14492

Szczegóły
Tytuł 14492
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14492 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14492 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14492 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Rozdział 1 Czerwiec 1820 roku Devon Wstrzemięźliwość. To słowo nawet nie brzmiało dobrze. Alasdair Reginald Cynster, powszechnie i nie bez powodu znany jako Lucyfer, prychnął z obrzydzeniem, pozbył się tego słowa ze swoich myśli i zajął się powożeniem parą karych koni pełnej krwi. Jechał wąską drogą wiodącą na południe w kierunku wybrzeża; Colyton, cel jego podróży, leżało wzdłuż tej właśnie drogi. W okolicy budziło się wczesne lato. Łany zbóż marszczyły się jak tafla jeziora pod wpływem lekkiego wiatru, jaskółki wzbijały się wysoko - małe czarne strzałki na tle błękitnego nieba. Wzdłuż drogi rósł żywopłot tak bujny, że ze swego siedziska w powozie Lucyfer niewiele widział z tego, co za nim było; zresztą i tak niewiele było do oglądania w tym cichym wiejskim zakątku. Lucyfer zamyślił się. Konie szły krętą drogą, wolnym, lecz równym tempem, mógł więc zająć się rozważaniem konieczności wytrwania bez tego rodzaju damskiego towarzystwa, do którego był przyzwyczajony. Stanowiło to niezbyt przyjemną perspektywę, ale wolał znosić tę torturę, niż narażać się na to, że i jego dopadnie przekleństwo rodu Cynsterów a z tym przekleństwem nie ma żartów: dosięgło już pięciu jego najbliższych krewnych, mężczyzn należących do cieszącej się złą sławą grupy, która od lat wiodła prym w angielskiej śmietance towarzyskiej. Klub Cynsterów torował sobie drogę wśród szeregów dam zamieszkujących Londyn, pozostawiając je potem tęskne i zasmucone. Jego członkowie byli śmiali, szokujący, diaboliczni, niepokonani - do czasu jednak, gdy jednego po drugim dosięgała klątwa wisząca nad ich rodem. Teraz tylko on jeden, Lucyfer, pozostał niezniewolony, nieożeniony i nieskruszony. Nie miał nic przeciwko małżeństwu jako takiemu, ale za niefortunny uważał fakt stanowiący samo sedno ciążącego nad nimi przekleństwa -taki mianowicie, że Cynsterowie nie żenili się tak po prostu. Oni poślubiali kobiety, które kochali. Na samą myśl o małżeństwie z miłości Lucyferowi przebiegały dreszcze po plecach. Delikatność takiej sytuacji nie była czymś, co mógłby zaakceptować z własnej i nieprzymuszonej woli. Zrobił to właśnie wczoraj jego brat Gabriel i był to jeden z dwóch głównych powodów, dla których Lucyfer zapędzał się teraz w najodleglejsze zakątki Devon. Całe życie byli sobie z Gabrielem bardzo bliscy. Byli prawie w tym samym wieku - dzieliło ich jedynie jedenaście miesięcy. Jedyną osobą poza Gabrielem, którą Lucyfer znał lepiej niż kogokolwiek innego na świecie, była ich towarzyszka zabaw z dziecięcych lat Alathea Morwellan. Teraz Alathea Cynster. Gabriel poślubił ją wczoraj i przez to otworzył oczy Lucyfera na moc, jaką miała wisząca nad nimi klątwa i na to, jak trudno jest jej się oprzeć. Miłość rozkwitała w najmniej spodziewanym momencie, jak przekleństwo dopadała ich bezwzględnie, bezlitośnie, z ogromną mocą i zwyciężała wbrew wszelkim przeciwnościom. Lucyfer z całego serca życzył Gabrielowi i Alathei szczęścia, ale nie miał zamiaru brać z nich przykładu. Nie teraz. Najprawdopodobniej nigdy. Do czego mogło być mu potrzebne małżeństwo? Czy dawało coś, czego już teraz by nie posiadał? Kobiety - damy - miały się świetnie, a on lubił z nimi flirtować; subtelne zdobywanie bardziej opornych i zapraszanie ich do łóżka sprawiało mu przyjemność. Lubił je uczyć tego wszystkiego o obopólnej przyjemności, co sam wiedział i potrafił. Jednakże dalej jego zainteresowanie już nie sięgało. Angażował się w wiele dziedzin życia i bardzo cenił sobie wolność, którą posiadał, oraz to, że nie musiał się przed nikim tłumaczyć. Lubił swoje życie takim, jakie było, i nie miał najmniejszej ochoty go zmieniać. Był zdecydowany uniknąć przekleństwa rodu Cynsterów - mógł doskonale sobie poradzić bez miłości. Wymknął się więc z weselnego poczęstunku Gabriela i Alathei, i opuścił Londyn. Skoro Gabriel nie był już do wzięcia, to teraz jemu, Lucyferowi, przypadł w udziale tytuł najlepszej partii wśród londyńskiej śmietanki towarzyskiej; z tego właśnie powodu odrzucił wszystkie zaproszenia na przyjęcia organizowane w wielu znamienitych domach i wyjechał. Udał się do Quiverstone Manor, posiadłości rodziców w Somerset. Zostawiwszy tam swego stajennego, Dodswella, który pochodził z tamtych okolic, opuścił Quiverstone dziś rano; jadąc wśród wiosek, pól i lasów, kierował się na południe. Wkrótce po jego lewej stronie ukazały się trzy chałupy stojące na rozwidleniu dróg; jedna z dróg była jeszcze węższa niż ta, którą dotąd podążał, i ciągnęła się wzdłuż zagonów. Lucyfer zwolnił, ominął chałupy, objechał wokół zagony - wieś Colyton stała przed nim otworem. Zatrzymał się, rozejrzał naokoło i naraz w duchu się skrzywił. Miał rację. Wygląd Colyton wyraźnie wskazywał na to, że szansa na znalezienie tu damy, a dokładniej mówiąc mężatki, z którą mógłby flirtować, która sprostałaby jego wygórowanym wymaganiom i byłaby skłonna zaspokajać żądze targające wszystkimi Cynsterami, była równa zeru. Wizja wstrzemięźliwości stawała się coraz bardziej realna. W blasku słońca ta schludna i zadbana wioska wyglądała jak fantazja artysty przeniesiona na płótno -sielski widok ciszy i harmonii. Po prawej stronie rozpościerały się błonie, a na wzgórzu stał kościół - solidna normandzka budowla otoczona zadbanym cmentarzem. Za cmentarzem biegła w dół kolejna wąska dróżka, która przypuszczalnie gdzieś w oddali łączyła się z główną drogą wiodącą do Colyton; wzdłuż głównej drogi stały chałupy, a ich okna wychodziły na łąki. W miejscu, gdzie droga znikała za horyzontem pysznił się dach