak!— To nie prze­szkoda. W ko­dek­sie ry­cer­skim usta­no­wio­nym z woli Im­pe­ra­tora Ma­gnusa w roku 2325. prze­czy­tasz, że prawo do próby walki przy­słu­guje każ­demu, kto po­siada wła­sną białą broń. — Męż­czy­zna w czerni po­cią­gnął łyk piwa, po czym zwrócił się do Kon­rada. — Masz wła­sną białą broń, chłopcze? — spy­tał.Kon­rad nie bar­dzo ro­zu­miał, co się wo­kół niego dzieje. Był wciąż ogłu­szony wy­da­nym przez ba­rona wy­ro­kiem śmierci.— Tak — od­parł au­to­ma­tycz­nie.— Nie — za­wołał He­inz.— Nie — pod­chwycił Carl.— No? — po­wie­dział ba­ron. — Komu dać wiarę? Dwójce mo­ich naj­za­cniej­szych pod­da­nych czy kłu­sow­ni­kowi i zło­dziejowi? Dla mnie to ja­sne.— Skoro nie miał białej broni — nie ustę­po­wał męż­czy­zna — to czym oprawił kró­lika? Zę­bami?— Miał białą broń? — spy­tał ba­ron.— Eeee... — za­jąk­nął się He­inz.— Nooo... — stro­pił się Carl i po­kazał nóż Kon­rada — ...miał.— No tak. No tak — wy­mru­czał ba­ron. Wpatry­wał się w dziwne ostrze noża. — Ale skąd u wie­śniaka taki nóż? Mu­siał go ukraść.W sa­mej rze­czy, po­my­ślał Kon­rad.— Po­siada białą broń — po­wie­dział męż­czy­zna w czar­nym heł­mie — a za­tem ma prawo do próby walki.— Nie! — za­pro­te­sto­wał ba­ron. — Ko­deks ry­cer­ski okre­śla za­sady sta­cza­nia poje­dyn­ków po­mię­dzy ludźmi ho­noru, ryce­rzami, szla­chet­nie uro­dzo­nymi. Nie sto­suje się do chłopstwa. A biała broń to miecz, nie nóż!— Biała broń to biała broń — po­wie­dział przybysz. — Oskar­żony ma prawo do próby walki. Albo pu­ścisz go wolno, albo po­zwo­lisz sko­rzy­stać z przy­słu­gują­cego mu prawa. In­nego wyj­ścia nie ma. Nie wolno ci go po­wie­sić.— Nie ty mi bę­dziesz mó­wił, co mi wolno, a czego nie! — krzyknął gniewnie ba­ron.Się­gnął po miecz, strą­cając przy tym so­koła z nad­garstka. Ptak, pisz­cząc i trze­po­cząc roz­paczliwie skrzy­dłami, zwisł łeb­kiem do dołu na łań­cuszku, któ­rym był przykuty za łapkę do rę­ka­wicy ba­rona. Pod­biegł jeden z pie­chu­rów z or­szaku i po­sa­dził go sobie na nad­garstku za­bez­pie­czo­nym skór­ko­wym ochrania­czem; ba­ron po­zwo­lił mu od­piąć łań­cu­szek od swojej rę­ka­wicy.— Ra­dzi­łem ci tylko, że­byś trzymał się ściśle litery prawa — po­wie­dział męż­czy­zna w czerni. — Ale jeśli się boisz...— Boję się? Ja?! — Ba­ron par­sknął wy­mu­szo­nym śmiechem. — A cze­góż to miałbym się bać? — Wy­pro­sto­wał się w sio­dle i po­wiódł wy­nio­słym spoj­rze­niem po twa­rzach miesz­kań­ców mia­sta, swojego mia­sta.— Im­pe­rator mia­no­wał cię swoim przedsta­wi­cie­lem na ten re­gion, a więc twoim obo­wiązkiem jest pil­no­wa­nie, by prawo było tu ściśle re­spekto­wane. Oskar­żony ma prawo do próby walki, a za­tem mu­sisz przyjąć wy­zwa­nie.— Ja? Chcesz przez to po­wie­dzieć, że mam wal­czyć... z nim? — Ba­ron po­gar­dli­wym ge­stem wskazał na Kon­rada.— Nie mu­sisz — od­parł męż­czy­zna w czerni. — Mo­żesz wy­zna­czyć prze­ciw­nika z urzędu. Ale je­stem prze­ko­nany, że bę­dziesz wolał sprawo­wać swoje sę­dziow­skie po­win­ności oso­bi­ście. Wy­bór broni na­leży, rzecz jasna, do cie­bie. Twoja sława sięga da­leko, ba­ronie, zdaje się, że byłeś swego czasu nie­po­ko­na­nym poje­dyn­ko­wi­czem. Za­biłeś pięt­nastu ludzi, o ile się nie mylę?— Szesnastu — po­pra­wił go ba­ron.— Na­tu­ral­nie byłeś wtedy młodszy i nie tak... — Męż­czy­zna nie mu­siał koń­czyć; alu­zja do tuszy ba­rona była oczywista.— Każ­demu do­trzymam pola! — na­stro­szył się ba­ron. — A co do­piero wie­śnia­kowi, ha! — Machnął po­gar­dli­wie ręką.— A za­tem przyjmu­jesz wy­zwa­nie?— Tak, tak, tak! Za­ła­twmy to od razu. Za­biję tego zło­dzieja i zdążę jesz­cze za­po­lo­wać przed obia­dem. — Ski­nął na naj­bliż­szego żoł­nie­rza. — Daj temu ło­trzy­kowi swój miecz.Kon­rada pod­nie­siono z klę­czek i roz­cięto mu wieży na rę­kach. Żoł­nierz podał mu swój miecz.Ba­ron z tru­dem zsu­nął się z konia. Do­był mie­cza i ru­szył wolno na Kon­rada.— Je­śli czcisz ja­kie­goś boga, to się do niego po­módl.— Chwi­leczkę, ba­ronie, jeśli łaska — ode­zwał się przybysz. — Ty zre­zy­gno­wa­łeś z wy­zna­cze­nia swojego za­stępcy, ale oskarżo­nemu rów­nież przy­słu­guje prawo do wskazania ta­kiego.Ba­ron na­chmurzył się i po­krę­cił głową.— Mam po dziurki w nosie two­jego wtrą­cania się do nie swoich spraw. Pró­bu­jesz od­wle­kać wy­mie­rze­nie sprawie­dli­wo­ści. Nie ma tu ta­kiego, który zgo­dziłby się go za­stą­pić. Daj mi go wreszcie zabić, bo szkoda czasu.— A co ty na to, chłopcze? — zwrócił się męż­czy­zna do Kon­rada.— Chcesz wal­czyć, czy wo­lał­byś wy­zna­czyć za­stępcę?Kon­rad spoj­rzał na miecz, który trzymał w ręku, spoj­rzał na ba­rona, spoj­rzał na nie­zna­jo­mego w czerni i nagle do­tarło doń, co ten mu suge­ruje.— Wy­zna­czam cie­bie — po­wie­dział.— Zga­dzam się.— Hej, zaraz — za­pe­rzył się ba­ron, od­wra­cając się do męż­czy­zny. — A coś ty w ogóle za jeden?W od­po­wie­dzi przybysz zdjął z głowy czarny hełm. Miał krótko przy­cięte śnieżno­białe włosy i śnieżno­białą gęstą brodę. Całą jego twarz, po­czy­nając od linii brody, po­kry­wał ta­tuaż, czarne li­nie wryte trwale w skórę i na­da­jące mu wy­gląd zwie­rzę­cia — psa, a może lisa. Nie — wilka...— To ty! — krzyknął ba­ron, ro­biąc kilka kro­ków w tył.— A ja — przytaknął wy­tatu­owany męż­czy­zna. — Rad je­stem, że nie za­po­mniałeś, Otto. Po­wie­działem, że się jesz­cze spo­tkamy, i wiem, jak był­byś za­wie­dziony, gdy­bym nie do­trzymał obietnicy. W od­róż­nie­niu od cie­bie do­trzymuję da­nego raz słowa.Ba­ron ro­zej­rzał się do­okoła szybko, nie­spo­koj­nie, jakby wy­pa­try­wał drogi ucieczki. Za­trzymał wzrok na swoich żoł­nier­zach. Wi­dać było, że naj­chęt­niej we­zwałby ich na po­moc, a nie czyni tego tylko z obawy, że miesz­kańcy mia­sta uznają to za oznakę sła­bości.— Wilk — po­wie­dział, cho­wa­jąc miecz do po­chwy i pod­cho­dząc do si­wo­bro­dego męż­czy­zny — cóż za ra­dość uj­rzeć cię znowu po tylu la­tach. Do­cho­dziło mię­dzy nami w prze­szło­ści do nie­po­ro­zu­mień i, pro­szę, hi­storia się po­wta­rza! — Ro­ze­śmiał się ner­wowo.Wilk poło­żył swój hełm na ziemi i do­był mie­cza. Głownia wy­kuta była z me­talu tak samo czar­nego jak reszta jego rynsz­tunku. Po­cią­gnął łyk piwa z trzyma­nego wciąż w le­wym ręku kufla.— Chodźmy gdzieś i do­ga­dajmy się — za­pro­po­no­wał ba­ron. Zni­żył głos, żeby ciżba go nie sły­szała, ale Kon­rad stał naj­bliżej i nie umknęło mu ani jedno słowo.— Spłacę cię — cią­gnął ba­ron. — Spłacę z na­wiązką, z dużą na­wiązką. Wszystko ci wy­tłu­ma­czę, obie­cuję. Chyba nie mó­wisz po­waż­nie? Nie za­mie­rzasz ze mną wal­czyć w imieniu ja­kie­goś kłu­sow­nika!— Nie.Ba­ron od­prę­żył się nieco.— Wie­działem, żeś roz­sądny, Wilku.— Będę z tobą wal­czył we wła­snym imieniu. Po­módl się do Ulryka, jeśli to ci coś da.— Nie uj­dzie ci to pła­zem! — wy­sy­czał ba­ron. — Na­wet jeśli zginę z two­jej ręki, za­tłuką cię moi lu­dzie!Wilk spoj­rzał po­nad ra­mie­niem ba­rona na żoł­nie­rzy, a po­tem na ko­bietę, która przyglą­dała się temu wszyst­kiemu w mil­cze­niu, i po­krę­cił głową.— Nie wy­daje mi się — po­wie­dział.— O co ci cho­dzi, Wilku?— O sprawie­dli­wość. Przyjąłeś wy­zwa­nie, Otto. Chcesz się teraz wy­cofać jak za­łgany, pod­stępny tchórz, któ­rym zresztą je­steś?Ba­ron obej­rzał się przez ra­mię. Wszyscy obecni na placu wle­piali w niego wzrok.— Czego ty chcesz, Wilku?— Twojej śmierci, Otto, two­jej śmierci.— Za­bi­łem w poje­dyn­kach szes­nastu ludzi, Wilku! Ty bę­dziesz sie­dem­nasty!Mó­wiąc to, ba­ron cof­nął się o krok, do­był po­now­nie mie­cza i runął jak burza na Wilka, by prze­bić mu ostrzem brzuch. Jak na ta­kiego gru­basa, poru­szał się z za­dzi­wia­jącą szybko­ścią, która świad­czyła o jego nie­gdy­siej­szym mi­strzostwie.Męż­czy­zna w czerni od­stąpił spo­koj­nie w bok i kiedy klinga ba­rona prze­szy­wała po­wie­trze w miej­scu, w któ­rym przed chwilą stał, upił łyk piwa.Ba­ron ciął na od­lew, mie­rząc w głowę prze­ciw­nika. Miecz Wilka śmi­gnął w górę i za­blo­ko­wał cios. Ostrza skrzyżo­wały się nad gło­wami wal­czą­cych, a oni znie­ru­cho­mieli na chwile, pa­trząc sobie z bli­ska w oczy. Po twa­rzy Wilka po raz pierwszy prze­mknął ślad ja­kiejś emo­cji. Wy­szczerzył w uśmiechu zęby — spi­cza­ste zęby...!— Nie przyby­łem tu z tobą wal­czyć, Otto — warknął. — Przyby­łem wy­ko­nać na tobie eg­ze­kucję.Na­parł ostrzem na miecz ba­rona, zmu­sza­jąc go do zro­bie­nia kroku w tył. W na­stęp­nej chwili czarna klinga opa­dła bły­ska­wicznie w dół i zato­nęła w piersi gru­basa. Ba­ron spu­ścił wzrok na przód swojej błę­kit­nej saty­no­wej ko­szuli, po któ­rej roz­le­wała się plama czerwieni.Wilk wy­cią­gnął miecz z rany i ba­ron osu­nął się na bruk. Ude­rza­jąc głową o kocie łby, już nie żył.Wilk ro­zej­rzał się szybko, oce­nia­jąc wzrokiem sytu­ację. Ko­bieta na ko­niu, żoł­nie­rze, świta ba­rona, ga­wiedź, Kon­rad, wszyscy za­marli. Uniósł ku­fel do ust i wy­chy­lił go do dna.— Pod­nie­ście go — ode­zwała się po raz pierwszy ko­bieta. — I za­rzuć­cie na konia.Przyglą­dała się, jak lu­dzie z or­szaku przewie­szają ciało ba­rona przez sio­dło.— Od­wieźcie go do fortu — za­ko­men­de­ro­wała. — I ru­szajmy wreszcie na to po­lo­wa­nie. — Przenio­sła wzrok na wy­tatu­owa­nego nie­zna­jo­mego. — Zjesz dzi­siaj ze mną wie­cze­rze, Wilku? Może zdo­łam choć po czę­ści spła­cić dług, jaki miał wo­bec cie­bie mój brat. — Zer­knęła na ciało ba­rona. — Te­raz i ja je­stem ci coś dłużna. Przyj­miesz moje za­pro­sze­nie?— Być może — od­parł Wilk.Ta od­po­wiedź chyba za­do­wo­liła ko­bietę. Koń z tru­pem ba­rona za­wró­cił, zaś reszta świry ru­szyła dalej w kie­runku, w któ­rym po­cząt­kowo zmierzała.— Od­daj­cie mu jego rze­czy — rzu­cił roz­ka­zu­jąco Wilk. Kon­rad zwrócił już żoł­nie­rzowi miecz i teraz wci­śnięto mu do rąk jego koł­czan, jego nóż, jego sidła, zdjętą z kró­lika skórę oraz martwego kró­lika, któ­rego ze skóry jesz­cze nie ob­darł.Wilk oparł o ścianę swój zbro­czony krwią miecz.— Oczyść go — po­wie­dział do Kon­rada.Od­wró­cił się, pod­niósł z ziemi hełm i wszedł z po­wrotem do go­spody.— Jesz­cze jedno piwo! — krzyknął od progu. Rozdział dziewiąty [top] Nie było już nic do oglą­dania i tłum się roz­pro­szył. Carl z He­in­zem jakby się pod zie­mie za­padli.Kon­rad kró­liczą skórką wy­tarł z krwi miecz Wilka. Skoń­czywszy, ci­snął upaćkaną skórę na śro­dek ulicy, dźwignął czarny oręż i wszedł z nim do go­spody. Miecz był bar­dzo długi i sze­roki, cięż­szy od wszelkiej broni, jaką chło­pak do tej pory trzymał w dło­niach.Wilk stał przy szynkwa­sie na­prze­ciwko be­czek i pił piwo. Zdą­żył już zdjąć kol­czugę, i był w sa­mym ka­fta­nie z czar­nej skóry. Na obu nad­garstkach miał opa­ski z czar­nego futra, chyba ja­kieś amulety. Szyję cia­sno opi­nał mu czarny łań­cuch — nie łań­cu­szek, łań­cuch z gru­bych ogniw.Czarny hełm leżał obok. Z opusz­czoną przyłbicą przypo­mi­nał do złu­dze­nia wil­czy łeb. Przyłbica miała kształt py­ska i wy­ra­stały z niej me­ta­lowe kły, a w miej­scach, gdzie wilk miałby oczy, ziały otwory, przez które mógł pa­trzeć na świat wła­ści­ciel hełmu.Kon­rad podał męż­czyźnie oręż zwrócony rę­koje­ścią do przodu. Wilk spoj­rzał na klingę i nie do­strzegłszy na niej śladu po­soki, ode­brał miecz od Kon­rada i wsu­nął go do po­chwy.— Dziękuję, panie — po­wie­dział Kon­rad.— Za co? — mruknął Wilk, na­wet na niego nie spo­glą­dając.— Za oca­lenie życia.— Zwy­czajny przypa­dek.— Nie dla mnie.Wilk od­wró­cił się i po raz pierwszy zmierzył go wzrokiem. Ich oczy się spo­tkały.— Wie­rzę — po­wie­dział Wilk. — Twoje ży­cie nie ma dla mnie, ba, dla ni­kogo, żad­nej wartości, ale dla cie­bie jest bez­cenne.— Miałem szczęście, że się zja­wiłeś, pa­nie.— Szczęście? — prychnął Wilk. Uśmiech­nął się, szczerząc spi­cza­ste zęby. — Nie ma cze­goś ta­kiego jak szczęście.Kon­rad, choć wcześniej wi­dział już z da­leka te za­ostrzone zęby, cof­nął się teraz mi­mo­wol­nie. Wilk par­sknął śmiechem. Był wyż­szy od Kon­rada, mie­rzył sobie bli­sko dwa me­try wzrostu, członki miał po­tęż­nie umię­śnione. Jego siwe włosy wprowa­dzały w błąd; nie był wcale star­szy od ba­rona.— Jesz­cze jedno piwo! — za­wołał do karczma­rza, który stał za szynkwa­sem za­lęk­niony, wci­śnięty w naj­dal­szy kąt. — I dru­gie dla mo­jego przyja­ciela.Słowa Wilka przypo­mniały Kon­ra­dowi, jak ten sam szynkarz, który ich dzi­siaj ob­słu­giwał, po­przedniego dnia pytał Carla i He­inza, kim jest ich przyjaciel, a po­tem po­zwo­lił im za­mknąć go w swojej piw­nicy. Te­raz jed­nak było ina­czej, zu­peł­nie ina­czej. Tamci dwaj wzbudzali w Kon­ra­dzie po­dejrzli­wość, Wilk jak dotąd nie. Ale, przyjaciel...?— Czy to prawda, panie, co po­wie­działeś tam na placu? — spy­tał Kon­rad. — Że każ­demu, kto ma przy sobie białą broń przy­słu­guje prawo do próby walki?— Śmiem wąt­pić. Dla moż­nych prawo jest inne. Zaw­sze tak było i zaw­sze bę­dzie. — Wilk wzruszył ra­mio­nami. — Po­każ mi swój nóż.Kon­rad podał mu sztylet i Wilk z za­inte­re­so­wa­niem obej­rzał fali­ste ostrze.— Na­zywa się kris — po­wie­dział. — Wy­ko­nany zo­stał ty­siące mil stąd, za Ki­tajem. — Od­dał nóż Kon­ra­dowi. — Ale ty pew­nie nie stamtąd go masz. — Po­cią­gnął łyk piwa z ku­fla. — Jak cię zwą, chłopcze.— Kon­rad.— To wszystko? Tylko Kon­rad? Nie masz in­nych imion?Kon­rad po­krę­cił głową.— Prawda, zbyt bied­nyś, żeby mieć wię­cej imion. Trzymaj. — Po­dał mu na­peł­niony przez szynkarza kufel, do któ­rego spra­gniony Kon­rad przywarł za­chłannie ustami.— Pi­cie może być nie­bez­pieczne, Kon­ra­dzie. Patrz, co ze mnie zro­biło. — Wskazał na swoją twarz i usta. — Pew­nego dnia upi­łem się i wpa­dło mi do głowy, żeby do­pa­so­wać wy­gląd do imienia. Ka­za­łem więc wy­tatu­ować sobie twarz i spi­ło­wać zęby. Po­mysł wy­da­wał mi się wy­borny, póki nie wy­trzeźwia­łem. Niech ci to bę­dzie prze­strogą, chłopcze.Kon­rad kiw­nął tylko głową; ani my­ślał zro­bić coś ta­kiego. Wilk ża­łował być może tego, co ze sobą uczynił, ale z tym tatu­ażem było mu na­wet do twa­rzy. U kogo in­nego wy­glą­da­łoby to ko­micznie. Lecz u Wilka czarne li­nie pod­kre­ślały rysy, i na­wet za­ostrzone zęby zda­wały się od­da­wać jego cha­rak­ter: był wo­jow­ni­kiem.— Po­każ mi jesz­cze swój koł­czan.Kon­rad podał mu koł­czan i pa­trzył, jak Wilk przygląda się po­zła­ca­nemu, wy­tło­czo­nemu w czar­nej skó­rze sym­bo­lowi; pię­ści w kol­czej rę­ka­wicy po­mię­dzy gro­tami dwóch skrzyżo­wa­nych strzał.— Skąd go masz?— Do­sta­łem.— Od kogo?— Od Elyssy Ka­string. Jest córką... była córką dzie­dzica na­szej wio­ski. Koł­czan nale­żał do niego.— Była?Kon­rad za­wa­hał się.— Ona już nie żyje — wy­rzu­cił z sie­bie.Wilk pa­trzył na niego wy­cze­ku­jąco.— Roz­po­zna­jesz, panie, ten herb? — spy­tał Kon­rad, usi­łując zmienić temat.— Nie. Da­leko stąd do tej two­jej wio­ski?— Nie tak znowu, panie.— Jak się na­zywa?— No, wio­ska.Wilk przewró­cił oczami. Były błę­kitne jak lód.— Musi mieć jakąś na­zwę. Co prawda miej­scowi też mó­wią na swoje mia­sto „miasto”, ale ono ma na­zwę, Fer­lan­gen. No, jak na­zywa się twoja wio­ska?— Fer­lan­gen? — po­wtó­rzył za nim Kon­rad. — To jest Fer­lan­gen?— Tak.— A ten człowiek, któ­rego za­biłeś, panie? Ten ba­ron? Mó­wiłeś do niego Otto.— Otto Kre­ish­mier, ba­ron Fer­lan­gen. Sły­sza­łeś o nim?— Miał pojąć za żonę Ely­ssę.Wilk łyk­nął znowu piwa.— Tę, która dała ci koł­czan? Patrz, jaki ten świat mały, tak przy­najmniej po­wia­dają. — Otarł usta grzbietem dłoni. — Ale z tego, co ja się nań na­pa­trzyłem, wy­nika, że dale­kie to od prawdy.Kon­rad my­ślał o od­py­cha­ją­cym ba­ronie Kre­ish­mie­rze i pró­bo­wał sobie wy­obra­zić, jak Ely­ssie, gdyby żyła, ukła­da­łoby się w mał­żeń­stwie z tym człowie­kiem. Nie mia­łaby dziew­czyna lek­kiego życia, ale lep­sze już to niż śmierć.— Dla­czego chciałeś go zabić, pa­nie? — spy­tał Wilka.— Bo przed kilku laty okpił mnie na pewną sumę pie­nię­dzy. Po­wi­nien był mnie wtedy od razu zabić, ale jemu ze­brało się na litość. Li­tość jest dla tchó­rzy, Kon­ra­dzie, za­pa­mię­taj to sobie.— I dla­tego teraz wró­ciłeś, panie? Żeby się ze­mścić?— Nie. Pół­noc zgu­bił pod­kowę, a tu mia­łem naj­bliżej do ko­wala. Rzekłby kto, że szczęśli­wym zrzą­dze­niem losu spo­tka­łem Kre­ish­miera, ja jed­nak nie do­pa­try­wał­bym się w tym szczęścia. I on też pew­nie nie. Po­wie­działem mu, że wró­ciłem, by go zabić, ale to nie była prawda. Spotkali­śmy się, nada­rzyła się spo­sob­ność do wzięcia od­wetu, i wy­ko­rzy­sta­łem ją. Nic do­dać, nic ująć.Kon­rad sam nie wie­dział, czy wie­rzyć Wil­kowi czy nie.— A w jaki spo­sób ba­ron cię okpił, pa­nie?— Bar­dzoś cie­kaw, chłopcze. Ży­cie mnie na­uczyło, że naj­lepiej nic nie mó­wić, ale wszystko sły­szeć.— Jak można coś usły­szeć, nie py­tając?Wilk uśmiech­nął się przelotnie.— Czas jakiś temu wspomo­głem Otta w pew­nym spo­rze te­ryto­rial­nym o zie­mie le­żące po­mię­dzy tym a są­sied­nim mia­stem. Dzięki mo­jej in­ter­wen­cji roz­trzy­gnię­cie za­padło na jego ko­rzyść, ale on ocią­gał się z wy­płatą umówio­nego ho­nora­rium za moje fa­chowe usługi.— Je­steś na­jem­ni­kiem!— Oso­bi­ście wolę, kiedy na­zy­wają mnie kon­do­tie­rem. — Przyglą­dał się Kon­ra­dowi, mie­rząc go wzrokiem od stóp do głów. — Mam dla cie­bie pro­po­zycję, Kon­ra­dzie. Czy od­dał­byś mi pięć lat z życia, które ci przed chwilą oca­liłem.— Jak to?— Po­trze­buję no­wego giermka. Ty byś się nadał.Kon­rad pa­trzył na niego, ale długo się nie od­zy­wał.— A jeśli od­mó­wię? — spy­tał w końcu.— Twoja wola, chłopcze. Mo­żesz po­wę­dro­wać do na­stęp­nego mia­sta, po­tem jesz­cze do in­nego, ale wcześniej czy póź­niej znowu po­pad­niesz w ta­ra­paty i za­dyn­dasz na sznu­rze.Kon­rad wzruszył ra­mio­nami i, żeby zy­skać na cza­sie, uniósł ku­fel do ust.— No, co ty na to? Pięć lat, pięć lat przygód w naj­dal­szych za­kąt­kach świata, pięć lat ry­zy­ko­wa­nia ży­ciem i bra­nia się za bary z nie­bez­pie­czeń­stwem.— A będę do­sta­wał za­płatę?— Za­płatę? To do­bre dla kra­ma­rzy i kup­ców, skle­pika­rzy i kmieci. Ty bę­dziesz dzie­lił ze mną wszystko, chłopcze. Skarby, na­grody, okupy, we wszystkim tym bę­dziesz miał swój udział. Zdo­by­wa­łem już for­tuny, o ja­kich ci się na­wet nie śniło, i znowu tak bę­dzie.Kon­rad nigdy dotąd nie otrzymy­wał re­gu­lar­nej za­płaty, a wiec nie ro­biło mu spe­cjal­nej róż­nicy, że w służ­bie u Wilka też nie ma co na nią li­czyć.— Mu­siałeś mieć już ja­kie­goś giermka, panie — po­wie­dział. — Co się z nim stało?— Wdał się w sprzeczkę w ja­kimś ciemnym za­ułku, w ruch po­szły noże i prze­grał. Wła­sna głu­pota go za­biła. Ale ty mi nie wy­glą­dasz na głupca, Kon­ra­dzie. No, jaka jest twoja od­po­wiedź? Ale z góry uprzedzam, jeśli się zgo­dzisz, nie bę­dzie już od­wrotu. Sta­niesz się na pięć lat moją wła­sno­ścią, na pięć lat, co do dnia. Bę­dziesz nale­żał do mnie tak samo jak mój koń, jak mój miecz. Ale je­stem do­brym pa­nem, za­pew­niam cię. No więc jak?Cóż in­nego mógł od­po­wie­dzieć?— Zgoda.— Wspa­niale! — Wilk wy­rwał Kon­ra­dowi z dłoni kufel z nie do­pi­tym pi­wem. — Od tej chwili ko­niec z pi­wem, chłopcze. Z nas dwóch od picia je­stem ja. Na­zy­wam się Wol­fgang von Neuwald, ale mo­żesz się do mnie zwracać „pa­nie”. Za­płać teraz szynka­rzowi, a po­tem za­pro­wadź Pół­noc do pod­kucia.— Ale ja nie mam pie­nię­dzy — wy­bąkał Kon­rad, zer­kając na szynkarza.— Piwo jest już za­pła­cone — mruknął karczmarz, uni­kając wzroku Kon­rada. — Na koszt za­kładu.— To lubię! — huk­nął Wilk. — Skoro tak, to lej jesz­cze jedno!Kon­rad wy­szedł przed go­spodę, za­sta­na­wia­jąc się, co też go pod­ku­siło, żeby się zgo­dzić. Obejrzał się przez ra­mię. Chyba nic nie stało na prze­szkodzie, by się teraz chył­kiem od­dalić. Pięć lat. Toż to cała wiecz­ność!Ale czy miał jakiś wy­bór? Nie ma nic in­nego do ro­boty, nie ma do­kąd pójść, a poza tym nie musi prze­cież po­zo­sta­wać przy Wilku tak długo. Co mu prze­szkodzi odejść, choćby jutro, jeśli tak mu się spodoba?Pod­szedł do uwiąza­nego do żer­dzi ogrom­nego, bia­łego ru­maka. Z da­leka koń pre­zen­tował się oka­zale i wy­glą­dał na do­brze utrzyma­nego. Jed­nak, zbli­żyw­szy się, Kon­rad za­uwa­żył, że zwie­rzę skórę ma po­kie­re­szo­waną i bra­kuje mu jed­nego ucha.Się­gnął do uzdy. Ru­mak par­sknął, wy­szczerzył zęby, a po­tem cof­nął się, sta­nął dęba i ru­nął na niego. Kon­rad od­sko­czył bły­ska­wicznie i wierzga­jące w po­wie­trzu ko­pyta o włos mi­nęły jego głowę.