Danuta Mostwin: Szmaragdowa zjawa. Copyright by Danuta Mostwin, Warszawa 1988 Opracowanie graficzneJoanna Chmielewska Redaktor Józef Szczypka Redaktor techniczny Ewa Dębnicka KorektorHanna Dyszkiewicz 40B58 ISBN 83-211-0955-1 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 19B8 Wydanie I. Nakład20000-350 egz. Ark. wyd. 23,3. Ark. druk. 24,25/16. Papier offset. kl. III, 70 g, 82x104. Oddano do składania w grudniu1987 r. Podpisanodo druku wpaździerniku 1988 r. Druk ukończono w listopadzie 1988 r. Żarn. 1655. L'-56. prlnted In Poland byZakłady Graficznew Toruniuul. Katarzyny4 fówc Młodości moich rodziców. Sam siebie celebruję I co ja przyjmę, ty przyjmiesz, Gdyżkażda drobina dobra, należąca do mnie, i. do ciebienależy. Uwalniam i zapraszam moją duszę, Pochylamsię leniwie i spokoju pełen. obserwującźdźbło letniej trawy. We wszystkich ludziach widzę siebie, Ani więcej, ani o ziarno jęczmienia mniej I to, co dobrego i złegomówię o sobie, o nich powiem. Językmój, każdy atom mojej krwiz te; ziemi I tego powietrza, ukształtowany nimi. Tu urodzony, ze zrodzonych tu rodziców i ich z tej ziemi przodków, Ja, teraz trzydziestosiedmioletni, zdrowy, zaczynam, Lecz myślę, że nie skończę aż do śmierci. Słyszałem, co opowiadali opoczątku i końcu, Ale ja anio początku, ani o końcu nie mówię. Nigdy nie było tyle sprawrozpoczętych, co teraz, Ani więcej młodościczy wieku dojrzałego niż teraz, I nigdy nie będzie więcej doskonałości niż teraz, Ani więcej nieba czy piekła niż teraz. Ogromne wrota stodoły rozwarte na oścież igotowe,Sucha trawa czasu zbiorów zapełnia wolno sunący wóz,Czystość światła drży i wiąże brąz, szarość i zieloność odcieni. Naręczawrzucane do przepełnionychsąsieków, Jestem tu, pomagam, przyjechałem rozciągnięty na kopiesiana, Z jedną nogą wspartą o drugą czułem łagodne kolebanie. Skaczę z poprzecznejbelki, zaplątuję się w koniczynę i tymotkę i opadam Głową w dół, potargany, z włosami pełnymi siana. Samotnyw dziczy poluję, Błądzę, oczarowany własnąlekkością i rozradowany, Późnym popołudniemwybieram bezpieczne miejsce na nocleg, Rozniecam ogień i piekę świeżo ubitą zwierzynę, Usypiam na stosieliści,pies mój i strzelba u boku. Jankeski kliper o żaglach podniebnych odbił, płynie. Oczy moje wychwytują ląd,wychylam sięPoprzezdziób albo z pokładu krzyczę radośnie. We mnie ukochanie życia i gdziekolwiek ono, tam się zwracam,Przed zapadłymi i nędznymi zakątkami pochylony, klęczę. Ani człowieka, ani rzeczynie opuszczę,Wszystko w siebie i dla pieśni tej przejmuję. WaltWhilm! m,Źiatray, 1855 Główne postacie powieści Irena Żuławska ("Grubcia")Tadeusz Żuławski, jej mąż Boga,córka Ireny i Tadeusza Paulina SkorczycaDominik Skorczyca, jej mąż Irena, Wacława ("Gryknia"), Emilka (Michasia), Oleńka("Kogdzia"), Tereska, Mańcia córki Pauliny i Dominika. Bolek iHeniek synowie. Felicja i Józef rodzice Tadeusza Żuławskiego. Mikołaj("Lutek")Polko przyjacielTadeusza Jadwiga, żona Mikołaja Lilka i Wojtek ich dzieci. Konstanty, bratPauliny Stefan, brat Pauliny, Władka, jego żona,Halina, ich córka tA... Klucze Prolog Świat, ten cień duszy albo drugie ja, rozpostartyszeroko wokół mnie. Uroki jegoto klucze otwierające moje myśli,wprowadzającena drogę samopoznania. Przepełniony entuzjazmem, biegnę w ten porywającyzgiełk. Ralph Waldo Emerson Parowiec dobija do portu. Poranna, ciepła mgła. Daleko iskrzącesię ulice Manhattanu. Jest to dzień Wielkich Narodzin. Wigilia. A teraz, w roku 1,951 jest to dzień narodzin naszych w nowymświecie. Stoję wtłumie oczekujących. Wspinając sięna palce,powiewam amerykańską chorągiewką, a w drugiej ręce wiązankakwiatów. Witam więc ich podwójnie. Przyczepiłam nawet do guzikamego płaszcza kolorowe baloniki, aby było jeszcze bardziej po amerykańsku, ale w kieszeni szukam przygotowanego na tę okazję zawi' niątka z chlebem i solą. Jest to bowiem przejście progu nieznanychizb innego życia. Z obszernej mojej torby,w której tyle nagromadziłosię rzeczyi spraw, wydobywam klucz iuroczyście otwieram nim czasprzeszły. Robię to z ogromną, tkliwą ostrożnością, aby nie skruszyćczasu delikatnego jakskrzydła zasuszonego motyla, w którychschwytana tęcza, barwy fiołkowego irysa i wiosennych żonkili. Kluczem otwierającymczas jest umiejętnośći decyzja rozdzielenia,przyznania,że jest we mnie więcej osób o tym samym imieniu itemperamencie. Ustępują sobie miejsca. Chronologia czasu wyznacza im kwatery i nakazuje milczenie. Ale dotknięte kluczem zrywają MoltazEmilyDickinson,Ralphaw. EmersonaiWaltaWhiimana, zamieszczonev tej powieści, przełożyła autorka. 10 ^r' S^, starają się ustawićjak najbliżej w zasięgu mojej wyobraźni;'t,pamięci. Domagają się prawa głosu. Słyszę ich wymówkii płaczliwe'Zwoływania. Jestemnieugięta, zatykam uszy i wypuszczam nawolliośc tylko tę jedną, obiecując, że być może powołam jew przyszłości. ^.: Stoję na pokładzie, mam dwadzieścia dziewięć lat iten dzień ^wigilijny rozpoczyna moje nowe życie. Podnieca mnie przygoda, ale Wgłębi drżę z przerażenia. Zawsze bałamsię wszystkiego, anajwięcejniepewnego jutra. Ale przybicie do nowojorskiego portu odurzamnie: ruch, wyczucie musującego życia. Wydaje mi się, jakby toWszystko należało już do mnie, a ja wstępując na ziemię amerykańską, natychmiast stawałam się jej częścią, związana, połączonaz nią ,- oddechem. Oczekując na samą siebie, upominam pobłażliwie stojącąna'pokładzie parowca: jesteś skazana na rozdwojenie. Od początku,zrazunieświadomie, a potem z corazwiększą, coraz bardziej pogłębiającąsię świadomością balansować będziesz na kładce,pod którądwie w przeciwne strony rwące rzeki: polska i amerykańska. Nieutrzymasz balansu. Raz jedna, raz druga rzeka porwie cię i pogruchotana okamieniste dno,znów nawracać będziesz do swego porno"stu. Nigdy na zawsze tu, nigdy na zawsze tam. Odpychana i przyciągana, odrzucająca i powracająca. Szukać będziesz daremniewłasnego miejsca, znajdując Je Jedynie wtrzecim wymiarze. jest nas tu, spoglądających z wysokości pokładu na nowyświat,pięcioro. Staś matrzydzieści trzy lata. Jegomłodość i odwaga,satysfakcja z pokonywaniaprzeciwieństw, lśnią jak pancerz. A jegoprzymierze z bogiem wojny,Marsem, pod którego znakiem przyszedł na świat, daje mu miecz,który przypasuje sobie do boku. Idącna spotkaniez amerykańską puszczą. Uprzedzam: dżunglanowego świata ogarnie cię inaczej. S^ tuzarosłe wysoką trawą trzęsawiska,aligatory kryją się pod zielonąrzęsą uroczych lagoons, zatrute bluszcze oplątują się wokoło nóg, amałe jadowite wężewypełzają znienacka. Ale Staś czuje tylko rękojeść miecza i wydaje mu się,że jest to broń wypróbowana i niezawodna. Jacek madwa i pół roku. Chociaż jeszcze podniecony Christmasparty, naktórej przy szalonych, rozdzwonionychJingleBells obdarowano go kolorową katarynką-karuzelą, drży i popłaBajorka (ang. )' Przyjęcie Bożonarodzeniowe (ang. ) Popularna amerykańska piosenka Bożonarodzeniowa (pozbawiona jednak akcentów religijnych). Jej pierwsze słowa brzmią: Dżiaiyzą dzwonki, dźwięczą dzwonki,aswifcztf cala drogę. ^... kuje. Przecież nie z zimna. Opatulony w wełniane rajtuzy, swetryi szale odczuwa szok wyrwania. Jego polskie dziedzictwo byłotylkow nas. Ciążyło nad nim. Urodzony w Londynie, nieczuł się nigdyzwiązany ze swoim brytyjskim rodowodem. Odjeżdżaliśmy z Angliibez żalu, raczej rozżaleni odepchnięciem, przypominaniem, żejesteśmy zawadzającymi cudzoziemcami. Jacek więc tracił Anglię,kraj, o którymógł się zaczepić, nieznana Ameryka przerażała go, anieznana Polska szła za nim, doganiając, przypominając, a nie ofiarowując nic oprócz niejasnego, męczącego poczucia powinności. Patrząc na nich stojących na pokładzie, chcę zawołać ostrzegawczo:dajcie mu większy zastrzyk Ameryki! Ostrożniez polskąwitaminą! Przekazujecie dziecku waszeobciążenie i na zawsze zostanie ono zawieszone w próżni! Głos mój ginie w wielkiej pustce czasu. Napieram falą historii i zmian politycznych, trzymając się kurczowowartości wpajanych nam w dzieciństwie, przekazywaliśmy Jackowi,tak Jak tysiące rodzinemigracyjnych, tragediękompleksu nieukorzenienia. Przyglądam się mojej matce, Irenie. Ma lat pięćdziesiąt. Jest pełna animuszu i właściwego jej zawsze ducha pionierskiegopodboju. Trzyma Jacka na lejcach, ale odczasu do czasu spoglądawyczekująco na mego ojca. Ustępuje mu prawa pierwszeństwa w decyzjach. Od chwili przyjazdu z Polski, gdzie podczas wojny i okupacji musiałasama decydować osobie,straciła niecodawną samodzielność. Spotkaniez ojcem poprzeszło pięciu latach rozłąki, zamiastwzmocnić, osłabiło jej przedsiębiorczość. Ojciec mój, Tadeusz,niewiele starszy od mojej matki, zdemobilizowany w randze majoraz wojska polskiego w Anglii, źle się czuje w ubraniucywilnym. Z trudem daje sobie radę, przybierając ton szorstki iwyzywający. Patrzy na wszystkich z góry. Zapewniasam siebie,żeze wszystkimtutaj, wAmeryce, poradzi. W jaki sposób? JestemEuropejczykiem ogłasza. Wiem, że nie dopuszcza zwątpień i obaw do swojejświadomości. Ale głęboko w nim kłębi się niepewność. Niechciałjechać do Ameryki. Nie chciał nigdzieruszać się z Europy. A skorozdecydował się, że doPolski nie wróci, trzeba było zostać w Anglii. Spoglądam na nich obojeze smutkiem. Z mego punktu obserwacyjnego chcę ich ostrzec: czy nie widzicie,cowas tu czeka? Lepszabyłaby spokojna, konserwatywna Anglia. Albo powrót do Kraju. Słowamoje zagłusza czasi przestrzeń. Tylko przeszłość jak światłosłońca oświetla ich, rzucając cień na przyszłość. Opowieść moja, chociaż o bliskiej mi rodzinie, a więc najbardziejdostępnej obserwacji,jest jednak opowieścią o tych wszystkich,któ 12 rzy we wczesnych latach pięćdziesiątych napływali z Anglii i NieBiiec do Stanów Zjednoczonych. W nich wszystkich w ciągu lat / maerykańskich doświadczeń dostrzegałam sici'ic-Odnajdywałam. gorzką rezygnację mego ojca, uporczywy, nir uznający realnychaanic patriotyzm matki, trudne, samotne, nierazupokarzającedoświadczenia Stasia, zawieszenie Jacka w próżni, nasze problemy ' lodzinne, nasząwalkęo zachowanie własnej tożsamości pomiędzyodrzucającym nas, a jednocześnie oczekującym pomocy krajem dzieciństwa,a nie dającym się ujarzmić, do końcanie odkrytym krajem naszego wyboru, ojczyzną amerykańską. Przeszłosto tysięcy polskich emigrantów! Najwięcej w wiekuStasia i moim, wielu w wieku moich rodziców. Cały przekrój polskiegospołeczeństwa. Wielka pielgrzymka do Ameryki. O nichjestmoja opowieść, chociaż piszę o sobie. Tak jak Walt Whitman przyglądam się źdźbłom trawy iza nim powtarzam: We wszystkichludziachwidzę siebie, ani więcej, ani o ziarno jęczmienia mniej. J to, co dobrego i złegomówię o sobie, powiem o nich. Odchodzęz pustoszejącego nowojorskiegoportu. Kwiaty mojezwiędły. Chorągiewki, zawiniątkoz chlebem i solą schowałam dotorby, a balony pu3amwolno. Uniósł je grudniowy wiatr daleko,wysoko, aż ponadStatuę Wolności. Zostawiamza sobą parowiec"Ameryka". Jest już stary, niedługo go rozbiorą. Wracam do megopokoju przy Bask Lane. Jest ciepło i jeszcze przytulnie, złoto od liścio tej listopadowej porze roku. Grudniowy czas nowojorski zamknięty na klucz. Słyszę jeszczejego zgrzyt, zgrzyt przekręcanego. klucza. Ale już szare wiewiórki biją niecierpliwie ogonami i dziko,, gardłowo szczekają na siebie jakmałe psy. Zeschłeliściena trawieszeleszczą pod ich prędkimi łapkami, widzę. Jak chciwie rozgryzająłupiny orzechów. Czaspielgrzyma nie rozpoczynasię z chwiląprzybiciado amerykańskiego brzegu. W ładunku, który dźwigam z sobą, przywędrowało tu dziedzictwo emigranta, ukryteprzed ciekawym okiem neonów, bezpieczne na grzęzawiskach porośniętych ostrą trawą, dyktującemyśli i słowa, ciążące na wyborze postępowania, zawinięte 13. w nieprzepuszczalną tkaninę podświadomości, nietknięte czasemwojny, ani czasem oddalenia, ani czasem podróży. Na biurku moim fotografie. Ta promieniująca konstelacjaogrzewa mnie idodaje odwagi przekraczania granic i progów nie-. przekraczamy ch. W owalnej ramce twarz babki Pauliny, Wychylona, jakby wypatrywała. Je] uśmiech, w którymciepłarezygnacja,jest uśmiechem kobiety zmęczonej. Czyżbym słyszała powtarzający sięszept: Marność nad marnościami i wszystko marność? Bruzdy od nosadoust łożyska małych strumyków to drogi tez: łez spontanicznych, leź bólu i gniewu,łez radości i łez bezwolnych, samoptynących. Jej spojrzenie przykuwa i wciąga w głąb Jak wwielki, ciemnytunel, poza którym obietnica rozległej polany. Jejspojrzenie jestświatłem latarniwiodącej mnie przez tunel- I oto obietnica spełniona. Stojąc na brzegu czasu, przyglądam się Paulinie. ^ wSw:: i""^'. sS"""Rozdział I :-^-. ' fZiele piołunu gwiazda ogromna niby żagiew płonąca ': runęła z niebios. Aimię tej gwiazdy Piołun,gdyż trzecią część wód świata, rzeki strumyków w piołun obróciła. I wielu umarło,pragnienie gasząc wodązatrutą. Apokalipsa świętego Jana (8,10-11) Poprzez sen gęsty, że niemal nogi grzęzną po kolana jak w lutowym, podmarzniętym śniegu, poprzez powieki, w których ołówsnu ciężki, unieść ich nie sposób, poprzez nocną ciepłotę sypialni,w której oddechy wilgotne, parowanie pierzyn i poduch puchowych,ta ścieżka nagła jak trel ptaka, to pasmo wijące się zapachem mięty,mdławą słodyczą rulBanku, gorzkawą dziurawca, ostrą piołunu, tawstążka wibrująca'świeżością i wzywająca świadomość. Co to? Otworzyła oczy. Ale jeszcze przygniata sen i zwodzi ciemność. Gdzie jestem? W jakim miejscu? Wktórymczasie? Czy to mieszkanie w domu rodziców na podkraśnickimPodlesiu? Czymatka, Katarzyna, przemknęła sionką z rondelkiem zaparzonych ziół dla dziecka^Czy tomoże ona. Paulina, czuwając nad chorym Janem w domupnycmentamym, zdrzemnęła się, zostawiając na blasze rumianek imiętę zaparzone dlamęża? Unosi się na łokciach. W pełzającychcieniach od oliwnej lampki nad łóżkiem obcość^ do którejoddwóch lat przyzwyczaić się stara, a przywyknać-hie może. Po comyśmy się sprowadzili na tęLubartowską? Już fSH nie będę mówić,mc będę narzekać. Niech mu będzie. Chciał bliżej pola. Ma tu blisko. Aleja tu nie przywyknę do tych ludzi, do tego miejsca. Zaduszęsię. Dominik stoi przy fotelu. Jedną rękę oparło poręcz, w drugiej kubekz ziołami. Nie widać dobrze twarzy, ale Paulina wyczuwa udrękęoczu i skrzywienie warg. Boli cię? Już tak byłem cicho, nie chciałem cię obudzić. Boli cię. Ja widzę, że cię boli. Parzyłeś sobie zioła. Boli. Idź do doktora. Przecież wiesz, byłem. Nic nie poradził. Mówi, że nic mi nie jest. Ja wiem,co ci jest. głos Paulinyunosi się. Tss. Dominik nakazuje syknięciem. Dzieci. Więc teraz tylko szept przejmujący: Ja wtem. Jawiem, ty się tamtymzamartwiasz. Przez szpary okiennicy szarawy prześwit i słychać pobrzękiwaniewiader z podwórka. To lokatorzy kamienicy biegnąpo wodę dostudni. W fabryce Hessa robotnicy wcześniej zaczynają dniówkę. Paulina siada nałóżku. Palcami przeciera oczy. Konturysprzętówwystępują z cienia. Widać trójkątną bródkę Dominika, zmierzwioneod snu włosy i jego nos,pod którym wąs koliście opadający kukącikom ust. Ręka Dominika, niewielka, drobnokoścista, unosi doust fajansowykubek i teraz już widać w smudze padającej z oknaniebieski kolor glazury. Ja myślę mówiże to może kometa. Może. Bóg jedenwie. Teraz w maju jużma się pokazać, za d9Ei miesiące. Ale ty nie od teraz. Ty jużnarzekasz od tamtego czasu. Ile to będzie? Trzy lata na jesieni? Dominik odstawia kubek. Założył teraz ręce do tyłu, wpatruje się w dywan. Te fluidy, mówią, mogą daleko sięgać. Jajedno wiem unosi glos Paulina i poskromiona jegoruchem ręki mówi ciszej, ale przejmująco: Ja jedno cipowiem,gdybym ciwtedy nie pozwoliła, gdybym się uparła. Przestań, tobyło. Minęło. Oboje, niespoglądając na siebie, skierowują wzrok na szafę. Wpółmroku, który ostępuj e Już w przedświt, wzrok obydwojga krzyżuje się tam, gdzie przez wiśniową politurę szafy biegnie ukośna,głęboka blizna po raniezadanej ręką Dominika. Ubiorę sięmówi Dominik pójdę napole, Ja sięzaraz podnoszę. Zaraz ci robię . śniadanie. Zostaw, zjem uLudwików. 16 Zanim ona wygrzebie się z barszczem ? Kawęci zrobię. Chcesz i e Dominik kręci głową, żenie. Lepiej mu na czczo, pił już zioła. ptęc Paulina siedzi w łóżku,do kolan tylko przykryta pierzyną,Htodczas gdy Dominik myje się, ubiera, przypomina sobie to. jazystko, coludzie opowiadali,co czytała wgazetach, czego^wieczornych rozmowach z Kostusiem i Dominikiem dowiedziała^g o komecie. :. Co siedemdziesiąt pięć lat pojawia się ponad ziemią. Ateraz znówfladchodzi jej czas. Gwiazda niosąca zapowiedźtrudnych zmian. wiazda-potwór. Głowa jej ciągnie się na dwieścietysięcy mil,Świetlisty ogon ma dwa miliony mil długości. Kometa pędzi poprzezisiebo z szybkością tysiąca mil na minutę. Dominik mówił, że jest tota sama gwiazda, którąw natchnieniu proroczym ujrzał święty Jan nawyspie Patmos i opisał w Objawieniu: Wtedy piąty anioł zadąłw trąbę i zobaczyłem gwiazdę spadającą na siemię. A gwiazda otwarłaKtw-zem szyb, który wiódł do otchłani. Dym buchnął przez to wyrąbiskojak z potężnegopieca, a słońcei powietrze ściemniało. Z dymu tegonasaemi wylęgła się szarańcza groźna niby kłujące skorpiony. Ale rozkazano }ej nie niszczyćani traw, anipolO) aniroślin, anidrzew, tylkotychłudzi, których czoła nie dotknął znak Boga. ' Dominik, czyfiy myślisz, że będzie koniec świata? Odwrócił się, ubrany Już wburkę, do wyjścia. Końcem naszego świata Jest śmierć. Należysię modlić: Odnagłej^ niespodziewanej śmierci zachowaj nas. Panie, abyśmy nieodeszli bez znaku Boga na czole. Ja wiem. Ale kometa! Czyty myślisz, że Jak uderzytymogonem oziemię, to morza wystąpią z brzegów i zaczną walić sięgóry? Patrzył ponad nią tam,gdzie rubinowy płomyk lampkipod wizerunkiemChrystusa w cierniowej koronie, z dłonią wskazującą naotwarte serce. Chociaż zmienilimieszkanie, przestawili meble,obraz ten i towarzysząca mulampkaoliwna pozostałyjakby nienaruszone, w tym samym układzie: nad głowami łóżek, pośrodku ściany. Ten sam wiśniowy^ poblask, co na różowejszacie, Chrystusa i nasurowej, dębowej ramie obrazu, spływał na wygniecioneich głowamipoduszki pełne sypkiego, gęsiego puchu. Dominik poruszałustami. Wydawałosię Paulinie, że się modli. / ' Ja tylko Powiedziałprzypominam sobie słowa świętego Łukaszaf^Brii^^tometa jest znakiem na niebie, a on mówi: / będą znaki na słońcu i księżycu, i gwiazdach, a na ziemi ucisnienienarodów dla zamieszania szumu morskiego i nawałnosci, gdy będąludzie schnąć od strachu i oczekiwania tych rzeczy, które będą przychodzie na wszystek świat. Albowiem moce niebieskie wzruszone będą. Westchnęła: Idź już, idź! Wezmę dzieci i przyjdę tam do ciebie kołopołudnia. A kiedy odszedł, cicho zamykając drzwi za sobą, leżała myśląc, żefluidy komety musiały sięgać jeszcze dalej,bojuż od kilkulat w życiuich zaszły zmiany, których nie przewidywała. Wkrótce po nagłejucieczce Stefana za granicę umarł naatak serca Stanisław Kulczyba,a dwaj bracia. Bronek i Jaś, tak pokłócili się ospadek po ojcu, żeledwo im wyperswadowali sądy i procesowanie się- Chociaż każde zdzieci dostało swojączęść schedy. Bronek, najmłodszy, odziedziczyłnajwiększymajątek. Już następnego roku, wtedy gdy lekarz potwierdził podejrzenia Pauliny, że jest w ciąży, doktorAmsztajn zdecydował, że Michasię trzeba operować na skrofuły. Paulina nie chciała tejciąży. Przyrzekałasobie poostatnim, ciężkim porodzie, żejuż nigdy. Michasia, która spała w sypialni rodziców, budziła się w nocy,drżała,wtulała głowę w poduszkę, ale nie mogła spać. Zrównoważona,zdyscyplinowana matka, łagodny ojciec prowadzący wieczorne chóralne modlitwy przestawali istnieć. Noc jak czarownica wydobywała z dorosłych zaklęte w nich moce. Szybki oddech ojca, jegoszepty,prośby. Krótkie jak warknięcia słowa matki, jej zduszonypłacz. Odgłosyszamotania. Chciała zerwać się^ biec na pomoc matce,ale strach ją paraliżował. Leżała nadsłuchując. Słyszała więc, jakmatka cichła, już osłabła, poddająca się. Skrzypienie łóżka, sapanieojca napełniało jądrażniącymniepokojem. A kiedy oni, zmęczeni,zapadaliw sen i tylko chrapanie równomierne i syte płakała cicho,nie mogąc długo zasnąć, gnębiąc się dociekaniem: dlaczego? Po co? Jak? Chociaż przecież domyślała się,ale jeszcze nie chciała uwierzyć. Świadomość, że znów spodziewa się dziecka, zatrzęsła Paulina. Nie! krzyczała w sobie. Niei nie! Teraz, kiedy Michasia musiiść naoperację,kiedy wszystko trzeba dla niej:czas, troskę, opiekę. Teraz to mi się wydarzyło! Jakby'mi los chciał ją odebrać. Jedyne,ukochane dziecko Jana, owoc prawdziwej miłości. Bo jakże ja sięniązajmę, jak ja jąw tym stanie dopilnuję? Zły wstąpiłw Paulinę, trząsłnią, podjudzał: zrób coś! Szalał w niejogień, chodziła z płonącymi policzkami, obmyślałastrategię, poszukiwała sprzymierzeńców. Krawcowa, która szyła nu, poradziła: sporysz! W Paulinie już nadzieja. Więc prędkosiarki, kupiła sporyszu, zaparzyła, przełknęła, czekała dzień,. Nic. Co zrobić? Co zrobić? Zły niby przyjacielski, adręczył,"idzat do łez. Biedna ty jesteś, Paulino, do nikogo . się użalić. I to Teraz! Oddałaś wszystkieciążowe suknie, oddałaś wózeki. A niedługo, poczekaj tylko trochę, zaczną się mdłości i nogiF ci popuchną jak ostatnim razem. łBia-O co zrobić? Co zrobić? HgBozbyć się, ani dnia dłużej. 'SStSe grzech. Ksiądz mówi, naucza: grzech. '-wilkigrzech? Tam nic jeszcze nie ma. Ksiądz naucza, a będzielodził? Ty będziesz rodzić i krzyczeć. SŁle jak pozbyć się? Jak? Moczyć nogi w gorącej wodzie z solą. Moczyłanogi wewrzątku,w kuble, do kolan. W gtowie się jej krędło. Niepomagało. Skakała ze stołka, ze stryszku wstodole, ciężko sapiąc,SBpo Bolku jeszczewięcej utyła. Nic. Tylko się potłukła. Co robić? Hl^kogo po ratunek? Po radę? Pouspokojenie? Po uciszenie? Corobić? Odwrócą się, zgorszą. Grzech! Co robić? Zły podszeptywał: nieszczęśliwa ty jesteś, Paulino. To Dominik sprawca wszystkiego. Pttco mu uległaś? Teraz zrób coś, bobędzie za późno! ;5;M nadbystrzyckich łąkach,po drugiej stronie cmentarza, tam,gdzie grunt podmokły po wylewach rzeki, mieszkała baba. Paulinaokutała się w chustę, wymknęła, przecisnęła przezdziurę w ogrodowym plocie. Przemknęła wąwozami. Znalazła ją. Chałupkastałasamotna przy wierzbach, co szły od niej aż do rzeki. Baba pólślepa,ftewedziałaod razu. W chałupie nędznej, lecz schludnej, pachniałypod pułapem zioła zawieszone w woreczkach. Poruszała się przygię0, kiwała głową. Wypytała krótko: - Kiedy ostatni raz? KiBczyla wargi,żeby nie pokazaćbezzębnych dziąseł. ^"Czarnąróżę zaparzysz szeptała wszystko, co tu, nakwHErkę wody, zagotuj,odcedź, gorące wypijna noc. Rano sięobaiżisz. Po wszystkim. Krew spłynie, co było, nie będzie. Wyciągnęła ciemnąrękę po pieniądze. Zmarszczyła nos z dezaprobttą, bezzębne ustapodjechały w górę: Mało coś, dołożyćtrza trochę. Paulina dodała jej pieniędzy. Woreczek z czarnąróżą na piersi,chustkaaż po brwi, i przez mostek, a polem rowami, rowami, i odstrony cmentarza przez dziurę w płocie, przez ogród, do obory. Zaparzyłazioła, wypiłago-ryczkę. No, teraz! 