14351

Szczegóły
Tytuł 14351
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14351 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14351 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14351 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Danuta Mostwin: Szmaragdowa zjawa. Copyright by Danuta Mostwin, Warszawa 1988 Opracowanie graficzneJoanna Chmielewska Redaktor Józef Szczypka Redaktor techniczny Ewa Dębnicka KorektorHanna Dyszkiewicz 40B58 ISBN 83-211-0955-1 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 19B8 Wydanie I. Nakład20000-350 egz. Ark. wyd. 23,3. Ark. druk. 24,25/16. Papier offset. kl. III, 70 g, 82x104. Oddano do składania w grudniu1987 r. Podpisanodo druku wpaździerniku 1988 r. Druk ukończono w listopadzie 1988 r. Żarn. 1655. L'-56. prlnted In Poland byZakłady Graficznew Toruniuul. Katarzyny4 fówc Młodości moich rodziców. Sam siebie celebruję I co ja przyjmę, ty przyjmiesz, Gdyżkażda drobina dobra, należąca do mnie, i. do ciebienależy. Uwalniam i zapraszam moją duszę, Pochylamsię leniwie i spokoju pełen. obserwującźdźbło letniej trawy. We wszystkich ludziach widzę siebie, Ani więcej, ani o ziarno jęczmienia mniej I to, co dobrego i złegomówię o sobie, o nich powiem. Językmój, każdy atom mojej krwiz te; ziemi I tego powietrza, ukształtowany nimi. Tu urodzony, ze zrodzonych tu rodziców i ich z tej ziemi przodków, Ja, teraz trzydziestosiedmioletni, zdrowy, zaczynam, Lecz myślę, że nie skończę aż do śmierci. Słyszałem, co opowiadali opoczątku i końcu, Ale ja anio początku, ani o końcu nie mówię. Nigdy nie było tyle sprawrozpoczętych, co teraz, Ani więcej młodościczy wieku dojrzałego niż teraz, I nigdy nie będzie więcej doskonałości niż teraz, Ani więcej nieba czy piekła niż teraz. Ogromne wrota stodoły rozwarte na oścież igotowe,Sucha trawa czasu zbiorów zapełnia wolno sunący wóz,Czystość światła drży i wiąże brąz, szarość i zieloność odcieni. Naręczawrzucane do przepełnionychsąsieków, Jestem tu, pomagam, przyjechałem rozciągnięty na kopiesiana, Z jedną nogą wspartą o drugą czułem łagodne kolebanie. Skaczę z poprzecznejbelki, zaplątuję się w koniczynę i tymotkę i opadam Głową w dół, potargany, z włosami pełnymi siana. Samotnyw dziczy poluję, Błądzę, oczarowany własnąlekkością i rozradowany, Późnym popołudniemwybieram bezpieczne miejsce na nocleg, Rozniecam ogień i piekę świeżo ubitą zwierzynę, Usypiam na stosieliści,pies mój i strzelba u boku. Jankeski kliper o żaglach podniebnych odbił, płynie. Oczy moje wychwytują ląd,wychylam sięPoprzezdziób albo z pokładu krzyczę radośnie. We mnie ukochanie życia i gdziekolwiek ono, tam się zwracam,Przed zapadłymi i nędznymi zakątkami pochylony, klęczę. Ani człowieka, ani rzeczynie opuszczę,Wszystko w siebie i dla pieśni tej przejmuję. WaltWhilm! m,Źiatray, 1855 Główne postacie powieści Irena Żuławska ("Grubcia")Tadeusz Żuławski, jej mąż Boga,córka Ireny i Tadeusza Paulina SkorczycaDominik Skorczyca, jej mąż Irena, Wacława ("Gryknia"), Emilka (Michasia), Oleńka("Kogdzia"), Tereska, Mańcia córki Pauliny i Dominika. Bolek iHeniek synowie. Felicja i Józef rodzice Tadeusza Żuławskiego. Mikołaj("Lutek")Polko przyjacielTadeusza Jadwiga, żona Mikołaja Lilka i Wojtek ich dzieci. Konstanty, bratPauliny Stefan, brat Pauliny, Władka, jego żona,Halina, ich córka tA... Klucze Prolog Świat, ten cień duszy albo drugie ja, rozpostartyszeroko wokół mnie. Uroki jegoto klucze otwierające moje myśli,wprowadzającena drogę samopoznania. Przepełniony entuzjazmem, biegnę w ten porywającyzgiełk. Ralph Waldo Emerson Parowiec dobija do portu. Poranna, ciepła mgła. Daleko iskrzącesię ulice Manhattanu. Jest to dzień Wielkich Narodzin. Wigilia. A teraz, w roku 1,951 jest to dzień narodzin naszych w nowymświecie. Stoję wtłumie oczekujących. Wspinając sięna palce,powiewam amerykańską chorągiewką, a w drugiej ręce wiązankakwiatów. Witam więc ich podwójnie. Przyczepiłam nawet do guzikamego płaszcza kolorowe baloniki, aby było jeszcze bardziej po amerykańsku, ale w kieszeni szukam przygotowanego na tę okazję zawi' niątka z chlebem i solą. Jest to bowiem przejście progu nieznanychizb innego życia. Z obszernej mojej torby,w której tyle nagromadziłosię rzeczyi spraw, wydobywam klucz iuroczyście otwieram nim czasprzeszły. Robię to z ogromną, tkliwą ostrożnością, aby nie skruszyćczasu delikatnego jakskrzydła zasuszonego motyla, w którychschwytana tęcza, barwy fiołkowego irysa i wiosennych żonkili. Kluczem otwierającymczas jest umiejętnośći decyzja rozdzielenia,przyznania,że jest we mnie więcej osób o tym samym imieniu itemperamencie. Ustępują sobie miejsca. Chronologia czasu wyznacza im kwatery i nakazuje milczenie. Ale dotknięte kluczem zrywają MoltazEmilyDickinson,Ralphaw. EmersonaiWaltaWhiimana, zamieszczonev tej powieści, przełożyła autorka. 10 ^r' S^, starają się ustawićjak najbliżej w zasięgu mojej wyobraźni;'t,pamięci. Domagają się prawa głosu. Słyszę ich wymówkii płaczliwe'Zwoływania. Jestemnieugięta, zatykam uszy i wypuszczam nawolliośc tylko tę jedną, obiecując, że być może powołam jew przyszłości. ^.: Stoję na pokładzie, mam dwadzieścia dziewięć lat iten dzień ^wigilijny rozpoczyna moje nowe życie. Podnieca mnie przygoda, ale Wgłębi drżę z przerażenia. Zawsze bałamsię wszystkiego, anajwięcejniepewnego jutra. Ale przybicie do nowojorskiego portu odurzamnie: ruch, wyczucie musującego życia. Wydaje mi się, jakby toWszystko należało już do mnie, a ja wstępując na ziemię amerykańską, natychmiast stawałam się jej częścią, związana, połączonaz nią ,- oddechem. Oczekując na samą siebie, upominam pobłażliwie stojącąna'pokładzie parowca: jesteś skazana na rozdwojenie. Od początku,zrazunieświadomie, a potem z corazwiększą, coraz bardziej pogłębiającąsię świadomością