— Pół­noc! — dole­ciał od drzwi go­spody krzyk. — Wszystko do­brze. On jest teraz z nami.Koń uspokoił się na­tychmiast. Kon­rad spoj­rzał za sie­bie. Wilk stał oparty o fra­mugę i są­czył piwo.Kon­rad zbli­żył się ostrożnie do wierz­chowca i od­wią­zał uzdę od żer­dzi. Deli­kat­nie po­gła­dził zwie­rzę po silnej szyi.— Do­bry ko­nik — wy­mru­czał. — Do­bry.Wie­dział, gdzie mie­ści się kuź­nia, za­uwa­żył ją, wchodząc po­przedniego dnia do mia­sta. Po­pro­wa­dził konia po­woli w tamtym kie­runku. Zwierzę uty­kało lekko na prawą za­dnią nogę, tę bez pod­kowy.Zo­sta­wił konia w kuźni i prze­szedł do są­sied­niej czę­ści bu­dynku. Wo­lał nie prze­by­wać w po­bliżu zwie­rzę­cia, gdyby temu nie spodobały się za­biegi ko­wala. Znalazł się w ja­kimś za­gra­co­nym skła­dzie. Za­czął go ob­cho­dzić, oglą­dając stare, pordze­wiałe na­rzę­dzia ko­wal­skie, po­ro­zwieszane na ścia­nach i wa­la­jące się po brudnej podłodze żela­stwo.I na­gle coś wy­czuł...— Co to za smród? — spy­tał ktoś.— Cuchnie mi tu kłu­sow­ni­kiem — od­parł ktoś inny.W sze­ro­kich drzwiach sta­nęli Carl i He­inz. Wi­dząc, że obaj trzymają w rę­kach noże, Kon­rad się­gnął po swój — po kris...— A nie mó­wi­łem?! — po­wie­dział Carl.— Witaj, chłopcze! — po­wie­dział He­inz.— Czego chcecie? — spy­tał Kon­rad.Carl wy­cią­gnął przed sie­bie lewą rękę, którą dotąd cho­wał za ple­cami. Trzymał w niej po­wróz.— Chcemy wy­ko­nać wy­rok ba­rona — od­parł. — Po­wie­simy cię!— Był nam ła­ska­wym pa­nem, chłopcze, był na­szym ba­ro­nem. A przez cie­bie zgi­nął. Źle się stało.Wsunęli się obaj do mrocz­nego składu.— Nie po­wie­sicie mnie! — krzyknął Kon­rad, ro­biąc krok do tyłu.— No to po­sie­kamy na ka­wa­łeczki.— Tym ra­zem twój przyjaciel nie przyjdzie ci w su­kurs, chłopcze.Kon­rad, sto­jąc w głębi ciemnego po­miesz­cze­nia, wi­dział męż­czyzn le­piej niż oni jego.Wrzesz­cząc co sił w płu­cach, za­szar­żo­wał z opusz­czoną głową na He­inza, wy­rżnął go by­kiem w klatkę pier­siową, a kiedy męż­czy­zna się zato­czył, pchnął go sztyletem raz i drugi w brzuch.Pa­dają­cego He­inza przy­gniótł do ziemi, dźgnął go jesz­cze raz i odto­czył się szybko w bok.He­inz po­zo­stał tam, gdzie padł, z ran pły­nęła mu krew.Za­nim Kon­rad zdą­żył po­de­rwać się z ziemi, Carl był już przy nim. Ude­rzył, ale nie no­żem, lecz ręką, w któ­rej trzymał po­wróz. Sczepili się i jęli ta­rzać po kle­pisku. Carl po­rzu­cił po­wróz i ści­snął Kon­rada lewą ręką za gar­dło. Kon­rad swoją lewą od­py­chał prawą, zbrojną w nóż rękę prze­ciw­nika.Carl był większy i cięż­szy, miał nad Kon­ra­dem przewagę. Udało mu się wziąć go pod sie­bie. Usiadł mu okrakiem na brzu­chu i po­chy­lając się, przy­ci­snął obie ręce do ziemi. Kon­ra­dowi sztylet wy­śli­zgnął się z dłoni.— Mam cię! — wy­sapał Carl. — Bę­dziesz umierał po­woli, bar­dzo po­woli.Kon­rad pró­bo­wał się wy­ry­wać, ale bez po­wo­dze­nia. Po­de­rwał oba ko­lana, wa­ląc nimi prze­ciw­nika w plecy, ale nie zdo­łał zrzu­cić z sie­bie Carla.— Mam pie­nią­dze — jęk­nął.— Nie masz mie­dziaka przy du­szy.— Nie ja. Ten męż­czy­zna z wy­tatu­owaną twa­rzą. Wiem, gdzie je trzyma. Ale sam nie dam rady mu ich po­de­brać. Ktoś musi mi po­móc.— Łżesz!— Nie! Uwierz mi. Ra­zem mo­żemy zdo­być te pie­nią­dze. Jeśli kła­mię, bę­dziesz mógł mnie zabić.— Ukatrup go teraz, Carl! — za­wołał He­inz, któ­remu udało się unieść na łok­cie i pró­bo­wał teraz za­ta­mo­wać dłońmi krwotok z brzu­cha.— Je­śli mnie za­bi­jesz, pie­nią­dze przejdą ci koło nosa.— A co trzeba zro­bić, żeby je zdo­być?— Nie, Carl!— Ci­cho bądź! — krzyknął Carl, oglą­dając się na ran­nego to­wa­rzy­sza. Czy­niąc to, roz­luź­nił na mo­ment uda, któ­rymi uci­skał Kon­ra­dowi boki. Tylko na mo­ment, ale to wy­star­czyło.Mo­bili­zując wszystkie siły, jakie mu po­zo­stały, Kon­rad wy­rzu­cił w górę bio­dra wraz z sie­dzą­cym na nich Car­lem, a kiedy ten stra­cił rów­no­wagę i przewró­cił się na kle­pisko, wy­winął się spod niego.Uła­mek se­kundy póź­niej, po­rwawszy le­żący nie­opo­dal kirs, rzu­cał się już szczupa­kiem na roz­cią­gniętego na ziemi prze­ciw­nika, opusz­cza­jąc w locie nóż. Ostrze prze­biło pierś Carla, prze­szło mię­dzy że­brami i wra­ziło się w serce. Try­snęła krew. Carl stęk­nął, drgnął kon­wul­syj­nie i znie­ru­cho­miał.— Coś długo to trwało — usły­szał za sobą Kon­rad.Ze­rwał się na równe nogi i od­wró­cił bły­ska­wicznie z no­żem go­to­wym do od­par­cia ataku. W drzwiach składu stał Wilk.— Od dawna tu jesteś, pa­nie?— Ja­kiś czas. Nie­źle się za­po­wia­dasz, chłopcze, trzeba ci to przy­znać. Ale pod moim okiem sta­niesz się wkrótce lep­szy, o wiele lep­szy. No, dobij teraz tego dru­giego i idziemy.— Nie, bła­gam! — za­skamlał He­inz.— Do­bić go? — Kon­rad za­wa­hał się.— Chciał cię zabić — po­wie­dział Wilk. — Nigdy nie zo­sta­wiaj przy życiu ran­nego wroga. Po­wiem wię­cej, żad­nego wroga. Ten błąd po­peł­nił Kre­ish­mier, pa­mię­tasz?Kon­rad spoj­rzał na He­inza, który pró­bo­wał się od­czoł­gać. Przed chwilą za­dźgałby tego czło­wieka bez skru­pu­łów, ale to było w fer­wo­rze walki.Zer­knął na Carla i nie po­czuł zu­peł­nie nic, choć Carl był pierw­szym człowie­kiem, ja­kiego zabił. Wróg, czy to zwie­rzo­łak czy człowiek, mu­siał zgi­nąć. Ale pa­te­tyczna po­stać He­inza wy­da­wała się nie­groźna.— Nie mogę — po­wie­dział Kon­rad. — To by było mor­der­stwo z zimną krwią.— Wy­obraź sobie, że to kró­lik. — Wilk uniósł w górę martwego kró­lika i po­trzą­snął nim. W dru­gim ręku trzymał czarny koł­czan, który Kon­rad rów­nież zo­sta­wił w go­spo­dzie. — No, dalej!— Nie mogę — po­wtó­rzył Kon­rad.Wilk westchnął ciężko.— No do­brze. To chyba twój pierwszy dzień. Wy­ręczę cię. — Od­dał Kon­ra­dowi koł­czan i do­był mie­cza. — Po­każę ci, jak naj­lepiej to robić. Spo­sób jest szybki i sku­teczny. Przy­sta­wiasz czu­bek mie­cza, o tu­taj...— Nie — pi­snął He­inz.— ...a po­tem zwy­czaj­nie...Kon­rad zaci­snął mocno po­wieki, ale za­po­mniał za­tkać uszy, które w chwilę po­tem pora­ził przejmu­jący śmiertelny krzyk do­bija­nej ofiary.— Oczyść go — po­wie­dział Wilk, wrę­cza­jąc Kon­ra­dowi miecz.Kon­rad przykląkł przy tru­pie He­inza, by otrzeć miecz Wilka i swój nóż o ku­brak martwego męż­czy­zny.— A co byś zro­bił, panie, gdy­bym nie zdo­łał go z sie­bie zrzu­cić? — spy­tał, wskazując ru­chem głowy na ciało Carla. — Po­mógłbyś mi?Wilk wzruszył sze­ro­kimi ba­rami.— Le­piej, żeby ra­to­wa­nie ci skóry nie we­szło mi w na­wyk, chłopcze — od­parł wy­mi­ja­jąco. — Mam na­dzieję, że nie bę­dziesz dla mnie cię­ża­rem.Kon­ra­dowi prze­mknęło przez myśl, że to ra­czej jemu wej­dzie w na­wyk czyszcze­nie czar­nej klingi. Cie­kaw był, jakie inne cię­żary przyjdzie mu jesz­cze dźwigać.— Prze­szu­kaj ich — pole­cił Wilk, cho­wa­jąc wy­czysz­czony miecz do po­chwy. — Może mają przy sobie ja­kieś pie­nią­dze.— Je­de­na­ście pen­sów — oznajmił Kon­rad, przetrzą­snąwszy obu tru­pom kie­sze­nie.— Tylko tyle? Z za­bija­niem ta­kich go­łod­up­ców wię­cej kło­potu niż to warte. Cały trud na marne. — Roz­cza­ro­wany Wilk po­krę­cił głową.Kon­rad nic nie po­wie­dział, cho­ciaż był zda­nia, że je­śli ktoś tu się na­tru­dził, to tylko on. To on wal­czył. Cały udział Wilka ograni­czył się do dobi­cia ran­nego.— Mam na­dzieję — cią­gnął Wilk — że ta pro­po­zycja ob­ra­bo­wa­nie mo­jej osoby była tylko grą na zwłokę. Tak czy owak mi­jałeś się z prawdą, mó­wiąc, co mó­wiłeś. Ak­tual­nie znaj­duję się w nieco kło­po­tli­wej sytu­acji fi­nan­so­wej.— Słu­cham?— Nie mam pie­nię­dzy. — Wilk po­trzą­snął trzyma­nym za skoki kró­li­kiem. — Po­zo­staje ży­wić na­dzieję, że ko­wal przyjmie go w cha­rak­terze za­płaty za pod­kucie Pół­nocy. Jeśli nie, to jego strata.Wskazał na dwa trupy.— Je­śli coś z ich przy­odziewku na cie­bie pa­suje, weź to sobie. Do­bierz buty. Nie godzi się, żeby mój giermek cha­dzał na bo­saka. To robi złe wra­żenie. Obe­drzyj ich ze wszyst­kiego, co mieli, może uda się coś z tego sprzedać. Bę­dzie parę do­dat­ko­wych pen­sów. Po­tem ukryj ciała pod tamtymi wor­kami.Kon­rad zro­bił, co mu ka­zano.— A ta ko­bieta? — za­pytał. — Sio­stra Kre­ish­miera? Po­wie­działa, że cię wy­na­gro­dzi, panie.Wilk po­krę­cił głową.— Marlenie ufam jesz­cze mniej niż jej bratu. Za­pro­siła mnie, co prawda, na kola­cję, ale na pierwsze danie podano by tru­ciznę. Współ­czuję męż­czyźnie, któ­rego po­ślubi teraz, kiedy Otto nie żyje. — Uśmiech­nął się jakby do wspo­mnień. — No, w drogę.— A do­kąd?— Do two­jej wio­ski.— Ależ po niej nic nie zo­stało — po­wie­dział Kon­rad.Choć Wilk nie oka­zał po sobie spe­cjal­nych emo­cji, oglą­dając po raz pierwszy koł­czan chło­paka, przy­czyna, dla któ­rej chciał od­wie­dzić wio­skę Kon­rada, mu­siała mieć jakiś związek z tym przed­miotem.Kiedy jed­nak Kon­rad opo­wie­dział mu po­krótce, co się tam przed dwoma dniami wy­da­rzyło, Wilk jesz­cze bar­dziej za­palił się do od­wie­dze­nia po­bo­jowi­ska.Za zdo­byte pie­nią­dze i noże za­bi­tych męż­czyzn ku­pił na drogę tro­chę pro­wiantu, chleb i go­to­wany drób. Zdarte z tru­pów ubrania Kon­rad za­winął w to­bołek, który umo­co­wał na grzbiecie jucz­nego konia.Wilk do­siadł swojego ru­maka. Kon­rad pro­wa­dził za uzdę sza­rego konia jucz­nego.Ten ostatni ugi­nał się pod cię­ża­rem do­bytku Wilka, skła­dają­cego się głównie z oręża i zbroi. He­inz i Carl, na­pa­dając na Kon­rada, nie mieli ze sobą łu­ków i strzał, a więc Kon­rad nie mógł się ich kosztem do­zbroić. Na grzbiecie obła­do­wa­nego konia jucz­nego nie było dość miej­sca, by zmieścił się tam jesz­cze jeź­dziec. Zresztą Wilk nie pro­po­no­wał mu, by do­siadł zwie­rzę­cia, a Kon­rad się tego nie do­pra­szał.Za­led­wie parę razy w życiu sie­dział na koń­skim grzbiecie, a to dzięki Ely­ssie, która przymu­siła go do kilku lekcji jazdy, uży­cza­jąc swego wierz­chowca. Opierał się, ale dziew­czyna nie ustę­po­wała. Jak zwy­kle, po­sta­wiła na swoim.Kon­rad tra­fiłby z po­wrotem do wio­ski tylko brze­giem rzeki. Ale Wilk za­gad­nął o drogę woź­nicę dziwnego wozu, który mi­nął Kon­rada po­przedniego dnia. Chłopak pod­słu­chał, że wóz taki zwą dyli­żan­sem.Choć po­dobne we­hi­kuły nigdy nie przejeż­dżały przez wio­skę, a Kon­rad nie po­trafił na­wet po­dać jej na­zwy, woź­nica do­my­ślił się chyba na pod­sta­wie jego opisu, o jaką miej­sco­wość cho­dzi, i wskazał naj­do­god­niej­szą trasę.Opu­ścili mia­sto traktem, któ­rym przybył do niego Wilk. Wi­docznie na każ­dej pro­wa­dzą­cej do mia­sta dro­dze usta­wiona była furta, bo i tutaj się na taką na­tknęli. Na wi­dok zbli­żają­cego się Wilka strażnik roz­warł ją gor­liwie na oścież i z przymil­nym uśmie­chem usu­nął się z drogi, a kiedy go omijali, za­sa­lu­tował sprę­ży­ście jeźdźcowi.— A teraz opo­wia­daj, co ci się przytrafiło — ode­zwał się Wilk, kiedy kilka mi­nut póź­niej skrę­cili w inną drogę i wjeżdżali w las. — Od sa­mego po­czątku.Kon­rad za­czął swoją re­lację od tego, jak ostatecz­nie po­sta­no­wił odejść z wio­ski, ale wy­ru­szył w drogę zbyt późno, by da­leko za­wę­dro­wać przed za­pad­nię­ciem zmroku. Opowie­dział o nocy spę­dzo­nej w dziu­pli drzewa i o tym, jak obu­dziły go hordy nie­sa­mo­wi­tych kre­atur prze­cią­ga­jące obok jego kry­jówki.Opi­sał wszystko, ni­czego nie po­mi­jając, aż do mo­mentu, kiedy, po­sław­szy ostatnią czarną strzałę w serce Cza­szkolicego, czmychnął z dworu i zna­lazł się nad rzeką.Wilk prze­ry­wał mu z rzadka, by po­pro­sić o po­wtó­rze­nie tego czy in­nego frag­mentu opo­wie­ści, albo za­żą­dać bliż­szych szczegó­łów na temat ja­kie­goś kon­kret­nego zaj­ścia, ale w zasa­dzie słu­chał w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu i z nie­prze­nik­nioną miną.Kon­ra­dowi, kiedy wreszcie skończył po­wtórne prze­ży­wa­nie swojej epo­pei, serce omal nie wy­sko­czyło z piersi i cały zlany był po­tem.Cze­kał na jakąś reak­cję Wilka, ale mi­nęło kilka mi­nut, a ten wciąż mil­czał.— Wie­rzysz mi, panie? — spy­tał wreszcie, znie­cier­pli­wiony.— To, co mi tutaj opo­wia­dasz, nie mo­gło się żadną miarą wy­da­rzyć — od­parł Wilk po chwili mil­cze­nia — cho­ciaż po­szczególne mo­menty no­szą ce­chy prawdo­po­do­bień­stwa. Na przykład to co mi mó­wiłaś o skave­nach. Mało kto wie­rzy w ich ist­nie­nie, mało kto ich wi­dział — a już na pal­cach jed­nej ręki można po­li­czyć tych, co prze­żyli takie spo­tka­nie i zdali z niego rela­cję. Z pla­styczności i do­kład­ności wszyst­kich two­ich opi­sów wno­szę, że mó­wisz prawdę — a prę­dzej, żeś prze­ko­nany o re­alno­ści tego, co mó­wisz.— My­ślisz, panie, że to był ro­dzaj... snu?— Ha­lucy­nacja? Być może.— A co po­wiesz na to? — Kon­rad po­kazał mu swoje rany. — To też halu­cy­nacja?— One mogą mieć podłoże psy­cho­ma­tyczne.— A co to?Wilk uśmiech­nął się.— To naj­dłuż­sze słowo, ja­kie znam, chłopcze. Nie­ważne, wkrótce po­znamy prawdę. A więc po­wia­dasz, że wy­da­rzyło się to przed dwoma dniami, w Święto Sig­mara?— Tak. Cała wio­ska od­daje cześć Sig­ma­rowi... chciałem po­wie­dzieć, od­da­wała.— Miło mi to sły­szeć. Sam je­stem wy­znawcą Kultu Sig­mara. Za młodu no­siłem się na­wet z za­mia­rem wstąpie­nia do Za­konu Ko­wa­dła. Dasz wiarę?! — Ro­ze­śmiał się, ale zaraz spo­waż­niał.Kon­rad nie miał poję­cia, o czym on mówi.— Ja mni­chem! — pod­jął Wilk. — Za­łożę się, że po­my­ślałeś sobie, iż chciałem zo­stać Templa­riu­szem, Ry­ce­rzem Go­reją­cego Serca.Kon­rad uznał, że lepiej się nie od­zy­wać, ale Wilk i tak nie cze­kał na jego od­po­wiedź.— Po­wia­dasz więc, że wszyscy miesz­kańcy wio­ski czcili Sig­mara?— Tak, chyba tak.— To tutaj nie­spo­ty­kane. Wielu, bar­dzo wielu wy­znawców ma w tych stro­nach Ulryk. Głównym ośrodkiem jego Kultu jest Mid­den­heim — naj­większe mia­sto w oko­licy, co nie zna­czy, rzecz jasna, że leży nie­da­leko.— Rzecz ja­sna — bąk­nął Kon­rad zu­peł­nie sko­fun­do­wany.— Mnie też mo­głeś wziąć za wy­znawcę Ulryka. Mimo wszystko to bóg bi­twy, jak rów­nież pa­tron wil­ków. Jego go­dłem jest wil­czy łeb. Ale ja nie no­szę na tar­czy żad­nych em­ble­ma­tów, wolę po­zo­stać... sa­mot­nym wil­kiem. — Wilk wy­szczerzył w uśmiechu ostre zęby.Po­przedniego dnia Kon­rad sły­szał imię Ulryka z ust Wilka, za­nim ten zabił ba­rona Kriesh­miera. Ale po raz pierwszy o Ulryku usły­szał od Elyssy. Przy­puszczał, że to jesz­cze jeden bóg.— To nie zbieg oko­licz­ności, że wszystkie wy­da­rze­nia, które mi opi­su­jesz — dodał Wilk — jeśli rze­czy­wi­ście się wy­da­rzyły, miały miej­sce w Święto Sig­mara — bo coś ta­kiego, jak zbieg oko­licz­ności, nie ist­nieje.Wilk za­milkł i Kon­rad cze­kał, aż ode­zwie się znowu. Ale on się nie od­zy­wał.— A ten Sig­mar? — za­czął Kon­rad po kilku mi­nu­tach.— Co Sig­mar?— Czy to ja­kiś bóg?— Tak.— To on zało­żył Im­pe­rium?— Tak.Kon­rad zwil­żył języ­kiem spierzch­nięte wargi i spy­tał nie­pew­nie:— A... a kim był ten Sig­mar i co to jest Im­pe­rium?Wilk ścią­gnął cugle i spoj­rzał na Kon­rada z bez­brzeżnym zdu­mie­niem.— Żarty sobie stro­isz, chłopcze? — za­grzmiał gniewnie. — Bo jeśli tak...!— Nie, nie — za­pew­nił go szybko Kon­rad. — Ja na­prawdę nie wiem. Zna­czy się... nie wiem nic o Sig­ma­rze. Przy­się­gam, że nie wiem.— Gdyby wmawiał mi to ktoś inny, nie ty — po­wie­dział Wilk — po­my­ślał­bym, że łże. Ale...Przejechał dło­nią po si­wych wło­sach i westchnął. Zsiadł z konia, od­wią­zał od sio­dła bu­kłak z wodą i wskazał na spła­che­tek trawy przy dro­dze.— Siądźmy tam. Pora uzu­peł­nić twoją wie­dzę.Usiedli jard od sie­bie. Wilk upił wody ze skó­rza­nego bu­kłaka i po­dał go Kon­ra­dowi. Ten, po­cią­gnąwszy długi łyk, oddał Wil­kowi bu­kłak.— Sig­mar — za­czął Wilk — żył dwa i pół ty­siąca lat temu. W tamtych cza­sach lu­dzie za­mieszku­jący tę część świata byli bar­dziej pry­mi­tywni i bar­ba­rzyń­scy niż dzi­siaj — cho­ciaż, od­wie­dza­jąc kilka miejsc, w które ja za­wę­dro­wa­łem, stwier­dził­byś, że trudno w to uwierzyć. O zie­mie te lu­dzie to­czyli boje z go­bli­no­idami: go­bli­nami, hob­go­bli­nami, or­kami. Z two­jego opisu wy­nika, że ci, któ­rych wi­działeś gra­ją­cych w piłkę, byli prawdo­po­dob­nie or­kami. Go­bli­no­idy były od­wiecz­nymi wro­gami kra­sno­lu­dów, które po­dob­nie jak go­bliny są rasą o wiele star­szą od ludz­kiej. Sig­mar był sy­nem wo­dza ple­mie­nia, przy­wódcy Un­be­ro­ge­nów. Le­genda mówi, że w dzień jego uro­dzin na nie­bie po­ja­wiła się ogni­sta kula z po­dwójnym war­ko­czem, a to­wa­rzy­szyły temu gwałtowne burze, ja­kich naj­starsi nie pa­mię­tali. Ta wła­śnie ogni­sta kula, zwana ko­metą, stała się jed­nym z sym­boli Sig­mara. Ma­jąc zale­dwie pięt­na­ście lat, Sig­mar w poje­dynkę roz­gro­mił bandę go­bli­nów i uwolnił grupę kra­sno­lu­dów, które tamci uprowa­dzili. Wśród od­bi­tych jeń­ców był Kar­gan Żela­zo­brody, król jed­nego z kra­sno­lu­do­wych kla­nów. Kar­gan w do­wód wdzięcz­ności po­da­ro­wał Sig­ma­rowi swój bo­jowy dwu­głowy młot. W ję­zyku kra­sno­lu­dów na­zy­wał się on „Ghal-ma­raz”, co po na­szemu zna­czy „Rozłu­py­wacz Cze­re­pów”. Ta ma­giczna broń po­mo­gła Sig­ma­rowi stać się naj­większym i naj­słyn­niej­szym z wo­jow­ni­ków ludz­kiej rasy i zbu­do­wać ogromną, po­tężną ar­mię. Po śmierci ojca Sig­mar zo­stał wo­dzem i w tyta­nicz­nym poje­dynku za­bił swojego głównego ry­wala, przy­wódcę Teuto­gne­nów. Po tym zwy­cię­stwie Sig­mar mógł wreszcie zjed­no­czyć wszystkie osiem po­dzielo­nych ple­mion ludz­kich — i stąd inny sym­bol Sig­mara: ośmiora­mienna gwiazda z dwóch nało­żo­nych na sie­bie kwa­dra­tów, sym­boli­zu­jąca tych osiem ludz­kich ple­mion. Sig­mar po­pro­wa­dził na­stęp­nie swoich żoł­nie­rzy na to­talną wojnę z hor­dami go­bli­nów, z za­mia­rem oczysz­cze­nia z nich tych ziem i za­jęcia ich dla ludz­kości. Co mu się udało.O ostatecz­nym zwy­cię­stwie za­de­cy­do­wała wielka bitwa pod Stir­land. To da­leko na po­łu­dnie stąd, chłopcze, ale lek­cję geo­grafii odłóżmy sobie na póź­niej. Jed­nak oka­zało się, że go­bli­no­idy nie zo­stały cał­ko­wicie po­ko­nane, bo po ja­kimś cza­sie ich ar­mie zwróciły się prze­ciwko kra­sno­lu­dom — i tym ra­zem zwy­cię­stwo im przypadło w udziale. Kra­sno­ludy zmu­szone zo­stały do wy­cofa­nia się na swoje dawne zie­mie, po­zo­sta­wia­jąc zale­dwie kil­kuset swoich w straży tyl­nej. Kiedy po­sła­niec przyniósł owe wie­ści Sig­ma­rowi, ten sta­nął na czele swych le­gio­nów i po­wiódł je w Góry Czarne. Do­szło do bi­twy na Przełęczy Czarnego Ognia, gdzie go­bliny i orki wzięte zo­stały w dwa ognie przez woj­ska ludzi i tylną straż kra­sno­lu­dów. Wy­wi­jając swoim po­tęż­nym młotem bo­jo­wym, roz­łu­pując nim cze­repy, kro­czył Sig­mar na czele swych żoł­nie­rzy, wy­bija­jąc wro­gów nie­mal w pień. Po tym wła­śnie dniu do Sig­mara przylgnął przydo­mek „Młot na Go­be­liny” — Sig­mar Młoto­dzierżca. Dzięki in­ter­wen­cji Sig­mara kresu do­bie­gła wreszcie od­wieczna wojna po­mię­dzy go­bli­nami a kra­sno­lu­dami. Sig­mar mógł poło­żyć pod­wa­liny pod swoje Im­pe­rium i data jego zało­żenia wy­zna­cza po­czą­tek pierw­szego roku no­wej ery, od niej roz­po­czyna się obecny ka­len­darz. Sig­mara ko­ro­no­wano na Im­pe­ra­tora w Re­ik­dorf, które teraz na­zywa się Alt­dorf. Jest sto­licą i moim ro­dzin­nym mia­stem. Pół wieku po ko­rona­cji Sig­mar znik­nął. Wy­brał się do kra­sno­lu­dów, by zwrócić im Ghal-ma­raz, młot bo­jowy, któ­rym wy­wal­czył Im­pe­rium. Na Przełęczy Czarnego Ognia odłą­czył się od swojej świty i da­lej po­szedł sam. Nigdy wię­cej go nie wi­dziano, to zna­czy nie wi­dział go wię­cej ża­den człowiek. Kra­sno­ludy nie wy­ja­wiły, co się z nim stało — jeśli w ogóle to wie­działy. Oto, chłopcze, kim był Sig­mar.Wilk uniósł bu­kłak do ust i przy­ssał się do szyjki.Kon­ra­dowi wi­ro­wało w gło­wie od tego, co przed chwilą usły­szał: go­bliny, orki, kra­sno­ludy — le­gen­darne wy­da­rze­nia — mi­tyczni he­rosi — bi­twy sta­ro­żyt­ności...— Nic nie wie­działem — wy­krztusił.— To gdzieś ty się cho­wał całe życie?Kon­rad wzruszył tylko ra­mio­nami, bo nie miał na to zbornej od­po­wie­dzi.— Ro­dzice ci nie mó­wili?— Nie mam ro­dzi­ców... zna­czy się, nie wiem, kim byli. Od­kąd pa­mię­tam, aż do dnia, kiedy od­sze­dłem z wio­ski, pra­co­wa­łem w karczmie.