19. Po tej czarnej róży Paulina dostała w nocy strasznych kurczy i wymiotów. CóżeŚ zrobiła? Powiedz, powiedz! błagał ją Dominik. Podtrzymywał ją, kubeł podsuwał do wymiotów, kładł kompresy. Przyznała musię,dławiąc się od płaczu. Chwycił się za głowę. To mojawina! jęczał- Nie chciałaśmnie! Nigdy mnie nie chciałaś! Ale kiedy chwytały ją torsje, klęczał, prosił, żeby mu przebaczyła. Dopiero jak wszystko uspokoiło się nadranem, tłumaczył: Nie rób tego, zaszkodzisz sobie idziecku. Babie jakiejświerzysz więcej niż mnie. Czarna róża nic tu nie pomoże. Nie tobie. Gładził japogłowie zatroskany, ale już opanowany, widząc, że nicJej nie grozi. Była młodą kobietątrzydziestotrzyletnią. Buntowałasię. Chciałaprzeinaczyć świat, zmienić jego bieg odwieczny. Starszy od niej odwadzieścia pięćlat, myślał spokojniej. Podporządkował się prawomnatury, które są prawami Boga. Nie buntował się, przyjmował, przystosowywał się,dostrajał-Nie dlaniego rewolucje i powstania. Przeszedł już wojnę. Jednego tylkopragnął: spokojui tego życia z dnia nadzień, wznoszenia się i opadaniasłońca, nawrotu pór roku i świąt i tejradości patrzenia na życie. Na życie jego, dziecii chudoby, zbóż inowych jarzyn w oknach inspektowych. Tak trwać na tej fali,tak płynąć Paulinka przemawiał do niej. Przyjmij to zpokorą. Bóg zsyła dzieci. ToBóg nas nimi obdarza. Starał się jąobjąć,przytulićdo siebie. Żachnęłasię,odsunęła go. A kto będzie te dzieci rodził? Kto je będzie karmił? Cotytakdomnieprzemawiasz, jakbym rozumu nie miała? Urażony odsunął się. I już tylko przestrzegał: Dziecku zaszkodzisz. Ostrzegam cię, niczego więcej nie próbuj. A niech kalekasię urodzi albopółgłupek^ całe życie będzieszmiała wyrzuty sumienia. Całe życie! Mówiąc tak, nieświadomie zasiał w niej obawę. Rozrastałosięw niej to zielsko, ciągnęło z niej soki poczucie winy i przerażenie: anuż urodzi się chore, kaleka . albo przygłupek? Przepowiedział mi )użDominik i Cale życie będę miaławyrzuty sumienia. Złe mnie podkusiło. Licho wie, co mi ta baba dała,i głupia piłam! Złe mnie wiodło 20 llymi wąwozami. Ale jeszcze przecież nicnie wiem broniła się;yzed samą sobą jeszcze się przecież nieurodziło. III'/Dzieckourodziło się na wiosnę. Popołudnie było dżdżyste, chłod"^awe. Dominik odrana na dzierżawie zapowiedział, że zostanie na,^^c, by skoro świt dopilnować zasiewu buraków. Dziewczynki, które^rcdawno wróciły ze szkoły,zjadły obiad i bawiły się w ogrodziejlBotek wyrwałsię z domu i pobiegłdosióstr. Tylko nowa. służąca,! Miaryna, nieduża, pękata, posapywała głośno, myjąc podłogęw kuchtri. Jej czerwone, masywne łydki sterczały spod podwiniętej spód"nicy. Paulina w sypialni, pochylona nad komodą, układała świeżosprasowane prześcieradła, poszwy na pierzyny i kwadratowe poszewki na poduszki wszystko jeszcze z wyprawy naszykowanej jejprzez matkę, Katarzynę, wszystko z monogramem panieńskii; P. K.Pomyślała o matce. Ale zobaczyła ich obydwoje. Ojca wystrojonegona jej ślub z Dominikiem: zamaszysty, czerstwy, podbródek uniesiony ku górze, sama jędrnosć zieminiezniszczalnej, nieutrudzonej. Matkasmukła przy nim, zawsze w jego cieniu,a jednak zdecydowana, stalowo władcza w swoimsłodkimprzeprowadzaniu sprawtak, jak chciała. Matka wytworna,w ciemnej suknlz żabotem z koronkowej piany, I jak zawsze, jak wtedy w czasie ślubu z Dominikiem, pierwsze jej wesele wracało bezgłośnym furkotem spienionychchmur i rozpływało się w żalu utraty i żalu do rodziców: odjechali zmego wesela na pogrzeb, zostawili mnie. A zaraz za orszakami ślubnymi, za smugąmuzyczną organów, zadrgającym echem weselnejkapeli, sunęły ciemne korowody pogrzebów: Jana i ojca. Na pogrzebojca pojechali jesienią1905 roku. W świetlicy, gdzie wystawionozmarłego, wśród chryzantem i świec, łezi półszeptów, i gdzie nastodkawy zapach żałoby i śmiercinakładała się ostra, żywiczna wońświeżo ciętych gałęzi choiny, stary Kulczybależał bezsilnyjakzagonzmytypowodzią, na nicjuż nieprzydatny ani ziemi, ani obejściu,które zbudował, a tylko pamięci żywych, co go wyłuska czasem,skurczonego do imienia i dwóch dat; urodzenia i Śmierci. Wświetlicy^Jzgromadziły się dzieci: Ignacek i Jaś, Broneki Kostuś, Mania iPaulina. Przez uszanowanie milczeli,tylko klękając przed trumnąodmówili Wieczne odpoczywanieale w przyległym pokoju i przeddomem szeptali, rozglądając się ostrożnie na boki: Tak pytał oStefana, tak pytał i nie doczekał. Pisałco? Odzywał się? Nic. Nic. Może za wcześnie. Przecież dopiero niedawno. A Hanka? pytali. Co z Hanką? Zostawił ją? Paulina gładzi dłonią suchą, sztywnąbiel płócien. Niewiele zmieniło sięw życiujej matki, Katarzyny. 21. Tylko najmłodszy syn. Bronek, prowadzi teraz gospodarstwo. I chcesię żenić. Chce się żenić z Hanką. . ' Paulina wyprostowała się, a wtedy poczuła bóle w dole brzucha. Przeraziła się. Według obliczeń akuszerki BoJanowskiej dzieckomiało urodzić się dopiero za miesiąc. Człapiąc spuchniętymi nogami,unosząc przed sobą spiczasty brzuch, przeszłado pokoju stołowego,zawołała: Maryna! Podeszła do otwartych drzwi kuchni. Zapach mydlin, sody,mokrego drzewa zemdliłją. No i po co teraz myjesz podłogę? Dziewczyna na czworakach, wsparta kolanami i dłońmi o podłogę,zwrócua ku Paulinie czarną, rozczochraną głowę. Policzki miaławypukłe jak czerwone, ale kwaśne jeszcze jabłka, wargigrube, a nadokrągłymi, brunatnymioczami, nad nosem zadartym, w którymdziurki podane ku górze niby ciemne lochy niskie, zafrasowaneczoło marszczyło się w podłużne bruzdy, Bo co? pisnęłażałośnie. I zaraz dodała płaczliwie:Samapani mówi, że brudy, podłoga zapuszczona, tosię zabrałam, myślę: jak dziecko będzie, trza czysto. Nojuż. już jęknęła Paulina. A teraz rzucaj wszystko i jaktu stoisz, po Janową! Powiedz, niech leci poBojanowską. A Ja si? kładę, bo mnie już bierze. Marynapotrząsnęła głową, zerwała się. Z podkasaną spódnicą,boso, popędziła przez podwórze do stróżówki. Przez uchylone drzwistodoły poszło za nią zielone, podpatrujące spojrzenie Wacki. Wróciła do ogrodu ^ Oj! krzyknęła. Oj,wiem coś! Oleńka i Helenka przypadły do niej. Mańcia i Michasia, któreobjęte spacerowały po dróżce, podniosłygłowy. Tylko Bolek rysowałna piasku ścieżki długim patykiem i nawet nie spojrzał. Ale wam niepowiem! Wacia odwróciła się od starszychsióstr; Wzięła pod rękę Oleńkę i Helenkę i odbiegła z nimi daleko, nakoniecogrodu, ażdo płotu, przez którego dziurę widaćbyło alejęlipową. Bojanowską przyjechała dorożką. Wpadła zasapana do kuchni istanęła władczo na mokrej jeszcze podłodze. Przed nią Maryna zopuszczonymi bezradnie ramionami pocierała. Jednąo drugą, bosestopy. 22 - Gdziewrzątek? huknęła Bojanowską. Wódy nagrzałaś? faj miwodę do sypialni! 'ziewczynaznieruchomiała, wpatrzona w czarny wąsik na wardze izerki. - Bo co? pisnęła. ojanowska machnęła ręką. tlili';'-"H, co z taką mówić! Inna tu była dawniej. Julka? Gdzie Julka? ^iHI^Maryna wzruszyła ramionami. Ale już Janowa, chuda, zwinna,Sfsydrzwiach,przy palenisku, pogrzebaczem porusza węgle. Kuksętaw bok Marynę: g^r- Kubeł zabieraj z drogi, dziewczyno! Chustką głowę obwiąż! sl^o panmówił? Co ci przykazywał: chustkę na głowie masz mieć! T^Zsypialni głos Pauliny: :;^ Pani Bojanowską, prędzej, prędzej! ^Przefalowała przez pokoje znanym szlakiemaż do sypialni. PrzyjBjgła się położnicy. Nos wyostrzony, plamy brunatne na czole, w^fóepoliczków, na szyi. Alew oczach ciemnych,podpuchniętychfioletowo, cisza i ból jak dalekie, przyćmione mgłą światło. ^--^ No, moje dziecko powiedziała i zrzuciła na krzesło ciemną,Ł^ótką salopę które toja już będę odbierać? Piąte? A tak żeś sięzarzekała ostatnim razem, ten ikoniec! Co tusię zarzekać. Przezna. eżeniem kobiety rodzić. Chce czy nie chce! Ale lepiej mi wyglądasznii; ostatnim razem. Tylko coś za wcześnie! No, pokażsię, daj11'o^Bowskiej zobaczyć! ^'Dziecko urodziło się lekko. Poród nie trwał nawetgodziny. Paufianftz przymkniętymi oczami, mokra od potu, zmęczona, czekała. ' -'". Nic pani nie mówi, pani Bojanowską szepnęła niespokojnie. ^-w Chłopiec usłyszała nareszcie. Paulinę tknęło przerażenie, igła rozpalona w sam koniuszek serca,'bezgłosie akuszerki niebyłodumy obwieszczenia narodzin,aleN^y żal nad dramatem narodzenia. Porwała się złóżka, nie czującswatek krwiciemnowijącej się jej po nogach, pochyliła się nadteeckiem, które Bojanowską obmywałaz krwi iśluzu. Nie żyje! -jęknęła. Żyje powiedziała akuszerkatylko słabe. Dziecko było drobne, żółtawosine,z noska i uszu sączyłasię ropa. Z trudnością, niechętnie, jakby przezwyciężającból zetknięcia się zeświatem, otworzyło oczy. Były zupełnie żółte. Zapłakało cieniutko,naaukliwiejak kocię. A w Paulinie ten płacz nikły, to ciałko drobne,Już naznaczone, już chore, tak niechętnie przekraczające próg życia, 23. obudziły nagły, nieoczekiwany, wszystko przerastający huraganmiłości. I wydawało jejsię w tej chwili, że to dziecko niechciane,najmniej udane ze wszystkich jej dzieci, najbardziej jest jej drogie. OBoże szeptała o Boże, żeby on tylko żył! Trzebaby mówiłaBojanowska zawołać doktora. Spojrzałana Paulinę, na stojącą w drzwiach Janową. Paulina płakała, jęczała, spoglądała coraz to na dziecko, czy żyje jeszcze, czy nie umiera. Janowa skinęła głową, mruknęła: Ja pójdę! Wybiegła, popędziła dostróżówki. Jan moczył nogę w kuble ikiwał się śpiąco. Zwijaj się' krzyknęła. Koniebierzipo pana Skorczycę! Jan przetarł oczy. I co się tak, kobito, wydzirasz? Dziecko się urodziło. Ale chore jakieś! Jedz! Migiem! Ruszajsię! Jan wyciągnął nogę z kubła, ocierałszmatą. ' No sapał. No, takie rzeczy! Ruszaj się! popędzała. Narzuciła grubą kraciastą chustkę A ty gdzie? Po doktora Biernackiego. Podwieziesz mnie. Kiedy zadyszany Dominik wpadł do sypialni, doktorBiernackiskończył już oglądać dzieckoi myt ręce wmiednicy. Maryna trzymała czystyręcznik, drapała się nerwowo gołą piętą w łydkę, ale nagłowie miała już ciasno związanąchusteczkę, kremową w czerwoneróże, którą jej na Wielkanoc podarował Dominik. DoktorBiernackispojrzał na Dominika i przygryzł dolną wargę. No, panie Skorczyca, panieSkorczycazawołał i odrzuciłręcznik,który Maryna chwyciła i składałateraz, marszcząc poważnieczoło przecież dziecko żyje. Niech siępan tak niedenerwuje! Czasemtrzeba leczyć, trzeba operować! Operować? jęknął Dominik. Pochylił się nad zawiniętymciasno w pieluszki synem. Zakrył twarzrękami, szepnął: O, Boże! Na łóżku cicho płakała Paulina. Podszedł do niej pachnący jeszcześwieżym, polnym wiatrem. Podniósłdo ust jej rękę, pogładził. Wybuchnęła płaczem. Doktor Biernacki położył swoją pulchną, różową rękę na ramieniuDominika. 24 - Panie Skorczyca, rozpacz nicnie pomoże, trzeba działać,^ba dziecko leczyć. II, Maryna usuwałasprzed łóżka mokre prześcieradła, ścierałaplamySaapodłodze. Obciążonabielizną, trzymając w drugim ręku imbryk,^^fochnęła drzwi bosą nogą. Bojanowska wymknęła się za nią: ^ Czekaj! szepnęła. Gdzie pantrzyma nalewkę? Wiesz? J3 nle wm! Maryna pisnęła przerażona. Wymknęła się^iEŁwardemu uchwytowi palców akuszerki i pobiegła do kuchni. 'v;. Bojanowska rozglądnęła się popokoju,ale już doktor Biernackii ^Dominik wchodzili tak zamyśleni, że dopieropo dłuższejchwili ^"-zauważyli jej obecność. '^ . bo, proszę pana, takie sprawy zdarzają się przecież. Nie. opisywalibyich inaczej w książkach medycznych. Dziecko ma żółtaczkę. Icterusneonatorum. Prawda, pani Bojanowska? - Bojanowskakiwała poważnie głową. ;4Ale to nie wszystko mówiłdoktor Biernacki. Podejrzewam zablokowane moczowody, Siusiu nie zrobił, panieSkorczyca tłumaczyła akuszerka. Siusiunie było. Spoglądałaprzy tym łakomie na serwantkę, w której dom yślała siębutelek. Kielich dobrze bypanu zrobił, panie Skorczyca, jak śmierćpan wygląda. Blady. Ale dlaczego operacja? pytał Dominik. Drżącymi rękamiwyjmował z szafki butelkę i kieliszki, postawił przed akuszerka. Niech pani pije, proszę, pani Bojanowska. Nie pogardzę uśmiechnęła sięi zaraz oceniającym wzrokiem przyglądnęła się butelce. Dlatego mówił doktor Biernacki, chodząc po pokoju iprzygładzając resztki swoich włosów że po pierwsze, musimysprawdzić, dlaczego moczowody są zablokowane, bo dzieckomożesię zatruć własnym moczem. Ale nietwierdzę, że na to potrzebnabędzie operacja. Operacja natomiast potrzebna jest na przepuklinę. Jest duża, bardzo duża przepuklinaJądrowa. Dlaczego? Dlaczego wszystko na to dziecko? Panie Skorczyca, najważniejsze, że możemy na to poradzić. Sągorsze rzeczy. To kiedy? Trzeba będzie jak najszybciej do szpitala. Najlepiej do żydowskiego szpitala na Lubartowskiej. Ja tam znam chirurga, doktóregomam zaufanie. 25. Bojanowska ostrożnie, z namysłem nalała sobie kieliszek pestkówki. Uniosła go w górę, wpatrzyła się w przeźroczysty rubinowypiyn. Zniżyłado ust, powąchała. Jej ocienione wąsikiem wilgotnewargi rozchylił uśmiech pełen łagodnego odprężenia. No to . przymrużyła figlarnie oko " za zdrowie tegonajmłodszegoPrzechyliła głowę do tylu i jednym tchem wychyliła kieliszek. A... odetchnęła. A... I spokojnie, z nie słabnącymuśmiechem zaczęła nalewać drugi kieliszek. Chłopca przed zabraniem do szpitala Dominik ochrzcił z wodyimieniem Henryk Ignacy. Przez kilka dni pobytudziecka w szpitaluPaulina nicnie jadła i cale dnie spędzała na klęczkachprzed łóżkiem. W kościele odprawiane były codziennie msze na intencję Henia,aDominik ślubował sobie,że jak dziecko wyzdrowieje, żaden żebraknie odejdzie z jego domu przez cały tydzień bez pełnego bochenkachleba. Henio wrócił ze szpitala słaby, ale zdrowy. Płakał mało, rozwijał" się wolniejniż inne dzieci, a Paulina sama godoglądała, sama wstawała w nocy, przysłuchując się delikatnemu oddechowi syna. I postanawiała, że tymdzieckiem najwięcej się będzieopiekować. Dominik nie wspominał nigdy o wyrzutach sumienia, o próbachspędzenia ciąży czarną różą, jakbyczuł, żePaulina dość już ukaranazostała chorobą dziecka. Myślałteż,że to możekometa, że jej złefluidy takwpłynęły na "szaleństwo" Pauliny. A tymczasem niewidzialna jeszcze/aobecna, zbliżała się do ziemi gwiazda,której ogonzdruzgotać miał świat. Jesienią następnego roku,kiedy Heniek wyleczył się już i rósłsłabszy i cichszy niż inne dzieciSkorczyców, wydarzył się ten wypadek na dzierżawie. Był sierpień, co dzień zżętą,związaną w snopkipszenicę wynoszono napole do wysuszenia. I co noc kradli zbożezpola. Tego wieczora Dominik wrócił z dzierżawyponury. Usta miałzaciśnięte,odzywałsię niewiele, a kiedy go Paulina zaczęła rozpytywać, powiedział: Znówukradli pszenicę. Kto to możebyć? zastanawiała się. Ujęła czoło wobie dłoniei rozciągając sobie palcamiskórę pomiędzy brwiami, powtarzała: No, kto to może być? Co tymyślisz, kto? 26 Ludzie mówią,że swoi. I zaraz, jakbyszukając winowajcy,jygDominik dodał: Nienauczyli to ich rewolucjoniścinapadać na-SSpbanki? Rabować kasy kolejowe? Sklepy z wódkami? Nie nauczyli to"Ł^Tch strzelać? Mordować bezkarnie? Sama dobrze wiesz! Ty ichObroniłaś! ^ Kogo? Kogo broniłam? Paulina nastroszyła się. 'i? Ale on nie patrzył. Wstał od stołu. Ruszył do sypialni. Niespo^-kojna pobiegła za nim. Czulą, gdzie idzie, wyczuwała o co mu:^( chodzi. Zamknęła prędko przed dziećmidrzwisypialni. Już sięgał. ręką, już otwierał szafę. Nagłym ruchem odrzuciła jego rękę. Odepchnęła go. Oparła się plecami o szafę. Blada,tylko przekrwione żyłki na policzkach, oczy powiększone, błyszczące. Usta zacięte, ażdolną wargę przygryzłazębami. Pokręciła głową. Starał się ją - odsunąć. Zostaw, Paulina. Odejdź! Nie dam! - No i czego nie dasz? Czego mi bronisz? Wiesz, czego. Ja chcę go tylko postraszyć. Nie dam! Zanim zdołał chwycić ją za ramię, odsunąć, przekręciła zwinnieklucz w zamku szafy. Wrzuciła gosobie zastanik. Stała teraz przedtum, rozpięta na szafie jak wielki ptak z rozwiniętymi skrzydłami, aprzed nią dwa łóżka razem zsunięte, nad którymiobraz Chrystusa w. różowej szacie i z ręką wskazującąna serce. Lampkaoliwna mdlała wŚwietle dnia. Tu był zakres ich świata. Tupoczynały się irodziłydzieci. Tu półszeptem prowadzili rozmowy, wspólne snuli plany. Tu" ^zapadały decyzje. Zakrywając szafę sobą, ten świat miała przedoczami, tegobroniła. ; Dominik! Błagam cię! Nie bierz dubeltówki! Niebierz! , Nie patrzył na nią. Głowę miał spuszczoną. We włosachzrudziałych od słońca pasma siwiziny. Czoło poradlone, a wokoło oczu,skrytych teraz za krótką, jasną rzęsą, zmarszczki drobne jak podwianem wada na podeszczowej kałuży. Wpatrzył się w kwiaty naczerwonym pluszowym dywanie, na szafirowe i zielone girlandy w,rogach. Nieobecny dla niej. W sobie zamknięty. Itylko odgadywała z ruchu mięśni karku, z zaciśnięcia szczęki, jakie tam w sobie prowa, dał walki, jakie zmagania. Cisza. Tylko bzykanie much pod sufitem i głosy dzieci z podwórza. Podniósł głowę. Podszedłdo szafy. Odsunął Paulinę z nieznanąjej stanowczością. Glos miał suchy, nieustępliwy. 27 Uspokój się, kobieto. Nie przeszkadzaj! Na postrach tylko. biorę. Czy mam pozwolić, żeby mi bezkarnie wynosili wszystko zpola? Uczepiłasię kurczowo gzymsu szafy, wpiła paznokciami wrzeźbione w drzewie liście. Pewna siebie, czując kluczza stanikiem,mówiła ostro: Nie dam ci! Żebyś mi dubeltówki nie brał! Oddaj, pókim dobry. Nieszczęściachcesz, nieszczęścia' Paulina, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Oddaj klucz! Nie oddam! A że snopki pokradną, towyrzekasz! Niech kradną! A dubeltówki nie dam! Strażnika się zawoła, aty nie idź. Wiesz jużprzecież, żewołałem. Żadenstrażnik na noc pilnować nie pójdzie. A ty chcesz iść! Paulina, oddaj klucz! Ujęła siępod boki, przechyliłado niego czerwona z gniewu, ażoczy zaszły jej łzami. A janie dam! Nie dami już! Chociażbyś miał szafę rozbijać! A jak mi Bóg miły, rozbiję! Dawaj, mówiępo razostatni! Dawaj! krzyknął. Tupnęła nogą. Wydęładolną wargę w butnej opozycji. Nie wykrzykuj sięnamnie! Spurpurowiał, szyja zaszła mu fioletowym rumieńcem. W męskie sprawy się nie wtrącaj! Do dzieci idź, tam twojemiejsce! Jęknęła. Ugodził ją. Dotknąłźródła bólu. Bo chociaż otwarcieprzyznawała się tylko do spraw ograniczonychzwyczajem dzieci idomu, wierzyła: to"nie wszystko. Zrezygnowała ze swego szerszegoudziału wżyciu, ale pragnienie wyjścia. poza siebie trwało. I wydawałoJej się, żeDominik to rozumiał. Ateraz, gdy chciała bronićograniczonego jej świata, ich świata, wypowiedział. Prawdziwy okazał się w gniewie. Była więctylko cząstkąjego życia, nie życiapełnią,Jedynie . Stefan! To on wciągał ją w tajemnicę, zawierzał i nie dzieliłświata na męskie i kobiece sprawy. I gdzie on teraz? Gdzie tułasięsamotnie bez jejrady, bez Jej opieki? A może już nie żyje? Możenigdy nie wróci? A ona tu skazana na codzienność, rzucona przezDominika do kobiecych spraw domu i dzieci. Łzy ją zaćmiły, kark zwolna sztywniał odogarniającej ją wściekłości. 28 m. Do dzieci mnie wysyłasz! krzyczała. Co to ja głupia. mostem? Do pieluch przewijania tylko? Nie dam! tupała nogami. ,'3?-- Po moim trupie! Nie dam! "A; Odsunął jągwałtownie teraz. Zamachnął się pięścią, uderzył w^ szafę, aż trzasnęła pod tym uderzeniem. Pękła, zachwiała się. ^:- - Nie dasz klucza dyszał drzwi wyważę. Daj sama, pókim'-? leszcze dobry! ,..: - Rzuciła mu klucz pod nogi, dygotała z wściekłości. -'. Masz! Masz! JużeŚ i tak szafę zniszczył. Taką szafę! Taką' 'szafę! Tfu, gospodarz, arzeczy własnychnie szanuje! :: Pchnęła drzwi, wybiegła do stołowego pokoju. Trzasnęław tyłek, Bolka, co jej się podrodze nawinął pod nogi. I zaraz krzyk i płacz,Dominika głosuciszający dziecko. Paulinawpadładokuchni. Zobaczyła przez okno rozbieganą trójkę dziewczynek: Wacia, Helenka i: -Oleńka. Musiały podsłuchiwaćpod oknem wsypialni. ^ Do lekcji! huknęła. Wacka, siadaj mi zarazdo lekcji, bodo komórki zamknę! Trzaskała garnkamipo palenisku. Dominik przybiegł- z dubeltówką wręce. Zapłakany, pięcioletni Bolek trzymał się kurtki ojca. Paulina nie wściekaj się. Daj mi kolację. Idęjużna całą noc wpole. Idź! krzyknęła. Idź! Jak ci tak spieszno, to i bez kolacjipójdziesz. Odwrócił się. Wyszedł. Dzieci pobiegły za nim dostajni. Niebo,-szafirowe ijuż pierwsze sierpniowe gwiazdy. Osiodłał konia, wsko. -, czył, ściągnął wodze. - Bądźcie grzeczne przechylił się ku dzieciom. Odprowadzały go ażdo bramy. Janowa, co ze stróżówki szła dowieczornego udoju, spojrzała, zauważyła dubeltówkę, westchnęła: O Jezu. Przeżegnała się. Paulinie ręce trzęsły się w podniecę-niu. Gamczek z mlekiem wysunąłsię z palców, trzask! Potłukłnakawałki. Przysiadła na podłodze, zbierała skorupy, wycierała Ścierkąrozlane mleko. Łzy kapałyjejna ręce. Ramiona podnosiły się wszlochu. Dzieci nagle wokoło niej: pięć dziewczynek i mały, pochlipuNey Bolek. Noc była, kiedy ścieżką, wzdłużwąwozu, zajechał na dzierżawnepola. W domu parobkaLudwika ciemno- Ścieżkąod tyłu podjechałaż do stajni. Uwiązał konia. Nadsłuchiwał. Cicho. Tylko ryży pies -przybiegł, kręcił wielkim, okrągłym łbem, machał puszystym ogone^l, skomlał cicho u nóg, łasił się29. Do budy. Lisek! popędził go. Do budy! mówiłrozkazującym szeptem. 'Pies odszedł niechętnie. Dominik stanął pośrodku obejścia,uśmiechał się gorzko. To tak tu oni pilnują! Wszystko by możnawynieść. Bydło, konie wyprowadzić! Stodołę podpalić! " Nie mamnie, to nie dojrzą. Pańskie oko konia tuczy. Trzeba się będzieprzeprowadzić bliżej, do nocytu siedzieć, samemu upilnować. A odświętego Szczepana zgodzę nowego parobka- Niech Ludwikzostanie, ale młodszego trzeba mu do pomocy. Szedł wolno aż do ścierniska, aż tam,gdzie od drzew na wzniesieniu cień padał i snopki dawały mu schronienie. Objął silniejujęciestrzelby. Czekał. Czuł własną zawziętość, jak go wypełniała, jakw nim się gotowała,bulgotała, obejmowała go swoimwrzeniem,silniejsza od niego, paląca. Czułkropelki potu na czole i wilgoć nakarku. Uparty był zawsze, sprawy zaczęte doprowadzał do końca,aledla ludzi niemściwy. Więc dlaczego go tak wzięło? Do czasucierpliwośćmoja szeptałdo czasu! Rozejrzał się: Lizie? Nadsłuchiwał. Tylko rechotanie żab z bajorek na łąkach. I chłodna,liliowa cisza księżycowej nocy. Spojrzał w górę. I wtedy srebrnymwężem oderwał się meteor, przemknął, zgasł w granatowym niebie. Żebyśmysię nigdy z Paulina już tak nie kłócili. Nigdy, do końcażycia. Uśmiechnąłsię z tego przesądu silniejszego niż rozsądek, odruchowego jakzmrużenie oka przed światłem. Ale natychmiast czujność. Z której strony nadejdzie? I kto to? Sąsiad? Możliwe, żeby sąsiad? Zawziętość nieustępowała. Co noc zboże złożone w snopkach dosuszenia znikało z pola. Plon całorocznej pracy. Całednie wysiadywał na polu. Ledwo się rozbrużdżyto, a już niebo badał,jaką niesiepogodę. Zamartwiał się, kiedy wmaju rzuciłysię spóźnione przyo mrozki, a później, kiedy zbytdługa susza ściskała ziemię, na klęczkach'błagał Boga o deszcz. Złodziejemruczał psiakrwie. Aniedoczekanie ich! Zniszczyć mnie chcą. Moje biorą! Mój pot,moją krwawicę! Patrzył, nadsłuchiwał. W dole, w księżycowejpoświacie widziałzabudowania sąsiada. Amoże nieprzyjdzie? Możesię wystraszył? Już chciał przysiąść, bo go nogi od całodziennegolatania w polu bolały, kiedy nagle od zabudowań sąsiedzkich podniósł się cień. Serce w nim zamarło. Ukryty za snopkami tak dyszał,żeaż ręką zakrywał usta, żeby go nie usłyszeli. Do pierwszego cieniadołączył drugi. Szli w stronępola. Rośli,coraz bliżsi. Rozglądali sięwokoło, przystawali. Mówili cośdo siebie szeptem. A on cały w 30 ;eniui słuch wytężając, suchymi wargami powtarzał: Boże,e, przecież przestraszyć tylkochcę, swojego tylko bronię. Nanoszukałw sobie tejsłodkiejciszy, która spływała na niego wiele i przy modlitwach corannych, cowieczornych, na klęczkachd łóżkiem, tejciszy kojącej, otulającej miękką, ciepłą opończą, com w nim jak łagodne pobrzękiwanie organów brzmiała, zagłu;c niepokój. Na próżno. Tylko samotność. Tylkopaląca decyzjajljOdwetu. Pustka pomiędzy ścierniskiem i niebem, pomiędzy granicąf Tlasów nahoryzoncie, nad którymi do niedawna błyszczał różowy pas^^achodu, ibiałą linią szosy,na której cisza. W lej pustce i ciszy^tyiko on i tamci. dwaj: ich sylwetki rosną, szept unosi się, grubieje. ,^^3ącoraz śmielej, ogromnieją. Wyprostowali się. Dominik drgnął. '^ła ognista przeszyła mu kręgosłup, krew fioletowym rumieńcem;do szyi, do twarzy,oczy przekrwione, ażłzawe. Chwycili zanajbliższysnopek. Twarzy nie widać. Grubym, ochrypłym, nieswoim gło--jseaa zawołał: -:"^ Stój! Stój! : .