gospody, a dalej, niemal na wyciągnięcie ręki, znajdował się staw; Lucyfer słyszał nawet kwakanie kaczek. Jego karę konie grzebały kopytami w ziemi i parskały, potrząsając głowami. Lucyfer uciszył je i spojrzał w lewo, w kierunku pierwszego stojącego na obrzeżach wioski domu wzniesionego w głębi dużego ogrodu, bez wątpienia należącego do sporej posiadłości. Jego nazwa wyryta była na portyku; Lucyfer zmrużył oczy. Colyton Ma-nor - cel jego podróży. Dom był okazały - zbudowany z piaskowca, w stylu georgiańskim, dwupiętrowy, z poddaszem i długimi rzędami wysokich okien ozdobionych trójkątnymi zwieńczeniami, które otaczały portyk i frontowe drzwi. Dom stał przodem do drogi, lecz ukryty był za kamiennym murkiem sięgającym do pasa. Ogromny ogród pełen był kwitnących właśnie roślin i różanych krzewów. Pośrodku wznosiła się okrągła fontanna, a wokół niej biegła ścieżka prowadząca od bramy do drzwi domu. Na tyłach ogrodu gęsto posadzone drzewa oddzielały teren posiadłości od pozostałej części wioski. Żwirowy podjazd skręcał z jednej strony domu i prowadził do stajni ukrytej wśród jeszcze gęściej rosnących drzew. Przestrzeń trawnika oddzielała ścieżkę i rosnące tu i ówdzie krzewy oraz stare, dające cień drzewa. Krzewy, które nieco się rozrosły, sięgały niemal do miejsca, w którym zatrzymał się Lucyfer w swojej kariolce*, a błyszcząca za nimi powierzchnia wody okazała się ozdobnym jeziorkiem. Colyton Manor było dokładnie tym, na co wyglądało - rezydencją zamożnego dżentelmena. Jej właścicielem był Horatio Welham i to właśnie z jego powodu Lucyfer wybrał Colyton jako swą tymczasową kryjówkę. Trzy dni temu otrzymał list od Horatia, starego przyjaciela i mentora we wszystkim, co dotyczyło kolekcjonerstwa, w którym to liście Horatio zapraszał Lucyfera do niezwłocznego odwiedzenia go w Colylon. Moment ten faktycznie nastąpił niezwłocznie, głównie z powodu pięknych kobiet zatrzymujących wzrok na osobie Lucyfera; uznał zaproszenie za doskonałą wymówkę i czym prędzej czmychnął z Londynu, znikając z życia towarzyskiego angielskiej arystokracji. Lucyfer odwiedzał już niegdyś Horatia w jego posiadłości położonej w Krainie Jezior, ale od czasu gdy Horatio przeprowadził się do Devon, mimo że wciąż pozostawali sobie niezwykle bliscy, spotykali się jedynie na zebraniach kolekcjonerów, odbywających się nie tylko w Londynie, ale w przeróżnych miejscach jak kraj długi i szeroki; dlatego też była to pierwsza wizyta Lucyfera w Colyton. *Kariolka - dwukołowy powozik (przyp. tłum.). Karę konie znów potrząsnęły głowami, pobrzękując uprzężą. Lucyfer wyprostował się i ściągnął lejce. Czuł narastające zniecierpliwienie, by znów zobaczyć Horatia, by uścisnąć jego dłoń i spędzić trochę czasu w towarzystwie tego erudyty. Podobnej niecierpliwości doświadczał Horatio, a zapraszając do siebie Lucyfera, pragnął zasięgnąć jego opinii w sprawie pewnego przedmiotu, który według słów Horatia mógł skusić nawet jego i sprawić, by rozszerzył swą kolekcję sreber i kamieni szlachetnych o ten właśnie tajemniczy przedmiot. Całą drogę z Somerset do Devon Lucyfer próbował domyślić się o jakiż to przedmiot może chodzić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Wiedział jednak, że wkrótce się tego dowie. Chwycił lejce i manewrując zgrabnie pomiędzy wysokimi słupkami podtrzymującymi bramę wjazdową, wjechał na podwórze. Przy akompaniamencie chrzęstu żwiru i tupaniu kopyt zatrzymał powóz z boku domu. Nikt nie wybiegł na powitanie. Zaczął nasłuchiwać, ale poza śpiewem ptaków i brzęczeniem owadów niczego nie usłyszał. Wtedy też przypomniało mu się, że jest niedziela, a to oznaczało, że Horatio i wszyscy mieszkańcy domu mogli być w kościele. Przyglądając się z oddali budynkowi, dostrzegł, że drzwi kościoła są uchylone. Potem spojrzał na drzwi wejściowe do domu - te także były uchylone, zdawało się więc, że ktoś jednak jest w środku. Poluzował lejce, zeskoczył z powozu i idąc żwirowa ścieżką, skierował się do portyku. Jego wzrok przykuł ogród mieniący się w słońcu tysiącami barw kwitnących kwiatów. Widok ten przywołał wspomnienia, które dawno temu ukrył w zakamarkach pamięci, a teraz zatrzymał się przed portykiem i pró-l K wał je zdusić w zarodku. To był ogród Marty. Marta była zmarłą żoną Horatia; była jak ostoja, wokół której rozrastał się i kwitł ich dom w Krainie Jezior. Marta uwielbiała ogród - zmagała się z wszędobylskim wrzosem i tworzyła wspaniałe kwiatowe kompozycje - takie same jak te, które ukazały się te-raz oczom Lucyfera. Z uwagą przyglądał się roślinom. Sposób, w jaki tworzyły kwiatowe dywany, był podobny do tego, który widział w domu Marty i Horatia w Kramie Jezior. Marta jednak nie żyła już od trzech lat. Z wyjątkiem matki i ciotek Marta była jedyną starszą kobietą, z którą Lucyfer czuł się blisko związany zajmowała szczególne miejsce w jego życiu. Często słuchał jej rad, gdy tymczasem na rady matki zwykle pozostawał głuchy. Z Martą nie był spokrewniony i może dlatego łatwiej mu przychodziło usłyszeć kilka słów prawdy właśnie z jej ust. Śmierć Marty sprawiła, że nieco zmalał jego entuzjazm do odwiedzin w domu Horatia. Łączyło ich zbyt wiele wspomnień i dręczące poczucie straty. Poczuł się dziwnie widząc tutaj ogród Marty, tak jakby ktoś, kogo nie było, położył mu rękę na ramieniu. Drgnął - zdawało mu się, że niemal słyszy Marii; i jej cichy, miękki głos. Lucyfer otrząsnął się gwałtownie, odwrócił i wszedł pod portyk; pchnął na wpół otwarte frontowe drzwi. Hol był pusty. – Halo! Jest tu kto? Cisza. Jedyne co docierało do uszu Lucyfera, to brzęczące dźwięki lata. Przestąpił przez próg i zatrzymał się. Dom był chłodny, cichy, nieruchomy, jakby zamarł w oczekiwaniu. Skrzywił się jeszcze bardziej, zrobił krok naprzód i ruszył przed siebie. Obcasy jego wysokich butów stukały