— By­wają gor­sze zaję­cia. — Wilk uniósł do ust wyima­gi­nio­wany kufel piwa.— No, ja nie wiem.— No nic — uciął Wilk — brnijmy dalej. To była lek­cja hi­storii, te­raz geo­gra­fia. Wiesz, gdzie się znaj­du­jemy?— Mię­dzy Fer­lan­gen a wio­ską — od­parł Kon­rad. Tego był pe­wien — natu­ral­nie przy zało­żeniu, że woź­nica dyli­żansu wskazał im wła­ściwą drogę. — I w Im­pe­rium.— Na pewno?Kon­rad kiw­nął głową.— Na pewno.— Przynieś mi patyk.— Pa­tyk?— Tak, wiesz, co to patyk?To aku­rat Kon­rad wie­dział. Wstał, wszedł do lasu i wkrótce wró­cił z pro­stym, dłu­gim na dwie stopy kij­kiem. Wilk wziął go od niego i za­czął kre­ślić coś na za­py­lonej dro­dze.— Nie trzyma, ro­zu­miesz, skali, ale to można so­bie chyba da­ro­wać. Ży­jemy na świecie, zgoda? — Na­ry­so­wał wielki kwa­drat.— Zgoda — przytaknął Kon­rad.— A Stary Świat jest małą cząstką tego świata. — W wielki kwa­drat wry­so­wał mniejszy. — Zgoda?— Zgoda— A Im­pe­rium to mała cząstka Sta­rego Świata. — W mały kwa­drat wry­so­wał jesz­cze mniejszy. — Zgoda?— Zgoda.Wilk zatarł to, co nary­so­wał, po­de­szwą buta i na­kre­ślił teraz koło.— Im­pe­rium — po­wie­dział, po­ka­zując na koło paty­kiem. — Otóż, od za­chodu, po­łu­dnia i wschodu Im­pe­rium ota­czają góry. Na pół­nocny wschód leży kra­ina Kis­lev, a na pół­nocy mamy ocean — Mo­rze Szponów. Alt­dorf, sto­lica, jest tutaj, na za­cho­dzie. Mid­den­heim bę­dzie gdzieś tu.— Po­wie­działeś, że to bli­sko?— Jedno bli­sko nie­równe dru­giemu. Po­wiedzmy, że nie tak bli­sko, jak do two­jej wio­ski. Mid­den­heim to je­dyne miej­sce, w któ­rym za­trzyma­łem się dłu­żej niż na jedną noc. Przyznać mu­szę, że mi się tam po­do­bało — może dla­tego, że na­zy­wają je Mia­stem Bia­łego Wilka! Mid­den­heim jest naj­większym mia­stem w tej czę­ści Im­pe­rium, cho­ciaż nie leży w pro­win­cji, w któ­rej się teraz znaj­du­jemy. Czyli w Ostland, to tutaj.Wilk wskazał na pół­nocny wschód, w oko­lice miej­sca, w któ­rym, jak po­wie­dział wcześniej, znaj­duje się Kis­lev.— A sto­licą Wielkiego Księ­stwa Ostland — cią­gnął — jest Wol­fen­burg. Do­bra na­zwa dla mia­sta, nie? Wol­fen­burg jest mniejszy od Mid­den­heim i prawdo­po­dob­nie dalej stąd do niego. Ale Mid­den­heim to mia­sto-pań­stwo, nie sto­lica pro­win­cji.Kon­rad pa­trzył na rysu­nek na ziemi, na fi­gury, które Wilk na­kre­ślił w pyle drogi, i starał się do­szu­kać ja­kie­goś sensu w tych li­niach i krzy­ży­kach oraz w tym, co usły­szał — ale bez po­wo­dze­nia.— Te­raz jeste­śmy tutaj — do­rzu­cił Wilk, dźgając paty­kiem w zie­mię — mię­dzy Gó­rami Środko­wymi a wy­brze­żem, w Lesie Cieni. Ro­zu­miesz?— Tak — bąk­nął Kon­rad, cho­ciaż nie ro­zu­miał.— Do­brze. — Wilk od­rzu­cił patyk za sie­bie. — To by było wszystko. Prze­kąśmy coś. Rozdział dziesiąty [top] Kon­rad nie mógł się na­dzi­wić, że tak szybko do­tarli do wio­ski — a ra­czej do miej­sca, w któ­rym wio­ska się kie­dyś znaj­do­wała...Nic po niej nie zo­stało. Na­jeźdźcy spa­lili wszystko, ale sam ogień nie byłby w sta­nie do­ko­nać tak gruntow­nych zniszczeń. Tam, gdzie jesz­cze nie­dawno stały drewniane chaty, mu­ro­wane domy, za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, nic teraz nie było.Ogień mógł stra­wić drewno i słomę, ale prze­cież nie ka­mień ani cegłę. A ka­mień i ce­gła znik­nęły, nie po­zo­stał rów­nież ślad po bru­ko­wa­nym ko­cimi łbami go­ścińcu, który pro­wa­dził do dworu.Wszystko zo­stało cał­ko­wicie starte z po­wierzchni ziemi. Po­zo­stał tylko kurz i po­piół, ciemne bli­zny na kra­jo­bra­zie, w miej­scu, gdzie żyły kie­dyś i gdzie zgi­nęły setki ludzi.Nie było też śladu po na­jeźdźcach ani po ich ofia­rach, ani jed­nego ciała. Pa­dło tu setki ludzi i ty­siące nie­ludz­kich stwo­rów. Gdzie po­działy się ich szczątki? Le­śne dra­pież­niki nie zdą­ży­łyby ich tak szybko po­żreć. Tego ro­dzaju ma­ka­bryczna uczta trwałaby ty­go­dniami.Ale czymże jest po­zby­cie się ciała i ko­ści dla nad­przy­ro­dzo­nej siły, która po­trafi roz­bijać i uni­ce­stwiać litą skałę i ka­mień, uświado­mił sobie Kon­rad.Drewniany most na rzece, o dziwo, ostał się. Był nie­tknięty, zu­peł­nie jakby uniknął zniszcze­nia, bo uznano, że znaj­duje się poza gra­ni­cami wio­ski.Wilk wje­chał pierwszy na most, Kon­rad szedł za nim, pro­wa­dząc za uzdę konia jucz­nego. Przepra­wiw­szy się przez rzekę, za­trzymali się. Wilk poto­czył wzrokiem po tym kra­jo­bra­zie to­talnej za­głady.— Te­raz ci wie­rzę — mruknął po chwili.Ale Kon­rad nie mógł uwierzyć wła­snym oczom. Jak wszystko mo­gło tak bez śladu znik­nąć?Zo­stały tylko cie­nie po­go­rze­lisk. Gdyby nie te nie­natu­ralne piętna wy­pa­lone w ziemi, można by po­my­śleć, że nie było tu nigdy żad­nej wio­ski.Kon­rad po­trzą­snął z nie­do­wie­rza­niem głową.— Jak to... ? — zdo­łał tylko wy­krztusić.— Wi­działeś na­paść zwie­rzo­ła­ków, chłopcze, zwie­rzo­ła­ków i ich dia­bel­skich sprzymie­rzeń­ców. Ale za nimi stały da­leko bar­dziej zło­wro­gie siły. Ci sie­pa­cze mieli wy­mor­do­wać ludzi i in­wentarz. Kiedy zro­bili swoje, stali się nie­po­trzebni. Po wy­trze­bie­niu wszel­kiego życia, przy­szedł czas na za­tarcie wszyst­kich śla­dów ludz­kiej tutaj obecności. Do wy­ko­nania tego za­dania we­zwano po­tęż­niej­sze i o wiele ohydniej­sze moce.Większość z tego, co mó­wił Wilk, od kiedy się po­znali, była dla Kon­rada nie­zro­zu­miała głównie dla­tego, że tak mało wie­dział o świecie. Ale tutaj był na swoim te­renie: znał tę wio­skę od dziecka. Mieszkał w niej całe życie. Był tu, kiedy roz­po­czął się szturm. A mimo to słowa Wilka nadal nic mu nie mó­wiły.— O ja­kich si­łach mó­wisz, panie? — spy­tał, nie od­ry­wa­jąc oczu od spu­sto­sze­nia.— Trudno to wy­ja­śnić — od­parł Wilk — i wolę na­wet nie pró­bo­wać, bo oba­wiam się, że sam nie bar­dzo wiem.Jed­nak Wilk wie­dział o wiele wię­cej od Kon­rada. Po­dró­żo­wał po świecie, był nie­po­rów­ny­wal­nie bar­dziej do­świad­czony.— Czym są zwie­rzo­łaki? — spy­tał Kon­rad. — Skąd przy­cho­dzą?— Zwierzo­łaki to esen­cja ab­so­lut­nego zła. Są nim do cna prze­żarci. Ci, któ­rzy się tutaj wa­łę­sają, to po­zo­sta­łość po si­łach, które przed dwu­stu laty na­padły na Im­pe­rium i zo­stały od­parte przez Ma­gnusa Po­boż­nego. Po­miot nie­do­bit­ków i bar­ba­rzyń­skie kre­atury, które z cza­sem zasi­liły ich sze­regi. Od lat za­mieszkują od­cięte od cy­wili­zacji te­reny, takie jak Las Cieni. Ostatnio coś har­dzieją, co­raz czę­ściej na­pa­dają na ludzi. Ale cze­goś ta­kiego jesz­cze nie wi­działem. A za­pew­niam cię, że sporo się już w życiu na­pa­trzyłem.Wilk prze­płu­kał gar­dło ły­kiem wody i obej­rzał się za sie­bie.— Im­pe­rium znowu jest ata­ko­wane, i to za­równo z ze­wnątrz, jak i od środka. Ci, któ­rzy pod­ko­pują cy­wili­zację od we­wnątrz, czy­nią to sub­telnie i chy­trze. To w pew­nym sen­sie naj­nie­bez­pieczniejsi z wro­gów — ale ich nie można po­ko­nać w otwartej bi­twie, nie można z nimi wal­czyć zwy­kłą bro­nią, zimną stalą i go­rącą krwią. Wo­jow­nik, który chce ode­grać w tym kon­flik­cie jakąś rolę, musi pro­wa­dzić walkę poza gra­ni­cami Im­pe­rium. Wła­śnie tam zmierza­łem, kiedy się rano spo­tkali­śmy.Mó­wiąc to, Wilk ści­snął rę­ko­jeść czar­nego mie­cza, a po­tem wskazał ru­chem głowy na miej­sce, w któ­rym stała kie­dyś wio­ska.— Jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych po­sta­no­wi­łem opu­ścić Im­pe­rium, była nie­zno­śna nuda. Mało się tu ostatnio działo — dodał i uśmiech­nął się po­nuro, ob­na­żając za­ostrzone zęby. — Gdzie mieszkała ta dziew­czyna, ta, od któ­rej do­stałeś koł­czan?— Na zbo­czu tam­tego wzgórza na wprost nas. — Kon­rad wskazał je pal­cem.Wilk trącił pię­tami boki Pół­nocy i ru­szyli przez po­go­rzeli­sko. Po za­bu­do­wa­niach po­zo­stały tylko ślady na ziemi, nie­mal tak samo nie­trwałe, jak ry­sunki, które przed kil­koma go­dzi­nami kre­ślił paty­kiem Wilk.I, tak jak tamte, szybko ule­gną za­tar­ciu. Na sku­tek działania wia­tru, desz­czu, mrozu i śniegu wkrótce nie bę­dzie tu śladu po ludz­kiej osa­dzie. Po­woli po­wrócą drzewa, las poro­śnie ten od­izo­lo­wany przy­czó­łek ludz­kości, od­bie­rze sobie zie­mie, które nie­gdyś do niego nale­żały.Kon­rad spoj­rzał na puste miej­sce, w któ­rym stała kie­dyś go­spoda z przylega­jącą do niej oborą. Wy­dało mu się, że wraz z bu­dyn­kami, w któ­rych spę­dził tyle czasu, wy­ma­zane zo­stało całe jego do­tych­cza­sowe życie.I wcale go to nie martwiło.Od­cho­dził z wio­ski, by za­cząć nowe życie. Przedtem nie żył, lecz we­ge­tował. Te­raz wraz z wio­ską znik­nęła rów­nież jego prze­szłość — i rze­czy­wi­ście roz­po­czy­nał życie od nowa.Z dworu po­zo­stało tyle samo, co z wio­ski, czyli nie­wiele. Miejsce po nim upa­miętniały zwę­glone drza­zgi wy­sta­jące z ziemi, zu­peł­nie jakby ktoś za­zna­czył nimi za­rysy mu­rów i bu­dyn­ków wznoszą­cych się nie­gdyś w ich ob­rębie.— Opo­wiedz mi jesz­cze raz — po­wie­dział Wilk.— Dziedzic, który mieszkał we dwo­rze, na­zy­wał się Wil­helm Ka­string. Jego córka miała na imię Ely­ssa. W starej piw­nicy zna­lazła łuk i koł­czan ze strzałami. Po­da­ro­wała mi je w do­wód wdzięcz­ności za oca­lenie z łap zwie­rzo­łaka. Łuk się zła­mał, zu­ży­łem wszystkie strzały i zo­stał mi tylko koł­czan. A co, panie?Za­miast od­po­wie­dzieć, Wilk wy­cią­gnął rękę. Kon­rad podał mu koł­czan i Wilk obej­rzał go bar­dzo uważnie: dziwna tek­stura skóry, złoty herb przedsta­wia­jący pięść w kol­czej rę­ka­wicy i dwie skrzyżo­wane strzały.— Prawdę mó­wisz? — spy­tał.— Tak.Wilk rzu­cił koł­czan na zie­mię i ten, upa­dając, wzbił po­kry­wa­jące ją war­stwy po­piołu. Stali w miej­scu, gdzie znaj­do­wały się kie­dyś drzwi wej­ściowe do dworu. W tym sa­mym miej­scu stał nie­dawno Cza­szkolicy, w tym miej­scu czarna strzała prze­szyła mu serce, w tym miej­scu, z nie­mal ta­kim sa­mym za­inte­re­so­wa­niem jak Wilk, Kon­rad oglą­dał złoty sym­bol.Chłopak schylił się po koł­czan.— Zo­staw! — warknął roz­ka­zu­jąco Wilk. — Stąd po­cho­dzi, niech tu zo­sta­nie.Kon­rad za­marł.— Ale... — za­czął.Wilk machnął nie­cier­pli­wie ręką.— Chłopska broń — prychnął.Kon­rad pa­trzył na szary teraz od po­piołu koł­czan. Był jego je­dyną pa­miątką po Ely­ssie. Ale do­póki ma dziew­czynę w pa­mięci, nie­po­trzebne mu żadne pa­miątki po niej, za­de­cy­do­wał. Do­póki ją pa­mięta, ona żyje.Tak jak oca­lał most na rzece, oca­lał rów­nież most zwo­dzony nad fosą. Kiedy przez niego przejeż­dżali, kie­rując się ku wsi, Kon­ra­dowi coś się przypo­mniało.— Jesz­cze jedno, pa­nie — po­wie­dział.— Co?— W przeddzień na­paści, w wio­sce zja­wił się jakiś obcy. Ry­cerz w zbroi z brązu.Wilk za­trzymał konia, ob­rócił go i spoj­rzał na Kon­rada. Nic nie mó­wił, cze­kał na dal­szy ciąg.— Przejechał o świ­cie przez wio­skę i wszystko jakby na ten czas uci­chło. Trudno to teraz wy­ja­śnić. Chyba tylko ja i Ely­ssa go wi­dzie­liśmy, cho­ciaż świadków po­winno być o wiele wię­cej. Kiedy był w wio­sce, czas jakby się za­trzymał.— Co zro­bił?— Nic. Do­je­chał go­ściń­cem, który tu był, aż tutaj, do dworu, a po­tem za­wró­cił konia i od­je­chał.— Czy koń też miał na sobie brą­zową zbroję?— Tak.— Pan­cerz naje­żony kol­cami w każ­dym punkcie zgię­cia — w łok­ciach, w kola­nach, na kłyk­ciach?— Tak.— Dwa szpi­kulce na heł­mie jeźdźca i takie same na heł­mie konia?— Tak.— Jego ekwi­punku nie zdo­bił ża­den herb, żadne sym­bole, nic, po czym można by go było zi­den­tyfi­ko­wać?— Nic.Wilk zaci­snął dło­nie na cu­glach i za­milkł.— Kto to był? — spy­tał Kon­rad.Wilk ro­zej­rzał się do­okoła, spoj­rzał na niebo, spoj­rzał na zie­mię, i w końcu, kiedy wy­czer­pał już wszystkie kie­runki, w jakie można było spoj­rzeć, mruknął:— Mój brat. Jest moim bliź­nia­kiem... to zna­czy, był...Kon­ra­dowi przypo­mniało się, jak Ely­ssa po­rów­nała brą­zo­wego ryce­rza do du­cha.— Nie żyje? — spy­tał.— Go­rzej — burknął Wilk. Pa­trzył na Kon­rada, ale chyba go nie wi­dział, my­ślami był w ja­kimś in­nym miej­scu, in­nym cza­sie.Kon­rad się nie od­zy­wał. Jeśli Wilk ma coś do do­dania, sam to po­wie.W końcu Wilk po­gła­dził konia po szyi i po­wie­dział:— Pół­noc też ma bliź­niaka, kru­czo­czar­nego ogiera. Kiedy osią­gnę­liśmy z bra­tem wiek doj­rzały, oj­ciec każ­demu z nas dał konia. On jeź­dzi teraz na swoim, za­kuty w te wszystkie bla­chy. On? Nie wiem, czy nie nale­ża­łoby ra­czej po­wie­dzieć „to coś”.Upił łyk wody i otarł usta grzbietem dłoni.— Ro­dzina, Kon­ra­dzie, ro­dzina — pod­jął, krę­cąc po­woli głową. — Szczę­ściarz z cie­bie, że jej nie masz i nie mia­łeś. Dzięki temu nie zdra­dzi cię nigdy naj­bliż­sza ci osoba.Kon­rada prze­szył nagle lo­do­waty dreszcz, bo słowa Wilka po­ru­szyły w nim czułą strunę — prze­czu­wał kie­dyś, że też zo­sta­nie zdra­dzony przez ko­goś naj­bliż­szego.Ale teraz już do tego nie doj­dzie. Ely­ssa nie żyje.I na­raz coś od­cią­gnęło uwagę Kon­rada. Od­wró­cił głowę i spoj­rzał na las. Nie było tam nic, ale on wi­dział...— Zwierzo­łaki! — Rzu­cił ostrze­gaw­czo, bo tylko tym sło­wem po­trafił opi­sać trzy stwory z pie­kła ro­dem, które za chwilę miały na nich runąć.Wilk do­był bły­ska­wicznie mie­cza i omiótł wzrokiem zbo­cze wzgórza, nad miej­scem, gdzie kie­dyś stał dwór, oraz skraj ro­sną­cego na szczycie lasu.Pół­noc par­sknął i prze­stąpił nie­spo­koj­nie z nogi na nogę. Jego wy­czu­lone zmy­sły rów­nież wy­kryły nie­wi­doczne za­gro­żenie cza­jące się mię­dzy drzewami. W chwilę po­tem wy­pry­snęła stamtąd śmiertelna trójka i z nie­wia­ry­godną szybko­ścią po­mknęła w dół zbo­cza!W od­róż­nie­niu od większo­ści zwie­rzo­ła­ków, po­two­rów roz­la­złych i po­wol­nych, te stwory były smu­kłe i mu­sku­larne, odziane w lek­kie pan­cerze, uzbrojone w błyszczące, za­krzy­wione mie­cze i lśniące owalne tar­cze. Ich ciała przypo­mi­nały ludz­kie i były po­kryte sier­ścią w czerwono-żółte wzory; miały zęby, a na gło­wach rogi.Z taką szybko­ścią mo­gły poru­szać się dla­tego, że... fru­nęły!Z grzbietów wy­ra­stały im wiel­kie skrzydła, dzięki któ­rym po­ko­ny­wały stromi­znę szybciej niż ja­kie­kol­wiek stwo­rze­nie bie­giem. Skrzydła przypo­mi­nały pta­sie; ale za­miast pió­rami, po­kryte były łu­skami, z któ­rych każda poły­ski­wała w pro­mie­niach słońca.— Chyba mamy kło­pot — za­uwa­żył Wilk, się­gając szybko po hełm. Zo­rientował się jed­nak, że nie zdąży wdziać na­kry­cia głowy i za­miast za hełm, chwycił za tar­czę.W chwilę póź­niej jeden z trzech la­tają­cych stwo­rów za­nur­ko­wał w stronę Kon­rada. Chłopiec padł na zie­mię i odta­cza­jąc się w bok, po­czuł na twa­rzy zimny prąd po­wie­trza prze­cina­nego przez głownię mie­cza, która o włos mi­nęła jego poli­czek.Nie miał czasu tego roz­pa­miętywać, bo ku niemu pi­ko­wała już druga be­stia, i tym ra­zem obe­rwał — jed­nak tylko stopą w ra­mię. Ale ostre szpony wy­ra­sta­jące z palu­chów tej stopy roz­pruły mu ku­brak i roz­orały ciało. Tur­lał się po ziemi dalej, umykając przed trze­cim mu­tan­tem, który spa­dał na Kon­rada lo­tem nur­ko­wym.Wilk spiął konia i wpadł mię­dzy nich, by za­blo­ko­wać atak. Po­chy­lając głowę, po­de­rwał w górę miecz i jed­no­cze­śnie wbił pięty w boki Pół­nocy. Koń sta­nął dęba i czarna głownia unio­sła się jesz­cze wy­żej. Z na­past­nika, śli­zga­ją­cego się po na­sta­wio­nym na sztorc ostrzu i roz­pru­wa­nego od gar­dła po pas, blu­znęła czerwona jucha.Zwalił się na zie­mię i leżał, skrzecząc wstrętnie, póki nie uci­szyły go wierzga­jące ko­pyta Pół­nocy.Tymcza­sem dwa pierwsze stwory zdą­żyły już zato­czyć krąg i wra­cały, by przypu­ścić ko­lejny atak. Tak jak po­przednio, oba za­nur­ko­wały ku Kon­ra­dowi. Ten stał już na no­gach, ale znowu mu­siał rzu­cić się na zie­mię, by uniknąć roz­pła­tania mie­czem.Tym ra­zem padł na plecy i machnąw­szy na oślep no­żem, po­czuł, jak ostrze na­tra­fiło na przelatu­jące nad nim ciel­sko. Stwór upu­ścił miecz i z jego roz­cię­tego ra­mie­nia try­snęła krew.Ale na Kon­rada, poło­żyw­szy po sobie kar­ma­zy­nowo-żółte skrzydła, pi­ko­wał już drugi zwie­rzo­łak.I znowu z od­sie­czą po­śpie­szył mu Wilk, wpa­dając na Pół­nocy mię­dzy stwora a cel, który ten sobie obrał, i dźgając ostrzem w górę. Na­past­nik od­pa­ro­wał pchnięcie tar­czą i odle­ciał w bok.— Chyba cię nie lubią, chłopcze! — krzyknął Wilk, kiedy dwa czerwono-żółte dia­bły, zato­czywszy krąg, za­nur­ko­wały znowu.Kon­rad ze­rwał się z ziemi i sko­czył po upusz­czony przez stwora miecz.— Nie! — do­biegł go ostrze­gaw­czy wrzask Wilka, kiedy się po niego schylał.Ale on za­my­kał już dłoń na rę­koje­ści i czuł falę ener­gii rwącą ra­mie­niem, roz­pły­wa­jącą się po ca­łym ciele. Zdezo­riento­wany zerk­nął na Wilka.Uniósł oręż. Miecz wy­glą­dał na ciężki, ale wcale taki nie był. Kon­rad ujął go jed­nak obu­rącz, in­stynktow­nie wy­czu­wa­jąc, że dzięki temu ema­nu­jąca z broni ener­gia szybciej przez niego prze­pły­nie, wzmac­nia­jąc każdy mię­sień i nerw, każdą kość i ścię­gno.Z nieba spa­dał już nań drugi lata­jący po­twór, ten, który wciąż był uzbro­jony. Pi­ko­wał z unie­sio­nym mie­czem, plu­jąc i szczerząc kły. Kon­rad nie od­sko­czył. Również uniósł miecz i cze­kał, trzyma­jąc go pew­nie obiema rę­kami. Zo­ba­czył, co za­mie­rza stwór, wie­dział już, że dla nie­po­znaki machnie naj­pierw mie­czem w lewo, cof­nie go i od­latu­jąc, wy­pro­wa­dzi wła­ściwe cie­cie w prawo...Nie drgnął na­wet, kiedy spa­dał pierwszy cios. Po­tem, kiedy miecz na­past­nika, jak uj­rzał to w swojej wizji, cofał się, Kon­rad pod­sko­czył i ciął na od­lew. Stwór pró­bo­wał za­sło­nić się tar­czą, ale na próżno. Miecz chło­paka od­rąbał mu po­łowę skrzydła. Na­past­nik, jak ka­mień runął na zie­mię.Coś śmi­gnęło w po­wie­trzu, ocie­rając się nie­mal Kon­ra­dowi o głowę. Nóż. Trzeci stwór, choć zgu­bił miecz, nie rezy­gno­wał. Spa­dał na Kon­rada, wy­szar­pując zza tar­czy na­stępny nóż.Ci­snął nim w Kon­rada i odbił w bok. Ostrze świ­snęło obok szyi chło­paka, a na­past­nik, bijąc wściekle skrzy­dłami, wzniósł się i odle­ciał poza za­sięg mie­cza, do­by­wa­jąc zza tar­czy trze­ciego noża.W tym mo­men­cie Wilk rzu­cił w stwora swoją okrągłą tar­czą. Wi­rując, po­szy­bo­wała w niebo i tra­fiła po­twora w brzuch. Ga­dzina prze­stała ma­chać skrzy­dłami, stra­ciła im­pet i ru­nęła na zie­mię.Wilk ze­sko­czył z ko­nia, pod­biegł do niej, zato­pił szybko czarny miecz w ciel­sku ofiary i cof­nął za­krwa­wioną głownię.Tymcza­sem Kon­rad zwrócił się prze­ciwko ran­nej bestii, która dźwignęła się już z ziemi na szponia­ste nogi i plu­jąc ja­dem, skrzecząc w nie­ludz­kiej furii, za­szar­żo­wała na niego.Ze szczękiem starły się dwa mie­cze, try­snęły skry.Prze­ciw­nik był od Kon­rada wyż­szy, sil­niej­szy i cięż­szy. Kon­rad po­wi­nien ulec jego przewa­dze, ale chło­pak zna­lazł głę­boko w sobie nowe źró­dło siły, uak­tyw­nione przez broń, którą trzymał.Za­dana szponami rana, choć nie­zbyt po­ważna, ale jed­nak głę­boka, po­winna sprawiać mu ból. On jed­nak nic nie czuł. Energia pły­nąca z mie­cza była jak ko­jący bal­sam.Kiedy, na­pie­rając jeden na dru­giego ostrzami, te­sto­wali swoją fi­zyczną spraw­ność, Kon­rad spoj­rzał w oczy wroga i stwierdził, że są do­kład­nie takie same jak śle­pia zwie­rzo­łaka, któ­rego zabił przed dwoma dniami i w któ­rego skórę póź­niej się przy­odział. Były tak samo białe, jakby nie miały źre­nic. Jed­nak stwór wi­dział.Od­sko­czyli od sie­bie i roz­po­czął się poje­dy­nek.Kon­rad nie wal­czył nigdy mie­czem, ale bez trudu pa­ro­wał ciosy, przewi­dując za każ­dym ra­zem, gdzie spadnie ostrze. Jed­nak bro­nił się tylko, uskakując przed pchnię­ciami, nie­zdolny sa­memu je za­da­wać.Stwór zo­rientował się, że ma przewagę i na­tarł ze zdwojoną ener­gią. Ciął mie­czem to z góry, to od dołu, to z lewa, to z prawa. Szczerzył kły i po­war­kiwał, przy każ­dym cio­sie kła­piąc wściekle szczękami.W pew­nej chwili ostrza znowu się scze­piły, i Kon­rad, co­fając się, po­czuł na twa­rzy cuchnący od­dech na­past­nika, zo­ba­czył jego roze­dr­gane noz­drza, wie­trzące ry­chłe zwy­cię­stwo.Do tej pory trzymał miecz obu­rącz, teraz jed­nak ode­rwał od rę­koje­ści lewą dłoń i po­wstrzy­mu­jąc na­pór prze­ciw­nika tylko prawą ręką, się­gnął po za­tknięty za pas nóż. Stwór za­machnął się tar­czą. Kon­rad uchylił się przed ude­rze­niem i chwytając za ko­ścianą rę­ko­jeść krisa od­sko­czył, by w na­stęp­nej chwili ru­nąć na­przód i wy­pro­wa­dzić pchnięcie od dołu. Ostrze we­szło w pod­bró­dek po­twora, prze­biło szczękę i język, po czym wra­ziło się w mózg.Be­stia, nie przyjmu­jąc do wia­do­mo­ści swojej klę­ski, nadal spy­chała Kon­rada w tył. Do­piero kiedy ten od­stąpił w bok, ru­nęła na pysk, ma­cha­jąc wściekle trzyma­nymi w rę­kach mie­czem i tar­czą, ryjąc nimi zie­mię, jakby pró­bo­wała ko­pać sobie grób. Ale z umierają­cego szybko uchodziły siły. Skrzy­dlata be­stia znie­ru­cho­miała w końcu, jej po­soka wsiąkała w wy­su­szoną zie­mię.