balansować będziesz na kładce,pod którądwie w przeciwne strony rwące rzeki: polska i amerykańska. Nieutrzymasz balansu. Raz jedna, raz druga rzeka porwie cię i pogruchotana okamieniste dno,znów nawracać będziesz do swego porno"stu. Nigdy na zawsze tu, nigdy na zawsze tam. Odpychana i przyciągana, odrzucająca i powracająca. Szukać będziesz daremniewłasnego miejsca, znajdując Je Jedynie wtrzecim wymiarze. jest nas tu, spoglądających z wysokości pokładu na nowyświat,pięcioro. Staś matrzydzieści trzy lata. Jegomłodość i odwaga,satysfakcja z pokonywaniaprzeciwieństw, lśnią jak pancerz. A jegoprzymierze z bogiem wojny,Marsem, pod którego znakiem przyszedł na świat, daje mu miecz,który przypasuje sobie do boku. Idącna spotkaniez amerykańską puszczą. Uprzedzam: dżunglanowego świata ogarnie cię inaczej. S^ tuzarosłe wysoką trawą trzęsawiska,aligatory kryją się pod zielonąrzęsą uroczych lagoons, zatrute bluszcze oplątują się wokoło nóg, amałe jadowite wężewypełzają znienacka. Ale Staś czuje tylko rękojeść miecza i wydaje mu się,że jest to broń wypróbowana i niezawodna. Jacek madwa i pół roku. Chociaż jeszcze podniecony Christmasparty, naktórej przy szalonych, rozdzwonionychJingleBells obdarowano go kolorową katarynką-karuzelą, drży i popłaBajorka (ang. )' Przyjęcie Bożonarodzeniowe (ang. ) Popularna amerykańska piosenka Bożonarodzeniowa (pozbawiona jednak akcentów religijnych). Jej pierwsze słowa brzmią: Dżiaiyzą dzwonki, dźwięczą dzwonki,aswifcztf cala drogę. ^... kuje. Przecież nie z zimna. Opatulony w wełniane rajtuzy, swetryi szale odczuwa szok wyrwania. Jego polskie dziedzictwo byłotylkow nas. Ciążyło nad nim. Urodzony w Londynie, nieczuł się nigdyzwiązany ze swoim brytyjskim rodowodem. Odjeżdżaliśmy z Angliibez żalu, raczej rozżaleni odepchnięciem, przypominaniem, żejesteśmy zawadzającymi cudzoziemcami. Jacek więc tracił Anglię,kraj, o którymógł się zaczepić, nieznana Ameryka przerażała go, anieznana Polska szła za nim, doganiając, przypominając, a nie ofiarowując nic oprócz niejasnego, męczącego poczucia powinności. Patrząc na nich stojących na pokładzie, chcę zawołać ostrzegawczo:dajcie mu większy zastrzyk Ameryki! Ostrożniez polskąwitaminą! Przekazujecie dziecku waszeobciążenie i na zawsze zostanie ono zawieszone w próżni! Głos mój ginie w wielkiej pustce czasu. Napieram falą historii i zmian politycznych, trzymając się kurczowowartości wpajanych nam w dzieciństwie, przekazywaliśmy Jackowi,tak Jak tysiące rodzinemigracyjnych, tragediękompleksu nieukorzenienia. Przyglądam się mojej matce, Irenie. Ma lat pięćdziesiąt. Jest pełna animuszu i właściwego jej zawsze ducha pionierskiegopodboju. Trzyma Jacka na lejcach, ale odczasu do czasu spoglądawyczekująco na mego ojca. Ustępuje mu prawa pierwszeństwa w decyzjach. Od chwili przyjazdu z Polski, gdzie podczas wojny i okupacji musiałasama decydować osobie,straciła niecodawną samodzielność. Spotkaniez ojcem poprzeszło pięciu latach rozłąki, zamiastwzmocnić, osłabiło jej przedsiębiorczość. Ojciec mój, Tadeusz,niewiele starszy od mojej matki, zdemobilizowany w randze majoraz wojska polskiego w Anglii, źle się czuje w ubraniucywilnym. Z trudem daje sobie radę, przybierając ton szorstki iwyzywający. Patrzy na wszystkich z góry. Zapewniasam siebie,żeze wszystkimtutaj, wAmeryce, poradzi. W jaki sposób? JestemEuropejczykiem ogłasza. Wiem, że nie dopuszcza zwątpień i obaw do swojejświadomości. Ale głęboko w nim kłębi się niepewność. Niechciałjechać do Ameryki. Nie chciał nigdzieruszać się z Europy. A skorozdecydował się, że doPolski nie wróci, trzeba było zostać w Anglii. Spoglądam na nich obojeze smutkiem. Z mego punktu obserwacyjnego chcę ich ostrzec: czy nie widzicie,cowas tu czeka? Lepszabyłaby spokojna, konserwatywna Anglia. Albo powrót do Kraju. Słowamoje zagłusza czasi przestrzeń. Tylko przeszłość jak światłosłońca oświetla ich, rzucając cień na przyszłość. Opowieść moja, chociaż o bliskiej mi rodzinie, a więc najbardziejdostępnej obserwacji,jest jednak opowieścią o tych wszystkich,któ 12 rzy we wczesnych latach pięćdziesiątych napływali z Anglii i NieBiiec do Stanów Zjednoczonych. W nich wszystkich w ciągu lat / maerykańskich doświadczeń dostrzegałam sici'ic-Odnajdywałam. gorzką rezygnację mego ojca, uporczywy, nir uznający realnychaanic patriotyzm matki, trudne, samotne, nierazupokarzającedoświadczenia Stasia, zawieszenie Jacka w próżni, nasze problemy ' lodzinne, nasząwalkęo zachowanie własnej tożsamości pomiędzyodrzucającym nas, a jednocześnie oczekującym pomocy krajem dzieciństwa,a nie dającym się ujarzmić, do końcanie odkrytym krajem naszego wyboru, ojczyzną amerykańską. Przeszłosto tysięcy polskich emigrantów! Najwięcej w wiekuStasia i moim, wielu w wieku moich rodziców. Cały przekrój polskiegospołeczeństwa. Wielka pielgrzymka do Ameryki. O nichjestmoja opowieść, chociaż piszę o sobie. Tak jak Walt Whitman przyglądam się źdźbłom trawy iza nim powtarzam: We wszystkichludziachwidzę siebie, ani więcej, ani o ziarno jęczmienia mniej. J to, co dobrego i złegomówię o sobie, powiem o nich. Odchodzęz pustoszejącego nowojorskiegoportu. Kwiaty mojezwiędły. Chorągiewki, zawiniątkoz chlebem i solą schowałam dotorby, a balony pu3amwolno. Uniósł je grudniowy wiatr daleko,wysoko, aż ponadStatuę Wolności. Zostawiamza sobą parowiec"Ameryka". Jest już stary, niedługo go rozbiorą. Wracam do megopokoju przy Bask Lane. Jest ciepło i jeszcze przytulnie, złoto od liścio tej listopadowej porze roku. Grudniowy czas nowojorski zamknięty na klucz. Słyszę jeszczejego zgrzyt, zgrzyt przekręcanego. klucza. Ale już szare wiewiórki biją niecierpliwie ogonami i dziko,, gardłowo szczekają na siebie jakmałe psy. Zeschłeliściena trawieszeleszczą pod ich prędkimi łapkami, widzę. Jak