-; Przykurczyli się, przygarbili. Widział, jak się oglądali, niepewni - sfad dochodzi głos. Nie puszczali snopka. Dominik sprężył się, podcfionią twardeujęcie dubeltówki, krzyknął: ,, Stój złodzieju, bostrzelam! -..Spostrzegli go. Rzucili snopek. We dwóch skoczyli na niego. '.Odwinąłsię wyciągniętemu, nacierającemu na niego ramieniu, przed ręką, wktórej błysknoża. Nagłym, drobnym ruchem palca poruszył(Syngiel strzelby. Grzmot wstrząsnął ciszą, echem poszedł po wąwo;]is6. Krzyk! I szybki, zwinny cień uciekającego złodzieja. PrzedJCtonunikiem leżał jęczący, bezbronny Już ranny człowiek. Rzuciłłtttbeltówkę. Dygotał na całym ciele,ogromne, ciężkie zmęczeniespadło mu na kark, na ramiona. Pochylił się nadleżącym. Od zabu^^teffiBari dzierżawnychbiegł Ludwik, za nim młodszy parobek. W ci- sżyrós^ lamentujący głos Ludwikowej. Wnarzuconej na koszulę claście, jakwielka wrona, któraporwała się z rżyska,biegła nie^ao kolebiąc się. Krzyczała: ".'.'. " O Jezu^o Jezu, zabili kogoś, zabili. ^Paulina całą noc nie spała. Dopieroprzedświtem zmorzył ją^^ki, męczący sen. Zerwała się. Łóżko Dominika nieruszone. Spa^m śdsnął jej gardło. Ubierała się płacząc, ale tak, abynie zbu^Kić dzieci. Prędzej! Nawet Jana nie chciała budzić,żeby zaprzęgał 31. konie. Samej lepiej biec, samej lecieć tam. Szarojeszczebyło,chłodnysierpniowy przedranek. Tylko baby z bańkami mleka. I puste ulice. Modliłasię latającymi od strachu wargami. Mokra, zadyszana, przybiegła na dzierżawę. Spojrzała na pola, czując w sobiessącą pustkę. Boże, co sięstało? Pełnoobcych ludzi kręciłosię na jejpolach. Dostrzegła Ludwikai on też jązobaczył. Biegł ku niej wielkimisusami przez pole. Chudy, wzrostem górował nad innymijak ogromny bocian z rozwiniętymi skrzydłami. Był w rozpiętejkurtce iczapce przekrzywionej na prawą stronę. Paulina przystanęła, brzuchjej zaczął dygotać, szczekała zębami z nagłego zimna. Nie żyje! Lecimi powiedzieć, że Dominikazabili! I nie pożegnaliśmysięnawet. Bez kolacji poszedł! Trzeba było za nim! Wołać! Nie puścić! Ludwikzwolnił kroku, szedł teraz ostrożnie, oglądał się,zatrzymał. Gdzie pan? przypadła doniego. Patrzyła w twarz Ludwika chudą, pomarszczonąpodłużnie, sinoczerwone, ziarniste znamię na prawym policzku zachodziło aż naszyję. Nos miał ostry Jak dziób, a w małych, niebieskich, blisko siebieosadzonych oczkach wieczne zatroskanie i niepewność, jakby nieustannie myślał: Ojoj, a co też mi się nowego przydarzy? Podrapałsięw siworudą szczecinę na brodzie, powiedział: Pana zabralido cyrkułu. Za co? Złodzieja postrzelił. Zabił? O, Jezu mój! Zabił. Nie, mówię: postrzelił. O tu, w ramię. Apan? Mówię: poszedł ze strażnikiem do cyrkułu. Ale się zamartwiał, Mówił co? Nic. Zamartwiał się o tamtego. O złodzieja? Ao niego, o tegodrania. Westchnęła. Szli teraz obok siebie, ona ścieżką. Ludwik samymbrzegiem ścierniska. Pogodazepsuła się i szły kłębiaste chmury nadeszcz. Grupki ludzi na polu sąsiedzi pewnie, których nie znała,bo mieszkali przecież nietu, leczw mieście przyglądały im się,poszeptywały dosiebie. Kto to? odwróciła się do Ludwika. A ja wim? Nalazło tego tylenie wiadomo skąd? Za strażnikiemtak. I zaraz jedno drugiezwabia. Roboty ludzienie mają. No! 32 A ten złodziej? szeptała. Ludwik pochylił się, ciężki, gorzki od tytoniu oddech spadł na nią. Sąsiad szepnął. Wskazał brodą zabudowania w dole,zawąwozem. Co Ludwik plecie! Gdzież bysię ośmielił! Sam widziałem. Niepoznałbym? No! Dość ma swego drań, ajeszcze na cudze sięporywa! To czegoLudwik wcześniej nie powiedział! Trzeba było panuSkorczycy powiedzieć. Inaczej by się to może załatwiło- A tak, tostrzelanie. Ech! Ludwik milczał,drapał się w potylicę, zsunął czapkę na oczy. Odwrócił głowę, splunął za siebie, popatrzyłw niebo. Te chmury to się tak ino zbierają, niby na deszcz, a nie nadeszcz, ale po mojemu padać nie będzie. Nie rwałomnie w nogę. Ja się Ludwika pytałam drżała zniecierpliwiona dlaczego, jak Ludwik wiedział, kto kradnie z pola. dlaczego Ludwik. no. Ludwiku poprosiła no, dlaczego? Ludwik miętosił brodę,podsuwał ją palcami do góry, jego zatroskane oczka miały wyrazudręczenia. Odchrząknął. Miarkowałem sobie dawno: mówić, nie mówić? Mówić: mściłby się jeszcze, cholera. Nie mówić:możetak przejdzie, wystraszy się czego,zaprzestanie. I tak zeszło. No i tak. A gdzie ten złodziej? spytała Paulina. Ogarniało ją zniechęcenie dowszystkiego- Tyle ten Ludwik doznał, dobrego odDominika. A nie powiedział, bał się. O! ucieszył się Ludwik i nawet krótko roześmiał:Hę! hęlZłodzieja, tostrażnik zaraz wziął do szpitala. A jęczał, przeklinał,mścić sięobiecywał. To go takbardzo nie postrzelił, jak miał siłę wymyślać? A dobrze mu nasz pan przyłożył,nie ma coFNależało się. Doszli tak do, zabudowań dzierżawnych. Ludwikowaczekała wobejściu, uśmiechnięta smutnie prosiłado izby i obchodziła Paulinęz uważnym, świątecznym szacunkiem, przeznaczonym dla ludzinapiętnowanych nieszczęściem. Ady niech pani siada, a może mlika, możebarszczuprzyniesę,podgrzeję? Ale Paulina tylko zaczerpnęłakwaterkę świeżej wody z wiadra,napiła się i powiedziała, że musi wracać. Nie zgodziła się, żeby jąmłodszy parobek, Pietrek, odwoził. Macie tu robotę powiedziała a ja skoro Świt jutro będę. 33. Wracała najpierw wolnym, a w miarę oddalania się od zabudowańcoraz szybszym krokiem. Sam^ sobie zostawiona, rozżalała się nadsobą: O, ja nieszczęśliwa, co ja teraz bez gospodarza zrobię? Wzięli człowieka. Do cyrkułu mówi, ale co dalej? Nazamek gojeszczeposadzą. Na zsyłkę dadzą. Trzeba zaraz lecieć, dowiadywaćsię. I nagle buchnął w niej gniew. Silniejszy niż zniechęcenie i ból. Gniew nią smagnął Jak bat ognisty, ażjęknęła nim podcięta. Zaciśniętą, wyrzuconą w górę pięścią groziła tamtym nieznanym, niewidocznym sprawcom jej nieszczęścia: Spokojny był człowiek, toście go, cholery, do tego doprowadziły! Przekleństwo moje na was! Przekleństwo! Dominik wrócił tego samego dnia koło obiadu. Przyszedł wprostdodomu, na ulicę Namiestnikowską. Wacka dostrzegła go pierwsza. Wymknęła się byładopiero co z mieszkania, żeby uciecprzed nudąmierzenia, bo akurat krawcowa, Leokadia Nestorowiczowa,przyszła, żeby wykańczać mundurkidziewczynek, że to już w następnymtygodniu zaczynała się szkoła. Nestorowiczowa, chociażco chwilazwoływała dziewczynki domiary, od półgodziny stała przed Paulinai wymachując ręką, w której druciane okularypodrygiwały z każdymjej gestem,radziła, przez kogo by najlepiej trafić do strażnika i komu ijaką dać łapówkę. Niby nieszkodliwa, bzykająca osa, pochylała swojąstożkowatą głowęz upiętym ciemnymwarkoczem i górną połowęciała kuPaulinie,podczas gdy jej solidny odwłokchwiał siętylkow miejscu. Waciaobrzuciła bystrym, zielonawymspojrzeniem podwórze. Świtała jej w głowie nowa psota. W ostatnimroku bardzo wyrosła,ale nie nabrała ciała- Zrobiła się też. Jak mówiła o niej Janowa,"szkódna" i psot jejbali się lokatorzy. Z dorosłych kochała tylkoi słuchała ojca. Ateraz już w połowie skokuz mieszkania do stodół/,jużz planem, od którego jej wąska, blada twarzyczka zaczynaładrgaćzłośliwym uśmieszkiem,usłyszała skrzypieniebramy i natychmiast,zanim jeszcze zobaczyła,wyczułaojca. Rzuciła się do niego, płacząc zradości. Po przesłuchaniu puścili go. Uniewinnili. Miał prawo bronić się. Nie z tyłustrzelał, ale z przodu. Przytulił Wacie, głaskał jejbuńczuczne, sterczące dokoła głowywłosy i postanawiał, że więcejpoświęci czasu temu dziecku zaniedbanemu, jak mu się wydawało,odsuwanemuprzez Paulinę. Wacia, uwieszonau ramienia ojca, wpatrywała się wniego zbezgranicznymoddaniem. Puściła nagle jegoramię, wpadła do kuchni ikrzycząc: Tatuś, tatuś wrócił! uderzyła głową w ściśniętą gorsetem talięNestorowiczowej. Paulina 34 tylko syknęła, powstrzymałasię, żebynie trzepnąć Wacki, a Nestorowiczowa, trzymającsięza brzuch, siadła na krześle. Ale już Dominik wchodził do domu i Paulina, wybiegającdoniego, zawodziła: O, Bogudzięki, że jesteś! Ale jak ty wyglądasz! Wymizerowany! Jak z krzyża zdjęty! A te cholery! Akary na nich nie ma! Jeść cidam zaraz! Siadaj! Ale Dominiknie chciał jeść, tylkopołożyć się, a przedtem umyć. Poszli więc dosypialni, zamknęli drzwi za sobą i dopierowtedy' Dominik zaczął mówić. Tylkoon się wykuruje, a zaraz stanie przed sądem. Rozprawabędzie. Ale jak to wszystko było? dopytywała Paulina. Przychodzisz na pole i co? Nie przypominamsobieteraz wszystkichszczegółów. No,ale mniej więcej, mniej więcej. Skryłeś się za snopkami ipatrzysz. Wpatrywała się w niego, aż się chciał uchylić przed tym penetrującym wzrokiem. A ona więcej niż ze słów wyczytywałaz jegotwarzy, ze skrzywienia ust, drgania policzka,z sinawego podpuchnięcia oczu i łatwego łzawienia skutku tamtej nocy- Obserwowała,jak drgały mu palce przygładzające wąs, targające spiczastą bródkę,kiedy mówił o wypadku. Ipowstawał wniejlęko to drżenie, jakbybezpieczeństwojej samej zachwiało się. Poprzez słowa, twarz. lruchyDominika widziała ich. -Twarze zamazane, jakbyulepione zgliny,szli, dwa cienie pochylone ku ziemi. Ostrzegawczo chrzęściło rżyskoi przerażony poryw wiatru niósł zapach obcego, A kiedy uproszonyprzez nią Dominiknawracał raz jeszcze i jeszcze do tamtej chwili, wktórej obydwaj złodzieje chwycili za snopek, zaciskała ręce w pięścii ustami skrzywionymi, jakby przeniknął ją po rozgryzieniu zielasmak piołunu i jakby ta gorzkość nie ustępowała, napełniała ją,skręcona tak w nieustępliwej zaciętości, pomstowała: A medoczekanie ich! Azachłanne! Na cudze idzie! W tyłektrzeba mu było jeszcze śrutu trzasnąć, a dodać, żeby cholera siedziećnadupie nie mógł! Osłabła ze złościpytała go lękliwie: A nie zemści się? Ludwik mówił, że ci wygrażał, że się zemści. A nie zemściłsię? Mało to mi plonów zrabował? Już on siędobrze na mnie zemścił! Ale mówił bez dawnego ognia. Tlił sięw nim tylko płomyk. Wydawał się ogniskiem przygasłym: drzewo rozpalone jeszcze, ale 35. już ani płomienia, co strzelał w górę, ani iskier, co z szumem wzbijałysię niby spłoszone ptactwo. Zgnębili człowieka zamartwiałasię Paulina. I jakbysamw siebiestrzelił, a niew tego drania. Na drugi dzień zaraz pobiegł Dominikdo kościoła, do spowiedzi. Wrócił rześki,uśmiechnięty. Pokutę odprawił większą, niż mu zadałspowiednik. Ale pokilku dniach wróciło. Chory jakiśjestem skarżył się Paulinie sił nie mamdawnych. Starość czy może mi co dolega? To idź do doktora Biemackiego radziła. Alezanim zwrócił się do doktora, Dominik poszedłdo spowiedzi. Poczuł się na krótkolepiej. Znów wrócił do spowiednika, prowadziłz nim długierozmowy. Wydawało się jednak, że chociaż grzechmiałdawno odpuszczony, sam sobie nie odpuścił. Od czasutamtej sierpniowej nocyjakby wypaliły się w nim siły. Jakby cała jego energiaspłynęła i stopiła sięw tym jednym punkcie pomiędzydotknięciempalca a cynglem dubeltówki. Zniszczyłem człowieka powtarzał Paulinie. Śrutemzdruzgotałem muimię. Już tego nikt nie naprawi. Choćbym muoddał snopki z całego pola i między ludźmi opowiadał, żeśmy siętylko posprzeczali. Narzekałna bóle wątrobyi że go rwie wkrzyżu, że mu słabnąręce i że niemoże głęboko odetchnąć. Budził się nadranem, nie mógłzasnąć, kręciłsiępo kuchni i zaparzał sobie zioła nawątrobę. Męczyłygo sny o diabłach. Było ichzwyklekilku. Zbliżały się do niego, a wtedy zrywał się, uciekał i budził przerażony. Zdecydowałsię wreszciepójść dodoktoraBiemackiego. Od samego początkusprowadzenia się po ślubie do Lublina Skorczycowie zasięgaliporady dwóch lekarzy. Doktor Ansztajn leczył Michasię naskrofuły. Mieszkał w Rynkui znanybył całejspołeczności lubelskiej i podlubelskiej ze swoich trafnych diagnoz, opieki nad chorymi i z tego, żebiedaków leczył za darmo. Doktor Biernackibył nie tylko lekarzem,ale i społecznikiem. Skorczycowie prosili godo wszystkich domowników i do niego biegli zawsze w nagłych wypadkach. Doktor oburzał się głośnona skandaliczną kanalizacjęlubelską, na fetor wspólnych podwórzowych wychodków, których w uboższych dzielnicachnikt nie opróżniał, na tragiczne warunki mieszkaniowe biedoty, nazgniły odór rynsztoków, na lekceważenie przez zarząd miejski najbardziej podstawowych zasad higieny. Pisał do "Ziemi Lubelskiej",przemawiał na zebraniach obywatelskich, kłócił się wmagistracie. 36 W Dominiku znalazł nie tylko rzecznika swoich spraw, ale i człowiekarozumiejącego podstawy higieny i jej znaczenie dla wielkichskupisk ludzkich. Tak, jak ze spowiednikiem swoim, kapucynem, taki z doktorem Biernackim Dominik prowadził nieraz dyskusje trwającedużodłużej niż zwykła wizyta lekarza albo spowiedź przy ' konfesjonale. Zawsze optymistyczny, pogodny i energiczny, Dominiksiedziałteraz w gabinecie doktora Biemackiegozgnębiony, z opuszczonymiramionami. Jego bladoniebieskieoczy bledsze byty niż zwykle, a w' zapadniętych policzkach leżały cienie znużenia. Doktor Biernacki, ; niecootyły,'posapujący,o szerokiej czerwonej twarzy, był prawiezupełnie łysy. Tylko kilka pasm włosów onieokreślonej barwie,zaczesanychod jednego do drugiego ucha,kilka promienistych dróżek przez lśniącą żółtawą łysinę jakby wyrażało żal doktora za utraconą, może bujną w młodości czupryną. l Panie Skorczyca zapytał. Ile panma lat? I przypatrywał się Dominikowi niebiesko-porcelanowym wyłupiastym spoj' rżeniemspoza szkieł w cienkiej, złotej oprawce. Dominik wzruszyłramionami: Niedługo skończę sześćdziesiąt. No to my, proszępana, jesteśmy w jednym wieku. Ja, panie Skorczyca, też jestem zmęczony. No co? zastanawiał się i odchylał! ku tyłowi, siedzącna fotelu za swoim pokrytym papierami biurkiem. i No, zbadałem pana. Osłuchałem, opukałem serce,płuca. Nic nie! znajduję. Lata, panieSkorczyca! Lata! Już siódmy krzyżyk panuf leci, a robi pan jakchłopak. Z Rur Brygidkowskich co dzień w pole na Kalinowszczyznę! A w polu pan tyra jak młodzik. Alezeszłego roku tak nie było bronił sięDominik. Kiedyś sięmusi zacząćpowiedział lekarz. Zresztą,przy, znaję, ten wypadek z postrzeleniem złodzieja to był szok, to panawzięło. Ludzie mówiązaryzykowałDominikże kometa też może! tak naczłowieka wpływać. Przypatrywał się doktorowi, co powie. ;Może go wyśmieje? ; Aledoktor Biemacki przygładziłłysinę; jakby sprawdzał, czyresztki włosówtrzymają się jeszczena miejscu. Pokiwał głową. Co my wiemy? Może. może i są jakieś fluidy. Przecież mywszyscy jesteśmy częścią wszechświata. Zaburzenia w pewnych sfe; rąch kosmosu mogą wpływać na elementy pośrednio tylko zależne. Czy ja wiem,panie Skorczyca? Wszystko możliwe. Mówię jak fflo37. zof. Bo nie jestem astronomem. I to nie jest moja diagnoza. Dajępanukrople na uspokojenie. I niech pan się przeniesie bliżej tejdzierżawy albo dzierżawę sprzeda. No co? Sprzeda? To z czego ja bym żył, panie doktorze? I tyle pracy,tylepracy. Ja pana rozumiem. Też niemogę skończyć. Teżsobie mówię: odpocznij. No i nic. Z wizyty u doktora Biemackiego Dominik zapamiętał, że trzebabysię przenieść bliżej dzierżawy, co zresztą sam już dawniej planował, i że to może kometa zbliżająca się w szaleńczym pędzie ku ziemitak wpływa na jego samopoczucie. Uspokoił się nieco i zaczął rozglądaćsię za mieszkaniem na Lubartowskiej. Tej samejjesieni, pewnego deszczowego poranku w listopadzie,odbyła się rozprawa sądowa. Postrzelonego sąsiada skazano na dwalata więzienia. Wychodząc z izby sądowej skazanyodwróciłsię i poszukał wzrokiem Dominika. Twarz miał długą, ostrą jak u lisa,sinawą, jakby zmarzniętą, a wargi wykrzywione w grymasie nienawiści. Spod czerwonego wąsa błyszczały zęby, jakby je zaciskał. Oczy zmrużył, zwęził i spojrzeniem jakigłą loduugodził Dominika. Dominik zachwiał się, jakby przeszyty, poczuł, że blednie, i chwyciłsię ramienia Kostusia, który przyszedł znim razem narozprawę. Skazanyodchodziłpopychany przez strażnika. Żona jego, ogromna,koścista kobieta, cała na czarno, wycierała nos kraciastą chustką,rozpaczałagłośno. Złorzeczyła złym ludziom i wzywała niebo naświadka niewinnościswego męża. Łże szepnął Kostuś Dominikowi przecieżzłapałeś go, jakkradł. Chodźmy! Przesuwając się do wyjścia, Dominik stanął twarząw twarz z żonąskazanego. Jej czarnaspódnica ocierała się o jego ręce. Głuche,ciemne spojrzenie dotknęłoDominika. Spod ronda kapelusza jakspod skrzydeł wielkiego kruka chłodny cień spłynął mu na piersi. Wzdrygnął się. Odsunęłasię, uniosłaspódnicęi głośno splunęła mupod nogi. Chodź do Zlotorajewa na piwo ciągnąłgo KostuśDominik szedł milczący, zgnębiony. Co miałem robić? zwrócił się do Kostusia. Pozwolić, abymnie dalej okradano? 38 Nie powiedział Kosluś. Nie zrobiłeś niczłego- Możetylko trzeba było się ze mną przedtem porozumieć. To mściwe juchy. -Uważaj! -" Siedli przy stoliku w pokoju przylegającymdo wielkiego kolonialtoego sklepu. Więc myślisz zastanowią! się Dominik że można to było^załatwić inaczej? Przez pośrednika? Gdybyś mnie spytał, znalazłbym ludzi. Trzebabyło pójśćgromadą. Złapać, zbić. I rozmówić się na miejscu. No, ale trudno. Napij się- Trzeba zapomnieć. ' Zabierając dubeltówkę z szafy, Dominik nie myślał o rozprawiesądowej,nie przewidywał, że widok pola, pustki, samotności podspadającymi gwiazdami, żeto uczucie aż zdławienia oddechem,kiedy po polusuną skradającesię cienie, że ta swojskość, w którejopiekuńczym kręgu wszystko powinno się jakoś ułagodzić, prze^mieni się w obraz sali sądowej, spospolicieje w zapach wilgotnych,parujących ubrań, zaplutej podłogi, taniego tytoniu, że na zawsze dotamtego wspomnienia przylgnie mdły zapach strachu, obawy przed. mocą człowieka, któregowyrok decyduje o życiu. Do tego więcdoprowadził, onsam, jednymnaciśnięciemcyngla. Pożegnał sięz Kostusiem na Krakowskim Przedmieściu. Umówili się jeszcze, żepójdą razem zobaczyć mieszkanie na Lubartowskiej, i Dominikprzygnębiony,zły nasiebie ina cały świat, wrócił do domu. Na wiosnę następnego roku przeprowadzili siędo kamienicy przyulicy Lubartowskiej. Zpołudniowo-zachodniego przedmieścia przejechały wozy zmeblami i rzeczami Skorczyców przez całe śródmieścieLublina aż na pómocno-wschodni jego kraniec,do wylotu ulicyLubartowskiej, szosy prowadzącej na Lubartów i tam, gdzie byłdawny trakt handlowy na Ruś. Tu też blisko, na wzgórzu zwanymCzwartek od czwartkowych otwartych targówprzy przeprawie przezrzeczkę Czechówkę, stalkościół pod wezwaniem świętego Mikołaja,o budowie nieskomplikowanej, jednonawowy,fundowany w swojejpierwotnej, drewnianejformie bodajjeszcze przez Mieszka I w roku986. Kamienica, w której zamieszkali, postawionaspecjalnie dla robotników fabryki wag Hessa, frontonem przylegała do ulicy, a obszernym podwórzem do ogrodów sąsiedniej posesji. Na podwórze,któredzieciom Skorczyców ukazało si? jak wyspa zaczarowana, gdzie niezbadane kryjówki, tubylcy, język nowy a pociągający, wchodziło sięprzez wielką bramę, większą i bardziej okazałą niż ich dawnadomowa brama na Rurach Brygidkowskich. Kiedy tamstanąć, 39. widać było na wzgórku kapliczkę pod wezwaniem świętej Rozalii. Nikt przechodząc oboknie myślał, żestąpa po polu bitwy, a zkapliczką świętej Rozalii łączyła się stuletnia już historia ułanówksięcia Józefa Poniatowskiego. Tu,w tym miejscu, 14 maja 1809roku stoczyli bitwę z wojskami austriackimi okupującymi wtedyKsięstwo Warszawskie. Pułkownik DominikDziewanowski wjechałdo miasta naczele ułanów, a wódz naczelny, książę Józef Poniatowski, założył tu swój ą tymczasową kwaterę. Dla ułanów, którzy zginęliprzy uwalnianiu miasta, usypali lubliniacy kopczyk, postawili na nimkapliczkę, a opiekęnadspokojem żołnierzypowierzyli świętejRozalii. Do tej kapliczki przez ulicę Lubartowską, zamieszkałą głównieprzez ludność żydowską, ciągnęły na Boże Ciałokatolickie procesje zferetronami, a dziewczynki w bieli Pierwszej Komunii sypały kwiatyprzed księdzem, który pod baldachimem, z uniesionym słońcemmonstrancji, prowadzony pod ręce przez starszych z parafii, błogosławił ulicy, budynkom i wzgórzom. Procesja zatrzymywałasię przedołtarzykiem w bramie kamienicy, a zawodzące, piskliwechóry wiernych wypełniały podwórze i słychać je było daleko, aż nawet naGrodzisku, gdziestary cmentarz żydowski i gdzie przezwiele jużwieków spoczywali: Abraham syn Uzji kantor lubelski, SzlomaSzachnarabin i Mojżesz Montalto syn Eliasza, który byłlekarzem Ludwika XIII. Dominikowi było stąd blisko na pola, bo już za Czwartkiem, zacerkwią Przemienienia Pańskiego, dawniej unicką,skręcał wzdłużwąwozu, nad którym wznosił się, otoczony murem, dawny cmentarzunicki. Mijał teżkierkut nawzgórzuGrodziskai wreszciena lewo,wzdłuż cegielni, ścieżka znana tylko domownikomprowadziła nadzierżawę. Mieszkanie swoje na Rurach Brygidkowskich wynajęli LeonowiPiotrowskietnu, właścicielowi zakładów mechanicznych w podwórzu. Był to stary lokator Skorczyców, człowiek, którego Dominikcenił, któremuufał i z którym nieraz chodził razem doSabadiniegona piwoi zakąskę. Poznałprzez niego kilku młodych przedsiębiorców i na jego prośbępodżyrowywałimweksle- Janowi podniósłDominikpensję i powierzył opiekę nad całym obejściem, a samdojeżdżałtylko i doglądał. Na Lubartowskiej przerobiono dla nichspecjalniemieszkaniena parterze: z trzech małychmieszkanek,każde po pokoju z kuchnią, przeznaczonychdla rodzin robotniczych,powstał trochę niezgrabny, ale obszerny, trzypokojowy konglome 40 rat. Paulina weszła do wąskiego korytarza. Spojrzała iogarnęła jąrozpacz. Chociaż oglądała już to miejsce, chociaż zgodziła się nanieodwołalność zmiany,dopiero teraz perspektywa życia winnychwarunkach zaczęła nabierać kształtu, zapachów i kolorów, ukazującjej się jak niski igliniasty brzeg szarego, bezslonecznego jeziora. W końcu tunelu-korytarzakuchnia. Drzwi z przedpokoju dooddzielnych pokojów. Ciasno. Ciemnawo. Zaciskając pięść grzęzław nienawiści, ciemniała od gniewu. Nie podobaci się? dopytywał Dominik. Niech będzie wzruszała ramionami. Blisko ci stąd napole. Będziesz mogła teraz tłumaczył zająć się lepiej dziećmi,dopilnować. Sama narzekałaś, że nie masz czasu, bokrowy, bogospodarstwo. Westchnęła, przyznawała mu rację. Od czasu odejścia Julki, którąwydali za kowala z Miętowa, nie mogła sobie dobrać stałej dziewczyny. Pomiędzygospodarstwem, oborą a ogrodem,troszczącsię oMichasię, która niedawno dopiero przeszła operacjęskrofułów. Paulina niewiele miałaczasu nazajęcie się dziećmi, zaniedbywała je. Teraz masz dużo czasu dla dzieci mówił Dominik. A ona krzywiła nos i tarłapalcamizmarszczone czoło. Chciało jejsię płakać. Wejścietu równało- się jakiejś stracie osobistej, z którejjeszcze nie mogła zdać sobie sprawy. Czuła siętak, jakby jej ruchliweręce skrępowano łykiem. Przygnębiona stała na brzegu korytarza,wpatrując się w jaśniejącąna jego końcu plamę nowej kuchni. Maryna dojdzie, trzeba będzie przenocuje, pomoże ciwgospodarstwie. Weźmiesz dzieci, przejdziesz się do mnie spacerkiem na pole. W niedzielę zaprzęgnę konie,pojedziemy do lasówzemborzyckich, zabierzesz, kogobędziesz chciała. A! No cóż? Niechbędzie. Zawsze mówiłaś Dominik wydobywał ostatniargument że chcesz dzieci pilnować w nauce. Chcesz, żeby się uczyły. Niechętna nowym zapachom: farb i kleju, niedosuszonego drzewapodłóg, podrażniona obcymiglosami z podwórka, klekotem rozmów, szczękaniemgarnków za ścianą, zduszona tym ściśnięciem, zktórego ani wyjściana ogród, pobiec,zobaczyć,czy pomidory jużróżowe, aniwyskoczenia pod kasztan, gdzie Janklowaz córką trzepiądywany,podleciećtam, popytać, ani ciepłego, mlecznego zaduchuobory i tej dumy z mleka, które najlepsze w okolicy, bo krowyszorowane, bo pasza dobierana. Paulina podnosi głowę, rusza przedsiebie korytarzem. 