— Je­stem pod wra­że­niem — po­wie­dział Wilk, który, wspiera­jąc się na mie­czu, ob­ser­wo­wał walkę.Kon­rad, wciąż trzyma­jąc w górze zdo­byczny miecz, spoj­rzał na swego pana.— Rzuć go — po­wie­dział Wilk.Kon­rad, wbrew wła­snej woli, zro­bił krok w jego kie­runku.— Rzuć go!Po­słu­chał. Z tru­dem roz­warł zaci­śnięte palce i wy­pu­ścił miecz z dłoni. Po­pa­trzył na ścierwo stwora, któ­rego przed chwilą za­bił, i schylił się, by wy­szarpnąć mu z gar­dła swój nóż.— Aj! — krzyknął pod wpływem bólu, jaki prze­szył mu lewy bark. Po roz­ora­nych szponami ple­cach ście­kały leni­wie stru­myczki krwi.— Ścią­gaj ku­brak — po­wie­dział WiJk, pod­cho­dząc do konia jucz­nego i drąc na pa­sma szmatę, którą wy­cią­gnął z jed­nego z umo­co­wa­nych na grzbiecie zwie­rzę­cia to­boł­ków. Polał ranę Kon­rada wodą i przy­stąpił do jej opa­try­wa­nia.— Czemu tak się na cie­bie uwzięły? — spy­tał.— Na mnie?— A tak. Wy­glą­dało na to, że tylko o cie­bie im cho­dzi. Na mnie nie zwracały uwagi.Kon­rad nie od­po­wie­dział.— I skąd wie­działeś, że bę­dziemy mieli z nimi do czy­nie­nia, za­nim się jesz­cze po­ja­wiły? — spy­tał Wilk, skoń­czywszy.Kon­rad spu­ścił wzrok, uni­kając spoj­rze­nia Wilka, który pa­trzył mu w oczy — w te róż­niące się kolo­rem oczy...— Trzymaj — po­wie­dział Wilk, wrę­cza­jąc mu swój miecz. — Chyba nie mu­szę ci już mó­wić, co masz z nim zro­bić?Kon­rad wziął od niego oręż i obej­rzał się na trzy martwe po­twory.— Co to za jedni?— Zwierzo­łaki.— Mam je obe­drzeć z ekwi­punku?— Ani mi się waż! Na­wet ich nie do­tykaj. Oczyść mój miecz ja­kimś gał­ga­nem po tamtych dwóch miesz­czu­chach.Kon­rad do­piero teraz za­uwa­żył, że pro­wi­zo­ryczny opa­tru­nek Wilk spo­rzą­dził z ko­szuli Carla. Za­brał się za czyszcze­nie mie­cza, Wilk tym­cza­sem po­szedł po swoją tar­czę.Po­tem opu­ścili spo­pie­loną wio­skę, zo­sta­wia­jąc trupy trzech martwych na­past­ni­ków tam, gdzie padły w walce. * * *— Czy to bez­pieczne? — spy­tał nie­spo­koj­nie Kon­rad, kiedy w końcu roz­bili bi­wak na noc.Większą część dnia przewę­dro­wali w mil­cze­niu. Wilk nie po­wie­dział nic wię­cej na temat swojego brata i nie kwa­pił się roz­ma­wiać o be­stiach, które ich za­ata­ko­wały, a więc Kon­rad nie pró­bo­wał na­wet pytać o tak ba­nalną rzecz, jak cel ich po­dróży.Nie po­do­bało mu się, że spę­dzają noc w le­sie, ale in­nego wyj­ścia chyba nie było. Mo­gli co naj­wy­żej brnąć dalej przez ciemną knieję.Wilk wzruszył tylko ra­mio­nami.— Czy któ­ryś z nas bę­dzie czu­wał?— Chcesz, to czu­waj, tylko co to da? Zresztą śmierć we śnie to moje ma­rze­nie.Wo­kół za­padał zmierzch. Kon­rad spoj­rzał na swego pana. Trudno było stwierdzić, kiedy Wilk żar­tuje, a kiedy mówi po­waż­nie. Z tym że on chyba nigdy nie po­trafił zbyt długo za­cho­wać po­wagi.Kon­rad chęt­nie roz­pa­liłby ogni­sko, ale zda­wał sobie sprawę, że ogień, choć trzy­małby na dy­stans leśne zwie­rzęta, to nie od­stra­szałby in­nych, o wiele bar­dziej nie­bez­piecznych stwo­rzeń. Wręcz by je przywa­biał.— Aleś miał dzio­nek — za­uwa­żył Wilk.Kon­rad kiw­nął głową i do­tknął ostrożnie kontu­zjo­wa­nego barku. Nadal pul­so­wał, ale już tak nie bolał.Po­tem przypo­mniało mu się, jak o mało co nie za­wisł dzi­siaj na szu­bie­nicy, i do­tknął szyi. Przed ro­kiem sy­nowi wiej­skiego mły­narza udo­wod­niono mor­der­stwo. Po­kłó­cił się z jed­nym z rol­ni­ków o wagę worka z mąką i do­szło do bójki, w któ­rej tam­ten po­niósł śmierć. Wil­helm Ka­string ska­zał chło­paka na śmieć przez po­wie­sze­nie, i wy­rok zo­stał wy­ko­nany.Ale mię­dzy po­wie­sze­niem za mor­der­stwo, a ska­za­niem na tę samą karę za schwyta­nie kró­li­ków była wielka róż­nica.— Na­prawdę by mnie po­wie­sili?— Sły­sza­łeś, co po­wie­dział Kriesh­mier.— Za dwa kró­liki?— A co mieli z tobą zro­bić? Wsadzić do wię­zie­nia? Mu­sie­liby cię wtedy kar­mić, pła­cić ko­muś za pil­no­wa­nie. Wy­god­niej było cię zgła­dzić, i o wiele taniej.Wilk ziewnął i cią­gnął:— Ale po­ciesz się, chłopcze, że do­piero człowiek ska­zany na śmierć wie, że żyje. Nie zli­czę, ile razy mnie się to przytra­fiało. Stra­ciłem już ra­chubę. Do tej pory tu i ów­dzie krążą za mną listy goń­cze i wy­zna­czona jest na­groda za moją głowę. I wierz mi, lepiej zo­stać ska­za­nym na śmierć niż wtrą­co­nym do lochu.Wilk roz­piął skó­rzany ka­ftan i roz­chy­lił poły. Cho­ciaż było już ciemno, Kon­rad za­uwa­żył, że cały tors ma po­zna­czony szra­mami po sta­rych oka­le­cze­niach. Było ich tyle, że trudno było się do­pa­trzyć ka­wałka nie­naru­szo­nej skóry. W po­rów­naniu z tym bli­zny Kon­rada przypo­mi­nały za­dra­pania.— Jedni tacy, u któ­rych sie­działem kie­dyś w nie­woli, zro­bili mi to dla za­bawy, ale mnie nie było wcale do śmiechu. — Wilk do­tknął łań­cu­cha na szyi. — To ob­roża, na któ­rej mnie trzymano. No­szę ją na pa­miątkę, co nie zna­czy, że bez niej bym za­po­mniał. Nigdy, prze­nigdy nie dam się już wziąć żyw­cem.Po­pa­trzył na Kon­rada.— Gdy­byś zna­lazł się kie­dyś w sytu­acji bez wyj­ścia i gro­ziło ci, że zo­sta­niesz jeń­cem, lepiej od razu po­de­rżnij sobie gar­dło. Póki życia, poty na­dziei, ma­wiają. To nie­prawda.— Ty prze­żyłeś — za­uwa­żył Kon­rad. — Wiele wy­cier­pia­łeś, ale w końcu ucie­kłeś, przetrwa­łeś.— Cza­sami wy­daje mi się, że wcale nie.Była to jesz­cze jedna z enigma­tycz­nych uwag Wilka. Kon­rad wie­dział, że nie do­czeka się jej roz­wi­nię­cia, spy­tał więc:— A kto miałby mnie poj­mać?Wilk pu­ścił łań­cuch i za­piął z po­wrotem ka­ftan.— Poj­mają cię, jeśli nie będą cię mo­gli zabić, a dzi­siaj dwa razy im się to nie udało. Nie, trzy. Naj­pierw pró­bo­wali cię po­wie­sić, po­tem skry­cie za­mor­do­wać, a na ko­niec na­padły na cie­bie zwie­rzo­łaki. Od dawna pro­wa­dzisz takie urozma­icone życie?— Może tych trzech na­padło na mnie, bo oca­lałem z po­gromu w wio­sce — po­wie­dział Kon­rad. — Ale nie wi­działem żad­nego z nich pod­czas ataku.— Ist­nieje wiele od­mian zwie­rzo­ła­ków, chłopcze, i z każdą porą roku jakby ich przyby­wało. Jedni wy­glą­dają jak zwie­rzęta, ale inte­li­gen­cję mają ludzką; inni przypo­mi­nają wy­glą­dem ludzi, a móżdżki mają pta­sie.— I my­ślisz, panie, że ist­nieje jakiś związek mię­dzy dzi­siej­szą na­pa­ścią zwie­rzo­ła­ków i tym, co przyda­rzyło mi się w Fer­lan­gen?Ale Wilk spoj­rzał na drzewa i w tym sa­mym mo­men­cie Kon­rad do­strzegł, że coś się mię­dzy nimi poru­szyło. Chwycił za nóż, ale Wilk, który w mię­dzy­cza­sie pod­niósł się z ziemi, nie do­by­wał mie­cza z po­chwy.— Mamy to­wa­rzy­stwo — po­wie­dział ru­sza­jąc w kie­runku mil­czą­cego in­truza.Kon­rad za­uwa­żył teraz, że jest ich wię­cej i też wstał. W ciemno­ściach zale­gają­cych mię­dzy drzewami przemy­kało kilka jesz­cze ciemniej­szych cieni. Tu mi­gnęło ja­kieś futro, tam bły­snęły groźne śle­pia.Wilk wto­pił się w mrok i zrównał ze zwie­rzę­tami.Wilk, prze­mknęło przez myśl Kon­ra­dowi, wilki...Nocne stwo­rze­nia były wil­kami, ale Wilk się ich nie lękał, bo mu­siał być z nimi w ja­kiś spo­sób spo­wi­no­wa­cony. Wi­dać, nie tylko na­zwi­sko i twarz miał wil­cze.Kon­rad bał się po­dejść bliżej, ale wy­tę­żyw­szy wzrok, roz­róż­nił w ciemno­ściach Wilka sie­dzą­cego w kucki i głaszczą­cego jedno ze zwie­rząt po łbie. Wy­glą­dało to tak, jakby coś do niego mó­wił.Po paru mi­nu­tach Wilk wró­cił.— No to mamy sprzymie­rzeń­ców — oznajmił. — Mo­żesz spać spo­koj­nie, chłopcze, nasze pie­ski wartow­nicze po­stró­żują.Kon­ra­dowi ci­snęło się na usta mnó­stwo pytań, ale wie­dział, że Wilk mu na nie nie od­po­wie.Usiadł i wzdrygnął się.— Zimno ci?— Tak — po­wie­dział, cho­ciaż sam nie był pe­wien, czy drży z zimna czy ze stra­chu przed wil­kami.— Jak tam bark?Kon­rad poru­szył ręką.— Boli.— To do­brze. Zna­czy, że się goi. Le­piej za­cznij się cie­pło ubie­rać i nosić te buty.— Prze­cież mamy lato.— Tam, do­kąd zmie­rzamy, nie wie­dzą, co to lato.— A do­kąd zmie­rzamy?— Do Kis­leva — od­parł Wilk. — I jesz­cze dalej. Rozdział jedenasty [top] Wę­dro­wali wiele dni, Kon­rad przez cały czas na pie­chotę.O brza­sku wilki gdzieś zni­kały, ale wra­cały z na­dej­ściem nocy. Kon­rad nie był pe­wien, czy to wciąż te same zwie­rzęta, które za dnia suną nie­po­strzeżenie ich tro­pem, czy też każ­dego wie­czoru inna wa­taha. Nie był na­wet pe­wien, czy to praw­dziwe wilki czy ja­kieś wid­mowe zwie­rzęta, które Wilk wy­cza­ro­wał, by czu­wały nad ich bez­pie­czeń­stwem.Nie pytał. Wilk nic nie mó­wił.Każ­dego wie­czoru o zmierzchu Wilk zni­kał mię­dzy ota­cza­ją­cymi obo­zo­wi­sko drzewami, by bra­tać się tam ze sta­dem, które, ubezpie­cza­jąc ryce­rza i jego giermka, prze­cze­sy­wało mroczne knieje.Kon­rad mógł po­dejść bliżej, mógł pod­jąć próbę zo­rientowa­nia się, w czym rzecz; ale jeśli Wilk na­prawdę roz­ma­wiał ze zwie­rzę­tami, któ­rych imię nosił, to on wolał nic o tym nie wie­dzieć.Po­cząt­kowo bli­skość ta­kich wzbudza­ją­cych grozę stwo­rzeń na­pa­wała go nie­po­ko­jem. Ale przemę­czywszy się przez kilka pierw­szych nocy, przywykł do ich obecności i sy­piał już do­brze, ko­jony świado­mo­ścią, że przed in­nymi le­śnymi stwo­rami chroni ich krąg nie­wi­dzialnych obrońców. Dzięki nim lepiej zno­sił trudy po­dróży.Z cza­sem po­rzu­cił pier­wotny za­miar opusz­cze­nia Wilka przy pierw­szej nada­rza­jącej się oka­zji. Wie­dział już, że na wio­sce świat się nie koń­czy, że może roz­po­cząć nowe życie i żyć ina­czej. Pierw­szym kro­kiem na tej dro­dze była służba u Wilka w cha­rak­terze giermka.Nie bar­dzo wie­dział, na czym pole­gają obo­wiązki giermka. Jak dotąd ograni­czały się do czyszcze­nia mie­cza Wilka. W ich za­kres mu­siało jed­nak wchodzić coś wię­cej, ale po­dej­rze­wał, że o tym, co kon­kret­nie ma robić, do­wie się do­piero po do­tar­ciu do Kis­leva.Na razie wy­star­czało mu, że wciąż idą i że każdy krok od­dala go od wio­ski.Po dro­dze mi­jali inne wsie i mia­steczka. Nigdy nie za­trzymy­wali się tam na noc­leg, ale w pa­kun­kach dźwiga­nych przez jucz­nego konia Wilk zna­lazł zaw­sze coś, co dało się wy­mie­nić na pro­wiant. Ani razu nie za­szedł do go­spody; pił tylko wodę.— Nic ci już chyba nie grozi — po­wie­dział pew­nego wie­czoru.— A gro­ziło? — spy­tał Kon­rad.— Twoja rana.Kon­rad pra­wie już za­po­mniał o od­nie­sio­nej ranie. Po­zo­stały mu po niej trzy dłu­gie szramy na barku i nie nosił już opa­trunku.— Dra­śnię­cie — prychnął lek­ce­wa­żąco Kon­rad.— Fakt, wy­gląda jak dra­śnię­cie — po­wie­dział Wilk. — Ale o wiele ba­nal­niej­sze obra­żenia mogą się oka­zać śmiertelne. Zwierzo­łaki, ata­kując swoją ofiarę, wy­dzielają jad, który do­staje się do ran. Z po­czątku nie boli i cza­sami lu­dzie nie wie­dzą na­wet, że ich krew zo­stała za­ka­żona. Po­tem przy­cho­dzi ból, który na­sila się i na­sila, aż w końcu nie­szczęśnik kona w mę­czar­niach. Wi­działem ta­kich, któ­rzy w przypły­wie sza­leń­stwa od­rą­by­wali sobie kontu­zjo­wane koń­czyny, by poło­żyć kres cier­pie­niu. Ale to nigdy nie po­ma­gało.Od tej roz­mowy Kon­rad kilka razy dziennie oglą­dał sobie bark, wy­pa­tru­jąc ja­kich­kol­wiek oznak za­ka­żenia. Nie do­strzegał ta­kich, a na­wet gdyby się po­ja­wiły, by­łoby już za późno...Trakt, któ­rym po­dą­żali, nie­wiele był szer­szy od tego, który pro­wa­dził do Fer­lan­gen, i znaj­do­wał się w o wiele gor­szym sta­nie, ale Wilk twierdził, że to jeden z głównych szla­ków na te­renie Im­pe­rium. Kon­rad wie­dział już, że Kis­lev gra­niczy z Im­pe­rium, lecz wy­ja­śnie­nia Wilka wy­da­wały mu się mętne, do­póki nie od­krył, że za­równo kraj, jak i jego sto­lica no­szą tę samą na­zwę.Szli na wschód do Eren­gardu, grodu na kis­lev­skim wy­brzeżu. Ten sam trakt, gdyby po­su­wali się nim w prze­ciw­nym kie­runku, do­pro­wa­dziłby ich do Mid­den­heim. Mid­den­heim le­żało na skrzyżo­wa­niu szla­ków Im­pe­rium. Skręcając w Mid­den­heim na po­łu­dnie, do­szliby do Alt­dorfu, sto­licy. Ale po­dą­żając dalej na za­chód, do­tar­liby do wy­brzeża, do portu Ma­rien­burg.Linia brze­gowa po­mię­dzy Erengar­dem a Ma­rien­bur­giem wy­ty­czała pół­nocną gra­nice Im­pe­rium. Dalej roz­cią­gało się Mo­rze Szponów. Oba porty rów­nież le­żały poza gra­ni­cami Im­pe­rium. Stu­diu­jąc mapy, które Wilk ry­so­wał na pia­sku, Kon­rad za­czy­nał po­woli koja­rzyć wszystkie na­zwy i miej­sca, o któ­rych sły­szał.Z Eren­gardu do leżą­cego na za­cho­dzie Ma­rien­burga pro­wa­dziła droga, ale z Ki­sleva do Ma­rien­burga można było rów­nież do­trzeć rzeką. Pły­nęła ona przez sto­licę Kis­lev na za­chód do Alt­dorf, gdzie wpa­dała do rzeki Reik i wraz z nią spływała na pół­noc do mo­rza.— Wszystko jest połą­czone — po­wie­dział Wilk, spo­glą­dając na ko­lejną z ma­pek, którą wy­ry­so­wał na ziemi, i prze­cią­gnął linię wzdłuż drogi łą­czą­cej Ma­rien­burg po­przez Mid­den­heim z Erengar­dem, a po­tem drugą, wzdłuż rzeki, od Kis­leva po­przez Alt­dorf do Ma­rien­burga. — Do­piero przed kil­koma laty po­ka­zano mi taką mapę. Praw­dziwą, na­ry­so­waną na per­ga­mi­nie. Wcze­śniej nie wie­działem na­wet, co to mapa. I w jed­nej chwili wszystko stało się jasne. By­łem we wszyst­kich tych miej­scach i wreszcie mo­głem spoj­rzeć na ich ogólny układ, zo­ba­czyć połą­cze­nia mię­dzy nimi. To, co dzieje się w jed­nej czę­ści Im­pe­rium, ma wpływ na wy­da­rze­nia w in­nych, na­wet jeśli odle­głość wy­nosi ty­siące mil. Po­dob­nie na Im­pe­rium ma wpływ wszystko, co dzieje się gdzieś tam w Sta­rym Świecie.Kon­rad nie był pe­wien, czy w pełni to poj­muje, ale przywykł już do ta­kich wąt­pli­wo­ści.Co jakiś czas naty­kali się na usta­wioną w po­przek drogi furtę po­dobną do tych na po­dej­ściu do Fer­lan­gen.Przy każ­dej stali uzbrojeni żoł­nie­rze i po­bie­rali myto, ale od Wilka ani razu nie za­żą­dali opłaty. Za­mie­niał kilka słów z wartow­ni­kami, po czym ci otwierali furtę albo uno­sili szla­ban i prze­puszczali ich.Strażnik po­bie­ra­jący myto w Fer­lan­gen wy­pu­ścił ich z mia­sta, po­nie­waż się bał, o tym Kon­rad był prze­ko­nany; ale na trak­cie z Mid­den­heim do Eren­gardu po­wód był inny. Za­pra­wieni w bo­jach wete­rani pa­tro­lu­jący szlak nie wy­glą­dali na tchó­rzy.Kryte­rium ich do­boru były za­pewne siła i od­waga, bo lasy, przez które bie­gła droga, roiły się od zwie­rzo­ła­ków. A im dalej na wschód się za­puszczali, tym wię­cej wy­czu­wał Kon­rad tych kre­atur cza­ją­cych się w za­ka­za­nych le­śnych ostę­pach.— Czy oni prze­puszczają nas dla­tego, że idziesz do Kis­leva wal­czyć ze zwie­rzo­ła­kami, panie? — spy­tał Kon­rad, kiedy mi­nęli ko­lejną taką furtę.— Nie — od­parł Wilk — ale do­brze ro­zu­mu­jesz. Żoł­nie­rze śpie­szący z po­mocą obrońcom Kis­leva nie mu­szą, oczywi­ście, pła­cić myta. A nie­za­leżni ryce­rze mogą się rów­nież wy­sta­rać o kwit po­dróżny. Ale ja ni­czego ta­kiego nie po­trze­buję.— Dla­czego?— Bo pra­co­wa­łem w naj­bez­względ­niej­szej, sie­jącej naj­większy po­strach in­sty­tucji w ca­łym Im­pe­rium. Gdzie­kol­wiek się po­ja­wia­liśmy, naj­dzielniejsi robili w por­tki. Nikt się przed nami nie uchował. Nikt nam nigdy nie umknął.— Kim ty byłeś, pa­nie?— Im­pe­rial­nym po­borcą po­dat­ków! — Wilk wy­buchnął śmiechem. — A to, rzecz jasna, oznacza, że sam nigdy nie mu­sia­łem pła­cić po­dat­ków i by­łem zwol­niony z wszelkich opłat na te­renie ca­łego Im­pe­rium. Chłopaki po­bie­ra­jący myto na fur­tach są z po­krewnej branży, na­leżą do tego sa­mego bractwa, a ja znam hasło i nie mu­szę pła­cić. Ty rów­nież nie mu­sisz.— Dzięki.— Nie ma o czym ga­dać.Kon­rad po­słu­chał i wię­cej już do tego nie wra­cał. Po­dą­żali dalej nie­stru­dze­nie, za­trzymu­jąc się tylko na po­pas, po­siłek, noc­leg, uzu­peł­nie­nie zapa­sów, albo kiedy za­sko­czył ich ulewny letni deszcz. I w końcu do­tarli do Kis­leva. * * *Wy­raź­nej gra­nicy nie było, ża­den znak nie in­for­mo­wał, gdzie koń­czy się Im­pe­rium i za­czyna nowy kraj. Kon­rad zo­rientował się, że są już w Kis­levie, do­piero wtedy, kiedy puszcza urwała się nagle jak no­żem uciął i Wilk wskazał na le­żące przed nimi mia­sto.— Erengard — po­wie­dział.Była to twierdza oto­czona wy­soką pali­sadą. Po­nad nią wy­ra­stało kilka wież, i to wszystko. Puszczę w sze­ro­kim pasie przedpola wy­kar­czo­wano do cna. Dzięki temu strażnicy na wie­żach mo­gli za­wczasu ostrzec miesz­kań­ców o każ­dym szturmie, za­wie­rano bramy, i wróg, żeby we­drzeć się do mia­sta, mu­siałby wy­rą­by­wać wy­łom w ścia­nie z gru­bych bali.Uwagę Kon­rada, choć fa­scy­no­wała go pali­sada cią­gnąca się da­leko jak okiem się­gnąć, przy­cią­gnął wi­dok na pół­nocy — mo­rze.Trasa, którą po­dró­żo­wali, przywio­dła ich na wy­brzeże. Te­raz, kiedy wi­doku nie prze­sła­niał las, Kon­rad po raz pierwszy zo­ba­czył ocean.I nie uwierzył wła­snym oczom.Dzielił ich od niego sze­roki na milę pas lądu, który sam w sobie mógł wprawiać w za­dzi­wie­nie. Kon­rad nigdy nie wi­dział tak ogromnej po­łaci ziemi bez jed­nego drzewa i ludz­kiej sie­dziby. Całe do­tych­cza­sowe życie upłynęło mu wśród gę­stwy li­sto­wia, nie się­gnął nigdy wzrokiem dalej niż na kil­kaset jar­dów w kie­runku szczytu wzgórza, albo ze wzgórza w do­linę.A tu, za rów­niną, u stóp opa­dają­cego ła­god­nie ku brze­gowi zbo­cza, fa­lo­wało mo­rze. Ten ab­so­lutny bez­kres, ta zu­pełna pustka cią­gnąca się aż po ho­ry­zont do­słownie za­pie­rała mu dech w pier­siach.Dzień był bez­chmurny i po­marsz­czona po­wierzchnia błę­kit­nego oce­anu lśniła w pro­mie­niach słońca. Hen, w dali bie­liły się żagle stat­ków wy­cho­dzą­cych z portu, bądź do niego wpływa­ją­cych.Kon­rad stał jak ska­mie­niały i chło­nął ten wi­dok, a chłodny wiatr od oce­anu owiewał mu twarz i wi­chrzył włosy.— To tylko woda — burknął Wilk.— Tak, ale... tyle jej...— A pod spodem jesz­cze wię­cej!— Gdzie się koń­czy?— Nig­dzie. Roz­ciąga się w nie­skończo­ność. Wody omywa­jące to wy­brzeże, są takie same jak fale, które biją o brzegi Ara­bii i Lu­strii, Ki­taju i Nipponu. To wszystko ele­menty tej sa­mej ukła­danki, Kon­ra­dzie. My rów­nież. Je­ste­śmy wszyscy pionkami w ko­smicznej grze.Od pa­trze­nia na tę nie­skończo­ność Kon­ra­dowi za­czy­nało się krę­cić w gło­wie i mu­siał się od­wró­cić, spoj­rzeć za sie­bie i sku­pić wzrok na tym, co znał i z czym był za pan brat — na Lesie Cieni. Puszcza rów­nież zda­wała się nie mieć kresu, ale wie­dział już od Wilka, że to tylko jeden z la­sów pora­sta­ją­cych większość te­ryto­rium Im­pe­rium. Oprócz niego były jesz­cze Las Re­ikwald, Las Lau­re­lorn, Las Dra­kwald, Wielki Las...— Idziemy — po­na­glił go Wilk. — Do Eren­gardu co prawda do­tarli­śmy, ale to do­piero po­łowa drogi.— Po­łowa drogi do­kąd?Ale Wilk jak zwy­kle nie od­po­wie­dział.Ru­szyli w stronę mia­sta. Trakt, któ­rym przy­szli tu z Im­pe­rium, do­pro­wa­dził ich do wrót o wie­rze­jach z brązu. Choć wiel­kie, wy­da­wały się małe wo­bec ogromu pali­sady, w któ­rej je osa­dzono. Nie otwarto ich przed Wil­kiem tak ochoczo, jak wcześniej otwierano furty na trak­cie, któ­rym tu przybyli.Strażnicy przy miej­skiej bra­mie na zbroje na­rzu­cone mieli futra, a większość z nich no­siła su­mia­ste, ob­wisłe wąsy. Zer­kali po­dejrzliwie na zsia­dają­cego z ko­nia Wilka. Po­wie­rzywszy Pół­noc pie­czy Kon­rada, Wilk skie­ro­wał się do wartowni.Kon­rad ob­ser­wo­wał z za­cie­ka­wie­niem dys­kusję, jaka się tam wy­wią­zała i ob­fito­wała w ży­wiołową ge­sty­kula­cję oraz po­ka­zy­wa­nie pal­cami. Z wartowni wy­wo­łano ofi­cera, i de­bata, po­parta ge­sty­ku­lo­wa­niem, roz­go­rzała na nowo z wzmo­żoną ży­wiołowo­ścią. Po ja­kimś cza­sie wrota uchyliły się nieco i wy­su­nęła się przez nie jakaś urzę­dowa osoba, by pod­jąć się arbi­trażu na wyż­szym szczeblu.Je­den ze strażni­ków zbli­żył się wy­cią­gniętym kro­kiem do Kon­rada, obej­rzał go ze wszyst­kich stron, a po­tem pod­szedł do Pół­nocy, by od­sko­czyć na­tychmiast przed ko­py­tami bia­łego ogiera, który, par­sk­nąw­szy, sta­nął dęba. Strażnik dał mu spo­kój i zajął się spraw­dza­niem ła­dunku dźwiga­nego przez konia jucz­nego. Naj­wy­raź­niej za­do­wo­lony z wy­niku in­spekcji wró­cił pod bramę, gdzie nadal trwały oży­wione ne­go­cja­cje. W chwilę po­tem, wśród uśmie­chów i ukłonów, strony po­dały sobie ręce i wy­mie­niły sa­luty.Wilk wró­cił.