na biało-czarnych kafelkach. Zmierzał ku pierwszym z brzegu drzwiom po prawej stronie. Drzwi nie były zamknięte; pchnął je mocno, by otworzyły się na oścież, ale zapach krwi poczuł, zanim jeszcze do nich doszedł. Tego zapachu nie mógłby pomylić z żadnym innym, nie po tym, co przeżył pod Waterloo. Zjeżyły mu się włosy na głowie; zwolnił kroku. Za jego plecami było ciepło i jasno, ogród tonął w promieniach słońca -potęgowało to chłód i złowrogą ciszę, które spowijały dom. Zastanowiło go to. Tuż za progiem zatrzymał się gwałtownie i natychmiast dostrzegł ciało leżące na podłodze w głębi pokoju. Po plecach przebiegł mu dreszcz, ale po krótkiej chwili zmusił się, by przenieść wzrok na starą, pokrytą zmarszczkami twarz mężczyzny i naciśniętą na głowę szlafmycę ozdobioną pomponem, spod której wystawały siwe, potargane włosy. A potem spojrzał na długą białą koszulę nocną i robioną na drutach chustę, którą mężczyzna miał owinięte ramiona. Leżał na plecach, z jedną ręką odrzuconą na bok, a jego bose stopy skierowane były ku drzwiom. Mimo że nie żył, wyglądał jakby spał, tutaj, pośrodku salonu, pośród antyków i książek. Nie spał jednak - nawet nie zemdlał; krew wciąż sączyła się z niewielkiej rany po lewej stronie, tuż pod sercem. – Horatio! Lucyfer wstrzymał na chwilę oddech, ukląkł i najpierw na nadgarstku, a potem na szyi próbował wyczuć puls, ale nie poczuł nic. Trzymając rękę na piersi leżącego, czul, że ten wciąż jest ciepły, a na jego policzkach nadal widać było delikatny rumieniec. Lucyfer kucnął; jego umysł pracował w przyspieszonym tempie, myśli galopowały. Horatio został zamordowany - i to dosłownie przed chwilą. Czuł się odrętwiały, obojętny, nieczuły. Jakaś część jego mózgu nadal zbierała i łączyła fakty, pracowała jak umysł doświadczonego oficera kawalerii, którym niegdyś przecież był. Jedno jedyne uderzenie, które pozbawiło Horatia życia, było jak cios w samo serce Lucyfera - jak rana od bagnetu. Niewiele krwi, zaskakująco niewiele Lucyfer zmarszczył czoło i sprawdził jeszcze raz: więcej krwi było pod ciałem, czyli po zadaniu ciosu Horatio upadł na twarz, a dopiero później został odwrócony na plecy. Coś złotego mignęło Lucyferowi przed oczami; d rżącymi rękoma odsunął chustę i znalazł długi wąski nożyk do listów. Zacisnął pięść na ozdobnej rękojeści, a potem rozejrzał się po pokoju; nie dostrzegł żadnych śladów walki: dywan leżał na swoim miejscu i nie był zmięty, stolik stojący między dywanem a leżącym ciałem także zdawał się stać tam gdzie jego miejsce. Odrętwienie powoli ustępowało miejsca emocjom, które narastały do momentu, aż Lucyfer dał im upust: klął pod nosem i czuł się tak, jakby dostał cios w sam żołądek. Znalazł martwego Horatia i po spokoju, jaki panował na zewnątrz, zdawało mu się to wręcz nieprzyzwoite - koszmar, z którego wiedział, że się nie obudzi. Opanowało go obezwładniające poczucie straty. Wcześniejsze przypuszczenia zdawały się teraz tkwić w nim jak popiół na języku. Mocno zacisnął usta, wziął głęboki oddech... Nie był sam. Gdy tylko to wyczuł, usłyszał niezidentyfikowany dźwięk, a potem tuż za sobą huk i odgłosy przepychanki. Skoczył na równe nogi, ściskając mocno w dłoni nożyk do listów. Coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy - bolało jak diabli. Po chwili zorientował się, że leży na podłodze. Musiał runąć jak kłoda, ale nie pamiętał upadku. Nie miał pojęcia, czy jakiś czas temu stracił przytomność i właśnie ją odzyskał, czy też dopiero co upadł. Wkładając w to niewyobrażalny wysiłek woli, otworzył oczy. Twarz Horatia a to się rozmazywała, a to wyraźnie ukazywała z bliska. Zamknął oczy i powstrzymał się, by nie jęknąć - przy odrobinie szczęścia morderca może pomyśleć, że jest nieprzytomny. I niemal był. Czuł oblewającą go czarną falę nicości, która próbowała go wciągnąć. Opierał się jej z determinacją, próbując zachować przytomność umysłu. W zaciśniętej dłoni nadał trzymał nożyk, ale gdy upadał, jego prawa ręka znalazła się pod ciałem; przygniótł ją i teraz nie mógł się poruszyć. Zdawało mu się, że jego ciało jest ciężkie jak ołów i że nie może się bronić. Powinien był najpierw sprawdzić pokój, ale widok Horatia leżącego bez życia, krwawiącego... Cholera! Czekał. Był dziwnie obojętny i zastanawiał się czy morderca będzie chciał go wykończyć, czy po prostu zwieje. Nie słyszał, by ktoś opuszczał dom, ale nie był też do końca pewny, czy słyszy cokolwiek. Jak długo już tu leży? Phyllida Tallent stała za drzwiami i szeroko otwarły mi oczami wpatrywała się w dżentelmena leżącego bez życia tuż obok ciała Horatia Welhama. Krzyknę-li przerażona, ale zaraz po chwili zmobilizowała się do działania - pobudził ją jej własny krzyk. Wstrzymując oddech zrobiła krok naprzód, schyliła się i zacisnęła obie dłonie na drzewcach halabardy, która leżała teraz na podłodze tuż obok nieprzytomnego mężczyzny. Przygotowała się, policzyła do trzech i szarpnęła. Ostrze halabardy uniosło się nieco; Phyllida zachwiała się, a jej buty ślizgały się na wypolerowanej posadzce, gdy walczyła z nieporęcznym przedmiotem. Nie chciała, by halabarda upadla. Gdy tylko weszła do pokoju odkryła ciało Horatia, a potem usłyszała kroki na żwirowej drodze i nie potrafiła już jasno myśleć. Spanikowała myśląc, że to morderca wrócił, by pozbyć się ciała. Wszyscy mieszkańcy wioski byli w kościele, któż inny mógł więc to być? Zawołała: „Horatio!", ale równie dobrze mógł to być morderca, który sprawdzał czy nikt inny nie zjawił się w domu. Gorączkowo zaczęła rozglądać się za miejscem, gdzie mogłaby się ukryć, ale wzdłuż większości ścian obszernego salonu stały regały z książkami, a jedyna wnęka, w której mogłaby schować się tak, że byłaby niewidoczna dla osoby wchodzącej, znajdowała się w przeciwległym kącie pokoju nie miała szans, by