chciwie rozgryzająłupiny orzechów. Czaspielgrzyma nie rozpoczynasię z chwiląprzybiciado amerykańskiego brzegu. W ładunku, który dźwigam z sobą, przywędrowało tu dziedzictwo emigranta, ukryteprzed ciekawym okiem neonów, bezpieczne na grzęzawiskach porośniętych ostrą trawą, dyktującemyśli i słowa, ciążące na wyborze postępowania, zawinięte 13. w nieprzepuszczalną tkaninę podświadomości, nietknięte czasemwojny, ani czasem oddalenia, ani czasem podróży. Na biurku moim fotografie. Ta promieniująca konstelacjaogrzewa mnie idodaje odwagi przekraczania granic i progów nie-. przekraczamy ch. W owalnej ramce twarz babki Pauliny, Wychylona, jakby wypatrywała. Je] uśmiech, w którymciepłarezygnacja,jest uśmiechem kobiety zmęczonej. Czyżbym słyszała powtarzający sięszept: Marność nad marnościami i wszystko marność? Bruzdy od nosadoust łożyska małych strumyków to drogi tez: łez spontanicznych, leź bólu i gniewu,łez radości i łez bezwolnych, samoptynących. Jej spojrzenie przykuwa i wciąga w głąb Jak wwielki, ciemnytunel, poza którym obietnica rozległej polany. Jejspojrzenie jestświatłem latarniwiodącej mnie przez tunel- I oto obietnica spełniona. Stojąc na brzegu czasu, przyglądam się Paulinie. ^ wSw:: i""^'. sS"""Rozdział I :-^-. ' fZiele piołunu gwiazda ogromna niby żagiew płonąca ': runęła z niebios. Aimię tej gwiazdy Piołun,gdyż trzecią część wód świata, rzeki strumyków w piołun obróciła. I wielu umarło,pragnienie gasząc wodązatrutą. Apokalipsa świętego Jana (8,10-11) Poprzez sen gęsty, że niemal nogi grzęzną po kolana jak w lutowym, podmarzniętym śniegu, poprzez powieki, w których ołówsnu ciężki, unieść ich nie sposób, poprzez nocną ciepłotę sypialni,w której oddechy wilgotne, parowanie pierzyn i poduch puchowych,ta ścieżka nagła jak trel ptaka, to pasmo wijące się zapachem mięty,mdławą słodyczą rulBanku, gorzkawą dziurawca, ostrą piołunu, tawstążka wibrująca'świeżością i wzywająca świadomość. Co to? Otworzyła oczy. Ale jeszcze przygniata sen i zwodzi ciemność. Gdzie jestem? W jakim miejscu? Wktórymczasie? Czy to mieszkanie w domu rodziców na podkraśnickimPodlesiu? Czymatka, Katarzyna, przemknęła sionką z rondelkiem zaparzonych ziół dla dziecka^Czy tomoże ona. Paulina, czuwając nad chorym Janem w domupnycmentamym, zdrzemnęła się, zostawiając na blasze rumianek imiętę zaparzone dlamęża? Unosi się na łokciach. W pełzającychcieniach od oliwnej lampki nad łóżkiem obcość^ do którejoddwóch lat przyzwyczaić się stara, a przywyknać-hie może. Po comyśmy się sprowadzili na tęLubartowską? Już fSH nie będę mówić,mc będę narzekać. Niech mu będzie. Chciał bliżej pola. Ma tu blisko. Aleja tu nie przywyknę do tych ludzi, do tego miejsca. Zaduszęsię. Dominik stoi przy fotelu. Jedną rękę oparło poręcz, w drugiej kubekz ziołami. Nie widać dobrze twarzy, ale Paulina wyczuwa udrękęoczu i skrzywienie warg. Boli cię? Już tak byłem cicho, nie chciałem cię obudzić. Boli cię. Ja widzę, że cię boli. Parzyłeś sobie zioła. Boli. Idź do doktora. Przecież wiesz, byłem. Nic nie poradził. Mówi, że nic mi nie jest. Ja wiem,co ci jest. głos Paulinyunosi się. Tss. Dominik nakazuje syknięciem. Dzieci. Więc teraz tylko szept przejmujący: Ja wtem. Jawiem, ty się tamtymzamartwiasz. Przez szpary okiennicy szarawy prześwit i słychać pobrzękiwaniewiader z podwórka. To lokatorzy kamienicy biegnąpo wodę dostudni. W fabryce Hessa robotnicy wcześniej zaczynają dniówkę. Paulina siada nałóżku. Palcami przeciera oczy. Konturysprzętówwystępują z cienia. Widać trójkątną bródkę Dominika, zmierzwioneod snu włosy i jego nos,pod którym wąs koliście opadający kukącikom ust. Ręka Dominika, niewielka, drobnokoścista, unosi doust fajansowykubek i teraz już widać w smudze padającej z oknaniebieski kolor glazury. Ja myślę mówiże to może kometa. Może. Bóg jedenwie. Teraz w maju jużma się pokazać, za d9Ei miesiące. Ale ty nie od teraz. Ty jużnarzekasz od tamtego czasu. Ile to będzie? Trzy lata na jesieni? Dominik odstawia kubek. Założył teraz ręce do tyłu, wpatruje się w dywan. Te fluidy, mówią, mogą daleko sięgać. Jajedno wiem unosi glos Paulina i poskromiona jegoruchem ręki mówi ciszej, ale przejmująco: Ja jedno cipowiem,gdybym ciwtedy nie pozwoliła, gdybym się uparła. Przestań, tobyło. Minęło. Oboje, niespoglądając na siebie, skierowują wzrok na szafę. Wpółmroku, który ostępuj e Już w przedświt, wzrok obydwojga krzyżuje się tam, gdzie przez wiśniową politurę szafy biegnie ukośna,głęboka blizna po raniezadanej ręką Dominika. Ubiorę sięmówi Dominik pójdę napole, Ja sięzaraz podnoszę. Zaraz ci robię . śniadanie. Zostaw, zjem uLudwików. 16 Zanim ona wygrzebie się z barszczem ? Kawęci zrobię. Chcesz i e Dominik kręci głową, żenie. Lepiej mu na czczo, pił już zioła. ptęc Paulina siedzi w łóżku,do kolan tylko przykryta pierzyną,Htodczas gdy Dominik myje się, ubiera, przypomina sobie to. jazystko, coludzie opowiadali,co czytała wgazetach, czego^wieczornych rozmowach z Kostusiem i Dominikiem dowiedziała^g o komecie. :. Co siedemdziesiąt pięć lat pojawia się ponad ziemią. Ateraz znówfladchodzi jej czas. Gwiazda niosąca zapowiedźtrudnych zmian. wiazda-potwór. Głowa jej ciągnie się na dwieścietysięcy mil,Świetlisty ogon ma dwa miliony mil długości. Kometa pędzi poprzezisiebo z szybkością tysiąca mil na minutę. Dominik mówił, że jest tota sama gwiazda, którąw natchnieniu proroczym ujrzał święty Jan nawyspie Patmos i opisał w Objawieniu: Wtedy piąty anioł zadąłw trąbę i zobaczyłem gwiazdę spadającą na siemię. A gwiazda otwarłaKtw-zem szyb, który wiódł do otchłani. Dym buchnął przez to wyrąbiskojak z potężnegopieca, a słońcei powietrze ściemniało. Z dymu tegonasaemi wylęgła się szarańcza groźna niby kłujące skorpiony. Ale rozkazano }ej nie niszczyćani traw, anipolO) aniroślin, anidrzew, tylkotychłudzi, których