— Przeklęci cu­dzo­ziemcy! — prychnął gniewnie, sa­do­wiąc się w sio­dle. — Toć śpie­szę im z po­mocą. — Po­krę­cił głową i z wes­tchnie­niem do­rzu­cił: — Wjeż­dżamy.Jedno z brą­zo­wych wie­rzei uchyliło się tro­chę sze­rzej, żeby ich prze­pu­ścić. Wilk przejechał pierwszy, Kon­rad prze­ci­snął się przez szparę tuż za nim, pro­wa­dząc za uzdę konia jucz­nego.Już Fer­lan­gen, sporo większe od wio­ski, oszoło­miło Kon­rada. Ale Erengard był dużo, dużo większy od Fer­lan­gen. Kon­rad czuł się przytło­czony wszyst­kimi tymi wi­do­kami i od­gło­sami ogrom­nego mia­sta.Od Wilka wie­dział, że Erengard leży u uj­ścia rzeki. Je­dyną znaną mu do tej pory rzeką była ta prze­pły­wa­jąca przez wio­skę, ale kudy jej tam było do rzeki Linsk. Jak rosie do bu­rzy.Linsk był tak sze­roki, że po­środku jego nurtu mie­ściła się na­wet wy­spa, wy­spa o wiele większa od ca­łego Fer­lan­gen, które aż do dnia dzi­siej­szego Kon­rad uwa­żał za naj­większe mia­sto na świecie.To tutaj za­wi­jały wszystkie statki z Im­pe­rium i reszty świata, tutaj ła­do­wano i roz­ła­do­wy­wano śródlą­dowe tra­twy, które kur­so­wały z to­wa­rami tam i z po­wrotem rzecznymi szla­kami ca­łego Kis­leva.Jed­nak do sa­mego mia­sta Kis­lev, co Kon­rad wie­dział z wy­kła­dów Wilka, nie można było z Eren­gardu do­pły­nąć rzeką. Le­żało ono na po­łu­dnie od gór­nego od­cinka biegu rzeki Linsk, i łą­czyła je z nią droga. Duże wra­żenie zro­bił na Kon­ra­dzie most pod Fer­lan­gen, który w od­róż­nie­niu od skrom­nego, drewnia­nego mostka we wsi, zbu­do­wany był z ka­mie­nia.Most, który trzeba było prze­być, by do­stać się do dzielnicy por­towej Eren­gardu, miał co prawda drewnianą kon­strukcję, ale cóż to był za most! Pod­trzymy­wały go drewniane pale wbite w dno rzeki, a po­most środ­ko­wego przę­sła można było uno­sić jak most zwo­dzony, by do znaj­dują­cej się dalej la­guny prze­pu­ścić statki o naj­wyż­szych masztach.Wilk zo­sta­wił konie pod opieką Kon­rada, a sam wy­brał się na po­szu­ki­wa­nie... cze­goś tam. Jak zwy­kle nie po­wie­dział czego.Pod jego nie­obecność Kon­rad roz­glą­dał się wo­kół z roz­dzia­wioną gębą. Gapił się na statki, które były większe od do­mów; na że­gla­rzy z tu­zina ob­cych krain, w dzi­wacznych przy­odziew­kach, mó­wią­cych jesz­cze dzi­waczniej­szymi ję­zy­kami; na ro­bot­ni­ków por­to­wych ła­dują­cych i roz­ła­do­wu­ją­cych ja­kieś to­wary, któ­rych prze­zna­cze­nia na­wet się nie do­my­ślał.W pew­nej chwili za­trzymało się przy nim dwóch męż­czyzn. Obaj byli niscy, bosi, odziani w luźne białe ko­szule i wor­ko­wate por­tki. Oczy mieli wą­skie jak szparki, cerę żół­tawą, włosy gę­ste, czarne i pro­ste. Pew­nie byli ma­ryna­rzami z ja­kie­goś dale­kiego kraju.Je­den z nich za­gadał do Kon­rada w ję­zyku, któ­rego ten nie ro­zu­miał. Bar­dzo szybko wy­rzu­cał z sie­bie obce słowa, le­dwie przypo­mi­nało to ludzką mowę.Kon­rad po­krę­cił głową na znak, że nic z tego nie ro­zu­mie. Cie­kawe, czego od niego chcą? Może py­tają o drogę, albo pró­bują mu coś sprzedać?Męż­czyźni spoj­rzeli po sobie i ge­sty­ku­lując gwałtow­nie, za­szwargo­tali znowu.Roz­draż­niony Pół­noc par­sknął i po­trzą­snął łbem. Kon­rad od­wró­cił się od nie­zna­jo­mych i po­cią­gnął za uzdę, by uspokoić konia.Ale mimo jego wy­sił­ków ogier sta­nął dęba, wy­soko za­dzie­rając pod­kute błyszczą­cymi pod­ko­wami ko­pyta.I w tym mo­men­cie dwaj ma­ryna­rze rów­no­cze­śnie do­byli dłu­gich, wą­skich, ostrych jak brzytwy noży.Kon­rad, choć zwrócony do nich ple­cami, nie mu­siał się oglą­dać. Wie­dział, co się szy­kuje. Pu­ścił uzdę i się­gnął bły­ska­wicznie po sztylet. Nie miał już wąt­pli­wo­ści, kim są ci dwaj — to śmiertelni wro­go­wie.Pół­noc wierzgał przednimi no­gami, jego ko­pyta biły po­wie­trze ni­czym pię­ści bok­sera. Je­den z na­past­ni­ków cof­nął się szybko i uchylił, żeby uniknąć kop­nięć.Ale drugi z nie­zro­zu­miałym okrzy­kiem wo­jen­nym na ustach rzu­cił się na Kon­rada. Kon­rad rów­nież wrzasnął z gniewu.Zbli­żyli się do sie­bie na odle­głość ciosu i dwa ostrza prze­cięły po­wie­trze. Oba o włos mi­nęły uskakują­cego prze­ciw­nika.Zwarli się, chwytając jeden dru­giego lewą ręką za prze­gub pra­wej.Szansę były wy­rów­nane; na­past­nik, choć niż­szy od Kon­rada, nad­ra­biał ten man­ka­ment większą wagą ciała.Roz­paczliwy, mro­żący krew w ży­łach wrzask, który w tym mo­men­cie do­biegł gdzieś z boku, mógł wy­do­być się tylko z krtani ko­nają­cego. To krzy­czał drugi że­glarz. Padł ofiarą śmiercio­no­śnych ko­pyt Pół­nocy i le­żał teraz na na­brzeżu tra­to­wany przez bia­łego ogiera.Kon­rad i jego prze­ciw­nik za­po­mnieli na mo­ment o poje­dynku i spoj­rzeli na trupa. Po chwili ich oczy znowu się spo­tkały — i Kon­rad się uśmiech­nął.— Te­raz twoja kolej — wy­sy­czał.Że­glarz nie ro­zu­miał słów chło­paka, ale na pewno do­my­ślił się ich zna­cze­nia. Od­py­sknął coś w od­po­wie­dzi i jesz­cze moc­niej ści­snął Kon­ra­dowi nad­gar­stek, by zmu­sić go do wy­puszcze­nia noża z ręki, a jed­no­cze­śnie przy­sunął swoje ostrze do gar­dła prze­ciw­nika.Z mi­ni­mal­nym wy­prze­dze­niem Kon­rad zo­ba­czył, że za chwilę męż­czy­zna, roz­luź­nia­jąc nieco uścisk, bę­dzie uda­wał, że słab­nie. Kiedy to na­stą­piło, Kon­rad za­czął nań moc­niej na­pie­rać, by stwo­rzyć wra­żenie, że dał się oszukać — ale za­nim zdą­żył się cof­nąć, szy­bo­wał już w po­wie­trzu...Spadł na plecy z ta­kim im­pe­tem, że na chwilę za­parło mu dech w pier­siach. Nie było czasu na ana­lizę tego, co się stało, bo nie­przyjaciel rzu­cał się już na niego. Nie było też czasu na szu­kanie sztyletu, który Kon­rad wy­pu­ścił z ręki pod­czas nie­oczeki­wa­nego lotu.Od­to­czył się w bok, uni­kając pchnięcia spa­dają­cym nań no­żem, ale że­gla­rzowi mimo wszystko udało się przy­gnieść Kon­rada swym cia­łem i unie­możliwić mu dal­szą ucieczkę. Sple­ceni ze sobą ta­rzali się po ziemi, wal­cząc za­cie­kle o nóż.Kon­rad do­strzegł ką­tem oka las nóg ota­cza­ją­cych krę­giem miej­sce bójki. Mieli wi­dow­nię. Mały z po­czątku tłu­mek ma­ryna­rzy i ro­bot­ni­ków por­to­wych gęst­niał. Sły­chać było śmiechy i za­grzewa­jące do walki po­hu­ki­wa­nia. Zu­peł­nie jakby Kon­rad i jego prze­ciw­nik nie wal­czyli na śmierć i życie, lecz ku ucie­sze ga­wie­dzi.Ta­rza­jąc się tak w śmiertel­nych zapa­sach, doto­czyli się na skraj na­brzeża i ru­nęli w dół.Ra­zem wpa­dli do zim­nej wody i nie za­prze­sta­jąc walki, znik­nęli pod po­wierzchnią. Do­piero tam się roz­dzie­lili. Przebija­jąc wzrokiem mroki męt­nej toni, Kon­rad do­strzegł na­past­nika za­mie­rza­ją­cego się nań no­żem.Ru­chy wroga były ospałe, jak w sen­nym koszma­rze, ale woda spo­wal­niała rów­nież reak­cje Kon­rada. Zdołał jed­nak od­trącić i wy­krę­cić rękę prze­ciw­nika. Męż­czy­zna wy­pu­ścił nóż, który za­czął opa­dać leni­wie na dno.Ma­ry­narz pró­bo­wał chwycić broń, a Kon­rad ma­ryna­rza.Po­wio­dło się tylko Kon­ra­dowi. Zła­pał męż­czy­znę obiema dłońmi za gar­dło i ści­snął. Z ust że­gla­rza try­snął strumień pę­che­rzy­ków po­wie­trza.Kon­rad, prze­bie­rając roz­paczliwie no­gami i ho­lując męż­czy­znę za sobą, pod­pły­nął ka­wa­łek w przód i wy­rżnął głową na­past­nika w drewniane oszalowa­nie na­brzeża.Po­wtó­rzył to znowu, i jesz­cze raz. Z ust męż­czy­zny prze­stały wy­do­by­wać się bą­belki. Za to wodę za­bar­wiła na czerwono krew z roz­łupa­nej cza­szki. Nie­szczęśnik sza­mo­tał się roz­paczliwie, ale Kon­rad nie puszczał.Ko­lejne ude­rze­nie głową o wbity w dno pal i męż­czy­zna, za­prze­sta­jąc walki, zwiotczał. Jesz­cze jedno silne ude­rze­nie o wie­kowe drewno, jesz­cze jeden strumień krwi i do­piero teraz Kon­rad ode­rwał dło­nie od gar­dła prze­ciw­nika.Trup po­szedł na dno, a Kon­rad wy­pry­snął w górę. Wy­pły­nąw­szy na po­wierzchnię, jął chwytać łap­czy­wie po­wie­trze w roz­ry­wane bó­lem płuca. Nad sobą sły­szał głosy — wi­waty i drwiny.Za­darł głowę. Z na­brzeża przyglą­dał mu się z tuzin ludzi. Wśród nich Wilk.W odle­gło­ści dwu­dzie­stu jar­dów do­strzegł drewniane schodki pro­wa­dzące do wody. Pod­pły­nął tam i wgramolił się na pierwszy sto­pień.Spoj­rzał na mroczną toń. Tylko Ely­ssie za­wdzięczał, że nie spo­czywa te­raz na dnie. To ona na­uczyła go pły­wać.Zzuł buty, wylał z nich wodę i do­piero teraz wspiął się po schod­kach na na­brzeże.U ich szczytu cze­kał na niego jakiś męż­czy­zna. W ręku trzymał jego nóż. Kon­rad znie­ru­cho­miał. Nie­zna­jomy roze­śmiał się i po­wie­dział coś w ja­kimś ob­cym ję­zyku. Po­dał Kon­ra­dowi sztylet rę­koje­ścią do przodu. W dru­giej dłoni trzymał garść mo­net.Kiedy Kon­rad ode­brał od niego nóż, męż­czy­zna za­mknął dłoń na mo­ne­tach, roze­śmiał się znowu, od­wró­cił i od­szedł. Wy­glą­dało na to, że sporo wy­grał, sta­wia­jąc na zwy­cię­stwo Kon­rada.Kon­rad ro­zej­rzał się za Wil­kiem. Do­strzegł go obok chu­der­la­wego, ja­sno­wło­sego osobnika, który za­glą­dał w zęby ko­niowi jucz­nemu. Ociekając wodą, z przemo­czo­nymi bu­tami w ręku, po­czła­pał boso w ich stronę.Nie trzeba było spe­cjal­nie wy­silać umy­słu, by od­gad­nąć, że Wilk pró­buje sprzedać sza­rego konia. Za­chwalał zwie­rzę żar­liwie, uwy­pu­klał jego za­lety, pod­czas gdy tam­ten krę­cił głową i wy­tykał wady.— No, ja nie wiem — wa­hał się męż­czy­zna.— Ale ja wiem — za­pew­nił go Wilk. — To do­bry koń. Długo ci jesz­cze po­służy. So­lidny, nie­za­wodny, zdrowy. Czego jesz­cze chcesz?— Czego ja jesz­cze chcę? Uczciwej ceny, Wilku.— Znam ta­kich, któ­rzy z po­ca­ło­wa­niem ręki za­pła­ci­liby wię­cej, niż żą­dam od cie­bie.— To czemu im go nie sprzeda­jesz?— Bo mnie nie cho­dzi o pie­nią­dze, prze­cież wiesz. Płace nim za przewóz ło­dzią. Ni­czego wię­cej nie żą­dam. Cie­bie to nic nie kosztuje. Zu­peł­nie jak­bym ci da­ro­wał tego konia.— Je­śli we­zmę na po­kład cie­bie, to nie będę mógł wziąć ko­goś in­nego.— Do­brze wiesz, że na tym tracę, Ste­phan. Mu­szę się do­stać w górę rzeki, a płynę tam, by bro­nić Kis­leva.— Ha! Te­raz pró­bu­jesz grać na moim pa­trio­ty­zmie?— Owszem.Ste­phan cof­nął się i jesz­cze raz ob­rzu­cił jucz­nego konia kry­tycz­nym spoj­rze­niem. Nadal krę­cił głową, ale już wol­niej.— Czyli ty, twój koń i twój sługa, do Bol­gasgardu?— Do Praag.— Niech bę­dzie — westchnął Ste­phan. Splunęli w dło­nie, przykle­pali, do­bili targu.— Przypro­wadź tego konia na krypę — po­wie­dział Ste­phan. — Od­bi­jamy z przypły­wem. — Od­wró­cił się i od­szedł.Wilk spoj­rzał na Kon­rada, a po­tem na martwego że­gla­rza leżą­cego na na­brzeżu.— Na chwilę nie można cię spu­ścić z oka — burknął.— To nie moja wina. Na­padli na mnie.— Nie wzbudzasz sym­patii, chłopcze. Nie lubią cię, co?— Kto? — spy­tał Kon­rad, wie­dząc, że Wilk nie ma na myśli dwóch ob­cych ma­ryna­rzy.— By­łeś kiedy na łodzi? — zmienił temat Wilk.Kon­rad po­krę­cił głową. Nie był i wcale mu się do tego nie pa­liło.— Pły­niemy rzeką do Praag. Przeko­nasz się, że to lep­sze od wle­cze­nia się pie­chotą. — Wilk zmierzył Kon­rada wzrokiem od stóp do głów. — I od za­ży­wa­nia ką­pieli w ubraniu. No, chodźmy po­szu­kać tej krypy, za­nim Ste­pha­nowi coś się od­widzi. — Wdrapał się na grzbiet Pół­nocy.Znaleźli łódź przy­cu­mo­waną do molo. Wilk zsiadł z Pół­nocy i wprowa­dził go na po­kład, nie oglą­dając się na Kon­rada, któ­remu przypadło w udziale wciąganie po tra­pie opie­rają­cego się konia jucz­nego. Przypa­tru­jąca się temu za­łoga zry­wała ze śmiechu boki, ale nikt nie po­śpie­szył mu z po­mocą.— Wy­susz ubranie — po­wie­dział Wilk, kiedy uwiązali konie na po­kła­dzie.Kon­rad po­szedł za jego radą. Zrzucił z sie­bie przemo­czone ciu­chy i owi­nął się sta­rym ko­cem.— Po co pły­niemy do Praag, panie? — spy­tał, sia­dając. — Wal­czyć ze zwie­rzo­ła­kami?Po dro­dze do Eren­gardu Wilk przybliżał mu hi­storię Im­pe­rium i opo­wia­dał o no­wym za­gro­żeniu gra­nic ze strony od­człowie­czo­nych hord. Kis­lev był przedmu­rzem Im­pe­rium w walce z na­jeźdźcami — zwie­rzo­ła­kami i ich po­bra­tym­cami.Gdyby padł Kis­lev, wszystkie te nie­ludz­kie ko­horty ru­nę­łyby na Im­pe­rium i za­lały je. Tego wła­śnie oba­wiał się Ma­gnus Po­bożny ja­kieś dwa wieki temu. Kis­lev był wówczas za­gro­żony, jeźdźcy śmierci z pół­nocy wzięli szturmem Praag. Z po­mocą przy­szły są­sia­dowi siły Im­pe­rium i w końcu od­parto wraże le­giony. Car Alexis i Im­pe­rator Ma­gnus, pod­bu­do­wani tą wiktorią, za­warli pakt przyjaźni mię­dzy swoimi kra­jami.Po­sta­no­wie­nia owego paktu zo­stały wy­sta­wione na naj­cięż­szą próbę. Agre­sywne hordy uro­sły znowu w siłę, znowu łu­piły mia­sta Kis­leva, puszczały z dy­mem wio­ski, na­pa­dały na fak­torie, rów­nały z zie­mią obozy woj­skowe. Gdyby udało im się pod­bić Kis­lev, na­stęp­nym ce­lem sta­łoby się Im­pe­rium. Wilk na­po­my­kał już o ist­nie­niu wroga we­wnętrz­nego, a re­ne­gaci oble­ga­jący Kis­lev sta­no­wili dla Im­pe­rium do­dat­kowe za­gro­żenie z ze­wnątrz.— Mó­wiłeś, pa­nie, że Im­pe­rator wy­słał swoje woj­ska, by bro­niły Kis­lev — po­wie­dział Kon­rad, kiedy stali na rufie krypy i ob­ser­wo­wali krzątaninę w por­cie.— Bo to prawda.— I dla­tego tu je­steś? Ze mną?— W pew­nym sen­sie.— W ja­kim sen­sie?Wilk wzruszył ra­mio­nami.— Mo­głem za­ofe­ro­wać swe usługi Im­pe­rium, za­cią­gnąć się do re­gu­lar­nej armii i po­ma­sze­ro­wać z nią na wojnę prze­ciwko na­jeźdźcom. Tak czy­ni­łem, kiedy by­łem młodszy i bar­dziej wie­rzy­łem w ide­ały. Te­raz jed­nak pora po­my­śleć o za­bez­pie­cze­niu na sta­rość. Jeśli mam już ry­zy­ko­wać ży­ciem, a na­wet wię­cej niż ży­ciem, to chce mieć pew­ność, że mi się to opłaci. Je­stem za­wo­do­wym żoł­nie­rzem, i to jed­nym z naj­lep­szych. Lu­dzie so­wicie wy­na­gra­dzają moje usługi. Pra­cuję gdzie chcę i kiedy chcę.Kon­rad ścią­gnął brwi. Nie bar­dzo ro­zu­miał, do czego Wilk zmierza.— A więc nie przybyłeś tu wal­czyć ze zwie­rzo­ła­kami?— Ależ tak! Wi­dzisz, Ki­slev już dawno byłby kra­iną mle­kiem i mio­dem pły­nącą, gdyby tylko mógł spo­koj­nie eks­plo­ato­wać swoje bo­gactwa. A tu masz, jego te­ryto­rium pu­sto­szą raz po raz wszystkie te be­stie z pie­kła ro­dem. To nie sprzyja ro­bie­niu inte­re­sów i har­mo­nij­nemu roz­wo­jowi. Przyby­łem, żeby raz na zaw­sze poło­żyć temu kres. Ty rów­nież po to tu je­steś, Kon­ra­dzie. Bę­dziemy po­ma­gali w walce z na­jeźdźcą — a jed­no­cze­śnie wy­pra­cu­jemy sobie skromną re­kompen­satę. Na woj­nach lu­dzie się bo­gacą, chłopcze, tyle że za­zwy­czaj nie ci, co trzeba. Ale na tej woj­nie my się wzboga­cimy. A przy oka­zji po­wal­czymy w słusznej sprawie. — Uśmiech­nął się, bły­ska­jąc spi­ło­wa­nymi zę­bami. — Bywa, że przyjemne da się połą­czyć z po­ży­tecz­nym. * * *Zo­stali strażni­kami w ko­palni złota. Ko­pal­nia znaj­do­wała się w Gó­rach Krańca Świata, nie­da­leko Przełęczy Be­ly­evorta. W rzece prze­pły­wa­jącej przez ten rejon gór od wie­ków znaj­do­wano ślady kruszcu, ale żyłę od­kryto do­piero przed pięć­dzie­się­cioma laty.Cho­ciaż było to po­gra­nicze ludz­kiego osadnic­twa, ko­pal­nia kwi­tła — do­póki z Pół­noc­nych Pust­kowi nie nad­cią­gnęli znowu na­jeźdźcy, któ­rych z roku na rok przyby­wało. Po­cho­dzili z krain lodu i śniegu, zu­peł­nie jakby pie­kło, które ich zro­dziło, było skutą mro­zem dzi­czą.Na­jazdy po­wo­do­wały po­ważne ograni­cze­nie wy­do­bycia w ko­palni, i wła­ści­ciele, do któ­rych zali­czał się rów­nież car, stwo­rzyli wła­sną, pry­watną ar­mię.Wilk pra­co­wał tu już kie­dyś jako na­jem­nik, ale ani my­ślał za­do­wa­lać się teraz tak niską po­zycją. Znał do­wódcę gar­ni­zonu i po nie­ca­łych dwóch mie­sią­cach zajął jego miej­sce.Nie mu­siał przy tym ucie­kać się do uży­cia siły; wy­star­czyły słowa per­swa­zji. W roz­mo­wie w cztery oczy Wilk przedsta­wił temu człowie­kowi długą listę przypad­ków za­gar­nię­cia mie­nia i de­frau­dacji, ja­kich do­pu­ścił się pod­czas lat prze­pra­co­wa­nych w ko­palni. Jako al­ter­na­tywę dla ka­tow­skiego to­pora za­pro­po­no­wał mu do­bro­wolne odej­ście w stan spo­czynku po wcze­śniejszym zare­ko­men­do­wa­niu jego, Wilka, na swojego na­stępcę.Komplek­sowa ochrona obiektu nie ograni­czała się do obrony wy­ro­bisk przed ata­kami zwie­rzo­ła­ków. Ci sta­no­wili tylko jedno z za­gro­żeń. Po­wo­do­wała nimi jedy­nie żą­dza mordu i nisz­cze­nia, nie cho­dziło im o złoto.Na ko­pal­nię i na transporty złota na­pa­dali rów­nież naj­prze­róż­niej­szej ma­ści ban­dyci, zbóje i zło­dzieje. Na nich też trzeba było mieć oko. Tu­dzież na sa­mych gór­ni­ków. Bo to oni wła­śnie mieli naj­lep­sze wa­runki do okradania ko­palni. Pra­co­wali w cia­snych sztolniach i drą­żąc zło­to­dajną skałę, na­tra­fiali od czasu do czasu na warte grze­chu sa­mo­rodki, które z ła­two­ścią mo­gli ukryć i wy­nieść.Z ta­kimi kra­dzie­żami trzeba było wal­czyć, uszczu­plały bo­wiem do­chody Wilka, który był na pro­cen­cie od urobku i jego wy­na­gro­dze­nie zale­żało od ilości złota wy­syła­nego da­nym transpor­tem do Kis­leva.Wła­ści­ciele ko­palni zda­wali sobie do­sko­nale sprawę, że strażnicy to też lu­dzie, i znaj­do­wało to swoje od­bicie w skrom­nym żoł­dzie, jaki im wy­pła­cali. Ale póki pa­zer­ność pry­wat­nej armii utrzymy­wała się w roz­sąd­nych gra­ni­cach, jej pra­co­dawcy pa­trzyli na to przez palce. Wli­czali te straty w koszty wy­do­bycia, które i tak nie były wiel­kie, a wszystko, co po ich od­trą­ceniu wy­ci­snęli z ko­palni, sta­no­wiło czy­sty zysk.Gór­nicy byli w większo­ści nie­wol­ni­kami, ska­zań­cami, któ­rzy od­pra­co­wy­wali tutaj wy­roki — przeważ­nie wie­lo­let­nich cięż­kich robót, a tym sa­mym śmierci, bo tylko nie­liczni do­ży­wali końca kary.Co do armii na­jem­ni­ków, to nie­jeden z jej żoł­nie­rzy mało co się róż­nił od więźniów, któ­rych pil­no­wał. Przeważ­nie byli to ucie­ki­nie­rzy, lu­dzie bę­dący na ba­kier z pra­wem. Tylko kie­rując się na pół­noc, ku krań­com cy­wili­zo­wa­nego świata, mo­gli uniknąć poj­ma­nia i kary. Jako żoł­nie­rze byli słabo wy­szkoleni, a od życia wy­ma­gali jesz­cze mniej niż gór­nicy.Ale w ko­pal­nia­nej straży słu­żyli też naj­twardsi, naj­lepiej za­pra­wieni w bo­jach wo­jow­nicy Sta­rego Świata. Do Kis­leva zwa­biła ich nie­ustająca wojna, nie­bez­pie­czeń­stwo oraz na­dzieja na hojne wy­na­gro­dze­nie — jeśli ujdą z ży­ciem, by się nim cie­szyć. W straży ko­palni spo­tkać można było żoł­nie­rzy z każ­dego za­kątka Im­pe­rium i nie tylko.Każdy z tych wete­ra­nów był eks­per­tem w za­bija­niu i Kon­rad wiele się od nich na­uczył.Pe­wien oba­lony książę z jed­nego z ti­leań­skich miast-państw na­uczył go szer­mierki. W walce na mie­cze li­czyła się nie tylko siła, lecz rów­nież zręczność, szybkość i prze­bie­głość. Kon­rad po­trafił się teraz poje­dyn­ko­wać jak szla­chet­nie uro­dzony, z za­cho­wa­niem wszyst­kich zasad ry­cer­sko­ści, któ­rych trzeba prze­strzegać w sprawach ho­no­ro­wych.Zaś pe­wien uliczny za­bi­jaka z Bre­tonii, który nigdy nie sły­szał słowa „ho­nor”, po­kazał mu jak wal­czyć nie­czy­sto, jak wy­ko­rzy­sty­wać w cha­rak­terze broni wszystko, co się na­winie pod rękę, jak gryźć, ko­pać, dra­pać, wy­łu­piać oczy i mor­do­wać go­łymi rę­kami, jeśli już nie ma czym.Umiejęt­ności Kon­rada wzboga­ciły się znacznie, kiedy pe­wien nie­po­zorny osobnik z Nipponu za­de­mon­stro­wał mu, jak za­bijać sa­mymi rę­kami albo sto­pami. Na­uczył go, jak, nie ma­jąc broni, wal­czyć z uzbrojo­nym prze­ciw­ni­kiem i zwy­cię­żać. Była to sta­ro­dawna sztuka walki z Da­le­kiego Wschodu, gdzie chyba każda kra­ina ma swoją wła­sną jej od­mianę. Kon­rad do tej pory pa­mię­tał, jak ci­snął nim o zie­mię jeden z że­gla­rzy, któ­rzy na­padli nań w Erengar­dzie — ale tam­ten człowiek nie był pro­fe­sjo­nali­stą i zgi­nął w końcu od jego krisa.Wilk nie uznawał łuku za broń godną sza­nują­cego się wo­jow­nika, co in­nego ku­sza. Pe­wien na­jem­nik z Królestw Es­ta­lianu na­uczył Kon­rada strzelać z tej broni; wo­jow­nik z Ara­bii wy­szli­fo­wał umiejęt­ności Kon­rada w po­słu­gi­wa­niu się no­żem, wprowa­dza­jąc go w ar­kana rzu­cania naj­roz­mait­szymi od­mia­nami tej broni; ol­brzym z Norsca po­kazał mu, jak wal­czyć włócznią i jak ci­skać oszczepem; ry­cerz z Al­bionu wy­szkolił go w jeź­dzie kon­nej; i ta­kich na­uczycieli było wię­cej, o wiele wię­cej.Ko­pal­nia za­trud­niała nie tylko ludzi. Pra­co­wało w niej w cha­rak­terze spe­cjali­stów sporo kra­sno­lu­dów. To oni ryli nowe sztolnie, oni wy­sa­dzali pro­chem skały w bie­gną­cych głę­boko pod zie­mią chodni­kach. I wła­śnie jeden z nich zo­stał in­strukto­rem Kon­rada od po­słu­gi­wa­nia się topo­rem. Na­uczył go, jak wal­czyć każ­dym ro­dza­jem tej broni, od małej sie­kierki bo­jowej po ogromny topór obo­sieczny, na­uczył wszyst­kich tech­nik walki wręcz z topo­rem w każ­dej dłoni i naj­lep­szego spo­sobu ro­bie­nia hala­bardą.Kiedy pew­nego razu pod­czas ataku rene­ga­tów Kon­rad zo­stał po­waż­nie ra­niony w prawą rękę, Wilk sko­mentował to na­stę­pu­jąco:— Co jest wart pra­wo­ręczny człowiek bez sprawnej pra­wej ręki? — za­pytał. — Chcę cię wi­dzieć w każ­dej bi­twie osła­nia­ją­cego mnie od pra­wej.Cho­ciaż Wilk najął Kon­rada na giermka, ten nigdy nie stał się jego sługą w do­słownym sen­sie. Szybko zo­stali to­wa­rzy­szami broni, ale Wilk do­piero teraz po­wie­dział to ofi­cjal­nie.