tam dobiec i nie zostać zauważoną. Nie mając innego wyjścia, ukryła się w kącie za drzwiami pomiędzy ostatnim regałem a framugą, mając nadzieję, że cień rzucany przez skrzydło drzwi uczyni ją niewidoczną. Wcisnęła się w kąt tuż obok stojącej tam halabardy. Kryjówka nie była najgorsza; obserwując poczynania mężczyzny i słysząc mamrotane przez niego przekleństwa zdała sobie sprawę, że nie jest on mordercą i zaczęła rozważać, czy nie powinna się ujawnić. Była przecież córką sędziego i była wystarczająco dorosła, by wiedzieć, że zazwyczaj ludzie ubrani w bryczesy, jak ten przybysz, nie wślizgują się do cudzych domów, by ograbić je z leżących w nieładzie drobiazgów. Zdawała sobie również sprawę, że popełniono morderstwo i gdy już niemal unosiła stopę, by wyjść ze swojej kryjówki i ujawnić się, potrąciła ramieniem halabardę. Nie miała najmniejszych szans, by powstrzymać jej upadek. Próbowała pochwycić drzewce, ale nadaremnie walczyła z ciężką bronią, by ją złapać lub chociaż zmienić kierunek jej upadku. Jedyne co ostatecznie udało jej się zrobić, to przekręcić ją na tyle, że nie uderzyła ostrzem wprost w głowę mężczyzny pochylającego się nad ciałem Horatia. Gdyby nie to, niechybnie by zginął. Gdy udało się jej wreszcie zdjąć halabardę z leżącego na ziemi mężczyzny i położyć ją na podłodze, zdała sobie sprawę, że bezgłośnie powtarza jak litanię: – O mój Boże! O mój Boże! O mój Boże! Wytarła dłonie w bryczesy. Czując ucisk w żołądku spojrzała na swą niewinną ofiarę, a odgłos halabardy uderzającej w czaszkę wciąż dźwięczał jej w uszach. Fakt, że mężczyzna postanowił wstać dokładnie w tej samej chwili, gdy halabarda zmierzała w jego kierunku, także nie polepszył sprawy; skoczył na równe nogi i nadział się na ostrze. Upadł na podłogę, z przyprawiającym o mdłości łoskotem. Nie ruszał się. Phyllida zebrała się w sobie i zrobiła krok w kierunku leżącego mężczyzny. – O Boże! - szeptała. - Spraw, by nic mu się nie stało! Horatio został zamordowany, a teraz ona zamordowała nieznajomego przybysza. Dokąd ten świat zmierzą? Panika ściskała ją za gardło. Uklękła. Mężczyzna leżał na podłodze z rękoma i nogami rozrzuconymi na boki, i twarzą zwrócony w kierunku Horatia. Lucyfer wyczuł czyjąś obecność. Nie słyszał, nie widział, ale wiedział, że ktoś uklęknął tuż za jego plecami. Morderca! Musiał przyznać sam przed sobą, że to właśnie on. Gdyby tylko udało mu się zebrać w sobie, odzyskać siły chociaż na tyle, by móc otworzyć oczy. Próbował, ale nic z tego nie wyszło. Ogarniała go ciemność -nie potrafił się jej oprzeć i czuł, że cały w tej fali ciemności tonie. Huczało mu w głowie, ale mimo to wiedział, kiedy morderca zbliżył się do niego. Huczenie narastało... Palce - bardzo małe palce! - delikatnie, jakby z wahaniem dotknęły jego policzka. Dotyk był jak był jak rozżarzone żelazo przytknięte wprost do mózgu. To nie morderca. Poczuł ulgę, a zaraz potem zapadł w ciemność. Phyllida dotykała policzka leżącego mężczyzny zafascynowana surową urodą jego twarzy. Wyglądał juk upadły anioł - tak klasyczne rysy nie mogły należeć do zwykłego śmiertelnika. Czoło miał wysokie, nos arystokraty, gęste, kruczoczarne włosy, ogromne oczy, a nad nimi idealny łuk brwi. Phyllida poczuła ucisk w żołądku, a potem spostrzegła, że jego usta, miękkie i wyraziste, rozchylają się lekko, jakby wlanie wyzionął ducha. – Proszę, nie umieraj! Proszę! Jednym ruchem zerwała mu apaszkę i gorączkowo próbowała wyczuć tętno na jego szyi. Gdy dostrzegła żyłę pulsującą równym, silnym rytmem, uczucie ulgi było tak silne, że niemal zemdlała. – Dzięki Ci, Boże! Poczuła, że opuszczają ją siły. Bez zastanowienia ponownie zawiązała mu apaszkę i wygładziła fałdki. Mężczyzna był taki przystojny, a ona o mały włos go nie zabiła. Na żwirowym podjeździe zachrzęściły koła. Phyllida zerwała się na równe nogi, oczy miała szeroko otwarte. Morderca? Jej spanikowany umysł zdołał uspokoić się jednak na tyle, że udało się jej rozpoznać głosy ludzi. Powóz objeżdżał dom naokoło, by podjechać pod tylne drzwi - to służący wracali do Colyton Manor. Spojrzała na nieprzytomnego nieznajomego. Po raz pierwszy w życiu nie mogła się skupić i myśleć logicznie; serce waliło jej jak młotem i kręciło jej się w głowie. Odetchnęła głęboko i zmusiła się do myślenia. Horatio nie żył - nic już nie mogła na to poradzić. Co więcej, nie widziała związku między zabiciem Horatia a jego przyjacielem leżącym bez czucia, który zapewne jeszcze jakiś czas nie odzyska przytomności, powinna więc zadbać, by dobrze się nim zaopiekowano. Przynajmniej tyle mogła i powinna dla niego zrobić. Istniał tylko jeden mały problem - zamiast leżeć w swoim własnym łóżku w Grange powalona ciężką migreną, znajdowała się tutaj, w salonie Horatia, na dodatek ubrana w bryczesy. Nie potrafiłaby wyjaśnić, po co się tutaj znalazła, bez podania prawdziwego powodu - a były nim pewne zawieruszone drobiazgi. Co gorsza, nie należały one do niej. Tak naprawdę nie wiedziała dlaczego były aż tak ważne i dlaczego za wszelką cenę należało uniknąć ich ujawnienia, ale teraz odpowiedzialność za zachowanie w tajemnicy ich istnienia spoczywała na jej barkach. Poza tym przysięgała przecież, że zachowa tę tajemnicę dla siebie! Cholera! Za chwilę ją tu znajdą! Gospodyni Colyton Manor, pani Hemmings, zapewne wchodzi już do kuchni. Myśl! A co by było, gdyby zamiast zostawać tutaj i tłumaczyć się, i plątać w zupełnie nieprawdopodobnych wyjaśnieniach, uciekła, pobiegła na skróty do domu, przebrała się i wróciła z powrotem do Colyton Manor? Pomysł wydał się jej dobrym wyjściem z sytuacji. W ciągu dziesięciu minut byłaby z powrotem, a wtedy ciało Horatia na pewno już by znaleziono, a ona mogłaby zadbać, by troskliwie zaopiekowano się nieznajomym. Plan był całkiem rozsądny. Wstała. Drżały jej nogi i nadal kręciło jej się w głowie. Już miała odwrócić się i wyjść, gdy jej wzrok przykuł kapelusz spoczywający na stole, obok którego, na podłodze, leża! martwy Horatio. Nieznajomy, czy miał kapelusz, gdy tu wchodził...? Nie zauważyła, ale był tak wysokim i postawnym mężczyzną, że mógł podejść do stołu i położyć kapelusz, a ona i tak by tego nie dostrzegła, gdyż zasłaniałby jej widok. Phyllidzie przyszło do głowy, że nazwiska arystokratów często są wyhaftowane na tasiemce wewnątrz kapelusza, obeszła więc ciało Horatia i wyciągnęła rękę w kierunku brązowego kapelusza... – Skoczę na górę i zobaczę, jak się czuje pan. Rzuć okiem na imbryk, dobrze? 