41. O, już ja je dopilnuję! Cowieczórlekcji będę shichać, sprawdzać dzienniki. Rusza korytarzemdo nowej kuchni, ale nawet nie patrzy, cała jużw swoich planach, poddając się ogarniającej ją namiętności. I wiesz, Dominik mówi ta córkaJasia takazaniedbana. Szesnaście lat madziewczynina. I tylko do szwalni ją posyła wBychawie. Ja ją tu sprowadzę, Gierasimiuk ją poduczy i poślemy jądo gimnazjum. I co ty na to? Co ty na to powiesz? A on patrzącw jej twarz, teraz już rozpromienioną, podnieconąnowym pomysłem: Jakchcesz, Paulinka zgadzał się. Jak chcesz. To zaraz w niedzielęjedźmy tam razem z Kostusiem. W tę niedzielę? Zaraz, nie ma co czekać! Bo szkoda dziewczyny. Zaraz w tęniedzielę! Jedynątroską Dominika na nowym mieszkaniu były wspólnewychodki na podwórzu. Bo chociaż miał klucz od swojej ubikacji,nieczystości w ogólnym korytarzyku napawały go wstrętem. Bał sięzawsze, aby któreś z dzieci nie przewróciło się,nie upadło. Wychodkite, tuż przy płociepodwórza, graniczyły z jednej strony z rzędemzamykanych na klucz komórek, a z drugiej stała położona nieco wgłębi studnia, skąd czerpano wodę. Nad studniązwieszałysię zsąsiedniej posesji gałęzie drzew owocowych i liśćmi czy zgniłkamizasypywałypodwórze. Całąswoją energię Paulina zaczęta teraz skierowywać na naukędzieci. Otaczającym ją sąsiadom przyglądała się najpierw życzliwie,ciekawie, a później zwierzała się Kostusiowi oburzona: Powiedz! zapalała się. Jak możnażyć jednym dniem,"fercencagiem", jeść, pić do syta, dawać dzieciom pieniądze naodczepne, a później całe dwa tygodnie żyć na książeczkę? Zagospodarujecie się mówił Kostuś to postawi się domna polu. Ale trzeba przedtem wykupićkawałekdzierżawy, stawiać naswoim. Aleci ludzie tułaj! oburzała się Paulina. Żyj swoimżyciem uspokajał Kostuś. Wydawało się, jakby nie dostrzegał tu niczegooprócz mieszkaniaSkorczyców. Był zresztą pochłonięty urządzaniem się na swojej Dzień wypłaty ^żargonowe} 42 "Kalinówce", kilkudziesięciu morgach, którekupił sobie pod Lublinem, z parcelacji majątku. Więc kiedy Paulina skarżyłasię na obce jejobyczaje rodzinrobotniczych, Kostuś, niby to rozumiejąc, kiwałgłową, ale zaraz nawracałdo gatunków drzew owocowych którewcześniejsze, które później rodzą, gdzie lepiej sadrić śliwy, gdzie .renhlody,gdzie złote renety, a gdzie papierówki. Podniecał się, jegoczerwono żyłkowanepoliczki wypełniał rumieniec szczęścia, łagodneoczy, niebieskie oczy Katarzyny, zapalały się jakby już od tego słońca, które ogrzewać miało jego szkółkę drzew owocowych wyrastającą w ogromny, pachnącysad radośćtak wielką, że żyć dla niejwarto w długim oczekiwaniu. Przyjedzieciedo mnie zapraszał odetchniesz sobie, odpoczniesz. Dzieci Skorczyców zachwyciło podwórze. Było to wielkie okno,przez które świat wydawał się inny iciekawszy. Rówieśnicy ichotwarzach i manierach dorosłych,pomagający matkom w gospodarstwie,nianczący młodsze rodzeństwo imponowali. A tuż za podwórzem ogromna bania zapachów dotąd nie znanych, ulice wiodące w tajemniczość i wielki świat, który nie ma końca. Ani Janowa,ani Julka, ani Jan z nastroszonym, groźnym wąsem miotły podwórzowej, ani Jankłowanawołująca przez uchylone okno, ani Gierasimiukowa z głową w papilotach, ani żona piekarzaz naprzeciwka niezatrzymają,nie spytają, nie zawrócą z drogi: A wy dokąd taksame? Gdzie? A mamusia pozwoliła? Wracaćdo domu, smarkate! Co tatuśpowie? Tutaj nikt ich nie zna, dorośli nie zwracają uwagi, a do dziecimożna podejść i rozmawiać poważnie, bawić się w ganianki, w klasyi w komórki, i zaraź potem, siedząc wkącie podwórza z nogamipodkulonymi pod siebie, kiedy policzki zaczynają pałać i serce uderza szybciej, shichać o tym, skąd wziął się wielki brzuch sąsiadkiz drugiego piętra i jak to jest właściwie, jak to się wszystko odbywa. I zaraz, zapominając o tym przerażającym i podniecającym, biec dosklepu na rogu po wodę sodową z sokiem i polandrynki. A tamkupcowa Żydówka sprzedaje makagigi, cukierki na patyku wkolorowych papierkach, podgardlankę i kalkomanie. Pachnie mydłem,workami, skórkąpomarańczową, wanilią i chałwą, olejkiem migdałowym itajemniczością,aż nogi mdleją w kolanach, kiedyczeka sięnaswojąkolejkę,i tylko to pragnienie, żeby kiedyś móc kupićwięcej,więcej, wyjść ze sklepu z kieszeniami pełnymi "raczków" i torebkamisucho pachnących "ziarek", cmokając landrynki i wymieniając 43. obrazki kalkomanii. Szczęście to ograniczała im matka. Bo chociażotoczenie nie troszczyło się teraz o dzieci Skorczyców, to Paulina,przejęta swoją misją edukacji i pilnowania, stała się bardziej surowa,wywoływała je od zabaw z podwórza i zapędzała do lekcji. Przykładna Michasiai potulna, zawsze blada, nieśmiałaMańcia wracałyposłusznie, a malichłopcy Bolek i Heniek trzymali sięmatki. AleWacka, Helenka i Oleńka chowały się i nie odpowiadały nanawoływania Pauliny. Najstarszaz tej trójki, Wacka, już prawiedziesięcioletnia, była prowodyrem. Niesforna,o nieobliczalnych pomysłach, przewodziła . dwom młodszym, będąc z nimi w stałej koalicji przeciwko Michasi"Czarnej Doli". Chociaż Dominik spodziewałsię, że Paulinabardziej dopilnuje dzieci, nie mając już teraz "krów na głowie" iodpowiedzialności za duże gospodarstwo, chociaż onasama stała siędokładniejsza i surowsza, a może właśnie dlatego, zdarzyły się naulicy Lubartowskiej dwie rzeczy, które bardzo zaniepokoiły Skorczyców. Pierwsza to ucieczka Wacki. Wybujała,o nieproporcjonalnie długich nogach i ramionach,Wacka rosłaszybko, a jej szczupła, bladożółta twarzyczka była ruchliwajak pyszczek niespokojnego zwierzątka. W tej twarzyczce usta szerokie, podobne do ust Pauliny, z ironicznym w kącikachprzyśmieszkiem Kulczybów. Oczy miała zielone, szeroko rozstawione, rzucające bursztynowe błyski złych chochlików, podkrążoneliliową obwódką. Te jej sińce pod oczami, chudość, bladość cery bezrumieńców wzbudzaływspółczucie sąsiadów na Rurach Brygidkowskich. Szeptali: Ta tosierota po pierwszej żonie Dominika póki nie wyrządziła im psikusa, a wtedy wymyślali: To ta małacholera, to ona! Wacka najbardziej ze wszystkich dzieci podobnabyłado matki. A Paulinie, kiedy patrzyła na nią, wydawało sięczasem, że widzi w dziewczynce złośliwe spojrzenie ojcaswego,Stanisława Kulczyby. Iwtedy wracały dawne, niewybaczonemukrzywdy: bezwzględne rozkazy,kiedy nocą posyłał jąna stryszekpoonuce, odtrącanie, przechodzenia mimo, gdy tak pragnęła jegouwagi, ciepłego słowa, uścisku. Ale teraz miała nad nim przewagę,teraz powtórzony w jej córce musiał się przed nią ugiąć. Gdyby ktośjej powiedział, że tak właśnie pracuje jej podświadomość, że dlategobyć może jest tak ostra dlaWacki, oburzyłaby się: Skąd' Wackajest krnąbrna i rozumie tylko, kiedy Jej przyłożyć pasem, a ojca megozostawcie wspokoju. Śmierć zamykażycie ludzi,niewolno go ponieJotwierać. 44 Odrzucana od samegopoczęcia, spragniona miłości matki, Wackawzrastała wzazdrości oulubienicęPauliny Michasię, "Czarną DOlę". Zazdrość ta drażniła Paulinę. Ona, któratak krytykowała bez. względne postępowanie swego ojca, zaczęła to wszystkoniemal,przeciwko czemu buntowała się jako młoda dziewczyna, stosowaćwobec Wacki. Była oschła i wymagająca, łatwo wpadała wgniew. Wtedykrzyczałai sprawiała Wacce lanie, aby już za chwilę odwrócić' sięz troskliwym uśmiechem doMichasi. Po operacji skrofułów,którą Paulina przeżywała ciężko, drżąc o bezpieczeństwo dziecka,Michasia z bledziutkiej, chorowitej rozwinęła się -w hożą dziewczynkę. Śniadą jej cerę pokryły ciemne, zdrowe rumieńce, a takwyładniała, że Paulina patrząc na nią tajała w ciepłej, słodkiej szczęśliwości. Skrzyczana przezmatkę, Wacka zaczęła uciekać z domu. Były topoczątkowo wypady bliskie- Schowała się więc raz na gęstymwysokim kasztanie ipociągnęła tamzasobą młodszą Helenkę. Julka, którawtedyjeszczebyła u Skorczyców,Janowa, Jan, Paulina nawoływali, : szukali na próżno. Dopiero na błagalne wołania i prośby Dominika, dziewczynki zeszły z drzewa. Ale były to jeszczeucieczkiwedwójkę,kiedy obecność młodszej siostryłagodziła ból zadanej rany,a szeptaneplany zemsty na "Czarnej Doli" podniecały i rozśmieszały obydwie. To zniknięcie było w pojedynkę. Stało się nagle. Iskra! I zaraz pożar. Zapach parzonego, nalewanego w kubeczki g kakaoi długa, szybka ręka Waci. Ręka opadła; odtrącona przez \ matkę. ;Zostaw, ten kubeczek dla Michasi! : Ja chcę ten! '-- Nie! Szamotanie. Wacka, dziki kot, parskai pluje. Już sięgnęładowłosów Michasi, pociągnęła. Krzyk! Spięty się ze sobą. Michasiakopiei krzyczy: Mamo! Mamo! Wacka wyrywa się, gryzie: Mamo! Ona mnie ugryzła! A, ty podła! rzuca się na nią Paulina. A masz! Amasz! ' Michasia wskoczyła pod stół. Mańcia zbladła, uciekłaza szafę. Helenka, cała podana do przodu, chce się rzucić na ratunek siostrze,i ale zamiasttego zaczyna głośno płakać. Zaraz Oleńkaprzeraźliwie: Ja nie chcie, ja nie chcie! 45. Paulina zasapana ustaje, ale Wacka przyczajona, zielone oczy zwężone i wargi wykrzywione tak, jakby usta były pełne ziarnistejgoryczy. Siadajopanowujesię Paulina i maszpodsuwa jejkubek. Pij to kakao. Nie chcę! Pij! Pij, ty podłe, niedobre dziecko'Wacka podrywa się, ruchem jak smagnięcie bata zrzuca zestołukubek z gorącym kakao, Nienawidzę was! krzyczy. Nienawidzęwas wszystkich'Paulina uskoczyła przed roztrzaskującym się szkłem. A ty czorcie pogański! Ty diable nasienie! Nienawidzę was, nienawidzę! Wyrwała się, wyszarpnęła rękom matki chwytającym sukienkę. Zachłystującsię łkaniem,przez sionkę-buduarek jednym susem napodwórze. I gwałtowne szukanie kryjówki: stary kasztan, gdziewtedy z Helenką? Nie! Czmych do obory. Przez oborę do przyległejkomórki. Krzykz podwórza za nią: Wacka! Wacka! Na stryszek! W sam mały kącik, gdziedach niemal styka się z podłogą, gdzieprzyjazne cieniei uspokajający, dobry zapach siana, rzeczy z dawnanieruszanych, starych rzemieni, derek, gdzie zapach mysi. Wszystkojej było obojętne, byle schować się,zakryć, zagrzebać-. Chciałaumrzeć. Gdyby tylko wiedziała, jak] Zatrzymać oddech i pozbyć sięna zawsze bólu, któryją szarpał. Niechsię potem gryzą, niechrozpaczają, niechsię roztkliwiają nad nią, wyszukując, a jaka byładobra, jaka pomysłowa. A tatuś najwięcej będzie płakał. Ipowie"Czarnej Doli": To przez ciebie, widzisz, co się stało przez ciebie? A teraz precz zmego domu! Wynocha! Chciała umrzeć, alechciałatakże nienawidzić. Gryzłapalce, szarpała na sobiesukienkę. Waliła pięściami w deskistryszku. Nasłuchiwała: szukają? Oho! Szukają na kasztanie. Ale na stryszek nikt niewejdzie, nikt się nie wślizgnie, a Helenka,która zna Jej kryjówkę, niepowie. Nie, Grubcia nie wyda. Z ponurych, skrytych zakamarkówmyśli wydobywała przez ściśnięte zęby złorzeczenia nigdy przedtemnie dopowiedziane w słowach: dla Michasi, dla matki. Przeklinała. Stopniowała te przekleństwa jak gamę;coraz wyższe, coraz przenikliwsze, odważniejsze. Zadawała razycieniutkim, smagającym dokrwi prętem: A macie! A macie za moją krzywdę-Aż zatrzymała się przed dźwiękiem, który przestając być myślą tylko, przeraziłją: żeby umarła! żeby umarła! Zadrżała. Odwaga przekleństwa uka 46 \^ zała jei się naga-i obca wobec zacisznóścistryszku. Wstrząsnął niąpłacz. Dygotała wjego spazmach. Zimno nią trzęsło niby przedgo-rąezkowe dreszcze. Objęła swoimi długimi ramionami stary kufer zzimową odzieżą, otuliła się kawałkiem derki, płakała. Aż zmęczyło jąto łkanie samotnei zasnęła. To było jeszcze na Rurach Brygidkowskich. Dominik szukałjejpoprzyjeździe z dzierżawy. Zrozpaczony, wywołał do ogroduHelenkę. Córeczko prosił tywiesz, gdzie ona jest. Powiedz,boję się o Wacie. Z daleka od matki i rodzeństwa Helenka w poważnym skupieniu,wspinając się na palce, zaszeptała ojcu do ucha tajemnicę. Wtedysam, nie zdradzając się przed domownikami, wdrapał się na stryszek. Przyprowadził opuchniętą,z włosami potarganymi, do domu. Wziął Ją na kolana, uspokajał, wyczesywał źdźbła słomy ze zmierzwionychwłosów. Tuliła się doojca. Bezpieczna,obejmując ramieniem jego szyję, pokazywała ukradkiem język Michasi. Ale chociaż ojciec przemawiał, uspokajał,aPaulina starała się powstrzymać kipiącą wniej gwałtowność, Wackanie poprawiła się,a w ostatnim rokuprzed przeprowadzką na ulicęLubartowską zrobiła się jeszcze trudniejsza. Przed jej nieobliczalnymi psotami drżeli lokatorzy Skorczyców. To wylałamleko, toprzedziurawiła wiadro,posmarowała gnojówką ścianę, pocięła wywieszonedo przewietrzenia ubrania, spędzała kuryz jajek, a jajkawrzucała do zimnej wody. Janklowa, żona Wajngartena, która zazgodą Dominika wystawiała kuczkęna środku podwórza, ukazującbogactwostrojów isukien całej rodziny, starała się przekupićdziewczynkę. Wacka kiwała na nią zgiętym palcem z progu swego mieszkania. Nieśmiała, pochylona, w rudej peruce przywoływałaprzeciągle: Wa-cka, Waa-cka, chodź tu! Wacka podsuwała się nieufnie, ostrożnie. A nuż Janklowaweźmienuottę itrzepnie. Dzikie zwierzątko tak sunie bokami, rozglądającsię, gdzie zasadzka. Nie bój się, Wacka. Patrz! Ja ci zrobiłam prezent. Cotypowiesz nalaki prezent? Janklowa cmokała głośno, kołysała głowąna boki i przewracała oczami figlarnie. Ty wiesz,Wacka, co to Namiot wystawiony z okazji żydowskiego Święta Namiotów albo Plonów(Sukkot), zwanego również Świętem Kuczek. 47. jest? Ty nawet nie możesz się domyślać! Tobie się nawet dziś w nocynie śniło! Taki prezent! Jak tobie się mogło śnić! Wiesz, coto? Wiem kiwała głową Wacka i przyglądała się butom JankloweJ czarnym, sznurowanym, z cienkiej, giemzowej skórki, wystającym spod pasiastego fartucha. Wiem, piórnik. To co? A wiesz, dlaczego ja ci daję taki piórnik? Przypatrz się! Wiesz,dlaczego jaci robię taki prezent? Nie! Wacia spuszcza głowę i korci ją, żeby nastąpić Janklowej na błyszczący nos bucika, nastąpići uciec. Ale piórnik! Ja ci daję ten piórnik,żebyś ty, Wacka, była dobre dziecko. Żebyś ty była Eaka grzeczna jak Michasia, żeby z ciebie wyszedł tendiabeł. Fuj,niech Bóg mi przebaczyto słowo! Ja ci daję taki prezent,żebyz ciebie tendiabeł,co cię kusi, wyszedł. I przepadł. Niech onprzepadnie! Stój,czekaj! Dlaczego ty uciekasz? Co ja cipowiedziałam? Jaci jeszcze dodam landrynek. O, cały rożek, widzisz! Maszwszystkie landrynki, a najwięcejbiałych, migdałowych. Ja wiem, żetylubisz migdałowe. Wacia gotowa do ucieczki, już w pół odskoku załamała się podzapachem landrynek. Wyciągnęła rękę po zwiniętą w rożek papierową torebkę zcukierkami, w drugą Janklowawłożyła jej piórnik. Nie przestawała mówić. Wacka, po co ci ruszać mojebambetle? Po co,jakmasz takipiękny piórnik? I jeszcze na dodatek landrynki. Co ty powiesz na takipiórnik? Patrz, jak tunamalowane! Wacka poskrobała paznokciem namalowaną na piórniku kwiatowągirlandkę:niezapominajki i róże. To był piórnik dla wzorowejuczennicy. Ale Wacka nie byławzorowa. Na początku nauczaniarwała się do szkoły. WłodzimierzGierasimiuk, ten sam, który przygotowywał Stefana do gimnazjum, ten, który na jesieni 1905 rokuaresztowany i wypuszczony po kilku tygodniach na wolność zarabiaćmusiał prywatnymi lekcjami, uczył dziewczynki. Ale i tu znów Michasia. Pochwałymatki, radość z postępóww nauce. A kiedyWacka zdała dopierwszej klasy gimnazjum. Paulina bojąc się porażkizapędzała: Ucz się! Siadaj przy stolei ucz się! Bierz przykład z Michasi. Zaraz więc ze szkoły zaczęły napływać skargi: że nie uważa, że siękręci na lekcjach, że nie rozumie, że się zlewa w majtki. Paulinacierpiała, aWacia zacinała się w sobie: nie będzie sięuczyć, niebędzie, matce na złość. Piórnik? myślała wzgardliwie. Gdyby się mnie nie bała, nie dawałaby mi prezentu. A Regince,swojej 48 \ wnuczce, jak przyjedzie w odwiedziny, nie pozwala się ze mnąbawić. Ty wiesz, Wacka szepceżona Jankiela. Wajngartena. Pochyla się tajemniczo, a jej wielkie piersi obwisająi widać zaczerwieniony trójkąt dekoltu, Ty wiesz,ile taki piórnik może kosztować? On kosztuje dużo, dużopieniędzy. Wnuczka ZyngroweJz ulicy-Lubartowskiej ma taki sam piórnik. Ty znasz Zyngrową? Tosąbogacze! A ja ci jeszcze dodam kalkomanię. No, co ty na to? Masztukalkomanię. Wacka wzięła piórnik, kalkomanię, wsunęła do ust landrynkę i niedziękując odbiegła. Gonił za nią głos Janklowej: Wacka, Waaa-cka, ja ciebie błagam, zaklinam, niech ten szatan z ciebie wyjdzie! Ty bądź dobrym dzieckiem jak inne dziecitwoich szanownych rodziców. Pamiętaj, że ci dałam prezent. Odwróciła się: Janklowa już otwierała drzwi swego mieszkania. Wyjęła z ust landrynkę i pokazała malinowe ufarbowany język, alenikt tego nie zobaczył, tylkoskryta za drzwiamistodoły Helenka. ChodźWacka pociągnęłająza rękę. Lecimy pod płot. Szybko! Bo jeszcze "Czarna Dola" zobaczy! Ukryte pod płotem od ulicy Lipowej, za tymdrzewem, naktórymjuż bardzo dawno temu wuj Stefan rozwiesił czerwoną halkę ichmatki i przemawiał jako agitatordo zgromadzonych ludzi rozkładały natrawie zdobycz, liczyły landrynki, oceniały obrazkikalkomanii. Masz! Wacka uczciwie dzieliła landrynki; Dam ci więcejmigdałowych, chcesz? Zustamipełnymi błogiej słodkości Helenka zgadzała się. Przesuwając językiem landrynkę,spytała sepleniące: A co damy Kogdzi? Damyjej dwa^ malinowy i cytrynkę. Dajmy jej tsy. Ona ciebie broniła tes jak się gryzłaśz Camą Dolą. Niech będzie. Dać jej jedną kalkomanię? Dajmy jej tes. Mas dwa kosycki z rózyckami. Dajjej tenmniejsy. Grubciu Wacka nachylała się nad Helenką. Coś cipowiem! Ale przysięgnij się! Psysięgam! Na Boga? NaBoga. Bo co? 49. Janklowa będzie wystawiać kuczkę. i ja. ija pochyliła sięku Helence, szept na ucho. Chichot. Szept. Cmokanie landrynki. Oczekujące spojrzenie. Co myślisz, Grubciu? Helenka w kręgu długich jak skrzydłarąkstarszej siostry, zachwycona zaufaniem, drżąca z przejęcia słuchała jej zwierzeń. Waciarządziła terrorem. Była nieustępliwym wodzem dzikiego plemienia: dać jej tylko pióropusz, tomahawk itwarz pokryć znakami wojny, aodtańczyłaby szalony taniec wokoło ogniska. Dlaczego nieurodziłasięchłopcem? Byłaby wtedy najdroższym dzieckiem Pauliny,-a jejpsotytraktowano by z pobłażliwym uśmiechem. Helenka, pulchna,grubiutka z dołeczami w okrągłej buzi, z jasnoniebieskim, łagodnymspojrzeniem Dominika, byłajednak w swoim kunszcie dyplomatycznym przebieglejsza niż Wacia. Futra jej nie tnij. Nie. nnieee. Bo tatuś będzie musiał fluzo,dużo płacić. Tak myślisz, Grubciu? No to co? Wystarcy, weźmies jajko, rozbijesna dywan. Powieś, ze kurazniosła. Chces? Wacia marszczyła duży, ostry nos, zastanawiała się. Helenkaciepło cmokałalandrynki. Płot i drzewostwarzały namiot tajemnicy. Wiesz,Grubciu, ja ciebie najwięcej lubię ze wszystkich. Chcesz, ucieknijmy. Gdzie? Gdzieś do lasu. Do zemborzyckiego lasu. Będziemy zbieraćjagody izbudujemy sobie szałas. Ja się nie boję. Rozpalimy ognisko ibędziemy sobiepiekłykartofle. Helenka kiwała głową, ale zgrabnie zmieniała temat rozmowy. A jak wuj Stefan psyjedzie i tseba będzie pilnować, zęby go niewzięli do więzienia? ^ Skąd wiesz, że przyjedzie? Słysałam. Mama mówiłado tatusia, ze wuj uciekł z więzienia. W Rosji? Aha. A tatuś się rozzłościł. Mówił, jak tu psyjedzie, to gowsadządoarestu. Wacka zastanawiała się. Zgadzała się jeszcze trochęzaczekać, bonigdy nie wiadomo, kiedy wuj Stefan może wrócić. Helenka odwracała dyplomatycznie głowę. Nie kłamała, że usłyszała rozmowęrodziców, ale nie powtórzyła jej wcałościstarszej siostrze. Prawdąbyło, że Stefan Kulczyba po ucieczcez Królestwa na jesieni 1905roku został aresztowany wSewastopolu za przemówienia rewolu50 -.'cyjne do buntujących się marynarzy. Wiadomość tę przywiózłkole^-grz Grzybowski. W rozmowie, którą podsłuchała Helenka, rodzicełafBStrząsali drugą już wiadomość. Były to słowa skreślone ręką Steiifimana skrawku papieru: Jestem wolny. Zdrowy. Japonia jest cieka- ^B^B krajem. Miody człowiek, który wręczył Paulinie kartkę, powie^a(piał, że Stefana nie zna. Wie jednak, że z więzienia w SewastopoluSSialomu się uciec iże najprawdopodobniej jest już wJaponii. ^ W sumieniuswoimHelenka czuła się rozgrzeszona. Chociaż wuj;Stefan jestw Japonii,to nigdy nie wiadomo, kiedy tu przyjedzie. Tymczasem siostra, Wacka,nie ucieknie i nie pociągnie jej za sobą dofasu, którego ciemność nocna ją przerażała. W przeciwieństwiedoStarszejsiostry, Helenka nie odczuwała tak bardzo bólu odrzuceniaani też niepragnęła tak silnie miłości matki, która by była okazywanaotwarcie. Miała w rodzinie Skorczyców swoje specjalnemiejsce. Niebroniła się płaczem jak Oleńkaalbo dzikimi psotami j ak Wacka, albouktadnością i chorobami zdobywającymiserce matki jakMichasia,albopotulnością jak Mańcia. Bronią Helenkibył jej prędki, rozbraja/ jacy śmiech, pomysłowość żartów i zmysł dyplomatycznej intrygi,którą umiała stosować z lekkością, zwinnością icelnością wytrawnego szermierza. Urodziła się w czepkui już Bojanowska wróżyła jejżycie ciekawe iinne niż pozostałych dzieci Skorczyców. Ale dzieckiem szczęścia zaczęto ją nazywać odczasu wizyty w domu staregoChińczyka. Byłto wędrowny sprzedawca czesuczy. Był drobny,stary, twarz miał w siatce zmarszczek, a długi, czarny warkocz zwisałmu na plecyspod małej, jedwabnej krymki. Rozłożył na stolemateriały. Paulina dotykała ich drżącymi z przejęcia palcami. Był tamnietylko surowy jedwab-czesucza, ale i inne cieniutkie, gładkie wdotknięciujedwabie. Były jak ptaki śpiewające odcieniami kolorów. Gładząc ich wrażliwe skrzydła, wydawało się Paulinie, że ulecą. Wytrącona tą muzyką kolorów z rutyny dnia, popadła w marzenia: oplanowanych sukniach, podarunkach na święta, radości z tych prezentów, uznaniu, podziwie, zachwytach nad jej gustem. A później ootwieraniu szuflady komody zamykanej przed ciekawskim okiemna kluczyk, syceniu oczu barwą słonecznika, akwamaryny, szkarłatui czarną, jedwabną satyną naspecjalne okazje, wdychaniu sypkiegozapachu jedwabiu i wcześniej kupionych wełen, przez które przeniknął już zapach macierzanki zbieranej latem w lasach zemborzyckich. Dziewczynki przy matse. Pokazują sobie skrycie palcamiwarkoczChińczyka. Podniósłna nieskośne oczy, w których, wydało im się 51. dostrzegły dwa ciemne ptaki ulatujące nad pustynią. Ptaki tezatrzymywałysię tona jednej,to na drugiej dziewczynce. Wąskieusta pękły w uśmiechu i nad pustynią zaświeciło słońce. Ptakiuleciały i tylko dwa ciepłe bursztynyw oczach starego domokrążcy. Wodził wzrokiem od Michasido Wacki, od Oleńki do Mańci. Zdziwione patrzyły, jak łagodnym, okrągłym ruchem uniósł ramiona i jakciemne, drobne dłonie położył na głowie Helenki. To dotknięciejakby go ogrzało. Rozjaśnił się, szepnął: Szczęście, dużo, dużoszczęścia, Helenka odpoczątku miałaszczęście. Nauka przychodziła jejłatwo. Nie mając jeszcze pięciu lat, sama nauczyła się czytać, gdyprzysłuchiwała sięlekcjomMichasiz Gierasimiukiem. Egzamia dogimnazjum zdała celującoi natychmiastswoim uśmiechem,-sepleniącym głosikiem, którym deklamowała polskie i rosyjskie wiersze,zjednała sobie sympatię nauczycieli. Nawet Dominik, małointeresujący sięwykształceniem dzieci, lubił chwalić sięHelenką, a Stefanzabierał ją zsobą na spacery do Ogrodu Saskiego i popisywał się niąprzed kolegami. Wacka nie odczuwała zazdrości wobec młodszej siostry. Helenkabyła "jej",w jej obozie, zawsze po Jej stronie, zawsze lojalna ichętnado wysłuchiwania zwierzeń. Wiesz, Grubciu szeptała gryząclandrynkę jak kiedyśucieknę, możesz sobie wziąć ten mój piórnik. Ale wrócis? Ucieknę tak, żenikt mnienie znajdzie. Gdzie ucieknies? Na pole do tatusia albo jeszcze dalej, imożeaż tam, gdziezachodzi słońce. Pamiętasz,jak raz poszłyśmy we trzy z Kogdziąszukaćsłońca? Tam się nigdynie dojdzie. Ja tak tylko mówię. Ale ucieknę na pole, a potem pójdę sobiedaleko, daleko w świat. I nikt mnienieznajdzieAle wrócis, przysięgnij, że wrócis. List odStefana przyniósł Kostuś. Wpadł do mieszkania na Lubartowskiej rozpromieniony. Dominik! Szykuj nalewkę! Ten urwipołeć, ten obieżyświat,ten wariat skończony, Stefan, żyje! I wyobraźcie sobie, gdzie onzajechał! 