— A kto bę­dzie osła­niał od pra­wej mnie? — spy­tał Kon­rad, zer­kając na swoje obanda­żo­wane, sztywne ra­mię. Opatrzył je elf, który po­sia­dał zdol­ności uzdrowi­ciel­skie. Wilk nie cier­piał cza­rów i cza­row­ni­ków i w swoim ko­pal­nia­nym obo­zie tole­ro­wał tylko tego jed­nego uzdrowi­ciela. Kon­rad wspo­mniał Ely­ssę, wspo­mniał, jak zale­czyła mu rany, kiedy się pierwszy raz spo­tkali — ale nie­wiele było trzeba, żeby przypo­mi­nała mu się Ely­ssa...Wilk roze­śmiał się.— Wal­czyć po­trafi każdy głupi — po­wie­dział. — Do za­bija­nia nie trzeba ro­zumu. Może on wręcz za­wa­dzać. Ale to inte­li­gen­cja od­róż­nia nas od zwie­rząt — i od zwie­rzo­ła­ków. W księ­gach za­warta jest cała wie­dza świata i dzięki tej wie­dzy się roz­wi­jamy. Wy­ko­rzy­stasz z po­żyt­kiem czas po­trzebny na wy­goje­nie się two­jej ręki. Na­uczysz się czy­tać i pisać.Kon­rad, choć bez prze­ko­nania, wy­szu­kał sobie na­uczyciela. Człowiek ten na­zy­wał się Matthew i był stu­den­tem Uni­wer­sy­tetu w Praag, a do ko­palni przypętał się pod­czas let­nich wa­kacji, żeby zaro­bić na cze­sne na na­stępny rok.Matthew roz­po­czął swoją po­dróż ło­dzią, ale za­łoga ograbiła go po dro­dze i wy­rzu­ciła za burtę. Dalej wę­dro­wał pie­szo i udało mu się szczęśli­wie do­trzeć do celu. Wieść o jego pe­ry­pe­tiach, kiedy prze­dzie­rał się przez dzicz uzbro­jony jedy­nie w marszpi­kel* [przyp: Sta­lowy rożek o dłu­gości ok. 30 cm uży­wany do wy­ko­ny­wa­nia splotów na li­nach sta­lo­wych i przy in­nych ro­bo­tach bosmań­skich — przyp. tłum.], szybko roze­szła się po ko­palni i przynio­sła mu kil­ku­dniową sławę.Kon­rad na­zwał go „Matthew Marszpi­kel”. Na­stęp­nego lata Matthew zja­wił się znowu, tym ra­zem za­brał się z kon­wo­jem wio­zą­cym za­opa­trze­nie. W trze­cim roku Kon­rad czy­tał już i pisał bie­gle, a Matthew zdał ostatnie eg­za­miny i zo­stał prawni­kiem. Przywiózł swojemu uczniowi pa­radny zwój pro­mo­cyjny, w któ­rym stwier­dzano, że Kon­rad jest „uczony w pi­śmie”.Równo­cze­śnie ze zgłę­bia­niem alfa­betu Kon­rad wprawiał się rów­nież w wy­ko­rzy­sty­wa­niu lewej ręki do walki mie­czem i ma­czugą oraz do rzu­cania włócznią i sztyletem.— Ist­nieją dwa spo­soby walki z dzi­kimi, nie zor­gani­zo­wa­nymi pry­mi­ty­wami, ja­kimi są zwie­rzo­łaki — po­wie­dział kie­dyś Wilk. — Można wy­sta­wić prze­ciwko nim wy­szkoloną, karną ar­mię, taką jaką wy­słał z Alt­dorfu Im­pe­rator, jaką z Mid­den­heim wy­słał Graf. Albo wy­sta­wić prze­ciwko nim siłę jesz­cze dzik­szą, jesz­cze bar­dziej nie zor­gani­zo­waną — le­gion in­dy­wi­du­ali­stów.I taki wła­śnie był bata­lion sformo­wany przez Wilka: ar­mia in­dy­wi­du­ali­stów, któ­rzy wal­czyli ra­mię w ra­mię z na­pie­rają­cym z pół­nocy ro­bactwem. Ale na miej­sce jed­nego usie­czo­nego wroga, po­ja­wiało się wciąż kilku na­stęp­nych.— Zu­peł­nie jakby od­ra­dzali się po­przez śmierć — za­uwa­żył kie­dyś Kon­rad.— Wreszcie za­czyna to do cie­bie do­cie­rać — od­parł Wilk i chyba po raz pierwszy Kon­rad nie miał wąt­pli­wo­ści, że nie żar­tuje.Kon­rad na­uczył się za­bijać, za­bijać szybko i sku­tecz­nie. Ale nie mu­siał się oba­wiać, że za­braknie mu zaję­cia. Bez względu na to, jak był szybki, ilu zgła­dził, nie­przyjaciół nie uby­wało.Zda­rzały się dłu­gie okresy bez­czynności, nie­zno­śnej nudy, kiedy prócz pu­co­wa­nia zbroi i czyszcze­nia oręża — wła­snych i Wilka — nie miał nic in­nego do ro­boty. A po­tem zwia­dowcy mel­do­wali, że idzie na nich zgraja ma­rude­rów, nuda pry­skała i nie wia­domo było, w co ręce wło­żyć.Jed­nak Kon­rad nie wi­dział dotąd szturmu, który choćby w przybli­żeniu przypo­mi­nał atak na wio­skę. Nigdy wię­cej nie był świad­kiem takiej wspólnoty celu, takiej za­cie­kło­ści, takiej miażdżą­cej po­tęgi, nie wi­dział tylu róż­nych od­mian kre­atur zjed­no­czo­nych dla wy­peł­nie­nia jed­nej misji.Wiele razy, tak jak to na­stą­piło w wio­sce po wy­biciu do nogi wszyst­kich jej miesz­kań­ców, stwory zwracały się prze­ciwko so­bie — ale teraz zda­rzało się to jesz­cze w trak­cie walki z ludźmi.Czę­sto ata­ko­wały kam­rata tylko dla­tego, że sta­no­wił ła­twiejszy cel. Albo też rzu­cały się na ra­nio­nego sprzymie­rzeńca, po czym go poże­rały. Wy­da­wały się być bez­ro­zum­nymi ma­szy­nami do za­bija­nia. Stały na niż­szym po­zio­mie od zwie­rząt, bo nie miały in­stynktu sa­mo­za­cho­wawczego, da­wały się wy­rzy­nać set­kami tylko po to, by uśmiercić jed­nego upa­trzo­nego czło­wieka.Ale czę­sto były to tylko po­zory, ist­niał bo­wiem po­wód tego bi­tew­nego za­cie­trze­wie­nia — choć nie­łatwo było go przejrzeć. Otóż owe rze­sze wo­jow­ni­ków po­święcano dla od­wró­cenia uwagi albo dla roz­po­zna­nia no­wych for­tyfi­kacji wzniesio­nych wo­kół ko­palni.Wilk na­zwał je dzi­kimi i nie zor­gani­zo­wa­nymi. Miał rację, że są dzi­kie, ale co do braku or­gani­zacji sprawa nie była już tak jasna. Kon­rad nie­raz wi­dział, że nie­które kre­atury trzymają się pod­czas szturmu na ubo­czu, śle­dzą zma­gania z ja­kie­goś punktu ob­ser­wa­cyj­nego, jakby kie­ro­wały na­cie­rają­cymi hor­dami. Zwierzo­łaki miały swoją wła­sną ar­mię i miały swoich gene­ra­łów.Kon­rad na­uczył się roz­po­zna­wać roz­maite od­miany śmiertel­nych prze­ciw­ni­ków, po­znał ich zwy­czaje. Tych od­mian i ga­tun­ków było tyle, że dla mnó­stwa nie zna­le­ziono jesz­cze nazw; i wciąż ich przyby­wało.Kiedy zwracały się prze­ciwko so­bie, od­no­siło się wra­żenie, że mu­szą za­bijać, że nie jest dla nich ważne, kogo ani co za­bijają. Ale o wiele czę­ściej nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jedy­nym po­wo­dem ich ist­nie­nia jest nisz­cze­nie ludz­kiego życia.Kon­rad umiał je wszystkie za­bijać. * * *Mi­nęło pięć dłu­gich zim. Pięć mroźnych, su­ro­wych zim.Kon­rad okrzepł, stał się bar­dziej chłodny, twardszy, bez­względ­niej­szy. Rozdział dwunasty [top] Na­de­szła wio­sna, a z nią roz­topy. Wraz z po­prawą po­gody na­pady z pół­nocy nasi­liły się i przybrały na za­cie­kło­ści.Kon­rad już od pię­ciu lat słu­żył u boku Wilka, a wi­do­ków na obie­cy­waną for­tunę wciąż nie było. Jako do­wódca ar­mii na­jem­ni­ków Wilk nie zara­biał wiele. Ely­ssa na­uczyła Kon­rada ra­cho­wać, a kiedy Wilk za­czął mu zle­cać wy­płaty żołdu dla żoł­nie­rzy, zmu­szony był jesz­cze bar­dziej pod­cią­gnąć się w arytme­tyce.Wilk wszystko, co wpływało do jego kie­szeni z, pro­centu od urobku, prze­zna­czał na za­ciąg no­wych żoł­nie­rzy do swojej armii. Od dwóch lat ża­den atak nie do­tknął bez­po­śred­nio wy­ro­bisk, od wię­cej niż dwóch lat z ręki wroga nie zgi­nął ża­den gór­nik.Od kiedy Wilk objął ko­mendę, ilość złota do­cie­ra­jąca do Kis­leva wzrosła po­nad dwu­krot­nie, lecz w tym cza­sie on zwerbo­wał do swojej armii dru­gie tyle ludzi i miał ich teraz pod sobą o wiele wię­cej, niż trzeba było do od­pie­rania ata­ków wroga i ochrony transpor­tów kruszcu.Taktyka Wilka za­częła w końcu przynosić efekty. Jego ar­mia była coraz lepiej wy­szkolona, za­da­wała wro­gowi o wiele większe straty niż na po­czątku — a na­wet prze­pro­wa­dzała kontrataki na pół­nocną za­razę. Nie ograni­czała się już tylko do obrony, wy­pie­rała zwie­rzo­łaki. A do­póki na­jeźdźcy nie po­su­wali się w głąb Kis­leva, bez­pieczne było Im­pe­rium.Gór­nicza osada, która wy­rosła przy ko­palni była większa od ro­dzin­nej wio­ski Kon­rada. To małe mi­steczko mu­siało za­spo­kajać wszelkie po­trzeby miesz­kań­ców. Gór­nicy byli wła­ści­wie nie­wol­ni­kami, ale nie za­ku­wano ich w łań­cu­chy. Jeśli któ­ryś chciał uciec, mu­siał się li­czyć z tym, że wpadnie w łapy oble­gają­cych ko­pal­nię zwie­rzo­ła­ków. Zda­rzali się ry­zy­kanci, ale prze­drzeć przez kor­don uda­wało się tylko nie­licz­nym — prze­pa­dali na­wet ci, któ­rzy pró­bo­wali wy­kupić sobie drogę szmuglo­wa­nym zło­tem.Na­jem­nicy pra­gnęli roz­rywki, po służ­bie chcieli się za­ba­wić. Wilk wy­ro­zu­miale traktował głód uciech swoich żoł­nie­rzy, a wszystko koszto­wało. Przepija­jąc zaro­bione pie­nią­dze, trwoniąc je na la­dacznice i ha­zard, wciąż nie mo­gli uzbierać sumy, z którą mo­gliby spo­koj­nie odejść.To samo ty­czyło się Wilka. On rów­nież nie mógł odejść, ze względu na brak fun­du­szy. Na po­czątku mó­wił, że za­mie­rza zbić na tej woj­nie for­tunę. Ale jak dotąd zdo­łał uciułać led­wie garść ko­ron. Ile­kroć tra­fiała mu się choć jedna złota mo­neta, zwy­kle prze­puszczał ją w go­spo­dzie.A skoro nie za­no­siło się, że Wilk w naj­bliż­szym cza­sie opu­ści teren ko­palni, to tym bar­dziej nie gro­ziło to Kon­ra­dowi. Miał, co prawda, konia, przy­odziewek, zbroję, oręż — ale nic z tego nie nale­żało do niego. O wszystko, czego mu było trzeba, mu­siał pro­sić Wilka.Ile­kroć Wilk był w do­brym na­stroju po ja­kimś wal­nym zwy­cię­stwie nad zwie­rzo­ła­kami, sta­wiał Kon­ra­dowi piwo. Tylko jedno.Jed­nak pew­nego dnia umówił się z Kon­ra­dem w go­spo­dzie, cho­ciaż od ostatniej po­tyczki ze zwie­rzo­ła­kami upłynęło do­brych kilka ty­go­dni. Pora była późna, lecz w izbie fa­lował gęsty tłum i za­raz za pro­giem Kon­rad wpadł na ja­kie­goś kra­sno­luda. Po­łowa piwa z trzyma­nego przez kra­sno­luda kufla za­chla­pała Kon­ra­dowi ubranie.— Uważaj, dur­niu! — warknął kra­sno­lud.Kra­sno­ludy znane były z krewkości i ten nie sta­no­wił wy­jątku. Pew­nie nale­żał do bry­gady ob­słu­gują­cej ko­pal­nię. Miał nie wię­cej jak pięć stóp wzrostu, rude włosy w nie­ła­dzie, twarz uma­zaną zie­mią. Spe­cjali­ści nigdy nie zmywali z sie­bie ziemi, w któ­rej ryli.W od­róż­nie­niu od większo­ści kra­sno­lu­dów, ten nie był bro­daty. Skó­rzane ubranie, które miał na sobie, przetarte było na łok­ciach i ko­la­nach od czoł­gania się wą­skimi chodni­kami. Większość ludzi cho­dziła z no­żem za pa­sem, lecz ten kra­sno­lud miał za nim młot i całą ko­lek­cję dłut. Na ra­mie­niu oparł oskard, jakby się wy­bie­rał drą­żyć nowy tunel.Jego wieku nie dało się okre­ślić, bo kra­sno­ludy żyją z re­guły o wiele dłu­żej od ludzi. Z tym że w oto­czo­nej przez wro­gów ko­palni trudno na­sta­wiać się na dłuż­szy ży­wot.Kon­rad na wpół prze­pra­sza­jąco wzruszył ra­mio­nami. My­ślał, że to wy­star­czy. Do zde­rze­nia do­szło z winy obu stron.— Rozlałeś mi piwo! — za­uwa­żył kra­sno­lud. — Od­ku­puj!Jako prawa ręka Wilka Kon­rad czę­sto mu­siał za­że­gny­wać roz­maite wa­śnie wy­bu­cha­jące w obo­zie. Ani w gło­wie mu po­stało, by wszczy­nać teraz awanturę. Bez szemrania od­ku­piłby kra­sno­lu­dowi piwo, gdyby nie jeden szkopuł: jak zwy­kle nie miał pensa przy du­szy.Zro­bił kilka kro­ków, roz­glą­dając się po go­spo­dzie za Wil­kiem. Kra­sno­lud my­ślał, że chło­pak od­cho­dzi i chwycił go za rękę. Kon­rad od­wró­cił się bły­ska­wicznie, się­gając od­ru­chowo do rę­koje­ści za­tkniętego za pas krisa. Ale po­wstrzymał się od wy­cią­gnię­cia broni. Wy­war­czał tylko pewne kra­sno­lu­dowe prze­kleń­stwo, któ­rego na­uczył się od swojego in­struktora walki na to­pory.Kra­sno­lud chlu­snął na Kon­rada resztką piwa i ci­snąwszy weń pu­stym ku­flem, rzu­cił się na chło­paka.Kon­rad stra­cił rów­no­wagę, za­to­czył się w tył, po­tknął o ja­kiś sto­łek i runął na wznak. Chciał wstać, ale kra­sno­lud przy­sta­wiał mu już oskard do szyi.To tylko piwo, po­my­ślał Kon­rad, tylko roz­lane piwo. Wielu ze­szło z tego świata przed­wcześnie z rów­nie bła­hych po­wo­dów, ale on nie miał za­miaru tak głu­pio koń­czyć. Mógł się uwolnić w ciągu dwóch ude­rzeń serca — a to dru­gie od­mie­rzy­łoby ostatnią chwilę ży­cia na­past­nika. Leżał jed­nak nie­ru­chomo, pa­trząc kra­sno­lu­dowi pro­sto w oczy.Po paru se­kun­dach kra­sno­lud mruknął coś pod no­sem, cof­nął oskard i od­wró­cił się ple­cami do prze­ciw­nika. Kon­rad po­zbie­rał się z ziemi i znowu po­szu­kał wzrokiem Wilka. Przepy­chanka zwa­biła grupkę ga­piów, ale Wilka wśród nich nie było. Obok po­si­wia­łego sta­rego wia­rusa stał przy­stojny, do­brze zbu­do­wany, nie­wiele star­szy od Kon­rada mło­dzie­niec. Przy nich kis­lev­ski szlachcic — chyba ja­kiś poseł. Kilku in­nych pi­wo­szy wy­ra­żało po­mru­kami swoje roz­cza­ro­wa­nie, że za­targ nie prze­ro­dził się w krwawą bójkę z prawdzi­wego zda­rze­nia, ale młody wo­jow­nik i jego za­pra­wiony w bo­jach to­wa­rzysz uśmie­chali się do Kon­rada po­ro­zu­mie­wawczo, jakby po­chwalali jego po­wściągli­wość. Wy­mi­jając ich, Kon­rad ob­rzu­cił męż­czyzn za­cie­ka­wio­nym spoj­rze­niem.Wilk, jak to było do przewi­dze­nia, za­szył się w kącie. Po­pa­trzył na ob­lane pi­wem odzienie pod­cho­dzą­cego doń Kon­rada, ale nic nie po­wie­dział. Na Kon­rada cze­kała już pinta piwa. Kiedy po nią się­gał, do Wilka przy­siadł się niski, krępy osobnik.— To Anvila — mruknął Wilk. — A to Kon­rad.Kon­rad spoj­rzał na kra­sno­luda, który przed chwilą oba­lił go na podłogę. Tamten, są­cząc nowe piwo, przypa­try­wał mu się w mil­cze­niu. Kon­rad po­cią­gnął łyk ze swojego kufla.— Gdy­byś tego jesz­cze nie za­uwa­żył — pod­jął Wilk — Anvila jest kra­sno­lu­dem. Dasz wiarę, że przed ty­sią­cami lat wszędzie tutaj żyły kra­sno­ludy? Góry Krańca Świata były ich oj­czy­zną, ale dalej na pół­noc już się nie po­su­nęli. Do­brze mó­wię?Anvila wzruszył tylko ra­mio­nami i uniósł do ust kufel.— Czym zaj­mują się kra­sno­ludy, Kon­ra­dzie? — spy­tał Wilk.Te­raz Kon­rad pod­niósł kufel.— Ryją w ziemi dziury, tu­nele, chodniki — pod­jął Wilk, sam sobie od­po­wia­dając na pyta­nie. — Trudnią się tym od zaw­sze. Ro­bili to ty­siące lat temu i ro­bią do dziś. Wy­drą­żyli całą sieć tu­neli wio­dą­cych na po­łu­dnie. Wiele nadal na­daje się do użytku. Można stąd do­trzeć aż do Ka­raz-a-Ka­rak, nie oglą­dając światła dziennego. Kiedy słu­ży­łem tu jako na­jem­nik za pierw­szym ra­zem, usły­sza­łem o świątyni kra­sno­lu­dów. Wiesz, co w niej jest?— Nie — od­parł Kon­rad.— Skarb. Wła­śnie to mnie tutaj teraz sprowa­dziło. Wie­działem, że w tych le­gen­dach musi tkwić zia­renko prawdy, no i tkwi. W tych gó­rach czeka na nas for­tuna. Zo­stała po­grze­bana, kiedy pod­czas trzę­sień ziemi większość pod­ziemnych chodni­ków za­wa­liła się albo zo­stała za­lana przez wul­ka­niczną lawę. I jest to for­tuna, do wy­do­bycia któ­rej nie trzeba se­tek gór­ni­ków. Idziemy po nią — ty, ja i Anvila.— Aha — mruknął Kon­rad.— Po­wściągnij swój entu­zjazm, chłopcze — po­wie­dział Wilk. — Tutaj wy­star­cza­jąco dużo już zdziałali­śmy — dla ko­palni, dla Kis­leva, dla Im­pe­rium — wię­cej, niż z tego mamy. Pora po­my­śleć o so­bie. Trzeba się bę­dzie przemy­kać przez wro­gie te­ryto­rium. Można by wy­rąbać sobie drogę siłą, ale w ten spo­sób ścią­gnę­liby­śmy na sie­bie uwagę, no i mu­sieli się dzie­lić zdo­by­czą z wie­loma ludźmi — gdyby ktoś z nas prze­żył. Nie jest to na szczęście ko­nieczne, bo mała grupka nie po­winna mieć trud­ności z prze­mknię­ciem się bez rzu­cania się w oczy. Wy­ru­szamy ju­tro o pół­nocy.— Mam jakiś wy­bór?Wilk uśmiech­nął się i Kon­rad już wie­dział, że nie ma.— Czy po­mi­ną­łem coś, co on po­wi­nien jesz­cze wie­dzieć? — spy­tał Wilk, zwracając się do kra­sno­luda.— Nie — burknął Anvila, od­zy­wa­jąc się po raz pierwszy, od kiedy usiadł przy stole. Do­pił piwo, od­sta­wił kufel i wstał.— To do jutra do pół­nocy — po­wie­dział Wilk, uno­sząc w to­aście swój kufel.Anvila od­wró­cił się i wy­szedł z za­tło­czo­nej go­spody.— Na to wła­śnie cze­ka­łem, to przez cały czas pla­no­wa­łem — po­wie­dział Wilk. — Przyznaję, z po­czątku nie wszystko szło, jak trzeba. Za dużo czasu po­święciłem tę­pie­niu na­jeźdźców, za­miast my­śleć o so­bie. Ale teraz za­czyna to owo­co­wać. Nie tak łatwo wejść w ko­mi­tywę z kra­sno­lu­dami i nie od razu zdo­by­łem za­ufa­nie Anvili. W końcu się udało. Połą­czy­liśmy naszą wie­dzę, wy­de­du­ko­wali­śmy, gdzie musi znaj­do­wać się świątynia, i kiedy już tam do­trzemy, ona bez trudu ją zlo­kali­zuje.— Ona? — zdu­miał się Kon­rad.— A tak — ona. Żeby utrzymać po­sadę w ko­palni, mu­siała być dwa razy lep­sza w ro­bocie od każ­dego kra­sno­luda płci mę­skiej, dwa razy od każ­dego twardsza.— Ale... ale jest nie­wia­stą.