1. Phyllida natychmiast zapomniała o kapeluszu. Jak błyskawica przemknęła przez hol, wybiegła frontowymi drzwiami, potem przebiegła przez trawnik i zanurkowała pomiędzy rosnące w ogrodzie krzewy. – Juggs, otwórz drzwi. Słowa wypowiedziane tonem, który niezmiennie przywodził Lucyferowi na myśl matkę, przywróciły mu świadomość. – Nie, nie mogę tego zrobić - odparł gruby męski głos. - To nie byłoby zbyt mądre. – Mądre? - kobieta mówiła coraz bardziej podniesionym głosem. Po chwili, w czasie której Lucyfer mógł niemal usłyszeć, że ledwie utrzymuje nerwy na wodzy, zapytała: - Czy od chwili, kiedy zabraliście go z Colyton Manor, odzyskał przytomność choć na chwilę? Czyli nie był już w domu Horatia. Gdzie więc u diabła się znajdował? – Nie. Leży tam jak jakiś kamień. Nie był kamieniem, ale równie dobrze mógłby nim być. Poza słuchem, jego zmysły nie funkcjonowały najlepiej - nie czuł nic poza obezwładniającym i wszechogarniającym bólem głowy. Leżał na boku na czymś bardzo twardym. Powietrze było chłodne i nieco śmierdziało stęchlizną. Nie mógł unieść powiek - nawet ta czynność była w tym momencie dla niego niewykonalna. Był całkowicie bezradny. – Skąd wiesz, że on jeszcze żyje? - władczy ton kobiety nie pozostawiał wątpliwości, że jest ona damą. – Czy żyje? Oczywiście, że żyje. Dlaczego miałby nie żyć? Po prostu zemdlał, to wszystko. – Zemdlał? Juggs, od lat jesteś oberżystą. Jak długo ktoś, kto zemdlał, nie odzyskuje przytomności, szczególnie jeśli go porządnie wytelepało, gdy go wieziono furmanką? – Przecież to arystokratyczny elegancik - prychnął Juggs. - Kto to może wiedzieć, ile czasu im potrzeba, by się ocknęli? Wydelikacona ferajna, ot co. – Gdy go znaleziono, leżał przygnieciony ciałem pana Welhama. A co będzie, jeśli on nie zemdlał, tylko zadano mu ranę? – Jak można było zada... zranić go? – A może walczył z mordercą, próbując uratować życie panu Welhamowi? – Nie, to niemożliwe! Bo wtedy mielibyśmy tego tu jaśnie pana i jeszcze mordercę - a to by oznaczało dwóch ludzi, którzy wchodzą do domu, każdy z nich sam, i nikt by nie zobaczył żadnego z nich!? Takie rzeczy się nie zdarzają! Kobieta straciła cierpliwość. – Juggs, otwieraj te drzwi! Ten dżentelmen może w tej chwili umierać tylko dlatego, że ty zdecydowałeś, że jedynie zemdlał! A jeśli to coś więcej niż omdlenie? Musimy to sprawdzić! – Mówię pani, że on zemdlał - ani ja, ani Thompson nie znaleźliśmy żadnej rany. Lucyfer zebrał wszystkie siły. Jeśli chciał pomocy, musiał jakoś się z tą kobietą porozumieć - nie mogła odejść pokonana w słownej potyczce przez obojętnego oberżystę. Uniósł jedną rękę - drżało mu ramię -z wysiłkiem dotknął głowy... Usłyszał jęk i zdał sobie sprawę, że to on jęknął. – Słyszałeś? A nie mówiłam? - triumfowała kobieta. - Boli go głowa, a konkretnie tył głowy. Dlaczego więc go boli, jeśli tylko zemdlał? Szybko, Juggs, otwieraj drzwi! Tam się dzieje coś bardzo niedobrego. Ręka Lucyfera opadła bezwładnie. Gdyby tylko mógł, zacząłby wrzeszczeć na Juggsa, żeby otworzył te cholerne drzwi. Oczywiście, że działo się coś niedobrego -morderca uderzył go w głowę i ogłuszył. A oni, u diabła, myśleli, że co się stało? – Może uderzył się w głowę, gdy upadł zemdlony? - zrzędził Juggs. Dlaczego przyszło im do głowy, że zemdlałem? -pomyślał Lucyfer, ale brzęk kluczy, który usłyszał, sprawił, że przestał o tym myśleć. Kobieta wygrała w dyskusji z Juggsem i teraz spieszyła mu z pomocą. Szczęknął zamek, zaszurały drzwi, ktoś dziarskim krokiem zbliżał się w jego stronę. Niewielka dłoń dotknęła jego ramienia; wyczuł obecność damy. – Zaraz wszystko będzie dobrze. - Jej niski głos był kojący. - Pozwól mi tylko obejrzeć głowę. Nachyliła się nad nim. Zmysły Lucyfera wydobrzały już na tyle, by mu powiedzieć, że była młodsza niż myślał; to dało mu wystarczająco dużo siły, by unieść powieki, aczkolwiek tylko na milimetr. Zauważyła jego uchylone powieki i uśmiechnęła się zachęcająco, jednocześnie odgarniając mu z czoła kosmyk włosów. Otworzył oczy szerzej i z uwagą przyglądał się jej twarzy. Nie była już dziewczyną, można by raczej powiedzieć, że była młodą damą; mogła mieć nieco ponad dwadzieścia lat, ale jej twarz zdradzała siłę charakteru i determinację, której nie sposób oczekiwać od dwudziestolatki. Zauważył to, ale nie to przykuło jego uwagę i sprawiło, że przejmujący ból głowy słabł. W jej dużych brązowych oczach dostrzegł troskę i otwarcie wyrażone współczucie, któremu udało się przebić przez skorupę cynizmu i dotknąć go do głębi. Miała przepiękne oczy, brwi o idealnych lukach, wysokie czoło i ciemne włosy, niemal tak ciemne jak jego, krótko obcięte i wijące się lokami jak kształtny i lśniący hełm. Jej nos był prosty, podbródek zwężał się ku dołowi, a usta... Nagły przypływ zmysłowych myśli i pragnień zmieszał się ze straszliwą prawdą: Horatio nie żył. Lucyfer zamknął oczy. – Zaraz poczujesz się lepiej - obiecała. - Gdy tylko przeniesiemy cię do wygodniejszego łóżka. – Aha, idę o zakład, że to taki rodzaj dżentelmena - prychnął Juggs za jej plecami. - Morderca i ten drugi też. Lucyfer zignorował Juggsa. Opiekująca się nim