czoła nie dotknął znak Boga. ' Dominik, czyfiy myślisz, że będzie koniec świata? Odwrócił się, ubrany Już wburkę, do wyjścia. Końcem naszego świata Jest śmierć. Należysię modlić: Odnagłej^ niespodziewanej śmierci zachowaj nas. Panie, abyśmy nieodeszli bez znaku Boga na czole. Ja wiem. Ale kometa! Czyty myślisz, że Jak uderzytymogonem oziemię, to morza wystąpią z brzegów i zaczną walić sięgóry? Patrzył ponad nią tam,gdzie rubinowy płomyk lampkipod wizerunkiemChrystusa w cierniowej koronie, z dłonią wskazującą naotwarte serce. Chociaż zmienilimieszkanie, przestawili meble,obraz ten i towarzysząca mulampkaoliwna pozostałyjakby nienaruszone, w tym samym układzie: nad głowami łóżek, pośrodku ściany. Ten sam wiśniowy^ poblask, co na różowejszacie, Chrystusa i nasurowej, dębowej ramie obrazu, spływał na wygniecioneich głowamipoduszki pełne sypkiego, gęsiego puchu. Dominik poruszałustami. Wydawałosię Paulinie, że się modli. / ' Ja tylko Powiedziałprzypominam sobie słowa świętego Łukaszaf^Brii^^tometa jest znakiem na niebie, a on mówi: / będą znaki na słońcu i księżycu, i gwiazdach, a na ziemi ucisnienienarodów dla zamieszania szumu morskiego i nawałnosci, gdy będąludzie schnąć od strachu i oczekiwania tych rzeczy, które będą przychodzie na wszystek świat. Albowiem moce niebieskie wzruszone będą. Westchnęła: Idź już, idź! Wezmę dzieci i przyjdę tam do ciebie kołopołudnia. A kiedy odszedł, cicho zamykając drzwi za sobą, leżała myśląc, żefluidy komety musiały sięgać jeszcze dalej,bojuż od kilkulat w życiuich zaszły zmiany, których nie przewidywała. Wkrótce po nagłejucieczce Stefana za granicę umarł naatak serca Stanisław Kulczyba,a dwaj bracia. Bronek i Jaś, tak pokłócili się ospadek po ojcu, żeledwo im wyperswadowali sądy i procesowanie się- Chociaż każde zdzieci dostało swojączęść schedy. Bronek, najmłodszy, odziedziczyłnajwiększymajątek. Już następnego roku, wtedy gdy lekarz potwierdził podejrzenia Pauliny, że jest w ciąży, doktorAmsztajn zdecydował, że Michasię trzeba operować na skrofuły. Paulina nie chciała tejciąży. Przyrzekałasobie poostatnim, ciężkim porodzie, żejuż nigdy. Michasia, która spała w sypialni rodziców, budziła się w nocy,drżała,wtulała głowę w poduszkę, ale nie mogła spać. Zrównoważona,zdyscyplinowana matka, łagodny ojciec prowadzący wieczorne chóralne modlitwy przestawali istnieć. Noc jak czarownica wydobywała z dorosłych zaklęte w nich moce. Szybki oddech ojca, jegoszepty,prośby. Krótkie jak warknięcia słowa matki, jej zduszonypłacz. Odgłosyszamotania. Chciała zerwać się^ biec na pomoc matce,ale strach ją paraliżował. Leżała nadsłuchując. Słyszała więc, jakmatka cichła, już osłabła, poddająca się. Skrzypienie łóżka, sapanieojca napełniało jądrażniącymniepokojem. A kiedy oni, zmęczeni,zapadaliw sen i tylko chrapanie równomierne i syte płakała cicho,nie mogąc długo zasnąć, gnębiąc się dociekaniem: dlaczego? Po co? Jak? Chociaż przecież domyślała się,ale jeszcze nie chciała uwierzyć. Świadomość, że znów spodziewa się dziecka, zatrzęsła Paulina. Nie! krzyczała w sobie. Niei nie! Teraz, kiedy Michasia musiiść naoperację,kiedy wszystko trzeba dla niej:czas, troskę, opiekę. Teraz to mi się wydarzyło! Jakby'mi los chciał ją odebrać. Jedyne,ukochane dziecko Jana, owoc prawdziwej miłości. Bo jakże ja sięniązajmę, jak ja jąw tym stanie dopilnuję? Zły wstąpiłw Paulinę, trząsłnią, podjudzał: zrób coś! Szalał w niejogień, chodziła z płonącymi policzkami, obmyślałastrategię, poszukiwała sprzymierzeńców. Krawcowa, która szyła nu, poradziła: sporysz! W Paulinie już nadzieja. Więc prędkosiarki, kupiła sporyszu, zaparzyła, przełknęła, czekała dzień,. Nic. Co zrobić? Co zrobić? Zły niby przyjacielski, adręczył,"idzat do łez. Biedna ty jesteś, Paulino, do nikogo . się użalić. I to Teraz! Oddałaś wszystkieciążowe suknie, oddałaś wózeki. A niedługo, poczekaj tylko trochę, zaczną się mdłości i nogiF ci popuchną jak ostatnim razem. łBia-O co zrobić? Co zrobić? HgBozbyć się, ani dnia dłużej. 'SStSe grzech. Ksiądz mówi, naucza: grzech. '-wilkigrzech? Tam nic jeszcze nie ma. Ksiądz naucza, a będzielodził? Ty będziesz rodzić i krzyczeć. SŁle jak pozbyć się? Jak? Moczyć nogi w gorącej wodzie z solą. Moczyłanogi wewrzątku,w kuble, do kolan. W gtowie się jej krędło. Niepomagało. Skakała ze stołka, ze stryszku wstodole, ciężko sapiąc,SBpo Bolku jeszczewięcej utyła. Nic. Tylko się potłukła. Co robić? Hl^kogo po ratunek? Po radę? Pouspokojenie? Po uciszenie? Corobić? Odwrócą się, zgorszą. Grzech! Co robić? Zły podszeptywał: nieszczęśliwa ty jesteś, Paulino. To Dominik sprawca wszystkiego. Pttco mu uległaś? Teraz zrób coś, bobędzie za późno! ;5;M nadbystrzyckich łąkach,po drugiej stronie cmentarza, tam,gdzie grunt podmokły po wylewach rzeki, mieszkała baba. Paulinaokutała się w chustę, wymknęła, przecisnęła przezdziurę w ogrodowym plocie. Przemknęła wąwozami. Znalazła ją. Chałupkastałasamotna przy wierzbach, co szły od niej aż do rzeki. Baba pólślepa,ftewedziałaod razu. W chałupie nędznej, lecz schludnej, pachniałypod pułapem zioła zawieszone w woreczkach. Poruszała się przygię0, kiwała głową. Wypytała krótko: - Kiedy ostatni raz? KiBczyla wargi,żeby nie pokazaćbezzębnych dziąseł. ^"Czarnąróżę zaparzysz szeptała wszystko, co tu, nakwHErkę wody, zagotuj,odcedź, gorące wypijna noc. Rano sięobaiżisz. Po wszystkim. Krew spłynie, co było, nie będzie. Wyciągnęła ciemnąrękę po pieniądze. Zmarszczyła nos z dezaprobttą, bezzębne ustapodjechały w górę: Mało coś, dołożyćtrza trochę. Paulina dodała jej pieniędzy. Woreczek z czarnąróżą na piersi,chustkaaż po brwi, i przez mostek, a polem rowami, rowami, i odstrony cmentarza przez dziurę w płocie, przez ogród, do obory. Zaparzyłazioła, wypiłago-ryczkę. No, teraz! 