52 Paulina zrywasię z krzesła, krzyczy: Gdzie? Gdzie? Masz list! Pokaż list! OczyJej wilgotne, łzyna policzkach i na brodzie, koniuszek nosa poczerwieniał. Kostuś,mów! Czytaj! Kostuś śmieje się, całujesiostrę w policzek. Drapanie twardejbródki, wilgoć wąsów, a z bliska zaczerwienione spojówki. Paulina,zakąskę szykuj! On zakąskę, a ja mało nie padnę! Mów, gdzie Stefan! Dominik promienieje, obejmuje gościa, całują się i zaraz do stołu. A tam już karafka z nalewką. Już wyciągnięty zespiżarki śledzik, aDominik przynosi jeszcze pudełko czarnego kawioru. Kostuś wyciąga z kieszeni torebki landrynek i "ziarek", a Paulinie pochylonej nadnim: No to zgaduj, gdzie on Jest! Był wJaponii,to teraz,teraz w Chinach? Dobrze mówię? Tak? Nie! Kostuś zdejmuje kurtkę, rozpina surdut, z kieszenikamizelki wyciąga list w białej kopercie. Wacka za plecamiKostusia,Oleńka-Kogdzia wdrapuje mu się na kolana. Pojechałdo Ameryki? Tak? Zgadza się? Nie! Kostuś chichocze. Podniósł kieliszek pestkówki. A jeszcze przypominał sobie: z torby, co postawił ją był przy drzwiach,wyciąga blok chałwy zawinięty w biały przetłuszczonypapier i patrzcie! Chlebek świętojański. I jeszcze: wędzona ryba, jejzłota,smakowita skórka błyszczy na stole. Jezus Maria! To gdzie on jest? A widzisz, nie zgadłaś! WAustralii! Boże święty, gdzie ten chłopak się włóczy! Gdzie go poniosło! To co on pisze? Że co wtej Australii? Zarazprzeczytam. Czytaj! Paulina, daj mu przełknąć. Już przełknął. Czytaj! Bolek, cicho! Siadajcie, nie zasłaniajciewujowi! Paulina przysuwa krzesło bliżej Kostusia. Słuchacie? Tak. Tak, tak wuju. Moi kochani, Paulino, Dominiku, Kostusiu, cała moja rodzino! Powodzi mi się nieźle,zdrowie midopisuje. Jest nas tu wAustraliisześciu. Na początkuwyrąbywaliśmy drzewa. Mieszkaliśmy w lesie. Lasy tu większeniż u nas,inne. Robactwa różnego pełno. Musieliśmy 53. jedzenie zapuszczać głęboko do studni. Chleb pieczemy sami, naproszku. Na jakim proszku? przerwała Paulina. Twarz całamokra odłez, pociąga nosem, oczy. wyciera rękawem, Czy ja wiem? mówi Kostuś. Może on tak tylko żartuje. ZnaszStefana. Kto by tam piekł chleb na proszku! A, bzdury pisze o tym proszku denerwuje się Paulina. Coty myślisz, Dominik? Dominik zastanawia się: Kto wie, może toprawda. Różne sąrzeczy naświecie. Czytaj, Kostuś! Teraz czyta Kostuś pracujemy na takiej dużej fermie,strzyżemy tu owce. To sięchociaż tam pracować nauczył mówiDominiktumu co innego byłow głowie. Nie opowiadałbyś,Dominik! Chłopak sam, z daleka od domu. I do Kostusia:Co on tam dalej pisze? Ciekawy to kraj. Ale tęsknomi za domem. Chciałbym wrócić, amyślę, czas ten się zbliża. Nie wiem,co u was, bo pisać domnietrudno. Stale zmieniammiejsce,podróżuję. Dowiedziałem się tylko o śmiercinaszego ojca i płakałem, że nie mogłem być przy nim. Paulina rozpłakała się głośno. Rozżalała się nadsamotnością Stefana w obcymkraju i nad swoją tęsknotądo niego. Kostuś i Dominikprzecierali załzawioneoczy, a dzieci, widząc tak dorosłych, zaczęłypopłakiwać. Płakali nie odzywając się do siebie, a każdy wmyślony, wpatrzonyw inną przestrzeń. Bo listten magią słowa otworzył zaklętą bramę. A tam ogródduchów, ich błyszczące oczy próchno. Malowanestroje toskrzydła zasuszonychmotyli. Dotknąć rozpadną się. Wszystkoto już było. A odebrane przez czas, wydawało się nieistnieć. Ale zatrzymać się, odwrócić, a już żal utraconego rzuca się napiersi iszarpie. Od małego go niańczyłam wzdycha Paulina a takiebyłodobre dziecko! Już tu, chłopak dorosły,przyszedł do mnie, wyżaliłsię. A tam co? Sam płacze. I ani poradzić,ani pocieszyć. Poco mu towszystkobyło? Czy ja dożyję? Czyja go jeszcze zobaczę? Na drugi dzień potym liście, który, wydawałoby się, zbliżyłdosiebie rodzinę, Wacka uciekła naprawdę. Anie stałoby się to, gdybynie dziennik. RanoPaulina byław dobrym humorze. Piekła ciasto 54 aastanawiając się,jaki toproszek używają w Australii do pieczenia,'^hleba, i. pośpiewywała swoim niskim, zawodzącym głosem na jedną . 'jBęelodię, Jeden niezmienny ton, pieśń o królui paziu: ; Na stro-mej skale zamek stał," W nim mieszkał król bo-ga-ty. Natchnienia wsercu dużo miał, Więc pisał poematy. I był tez paź przecudny'chdic,. ,Co wsercu czuł tęskno-lę. Niemówił nic, nie pisał nic,Leczliczyłgwiazdy zło-te. Paulina otworzyłaostrożnie drzwiczki pieca: ciasto zaczynało rosnąć. W kuchni na podłodze bawił się Heniek. Pociągałza^sznurekdrewnianego pajaca, zabawkę, którą mu niedawno przyniósł Kostuś. Mrużył jasnoniebieskie oczy, akiedy Paulina pochyliłasięnad nim,wydawało jej się, że dziecko patrzy jak gdyby z wysiłkiem i że wyrazlęku przed czymś, co ono samo tylko dostrzegało, ten wyraz obawy iJakby zastrachania, już dawniej zauważony nie znikał. Wyciągnęła rękę. Chodź, Heniu! Dzieckopodniosło się spokojnie. Był to łagodny,drobny chłopczyk, Głowę miał w jasnych lokach i bladą, delikatną cerę. Chociażmiał już dwa lata, nie przyjmował żadnych stałych pokarmów. Wszystko wypluwał i pił tylko mleko, które mu co dzień przynoszonoprosto od krowy z gospodarstwa nadzierżawie. Poczuław dłonidrobne paluszki Heniai znówta igła poprzez serce: Czy gdybymzachowywała się inaczej? I słowa Dominika: "Całe żyde będzieszmiała wyrzuty sumienia". Ijeszcze: brat jej starszy, Ignacek, któregoojciecskatował za nieposłuszeństwo. Całe życie mu się nie wiedzie. Przetrącił go,zmarnował. O mój Boże, mój Boże. Ale Heniekwyjdzie z tego, wyrośnie, wyciągnę go. Z parteru, gdzie mieszkają,tylko krok na podwórze. Od sadu zaparkanem zapach jabłczany isłodki, cierpkawy gruszek-ulęgałek. Przy studni mignęłajej czerwona sukienka Oleńki. Już znikła. Jużtam śmiechy dzieci. A, niechsię bawi! Naprzyszły rok pójdzie do szkoły. I skończy się to latanieBolka zabrał z sobą Dominik na pole, a cztery dziewczynki powinnyjuż wracać po lekcjach ze szkoły. Paulina, ciągnącze sobą Henia, 55. wyszła przed bramę, Slanęta na ulicy Lubartowskiej. Odwrócona napółnoc, tam gdzieCzwartek i w oddali mury cmentarzy. Pora byłajesienna. Popołudnie łagodniesłoneczne, ale"wilgotne. Na wzgórzuCzwartek kościół Świętego Mikołaja, niepozorny i bezpretensjonalny, cały w purpurze i złocie kasztanów. Dalej, tam gdzie wąwozy,miodowe pióropusze topoli,,a na horyzoncie przetkane już rudziejącym październikiem lasy i lasy. Paulinazawróciła i poszła wolno przed siebie, w dół ulicy Lubartowskiej, w stronęKrakowskiegoPrzedmieścia. Stawała. Przykładała rękę do oczu, wypatrywała dziewczynek. Gmach państwowegogimnazjumżeńskiego, wrozległym ogrodzie,otoczony wysokimi, żelaznymi sztachetami, był przy Namiestnikowskiej, tuż przy kościele Bernardynów. Wracając do domu,córki Skorczyców wstępowały tam codziennie na pacierz. Klękającwchłodnej, ciemnawej nawie, nie myślały,że odbywająw niej spotkania z historią, a tu, obok ich państwowego, rosyjskiego gimnazjum,przeszło trzy wieki temu, 29 czerwca 1569 roku, zostało odprawioneuroczyste nabożeństwo z okazji unii Polski z Litwą. W nabożeństwie,poprzedzającym akt zaprzysiężenia unii l lipca, uczestniczyłZygmunt August, magnacilitewscy i obecnana sejmie szlachta. Tu też, ,w owych dniach potęgi Rzeczypospolitej,zdecydowano, że odtąd^tolicą polsko-litewską stanie się Warszawa. Dziewczynkipo wyjściu z kościoła szły ulicą Kapucyńską w stronęKrakowskiego Przedmieścia. Mańcia i Emilka pierwsze, zostawiając za sobą Wackę i Helenkę. W brązowych mundurkach, czarnychfartuchach z szelkami i falbankami, w brązowych kapeluszach,naktórych wyhaftowany monogram: "L. G. tak ukazały się wyczekującej Paulinie naulicy Lubartowskiej w jesienne popołudnie 1909roku. Uśmiechnęła się. Miękła. Myślała: moje córki. A one szłyociągając się, wracając niechętnie jakby jeszcze chciały przedłużyćchwile powrotu nie ściśnięte rutyną domowych zajęć, jakby pragnęłylepiej utrwalić śladswój na chodnikach miasta i jakby odsuwając odsiebie to, co już czyhało: spięcie dwu chmur dążących ku sobie, a zanimi błysk i grzmot, i poczerniałe w gniewie słońce. Mówięci, Grubciu szeptała Wacka jak ona teraz mi cośpowie, jak zacznie krzyczeć, ucieknę. Pochyliłaku młodszej siostrze głowę iHelenka widziała oczyw liliowych cieniach, przekrwione żyłki białek, zacięteduże usta,i czuła chłodne palce Wackioplatające jej rękę. 56 ^s^;-, 'm Teraz, Grylku, będziemy się ucyć razem. Jaciebie psepytam,ty mnie psepytas,chces? Wacka westchnęła, a tak dogłębnie, ciężko jakby już nikt ani nicaie mogło jej pomóc. Chociaż została nadrugi rok w pierwszej klasie,chociaż byłateraz zHelenką, arodzice i nauczyciele spodziewali się,żemłodszasiostra będziemogła jej dopomóc w nauce,znów dostaładwójkęza źle odrobioną lekcję. Dwójkę zapisanąw dzienniku. Puściła rękę siostry, przetarła palcamioczy. Przed nią zbliżająca się,wypatrująca, zmniejszona do penetrujących oczu tylko twarzmatki. Granice świata zacieśniają się: Wackai Paulina. W tym ścieśnieniu Wacka słyszy w sobiegłos matki:Pokaż dziennik! Ipiskliwą bezgłośną własną obronę: Nie! Kurczy się, jakby czuła ostrerazy matczynej ręki na chudym tyłku. Wzdryga się, chcewierzgaćnogami. Ale tylko kamień na chodniku. Podbija go silnym kopnięciem. Odskoczył,uderzyłMańcie w nogę. Pisk i płacz. Ach,jak taMańcia się drze! Ty Grylu! Tycholeruńciu, ścierwuńciu, draniuńciu! Michasia: Dlaczego uderzyłaś Mańcie? Wacka wywala język: - "Czarna Dola"! Az naprzeciwka biegnie Paulina: Co się stało? Cosię stało? Zielone, umykające oczy Wacki i Pauliny ciemne, przeszywającespojrzenie. Już natarły na siebie bez ruchu, bez słów, dopadły się,stojąc tak na wprost, wobec przerażonej Helenki i piszczącej Mańci. Zobaczyły w sobie to, co dla innych zakryte. W Pauliniewrzątek,unosisię paruje,a w Wacce gorzkość łez tężejących w twardyupór. A tak sobie obiecywały, jedna w skrytości przed drugą, żespokój, żeJużnigdy, tak przyrzekały Dominikowiłagodność, posłuszeństwo,wyrozumienie. Do domu! Wacka pierwsza chyłkiem, za niąHelenka, Mańcia popłakiwała,rozcierając łydkę. Heniek podał rękę Michasi. Chodź! podniosła go. APaulina zaraz drepcząc jak przerażona kwoka: Oj, oj,oj, tylko się nie podźwignij! Za ciężki dla ciebie! Wacka rzuciła kapelusz nałóżko, cap zasukienkę z szafy, fruwająbluzka i plisowana spódniczka. 57. Grubciu, Grubdu, przebieraj się prędko, polecimy napodwórze. Paulina zamknęła sobą drzwi do korytarza. Nigdzie nie pójdziecie, najpierw zobaczę dzienniki. Helenka podaje matce dziennik. Paulina spój rżała,kiwnęła głową: No, dobrze, dobrze. Helenka drży: jak zapobiec temu, co zarazsię stanie? Siła matkiznaczniejsza jeszcze niżjej mały dziecinny spryt. Wacka, pokaż dziennik! Zostawiłam wszkole. Kłamiesz! Pokaż dziennik. Jak cię tylko zobaczyłam, to jużwiedziałam. Wacka już w sukience, gotowa do skoku, tylko patrzy, jak sięwymknąć, wybiec na podwórze. W drzwiachmatka. Wyczekująca, zceglastymi plamami gniewu na policzkach. A w Wacce wszystkoroztrzęsione, schwytany ptak tak dygocze, wyrywa się, a naokołotylko gładkość ścian. Paulina zaciska pięści: Boże, co się ze mnądzieje? Trzeba się opanować, niekrzyczeć. Więc terazdo Wacki, coprzy oknie przylepiona do szyby ramieniem jak skrzydłem, łagodnie,ale z tym gniewem w sobie jak konie rozszalałe, a tylko wstrzymanewodzami. Wacka, przecież ja tylko chcę,;(ebyś się uczyła, ja dla twegodobra. To niech mnie mamanie zmusza! Ucz się,to nie będę zmuszać. Ja chcę teraz na podwórze! Jak pokażesz dziennik! Zostawiłam wszkole! Nnno! Paulina odrywa się od drzwi. Niech jazobaczę! Trzaskotwieranego okna,ręka zwinnie odbija się odparapetu,długonoga, szybka, przewiała tylkobarwami sukienki, wiatr wpadłdo pokoju, nagrzany zapachem jabłek z sadu za płotem. Wariatka! Wariatka! Wracaj mi natychmiast! Paulinaprzechyla się poprzez parapet, sama skora do skoku, ale chociaż toparter, chociaż przestrzeń od ubite j napodwórzuziemi niewielka nie może. Szyja z wysiłku aż fioletowa. Hela! Michasia! Wołajcieją! Wacka, do domu! Przemknęłabramą, przefrunęła koło kapliczki Świętej Rozalii,galopujące nogi same niosą. Wydaje jej się:płynie. I tylko w piersiach, w gardle ten szloch zduszony,ta rozpacz odrzucenia, kiedy 58 aiemia zapada się,. jczarnym bielmem zaciąga się oko słońca, i jedno,':sBlyne pragnienie: uciec! wszystko jedno gdzie: uciec! Szukali jej . ^ yijłanoc. Dominik, Ludwik i Jasiek świecili latarniami na polach, poSMrowach koło cmentarzy, nawoływali. Kostuś iPietrekposzli naawne mieszkanie. PytaliJana, Janową, Gierasimiuków i Piotrow. ^fctch, szukali w ogrodzie i koło cmentarza na Lipowej. Nikt jej nieWidział. Paulina obijała się po mieszkaniu, to zgięta wpół na stołku, z twarzą ukrytą w dłoniach płakała. Dziewczynki nie spały, klęcząc przyłóżku modliłysięo Wackę. Znalazł ją^Dominik. Daleko,za polamidzierżawnymi pod lasem. Szarzało. Światło latami mdlało w tymprzedświcie. Ludwik,Jasiek i Pietrekposzli rozgrzać się do chaty,aon jeszcze chodził, jeszcze okrążał pola. Tu postrzeliłzłodzieja, tu naniego czyhał. Tyle czasu już minęło, a tamta nocwstawała w swojejpełni niby zaklęta dekoracja ze straszliwej bajki. A może i wszystkoto miało jakiś sens myślałbo inaczej nie sprowadziliby się bliżejpól. Po latach harówki poznał tę ziemię, zrósł się z nią, pokochał. Abo też to była gleba! Weźmiesz wrękę:sypka, porowata od lessu zrędzinwapiennych w dorzeczu Bystrzycy. Bogata wpróchnicę. Samczamoziem postępowy, bo tu sięprzed tysiącami lat rozciągały stepyhen, aż na Fajsławice, Krasnystaw,Zamość, Hrubieszów i naPodole. Gdyby tak jeszcze popracować,żyć w zdrowiu, wzbogacinas "ta ziemia. Pobudujemy się tu, wykupimy dzierżawę. Wacka spala. Ramię podłożyła pod głowę, sukienka podartaodkolców głogu, podrapane kolana,policzki spuchnięte od płaczu. Ukląkłprzy niej Logromna żałość chwyciła go nad tym dzieckiemtrudnym i wrażliwym, a najsilniejszym,najodważniejszym z jegodzieci. Obudziła się. Zamrugała oczami, bo wydawało jej się, żetwarzojcato sen. I zaraz wypowiedziała mu wszystko: o dwójcew dzienniku i o niesprawiedliwości w szkole, o ucieczce przed matkąi żechce iść w świat. Sama. Słuchałuważnie, zastanawiał się, wydawało jej się, rozumie. A jak nie będziesz chciała tego gimnazjum, pójdziesz do szkołyartystycznej. No, ale spróbuj jeszcze trochę,postaraj się. Twarz ojca czerwonawa, drapie w policzekszpakowata bródka. Iśćtak polem, kiedy już różowieje niebo nad cegielnią zapowiedziąświtania, iść tak, otulona ojcowską burką, w jego bezpiecznym zapachu, kiedyz daleka, z zabudowańdzierżawnych, dym prosto podniebo, bo Ludwikowa szykuje śniadanie, iść tak przed siebie razem-o szczęście. 59. Córeczko Dominik przystaje. Ujmują. w dłoń spiczastypodbródek Wacki. Co, tatusiu? Oczy wypogodzone, a twarz w brzoskwiniowych pastelach wschodu. , Ucz się, bo jak mnienie stanie, co będzie z wami? Gwałtownie ramionami obejmuje szyjęojca, przytula głowędoJego piersi. No Już. już gładzi ją po włosach. Widzisz, ty Jesteśnajsilniejsza z was wszystkich, nawet sama nie wiesz, jak jesteśpodobna do matki. I mnie się zdaje, że ty wszystkowytrzymasz,wszystko przetrzymasz,przeżyjesz, Tej samej jesieni,kiedy uciekła Wacka, rozchorowała się najmłodsza córka Skorczyców Oleńka. A stało się to zupełnie niespodziewanie i właśnie wtedy, gdy po naradzie postanowili zrobić dzieciomprzyjemność i zabrać je do iluzjonu. Kostuś opowiadał cuda otymiluzjonie. Wpadł na Lubartowską podniecony, zaczerwieniony odchłodnego wiatru. Stanął pośrodku kuchni. Musicie iść! Nie ma co! Śmiałsię. Dewizka od zegarkapobrzękiwała mu na okrąglęjącym brzuchu. Mówię wam,byłem. Rusza się jak żywe. Jak w teatrze. Alepodejdziesz bliżej nic. Ściana, papier. Cienie. Pojechali całą rodzinąwniedzielę dorożką. Wynajęlilożę,bo zKostusiem razem było ich dziesięcioro. Dzieci siedziały bez ruchuoszołomione. Paulina aż usta otwierała ze zdziwienia. Zgadzało sięwszystko. Po ścianie biegały ludzkie postacie. Jakieś małżeństwomiało kłopoty z synkiem,akurat takim jak Heniek. U dołuprzejeżdżały litery i trzeba było szybko czytać, żeby zrozumieć, oco chodzi. Synek na ekranie zrobił w majtki, ai Paulina poczuła dziwne ciepło,bo Heniek siedziału niej na kolanach. I w lejsamej chwili Oleńkachwyciła się za brzuszek i zaczęła głośno płakać. Wpośpiechu,zdenerwowani, musieli wszyscy przed końcem przedstawieniawychodzić z iluzjonu, a ludzie odwracali się i wymyślali im, żeprzeszkadzają. Dominik-wziął Oleńkę na ręce. Płakała, zwijała sięzbólu. Dopiero teraz przyznała się, że najadła się niedojrzałych jabłeki popijała wodąze studni. W domu poczuła się jeszcze gorzej. Niepomogły gorące wilgotneokłady ani krople, ani rozgrzana cegła. Kostuś pobiegł po doktora Biemackiego. Oleńka krzyczała, zieleniała na twarzy, jej drob'ne siedmioletnie ciałko szarpałykonwulsje,Dominikprzytrzymywał ją, klęczał przyłóżku, modlił się. 60 '.., Raz tylko oczami czerwonymiod suchego płaczu spojrzał na Paulinę, szepnął: ''- - Nie dopilnowałaś. '- Wzdrygnęła się, dotknięta chłodnym ostrzem tego szeptu,a przedoią twarz dziecka sina, czoło wilgotne i oczy nieruchome. Umiera jęknęła. A echo wniej dopowiedziało: Twoja wina. Zobaczyła pogrzebowe korowody niemowląt zmarłych wcześniej;dzieci jej i Jana. Pękały lustra czarną pajęczyną, a odbite w nichtwarze rozpaczy, jej własne twarze, przyglądały się wyczekująco. Kostuś wpadł do mieszkania. Nie ma doktoraBiemackiego! Spojrzał na dziecko, krzyknął: Natychmiast do szpitala! Przecież tocholerynka! Na co wyczekacie? Chwycił Oleńkę na ręce, zarzuciłnanią chustę ściągniętą z łóżka. Wybiegł. A oni obydwoje za nim jakby teraz dopiero oprzytomnieli. Zanieśli ją do Szpitala Żydowskiego, tuż na Lubartowskiej, Oleńka wyleczyła się, ale długo leżała wszpitalu. Paulina, odwiedzająccórkę, zaczęła jej się bacznie przyglądać, odnajdywać różnicepomiędzy Oleńką apozostałymi dziećmi. Bo dotychczas była jedną zrodziny i jako część gromady liczyłasię i była kochana. Ale terazchoroba wyodrębniła ją, jakby obrysowała. Było to dziecko delikatne, aże nie chodziła jeszcze z siostrami do gimnazjum, tylko brałalekcje w domu u Gierasimiuka, nauczyła się bawić sama. Najbardziejpodobna była doHelenki,brakowałojej tylko pogody i radosnegousposobieniastarszej siostry, bo Oleńka stale była rozpłakana- Nawszystko niemal, co jej zaproponowano, odpowiadała negatywnie: Nie chcie, nie chcie. Nie chciałajeśćani nie chciała wracać z podwórza do domu. A Paulina, zajęta Heńkiem i pilnowaniemlekcji dziewczynek, niewiele przejmowała się Oleńką. Siedząc przy łóżku najmłodszej córki,zaczęław niej odnajdywać podobieństwo do matki swojej,Katarzyny. Odkrycie to sprawiło jej przyjemność. Co też zniej wyrośnie? myślała- Czytaka dobra gospodyni, czy taka elegantka jak naszamamunia? Bo to niskie czoło, naprzykład, to zmarszczenie nosa, jaksię uśmiechnie, albo, jak tak spojrzy z ukosa:mamunia. Nie we mniesię wrodziła, a w moją matkę. Spoglądała na córkę czule,łagodnie,głaskała ją'po głowie i starała do siebie przytulić. Ale Oleńkapoddawałasię pieszczotom matki niechętnie, chociaż wyciągała ręce do 61. ojca. Niech no tylko wyjdzie ze szpitala planowała Paulina już ja ją odkarmię, już się nią zajmę. Niedługo po powrocie ze szpitala Oleńka zaczęłachorować. Schudła bardzo, wieczorami miaładreszcze i rozpalone gorączkączoło. Pod pachą zaczął się formować duży wrzód. Doktor Biernackizbadał dziewczynkę, wrzód zaniepokoił go. Natychmiast operować! Skorczycowiewszystkie sprawy nie związane z operacją Oleńkiodsunęli na bok,na potem. Nieważne wydawały się wypadki naświecie ani to, co działo się w kraju, wobecchoroby ich córki. A gdydoktor Rogoztński operował Oleńkę w Szpitalu Żydowskim naLubartowskiej, u Bernardynów, w kościele parafialnym Skorczyców, ksiądz Krasucki odprawiał mszę błagalną o szczęśliwy przebiegoperacji. Wczesną wiosną 1910 roku Oleńka poczułasię lepiej,urosła bardzo i wyładniała. Dopiero wtedyzaczęli. Paulinai Dominik, interesować się naprawdę tym, co wokoło nichsię działo, Tak, jak na Namiestnikowskiej,tak i tu gromadziłichwieczoramistół i krąg lampy. Bywał unich G ierasimiuk, dawni sąsiedzi, znajomiDominika, a nieraz zjeżdżał ktoś z rodziny: Mania z Kostna, Katarzyna z Kraśnika, a czasem bracia Pauliny Jaś z Bychawy i Bronek. Ale najczęściej przychodził Kostuś. Jednego z wczesnych wieczorów marca, gdy wilgotne wiatry szarpały okiennicami, a spóźniony, mokry śnieg wisiał w powietrzu, Kostuś, Paulina, i Dominiksiedzieliprzy stole. W cieple pieca, co dyszał, postękiwał, trzaskał,ilampy, która ogrzewała i oświetlała ich twarze, w rozleniwiającymcieple piwa, które Dominikcoraz to Kostusiowi,dolewał, wsparciłokciami o stót, rozprawiali, nie spiesząc się jakby czasu nie było,jakby klepsydra przemijania zatrzymała się, pozwalając im trwaći cieszyć się ze wspólnego przebywania. Był listod Tereskiz Irkucka powiedział Dominik. Kiedy? poderwałasię Paulina. A niż będzie ze dwa tygodnie. Inic żeś mi niepowiedział! Kostuś popijał piwo. Spod oka, niby to wpatrzony w rozłożonyprzed sobą "Kurier Warszawski", obserwował Dominika. Paulinę. Wiedział oliście ipieniądzach,które Dominik wysyłał na Syberięnajstarszej swojej córce- Nieraz w tym pośredniczył. Wiedział też, żePaulina niechętniepatrzyłaby na tępomoc i dlatego Dominik mówiłjej o tym niewiele62 ;;-^ Zdaje mi siępowiedział Dominik. Mówił wolno,niechętnie, J'; pionowa zmarszczka między brwiami pogłębiałamu się irozcierałpalcami. Zdaje mi się, że tamu nich nie wszystko jestW- porządku. No, jatakcoś czułam! Od razu. Jak żeś wspomniał o tym liście. Paulina odłamała kawałekchleba i wepchnęła go sobie do ust. Żułachleb, żebynie płakać- Żal ją ogarnął, że Dominiktak w tajemnicyprzednią korespondował z Tereską. Przecież zgadzała się nawszystko. Ile to pieniędzy kosztowało samo wesele! A jakiposagdostała! Jaką wyprawę! A potem stale przylatywała do ojca, chociaż, mąż jej, Antek Janisz, dobrze zarabiał. Nie dawał jejDominik pieniędzy, jakJanisza aresztowali? Nie. dawał na podróż na Syberię? I teraz przez tecałe pięć lat stale posyłał. To- dlatego brakujedodomu. , dlatego trzeba się ograniczać. Kostuś zerkał na Paulinę. Wiedział, Dominik pokazywał mu listy. Ja ciebie, Paulinka, nie chciałem martwić Dominik patrzyłna nią przepraszająco. Izresztą ona ciebienigdy tak bardzo nieobchodziła. Paulina wzruszyła ramionami. Połknęła chleb, powiedziała: Ani ja ją. Aleteraz muszę ci powiedzieć, bo może i ona przyjedzie któregoś dnia. I jakby. Kiedy? Nie wiem kiedy. Niepisze. Tak mówię. Bo widzisz, Janisz sięrozpii. Wszystko, co zarobi, zaraz wyda na wódkę, przepije z kompanami,a potem tylko, pisze Tereską,uwali się na tapczan, tam, wtychich barakach, i śpi Janisz? szepnęła. O Boże, co oni z nimzrobili! Zmarnowaligo. A tak chciałemdla niej dobrze' Człowiek bytuczciwy, bez nałogów,nabożny, z dobrej, bogobojnej rodziny,robotny, zdolny,zarabiał. Poszedł do tych socjalistów, poszedłz nimi. Doczekał się. Paulina milczała, myślała o Stefanie. Czy i on się rozpił? Żadenz jej braci nie stał się alkoholikiem. Lubilipiwoi winodomowegowyrobu, lubili domową nalewkę od święta, ale każdyz nich znałgranice,a Stefan nawet wódki nie lubił. Odsuwał. Ojciec jej,Stanisław Kulczyba, pilnował. To za pijaństwo w karczmie pierwszy razskatował Ignacka. Szał go ogarnął, jak zobaczył nietrzeźwego syna. "Pozabijam ryczał jak którego z was pijanego zobaczę! Pozabijamanie dopuszczę! " 63. Mnie się zdaje powiedział Kostuś że to nie socjaliści gorozpili. Sam tam. Kraj obcy. Zimno. Ja mówiłem z ludźmi, costamtąd przyjeżdżali. Mieszkają tam w drewnianych barakach,pustka, równina, aon był jeszcze dalej, pracował" w kopalniach złotai później dopiero puścili go do tych fabryk, do Irkucka, Nie wiem Dominik rozcierał czoło końcami palców. Gdyby się nie zaplątał, nie wywieźliby go na Sybir. Ale ja już nie oto. Gdyby ona tu przejechała, a mnie by. mnieby nie było. nieskrzywdź jej. ' Co ty wygadujesz, Dominik, dlaczego cięma nie być? Sny mnie gnębią. A jeden to się powtórzył. Pochylili się ku niemu'zatroskani. Zmęczonybył,wyczerpywałygo wiosenne roboty na polu. Worki pod oczami, policzkizapadnięte,jakbygo gnębiła choroba. To było tak mówił śniło mi się, że napadłomnie trzech: ogromne,rogate diabły. Szły na mnie. Nie mogłem się poruszyć,nogiwrosły mi w ziemię, a uciekać nawet nie było gdzie. Największyz nich zamierzył się na mnie widłami. I tu mnie pchnął, tu mnieprzebił,w samą pierś. Aż się w bólu obudziłem. Może ty,Dominik powiedział Kostuśtak kometęczujesz? Może. Ludzie mówią: może być koniec świata. A