dama wiedziała, że nie jest mordercą, i to właśnie ona miała teraz przewagę nad Juggsem. Delikatnie dotknęła ręką głowy Lucyfera i wsunęła palce we włosy, ostrożnie dotykając skóry. Lucyfer zesztywniał, a gdy ostrożnie badała ranę, zacisnął zęby, by nie jęknąć. – Widzisz? - odgarnęła mu na bok włosy i poczuł na ranie podmuch powietrza. - Został czymś uderzony w tył głowy, jakimś rodzajem broni... Juggs chrząknął. – A może gdy zemdlał w salonie w Colyton Ma-nor, upadając, uderzył głową w kant stołu? – Juggs, wiesz dobrze, że rana jest zbyt głęboka jak na uderzenie w stół! Lucyfer leżał z zamkniętymi oczami, oddychał płytko. Ból powracał przynoszącymi mdłości falami. W odruchu desperacji przywołał w myślach obraz twarzy opiekującej się nim damy, ze wszystkich sił starał się na nim skupić i nie myśleć o bólu. Jej szyja była smukła i pełna gracji, a to zapowiadało, że i reszta jej ciała też taka właśnie może być. Wspomniała coś o łóżku... - Lucyfer postanowił skierować myśli na inne tory, bo te wprawiały go w zakłopotanie. – Ech, pokaż - mruknął niechętnie Juggs. Ciężka dłoń dotknęła głowy Lucyfera, która niemal eksplodowała z bólu. – Papo, ten człowiek jest poważnie ranny. Głos jego anioła stróża przywrócił Lucyfera do życia. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło od kiedy coś słyszał - chyba stracił przytomność. – Został mocno uderzony w tył głowy, Juggs też widział ranę. Słychać było zbliżające się ciężkie kroki. – Czy to prawda, Juggs? Do uszu Lucyfera dotarł nowy, nieznany, głęboki głos, wyraźnie należący do człowieka wykształconego i bywałego w świecie, ale zabarwiony tutejszym akcentem; zastanawiał się, kim jest ów „papa". – A tak, zdaje się, że ktoś porządnie mu przyłożył. Juggs - ten głupi ciołek - także z nimi był. – Mówicie, że rana znajduje się z tyłu głowy, tak? – Tak, tutaj - Lucyfer poczuł delikatne kobiece palce odgarniające włosy. - Ale nie dotykaj. - „Papa" na szczęście nie miał takiego zamiaru. - Rana jest głęboka i bolesna. Odzyskał na chwilę przytomność, ale zemdlał, gdy Juggs dotknął jego głowy. – Wcale mnie to nie dziwi. Nieźle mu się dostało. Z tego, co widzę, musiał oberwać tą starą halabardą, która stoi u Horatia za drzwiami. Pani Hemmings mówiła, że znalazła ją leżącą na podłodze obok niego. Biorąc pod uwagę, jak jest ciężka, to cud, że w ogóle przeżył. Dama pozwoliła włosom Lucyfera opaść na czoło, i powiedziała: – Oczywiste więc jest, że to nie on jest mordercą. – Nie, nie z tą raną i leżącą obok niego halabardą. Wygląda na to, że morderca schował się za drzwiami i uderzył go, gdy ten znalazł ciało Horatia. Pani Hemmings przysięga, że halabarda była dobrze przymocowana i nie mogła sama upaść; nie ma powodu, żeby jej nie wierzyć. Musimy więc poczekać, aż ten dżentelmen się ocknie i będzie mógł nam powiedzieć o tym, co się tam naprawdę wydarzyło. Raczej niewiele będę mógł powiedzieć, odparł w myślach Lucyfer. – Cóż, raczej mu się nie polepszy, jeśli będzie leżał w tej klitce. - W głosie damy zabrzmiały bardziej zdecydowany tony. – To prawda. Zupełnie nie rozumiem jak Bristleford mógł pomyśleć, że to morderca, który zemdlał na widok krwi. Zemdleć na widok krwi? Lucyfer, gdyby tylko mógł, prychnąłby szyderczo, ale nie mógł ani mówić, ani się poruszyć. Ból w jego głowie nie zniknął, przyczaił się tylko, czekając na odpowiedni moment, by go zaatakować ze zdwojoną siłą i odebrać mu przytomność. Jedyne, co mógł zrobić, to leżeć nieruchomo, słuchać i starać się zapamiętać jak najwięcej. Dopóki dama dzierżyła władzę, był bezpieczny -zdawała się naprawdę przejmować sytuacją, w której się znalazł. – Myślałem, że Bristleford mówił, że trzymał nóż w zaciśniętej pięści. To oczywiście musiał powiedzieć Juggs. „Papa" chrząknął. – Samoobrona. Sekundę przed tym, jak morderca go zaatakował, wyczuł jego obecność i chwycił to, co miał pod ręką, ale niestety nie na wiele to się zdało w konfrontacji z halabardą. Nie, to oczywiste, że ktoś znalazł ciało i je odwrócił. Nie był to zapewne morderca, nie sądzę, żeby robił sobie taki kłopot, a Ho-ratio raczej nie nosił kosztowności ukrytych pod nocną koszulą. – A więc ten mężczyzna jest niewinny - powtarzała bez końca kobieta. - Naprawdę powinniśmy zabrać go do Grange. – Pojadę tam i przyślę po niego powóz - odparł „papa". – A ja zaczekam tutaj. Powiedz Gladys, żeby umieściła w powozie wszystkie poduszki i jaśki, jakie tylko uda jej się znaleźć. Kobiecy glos cichł - odchodziła od łóżka Lucyfera, który nie starał się już dłużej słuchać, o czym rozmawiają. Wystarczyło mu to, że powiedziała, iż przy nim zostanie. Z rozmowy wywnioskował, że „Grange" jest rezydencją „papy", więc najprawdopodobniej i ona tam mieszka. Miał nadzieję, że tak właśnie jest; chciał zobaczyć ją jeszcze raz, gdy wreszcie ustąpi ból: ból głowy i ból w sercu. Horatio był bardzo bliskim przyjacielem - Lucyfer zdał sobie sprawę, jak bliskim, dopiero teraz, gdy nie żył. Czuł narastający żal, ale nie był w stanie sobie z nim poradzić. Kierując myśli na inne tory, próbował nie zastanawiać się nad stratą, którą poniósł, ale chyba mu się to nie udało. Leżał więc i czekał. Usłyszał, że kobieta wróciła i że nie jest sama; to, co nastąpiło później, nie było najprzyjemniejsze, ale na szczęście nie odzyskał jeszcze całkowicie przytomności i ledwie zdawał sobie sprawę, że jest przenoszony. Spodziewał się, że wóz będzie trząsł się i telepał na nierównej drodze, ale nawet jeśli tak było, to i tak tego nie czuł. Potem rozebrano go i znalazł się w łóżku. Jego zmysły budziły się powoli: wiedział, że są z nim dwie kobiety. Wnioskując z dotyku ich rąk i z głosów, obie były starsze od jego anioła stróża. Pomógłby im, gdyby tylko zdołał, ale na razie przekraczało to jego możliwości. Robiły sporo zamieszania, a potem uparły się, że włożą mu nocną koszulę przez głowę; były niezwykle ostrożne, by nie urazić tkliwej rany. Ułożyły go wygodnie w łóżku, wśród miękkich poduszek i słodko pachnącej pościeli, a potem zostawiły w świętym spokoju. Phyllida zajrzała do pokoju swojego pacjenta jak tylko Gladys poinformowała ją, że ten leży już w łóżku, odziany i opatrzony. Panna Sweet, zwana Sweetie, jej dawna guwernantka, siedziała w fotelu przy oknie zajęta robótką. – Odpoczywa i jest spokojny - powiedziała Sweetie cicho. Phyllida skinęła głową i podeszła do łóżka. Ułożono Lucyfera na brzuchu, tak by nic nie dotykało obolałej głowy. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy, że jest aż tak potężnym mężczyzną: miał szerokie ramiona i klatkę piersiową, masywne plecy i długie nogi -zajmował niemal całe łóżko. Nie był największym mężczyzną, jakiego Phyllida widziała, ale przypuszczała, że najważniejszym. Tymczasem jego członkami zawładnęła dziwną ciężkość, ważące tonę napięcie, które nie przynosiło ulgi. Wpatrywała się w jego twarz; ta część, którą mogła dostrzec, była blada, i mimo że kamienna i niedająca żadnych oznak życia, niebywale przystojna. Usta, które zdawały się stworzone do zadziornego uśmiechu, zacisnął w wąską linijkę. Sweetie nie miała racji - wcale nie odpoczywał, lecz byt nieprzytomny. Phyllida wyprostowała się. Zżerało ją poczucie winy, to przecież ona go uderzyła. Odwróciła się w stronę Sweetie. - Idę do Colyton Manor, wrócę za godzinę. Sweetie pokiwała głową i uśmiechnęła się. Phyllida raz jeszcze rzuciła okiem na łóżko i leżącego na nim mężczyznę, i wyszła. – Naprawdę nie mogłem powiedzieć, sir. Phyllida frontowymi drzwiami weszła do Colyton Manor i w holu natknęła się na Bristleforda, kamerdynera Horatia, stojącego tuż przy drzwiach prowadzących do salonu; był przesłuchiwany przez pana Luciusa Appleby. Obaj odwrócili się w stronę Phyllidy, pan Appleby ukłonił się. – Panno Tallent. Phyllida także się ukłoniła. – Dzień dobry, sir. Wiele miejscowych dam uważało Appleby'ego za atrakcyjnego mężczyznę, ale jego jasna karnacja i włosy były dla Phyllidy zbyt zimne i zupełnie nie trafiały w jej gust. – Sir Cedric polecił mi ustalić szczegóły śmierci pana Welhama - wyjaśnił pan Appleby, doskonale zdając sobie sprawę, że powinien wytłumaczyć się ze swej obecności w Colyton Manor. Był sekretarzem sir Cedrika Fortemaina, miejscowego właściciela ziemskiego, którego zainteresowaniem w tej sprawie nikt nie byłby zaskoczony. - Bristleford mówił mi właśnie, że sir Jasper oświadczył, iż cieszy go, że dżentelmen znaleziony przy ciele pana Welhama nie jest mordercą. – To prawda, mordercy jeszcze nie odnaleziono -odparła Phyllida, która, nie mając zamiaru wdawać się w dalszą dyskusje, zwróciła się do Bristleforda: -Poprosiłam Johna Ostlera, by zajął się końmi tego zranionego dżentelmena-Jego wspaniałymi końmi, pomyślała; nawet jej niewprawne oko zauważyło, że stanowiły one przepiękną parę karych koni czystej krwi. Jonas, jej brat bliźniak, przybiegł, aby je zobaczyć, jak tylko dowiedział się o ich istnieniu-– Umieściliśmy je w tutejszej stajni, ponieważ nasze stajnie w Grange są teraz przepełnione; przyjechała dziś z wizytą ciotka Huddlesford z kuzynami. Ciotka i kuzyni przybyli samego popołudnia, dokładnie w chwili, gdy Phyllida spieszyła z pomocą nieznanemu dżentelmenowi i to właśnie przez swoich bezużytecznych kuzynów zjawiła się zbyt późno, by go wyrwać ze szponów Juggsa. Bristleford zmarszczył czoło. – Jeśli myśli pani, Że to najlepsze rozwiązanie... – Tak właśnie myślę. Wydaje się oczywiste, ze ten dżentelmen przybył tu z wizytą - najprawdopodobniej jest przyjacielem pana Welhama. – Nie wiem, panienko- Państwo Hemmings i ja nie służyliśmy u naszego pana na tyle długo, by znać wszystkich jego przyjaciół. – Oczywiście, ale bez wątpienia Covey będzie wiedział, czy to przyjaciel Horatia, czy nie. Covey był pokojowym Horatia i służył mu od lat. – Domyślam się że jeszcze nie doszedł do siebie -rzekła Phyllida. – Nie, panienko, jest całkowicie załamany, wprost zdruzgotany. Phyllida kiwnęła głową i powiedziała: – Wpadłam tylko na chwilę, zęby zabrać kapelusz tego dżentelmena. – Kapelusz? - Beleford wpatrywał się w Phyllidę. - Nie znaleźliśmy żadnego kapelusza. Phyllida zamrugała zdziwiona. – Jesteś pewien? – Nie znaleźliśmy niczego ani w salonie, ani poza nim - Bristleford rozejrzał się wokół siebie. - Może został w powozie? Phyllida uśmiechnęła się nieszczerze. – Nie, nie, po prostu założyłam, że musiał mieć ze sobą kapelusz. A nie było może laseczki? Bristleford pokręcił głową. - Cóż, w tej sytuacji, pójdę już - powiedziała Phyllida, ukłoniła się Appleby'emu, który uprzejmie jej się odkłonił, i opuściła dom. Zatrzymała się pod portykiem, rozglądając się po wspaniałym ogrodzie Horatia. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Wtedy, w salonie widziała kapelusz, brązowy kapelusz. Jeśli nie należał on do zranionego dżentelmena, którym się opiekowała, i jeśli nie było go tam, kiedy państwo Hemmings i Bristleford znaleźli ciało, to znaczy, że... Wstrząsnął nią jeszcze silniejszy dreszcz. Rzuciła okiem na ogród, a potem pospiesznie udała się w kierunku bramy i pobiegła do domu. Ból głowy narastał. Lucyfer rzucał się w pościeli, próbując pozbyć się igieł przeszywających jego mózg. Jakieś dłonie powstrzymywały go, a łagodne głosy próbowały uspokoić. Zdawał sobie sprawę, że chciały, by leżał spokojnie - próbował, ale ból był zbyt silny. I wtedy powróciła ona, jego anioł stróż. Jej głos docierał jedynie do obrzeży jego świadomości, ale to właśnie dla niej odnalazł w sobie siłę, by leżeć spokojnie. Umyła mu twarz, szyję i ramiona wodą pachnącą lawendą, a potem opatrzyła mu ranę i zrobiła zimny okład. Ból ustępował. Z ulgą westchnął. Wyszła, a on