19. Po tej czarnej róży Paulina dostała w nocy strasznych kurczy i wymiotów. CóżeŚ zrobiła? Powiedz, powiedz! błagał ją Dominik. Podtrzymywał ją, kubeł podsuwał do wymiotów, kładł kompresy. Przyznała musię,dławiąc się od płaczu. Chwycił się za głowę. To mojawina! jęczał- Nie chciałaśmnie! Nigdy mnie nie chciałaś! Ale kiedy chwytały ją torsje, klęczał, prosił, żeby mu przebaczyła. Dopiero jak wszystko uspokoiło się nadranem, tłumaczył: Nie rób tego, zaszkodzisz sobie idziecku. Babie jakiejświerzysz więcej niż mnie. Czarna róża nic tu nie pomoże. Nie tobie. Gładził japogłowie zatroskany, ale już opanowany, widząc, że nicJej nie grozi. Była młodą kobietątrzydziestotrzyletnią. Buntowałasię. Chciałaprzeinaczyć świat, zmienić jego bieg odwieczny. Starszy od niej odwadzieścia pięćlat, myślał spokojniej. Podporządkował się prawomnatury, które są prawami Boga. Nie buntował się, przyjmował, przystosowywał się,dostrajał-Nie dlaniego rewolucje i powstania. Przeszedł już wojnę. Jednego tylkopragnął: spokojui tego życia z dnia nadzień, wznoszenia się i opadaniasłońca, nawrotu pór roku i świąt i tejradości patrzenia na życie. Na życie jego, dziecii chudoby, zbóż inowych jarzyn w oknach inspektowych. Tak trwać na tej fali,tak płynąć Paulinka przemawiał do niej. Przyjmij to zpokorą. Bóg zsyła dzieci. ToBóg nas nimi obdarza. Starał się jąobjąć,przytulićdo siebie. Żachnęłasię,odsunęła go. A kto będzie te dzieci rodził? Kto je będzie karmił? Cotytakdomnieprzemawiasz, jakbym rozumu nie miała? Urażony odsunął się. I już tylko przestrzegał: Dziecku zaszkodzisz. Ostrzegam cię, niczego więcej nie próbuj. A niech kalekasię urodzi albopółgłupek^ całe życie będzieszmiała wyrzuty sumienia. Całe życie! Mówiąc tak, nieświadomie zasiał w niej obawę. Rozrastałosięw niej to zielsko, ciągnęło z niej soki poczucie winy i przerażenie: anuż urodzi się chore, kaleka . albo przygłupek? Przepowiedział mi )użDominik i Cale życie będę miaławyrzuty sumienia. Złe mnie podkusiło. Licho wie, co mi ta baba dała,i głupia piłam! Złe mnie wiodło 20 llymi wąwozami. Ale jeszcze przecież nicnie wiem broniła się;yzed samą sobą jeszcze się przecież nieurodziło. III'/Dzieckourodziło się na wiosnę. Popołudnie było dżdżyste, chłod"^awe. Dominik odrana na dzierżawie zapowiedział, że zostanie na,^^c, by skoro świt dopilnować zasiewu buraków. Dziewczynki, które^rcdawno wróciły ze szkoły,zjadły obiad i bawiły się w ogrodziejlBotek wyrwałsię z domu i pobiegłdosióstr. Tylko nowa. służąca,! Miaryna, nieduża, pękata, posapywała głośno, myjąc podłogęw kuchtri. Jej czerwone, masywne łydki sterczały spod podwiniętej spód"nicy. Paulina w sypialni, pochylona nad komodą, układała świeżosprasowane prześcieradła, poszwy na pierzyny i kwadratowe poszewki na poduszki wszystko jeszcze z wyprawy naszykowanej jejprzez matkę, Katarzynę, wszystko z monogramem panieńskii; P. K.Pomyślała o matce. Ale zobaczyła ich obydwoje. Ojca wystrojonegona jej ślub z Dominikiem: zamaszysty, czerstwy, podbródek uniesiony ku górze, sama jędrnosć zieminiezniszczalnej, nieutrudzonej. Matkasmukła przy nim, zawsze w jego cieniu,a jednak zdecydowana, stalowo władcza w swoimsłodkimprzeprowadzaniu sprawtak, jak chciała. Matka wytworna,w ciemnej suknlz żabotem z koronkowej piany, I jak zawsze, jak wtedy w czasie ślubu z Dominikiem, pierwsze jej wesele wracało bezgłośnym furkotem spienionychchmur i rozpływało się w żalu utraty i żalu do rodziców: odjechali zmego wesela na pogrzeb, zostawili mnie. A zaraz za orszakami ślubnymi, za smugąmuzyczną organów, zadrgającym echem weselnejkapeli, sunęły ciemne korowody pogrzebów: Jana i ojca. Na pogrzebojca pojechali jesienią1905 roku. W świetlicy, gdzie wystawionozmarłego, wśród chryzantem i świec, łezi półszeptów, i gdzie nastodkawy zapach żałoby i śmiercinakładała się ostra, żywiczna wońświeżo ciętych gałęzi choiny, stary Kulczybależał bezsilnyjakzagonzmytypowodzią, na nicjuż nieprzydatny ani ziemi, ani obejściu,które zbudował, a tylko pamięci żywych, co go wyłuska czasem,skurczonego do imienia i dwóch dat; urodzenia i Śmierci. Wświetlicy^Jzgromadziły się dzieci: Ignacek i Jaś, Broneki Kostuś, Mania iPaulina. Przez uszanowanie milczeli,tylko klękając przed trumnąodmówili Wieczne odpoczywanieale w przyległym pokoju i przeddomem szeptali, rozglądając się ostrożnie na boki: Tak pytał oStefana, tak pytał i nie doczekał. Pisałco? Odzywał się? Nic. Nic. Może za wcześnie. Przecież dopiero niedawno. A Hanka? pytali. Co z Hanką? Zostawił ją? Paulina gładzi dłonią suchą, sztywnąbiel płócien. Niewiele zmieniło sięw życiujej matki, Katarzyny. 21. Tylko najmłodszy syn. Bronek, prowadzi teraz gospodarstwo. I chcesię żenić. Chce się żenić z Hanką. . ' Paulina wyprostowała się, a wtedy poczuła bóle w dole brzucha. Przeraziła się. Według obliczeń akuszerki BoJanowskiej dzieckomiało urodzić się dopiero za miesiąc. Człapiąc spuchniętymi nogami,unosząc przed sobą spiczasty brzuch, przeszłado pokoju stołowego,zawołała: Maryna! Podeszła do otwartych drzwi kuchni. Zapach mydlin, sody,mokrego drzewa zemdliłją. No i po co teraz myjesz podłogę? Dziewczyna na czworakach, wsparta kolanami i dłońmi o podłogę,zwrócua ku Paulinie czarną, rozczochraną głowę. Policzki miaławypukłe jak czerwone, ale kwaśne jeszcze jabłka, wargigrube, a nadokrągłymi, brunatnymioczami, nad nosem zadartym, w którymdziurki podane ku górze niby ciemne lochy niskie, zafrasowaneczoło marszczyło się w podłużne bruzdy, Bo co? pisnęłażałośnie. I zaraz dodała płaczliwie:Samapani mówi, że brudy, podłoga zapuszczona, tosię zabrałam, myślę: jak dziecko będzie, trza czysto. Nojuż. już jęknęła Paulina. A teraz rzucaj wszystko i jaktu stoisz, po Janową! Powiedz, niech leci poBojanowską. A Ja si? kładę, bo mnie już bierze. Marynapotrząsnęła głową, zerwała się. Z podkasaną spódnicą,boso, popędziła przez podwórze do stróżówki. Przez uchylone drzwistodoły poszło za nią zielone, podpatrujące spojrzenie Wacki. Wróciła do ogrodu ^ Oj! krzyknęła. Oj,wiem coś! Oleńka i Helenka przypadły do niej. Mańcia i Michasia, któreobjęte spacerowały po dróżce, podniosłygłowy. Tylko Bolek rysowałna piasku ścieżki długim patykiem i nawet nie spojrzał. Ale wam niepowiem! Wacia odwróciła się od starszychsióstr; Wzięła pod rękę Oleńkę i Helenkę i odbiegła z nimi daleko, nakoniecogrodu, ażdo płotu, przez którego dziurę widaćbyło alejęlipową. Bojanowską przyjechała dorożką. Wpadła zasapana do kuchni istanęła władczo na mokrej jeszcze podłodze. Przed nią Maryna zopuszczonymi bezradnie ramionami pocierała. Jednąo drugą, bosestopy. 