możestraszna jakaśwojna. Piszą w gazecie, że w 69 rokukometa, ta sama, co teraz masiępokazać, zapowiedziała zburzenie Jerozolimy. I że tood tego czasuzaczęła się wędrówka narodu żydowskiego. Co ty myślisz:będziewojna? Nie daj Boże. A są takie przepowiednie Paulina uśmiecha się,a w oczachten błysk tajemniczy że jeśli teraz będzie wojna, a to będzie wojnastraszna, taka jakiej jeszcze nie było, że z tej wojny powstanie wolna Polska. Może szepnął Kostuś aletymczasem zabiorąnamChełmszczyznę- Czytaliście o projekcie Stołypina? Ty mówisz owolnej Polsce, a tu sięnowy rozbiór szykuje. Wyniszczątam tychbiednychunitów. Ówczesny premier rosyjski, znany z konserwatyzmu i "silnej ręki' 64 ^.Dominik nie odzywał się. Popijał piwo, wydawał się sennyalbo w itój senzapatrzony. ^? Sprzedałeś kapustę? spytał Kostuś. Tylko to go obchodzi Myślała Paulina ta dzierżawa, kościół i rodzina. - Ą on jakby wyczuwając Jej zniechęcenie, żal niedzielenianadziei itego entuzjazmu, który, wiedział przecież, ze Stefanem jest zwilżany, od niego przejęty jak płomyk, który tli się, wygasnąćnie może,podszedł do niej, obie ręce położył jej na ramionach, pochylił się,powiedział: Paulinka, mówisz "wolna Polska", a sama nie wiesz jeszcze, coto znaczy. Myślisz, że ja bym nie chciał? Że ja bym nie pragnął? Myślisz, że mnie nie wzrusza takiobchód rocznicy Grunwaldu,że janie jestem z tego dumny? Ale zanim stanie się wolna Polska, trzebamądrości. A co ty rozumiesz przez mądrość? spytałKostuś. A! Dominik podniósł palec w górę. Nie, co jarozumiem,. ale co głosi słowo Boże. Podszedł do etażerki i z półki zdjął czarno oprawną, grubą książkę. Przeczytamci o mądrościz Przypowieści Salomona^Kostuś poruszył się niespokojnie na krześle. Ani on, ani Paulinanie czytywali Starego Testamentu. Wystarczałaim książka do nabożeństwa i modlitwy nauczone w dzieciństwie. "Kościelność"Dominika, jego wczytywanie się w Biblię, jegogłęboka religijność onieśmielała ich i żenowała. Dominik wyjął okulary z kieszonki kamizelki,założył Je na nos, usiadł, przysunął bliżej lampę-A oni spuściligłowy,spoglądali na stół, nagle niezręczni, nie dorównujący mu w nastrojupodniosłym,jakby ze swojskiej atmosferypokoju wstąpili wuroczysty, onieśmielający chłód kościoła. Bo chociaż Dominik modlił się cowieczór głośno z całą rodziną,to jednak rzadko kiedy głośno czytałStary Testament, a w dyskusjenad znaczeniem tekstu wdawałsiętylko ze spowiednikiem swoim u Bernardynówalbo z księdzemKrasuckim, z którym chodzili razem na flaki, albo z JankielemWajngaitenem. Przerzucałteraz stronice,przyglądał się, kręciłgłową,powiedział: O, to! Posłuchajcie' Moja jest rada i prawość, moja jest roztropność, moje jest męstwo. Przeze mnie królowie królująi pracodawcystanowią sprawiedliwość. Przezemnie książęta panują i władcy wydająsłuszne -wyroki. Ja miłuję tych, którzy mnie miłują,"a którzy ranowstają do mnie, znajdą mnie. ^ 65. Podniósł głowę. Paulinai Kostuś wydawali mu się skupieni,czekali. Czytał więc dalej. Kto mnie znajdzie, znajdzieżywot i wyczerpie zbawienie odPana, ale kto przeciw mnie zgrzeszy, zrani duszę swoją. Wszyscy,którzy mnie nienawidzą, miłują śmierć. Odłożył książkę. Podnieśli głowy, spojrzeli na niego. Rozgrzanabliskością lampy,oświetlona rozpromienionym nagle wzrokiem,twarz Dominika odmłodniata. Powiedzcie, czy napady na pociągi, czy podkładanie bomb,zamachy na carskich urzędników, porywanie się na potęgę caratu, tomądrość? Nie! To szaleństwo! Szaleństwo! Szaleństwem nieosiągnie się wolności. Tak powiedział Kostuś. No,tak. Chyba masz rację. Ale rozczarowany był czytaniem wersetu z Biblii, wolałby, abyDominik sam mu wytłumaczył znaczenie mądrości. Postanawiał: kiedyś pójdziemysobie na zrazynelsońskiei wyciągnę go na rozmówkę. Nie będzie miał tej księgi ze sobą. Dominik spoglądał to naPaulinę, to na Kostusia. Sani był pod wrażeniem muzyki stów,odczuwał głębię przypowieści. Ale Paulina odwróciła głowę. Starałasię ukryć skrzywienie warg. Myślała: N'ie zmienię go, nikt ani nic gonie zmieni. Raz jeszcze potępiał walkę z caratem, mądrością nazywaługodowość. A chociaż przyznawała, że wszystko w Dominiku byłoszlachetne i prawe i lepsze niż w niej, tego jednego mu brakowało szaleństwa. Inie o niszczycielskimszaleństwie myślała, ale o tymwirze, co porywa, co zmienia bieg świata, iskrą zapala, oszałamiawbrew rozwadze i nawoływaniom mądrości. Oparta o poduszki, nogi do kolan'przykryte pierzyną, bo marcowenoce chłodne jeszcze, awilgoć przenika do kości. Paulinasiedząc nałóżkumyślała, czy to fluidy kometywpłynęły na ostatnie lata ichżycia. Na podwórku ucichły już kroki Dominika. Już przeszedłbramę,mijakapliczkę Świętej Rozalii i idzie terazw górę, wstronęCzwartku i dalej do póldzierżawnych. A ona wstanie wolno, rozpaliogień pod blachą i obudzi dziewczynki. Od ezasu ucieczki Wackapoprawiła się,a i Paulina złagodniała dla niej. Zaczęła się uczyćz Helenką i przynosićlepsze stopnie w dzienniku. Oleńka więcejterazprzebywaław domu, a w lecie miała zdawać do gimnazjum. Wydawało się, jakby to najgorsze było już pozanimi. Ale jeszczekometa. Paulina wstała, długa, webowa nocna koszula opadła aż do 66 Podeszłado komody, wzięła z niej plik ostatnich gazet. Dzieńpodnosił, ale do czytania trzeba było jeszcze podkręcić lampę. ła tylko Jednego: wiadomości o komecie. Znalazła: dziewiętnamaja. Nałożyła szlafrok i korytarzem przeszła dokuchni. Co ma być, to będziemruczała koniec Świata, to zginiemy/scy. '^'Dziewiętnastego maja, w dziesięć dni po śmierci angielskiegofelola Edwarda, nad miastem pokazała się kometa. Ludzie szli całymigromadami aż do kapliczki Świętej Rozalii i dalej na wzgórze Czwartsfe. Stąd na północno-zachodniejstronie nieba, najlepiejwidać byłoOgromną, kulistą głowę i błyszczący, pierzasty jak ogon pawiatrenJconiety. Tu klękali modląc się głośno, płacząc w żalu za grzechy,bozbliżał sięlada godzina, lada chwila czas gniewu Pańskiego: koniecświata. Była to przecież ta sama rękaognista,która na ścianie ubabilońskiego Baltazara wypisałaprorocze słowa: Mane, Thekel,Fares, to jej fluidy wywołały styczniową powódź w Paryżu, a po ' powodzi głód i zarazę. Tego popołudnia,gdy lubliniacy na wzgórzachpodmiejskichprzyglądali się komecie,Włodzimierz Gierasimiuk przyszedł dodomu Skorćzyców. Od czasu aresztowania w roku 1905, kiedy to pokilkutygodniowym śledztwie wypuszczono go zmizerowanego, zposiwiałą brodą, Gierasimiuk utracił bezpowrotnie posadę nauczyciela gimnazjalnego i nawet lekcje prywatne u zamożniejszych Rosjan. Utrzymywał się z korepetycjii przygotowywania polskichuczniów do egzaminów wstępnychdo gimnazjum. U Skorćzycówbył już niemal instytucją: uczył Stefana i Michasię,Mańcie, Helenkęi Wacie, a teraz Jeszcze Oleńkę i Bolka. Ożenił się z Polką,osobąraczej ograniczoną imiał z niądwoje dzieci: Saszę i Nataszę. Chłopiec na polskie sympatie ojca patrzył lekceważąco i uważał się zaRosjanina. Natasza czuła się Polką i skoro tylko w gimnazjum zaczęłysię lekcje polskiego, zapisałasię na nie i uczyła z zapałem. Intrygowało ją wszystko, co polskie, i nieraz przychodziła razem z ojcembawić się z dziewczynkamiSkorćzyców. WłodzimierzGierasimiuk,wielki, czarny,z brodąJak'miotła, rozdarty był w sobie, niespokojny. Wszystko w nim szumiało, kotłowało się, domagało rozstrzygnięć,z którymisam niemógt sobie dać rady, a z żoną nie mógł dyskutować. Z coraztowyższym, łysiejącym czołem, wbinoklachna ciepło brunatnych, łatwo mrugającychoczach, Gierasimiuk głos miałłagodny, głęboki i cierpliwy, nawykły do tłumaczeńi powtarzań. Nagranicy dwóch Światów, w żadnym znich nie czuł sięzupełnie 67 fsaasaiSiii^,^-'. wygodnie i wierzył, że ruch socjalistyczny przyniesie wyzwolenieludzkości. U Skorczyców zostawałna długie pogawędki,do domuwracał niechętnie. Dominik socjalistyczne wywody Gierasimiukazbywał wzruszeniem ramion i przypominaniem, że raz już za tosiedział i stracił posadę. Cenił natomiast jego rozum i mówił, żeGierasimiuk zmarnował sobie życie, żeniąc się zkobietą, któranie była Jego warta. Po skończonej lekcji Gierasimiuk wziął z sobą Wacie i Helenkęi poszedł z nimi oglądać kometę. Było ciepło,dziewczynki w letnich- sukienkach, za płotem w sadzie kwitły jabłonki, adrzewa nawzgórzach pachniałymłodą zielenią. Trzymając się rąk nauczyciela, dziewczynki szły wylęknione. Bardziej bałysię przerażonego,lamentującego tłumu niż wiszącej naniebie komety. Odeszli nieco odkapliczkiŚwiętej Rozalii, przystanęlina boku inauczyciel, wskazując kometę, mówił: Przyjrzyjcie się, zapamiętajcie to nadzwyczajne zjawisko. Kometa ta wędrowała wokoło słońca przez siedemdziesiąt sześć lat, , ażeby na krótko tylko być widoczna w swoim zbliżeniu do Ziemi. Odkryłją w roku 1682 angielski uczony Edmund Halley. A ta głowa? pytała Helenka. Dlaczego błyszczy? To, widzisz, rozgrzane ciepłem słońca odłamki planety, aogon, tocząsteczki odrywające się odgłowicy. To pył błyszczący. A dlaczego ludzie się boją? Et uśmiechał sięGierasimiuk zawsze się bali. Bali się, jakpokazała się w 1758 roku i potem w 1835. Do niedawna ludziewierzyli,że słońce i księżyc to bogowie. Mało jeszcze wiemy oświecie. Nic prawie otej przestrzeni międzyplanetarnej,skąd przyleciała kometa. Paulina jednak była niespokojna. Niezupełnie przekonywały jąwywody naukowe Gierasimiuka, ze kometa to Jednaz planet,podobna do gwiazd,tylko o drodze nieustalonej i dużo dłuższej niż uinnych planet, że o zetknięciu z Ziemianie ma mowy, gdyż oddalonaJest od niej potężną przestrzenią. Stawiając przed Gierasimiukiemgarnuszek zkwaśnym mlekiem itłuczone, oblane masłem kartofle, upewniała się: To mówi pan, panie Włodzimierzu, że końca światanie będzie? Gierasimiuk wzniósł do góry swoje łagodne, krótkowzroczne oczy, westchnął: Pani Dominikowo, pani w to wierzy? 68 -, Ale czy kometa niejest przepowiednią, znakiem, że coś wielkiego nadchodzi? /Gierasimiuk gładził swojąrozwichrzoną brodę. Koniec świata, proszę pani, może przyjść zupełnieinaczej. Toznaczy koniec naszej epoki, naszej ery, koniec ucisku i przemocy. Niech pan je teraz zapraszała Paulina. Ja tylkotakmyślę,że może i sąjakieś fluidy, jakieś wpływy tej komety na nasze życie. Niewiem, wielu rzeczy nierozumiem jeszcze. Może i są, alenie rozbije ogonem świata. Nie. Zresztą komet w naszym wszechświecie jest więcej, nie tylko takometa Halleya. I czasem, to prawda,kawałek komety może się oderwać ispaść na Ziemię. Ludzie opowiadali, że niedawno, dwa lata temu, takikawałekkomety spadł naSyberii, w Dolinie Tunguzkiej Podkamiennej. Kolejarze z Transsyberyjskiego ekspresu słyszeli wybuch, a ludzie w pociągu widzieli -wielką niebieską kulę ognia, jak leciała przez niebo i ciągnęła za sobąogondymu. Podobno sześćsetkilometrów lasu zniszczyła, zabiłarenifery. Ale czyto prawda? I po co Ja panią straszę? Kometaprzejdzie,dzień jeden i zblednie. Paulina milczała. Znów ogarniały ją wątpliwości. A jeżeli takikawałek komety oderwie się i runie na ich dom? Na pola? Albo nadom matki podKraśnikiem? Gierasimiuk Jadłspokojnie kartofle,kroił łyżką twarde,chłodne mleko. A gwiazda betlejemska, panie Włodzimierzu? Czy pan myśli,że to była kometa? Gierasimiuk wytarł serwetką usta i brodę. Nie wiem. Mójmąż czytał w Apokalipsie świętego Jana przepowiednie ogwiździe, co spadnie z nieba. Pan Skorczycajest głęboko wierzącym człowiekiem. Ja nieuznaję religii. Paulina nie odpowiedziała. Zdawała sobie sprawę, że Gierasimiukjest ateistą, ale nigdy nie mówiło tym otwarcie. A my mudajemyuczyć naszedzieci! przestraszyła się. Ale wiedziała także, żeGierasimiuk o religii z dziećmi nie mówił i że Dominik sam uczył ichpacierzy, żywotów świętych, a na katechizm prowadził do kościołaBernardynów. Idącbrzegiem wykłoszonej, bujnej pszenicy, tam,gdzie napołudniowym zboczu wzgórka założono pierwszy raz na Jesieni inspektowe 69. okna, t? ominik marzył. Szedłw rozpiętej na piersiach białej koszuli iw ptóciennych"spodniach, policzki, kark i szyję purpurowe miał odsłońca, bo lato było w pełni, pierwszy dzień lipca, i suchy oddechtamujący upal wisiał nad ziemią, aż nagrzane powietrze falowało. Potspływał po twarzy Dominika. Oczy w spalonej twarzy bardziej niżzwykle wydawały się modre, drobne żyłki aa skroniachnabrzmiałyod upału i prześwitywałyniebiesko. Marzył, że na przyszłyrok winspektach posadzi szparagi, wczesne ogórki, pomidory, kalarepkę,bo teraz tylko sałata i rzodkiewki. Od strony domu glosy Ludwikai Jaśka, nowego parobka, cogo nająłzeszłegoroku. Zwożą siano dostodoły. I głosy dzieci. Nie wysłał je tym razem do rodziny na wieś,chociaż tak zapraszali. Wolał je miećblisko,-przy sobie. Od kartofliska piskliwy głos Józki, córki Ludwików. Niesie się aż tu, wyraźnie,przeciągle: W sini woda, wizbie 'moda,W komóreczce śpijagoda,W sinigrajo, w izbie grajo,W komóreczce buzi dajo. Przystanął, wyprostował się. Przesłoniłoczy ręką. Na polnejdróżce, prowadzącej od strony kierkutu, zauważył idącego w jegostronę człowieka. Kto to może być? Kostuś? Nikt przecież opróczdomowników nie znał wydeptanej przez nich dróżki. Każdy zachodził od szosy, wprost do zabudowań. Patrzył, a od domujuż nawoły- . wania dzieci: Tatusiu, tatusiu' Na obiad! Paulina wkuchni szykowała obiad. Pierwszy raz wtym rokupodebrała młode kartofle. Już ugotowane w saganie, drobnei pachnące, dochodzą na parze,na skraju blachy. Wyniosła zsiadłe mleko zpiwnicy. Postawiła wielkigar nawyszorowanym do białości stole. Odgoniła ścierką muchy. Spojrzała na Ludwikową, pochylona naddeską siekała świeży koper. Lepów jużniema, Ludwikowo? A somtam gzieś. Przynieść? Nie teraz. Po obiedzie. Much się tu napleniło z tego gorąca, żecośstrasznego! Pachniałaskwarząca sięnapatelni słonina. Paulina zebrała grubą,żółtą śmietanę z mleka, odłożyła. Potem, przy stole, dołoży każdemu 70 Ssątalerz. Głos Józki od kartofliskaprzez otwarteokna kuchni,-j^wtarzała ten sam refren piosenki: ;,.iWsini grajo, vi izbie grajo,^. W komóreczce buzi dajo. ; , - Ładnie sobieta Józka śpiewa powiedziała Paulina. Jatonie umiem, ale bardzolubię, jak ludzie śpiewają. No!Ludwikową wzruszyła ramionami, wydęła wargi nibyto uśmiech,nibygestwzgardliwy. Udała się z tym śpiwonien. Niech śpiwo, niech se śpiwo. Jesce się nafrasuje,napłace. Młodojest,to spiwa. No nie, dobrze mówię? A dobrze, dobrze kiwała głową Paulina,ale już zaczynała siędenerwować, że dzieci nie wołająojca na obiad. Popędziłana polecałą gromadę: Wołajcie mizaraz tatusia! Obiad nastole! ^. Pobiegły. Wacka trzymała za rękę małego, trzyletniego Heńka,. pięcioletni Bolek, pucołowaty,silny, sam biegł w podskokach. Helenka i Oleńka trzymały się za ręce, ale coraz to przystawały,zrywającrosnące napobrzegach makii chabry, albo schylały się dokrwawej, puszystej koniczyny. Tylko Mańcia i Michasia szływolniej. Widziały jużojca z daleka. Przystanęły nagle. Ojciec stał'na ścieżce i rozmawiał z ciemnoubranym, nieznajomym człowiekiem. Zatrzymały sięonieśmielone,a Dominikwskazywał ręką drogę do miasta i coś tłumaczył nieznajomemu. Zauważył dzieci stojące o kilkanaście kroków od niego. Zawołał: Już idę, zaraz idę! Paulina wyszła przed dom. Gniew w niej zaczynał pulsować iniecierpliwość. Czołomiała mokre od upału i pochylania się nad' blachą. Bluzka jasna, w drobny kolorowy rzucik, była przepoconapod pachamii na plecach. Paulina przylizywała językiem kropelkipotu na górnej wardze. Idąc tak polem w powietrzu falującym upałem, w samo lipcowe południe, dorodna była, rozkwitła w swoimtrzydziestym siódmym roku życia. Oczymiała aż czarne, błyszczące iwypukłe, włosy ciemne, lśniące i gęste, sczesane gładko z niskiegoczoła, policzki krągłe, wilgotne, zaczerwienione, skórę na nichnapiętą,jędrną, nos mocny, prosty ihardy, a usta, szerokie,zdecydowane, były pełne i czerwone. Szczęśliwa poza ciasnotą mieszkaniana Lubartowskiej, wydawała sięwyrastać z tego pola, czerstwa. i zdrowa, stawiając pewnie swoje długostope nogi; czując przez bosąskórę żar nagrzanej ziemi. Zbliżałasię do ścieżki, na której Dominikrozmawiał z nieznajomym. Mężczyzna był w ciemnymubraniu,około czterdziestki, nie wyglądał ani narobotnika polnego, ani narobotnika z fabryki. Jakim cudem znalazł się na ich prywatnejścieżce? Czegochce od Dominika? Trzymającjeszcze nóż kuchennywręku, zbliżała się, aby posłuchać,o czym mówią. Wychyliła się,uniosła stopę, ale nagle w tympółzawieszeniu w powietrzuporaził jąbłysk. Błysk ognia! I huk! Znów błysk i huk! Huk zatrząsłziemią. Zachwiała się, padła- Koniec świata! to koniec świata! Zerwała się. Pot i łzy zalewają oczy. Przed nią Dominik. Wyciągnięte ramiona. Padł na ziemię- Skoczyła do niego. Rzuciła się nakolana. Zamknięteoczy, krwią nasiąka koszula. Krzyk! Pęka od krzykupowietrze. Dziki, nieprzytomny rykPauliny: Dominik! Dominik! Pędzą wielkimi susami od stodoły Jasieki Ludwik. Biegnie JózkaiPietrek. I Ludwikowej głos zawodzący: OJezu. OJezu. W oddaleniu, na ścieżce, niknie ciemna postać. Podtrzymującgłowę Dominika, Paulina obcym, grubym głosem wydaje rozkazy: Jasiek! Konia! Po doktora! Pietrek! Ludwik! Pędźcie zabandytą! Pochylona nad Dominikiem nieczuje, że bluzka jej nasiąka jegokrwią. Krew spływa drobną strużką z koszuli, wsiąka w ziemię. Podniosła zrozpaczone oczy. Po raz pierwszy zauważyła tulące się doniej dzieci. Usłyszała ich płacz. To nieprawda szeptała zdyszana nieprawda. Tatuś żyje. Tylko go ranił. Tylko go postrzelił. Mamo,mamo! Wacka czepia się jejnóg, spódnicy, żebytylko dotknąć, być bliżej. Mamo! On strzelił. trzy razy. Michasia drży,trzęsie się,tuli do Helenki. Mamo, mamo, widziałyśmy. trzy razy, trzy razy. trzyrazystrzelił do tatusia. Maricia przytuliła się do nieruchomych nóg ojca. Płaczerozpaczliwie, drgają Jej wąskieplecy: Tatusiu. tatusiu. Łka,, zanosi się płaczem Oleńka, głośno, przenikliwie płaczą obajchłopcy. Helenka przyklęka przy matce, tuli twarz do jej bluzki: Mamo. mamo. ratuj. ratuj. 72 ^ Ludwikowa przybiegła z wodą w dzbanku, z białymi szmatami,slptzycupnęła obok. Rozpinają przesiąkniętąkrwiąkoszulę Dominika,^gięmna, gęsta krew sączy się leniwym, nieustającym strumieniem. ^. Ratować! gorączkowo szepce do samej siebie Paulina. -1'Ratować! Ratować! - -^' Czas stanął. Znieruchomiała ziemia. Z nieba upał żarliwy i tylko w,: ciszy nad nimi bzykanie pszczół. Nie zauważyłanawet, kiedy nadjechał doktor Biernacki. Zdręt. wiała, nieczuła nanic. Zmieniała zimnekompresy na piersi Dominika. Wpatrywała się: otworzyoczy? Poruszy ustami? Drgnie twarznieruchoma? Nic. Spokój, spokój, obojętność. Zasapany, spoconydoktor Biernackiprzyklęki nad leżącym- Uniósł powiekiDominika. Skrzywił usta, pokiwał głową. ,Tak. tak. Ale jeszcze stetoskop do piersi, jeszcze dotykaszyi, jeszcze razodsuwa powiekę. Paulina trzyma kurczowociepłą wjej dłoni rękęDominika. Szept: Pani Skorczycowo. I głośniej: Pani Dominikowo, pani Paulinoręka doktora Biernackiegona jej ramieniu. Moja droga, spokojnie, spokojnie, musimygozabrać. Gdzie? rzuciła się: Do szpitala? To ja z nim jadę! Nadniąokrągła, wszystko zasłaniająca, czerwona twarz doktoraBiemackiego. Szept: Dominik Skorczyca, pani mąż, nie żyje. Trzeba go zabrać. Teraz. NieE krzyknęła. To nieprawda! Nieprawda! Nie dam! Cisza. Ostrożnie, na klęczkach, wyprostowując zdrętwiałą szyję,spojrzała. Zobaczyła ichwszystkich naokoło siebie. Stali w bezpiecznej od niej odległości: dwóch strażników, dwóch ludzi trzymających nosze; doktorBiernacki ocierał czoło chusteczką, pochlipywałaLudwikowa i wyprostowani, wpatrzeni w nią: Ludwik, Jasiek i Pietrek, a Józka z półotwartymi ustami wydawała się zastygła, jakbyniedawny śpiew zamarł, jakby ją przerażenie chwyciłow półdźwięku. Twarzepowleczone szarympyłemwspółczującej żałoby. W ichnieruchomym wpatrzeniu groza. Wtej znieruchomiałej, milczącej powadze prawda nieodwołalnego wyroku. Szloch nią targnąłsuchy, szarpiący piersi Jak konwulsje. Rzuciła się na ziemię, policz73. kiem przywarta do piachu, głową dotykała ramienia Dominika. Zapaść się, umrzeć. Niechbędzie koniec świata! I nagle: iskra! Światło! Zabili Dominika. Kto? Kto gozabił? To sąsiad! Totendrań! To zemsta za postrzelenie. Ziemię nam chcieli odebrać! Zzieminas wyrzucić. Bo jak nie stanie 'Dominika, ja nie podołam. Iziemię zabiorą. Szat jązaczął ogarniać, owijać płomieniami. Zapaliłasię nagle, podobna suchemu, rzuconemu nawygasłe ognisko polanu,co iskrą i podmuchem wiatru dotknięte, wystrzela w górę błękitnymsnopem ognia. Nienawiść wniej buchnęła energią niespodziewaną ipragnienie ponad wszystko silniejsze: nie oddać tej ziemi! Uniosła sięna klęczki. Upał falował przed jej przekrwionymi, ślepymi od łezoczami. Dygocącymi palcami, paznokciami wdarła się w pole. Zacis"-nęła w garści wyrwaną z gleby tłustą,nagrzaną słońcem grudę. Przysięgam dyszała. Przysięgam, że tej ziemi nie oddam! Że mi jej nieodbiorą. Przerażone dzieci zaczęty tulić się do matki, a ona nie czułaichuścisków, nie słyszała ich płaczu. Włosy potargane,opadłe naramiona, plątały się po jej twarzy spoconej, poplamionej krwiąDominika. Prędzej padnę szeptała ochryple prędzej mniemartwąstąd wyniosą! Po moimtrupie! NaBoga się klnę, nie oddam tejziemi! Przysięgam! A oni stali nieruchomi, bezsłowa, czekając cierpliwie, aż dopełnisię scena dramatu, nie śmiejąc jeszcze podejść bliżej jakby pierścieńbólu odgradzał ich od te j oszalałej z rozpaczy kobiety i tulących się doniej rozpłakanych dzieci. Południe już dawno minęło, słońceprzetaczało się dalejku zachodowi, ponad Ogród Saski, cmentarzna Lipowej i szosę warszawską. Spod drzew ibudynków zaczęły się wysuwać cienie,a od szosylubartowskiej słychaćbyło turkotanie furmanek. l"S'; Rozdział II:^ Niech biją, biją werble! Niechbiją, biją werble! Niech zagrzmią,zagrzmią rogi! Siłą niech pędzą szaloną,Oknamii poprzez drzwi,W ciszy kościelnej ich łomotNiech wstrząśnie zgromadzeniemI uczeń niech książkę odrzuci,Gdyrogu odezwie się głos. Niech zakochanych objecieWerbla rozerwietrzask. Niechrolnik nie zazna spokoju,Zbierając żniwo czy orząc swe pole,Straszliwy waszwarkot, o werble! Okrutny jest, rogu, twój śpiew! Walt Whitman,Beat! Beat! Drwm', 1861 Patrzą na mnie, aleinaczej niż zwykle. Pomimo min poważnie ; uroczystych, jakie zapewne wypadało im przybraćna tejnarzeczeń-"skiej, sprzed pół wiekufotografii, zauważam skryty uśmiech. Takimioczami spogląda się wprzeszłość, gdy widziana z perspektywy czasu,wymytaz bólu i rozczarowań,wynurza się w pastelowych kolorach. Rozdziela nasczas, przez który chciałabym przestąpić, yokołomnie ttraz-wczesnojesienny chór cykad: mruczando tysięcy głosów. Wśród nich, na ichtle, namiętni, ambitni soliści wybijają się ponadpoziom swoim głośnym trelem: cir;. cir.. cir.. A oni jeszczew swojejuaraeczeńskiej zimie. Otuleni: matkaw czapce szkolnej z daszkiem,w granatowym płaszczyku przybranym fokami. Ojciec wpółkożuszku, kołnierz barani, maciejówka z orzełkiem. Jedna ręka naszabli,drugą trzyma matkę pod rękę. Młodość ich, nie dotknięta -czasem,trwa jak stare wino w butli omszonej. Ukrywa ciężką,""antyczną słodycz. 75. Więc jak żeście się poznali? pytam. Natychmiast glos matkibrzmi przy mnie, a dźwięk jej głosu obala granice życia i śmierci. Opowiem ci, jak spotkałam twego ojca. Ale przedtem muszę ciopowiedzieć o wojnie. Te dwie sprawy: wojna i nasze spotkanie łącząsię, przeplatają. Myśląc o naszejmłodości, zaraz widzę obrazywojenne. To jest tło, bez któregowszystko blednie, staje się mniejważne. Wojna skracaczasi pogania życie:wszystko galopuje. Takiświst wiatru w uszachjak na odkrytymwozie, konie pędzą, a tu brzegprzepaści, turkot, hałas, przerażenie, że za chwilę koniec, śmierć. Więc tylkotrzymaćsię za ręce. Ale, widzisz, wojnajest wtedy taka,kiedy człowiek jest młody. Bo nawet ta przepaść mniej straszna. I myślisz: śmierć? No to cóż: śmierć. A jakjuż jesteś starsza, torozważasz. Iten wóznie pędzi tak szybko, wlecze sięniewygodnie. 