znów zaczął się niecierpliwić, ale zanim ból powrócił, wróciła i ona, by zmienić okład. Potem usiadła na brzegu łóżka i położyła chłodną dłoń na jego nadgarstku. Odprężył się; wreszcie też zasnął. Gdy się przebudził, już jej nie było. W uśpionym domu było ciemno i cicho. Chciał podnieść głowę, ale ból go powstrzymał. Zacisnął zęby, położył się na boku i o milimetr unosząc głowę, rozejrzał się. Starsza kobieta w czepku siedziała w fotelu przy oknie; wytężył słuch i do jego uszu dotarło delikatne pochrapywanie. Sam fakt, że coś usłyszał, uspokoił go. Delikatnie położył głowę na poduszce i zrobił bilans sytuacji, w jakiej się znalazł. Głowa bolała w chwilach, kiedy się poruszał, ale poza tym czuł się już dużo lepiej, a myślenie nie potęgowało cierpienia. Przeciągnął się ostrożnie, starając się nie ruszać głową. Odprężył się, a potem postanowił sprawdzić, co z jego zmysłami - na szczęście wszystkie zdawały się działać prawidłowo. Nie był może w najlepszej formie, ale był cały, w jednym kawałku. Ustaliwszy wszystkie te fakty, zajął się badaniem i rozpoznawaniem otoczenia. Kawałek po kawałku przypominał sobie ostatnie wydarzenia i wszystko układało się w logiczną całość. Znajdował się teraz w wygodnej komnacie, której wystrój jednoznacznie wskazywał na to, że jest to rezydencja należąca do jakiegoś dżentelmena. Przypomniał sobie, że „papa" został wezwany, by ocenić, czy i jak mógł się przyczynić do śmierci Horatia, zatem „papa" mógł być miejscowym sędzią. Jeśli faktycznie tak jest, to znaczy, że udało mu się skontaktować z dżentelmenem, na kontakcie z którym zależało mu najbardziej. Miał zamiar odnaleźć tego, kto zabił Horatia, jak tylko uda mu się wydobrzeć i wstać z łóżka. Myśli Lucyfera nagle zmieniły bieg, skierował je na inne tory... Anioła stróża nie było - opiekująca się nim niewiasta bez wątpienia spała w swojej sypialni... To nie był najlepszy kierunek. Westchnął w duchu, a potem zamknął oczy i zapadając się w pościeli, pozwolił, by ogarnął go smutek i żal. Czuł tęsknotę za starymi, dobrymi czasami i nie mógł dzielić tego uczucia z Horatiem; ogarniała go tęsknota za tym, który odszedł, a kto był dla niego jak ojciec. Nie będzie już wspólnych odkryć czy gorącej wymiany poglądów. Wspomnienia były wciąż żywe, ale Horatio odszedł, a dla Lucyfera skończył się ten rozdział życia, który uformował go jako człowieka. Trudno było mu zaakceptować to, że dotarł właśnie do ostatniej strony i musi zamknąć tę księgę. Żal powoli ustępował, zostawiając po sobie pustkę. Tyle razy już widział śmierć, że i tym razem szok nie mógł trwać zbyt długo. Pochodził z kasty wojowników i niesprawiedliwe zgony wywoływały w nim pierwotną reakcję. Chęć zemsty - nie z osobistych pobudek, ale w imię sprawiedliwości. Ta śmierć także zostanie pomszczona. Lucyfer leżał w miękkiej pościeli, a jego smutek przechodził w gniew, by wreszcie doprowadzić do chłodno i racjonalnie podjętego postanowienia. Uspokoiły się emocje, w myślach wracał do wydarzeń w domu Horatia, przypominał sobie każdy krok, każdą myśl, aż przypomniał sobie dotyk... Drobne palce, które go dotknęły, należały do kobiety lub dziecka. Biorąc pod uwagę fascynację ukrytą w dotyku, którą instynktownie rozpoznał, mógłby się założyć o całą posiadaną kolekcję, że była to kobieta, i w dodatku taka kobieta, która z pewnością nie była morderczynią. Horatio może i nie był już najmłodszy, ale i nie na tyle zniedołężniały, by kobieta mogła go zabić jednym pchnięciem noża. Bardzo niewiele niewiast miałoby wystarczająco dużo siły i wiedzy, jak to zrobić. Tak więc Horatio został zamordowany, a zaraz potem wszedł on, Lucyfer, i morderca uderzył go halabardą, a potem pojawiła się kobieta, która ich znalazła. Nie, to nie mogło być tak. Ktoś odwrócił ciało Horatia na plecy, zanim zjawił się tam Lucyfer; zgadzał się tutaj z „papą" - nie zrobił tego zabójca. Musiała to więc zrobić ta kobieta, która się ukryła, gdy pojawił się on. Musiała więc widzieć, jak morderca Horatia uderza go halabardą, a potem uciekła. Dlaczego nie krzyczała i nie wszczęła alarmu? Zrobił to jakiś mężczyzna nazwiskiem Hemmings... Działo się tutaj coś bardzo dziwnego. Lucyfer jeszcze raz przyjrzał się faktom, ale nie doszedł do żadnych wniosków. Na korytarzu skrzypnęła deska w podłodze. Lucyfer nasłuchiwał. Minutę później otwarły się drzwi. Pozostał w łóżku na swoim miejscu, nie ruszał się i wyglądał jakby spał, ale przyglądał się wszystkiemu spod półprzymkniętych powiek. Usłyszał cichy odgłos zamykanych drzwi, a potem kroki przemierzające pokój, w którym po chwili rozlał się blask świec. A potem zobaczył swojego anioła stróża ubranego w nocną koszulę. Stanęła jakieś dwa metry od jego łóżka i przyglądała się jego twarzy. W jednej ręce trzymała świecznik, a jej druga ręka spoczywała na piersi, przytrzymując chustę, którą miała owinięte ramiona. Po raz pierwszy widział ją całą; nie próbował się nawet powstrzymać, by na nią nie patrzeć, nie przyglądać się i nie oceniać. Twarz jej wyglądała dokładnie tak samo jak ją zapamiętał: duże oczy, ostry spiczasty podbródek i ciemne błyszczące włosy - całość sprawiała wrażenie inteligencji i kobiecej determinacji. Kobieta była średniego wzrostu, szczupła, ale nie chuda. Miała pełne, wysoko uniesione piersi. Przez nocną koszulę nie mógł ocenić talii, ale biodra miała okrągłe, a uda szczupłe. Była bosa. Spojrzał na jej kuszące nogi okryte materią koszuli. Małe, bardzo kobiece stopy. Powoli przeniósł wzrok na jej twarz. Gdy on przyglądał się jej, ona przyglądała się jemu. Jej oczy zdawały się wędrować po jego twarzy. A potem się odwróciła. Lucyfer stłumi! w sobie chęć, by ją zawołać. Chciał jej podziękować - była ucieleśnieniem dobroci i opiekuńczości - ale wiedział, że przestraszy ją, jeśli to zrobi. Zatrzymała si