22 - Gdziewrzątek? huknęła Bojanowską. Wódy nagrzałaś? faj miwodę do sypialni! 'ziewczynaznieruchomiała, wpatrzona w czarny wąsik na wardze izerki. - Bo co? pisnęła. ojanowska machnęła ręką. tlili';'-"H, co z taką mówić! Inna tu była dawniej. Julka? Gdzie Julka? ^iHI^Maryna wzruszyła ramionami. Ale już Janowa, chuda, zwinna,Sfsydrzwiach,przy palenisku, pogrzebaczem porusza węgle. Kuksętaw bok Marynę: g^r- Kubeł zabieraj z drogi, dziewczyno! Chustką głowę obwiąż! sl^o panmówił? Co ci przykazywał: chustkę na głowie masz mieć! T^Zsypialni głos Pauliny: :;^ Pani Bojanowską, prędzej, prędzej! ^Przefalowała przez pokoje znanym szlakiemaż do sypialni. PrzyjBjgła się położnicy. Nos wyostrzony, plamy brunatne na czole, w^fóepoliczków, na szyi. Alew oczach ciemnych,podpuchniętychfioletowo, cisza i ból jak dalekie, przyćmione mgłą światło. ^--^ No, moje dziecko powiedziała i zrzuciła na krzesło ciemną,Ł^ótką salopę które toja już będę odbierać? Piąte? A tak żeś sięzarzekała ostatnim razem, ten ikoniec! Co tusię zarzekać. Przezna. eżeniem kobiety rodzić. Chce czy nie chce! Ale lepiej mi wyglądasznii; ostatnim razem. Tylko coś za wcześnie! No, pokażsię, daj11'o^Bowskiej zobaczyć! ^'Dziecko urodziło się lekko. Poród nie trwał nawetgodziny. Paufianftz przymkniętymi oczami, mokra od potu, zmęczona, czekała. ' -'". Nic pani nie mówi, pani Bojanowską szepnęła niespokojnie. ^-w Chłopiec usłyszała nareszcie. Paulinę tknęło przerażenie, igła rozpalona w sam koniuszek serca,'bezgłosie akuszerki niebyłodumy obwieszczenia narodzin,aleN^y żal nad dramatem narodzenia. Porwała się złóżka, nie czującswatek krwiciemnowijącej się jej po nogach, pochyliła się nadteeckiem, które Bojanowską obmywałaz krwi iśluzu. Nie żyje! -jęknęła. Żyje powiedziała akuszerkatylko słabe. Dziecko było drobne, żółtawosine,z noska i uszu sączyłasię ropa. Z trudnością, niechętnie, jakby przezwyciężającból zetknięcia się zeświatem, otworzyło oczy. Były zupełnie żółte. Zapłakało cieniutko,naaukliwiejak kocię. A w Paulinie ten płacz nikły, to ciałko drobne,Już naznaczone, już chore, tak niechętnie przekraczające próg życia, 23. obudziły nagły, nieoczekiwany, wszystko przerastający huraganmiłości. I wydawało jejsię w tej chwili, że to dziecko niechciane,najmniej udane ze wszystkich jej dzieci, najbardziej jest jej drogie. OBoże szeptała o Boże, żeby on tylko żył! Trzebaby mówiłaBojanowska zawołać doktora. Spojrzałana Paulinę, na stojącą w drzwiach Janową. Paulina płakała, jęczała, spoglądała coraz to na dziecko, czy żyje jeszcze, czy nie umiera. Janowa skinęła głową, mruknęła: Ja pójdę! Wybiegła, popędziła dostróżówki. Jan moczył nogę w kuble ikiwał się śpiąco. Zwijaj się' krzyknęła. Koniebierzipo pana Skorczycę! Jan przetarł oczy. I co się tak, kobito, wydzirasz? Dziecko się urodziło. Ale chore jakieś! Jedz! Migiem! Ruszajsię! Jan wyciągnął nogę z kubła, ocierałszmatą. ' No sapał. No, takie rzeczy! Ruszaj się! popędzała. Narzuciła grubą kraciastą chustkę A ty gdzie? Po doktora Biernackiego. Podwieziesz mnie. Kiedy zadyszany Dominik wpadł do sypialni, doktorBiernackiskończył już oglądać dzieckoi myt ręce wmiednicy. Maryna trzymała czystyręcznik, drapała się nerwowo gołą piętą w łydkę, ale nagłowie miała już ciasno związanąchusteczkę, kremową w czerwoneróże, którą jej na Wielkanoc podarował Dominik. DoktorBiernackispojrzał na Dominika i przygryzł dolną wargę. No, panie Skorczyca, panieSkorczycazawołał i odrzuciłręcznik,który Maryna chwyciła i składałateraz, marszcząc poważnieczoło przecież dziecko żyje. Niech siępan tak niedenerwuje! Czasemtrzeba leczyć, trzeba operować! Operować? jęknął Dominik. Pochylił się nad zawiniętymciasno w pieluszki synem. Zakrył twarzrękami, szepnął: O, Boże! Na łóżku cicho płakała Paulina. Podszedł do niej pachnący jeszcześwieżym, polnym wiatrem. Podniósłdo ust jej rękę, pogładził. Wybuchnęła płaczem. Doktor Biernacki położył swoją pulchną, różową rękę na ramieniuDominika. 24 - Panie Skorczyca, rozpacz nicnie pomoże, trzeba działać,^ba dziecko leczyć. II, Maryna usuwałasprzed łóżka mokre prześcieradła, ścierałaplamySaapodłodze. Obciążonabielizną, trzymając w drugim ręku imbryk,^^fochnęła drzwi bosą nogą. Bojanowska wymknęła się za nią: ^ Czekaj! szepnęła. Gdzie pantrzyma nalewkę? Wiesz? J3 nle wm! Maryna pisnęła przerażona. Wymknęła się^iEŁwardemu uchwytowi palców akuszerki i pobiegła do kuchni. 