'I tylko myślisz: więcto, co było, to, co nazywało się życiem, towszystko? Opowiem ci o początku wojny. Był rok 1914. A ja miałam czternaście lat. Jest piękny,słoneczny letni dzień. Matka moja. Paulina, mimogorąca w chusteczce perkalowej na głowie, owinięta długim fartuchem, pochylona, oblicza pęczki buraków, marchwi, pietruszki,cebuli. Oblicza kalafiory iogórki na kopy i na mendle. Przekupki,które później sprzedadzą tentowar na targu przy ulicySwiętoduskiej, stoją teraz, otaczają ją gromadą. To stałe odbiorczynie jarzynu mojej matki. Ale popatrz, to nie są jakieśprostaczki, tobardzogodne, pewne siebie kupcowe. Pani Michałowa,jak zawsze barwnieubrana,na palcach ma pierścionki, apani Stanisławowa ma wuszachkolczyki z koralami. Ta Jest szeroka w biodrach i lubi ujmować siępod boki, śmieje się i widać jej złoty ząb. Pani Józefowa jest szczupła. Wyciąga z kieszeni spódnicy cukierki i daję nam. Lubiłykupowaću mojej matki. Rękę miała hojną, nawagę nie patrzyła, zawsze byładokładka. A jak zaczynały, to niejednadostała towar za darmo: tak nadobry początek. Lubiły kupować umojej matki, bo wiesz, tobyła teżkobieca solidarność. Zaczęła z tymijarzynami po śmierci mego ojca. Ojciec prowadził gospodarstwo wyłącznie rolne, a jeszcze handlowałlasami, zbożem, kwaszoną kapustą. Po jego śmiercimatka mojazobaczyła, żemimo 40morgóy^e da rady. "Amiałaprzecież siedmioro dzieci. Podpatrzyła: sąsiedzi mieli po kilka morgów, inspekty 76 \ ^iżyli dobrze. Wtedyzaczęła czytać książkiogrodnicze. Wstawała o^llrzeciej rano i szła oglądać, corobią sąsiedzi, jak to wszystko urzą"Ędzają. Obstalowała cztery duże skrzyniena "okna", wystawiła na,:-"górce, na południc. Jesienią było wszystko gotowe. Pojechała do:Ulriha doWarszawy, tam Ją teżnauczyli iw lutym siała"okna" na 'Hance. Już po roku miała wielkie wyniki, przeszła w tym sąsiadów. '':"Dochody też przerastały najśmielsze jejoczekiwania. Co dzień, odhońca maja aż do późnej jesieni, przynosiła do domu worek wypełniony pieniędzmi. Nigdy nieprzypuszczała, że rynek naŚwiętoduskiej pełen będzie jej towaru i że ona sama stanie się poważnymkonkurentem okolicznych ogrodników. Stałyteraz, otaczając mojąmatkę,i zamawiały jarzyny: ato dwieściegłówek kapusty, a to tyle atyle pomidorów, tyle pęczków marchwi,każda na kartce napisała, copotrzebuje dla siebie, i wręczały mamie pieniądze, a już rano Jakubzawiezie na rynek, a one odbiorą, jak zwykle. Mama, widzęją,pochylona, zaprzątnięta obliczaniem, anie lubiła, jak jejwtedyprzeszkadzano,i nagle nasz krzyk! ' Biegniemy we trzy: Gryknia, Kogdzia i ja. Wymachujemy' gazetą i: Mamo! Mamo! Mamo! Chwyciła się ręką zaserce, poczuła,nogi się uginająpod nią i tylko: Laboga! szepce ochryple. Co się stało? Bo od czasu tej tragicznejśmierci mego ojcakażdy krzyk, każdeniespodziewane odwiedziny na polu dzierżawnym, tam gdzie onzginął zabity przez kłusownika, przerażały ją, odświeżały tamte niedawne jeszcze rany. A my,we trzy, chórem i jedna przez drugą: Mamo, mamo, wojna! Wojna! , Wariatki! Gdzie? Pokażcie gazetę! O tu, tu! Tu napisane' Grubcia, czytaj! Otworzyłam "Ziemię Lubelską"i zaczęłam czytać o rozpoczęciudziałań wojennych. A przekupki, paniWojciechowa, pani Stanisławowa i pani Józefowa, zamarły bez ruchu. Sparaliżowane. I nagle wszloch, jęczenie, zawodzenie głośne, aż moja matka: Cicho! Uspokójta się! I do mnie: Jeszcze raz czytaj! Alewyraźnie,głośno! , I jak tylko skończyłam: Dodomuwracajcie! Ale wprost do domu! Niekręcić siępoulicach! Spojrzała na nas piorunującym wzrokiem i tego wzrokubardziej niż słowa "wojna" przestraszyłyśmy się. 77. Więc oglądając się, czy wojna już nie za nami, nie goni nas,puściłyśmy się pędem i od Lubartowskiej na Namiestnikowską biegłyśmy, i dopiero poza bramą, zdyszane, zaczęłyśmy się śmiać. Bowojna nie dogoniła nas i ulice, poktórych tak-uciekałyśmy, byty ,bezpieczne. Tego dnia matka moja nie wróciła jak zwykle pieszo do domu. Kazała parobkowi zaprząść konie do bryczki. Na ulicy Lubartowskiej mali żydowscy gazeciarze biegali, wymachując dodatkiemnadzwyczajnym:' Den chej! De cheim! Zwai kopykys! Zwaikopykys! Na rogu Krakowskiego Przedmieścia i -Piwnej matka mojazatrzymała konie i kupiła "Głos Lubelski", "Ziemię Lubelską" inadzwyczajny dodatek. Na ulicach jakby się ożywiło: więcej ludzi,rozmawiają głośno. A na podwórzu naszego domu wszyscy lokatorzy: rozmowy, spekulacje, cobędzie, dzielenie się wiadomościami. Zaczęło się. Ale spokój. Kilka dni spokoju i tylko wiadomości wgazetach. Aż pewnego popołudnia przyszedł sołtys do mojej matki. Bo ta częśćLublina, w której mieszkaliśmy,praktycznie Już należałado miasta: miejskie ulice, większe budynki. Ale dzielnica pomimotoponosiła wszystkie dotychczasowe ciężary. Sołtys, pamiętam go, alejak przez mgłę, był wielki, w długich butach, czerwony na twarzy,mówił grubym głosem i bałyśmy się go. Trochę jak policjant, strażnik. Mówili, żebył bogaty-Wybudował nowe kamienice na ulicyKonopnickiej i był urzędnikiem magistrackim. Matka moja wyszłana podwórze, w pośpiechu odwiązywala fartuch. - Co,panieOborski, co się stało? Wojsko przyjeżdża powiedział. Zawiadomili mnie, żemuszą mieć kwatery. Na pani dom przypada pięćdziesięciu ośmiukozaków. ' Odwrócił się, poszedł do bramy i przybił kartę: 58 kozaków i konie. Moja matkaspurpurowiała. Jejduży biust falował. Z fartuchem wjednej ręce wzięłasię pod boki, krzyknęła: Coś pan oszalał? Oszalałpan, panie Oborski? Sołtys odwrócił się- Wzruszył ramionami. Drogapani, ja jestem tylko wykonawcą. Na mój skromnydomek mam trzydziestu sołdatów. Gazeta! Dodatek nadzwyczajny! Dwie kopiejki! Dwiekopiejki (jidiss) 78 Poszedł, mojamatka stałana środku podwórza, zawodziła: ^ - Boże. Boże. :;; Wybiegła na ulicę. Myza nią. Czytałam nanasze] bramie:58 '.oków i konie. Strach mnie ogarnął. CzułamJuż, jak konie tratują kopytami, to nie były przyjazne konie z naszego pola ani konieciotki z Kostna, ani wujów z Kraśnika. Biegłyśmydrobno,cichutkoiga matką, podchodziła do innychdomów, sprawdzała zakwaterowa:nia wywieszone na bramach. Przydzielone było więcej kozaków niż uniej. A więc jednak tensołtys Oborski oszczędził ją. Była wdową,samotną kobietą z siedmiorgiem dzieci. Ale pięć dorastającychcórek! Zobaczyła nas, jak szłyśmy jej śladem. Krzyknęła: Dodomu! Natychmiast! Wracała z głową spuszczoną. Wiedziałam: załamana, rozmawiająca sama z sobą. Bezgłośnie poruszała wargami. Lokatorzy naszego domu zaglądali już przezokno i pukali dodrzwi. Dygotałyśmy z przerażenia. Kozacy znani byli ze swoichokrucieństw, z uśmierzania buntów. I jeszcze matka zwierzała sięlokatorom:Przecież ja mam córki! I głos jej załamywał sięnatym ostatnim słowie. Odpowiadali: Pochować! Trzeba pochować. Potrząsała głową, nie przyjmowała żadnych rad. Zaczęła pośpiesznie rozdzielać kozaków pomiędzy lokatorami w zależności odtego, jak duże mieszkanie zajmowali- Na nasze mieszkanie wypadłosześciu kozaków. Siedzieliśmy teraz w mieszkaniu. Tak jak w każdejwojnie: oczekiwanie rzeczy najgorszej. I rzadko kiedy mylisz się. Boto spodziewane najgorsze okazuje się lepsze niż rzeczywistość. Więcczekamy. To-bylo około piątej po południu. A dzieńpiękny, letni, wogrodzie wszystko kwitnie. Ita cisza oczekiwaniajak lodowata^ręka^Jakby mróz. Stróż nasz, który stał na ulicy wypatrując, tworzył -nagle szeroko bramę. Wjechali. Wjechali przecieżspokojnie, aWydawało się, że podwórze pęknie od nawału ludzi ikoni, ciężkichkroków, podkutychkopyt, nawoływań. I zaraz ten zapach: potu ifeurzu, kwaśny, przenikającyzapach przepoconych mundurów ikońskie} sierści, zapach wielu mężczyzn, ich głosy, nawoływania, parskanie koni. To był zapach wojny, wtoczyła sięna naszepodwórze,stratowałauklepaną, ugładzoną ziemię. Drżałyśmy. Chodźcie tu zawołała moja matka. Otoczyłyśmy ją, było nas siedmioro. Nie ruszaćsię z mieszkania' Objęłanas wzrokiem, poczułyśmy jego żelazną obręcz. Bojak które się ruszy. wodziła ponas oczami, czułyśmy w tym spojrzeniu twarde uderzeniejej ręki. Bo jak które,jak która. No! Tyłków nie pozbieracie! 79. Wyszła, zamknęła za sobą drzwi. Przez okno widziałyśmy,jakpodeszła do sołdatów i słyszałyśmy jej głos, gromki, ostry: Tylkoostrożnie! Nie zróbcie mi tu szkody! Pchałyśmy się przyoknie. Rozpłaszczaliśmy nosy na szybie,walili się łokciami, kto więcej miejsca, wszystko w milczeniu. Widzieliśmy: kozak, sztabskapitan, zeskoczył z konia. Niech pani będzie spokojna powiedział. Mojedzieci sąkarne i wszystko będzie w porządku. Przypatrywałyśmy siękozakom. Ciemni, oczy czarne, lekkoskośne, włosyczarne. To byliuralscy kozacy. Mój stróż oprowadzi żołnierzy po lokatorach. A dla sześciuz was jest miejsce u mnie. Chociaż powiedziała przyznam sięszczerze, że r(ejsca nie mam. Bo u mnie same kobiety i dzieci. Więcnie wiem, czy powinniście żądać kwatery. Mówiła zuchwale i czekałyśmy, kiedy ten sztabskapitan odsunienaszą matkę i wejdziedomieszkania. Ale on rozejrzałsię, spojrzał nastodołę. A słoma tam jest? Kiwnęła głową. Ale zaraz ogarnęło Ją przerażenie: pożar! Bądźcie spokojni powiedział. Ognia nie zaprószymy. Jasam tam będę nocował. Pozwolicie tylko w domu czaju zawarit'? I może miskę do mycia? Tak dygotałyśmyprzed nimi. A oni okazali się bardzo skromni wswoich wymaganiach. Wdzięczni za każdą rzecz. Stali sięobrońcamicałego domu przed rozwydrzonymi regularnymi wojskami rosyjskimi. Odjeżdżali i wracali. Robili wypady na pobliski front i po kilku. 'dniachzajeżdżaliz powrotem na kwaterę. Na ulicy, jak spojrzało sięnanich: straszni! Skośnoocy, z kolczykiemw uchu. Ale dla nasdobrzy. Pomagali. I co najciekawsze, stalisię wspaniałą osłoną dlapodziemnej, konspiracyjnej działalności mojej matki. Myślę obrazami. Miałam ci opowiedzieć, jak spotkałam twego ojca, a już nasuwasię nowy obraz wojenny. Bo wojna zawsze u nas łączyła się z konspiracją. Najbardziej intymne, najbardziej osobiste życie wojna i konspiracja przenikają tak, że oddzielić nie można. Sprawy wydawało bysię zewnętrzne, publiczne, przerastają korzeniamiwszystko, co wtobie: miłość inienawiść, to, co nazywasz szczęściem, i to, co rozumiesz przez pojęcie Boga. Ale jeszcze przedtem początek wojny. Pamiętasz te natłoczonewojskiem drogi we wrześniu 1939 roku? Ale to był rozpaczliwyodwrót, szaleństwobiegu przed siebie, bez planu, ucieczkaz płoną^cego domu. Latem czternastego roku było cos z tego w powietrzu: S^COŚ z tej gorączki, niepewności, podniecenia, a dla mnie wtedy^Czternastoletniej gwałtowne dorastanie. Więcpopatrz, jest lato,. ^Upał, głównaarteria Lublina, Krakowskie Przedmieście, przełado^"wana wojskiem rosyjskim. Idą, jadą w stronę szosy warszawskiej. A tużza Saskim Ogrodem, po obu stronach szosy warszawskiej,? .rozpoczynałysię budynki wojskowe, koszary Riazańskiego Pułku,^-. cerkiew i szpital. A zaraz za parkanami Saskiego Ogrodu, wzdłuż szosy, Lubliniacy pobudowali, tak naprędce sklecili budki, rozkła1 dali na ziemi towary. I handel! Więc tu samowaryz gotującą sięwodą. Tam kiełbasa. Chleb, białe bulki. Co chwila z szeregów'wyskakują żołnierze,kupują chleb i kiełbasę. A pełno ichnaokołobudek, siedzą na ziemi i popijają czaj. Chodziłyśmy tam wszystkie: najwięcej to Gryknia, Kogdzia i ja,a i Maneta, chociaż strachliwa,też szła z nami, ale nieczęsto, bo onajuż pracowałana poczcie. I ta poczta, te jej telefony, któreobsługiwała^to już było najważniejszew życiu. Wjednej z budekbyłacałarodzina murarza Maksymowicza. Maksymowicz stracił pracę i ta budka to był ich cały dochód. Mielidwie córki i oneobsługiwałykupujących, a tak zręcznie, lepiej niż matka i ojciec. Zazdrościłyśmyim. Nauczyły nas, że biały proszek, który sypiądoimbryka z esencją,to sodaoczyszczana, żeby herbatabyła mocniejsza, miała ciemniejszy kolor, bo każdyżołnierz chciał tylko ciemny czaj. Marzyłyśmy,żeby założyć sobie laką budkę, ale wiedziałyśmy, że tylko napomkniemy mamie,a już nas nie puści, jużnas ograniczy, a'tak, to nawetnie wiedziała, gdzie latamy. Po kilku dniach zaczęli przywozić zfrontu pierwszych rannych. Pobiegłyśmy do koszar zobaczyć. To był pierwszy wstrząs, leżeli na, gołych podłogach, na słomie. Płakałyśmy. Ach, jacy byli nieszczęś^ liwi! Bez opieki, bez pomocy, bez posiłku. Krew zakrzepła na ranach. I tennieludzki krzyk. Byłyśmy takieprzejęte, tak wypełnione współczuciem, biegłyśmy do domu po wodę. W szpitalu też strasznybałagan. Szpital przepełniony. Na korytarzach, w parku naokoło. budynku na ulicy Szpitalnej ranni. Zaledwie kilku lekarzy, brakopatrunków. Ludzie swobodnie chodzili wśród rannych. To byliżołnierzerosyjscy,a wśród nich wielu Polaków. Tacy byli bezsilni,skrwawieni, iw nastylko chęć pomocy, współczucie dla człowieka. Wiesz, wszyscy w tamtych chwilach, w tych pierwszych. dniach klęski rosyjskiej,zapomnieliśmy, żeto wróg. Widzieliśmytylko nieszczęsne ofiary, tytko ludzką nędzę, cierpienie. Okropny był 81. bałagan, bezład, zamieszanie. Mówionoo samobójstwie wicegubernatora, na którego spadła odpowiedzialność za taki stan rzeczy. A wieczorami słychać daleki huk armat. Zajeżdżający na targ chłopiopowiadają,że nad Sanem walczą Austriacy i Rosjanie i że ludziestamtąd uciekają w popłochu. A teraz, posłuchaj, nadeszła zima. Był grudzień, rok 1914. Śniegwysoki wogrodzie i śnieg na podwórzu, tylko od bramydo domuprzekopana ścieżka. O godzinie piątej jużczarno na dworze. Matkamoja zaryglowała drzwiod kuchni, nie dopuszczatam nikogo. Alemy zaglądamy przezokno. Wspinamy się napalce, podpatrujemy. Matka moja w szerokiej, długiej spódnicy, w płóciennym fartuchu, wwełnianejbluzce, na to kaftan podbity watoliną, chusteczka barwnanaokoło głowy. Krzesła blisko pieca kuchennego, żeby cieplej, bo zwęglem terazciężko i dla oszczędności pali się codziennie tylko wkuchni,a co drugi dzień w pokojach. Na tychkrzesłach dwóchtajemniczych gości. Dwaj mężczyźni wpółkożuszkach, długie buty,czapkitrzymająw ręku, pochyleni ku matce mojej. Szepczą. A terazmatka podaje im zagrzany na piecu krupnik, piją z dużych kubków. Znów szepczą pochyleni,kiwają głowami, a matka moja marszczyczoło, jakby starała sięlepiej zrozumieć. Uchyliłyśmydrzwi i bezszelestnie starały się wcisnąć do kuchni. A tu zapach grzanego miodu ispirytusu. Ispojrzeniadwóch mężczyzn odległe, niewiążące, nastroszone, futrzane kołnierze ogromne, tchnie od nich zapach tajemnicy. Nie wiażta mi tu! matka porywasię z krzesła. Ale lekcje, mamo, jeszcze musimy odrobić lekcje. Zaczekacie! Podniosła się, zaszumiała spódnica iposzedł odniej zapach mleka i parzonej kawy, a od brwi zmarszczonych i uniesionej ręki strach! Czmychnęłyśmy. Ale zaraz Gryknia mówi: Na strych! Więcod podwórza mywe trzyprzez stodołę, przezruchomysufitnastrychi tam ucho do podłogi. Dyszałyśmy. Policzki mnie piekły. Ale słychać głos matki. I tylko ściskamy się za ręce,bo słychaćwyraźnie: Zaraz parobek będziemówi matka już go tylko widać. I oni: Most na Trawnikach. pociągunie wolno przepuścić. potrzebna nam broń. Więc my wtedyrazem, jakbyśmy usłyszałykomendę. Ze strychu! Szepcząc zaczęłyśmysobie rozdzielać zadania: Gryknia stanie naczatach na ulicy, a ja i Kogdzia w ogrodzie. Bo gdyby ktoś szedł, ktoś 82 Ipatrywał, to zaraz biegiem do kuchni. Uprzedzić! Tyle tylkorezałyśmy: potrzebna nam broń! A reszta? Przecież nikt nas niejemniczal. Dopiero . dużo, dużo później, a może już tu, w Ame'ce,kiedy wspomnienia dzieciństwa w miaręnarastającychlat znówają barwne przed nami,dopiero może tu zaczęłam myśleć, sprawiać w opracowaniach z najnowszej historii Polski. Więcto, coipanuętatam, ten obraz grudniowy, zgadzał się z prawdą historyczną. W grudniu 1914 roku wysadzono most pod Lublinem. Wykonał to 13 grudnia OddziałLotnyPOW. Była toudana akcja zbrojnana pociąg z rosyjskim materiałem wojskowym. Matka moja dalakonie na wysadzenie mostu. Któregoś z tych przerażających dni w pierwszych miesiącachwojny wiadomość: Prowadzą jeńców austriackich! I już cały Lublinzelektryzowany, już podniecenie, szepty, już zbierają się lokatorzy napodwórzu, a na rogach ulic ludzie przystają, pochylając się ku sobie. Prowadzą jeńców austriackich. O Austrii wiedzieliśmy, że tam polskie wojsko. Tam walczyłoprawdziwe wojsko polskie. Ludzie drżeli, słysząc armaty: To nasi'giną mówili. Każdy Austriakwydawał nam się drogi i bliski,bopoprzez wojskopolskie spływały na Austriaków miłośći niepokój,przeznaczone dla polskich żołnierzy. O niczym innym, o niczym innymcałe miasto, tylko to jedno: enców prowadzą! CałyLublin wybiegł za Ogród Saski. Jeńcy szlibrudni, umęczeni,a coraz to ktoś podbiegał do nich i a to butelkę zmlekiem, a to kawał chleba z kiełbasą, a to bułkę. Myśmytampobiegły:Gryknia i ja, bo Kogdzia była jeszcze mała i rozmazywałasię o byle co. Mama na dzierżawie, a gdyby się dowiedziała, sprałabynas. Ale jużzaczynałyśmysię je) wymykać, już nas wojna usamodzielniała. Nagle patrzymy, a jeden z jeńców słaniasię. Rannybyłpewnie,bogłowa obwiązanaszmatą, a może już wyczerpany taki upadał. A tu kozak z piką na niego i dobić. Ten kozak krzyczętenkozak,Grykniu, to nasz KrasowiTo był jeden z kozaków uralskich stojących u nas na kwaterze. Gryknia też krzyczy: To Krasowi Aletaki był straszny, twarz ciemna,ostra i ta pika wzniesiona. Przedarłyśmy się przez tłum. Krasow! krzyczymy i płaczemyobydwie. Krasow, zosttw go! Nie zabijaj! 83. Podniósł głowję, rozpoznał nas i natychmiast jego okrutną twarzrozjaśnił uśmiech. Dobrze! krzyknął. No, niech wam, dobrze! Aleon i takpoduchniet! Przechylił się z konia ipomógłwstać upadającemujeńcowi. Chorych jeńców prowadzili do szpitala. To było na ulicy Szpitalnej. Matka mojarazem z innymi kibliniankami niosła żywność doszpitala. Pamiętasz, jak później jesienią 39 rokn zanosiłyśmy zupę"wojenniak" dlajeńców polskich w tym prowizorycznym obozie,niemieckim? To ten sampęd,ta sama była potrzeba pomocy. Więcwtedy, w tymupale, matka moja niosła gąsiory z sokiem malinowym,zostawianym zwyklenazimę. Kury kazała zabijać narosołydlachorych jeńców. Ranni leżeli pokotem, gdzie popadło, razem z rannymi żołnierzami rosyjskimi. Chodził tam,kto chciał, ludzie znosiliżywność. Dopieropo kilkutygodniach szpital zamknięto dla odwiedzającej ludności cywilnej. A wojna to zbliżała się, to oddalała odLublina. Kraśnikw pierwszychmiesiącach zostałzajęty przez Austriaków. Wiadomości przychodziły od wojska, które stale się zmie-niałoi wracałodo Lublina na odpoczynek. Wtedy też, w pierwszych miesiącach wojny,nad miastem pokazałsięzeppelin. Balon taki podhiżny. Latałw pobliżu koszar,nad tątrasą, którędy maszerowało wojsko z Krakowskiego Przedmieścia wstronę Ogrodu Saskiego i stamtąd na Kraśnik. Nikt się nie bał. Ludzie stawali, zadzieraligłowy w górę i pokazywali sobie ten balonpalcami. A wojska kozackie dotarły właśnie do Saskiego Ogrodu iskręciły w Lipowa, gdzie po obu stronach alei rozłożyste kasztany. Myśmy naturalnie tam były:Gryknia,Kogdzia i ja. Nic ani nikt nasniemógł utrzymać. Patrzymy: lata ten zeppelin, kozacy i konie podkasztanami. Konie na rozkaz jeźdźców położyły siępod drzewami, akozacy ukryli się zanimi. Stałyśmytam i wszyscy zatrzymywali się,bo nie obchodził nas zeppelin i jakoś nie łączyliśmy tego krycia siężołnierzy za końmi z niebezpieczeństwem, tylko wzruszało nas tozespolenie się człowieka i zwierzęcia. A bomby spadły. Spadły naOgród Saski i nie wyrządziły większych szkód, Ta wojna tak wiele zmieniław naszym domu. Stale ktoś nocował,mama przyjmowała paczki na przechowanie. Wydawało się jekomuś, kto pokazywałbrakującą połowę kartki. Wszystkojakbynabrało rumieńców i w mamę wstąpiła nowa radość życia. Przerwałajej depresyjny nastrój postracie mego ojca. Bo ta wojna,czułyśmy,przynosiłanadzieję. A dlanas zaczynała się jakaś wielka przygoda. 84 "gl chociaż bałyśmysię,chociaż drżałyśmy przed tym wszystkim,coSyzynosiwojna,to jednak była w nasi radość; i oczekiwanie. ^S'Pierwszeniepowodzenia rosyjskie skończyły się. Gazety pisałySfr wypędzeniu wrogado Galicji. Ucichłhuk armat i ustało wojenne. a^waterowanie. Ludzie zaczęli dojeżdżaćz okolicy iopowiadać. ^1-strasznych wałkach. Matka moja zdwiema starszymi córkami,;'sMancia wtedy miała już dwadzieścia lati pracowała napoczcie,'a Michasia, ale my nazywałyśmy ją Milią, już skończyła osiemnaściet szykowała się na nauczycielkę, więc mama z nimi dwiema i jeszcze' z wujem Kostusiem pojechali bryczką do Kraśnika zobaczyć, co siędzieje z moją babką Katarzyną. Kraśnik przerażony, zgnębiony. " Stały tam jeszcze szubienice, gdzie do niedawna wisieli nauczyciel idwaj rabini za okazywanie sympatii Austriakom. Cała bitwatoczyłasię na polachmojej babki. A ona sama przesiedziała tę straszliwązawieruchęw specjalnie wykopanych dolach. Rozczarowana byłaarmią austriacką. Chodaczniaki, głodne, biedne to, mówią tak, że nie można ichzrozumieć. Ani cholew nie mają, tylko jakieś onuce do kolan. A myślałam, żeto nasze polskie wojsko. Zaczynałyśmyjuż wątpić w prawdziwość tego wojska, które podobno formowało się w Galicji. Ale matka mojawierzyła konspiratorom, którzy zostawiali u nas paczki i łisty: już niedługo, już Niemcyidą z drugiej strony, już są prawie podŁodzią. A tam, w Łodzi, byłwtedy twój przyszły ojciec. Miał piętnaścielat i wzrastałsamotnie. Już niedługo wstąpidoPOW, niedługo odejdzie z domu. Jedynedziecko. Zostawi matkę na resztę życia rozżaloną naniego. Z ojcemnie bardzo się zgadzali. Itak mi się zdaje, żetwój dziadek Józefniebardzo był zaradny. Chyba powodziło imsię gorzej niż nam, chociażmama była wdową, ale zawsze my żyłyśmy bliżej ziemi. A ziemiażywi. Rodzina twego ojca w mieście. Miasto ogranicza, rozdziela,a jak wojna, nie daj Boże głód. O ojcujeszcze ci później opowiem. A teraz znów wracam do nas, do Lublina. Piekłosię chleb, jakdawniej, co tydzień. Chociaż cukier był nie do kupienia, nigdy niepiłyśmy herbaty z sacharyną. Beczka z peklowanąwieprzowinąwciąż stała w spiżarni. ^ A w mieście! Kradzież na porządku dziennym. Ludzie chodzili pościerniskach i zbierali resztki kłosów, aby domowym sposobemzemleć i upiec chleb. Po polach dzieci wyszukiwały resztek kartofli. Bieda byłai corazgorzej. Ale nie u nas. Matka moja dobrze gospodarzyła. I jeszcze pytała:Chcecie na bioskop? Mówicie, że inne 85. dziewczynki maj ą. Dobrze. A tu na bułkę z serdelkiem. Tu pieniądzena śniadanie. Wyrastałyśmy zdrowo, a tak szybko. Matka czasemprzystawała, patrzyła, kręciła głową: Boże, jak one urosły' Alena dłuższe wydziwiania, na czułości, na słowa serdeczne nie byłoczasu. Bila nas tylko dyscypliną'raz na tydzień, z samegorana, jak'jeszcze spałyśmy. Tak na zapas, zanim wyszła o świtaniu w pole. Zawsze był jakiś powód. A wiedziała: zapowie, że zbije, to uciekniemy albo ja złapię tremo i będę groziła: Niech no mama spróbuje! Rzucętremo! Rozbiję! Niech mamaodłoży tę dyscyplinę,tę kozią nóżkę! Oj, nie, oj nie! piszczała. Połóż tremo, połóż! Nierozbijaj! Ale trzeba się było pilnować, bo wyniuchała przewinienia i bila nasw rozgrzane od pierzyn tyłki. Wykrzykując, za cobije. Pamiętam wieczór29 lipca 1915roku. Po południu zabrano zsąsiedztwa mężczyzn okutych w kajdany. Coraz bliższe, coraz głośniejsze huki armat. Ulicepełne wojska. Płynęło tojak rzeka:szlipośpiesznie po jezdni, po chodnikach, a potem fala rzedła i tylko jużpojedynczo, w gorączkowym pośpiechu dołączali maruderzy. Zmęczeni, wystraszeni szeregowcy i oficerowie szli bezładnie,bez wojskowego szyku, szosą na Lubartów. A raniutkonic nie mogło powstrzymaćmojej matki, zaczęła sięprzepychać przez tłumy wojska w stronę dzierżawyna Kałinowszczyźnie, blisko kirkutu i cmentarza unickiego. To było 30 lipca. Gorąco. Dotarłanareszcie sama do swego pola. A tam wojsko. Zakładali armaty i okopywali się. I strzały. Świstały jej nad głową,A w niej tylko wściekłość i rozpacz. Ginęło jej pole! Więc mimostrachu dobiegła