— I co z tego? Kra­sno­lud jesteś, żeby ci to ro­biło róż­nicę? Poza tym Anvila jest wy­kształcona. Po­bie­rała nauki na ja­kimś ich­nim uni­wer­syte­cie, który kra­sno­ludy mają w Ka­raz-a-Ka­rak, i stu­dio­wała tam wiele hi­sto­rycz­nych do­ku­mentów traktują­cych o tu­ne­lach.Skoro jest taka mą­dra, po­my­ślał Kon­rad, to czemu pra­cuje w ko­palni? Ale nie zadał gło­śno tego pyta­nia. * * *Ulec kra­sno­lu­dowi to jesz­cze nie taka znowu plama na ho­norze — ale kra­sno­lu­dzicy... Kon­rad wciąż nie mógł się z tym po­go­dzić, kiedy na­stęp­nego wie­czoru leżał obok Kry­sten.Z po­czątku nie ro­zu­miał, skąd ta gwałtowna reak­cja kra­sno­luda na jego prze­kleń­stwo. Ale wtedy my­ślał, że ma do czy­nie­nia z osobni­kiem płci mę­skiej. Te­raz, kiedy wie­dział już, że Anvila jest ko­bietą, głu­pio mu było, że użył ta­kiego wul­gar­nego słowa.Było już ciemno, izbę oświetlało kilka świec. Wkrótce ru­szają. Już tu nie wrócą — i głu­pio mu było rów­nież wo­bec Kry­sten.Da­wała sobie bez niego radę wcześniej, da sobie i te­raz. Nie z nim jed­nym się za­da­wała. Byli tylko przyja­ciółmi.Wy­śli­zgnął się z łóżka ostrożnie, żeby jej nie obu­dzić, i do­strzegł odbi­cie dziew­czyny w zwiercia­dle wi­szą­cym na ścia­nie. Przywiózł jej to zwiercia­dło w po­da­runku z Praag. Bę­dzie je mo­gła sprzedać, jeśli ze­chce; tutaj było dużo warte. Po­pa­trzył na jej nagie ciało, na grzywę blond wło­sów roz­sy­pa­nych na po­duszce. Da sobie dziew­czyna radę.Zaw­sze ża­łował, że przywiózł to zwiercia­dło. Za bar­dzo przypo­mi­nało mu Ely­ssę i jej lu­sterko — po­dob­nie jak Kry­sten, choć tak inna, przypo­mi­nała mu zaw­sze jego pierwszą mi­łość, je­dyną mi­łość.Od śmierci Elyssy upłynęło bli­sko pięć lat. Kon­rad miał na­dzieję, że czas za­trze wspo­mnienia, ale tak się nie stało. Nie było pra­wie dnia, żeby o niej nie po­my­ślał.Ile­kroć był z inną ko­bietą, jej oczy sta­wały się tak samo hip­noty­zu­jące czarne, jak oczy Elyssy, ciało tak samo gład­kie i białe. Śniła mu się czę­sto, choć nie wi­dział jej w tych snach taką, jaką była, lecz jaka by była, gdyby nadal żyła.Te sny nie zaw­sze były przyjemne. Cza­sami Ely­ssa tortu­ro­wała go w nich, albo usi­ło­wała za­mor­do­wać, i Kon­rad przypo­mi­nał sobie, jak prze­czuł kie­dyś, że dziew­czyna sprowa­dzi na niego za­gładę.Bu­dził się zaw­sze z ta­kiego snu z prze­ko­na­niem, że ona wciąż żyje. Kiedy jed­nak zu­peł­nie się roz­bu­dził, uświada­miał sobie, że sny i rze­czy­wi­stość nie­wiele mają ze sobą wspólnego.Po tym, co wy­da­rzyło się przed pię­cioma laty, Ely­ssa żyła tylko w jego wspo­mnieniach. Na zaw­sze stała się jego cząstką. Zniszczyć mo­gła go tylko w ten spo­sób, że tar­gnąłby się na wła­sne życie, a tego nie za­mie­rzał robić.Mi­jając oświe­tlone bla­skiem świec zwiercia­dło, Kon­rad do­strzegł w nim swe odbi­cie. Sta­rał się zaw­sze uni­kać spo­glą­dania w lu­stro, w oba­wie, że pew­nego dnia do­strzeże w nim sie­bie młod­szego. Ale tam­ten incy­dent miał miej­sce wieki temu i Kon­rad od­nosił wra­żenie, że nie jemu się to przytrafiło. Nie był już tą samą osobą, co nie­gdyś. Nie był już mło­dzieńcem, był doj­rza­łym męż­czy­zną. Po­dob­nie jak w swoich mło­dzień­czych la­tach, był wy­soki i szczupły; ale teraz pod skórą jego rąk i nóg grały sploty po­tęż­nych mię­śni, a całe ciało po­kryte miał bli­znami po ra­nach od­nie­sio­nych w nie­zli­czo­nych bi­twach.Na­sunął na czoło prze­pa­skę z białej skóry, ob­cią­gnął dwa sple­cione na wy­so­kości skroni war­ko­czyki i za­czął się ubie­rać. Było lato i nie po­trze­bo­wał gru­bych futer. Nie za­bie­rał też paru sztuk bi­żute­rii i świeci­dełek, które zdo­był przez lata. Na­pier­śnik i kol­czuga, hełm i rę­ka­wice, tar­cza i miecz, to­pór i wierny kris — wo­jow­ni­kowi wię­cej nie po­trzeba.Jego wzrok padł na zwój, który do­stał kie­dyś od Matthew Marszpi­kla. Wtedy nic nie był wart, a z cza­sem wy­strzępił się i po­pla­mił wi­nem, ale Kon­rad we­pchnął go sobie za cho­lewę buta.Z jed­nej strony chciał, żeby Kry­sten się obu­dziła, z dru­giej miał na­dzieję, że tego nie zrobi. Po­ca­łował ją w poli­czek i stwierdził, że jest mo­kry od łez. A więc wie­działa, że od­cho­dzi i wie­działa, że już nie wróci. * * *Wę­dro­wali no­cami, kie­rując się na pół­noc. Drogę wskazy­wały im Manns­lieb i Morrslieb, one też sta­no­wiły ich je­dyne źró­dło światła. Ze względu na ciemności i trudny te­ren po­su­wali się po­woli, a im dalej się za­puszczali, tym bar­dziej zwalniali kroku.Przez góry nie wio­dły żadne szlaki, mu­sieli więc iść pie­szo, pro­wa­dząc za sobą wierz­chowce i trzy konie juczne. Anvila za­zwy­czaj szła na czele, bo lepiej wi­działa w nocy. Kra­sno­ludy, przywy­kłe do pracy przy mar­nym oświetle­niu, głę­boko pod zie­mią, oczy, w po­rów­naniu z ludz­kimi, miały ogromne.Za Anvilą szedł Wilk, a po­chód za­my­kał Kon­rad. Ani na mo­ment nie za­nie­dby­wał czuj­ności, wszędzie wie­trzył nie­bez­pie­czeń­stwo. Pa­mię­tał, że w wio­sce, w któ­rej mieszkał, zwie­rzo­łaki gra­so­wały pod osłoną ciemności. Tutaj jed­nak nie­bez­piecznie było za­równo w nocy, jak i za dnia. Stwory mo­gły za­ata­ko­wać w każ­dej chwili bez względu na porę. Zresztą szturm na wio­skę rów­nież przypu­ściły o świ­cie.Bli­sko pięć lat... Za kilka dni, we­dług ka­len­darza Im­pe­rium, przypada Święto Sig­mara — pierwszy dzień lata, które zresztą we­dług każ­dego ka­len­darza za­czyna się tak samo. Przed pię­ciu laty tego dnia zgła­dzeni zo­stali miesz­kańcy wio­ski. Dwa dni póź­niej Kon­rad przyjął pro­po­zycję Wilka i zgo­dził się mu słu­żyć przez pięć lat.Wilk nie wspomi­nał sło­wem o zbli­żają­cej się rocz­nicy i Kon­rad bar­dzo był cie­kaw, co się też tego dnia wy­darzy. Czy bę­dzie mu mu­siał przypo­mnieć tę datę? A co po­tem...?Każ­dego dnia o pierw­szym brza­sku roz­bijali bi­wak pod osłoną skał. Każ­dej nocy po­su­wali się o kilka na­stęp­nych mil. Droga, którą szli, sta­wała się coraz bar­dziej stroma, coraz węż­sza i coraz zdra­dliw­sza.Pro­ściej by­łoby zo­sta­wić konie, ale Wilk oba­wiał się, że ktoś znaj­dzie zwie­rzęta. Ar­gu­mentował rów­nież, że trzeba bę­dzie prze­cież zała­do­wać na coś skarby, a zresztą kto by dźwigał sprzęt Anvili: ki­lofy, ło­paty, szu­fle, dziwne przy­rządy po­mia­rowe i ba­ryłki z czar­nym pro­chem.Bli­skość tego ostatniego sprawiała, że Kon­rad czuł się nie­swojo. Po­dobne pio­ru­nom wy­bu­chy uwa­żał za coś nie­natu­ral­nego. Cho­ciaż proch prze­zna­czony był w za­sa­dzie do robót mi­ner­skich w ko­palni, Wilk pró­bo­wał go wy­ko­rzy­sty­wać w cha­rak­terze broni, do­ko­nując eks­pe­ry­mental­nych deto­nacji w miej­scach, z któ­rych ata­ko­wały zwie­rzo­łaki.Anvila nale­żała chyba do tych kra­sno­lu­dów, które wspierały Wilka w jego in­no­wa­cjach, ale miała na tyle roz­sądku, by nie pod­su­wać mu wła­snych wy­na­laz­ków. Eks­pe­ry­menty z pro­chem przypła­ciło ży­ciem kilku na­jem­ni­ków, z tym że Wilk do te­sto­wa­nia tych no­wo­cze­snych środ­ków walki wy­bie­rał zaw­sze ludzi naj­mniej dla niego przydat­nych.Sporo żoł­nie­rzy po­sia­dało róż­nego ro­dzaju broń palną, ale u Kon­rada tego ro­dzaju urzą­dze­nia nigdy nie wzbudzały entu­zja­zmu. Jak w wielu in­nych sprawach, i tutaj da­wał chyba o sobie znać wpływ Wilka. Sa­mo­pały i gar­łacze były je­dyną bro­nią, w po­słu­gi­wa­niu się którą Kon­rad nie nabył bie­gło­ści. Miały nie­wielką siłę raże­nia i były rów­nie nie­bez­pieczne dla tego, który z nich strzelał, co dla wroga. Nie spraw­dziła się też jak dotąd w boju broń palna więk­szych roz­mia­rów, taka jak ar­maty.O wy­pra­wie w głąb sta­ro­żyt­nych gór Kon­rad wie­dział tylko tyle, ile po­wie­dział mu w go­spo­dzie Wilk. Po dro­dze nie­wiele roz­ma­wiali, bo każdy dźwięk zwielo­krot­niały skały. Na­wet ko­niom po­owi­jali szmatami pod­kowy, żeby wy­tłu­mić ich stu­kot.Kra­sno­ludy, bę­dąc na­wet w naj­lep­szym hu­mo­rze, są ma­ło­mówne, a więc Anvila przez całą drogę pra­wie się nie od­zy­wała. Kon­rad był cie­kaw, co ona myśli, czy wie­rzy w po­wo­dze­nie wy­prawy Wilka, czy też idzie z nimi z so­bie tylko zna­nych po­wo­dów. Nie do­wie­rzał jej i miał świado­mość, że kra­sno­lu­dzica go nie lubi — czym się zbyt­nio nie przejmo­wał.Sam nie wie­dział, co my­śleć o tej eks­pe­dycji. Ukryty, po­grze­bany przed ty­sią­cami lat skarb? Być może, ale mało to prawdo­po­dobne. Z tym że nie do niego nale­żało tutaj my­śle­nie. On miał tylko słu­chać, wy­ko­ny­wać pole­cenia Wilka — przy­najmniej jesz­cze przez tych kilka dni.Na po­czątku Wilk oba­wiał się, że ich śla­dem mogą po­cią­gnąć jacyś żoł­nie­rze z ko­palni. Po jego znik­nię­ciu na­jem­nicy z pew­no­ścią po­wzięli po­dej­rze­nie, że ich do­wódca coś knuje. Ale nic nie wskazy­wało na to, że są śle­dzeni.Na­jeźdźcy też jakby się pod zie­mię za­padli. Z po­czątku byli temu radzi. Na­po­tka­nie bandy ma­rude­rów oznacza­łoby dla nich pewną śmierć. Nie da­liby im rady we trójkę.Jed­nak z cza­sem Kon­rad za­czy­nał do­cho­dzić do wniosku, że coś jest nie w po­rządku. W oko­licy roiło się wszak od zwie­rzo­ła­ków i do tej pory po­winni choćby z dala za­uwa­żyć przy­najmniej jed­nego. Za­kła­dał, że nie stało się tak ze względu na dzi­kość i na­gość gór. Czego mieli tu szu­kać ci re­ne­gaci?Tylko ich troje...Dar za­glą­dania w przy­szłość nie opu­ścił Kon­rada. Do­dat­kowe zmy­sły wciąż ostrzegały go przed nad­cią­gają­cym nie­bez­pie­czeń­stwem — cza­sami. Lewe oko nadal po­tra­fiło z mi­ni­mal­nym wy­prze­dze­niem ob­ja­wiać mu, co się za chwilę wy­darzy, i przez ostatnie lata wiele razy oca­liło mu to życie, bo był w sta­nie uni­kać spo­dziewa­nych cio­sów, które, do­cho­dząc celu, by­łyby śmiertelne.Był prze­ko­nany, że Wilk wie o jego darze, o tym swego ro­dzaju dru­gim wzroku. Mu­siał po­dej­rze­wać, że Kon­rad po­siada ten dar, od dnia, kiedy ten przewi­dział na­paść trzech skrzydla­tych zwie­rzo­ła­ków, nigdy jed­nak nie poru­szał wprost tego te­matu.Kon­rad miał tylko na­dzieję, że ka­pry­śny dar nie za­wie­dzie go w kry­tycz­nej chwili. Pod­czas wspi­naczki, za dnia i w nocy, miał się bez prze­rwy na baczności.Droga stała się w końcu zbyt nie­bez­pieczna, by po­dą­żać nią w ciemno­ściach, dalej szli więc w bla­sku dnia. Ale i to nie­wiele zmieniało sytu­ację.— Bę­dziemy jed­nak mu­sieli zo­sta­wić tu konie — za­de­cy­do­wał Wilk. — Tylko Pół­noc jest w sta­nie tędy przejść. Zo­sta­niesz przy nich, Kon­ra­dzie. My z Anvilą pój­dziemy dalej sami. Je­ste­śmy pra­wie na miej­scu.Kon­rad był cie­kaw, skąd Wilk to wie. Dla niego wszystkie te skały, głazy, tur­nie wy­glą­dały tak samo. Jed­nak rad za­sto­so­wał się do pole­cenia Wilka. Góry nie były dla ludzi, były dla or­łów — no, może jesz­cze dla kra­sno­lu­dów.Nie po­do­bało mu się tylko, że Wilk zo­sta­nie sam na sam z Anvilą, ale mimo to po­wi­nien dać sobie radę.— Długo mam cze­kać? — spy­tał.— Ile bę­dzie trzeba — od­parł Wilk.— A jak nie wró­cicie? Mam iść za wami?Wilk wzruszył tylko ra­mio­nami i od­wró­cił się.Anvila i Kon­rad po­pa­trzyli na sie­bie, a po­tem ona też od­wró­ciła się bez słowa. Na Pół­noc zała­do­wano tyle ekwi­punku, ile koń był w sta­nie udźwignąć. Wilk z Anvilą rów­nież wy­glą­dali jak juczne zwie­rzęta, obła­do­wani cięż­kimi to­bo­łami, które przytro­czyli sobie do grzbietów.Ru­szyli dalej pod górę i wkrótce znik­nęli Kon­ra­dowi z oczu za skal­nym za­ło­mem. Jesz­cze długo wy­pa­try­wał ich syl­we­tek w wyż­szych par­tiach góry, ale już do końca dnia ich nie zo­ba­czył. Kiedy za­padła noc, poło­żył się i za­pa­trzył w gwiazdy. Za­sy­pia­jąc, nie wie­dzieć czemu po­my­ślał o ko­me­cie z dwoma war­ko­czami, która po­ja­wiła się na nie­bie w dniu przyjścia na świat Sig­mara. * * *Obu­dził się jesz­cze przed brza­skiem z dło­nią zaci­śniętą mocno na rzeź­bio­nej rę­koje­ści wiernego sztyletu. Ostrożnie, po­woli się­gnął do boku po miecz.Nad­cią­gało nie­bez­pie­czeń­stwo, wi­dział je...Ale po chwili, wciąż nie otwierając oczu, uświado­mił sobie, że widzi nie­bez­pie­czeń­stwo, które nie za­graża jemu, lecz Wil­kowi i Anvili. Dwójka śmiałków znaj­do­wała się w śmiertel­nych opa­łach.Usiadł i na­sta­wia­jąc ucha oraz wy­tę­żając wzrok, ro­zej­rzał się po ota­cza­ją­cych go ciemno­ściach, by upewnić się, czy i jemu coś aby nie grozi. Ale konie stały spo­koj­nie, a one zwietrzy­łyby swoimi wrażli­wymi zmy­słami obcy za­pach zwie­rzo­łaka.Wi­zja już się roz­myła, jed­nak przed oczami nadal stał mu obraz Wilka i Anvili. Tam, gdzie się teraz znaj­do­wali, rów­nież była noc, a pod­kra­dało się do nich cicho kilka ciemnych, zło­wro­gich syl­we­tek.Do pod­stęp­nej na­paści jesz­cze nie do­szło, ale wkrótce się to sta­nie. I Kon­rad w ża­den spo­sób nie mógł temu za­po­biec.Wie­dział, że to da­remne, że nic to nie da, zbyt duża dzie­liła ich odle­głość, ale mimo wszystko za­czerpnął po­wie­trza w płuca i za­wył na całe gar­dło:— Wiiiilk...!Krzyk po­niósł się po gó­rach i wró­cił doń echem, wzmoc­niony, znie­kształcony.— Wilk! — wrzasnął znowu.— Wil­kWil­kWilk — prze­drzeźniało go echo. — Wilk... Wilk... Wilk...— WILK! — ryk­nął.Nie ba­cząc na pa­nu­jące ciemności, ze­rwał się i ru­szył pod górę śla­dem dwójki to­wa­rzy­szy. Nie tracił czasu na przy­wdziewa­nie pan­cerza. Zresztą ten był za ciężki, za­wa­dzałby mu, spo­wal­niał marsz, a tu li­czyła się przede wszystkim szybkość. Za­brał tylko miecz i obo­sieczny topór bo­jowy, który za­rzu­cił sobie na ra­mię.Le­dwie wi­dział, gdzie sta­wia kroki, ale nie czy­niło to wiel­kiej róż­nicy, bo i tak szedł na wy­czu­cie. Parł przed sie­bie, pod górę, wie­rząc, że in­stynkt za­pro­wa­dzi go do miej­sca, które uj­rzał w swojej wizji.Wze­szło słońce, roz­wid­niało się, ale on tego nie do­strzegał — do­piero po chwili do­tarło doń, że świt oznacza, iż jest już za późno. Atak już na­stąpił. Kon­rad za­wa­hał się, ale trwało to tylko se­kundę. Ru­szył dalej, pnąc się w górę z jesz­cze większą de­ter­mi­nacją.Cały spływał po­tem. Zrzucił fu­trzany ku­brak i cie­płe getry, które nosił na spodniach. Palce i dło­nie po­ra­nione ostrymi ka­mie­niami były śli­skie od krwi, trudno się było na nich pod­cią­gać.Po trzech go­dzi­nach mor­derczego wy­siłku do­brnął wreszcie do po­bo­jowi­ska. Ob­rzu­cił spoj­rze­niem trupy zwie­rzo­ła­ków i wśród nich do­strzegł le­żą­cego na boku, martwego Pół­noc. Ogier nie był już biały, pra­wie całe jego ciało po­kry­wał czerwony ko­żuch krzepnącej krwi.Kon­rad szedł wolno mię­dzy ogrom­nymi, sza­rymi ska­łami. Za każdą mógł z po­wo­dze­niem czaić się tuzin wro­gów. Ale jak dotąd naty­kał się tylko na ścierwa na­jeźdźców.Za­uwa­żył, że wszyscy bez wy­jątku są go­bli­nami. Go­bliny były mar­nymi wo­jow­ni­kami i dla­tego tyle ich padło w trak­cie walki. Wy­da­wały mu się jakby mniejsze i bar­dziej zde­for­mo­wane, niż za­zwy­czaj by­wają go­bliny. Były po­kłute, po­cięte, po­rą­bane i stra­to­wane ko­py­tami Pół­nocy, a w czaszce jed­nego tkwił kilof Anvili.Wśród dzie­siąt­ków tru­pów nie do­strzegał ani Wilka, ani Anvili. Czyżby udało im się ujść z ży­ciem? A może to sprawka Anvili, może to ona wciągnęła Wilka w za­sadzkę?Wtem jego uszu dole­ciał z po­bliża jakiś chrobot. Z mie­czem w pra­wej dłoni i z no­żem w lewej przykuc­nął na­tychmiast na ugiętych no­gach, go­tów ode­przeć atak.Chrobot po­wtó­rzył się. Do­cho­dził chyba zza odle­głej o kilka kro­ków kra­wę­dzi pio­no­wego urwi­ska. Zbli­żył się tam ostrożnie. W skal­nym podłożu, tuż przed samą kra­wę­dzią, ziała głę­boka szczelina — to z niej do­cho­dziło chrobota­nie. Zaj­rzał.— No, czego się ga­pisz, dur­niu, po­móż mi!To była Anvila. Wpadła do roz­pa­dliny i nie mo­gła się z niej wy­gra­mo­lić. W ster­cie zwalo­nego na noc ekwi­punku Kon­rad zna­lazł zwój liny. Przywią­zał jeden ko­niec do du­żego głazu, drugi wrzucił do roz­pa­dliny i po­mógł kra­sno­lu­dzicy wy­do­stać się na po­wierzchnię.Po­pa­trzyli na sie­bie. Anvila ani my­ślała dzię­ko­wać; Kon­rad nie pytał, czy nie jest ranna.Kra­sno­lu­dzica ro­zej­rzała się po za­sła­nym tru­pami po­bo­jowi­sku.— Gdzie Wilk?— Sam chciałem cię o to za­pytać.— Na­padli na nas pod osłoną ciemności. Podjęli­śmy walkę. Po" śli­zgnęłam się i upa­dłam. Ostatnie, co wi­działam, to Wilka w księ­ży­co­wej po­świacie oto­czo­nego przez go­bliny. — Kop­nęła jed­nego z tru­pów. — Nie­na­wi­dzę go­bli­nów! — Kop­nęła na­stęp­nego.— Co się z nim stało?— A skąd mam wie­dzieć? Może go zabili, może strą­cili w prze­paść...— Albo — wpadł jej w słowo Kon­rad — wzięli do nie­woli.Tego Wilk zaw­sze oba­wiał się naj­bar­dziej. Po nie­wy­po­wie­dzia­nych tortu­rach i upo­ko­rze­niach, ja­kich do­świadczył w po­przedniej nie­woli, wolał umrzeć, niż stać się znowu jeń­cem. Nigdy nie po­wie­dział, w czyje ręce wtedy wpadł, kiedy to było ani gdzie, ale da­wał wy­raź­nie do zro­zu­mie­nia, że po raz drugi żyw­cem wziąć się nie da.Wszystko jed­nak wskazy­wało na to, że nie miał czasu po­peł­nić sa­mo­bój­stwa.— Mu­simy go od­na­leźć — za­de­cy­do­wał Kon­rad. — Gdzie go za­biorą? Do­kąd się kie­ro­wali­ście?— Świątynia po­winna być gdzieś tu­taj. Wczoraj pod wie­czór zna­leźli­śmy jeden tunel, ale za­wa­lony.— Tu­nele... w nich pew­nie gnieżdżą się go­bliny — po­wie­dział Kon­rad. — Tam mu­sieli za­brać Wilka. Gdzie jest do nich wej­ście?— Za­cze­kaj — mruknęła Anvila. — Przyznaję, że lubię Wilka. Po­rządny z niego chłop, jak na czło­wieka. Ale nas jest tylko dwoje, Kon­ra­dzie, a go­bli­nów setki, kto wie, czy nie ty­siące. Nie wiemy, gdzie go szu­kać, nie wiemy na­wet, czy jesz­cze żyje. Nie damy rady. Roz­sąd­niej bę­dzie się wy­cofać.— A co tu ma do rze­czy roz­są­dek?Kra­sno­lu­dzica wes­tchnęła.— Chyba masz rację.— Jak zejść pod zie­mię? Gdzie ta świątynia?— Po­zbie­rajmy moje na­rzę­dzia.Anvila wy­brała, co jej było po­trzebne, z to­boł­ków roz­rzu­co­nych po po­bo­jowi­sku, i sprawie­dli­wie roz­dzie­lili ładu­nek mię­dzy sie­bie — z tym że Kon­rad od­mó­wił sta­now­czo dźwigania choćby jed­nej z ma­łych, drewnia­nych ba­ryłek z pro­chem.Anvila ru­szyła przodem i za­częli się piąć wy­żej. Na ska­łach, które mi­jali, Kon­rad do­strzegał gdzienieg­dzie kro­pelki krwi, ale nic nie mó­wił.Kra­sno­lu­dzica za­trzymy­wała się co jakiś czas, wy­cią­gała z ple­caka dziwne pa­tyki z po­działką, ukła­dała je na ziemi i wo­dziła po nich tam i z po­wrotem ja­kimiś me­talo­wymi ele­mentami.Wrogość mię­dzy człowie­kiem a kra­sno­lu­dzicą po­szła w nie­pa­mięć. Byli teraz sprzymie­rzeń­cami — ta­kimi jak przed dwu­dzie­stoma pię­cioma wie­kami byli Sig­mar Młoto­dzierżca i kra­sno­ludy, gdy wspólnie wal­czyli z go­bli­nami.— Szybciej, szybciej — po­na­glał Kon­rad. — Może go wła­śnie mor­dują!Wy­po­wia­dając te słowa, zda­wał sobie sprawę, że wkrótce może się to stać fak­tem...— To tu — oznajmiła w końcu Anvila, przy­sta­jąc.— Gdzie? — spy­tał Kon­rad, roz­glą­dając się do­okoła.Okolica ni­czym szczegól­nym się nie wy­róż­niała: wo­kół szczyty, teren usiany ka­mie­niami, kar­ło­wata ro­ślin­ność, tu i ów­dzie kępka trawy, omszałe głazy. Ty­powy gór­ski kra­jo­braz. Ani śladu żad­nej świątyni, żad­nej bu­dowli bę­dącej dziełem sił in­nych niż natu­ralne.— Tam. — Po­ka­zała pal­cem.Po­pa­trzył w tamtą stronę i zo­ba­czył roz­stęp w gór­skiej ścia­nie. Pod­szedł bliżej i zaj­rzał. Nie­prze­nik­niony mrok po­wie­dział mu, że w głąb góry pro­wa­dzi długi ko­ry­tarz.U jego wy­lotu wid­niał na skale krwawy od­cisk dłoni. Ludzkiej dłoni. Tylko Wilk mógł go po­zo­sta­wić.— Wchodzę — po­wie­dział Kon­rad.— Za­cze­kaj!— Szkoda czasu.— Tam jest za ciemno dla czło­wieka — po­wie­działa Anvila. — Weź po­chodnię.— A skąd...?Nie do­koń­czył, bo kra­sno­lu­dzicą otworzyła już ple­cak i wy­cią­gała z niego nasą­czoną ole­jem ża­giew, taką samą, ja­kich uży­wano w ko­palni. Przypaliła ją za po­mocą hubki i krze­siwa i wrę­czyła Kon­ra­dowi.— A ty? — spy­tał.— Sam go znaj­dziesz. Ja mam co in­nego do zro­bie­nia. — Wskazała ru­chem głowy na jedną z ba­ryłek pro­chu, nad któ­rymi stała.Kon­rad na­wet nie pró­bo­wał od­gad­nąć, co przez to ro­zu­miała. Miał teraz na gło­wie inne zmartwie­nia. Od­wró­cił się, by wejść do tu­nelu.— Kon­ra­dzie!Obejrzał się.Anvila blu­znęła naj­bar­dziej ob­sce­nicz­nym prze­kleń­stwem, jakie znała — o wiele gor­szym od tego, które wy­rwało się jemu, kiedy po raz pierwszy się spo­tkali.— Zrób to go­bli­nom! — Ro­ze­śmiała się mściwie. Rozdział trzynasty [top] Do­sadne prze­kleń­stwo, które na po­że­gna­nie za­de­dy­ko­wała go­bli­nom Anvila, wciąż dźwię­czało Kon­ra­dowi w uszach, przypo­mi­nając mu o od­wiecznej wro­gości po­mię­dzy kra­sno­lu­dami a go­bli­no­idami. Wśród nie­licz­nych ksiąg, ja­kie, po­siadłszy sztukę czy­tania, prze­stu­dio­wał od deski do deski, był stary, wy­strzę­piony tom pod ty­tu­łem „Ży­cie Sig­mara Młoto­dzierżcy”. Prze­czy­tał to dzieło z za­par­tym tchem i teraz go zain­spi­ro­wało. Myśl o po­tęż­nym Sig­ma­rze, który, wy­wi­jając ocie­kają­cym po­soką, ogrom­nym młotem bo­jo­wym, sieje spu­sto­sze­nie w nie­przeliczo­nych sze­re­gach go­bli­nów, do­da­wała mu sił i od­wagi, kiedy za­głę­biał się w mroczny roz­stęp w zbo­czu góry.Z mie­czem w pra­wej i pło­nącą ża­gwią w lewej ręce, za­puszczał się w ot­chłań, prze­ci­ska­jąc wą­skim skal­nym ko­ryta­rzem, który pro­wa­dził ku ko­rze­niom góry.Nigdy dotąd nie był w ta­kim miej­scu i styk­sowe ciemności przypra­wiały go o dreszcz. Śmier­działo tu, cuchnęło go­bli­nami. Blask pło­nącej ża­gwi rzu­cał nie­sa­mo­wite chy­bo­tliwe cie­nie, które tań­czyły na ścia­nach.Po kilku mi­nu­tach drogi skończyło się cia­sne, natu­ralne pęk­nię­cie w licu góry. Dalej wiódł szer­szy ko­ry­tarz obu­do­wany cio­sa­nymi ka­miennymi blo­kami, które były po­kryte sta­ro­żyt­nymi sym­bo­lami, na wpół za­tar­tymi ru­nami.Nie znał sta­rego ję­zyka kra­sno­lu­dow, roz­po­zna­wał jed­nak kształty nie­któ­rych ru­nów, po­ka­zy­wał mu je przed kil­koma laty jego na­uczyciel, Matthew Marszpi­kel. Obecność tych ta­jem­nych zna­ków świad­czyła, że to rze­czy­wi­ście miej­sce, do któ­rego pra­gnął do­trzeć Wilk — sta­ro­żytna świątynia kra­sno­lu­dow. Wilk zna­lazł to, czego szu­kał, ale za­wle­czony tu zo­stał jako je­niec.Kon­rad zo­ba­czył przed sobą stop­nie i za­czął schodzić dłu­gimi krę­tymi schodami. Po chwili stra­cił po­czu­cie kie­runku.