'v;. Bojanowska rozglądnęła się popokoju,ale już doktor Biernackii ^Dominik wchodzili tak zamyśleni, że dopieropo dłuższejchwili ^"-zauważyli jej obecność. '^ . bo, proszę pana, takie sprawy zdarzają się przecież. Nie. opisywalibyich inaczej w książkach medycznych. Dziecko ma żółtaczkę. Icterusneonatorum. Prawda, pani Bojanowska? - Bojanowskakiwała poważnie głową. ;4Ale to nie wszystko mówiłdoktor Biernacki. Podejrzewam zablokowane moczowody, Siusiu nie zrobił, panieSkorczyca tłumaczyła akuszerka. Siusiunie było. Spoglądałaprzy tym łakomie na serwantkę, w której dom yślała siębutelek. Kielich dobrze bypanu zrobił, panie Skorczyca, jak śmierćpan wygląda. Blady. Ale dlaczego operacja? pytał Dominik. Drżącymi rękamiwyjmował z szafki butelkę i kieliszki, postawił przed akuszerka. Niech pani pije, proszę, pani Bojanowska. Nie pogardzę uśmiechnęła sięi zaraz oceniającym wzrokiem przyglądnęła się butelce. Dlatego mówił doktor Biernacki, chodząc po pokoju iprzygładzając resztki swoich włosów że po pierwsze, musimysprawdzić, dlaczego moczowody są zablokowane, bo dzieckomożesię zatruć własnym moczem. Ale nietwierdzę, że na to potrzebnabędzie operacja. Operacja natomiast potrzebna jest na przepuklinę. Jest duża, bardzo duża przepuklinaJądrowa. Dlaczego? Dlaczego wszystko na to dziecko? Panie Skorczyca, najważniejsze, że możemy na to poradzić. Sągorsze rzeczy. To kiedy? Trzeba będzie jak najszybciej do szpitala. Najlepiej do żydowskiego szpitala na Lubartowskiej. Ja tam znam chirurga, doktóregomam zaufanie. 25. Bojanowska ostrożnie, z namysłem nalała sobie kieliszek pestkówki. Uniosła go w górę, wpatrzyła się w przeźroczysty rubinowypiyn. Zniżyłado ust, powąchała. Jej ocienione wąsikiem wilgotnewargi rozchylił uśmiech pełen łagodnego odprężenia. No to . przymrużyła figlarnie oko " za zdrowie tegonajmłodszegoPrzechyliła głowę do tylu i jednym tchem wychyliła kieliszek. A... odetchnęła. A... I spokojnie, z nie słabnącymuśmiechem zaczęła nalewać drugi kieliszek. Chłopca przed zabraniem do szpitala Dominik ochrzcił z wodyimieniem Henryk Ignacy. Przez kilka dni pobytudziecka w szpitaluPaulina nicnie jadła i cale dnie spędzała na klęczkachprzed łóżkiem. W kościele odprawiane były codziennie msze na intencję Henia,aDominik ślubował sobie,że jak dziecko wyzdrowieje, żaden żebraknie odejdzie z jego domu przez cały tydzień bez pełnego bochenkachleba. Henio wrócił ze szpitala słaby, ale zdrowy. Płakał mało, rozwijał" się wolniejniż inne dzieci, a Paulina sama godoglądała, sama wstawała w nocy, przysłuchując się delikatnemu oddechowi syna. I postanawiała, że tymdzieckiem najwięcej się będzieopiekować. Dominik nie wspominał nigdy o wyrzutach sumienia, o próbachspędzenia ciąży czarną różą, jakbyczuł, żePaulina dość już ukaranazostała chorobą dziecka. Myślałteż,że to możekometa, że jej złefluidy takwpłynęły na "szaleństwo" Pauliny. A tymczasem niewidzialna jeszcze/aobecna, zbliżała się do ziemi gwiazda,której ogonzdruzgotać miał świat. Jesienią następnego roku,kiedy Heniek wyleczył się już i rósłsłabszy i cichszy niż inne dzieciSkorczyców, wydarzył się ten wypadek na dzierżawie. Był sierpień, co dzień zżętą,związaną w snopkipszenicę wynoszono napole do wysuszenia. I co noc kradli zbożezpola. Tego wieczora Dominik wrócił z dzierżawyponury. Usta miałzaciśnięte,odzywałsię niewiele, a kiedy go Paulina zaczęła rozpytywać, powiedział: Znówukradli pszenicę. Kto to możebyć? zastanawiała się. Ujęła czoło wobie dłoniei rozciągając sobie palcamiskórę pomiędzy brwiami, powtarzała: No, kto to może być? Co tymyślisz, kto? 26 Ludzie mówią,że swoi. I zaraz, jakbyszukając winowajcy,jygDominik dodał: Nienauczyli to ich rewolucjoniścinapadać na-SSpbanki? Rabować kasy kolejowe? Sklepy z wódkami? Nie nauczyli to"Ł^Tch strzelać? Mordować bezkarnie? Sama dobrze wiesz! Ty ichObroniłaś! ^ Kogo? Kogo broniłam? Paulina nastroszyła się. 'i? Ale on nie patrzył. Wstał od stołu. Ruszył do sypialni. Niespo^-kojna pobiegła za nim. Czulą, gdzie idzie, wyczuwała o co mu:^( chodzi. Zamknęła prędko przed dziećmidrzwisypialni. Już sięgał. ręką, już otwierał szafę. Nagłym ruchem odrzuciła jego rękę. Odepchnęła go. Oparła się plecami o szafę. Blada,tylko przekrwione żyłki na policzkach, oczy powiększone, błyszczące. Usta zacięte, ażdolną wargę przygryzłazębami. Pokręciła głową. Starał się ją - odsunąć. Zostaw, Paulina. Odejdź! Nie dam! - No i czego nie dasz? Czego mi bronisz? Wiesz, czego. Ja chcę go tylko postraszyć. Nie dam! Zanim zdołał chwycić ją za ramię, odsunąć, przekręciła zwinnieklucz w zamku szafy. Wrzuciła gosobie zastanik. Stała teraz przedtum, rozpięta na szafie jak wielki ptak z rozwiniętymi skrzydłami, aprzed nią dwa łóżka razem zsunięte, nad którymiobraz Chrystusa w. różowej szacie i z ręką wskazującąna serce. Lampkaoliwna mdlała wŚwietle dnia. Tu był zakres ich świata. Tupoczynały się irodziłydzieci. Tu półszeptem prowadzili rozmowy, wspólne snuli plany. Tu" ^zapadały decyzje. Zakrywając szafę sobą, ten świat miała przedoczami, tegobroniła. ; Dominik! Błagam cię! Nie bierz dubeltówki! Niebierz! , Nie patrzył na nią. Głowę miał spuszczoną. We włosachzrudziałych od słońca pasma siwiziny. Czoło poradlone, a wokoło oczu,skrytych teraz za krótką, jasną rzęsą, zmarszczki drobne jak podwianem wada na podeszczowej kałuży. Wpatrzył się w kwiaty naczerwonym pluszowym dywanie, na szafirowe i zielone girlandy w,rogach. Nieobecny dla niej. W sobie zamknięty. Itylko odgadywała z ruchu mięśni karku, z zaciśnięcia szczęki, jakie tam w sobie prowa, dał walki, jakie zmagania. Cisza. Tylko bzykanie much pod sufitem i głosy dzieci z podwórza. Podniósł głowę. Podszedłdo szafy. Odsunął Paulinę z nieznanąjej stanowczością. Glos miał suchy, nieustępliwy. 