Ża­giew da­wała nie­wiele światła. Roz­pra­szała mrok na co naj­wy­żej kilka kro­ków na­przód. Jej blask bar­dziej chyba prze­szkadzał, niż po­ma­gał. Ostrzegał cza­jące się w ciemno­ściach go­bliny; mo­gły zo­ba­czyć Kon­rada wcześniej niż on je.Ko­ry­tarz roz­dął się nie­spo­dziewa­nie w prze­stronniej­szą ko­morę i Kon­rad na­stąpił na coś, co ze szczękiem usu­nęło mu się spod stopy. Spoj­rzał pod nogi. Był to znisz­czony, pordze­wiały i wy­szczer­biony miecz. Ro­zej­rzał się wo­kół. Le­żało tu wię­cej ta­kiego wie­ko­wego oręża: ma­czugi i buz­dy­gany, włócznie, sztylety, tar­cze i wszel­kiego ro­dzaju pan­cerze — a po­śród nich jeden łuk.Za­trzymał się za­in­try­go­wany. Łuk był krótki, mocno wy­gięty, z jed­nego za­czepu zwi­sała luźno cię­ciwa. Ale łuk był bez­uży­teczny bez strzał. Miał już ru­szyć dalej, kiedy nagle za­uwa­żył jedną...Wilk ostrzegał go przed bra­niem do ręki wra­żej broni. Wszystko, czego do­tykał kie­dyś zwie­rzo­łak, mo­gło być zain­fe­ko­wane. Pan­cerze i oręż utłu­czo­nych de­wiantów zaw­sze nisz­czono albo po­zo­sta­wiano na gni­ją­cych tru­pach ob­mierzłych wła­ści­cieli, by wraz z nimi roz­sy­pały się w proch.Jed­nak go­bliny, choć słu­żyły tym sa­mym mrocznym mo­com, nie były prze­cież zwie­rzo­ła­kami. Po­ko­nując obrzy­dze­nie, Kon­rad schylił się po strzałę przygo­to­wany na to, że ta roz­kru­szy mu się w pal­cach.Nie roz­kru­szyła się. Drewno pod war­stwą ku­rzu było nadal zdrowe, a grot pew­nie tkwił na brze­ch­wie. Ząb czasu nie naru­szył też pie­rzy­ska. Jed­nak zbutwieć mu­siała sama cię­ciwa.Nie, nie zbutwiała. Ale ze­rwie się pew­nie pod­czas na­cią­gania na drugi za­czep.Nie ze­rwała się. Kon­rad wsu­nął strzałę za pas, miecz przełożył do lewej ręki, tej, w któ­rej trzymał już łuk, a w prawą wziął pło­nącą ża­giew. Łuk i strzała nie mo­gły być tak stare jak świątynia; jakiś go­blin mu­siał je nie­dawno na kimś zdo­być.Ko­mora, w któ­rej się znaj­do­wał Kon­rad, miała trzy wyj­ścia pro­wa­dzące do trzech ciemnych, nie wy­glą­dają­cych za­chę­ca­jąco tu­neli. Obejrzał wszystkie wy­loty, ale przy żad­nym nie zna­lazł krwawego odci­sku dłoni, który wskazałby mu drogę.Zdał się na in­stynkt i wkroczył do przypad­kowo wy­bra­nego ko­ryta­rza. Za­puszcza­jąc się w nie­sa­mo­witą czerń i dzwoniącą w uszach ci­szę, za­uwa­żył, że ściany znowu się tu zbie­gają.Ale cisza nie trwała długo. Z głę­bin tu­nelu dole­ciał nagle prze­ra­ża­jący, zwielo­krot­niony echem krzyk. Krzyk czło­wieka. Krzyk Wilka.Kon­rad, który do tej pory po­su­wał się po­przez ciemności nie­pew­nie, krok za kro­kiem, przy­śpie­szył teraz, pra­wie biegł. Raz po raz obi­jał sobie bole­śnie boki, ale nie zwa­żając na nic, parł dalej świadom tylko tego, że Wilk bar­dzo go po­trze­buje. Na­po­tykał roz­gałę­zie­nia i roz­wi­dle­nia ko­ryta­rza, ale ani razu się nie za­wa­hał. Przewod­ni­kiem były mu umę­czone wrzaski Wilka. Wrzaski coraz gło­śniejsze...I na­gle tunel się skończył. Od­głos kro­ków nie dud­nił już za nim głu­cho, a blask ża­gwi uto­nął w ogromie pod­ziemnej pie­czary, w któ­rej się zna­lazł.Uj­rzał przed sobą mo­rze ciemnych, przygar­bio­nych syl­we­tek, a w głębi jesz­cze jeden zarys, blady i pro­sty, odci­na­jący się wy­raź­nie od tła prze­ciw­ległej ściany. Za­rys skła­danej ofiary, ko­goś, kto miał umierać po­woli i w mę­czar­niach. Tym kimś, tą ofiarą był Wilk.Setki szpetnych twa­rzy zwróciło się ku Kon­ra­dowi, pło­mień jego ża­gwi odbił się w set­kach błyszczą­cych ka­pra­wych ślepi. Wpadł w sam śro­dek ogrom­nego zgroma­dze­nia uzbrojo­nych go­bli­nów, zie­lono­skó­rych upiornych miesz­kań­ców pod­ziemnego świata.Oł­tarz wy­nie­siony był po­nad podłogę pie­czary. Stał na nim nie­ludzki oprawca Wilka. Sza­tań­ski ka­płan spo­wity w ciemne szaty był wyż­szy i mniej po­krę­cony od reszty tro­glo­dy­tów. W jed­nej ręce dzierżył ce­re­mo­nialną la­skę ob­wie­szoną ko­śćmi i zwień­czoną ludzką czaszką. W dru­giej trzymał za­krzy­wiony nóż, z któ­rego czubka ska­py­wały kro­ple krwi.— Wilku! — wrzasnął Kon­rad.— Kon­rad! — od­po­wie­dział mu cichy, słaby okrzyk. A po­tem roz­paczliwe: — Za­bij mnie...!Kon­rad bez za­sta­no­wie­nia wziął sze­roki za­mach prawą ręką i ci­snął pło­nącą ża­giew naj­wy­żej i naj­dalej, jak po­trafił, w serce świątyni. Kiedy, ko­zioł­kując, szy­bo­wała przez po­wie­trze i jej mi­go­tliwy blask oświetlał prze­pastną grotę, on wy­szarpnął zza pasa strzałę, wy­pu­ścił z lewej ręki miecz i uniósł łuk.Od pię­ciu lat nie strzelał z łuku, ale stare od­ru­chy po­zo­stały. Miał je we krwi. Strzała na cię­ciwę, od­cią­gnąć cię­ciwę, unieść łuk, wy­mie­rzyć — i zo­ba­czyć, gdzie strzała za­koń­czy swój lot.Wy­pu­ścił strzałę i nie cze­kając, aż osią­gnie cel, rzu­cił łuk i ro­zej­rzał się za mie­czem. Ale ten za­wie­ru­szył się gdzieś w ciemno­ściach po­mię­dzy wa­lają­cym się po po­sadzce gru­zem.Się­gnął po przewie­szony przez plecy obo­sieczny topór bo­jowy i ru­nął na­przód. Drogę wskazy­wał mu po­blask pło­nącej po­chodni. Ma­chał cięż­kim topo­rem, ni­czym żni­wiarz kosą — ale pod jego ostrzem słały się po­ko­tem nie łany doj­rza­łego zboża, lecz go­bliny, które od­wa­żyły się za­stą­pić mu drogę.Kilka pierw­szych ściął, za­nim jesz­cze strzała wra­ziła się w prawe śle­pie ka­płana. Śmier­telny krzyk ran­nego uto­nął we wrza­skach tych, któ­rzy pa­dali pod cio­sami to­pora ze­msty.Kon­rad, dzierżąc swój oręż obu­rącz, ma­chał nim w prawo i w lewo, tam i z po­wrotem, w górę i w dół. Ostrze za­głę­biało się w ciała; fru­wały od­rą­bane koń­czyny; pę­kały kości; kru­szyły się ohydne łby. Stopy śli­zgały się na go­bli­no­wej po­soce za­le­wa­jącej po­sadzkę. Udało mu się za­sko­czyć stwory, ale ich sze­regi z każdą chwilą gęst­niały i ro­biło się coraz ciemniej. Światło rzu­cane przez ża­giew było za da­leko, szybko przyga­sało i naraz zu­peł­nie zga­sło.Kon­rad po raz pierwszy zmu­szony był się cof­nąć. Jego prze­ciw­nicy byli uzbrojeni, licz­niejsi — i wi­dzieli w ciemno­ściach. Ale po­tężny topór nadal siał wśród nich straszliwe spu­sto­sze­nie. Go­bliny na­pie­rały taką zbitą masą, że nie­po­dobna było nie trafić któ­regoś. Była to znojna ha­rówka, lecz Kon­rada roz­pie­rała nie­mal rado­sna ener­gia, a śmierć każ­dego ko­lej­nego wroga zda­wała się do­da­wać mu sił.Ale przy braku światła lewe oko nie było w sta­nie ostrzegać go za­wczasu przed szty­chami dzie­siąt­ków mie­czy, które za­czy­nały do­się­gać celu, i zda­wał sobie sprawę, że lada chwila któ­ryś z nich okaże się śmiertelny. Sama siła tu nie wy­star­czy. De­spe­racja za­czy­nała go po­py­chać do sa­mo­bój­czej bra­wury. Wszystko skończy się tutaj, w trze­wiach ziemi, głę­boko pod zim­nymi ru­bie­żami Kis­leva.Na­raz bar­dziej wy­czuł, niż usły­szał, odle­gły grzmot, podłoga pod po­de­szwami bu­tów za­wi­bro­wała. W chwilę póź­niej za­drżała cała świątynia. Z góry po­sy­pały się głazy, je­den spadł o metr od wy­wi­jają­cego topo­rem Kon­rada, przy­gniatając trzy go­bliny. Uniosły się tu­many ośle­pia­ją­cego, du­szą­cego ku­rzu. Walka stra­ciła im­pet. Kon­rad po­trzą­snął głową, by po­zbyć się strużki krwi za­le­wa­jącej mu oczy. W od­dali ko­łatały się wciąż echa grzmotu. Czyżby trzę­sie­nie ziemi?Zyg­zak bły­ska­wicy pora­ził mu lewe oko, po­tem prawe — oba ob­razy zlały się w wizję dwóch świetli­stych smug.I na­gle wszystko poja­śniało! Można było po­my­śleć, że świątynia sta­nęła w ogniu, ale to nie był pożar.Go­bliny, wy­jąc i skrzecząc, za­kry­wa­jąc szponia­stymi ła­pami oczy, pierzchały przed po­wo­dzią ośle­pia­ją­cego bla­sku.Kon­rad nie tracił czasu na roz­trzą­sanie, skąd wzięło się to światło. Miał pełne ręce ro­boty. Te­raz do­piero za­częła się praw­dziwa rzeź.Kro­czył po­przez rze­sze zdezo­rientowa­nych stwo­rów, a każde cię­cie cięż­kiego to­pora sprowa­dzało śmierć na jesz­cze jedną gar­batą po­krakę. Krew try­skała i roz­le­wała się po brudnych ka­mie­niach, które od ty­sięcy lat nie oglą­dały światła.Czuł w członkach nowy przypływ sił, przypo­mi­na­jący ener­gię ema­nu­jącą z, bę­dą­cego wła­sno­ścią zwie­rzo­łaka mie­cza, któ­rego zda­rzyło mu się użyć przed wie­loma laty. Ale teraz było ina­czej, bo tę moc czer­pał z głębi sie­bie. Nie było to żadne ze­wnętrzne, pa­so­żyt­nicze źró­dło siły, które w końcu wy­ssie z niego życie.Od­ra­dzał się. Ni­czym bo­ha­terski Sig­mar z prze­szło­ści sta­wał się nie­po­ko­na­nym wo­jow­ni­kiem nisz­czą­cym nik­czemnych wro­gów. To­pór wznosił się i opa­dał, a jego śmi­ga­jące ostrza zda­wały się ja­rzyć, ni­czym nasą­czone ma­gią. Le­jąca się wo­kół krew wprawiała Kon­rada w eu­forię. Czuł się w swoim ży­wiole; zu­peł­nie jakby na­ro­dził się po to, by to­czyć tu dzi­siaj ten bój. Za­bijał jak w tran­sie.Pod cio­sami dwu­gło­wego miota pa­dały go­bliny. Nic dziwnego, że kra­sno­ludy na­zy­wały go „Ghal-ma­raz” — „Rozłu­py­wacz cze­re­pów”. Była to bitwa na Przełęczy Czarnego Ognia, gdzie go­bliny i orki wzięte zo­stały w dwa ognie przez woj­ska ludzi i tylną straż kra­sno­lu­dów. Wy­wi­jając swoim po­tęż­nym mio­tem bo­jo­wym, roz­łu­pując nim cze­repy, kro­czył Sig­mar na czele swych żoł­nie­rzy, wy­bi­jając wro­gów nie­mal w pień. Po tym wła­śnie dniu do Sig­mara przylgnął przy­do­mek „Młot na Go­be­liny” — Sig­mar Młoto­dzierżca!Ma­sakra skończyła się do­piero wtedy, kiedy ostat­niemu z go­bli­nów, które po­zo­stały jesz­cze przy życiu i nie do­go­ry­wały na placu boju, udało się w pa­nice od­peł­znąć pod osłonę ciemności. Otrzą­snąwszy się wreszcie z transu, Kon­rad wsparł się ciężko na topo­rze. Za­czy­nała go opuszczać ma­giczna ener­gia. Ale zmę­cze­nie nie przy­ćmiewało dumy z wy­niku bi­twy. Sto — może na­wet dwieście — go­bli­nów za­szlachto­wa­nych przez jed­nego czło­wieka!Zbry­zgany od stóp do głów po­soką pod­szedł do skrę­po­wa­nego Wilka. Tor­tu­ro­wany wcześniej wo­jow­nik wi­siał uwiązany za prze­guby. Był nagi, jesz­cze bar­dziej od Kon­rada za­krwa­wiony — ale była to krew czerwona, nie zie­lona, jego wła­sna krew, krew czło­wieka. Wpatry­wał się w Kon­rada z odrobiną lęku w oczach.Wy­glą­dał jakoś ina­czej, miał zde­for­mo­wane ciało. Może wił się z bólu i dla­tego jego członki wy­da­wały się takie po­wy­krę­cane. Jed­nak w jego twa­rzy też było coś dziwnego, jakby szczęka mu się wy­dłu­żyła; i cho­ciaż cały za­lany był krwią, to spod niej wy­raź­nie prze­zie­rała gęsta szczecina wło­sów.— Nie sły­sza­łeś, co ci ka­za­łem zro­bić? — spy­tał Wilk ła­mią­cym się gło­sem. — Mnie mia­łeś zabić, nie jego. — Splunął w stronę le­żą­cego nie­ru­chomo na wznak, ka­płana go­bli­nów. Zmieszana z krwią ślina wy­lą­do­wała na rytu­alnie oka­le­czo­nej twa­rzy trupa.— Nie można pole­gać na łuku — to chłopska broń — od­parł Kon­rad, opie­rając o ścianę swój po­tężny młot bo­jowy. Znie­ru­cho­miał wpa­trzony w topór, który przed chwilą od­sta­wił. Dla­czego na­zwał go w my­ślach młotem bo­jo­wym? Otarł krew z oczu i do­był kris, by prze­ciąć krę­pu­jące Wilka więzy.Kiedy pod ostrzem ustą­piło ostatnie włókno sznura, klinga noża roz­pry­sła się nagle na sto ka­wał­ków. Kon­rad pa­trzył przez chwilę onie­miały na rę­ko­jeść, która zo­stała mu w dłoni, a po­tem ją wy­pu­ścił.— Sły­sza­łem, że prę­dzej sam po­de­rżniesz sobie gar­dło, niż dasz się wziąć żyw­cem — po­wie­dział.Wilk skrzywił się, sia­dając przy jego po­mocy.— Uznałem, że po­ży­tecz­niej bę­dzie po­de­rżnąć kilka gar­deł im — wy­mamrotał.Z od­dali do­bie­gał od­głos cięż­kich kro­ków. Spoj­rzeli obaj na wy­lot tu­nelu w prze­ciw­le­głym końcu groty.Kon­rad po­mógł Wil­kowi wstać i pod­trzymał go, obejmu­jąc ręką w pasie. Się­gnął po zbro­czony go­bli­nową po­soką topór. Pa­trzyli i cze­kali, za­sta­na­wia­jąc się, jacyż to nowi wro­go­wie wy­chyną z mrocz­nego ko­ryta­rza.Kroki się zbli­żały, sta­wały coraz gło­śniejsze, od­bi­jały się echem, jakby do ataku ma­sze­ro­wała cała ar­mia. W końcu w wy­locie tu­nelu po­ja­wiła się drobna, sa­motna fi­gurka.— No, gdzie te wszystkie skarby? — spy­tała Anvila, spo­glą­dając na nagie ściany sta­ro­żyt­nej świątyni. Rozdział czternasty [top] I znowu nad­szedł czas. Przed pię­cioma laty człowiek ten unik­nął ka­rzą­cej ręki cha­osu, ale to się już nie po­wtó­rzy.Za­miast się ukryć, uchodzić, byle dalej od Mocy, które sprzysię­gły się, by usu­nąć go z drogi, on po­zo­stał w sa­mym cen­trum kon­fliktu.Zu­peł­nie jakby wie­dział — a to prze­cież nie­moż­liwe.Zo­stał w końcu zlo­kali­zo­wany i wzięty pod ob­ser­wa­cję do czasu, kiedy naj­ko­rzystniej­szego kształtu na­biorą omeny wieszczące jego śmierć.Hordy ciemności za długo wy­stę­po­wały prze­ciwko so­bie, za długo mar­no­tra­wiły energię na bez­ce­lową ry­wali­zację. To sprawiło, że ich po­wa­śnione ar­mie zo­stały roz­bite i wy­parte przez siły czło­wieka.Jed­nak ostatnio stało się to za­mie­rzoną tak­tyką. Im dalej się wy­co­fy­wały, tym wię­cej ludz­kich żoł­nie­rzy zwa­bio­nych zo­sta­nie w pu­łapkę — na spo­tka­nie śmierci.Zwy­cię­stwo bę­dzie wspaniałe i prawdzi­wym bo­gom zło­żona zo­sta­nie hojna da­nina krwi.Bę­dzie to roz­strzyga­jąca bitwa w Kis­levie. Wszelki opór zo­sta­nie zła­many, kra­ina spu­sto­szona, po śmiertel­nym życiu nie po­zo­sta­nie ża­den ślad.A wtedy na­stąpi zwrot w dziejach Im­pe­rium.Ten czas znowu nad­szedł. * * *Kon­rad był komplet­nie wy­czer­pany. Naj­chęt­niej za­mknąłby oczy i od­pły­nął w sen. Wilk leżał bez czu­cia na po­sadzce i Kon­rad mu za­zdro­ścił.Rany od­nie­sione przez Wilka oka­zały się nie takie straszne, jak się z po­czątku wy­da­wało. Wy­goją się z cza­sem, choć na jego ciele przybę­dzie szram. I wy­glą­dał już tak jak daw­niej. Zmiany, które w po­wierz­chowności przyja­ciela za­uwa­żył Kon­rad, mu­siały być na­stęp­stwem tortur, ja­kim go pod­dano, a może w ogóle były tylko dziełem jego wy­obraźni. Po sto­czo­nym boju Kon­rada zaw­sze za­wo­dziły zmy­sły. Pod­czas walki górę brały in­stynkt i re­fleks, nie było wtedy miej­sca na trzeźwe my­śle­nie — bo niby skąd wzięło się to złu­dze­nie, że za­miast to­pora trzyma młot?Na­cię­cia na skó­rze Wilka miały za­dać ból, nie śmierć — przy­najmniej nie na­tychmia­stową. Go­bliny chciały, by umierał po­woli i w jak naj­więk­szych mę­kach.Kon­rad wo­dził wzrokiem po tru­pach za­ścielają­cych po­sadzkę. Świątynia przywo­dziła teraz na myśl kost­nicę.Z po­czątku oba­wiał się, że zie­lone hordy wrócą, ale po­tem uświado­mił sobie, że od­stra­sza je światło.Światło...Ogromna grota oświe­tlona zo­stała przez ge­nialną kra­sno­lu­dzicę, Anvilę. Ta ja­sność lała się z jed­nego miej­sca w po­łowie wy­so­kości ściany, i zda­wała się ema­no­wać z cze­goś, co na pierwszy rzut oka wy­glą­dało na wy­lot tu­nelu — z tym że ja­snego, nie ciemnego, prze­sło­nię­tego koli­stą taflą szkła, przypo­mi­na­jącą szybę w oknie.— Do oświetla­nia swoich pod­ziemnych świątyń kra­sno­ludy sto­so­wały sze­reg so­cze­wek, które z po­wierzchni na dół sprowa­dzały sło­neczne światło — wy­ja­śniła Anvila. — Od­szu­ka­łam na górze te so­czewki, ale były przy­sy­pane zwałami ka­mieni — wy­sa­dzi­łam te ka­mie­nie pro­chem.— A nie mó­wi­łem, że cwana z niej sztuka — wy­mru­czał Wilk i ze­mdlał.Anvila wy­ru­szyła na ob­chód świątyni. Kon­rad wąt­pił, by ce­lem jej re­ko­ne­sansu były skarby, które spo­dziewał się tu za­stać Wilk. Jeśli na­wet znaj­do­wało się tu kie­dyś złoto i klej­noty, to z pew­no­ścią roz­sza­bro­wano je wieki temu.I rze­czy­wi­ście, kra­sno­lu­dzicę inte­re­so­wały tylko ka­mie­nie oraz in­skrypcje, które na nich wy­ryto. Ze szczególną uwagą ba­dała wej­ścia do tu­neli od­bie­gają­cych we wszystkie strony od cen­tral­nej pie­czary.Pie­czarę wy­kuto w li­tej skale, a podłogę i ściany wy­ło­żono ka­miennymi blo­kami. Podłoga miała kształt koła o śred­nicy ja­kichś dwu­stu stóp, ściany zaś wy­gi­nały się łu­ko­wato ku wierzchoł­kowi i zbie­gały na wy­so­kości stu stóp, two­rząc ogromną ko­pułę.Anvila wró­ciła w końcu i przyklę­kła przy Wilku. Spoj­rzała na ścianę, pod którą leżał, i na liny, któ­rymi był przywią­zany.— To pra­dawna świątynia kra­sno­lu­dów — orze­kła — a te­raz go­bliny wy­ko­rzy­stują ją do swych nie­cnych rytu­ałów. Mu­sieli­śmy trafić na ce­re­mo­nię ma­jącą jakiś związek z ostatnim dniem wio­sny, który mamy dzi­siaj.— To na jutro przypada pierwszy dzień lata? — spy­tał cicho Kon­rad. Pa­mię­tał, co wy­da­rzyło się tego dnia przed pię­cioma laty, choć starał się bar­dzo wy­ma­zać tamte wy­da­rze­nia z pa­mięci.Po­pa­trzył na ciało go­bli­no­wego ka­płana, na strzałę ster­czącą z oczodołu trupa. Przypo­mniała mu strzałę, którą wy­pu­ścił z łuku, mie­rząc w serce ta­jem­ni­czego Cza­szkolicego. Po­trzą­snął głową. O tym też nie chciał my­śleć.Sta­rał się oczyścić z krwi i po­soki, ale bez­sku­tecz­nie, wciąż cały się lepił. Zo­sta­wił Anvilę przy Wilku i ru­szył na po­szu­ki­wa­nie wody. Nie zna­lazł jej, a poza gra­nicę światła nie uśmie­chało mu się wy­kra­czać.Za­darł głowę i spoj­rzał na wielką szklaną ta­flę osa­dzoną w po­łowie wy­so­kości ściany. Była okrągła i skła­dała się ze współo­sio­wych pier­ścieni roz­ma­itej gru­bości i śred­nicy. Przypo­mi­nała zwiercia­dło.Już miał się od­wró­cić, kiedy naraz do­strzegł, że w so­czewce coś się poru­szyło. Ni­czym obraz wy­nu­rza­jący się z mgły, for­mo­wał się w niej zarys ja­kiejś po­staci. Był to jeź­dziec, człowiek na ko­niu. Człowiek, któ­rego roz­po­znałby zaw­sze i wszędzie.Brą­zowy wo­jow­nik! Ten sam, któ­rego Wilk na­zwał swoim bra­tem bliź­nia­kiem...Kon­rad pa­trzył na to ze zgrozą, nie wie­rząc wła­snym oczom. To nie mo­gła być prawda.Wilk tylko raz wspo­mniał o swoim bra­cie. Było to w dniu, w któ­rym się po­znali. Po­wie­dział wtedy, że jego brat nie żyje. Upłynęło pięć lat od dnia, kiedy brą­zowy ry­cerz po­jawił się w wio­sce, do­kład­nie pięć lat. Wy­dał się wówczas Kon­ra­dowi istotą nad­przy­ro­dzoną.Go­rzej niż martwy — mniej wię­cej tak wy­raził się kie­dyś o swoim bra­cie Wilk.Ugo­dzony strzałą w serce Cza­szkolicy też nie wy­zio­nął du­cha.Czyżby dla­tego, że nie miał serca, że i tak już nie żył? Nie umarł, bo już był martwy?Czyżby brą­zowy wo­jow­nik wra­cał teraz po niego, Kon­rada? A może to tylko jakiś omam wzrokowy?— Anvila! — krzyknął, wskazując pal­cem na okrągłą szybę. — Wi­dzisz to?— Wi­dzę! — od­krzyknęła.— Co to?— To obraz ścią­gany z od­dali i po­więk­szany przez so­czewki. Ta na po­wierzchni mu­siała po­pę­kać, a pęk­nię­cia tak się uło­żyły, że prze­ka­zują roz­pro­szony ob­raz oko­licy.— Rze­czy­wisty?— Tak.— On też jest rze­czy­wisty?— Tak. Prawdo­po­dob­nie znaj­duje się teraz kilka mil stąd, u pod­nóża gór.W tym mo­men­cie wid­mowa zjawa roz­pły­nęła się we mgle i znik­nęła.— Mu­szę tam iść — krzyknął Kon­rad, pod­bie­gając do Anvili i Wilka.Kra­sno­lu­dzica spoj­rzała na niego, ale nic nie po­wie­działa.— Mu­szę. To... to mi prze­zna­czone...Anvila wzruszyła ra­mio­nami.— Idź, skoro to dla cie­bie takie ważne.— A co z Wil­kiem? Zaj­miesz się nim, po­mo­żesz mu stąd wyjść?— Tak.— A go­bliny?— Je­stem kra­sno­lu­dem. To te­ryto­rium mo­ich przodków. Wiem, jak sobie ra­dzić z go­bli­nami.Kon­rad po­pa­trzył na Wilka. Ten za­mru­gał po­wie­kami i otworzył oczy.Spo­glą­dając na Kon­rada, obli­zał spierzch­nięte wargi i otworzył usta. Wy­do­było się z nich jedno nie­wy­raźne słowo, jedno chra­pliwe, le­dwie do­sły­szalne wes­tchnienie. Wilk wziął płytki od­dech i już gło­śniej po­wtó­rzył to samo słowo. Po­tem, jakby był to dla niego zbyt wielki wy­siłek, znowu od­pły­nął w nie­byt.Kon­rad sły­szał już to słowo, czę­sto po­wta­rzano je na po­gra­niczu, czę­sto sam je wy­po­wia­dał — ale tak na­prawdę nie wie­dział, co zna­czy. Zer­knął na Anvilę, która ani nie oka­zy­wała żad­nych emo­cji, ani się nie od­zy­wała.— Mu­szę iść — po­wie­dział.— Już mó­wiłeś. Mu­sisz — idź!Kon­rad kiw­nął głową i wy­cofał się po­woli do wy­lotu tu­nelu, któ­rym we­szła do świątyni Anvila.Mu­siał odejść, a jed­no­cze­śnie coś go tu trzymało. Nie chciał zo­sta­wiać Anvili i Wilka sa­mych. Ale co tu po nim? Kra­sno­lu­dzica za­pew­niła, że zaj­mie się Wil­kiem.Od Wilka, swojego dru­giego na­uczyciela, wiele już się nie na­uczy. Pierwszą jego in­struktorką była Ely­ssa, a ona zgi­nęła przed pię­cioma laty. Przed pię­cioma laty bez jed­nego dnia.A te­raz, tego sa­mego dnia roku, co wtedy, kiedy uj­rzeli go z Ely­ssa po raz pierwszy, zja­wiał się znowu brą­zowy wo­jow­nik.To nie mógł być zwy­czajny zbieg oko­licz­ności — to prze­zna­cze­nie.Musi od­szu­kać ryce­rza. Tylko w ten spo­sób doj­dzie prawdy o sobie.Ely­ssa i Wilk wiele mu dali, ale tylko sam może się do­wie­dzieć kim był — kim jest — i kim się sta­nie...Spoj­rzał jesz­cze raz na Anvilę, spoj­rzał na Wilka, a po­tem od­wró­cił się i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wszedł do tu­nelu, który wy­pro­wa­dzi go na po­wierzchnię.Szedł sta­ro­daw­nym chodni­kiem, a w uszach dźwię­czało mu wciąż słowo wy­po­wie­dziane przez Wilka.— Chaos — wy­szeptał Wilk.— Chaos! — ostrzegał Wilk. [top]