27 Uspokój się, kobieto. Nie przeszkadzaj! Na postrach tylko. biorę. Czy mam pozwolić, żeby mi bezkarnie wynosili wszystko zpola? Uczepiłasię kurczowo gzymsu szafy, wpiła paznokciami wrzeźbione w drzewie liście. Pewna siebie, czując kluczza stanikiem,mówiła ostro: Nie dam ci! Żebyś mi dubeltówki nie brał! Oddaj, pókim dobry. Nieszczęściachcesz, nieszczęścia' Paulina, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Oddaj klucz! Nie oddam! A że snopki pokradną, towyrzekasz! Niech kradną! A dubeltówki nie dam! Strażnika się zawoła, aty nie idź. Wiesz jużprzecież, żewołałem. Żadenstrażnik na noc pilnować nie pójdzie. A ty chcesz iść! Paulina, oddaj klucz! Ujęła siępod boki, przechyliłado niego czerwona z gniewu, ażoczy zaszły jej łzami. A janie dam! Nie dami już! Chociażbyś miał szafę rozbijać! A jak mi Bóg miły, rozbiję! Dawaj, mówiępo razostatni! Dawaj! krzyknął. Tupnęła nogą. Wydęładolną wargę w butnej opozycji. Nie wykrzykuj sięnamnie! Spurpurowiał, szyja zaszła mu fioletowym rumieńcem. W męskie sprawy się nie wtrącaj! Do dzieci idź, tam twojemiejsce! Jęknęła. Ugodził ją. Dotknąłźródła bólu. Bo chociaż otwarcieprzyznawała się tylko do spraw ograniczonychzwyczajem dzieci idomu, wierzyła: to"nie wszystko. Zrezygnowała ze swego szerszegoudziału wżyciu, ale pragnienie wyjścia. poza siebie trwało. I wydawałoJej się, żeDominik to rozumiał. Ateraz, gdy chciała bronićograniczonego jej świata, ich świata, wypowiedział. Prawdziwy okazał się w gniewie. Była więctylko cząstkąjego życia, nie życiapełnią,Jedynie . Stefan! To on wciągał ją w tajemnicę, zawierzał i nie dzieliłświata na męskie i kobiece sprawy. I gdzie on teraz? Gdzie tułasięsamotnie bez jejrady, bez Jej opieki? A może już nie żyje? Możenigdy nie wróci? A ona tu skazana na codzienność, rzucona przezDominika do kobiecych spraw domu i dzieci. Łzy ją zaćmiły, kark zwolna sztywniał odogarniającej ją wściekłości. 28 m. Do dzieci mnie wysyłasz! krzyczała. Co to ja głupia. mostem? Do pieluch przewijania tylko? Nie dam! tupała nogami. ,'3?-- Po moim trupie! Nie dam! "A; Odsunął jągwałtownie teraz. Zamachnął się pięścią, uderzył w^ szafę, aż trzasnęła pod tym uderzeniem. Pękła, zachwiała się. ^:- - Nie dasz klucza dyszał drzwi wyważę. Daj sama, pókim'-? leszcze dobry! ,..: - Rzuciła mu klucz pod nogi, dygotała z wściekłości. -'. Masz! Masz! JużeŚ i tak szafę zniszczył. Taką szafę! Taką' 'szafę! Tfu, gospodarz, arzeczy własnychnie szanuje! :: Pchnęła drzwi, wybiegła do stołowego pokoju. Trzasnęław tyłek, Bolka, co jej się podrodze nawinął pod nogi. I zaraz krzyk i płacz,Dominika głosuciszający dziecko. Paulinawpadładokuchni. Zobaczyła przez okno rozbieganą trójkę dziewczynek: Wacia, Helenka i: -Oleńka. Musiały podsłuchiwaćpod oknem wsypialni. ^ Do lekcji! huknęła. Wacka, siadaj mi zarazdo lekcji, bodo komórki zamknę! Trzaskała garnkamipo palenisku. Dominik przybiegł- z dubeltówką wręce. Zapłakany, pięcioletni Bolek trzymał się kurtki ojca. Paulina nie wściekaj się. Daj mi kolację. Idęjużna całą noc wpole. Idź! krzyknęła. Idź! Jak ci tak spieszno, to i bez kolacjipójdziesz. Odwrócił się. Wyszedł. Dzieci pobiegły za nim dostajni. Niebo,-szafirowe ijuż pierwsze sierpniowe gwiazdy. Osiodłał konia, wsko. -, czył, ściągnął wodze. - Bądźcie grzeczne przechylił się ku dzieciom. Odprowadzały go ażdo bramy. Janowa, co ze stróżówki szła dowieczornego udoju, spojrzała, zauważyła dubeltówkę, westchnęła: O Jezu. Przeżegnała się. Paulinie ręce trzęsły się w podniecę-niu. Gamczek z mlekiem wysunąłsię z palców, trzask! Potłukłnakawałki. Przysiadła na podłodze, zbierała skorupy, wycierała Ścierkąrozlane mleko. Łzy kapałyjejna ręce. Ramiona podnosiły się wszlochu. Dzieci nagle wokoło niej: pięć dziewczynek i mały, pochlipuNey Bolek. Noc była, kiedy ścieżką, wzdłużwąwozu, zajechał na dzierżawnepola. W domu parobkaLudwika ciemno- Ścieżkąod tyłu podjechałaż do stajni. Uwiązał konia. Nadsłuchiwał. Cicho. Tylko ryży pies -przybiegł, kręcił wielkim, okrągłym łbem, machał puszystym ogone^l, skomlał cicho u nóg, łasił się29. Do budy. Lisek! popędził go. Do budy! mówiłrozkazującym szeptem. 'Pies odszedł niechętnie. Dominik stanął pośrodku obejścia,uśmiechał się gorzko. To tak tu oni pilnują! Wszystko by możnawynieść. Bydło, konie wyprowadzić! Stodołę podpalić! " Nie mamnie, to nie dojrzą. Pańskie oko konia tuczy. Trzeba się będzieprzeprowadzić bliżej, do nocytu siedzieć, samemu upilnować. A odświętego Szczepana zgodzę nowego parobka- Niech Ludwikzostanie, ale młodszego trzeba mu do pomocy. Szedł wolno aż do ścierniska, aż tam,gdzie od drzew na wzniesieniu cień padał i snopki dawały mu schronienie. Objął silniejujęciestrzelby. Czekał. Czuł własną zawziętość, jak go wypełniała, jakw nim się gotowała,bulgotała, obejmowała go swoimwrzeniem,silniejsza od niego, paląca. Czułkropelki potu na czole i wilgoć nakarku. Uparty był zawsze, sprawy zaczęte doprowadzał do końca,aledla ludzi niemściwy. Więc dlaczego go tak wzięło? Do czasucierpliwośćmoja szeptałdo czasu! Rozejrzał się: Lizie? Nadsłuchiwał. Tylko rechotanie żab z bajorek na łąkach. I chłodna,liliowa cisza księżycowej nocy. Spojrzał w górę. I wtedy srebrnymwężem oderwał się meteor, przemknął, zgasł w granatowym niebie. Żebyśmysię nigdy z Paulina już tak nie kłócili. Nigdy, do końcażycia. Uśmiechnąłsię z tego przesądu silniejszego niż rozsądek, odruchowego jakzmrużenie oka przed światłem. Ale natychmiast czujność. Z której strony nadejdzie? I kto to? Sąsiad? Możliwe, żeby sąsiad? Zawziętość nieustępowała. Co noc zboże złożone w snopkach dosuszenia znikało z pola. Plon całorocznej pracy. Całednie wysiadywał na polu. Ledwo się rozbrużdżyto, a już niebo badał,jaką niesiepogodę. Zamartwiał się, kiedy wmaju rzuciłysię spóźnione przyo mrozki, a później, kiedy zbytdługa susza ściskała ziemię, na klęczkach'błagał Boga o deszcz. Złodziejemruczał psiakrwie. Aniedoczekanie ich! Zniszczyć mnie chcą. Moje biorą! Mój pot,moją krwawicę! Patrzył, nadsłuchiwał. W dole, w księżycowejpoświacie widziałzabudowania sąsiada. Amoże nieprzyjdzie? Możesię wystraszył? Już chciał przysiąść, bo go nogi od całodziennegolatania w polu bolały, kiedy nagle od zabudowań sąsiedzkich podniósł się cień. Serce w nim zamarło. Ukryty za snopkami tak dyszał,żeaż ręką zakrywał usta, żeby go nie usłyszeli. Do pierwszego cieniadołączył drugi. Szl