do domu parobka: siedzieli wszyscy w piwnicy ichowali,jak mogli, świnie, kury i krowy. Ale ty chyba wyobrażaszsobiemoją matkę Paulinę, a twoją babkę,tak, jakją pamiętasz jeszczez 39 roku, nasamym początku wojny. Pamiętasz ją, jak tak stała naschodkach domu, niezmiennie w swojejdługiej spódnicyi fartuchu,postarzała, a jednak silna, mimo swoich Wtedy sześćdziesięciu czterech lat. Pamiętasz, jaki miaławzrok:nic uległości! Gorzki, cynicznyuśmieszek, jaktak patrzyła nanas, dzieci i wnuki, i powtarzała tylko; Marnośćnad marnościami i wszystkomarność. Denerwują mnie tesłodkieopowieści o czułych, łagodnych jakgołąbkimatkach, siwiuteńkich staruszkach w czepeczkach,zgadzającychsię biernie nawszystko. Moja matka nigdy nie była taka. A wtedy, przedostatniegodnia lipca,miała czterdzieści lat, była silna, nieustępliwa i zbunto86 t.wana. Wiesz, charakter miała twardy, raczej męski. Szorstka, nie^lubiła czułoslkowości. Na nas, na dzieci, patrzyła jak na obowiązek,jjH^ który nanią narzuciłnielitościwy los. Ale chciała się z tego wywiązaćw dobrze. Nigdy dla nas, dla dzieci, nie miała czułych słów, tylko może''S. dla Milii,dla pierworodnej. A przy tym wszystkim, to był człowiek X"postępowy. Córkom i synom chciała dać wykształcenie. Jaką ona,". miała siłę! Nie tylko fizyczną, ale siłę woli. -:7 Czasemmi się zdaje, że należała do Ameryki, do tych najpierw;. '- szych czasów pionierskich. Amoże to tylkoliteratura nasza tak. zmiękcza, tak zniekształca obraz Polki. Bo albo Emilie Plater i bohaterki Rodziewiczówny z zaścianka szlacheckiego albo dziewczyny-źołnierzei to się liczy, to coś znaczy, ale nie dzień w dzień ciężkopracująca kobieta. Sól ziemi. O niej w żadnych książkach. Ato byłlczłowiek, który umiał wyrzec się dla siebie wszystkiego, poświęcićdla dzieci. Despotyczna, narzucająca swoją wolę. A jaka patriotka. Ale tak, że nikt nie wiedział. Tak jakwobec nas, jej dzieci, taki teżczuła obowiązek wobec ziemi, wobec jej pola. Nienawidziłago i kochała, jęczała,że zmęczona, że rąk, nóg nie czuje, a zrywała się przedświtem i biegłatam jak do kochanka. I wtedy czasempochwycićmożna było jej uśmiech:łagodny i jakby pełen uniesienia,a myślałaprzecież o rozsadach kalafiorów, czy podrosły,alboo burakach, czywzeszły, i pełna była tkliwości i radosnego pośpiechu, kiedy takbiegła do tej ziemi, do tego pola. Przez łzy wściekłości i żalu patrzyła na swoje pole poryte terazokopami. Niech pani wraca! wolał parobek Ludwik. Niech paniwraca, pani gospodyni, albo niech tu pani z nami się schowa! Lecę! szepnęła zadyszana. Niech Ludwik daje bańkęź mlekiem! Biegłaz powrotem zdzierżawy ulicą Lubartowską, poprzezmiasto ażna Rury Brygidkowskie. Skuliła się, schowała głowę w ramiona, pociski ponad jej głową. Myślała: żeby tylko dziewczyny niepoleciały gdzieś zdomu. Za nią jeszcze suchy świst kuł, ale od miastajuż toczy się cisza: płynie leniwą falą, rozlewa się po ulicach. I pustka. Wszystkie rodziny rosyjskie jużod kilku tygodni zaczęłysięewakuować. Jeszcze wczoraj wpośpiechu opuszczały miasto. Zostawiały mieszkania, dobytek, uciekały w popłochu. Jeszcze wczoraj wieczór słychać było krzyki pijanych sołdatów, A dziś pustka. Oczekiwanie. Dzień rozchybotany nad miastem,łagodny jak kwiaty 87. lnu. A wydaje się: na burzę się zbiera. Paulina przemyka siępodmurami kamienic, przyciska do siebie bańkę z mlekiem. My, dzieci, siedziałyśmy w domu. I pewnie nie ruszyłabymsię aż, do przyjścia mamy,gdyby nie Mańcia. Nie wiem, cojej się wtedystało, bo nigdy nie była prowodyrem. Zawsze taka układna, cicha,takaniezwracającana siebie uwagi myszka,jedno tylko miała dlasiebie, jedno ją wyróżniało, dając jej nad innymi dziećmi pierwszeństwo: pracowała na poczcie w dziale telefonów. Mama znalazła'jej tępracę, przez protekcję ją przyjęli. I tapraca stała się dla niej ważna, tomiejscepoczta jej terenem. Tak Jak dla mamy pole. Jakdla naszabawyi wycieczki w odległe strony miasta,wymykanie się na cmentarz,żeby spotkać się z chłopcami. Mańcia, później ci opowiem,chociaż już dwudziestoletnia, nie miała żadnego chłopca. Nie podobała się. Gasła wobec Milii,z którą zawsze na zabawy prowadziła jąmatka. Więc-siedzę w domu. Czytam, I nagle podchodziMańcia. Twarzyczka jej taka trójkątna, piegowata, zawsze aż przeźroczysta,terazpłonie i oczy załzawione. Grubciu, ja się boję o pocztę. Czego się boisz? Bo może coś się stało,może lepiej zobaczyć. Cosię stało? Ja nie wiem, może chodź zemną. , Podskoczyłam. O przeszło sześć lat byłam młodsza od Mańci. Chodź, prędko, ale tytko my we dwie, bo jak Milia zobaczy,powie mamie. Wyskoczyłyśmy. Ciągnęłam ją za rękę, taka chuda, drobna rączka,amoja ręka pulchna, mocna. Przez stodołę, przez ogródi na Lipową. Zatrzymałam się, żebynabrać tchu. I ta pustka, cisza. Ulice jakbyobce, jakby za chwilę miało się coś stać, wybuchnąć. Mańcia wahałasię, przystawała, ale zaciskała wargi. Muszę! Muszę zobaczyć, co z pocztą. I nagle, kiedy już przemykając pod murami dobiegłyśmydo roguLipowej i Krakowskiego Przedmieścia, krzyknęła: Patrz! Ale Ja już widziałam. Z głowamizwróconymi w stronę miastaprzystanęłyśmy. Dym kłębił się czarny, a w nim krwiste żyły ognia. Grubciu, poczta! Poczta się pali! Chodź pociągnęłam ją tupod mur. Nie bój się! 88 Płakała i czepiałasięmnie obydwoma rękami. Szeroka jezdnia^': i chodniki Krakowskiego Przedmieścia puste. Tylko my dwie. I^ tylkoz daleka widać jeszcze kilku konnych galopujących w stronęS;lubartowskie j. iS^- To oni podpalili,Mańciu, to oni! m A teraz uciekają, dranie! Podli! Podpalili moją pocztę! Chodź, przelecimy na drugą stronę. Chodź, daj rękę,niebój -^ '.się. Stamtąd lepiej widać. y ja nie chcę patrzeć. Ja chcę już do domu! Patrz, wszystkiebramy pozamykane! Przebiegłyśmy jezdnię. Przytulone do muru kamienicy i schowane- w jej wnęce, patrzyłyśmy na płonącą pocztę. Cisza. Nikt nie ratuje. Płomieniejuż sięgają drugiegopiętra i słychać trzask pękającychszyb. W tej ciszybrzmi tojak dzwon. Do domu! Nie mogę Już patrzeć. Niedobrze mi, Grubciu,wracajmy. Cicho! Chodź tu bliżej, skul się, mocniejprzywrzyj do muru. Coś słyszę! Od strony Ogrodu Saskiego stukot kopyt końskich. Ciekawośćsilniejsza byłaniż strach. Pobiegłam, Maneta za mną. KrakowskimPrzedmieściem pędziło trzech jeźdźców. Biegłyśmy, a potem przystanęły na roguprzy cukierni Rutkowskiego. I tam znieruchomiałyśmy. Ci jeźdźcy, ach, powiem ci. Jak byli ubrani. Mieli nagłowachwysokie czaka zorzełkiem. A pierwszy w krótkiej kurtcemiał szablęwyciągniętą i przed nami gwałtownie zatrzymał konia. Cześć! zawołał. Cześć, panienki! Czy Moskale jeszczew mieście? Zrozum! Po raz pierwszy w życiu człowiekw mundurze, żołnierz,odezwał się do nas popolsku! Tam' krzyczymy. Tam! I obie pokazujemyrękaminaLubartowską. Chwilę temu pędziło ich kilku w tamtą stronę! Spoglądamy nasiebie zaczerwienione, załzawione. Czy to sen? Czy to ułan z obrazka z tajnych lekcji historii? Przygalopowałtu, nabrukKrakowskiego Przedmieścia? Ale skądś zjawiają się . ludzie. Krzyczą, wiwatują: Witajcie, panowie! Moskale uciekają, nie ma ich już wnaszymmieście! Popędzili przed siebie. Ale oto już wracają, pędzą zpowrotem. I znów pustka, tylko płonące budynki poczty. A w nas radość! Dzika, szalona radość i potrzeba biegu. Więc obydwie,trzymającsię 89. za ręce, biegniemy ulicą Lubartowską. Nie boimy się pustych chodników. Trzeba lecieć, powiedzieć mamie. Trzebabiec do mamy napole. Wtedy jednotylko wiedziałam: ulani, polscy żołnierze. A potem,bo to wspomnienie, jak strzała utkwiło mi w pamięci: poczta w płomieniach, ten dzień jasny, bezchmurny, puste ulice, oczekiwanie nacoś, co się zbliżało, oczekiwanie, które, wiedziałam, nie będzie daremne, i ci ułani. Anajbardziej to pochyleniedo nas z siodła i "Cześć! " to chyba najwięcej: Język polski i mundur,,Po raz pierwszywżyciu, ' . Apóźniej zaczęłam szukać. Sprawdzałam daty, czytałampamiętniki. I wiesz, kto to był? Wiesz, skąd tu przygalopowali? To bylibeliniacy z Grzmotem-Skotnickim, dowódcą szwadronu. Zjawili siępo bitwie pod Jastkowem, taka mała osada na północ od Lublina. Austriacy zmusili Rosjan do całkowitego odwrotu i drogana Lublinzostała odsłonięta. Wtedy dowodzący oddziałamiLegionów Piłsudski, a my wtedynie mówiliśmy "Piłsudski", tylko albo "towarzyszWiktor", alboci, co spotykali się z mamą, mówili też "obywatelMieczysław", "Mieczysławski" (ale wiesz, że myi takwszystkopodsłuchiwałyśmy) więc wtedy Piłsudski, wbrew rozkazom austriackiego dowództwa, pchnął natychmiast szwadron betiniakow doLublina znajprzystojniejszym i najelegantszym z oficerów Grzmotem-Skotnickim jako dowódcą szwadronu. Widzisz więc, zaczarowalimnie na całe życie, a miałam wtedypiętnaścielat. I nie wiem, możenawet nie wysztabym za mąż za twego ojca bo mama płakała, żenie skończę studiów, a sama na te studia miałamochotę gdybymnie tak tego lipcowego dnia nie zaczarowali. Biegłyśmy ulicą Lubartowską zadyszane, trzymając sięza ręce,i tylko od czasu do czasu spoglądałyśmyna siebie. Mówił popolsku! Słyszałaś przecież, mówił po polsku! Boże! Mówił po polsku! Kule nad naszymi głowami) cienki ich świst, z daleka od stronydzierżawy odgłosyarmat. A my półprzytomne biegniemy przedsiebie. Na rogu Lubartowskiej i Swiętoduskiej zobaczyłyśmy mamę. Trzymając się ścian kamienic, dźwigając bańkę mleka, biegła truchcikiem. Nie skrzyczała . nas.Powiedziałatylko głucho, głosemdziwnie wilgotnym: Do domu! Tam na polu już rozpoczęła się bitwa. Mamo przekrzykiwałyśmy się widziałyśmy ułanów. Polaków! Polaków? 90 "^ Mówił do nas po polsku, powiedział: Cześć, panienki! Czy^^^loskale są jeszcze wmieście? ^^' Gdzie? Jakwyglądał? I gdzie odjechali? Ity, Mańcia, też? TyI^fceż widziałaś? Kiwała głową podniecona. Ę^' Mamo! Mamo! Mieli czaka, a na czakach orzełki'! ^1', Przystanęła na chwilę, oddychając ciężko. Spojrzała na nas bada-"^wczo, raz jeszcze upewniając się owiarygodności naszych relacji. :\ Oczy jej błyszczały, wydawało się, że za chwilę się roześnueje, ale po^policzkach spływały tzy. Wyszeptałasama do siebie: "" Czy to możliwe, abym doczekała. , ;;- Izaraz potem ostro: Prędzej, dodomu! Wszystkie bramy zamknięte, ludzi niema,awysame namieście! I to kto,Mańcia! Myślałam, więcej maszrozumu w głowie! Cisza byław mieście. I wszystkow tej ciszy jak wpajęczynie: domyoniemiałe, okna puste,huk armat zmienił kierunek. Umilkł. Biegłyśmy wtej ciszy,jeszcze radość zespotkania, jeszcze woczachmiałam czaka z orzełkiem i w uszach to zawołanie: "Cześć! ", a już mi. się przypominała ta straszna noc w październiku czternastego roku. I ten wiersz, wiesz, co sobie czasem tak deklamuję: Lecz kiedy przyjdziezbożny czas, ze zmilknąarmat grzmoty. A w dom nie wróci żaden s nas,. Wpaździerniku, w ostatnimtygodniu, była wielka bitwa podDębnem. Najstarszy bratmojej matki, Ignacek, miał dwóch synów. Obydwóch zabrali do armii rosyjskiej. Jeden zginął w walce, a dodrugiego wtedy jechali pod Dęblin do szpitala. -Pamiętam tę noc, bozatrzymali się u nas. Nikt niespał. Płacz taki cichy, a przejmujący,takie jęki'tych obydwojga rodziców. Zginęli, może nawetw walcez żołnierzami Legionów. Polak szedł przeciwko Polakowi. Naweto tym nie, wiedząc. Zawszebyliśmy podzieleni,' zawsze dzielili nasobcy, szliśmy przeciwko sobie,zamiast iść razem. Jak przyglądam sięteraz z odległości, jak przeżywamto raz jeszcze i jeszcze raz, tamtą. wojnę i tę ostatnią, to widzę, jak nasz naród się miotał: popychany,przyciągany, rzucany przeciwko sobie, sobie nawzajem nie wierzący. Wtedynie rozważałam,bo tylko podniecenie i strach, i takaogromna, kolorowa baniażycia, wktórej wszystko cudowne, w której anipoczątku, ani końca,tylkoteraz, teraz, teraz! 91. Tak około godziny piątej po południu wojsko austriackie zaczęłonapływać do Lublina. W ciągu kilku godzin całe miasto było zalanewojskiem. Wygłodniali, rzucalisię na wszystko. Jak tęrmity. W krótkim czasie objedli Lublin z całej żywności. Aile tam było słychaćjęzyków! Wszystkie, tylko nie polski. Chodziłyśmy, przysłuchiwałysię,dopytywały o Polaków. Nie było ichmiędzy żołnierzami. Zaraznastępnego dnia raniutko mama pobiegłana. pole, na dzierżawę. Załamała ręce. Stała nad tym polem jęcząc. Bo zryte po bitwie,dołyod armat, od okopów, a tu Jeszcze strzępki jakiegoś munduru, but,szmaty krwawe. I wszystko,wszystko objedzone: ani kartofla, aniburaka, ani główki kapusty, A żołnierze tej wielkiej, różnojęzycznejarmii nędza. Wchodakach i onucach. Łazili po polu jeszczewyszukując, jeszcze podgryzając, wygłodniali, wystraszeni. Rozłożylisię na placu w cegielni i zaczęli Już planować rekwizycje. Bowidzisz, marszałek Hindenburg,dowódca frontuwschodniego,wydał rozkaz wywożenia wszystkichzapasów zboża. Austriacy,takJak i Niemcy, tylko bardziej chaotycznie, zaczęli wszystko u nas ,rekwirować. Matka moja mówiła o nich pogardliwie: chodaczniaki! Chodaki i onuce. Nędza. Któregoświeczora,gdy jakzwykle z pełnąbańką mleka wracała z pola do domu,żołnierz austriacki podskoczył iwyrwał jej bańkę. Aprowizacja armii ulokowała się akurat' przy dzie. rżawie, na placu cegielni, i żołnierze wszędzie szukali żywności. Ludzie, jakto ludzie, donosili, że matka moja mapełny spichlerz, żebogata, że chowa żywność. I spichlerz nam'opieczętowali. WtedyGryknia. ach, ona była wspaniała, nie bałasię niczegoani nikogo. Ale nie, wszystko od początku. Muszę ci przede wszystkim powiedzieć, że babka twoja prowadziładuże gospodarstwo rolne. Miałatrzydzieści parę morgów ziemi, tej dzierżawy koło cegielni, tej kołokierkutu, a jeszczeziemię w Górnej Niwie. A tam, gdzie mieszkałyśmy, na ulicyNamiestnikowskiej, była stajnia itrzymało się trochęzapasów i to,co dla koni: siano, słoma, sieczka w workach. Mieliśmydwiepary koni i świetne wozy, bo matka moja uprawiała prawiepiętnaście morgów buraka cukrowego, parę morgów ogrodowizny,a małozboża. Miała dziesięć krów, a świri nie lubiła i prawie nietrzymała. Dwóchparobków całą zimę woziło beczki znawozem napola i przygotowywało na wiosnę ziemię pod buraki, a na drugi rok 'mieliśmy tam jęczmień ^pszenicę, Już bez nawożenia. Jeździły teżnasze koniedo Radomia ze zbożem, bo Lubelskie miało go w bród,a z Radomia wieźli skóry. To terazpowiem cio tej rekwizycji,o opieczętowaniu naszego spichlerzyka. Tobył taki podręczny skła92 t dzik,, przy domu, anie duży spichlerz na dzierżawie. Więc było dużo^ mąki, cukru,trochę zboża,a szczególnie pszenicy. A cukier to był;j. z naszej plantacji buraków. Była hreczka czyli gryka na kaszę gry^'czaną, bo dużo ludzi pracowało u nas, nieraz to przy warzywachpo. ^dziesięć osób. PrzyszliAustriacy,nawet wiele niepatrzyli. Opieczę. ^: towali składzik, opieczętowali stodołę. Zabrali naszą matkę. - Wyobraź sobie: zostałyśmy same. Pamiętasz, jak mnie zabrałapolicja niemiecka w czterdziestym czwartymroku przed samympowstaniem. To było w maju. Akurat w drugim pokoju gazetkii dwóch spadochroniarzy. Wyszłam z domu szybko,nie odezwałamsię nawet. Przypomnij sobie, jak sięczułaś. Bo tylko wtedy możnazrozumieć, jak sięodczuło, przeżyło samemu. Inaczej to tylko słowa. A słowa to przecież nie kształtliter, nie dźwięk nawet. Mówisz: strach. A to ból zjeżony drobnymi ukłuciami na skórze isuchośćgardła, i skurcz taki, żedusi, i chłodny, przeraźliwy pot naczole. Mówisz: rozpacz. A to ból w głębi, aż serce ściśnięte zaczyna trzepotać, puls rozwala skronie, drżą wargi i zębyszczękają, ilodowaciejąstopy i dłonie. Zabrali nam matkę! Więc i strach, i rozpacz. AleGryknia otrząsnęła się pierwsza- Miała w sobie tę desperackąodwagę, którejnam młodszym,Kogdzi i mnie, i najstarszej nawetMilii, w pierwszych chwilachzabrakło. I wiesz, gdyby nie ona, to" siedziałybyśmy zapłakane, a na drugi dzieńAustriacy zabraliby całąnaszą żywność ze składziku- Gryknia najwyższa, najsilniejsza z nas,nie miała jeszcze szesnastu lat, a sprytna była, zręczna, zwinna, izaraz zaczęła nas organizować. Wiadra trzeba wziąć mówi. Pieczęci ichnie ruszymy. Dostaniemysię przez strych. Przez strychdo tego składziku,z wiadrami! Wyniosłyśmy mąkę do mieszkania, trochę do gołębnika, cukierna. , strych, zerwałyśmy deskę od komórki,która przylegała do stodoły,i tam pakowałyśmy. A na miejsce tego cukru, mąki, pszenicy poszłyotręby,śrut i sieczka. Ajeden worekpszenicy i jeden mąki, pamiętam, to zostawiłyśmy, żeby myśleli, że coś było. Wyniosłyśmy takdwadzieścia worków. Matkę nasząpo trzech dniach puścili, wykazała, że ma duże gospodarstwo i potrzebuje żywności dla ludzi. Pamiętam moją matkę ztego okresu. Stoi z kobietami przy kupieburaków cukrowych. Opasana fartuchem jaki one, skrobie i czyści^buraki przedwysłaniem ichdocukrowni. Słyszę jej twardyJęzyk,naleciałościchłopskiej gwary. Nie rozumiałam wtedy, że stając się"taka jak one", jednocześnie dopilnowywała ich pracy. Ręce ma. czarne od buraków. A my przechodzimy obok. Przechodzimy zażenowane. Odgania nas,gdy wyczuwa chęć zbliżenia się: Idźcie się uczyć' Nie potrzeba waszej pomocy, dziewkę jeszczeprzyślę do buraków. Wiesz, pamiętam jej spojrzenie wtedy. Zapamiętałam jak dźwięk,jak melodię, a przecież ja nie mam słuchu, nie umiem śpiewać,a jednak to był śpiew: żałosny, przenikliwy. To był śpiewnie rezygnacji,ale godzenia się na los. Dlaczego tak pracowała? Jak myślę takteraz, teraz kiedy starszajestem od nie} Stojącej niezmiennie napodwórzu w kole kobiet obierających buraki, to przecież rozumiem,że nie miała w swoim życiu wtedy nic dla siebie samej. Może tylko tojedno:miłośćdwóch jej braci. Jeden starszy, wuj nasz KostuŚ, adrugi młodszy, Stefan. Na Stefana wyczekiwała. Odroku 1905 był zagranicą. Jeśli myślała oprzyszłości, to chyba najwięcej o Jego powrocie. Okrutny to byłrok 1915. Moskale wodwrocie spustoszyli naszeziemie. Byliśmyteraz nie pod trzema, lecz pod dwoma zaborami: niemieckim i austriackim. Cofająca się armia rosyjska paliła wsie,pędziła przed sobą ludność, a za nimi szerokim pasempoprzezwyniszczone KrólestwoPolskie następowały armie austriackie i niemieckie. Wiadomośćod wuja naszego, Stefana, nadeszła w tym samym ^roku 1916, kiedy5 listopada cesarze Austrii i Niemiec ogłosili rzekomą niepodległość Królestwa Polskiego oraz chytre wezwanie doformującego się wojska polskiego. Ale pierwsza wiadomość przyszłajeszcze wcześniej. Pamiętam, przyniósł jąjeden z tych tajemniczych. gości. Był to list z Krakowa: Paulina/ Zabieraj natychmiast dzieci ze szkoły moskiewskiej! Czascaratu policzony! Wybiła godzina niepodległości! Od tegoczasu oczekiwanie: kiedy? Wsobotę 4 listopada wczesnym ranem,jeszcze ciemno, a Już konie zaprzężonedo bryczki. Jedziemy: mama, Milia i ja. Milia już za kilka miesięcy miała wyjść zamąż, jużdorosła, dwudziestoletnia, powiernica mamy, i ja szesnastolatka. Nie wiem,dlaczego mnie mamawtedy z sobązabrała. Jedziemy. Miałyśmy przenocować ubabci w Kraśniku i zaraz potemdo Janowa. A powiem ci zaraz, dlaczego jechałyśmy. Wuj Stefanzostał wtedyw Pierwszej Brygadzie Legionów skierowany z Krakowa naterendawanego powiatu janowskiego jako komisarz werbunkowy. A przedsamym ogłoszeniem niepodległości mianowano gokomendantem 94 ;, okręgu VIIZiemi Lubelskiej Polskiej Organizacji Wojskowej. gjJechałyśmy się znim spotkać. Mama cały czas popłakiwała: nie 'giB widziała swego brata jedenaście lat'S A teraz posłuchaj, co działo się z twoim ojcem, ssH:Był niewiele starszy ode mnie, ajuż odstyczniatego roku 1916 "':1 został członkiem czynnym okręgu łódzkiego POW. Czytał pewnie, -rfjak wszyscy wtedy,tę odezwę: Obywatele polscy! Nadszedł wreszcie czas,gdy nowe ideei marzeniaza shtszne uznane" by c mają,zyskać musimy jedyną i istotną gwarancjęprzywróconej nam^wolnej przyszłości państwowe j, stworzyć własną armię. Nie od dziś i nieod wczoraj doczynu tego się gotujemy. Czyniłto obózniepodległościowypolski na wiele lat przedwojną. Z woli ipracy Józefa Piłsudskiegoodrodził siępolski ruch wojskowy polskie organizacje studenckieiPOW. Jego dziełem jest orężny czyn polski w tej wojnie, poczęty 6sierpnia, a zamknięty później w szeregach kadrowych Legionów. Kto'zdolny do broni, komu niefrazesem tylko hasła Ojczyzna, wolność,armia, niech wstępujedoPOW. Luzem chodzienie wolno nikomu,Organizować iskupiać trzeby siły. Pod broń Ojczyzna wzywa. Spójrz naojca swego na tej fotografii. Tu, gdzie jesteśmyrazem,miał dziewiętnaście lat. A taki szczupły, chudy, twarz jeszcze dziecinna, chociaż nos mocny, broda twardozarysowana. Itylkotenmundur,mocny uchwyt ręki na rękojeści szabli dodawały muważności. Od dziecka prawie w tym mundurze. Więc jak go zdjął,emigrując do Ameryki, a zdejmował niechętnie, to jakby się rozstawał . 2 sobą samym. I czym miał tu len mundur zastąpić? Jak sobiedawaćradęze sobąnie tym samym? A mnie się czasem zdawało, żepancerz munduru na nimzostał. Bo posłuchaj, to było delikatnedziecko, młody chłopiec, i tak wcześnie zaczęli go wtłaczać w tenpancerz mundurui regulaminu wojskowego. Dlaczego poszedł? Wciągnęligo koledzy. Matka twego ojta nigdy nie przebaczyła Piłsudskiemu, żejej zabrał syna. Przeczytałam ci treść odezwy doobywateli. Ile było tych odezw! Alew tych odezwach i apelach, którewzywały do zbiorowego czynu mającego być przecież spoiwemnasrozsypanych, wyczekujących zmiany, wyglądających jutrzenki, zagubiłsię człowiek pojedynczy. Nie myślałam wtedyo tym. Nikt niemyślał. Luzem chodzie nie wolno nikomu! Patrzyliśmy zpogardą natego, co nie w szeregu. Byle razem. Naprzód! W przyszłość. Dlaojczyzny, która wyrywa się zniewoli. 95. Ale wielu było takich, obok których przeszła nasza defilada. Ominęła hałaśliwie i obojętnie. Nie, nie myślę wcaleo różnicach polity-. cznych. Nie myślę o poległychw walkach,bo to sprawaosobna,najdłuższy, niepełny, nie zamknięty rozdział naszej historii. Myślę oludziach takichJak matka twego ojca, a twoja babka Felicja. Przyjrzyj się jej fotografii. Nie, nietej z twoim ojcem- Tu Już mapewnie zetrzydzieści lat. Siedzi sztywno na krześle,tylko na kolanach piesek (ta miłość do psów, to rodzinne), a ojciec twój wyprostowany, w mundurku szkolnym z kołnierzykiem pod szyją. Pewnietafotografia z jakiejś specjalnej okazji. Ustawili ich tak wLodzi przyulicy Widzewskiej 125 na tle kotary i usztywnili na czaskilku pokoleń. Popatrz na tę fotografię, gdzie Jeszcze bardzo młodziutka, gdziena tle kwiatów,w czarnej bluzce pod szyję, z bufami i fałdeczkami, zbiałą książką donabożeństwa o zapewne złoconych brzegach. Delikatny profil, czarne włosy upięte wgórze, szeroka czarna spódnica,wąziutka talia. Taka drobna, krucha, taka na tej fotografii wpatrzonaw przyszłość. Miała tu chyba osiemnaście lat, a już pewnie niedługo,za miesiąc, za dwa, bo być może była to fotografia narzeczeńska, jużślub z twoim dziadkiem,starszym od niejo dziesięć lat. I zaraz ciąża. Wsiedemmiesięcy po ślubie urodziło się dziecko wcześniak. Nieżywy opowiadała mi ipłakała, przypominającsobietamte chwile. Na światprzyszedł nieżywy. Główkę miał spłaszczoną. Nie oddychał. Więc natychmiast ochrzciliśmy go z wodyimieniem ojca: Józef. Inaczej wyobrażała sobie życie, gdywpatrzona w nieznane trzymała na kolanach otwartą książkę do nabożeństwa. Marzyła jej siękariera śpiewacza. I podobno nawet gdzieśwystępowała. Agłosmiała do końca życia prześliczny. Dziadek twój tyiteow różnychzwiązkach i stowarzyszeniach, chórach i teatrach amatorskich. Byłdrukarzem, ale o aspiracjach literackich. Nie bardzo wiedzieli, jakwychowywać to dziecko przedwcześnie urodzone, słabe, płaczące,wymagające nieustannej opieki. To zupełnie inaczej niż w mojej"rodzinie. Tam był klimat, otoczenie, które pomagało wychowywaćsię dziecku, i wszystko mimo, że mama się nad nami nie roztkliwiała skierowane było na dzieci. Babka twoja zostawała sama. Wyrywała się jeszczedo młodości,ajuż musiała być stateczną mężatką. A kiedy podchowała to dzieckotrudne,nad którym drżała, którego nie rozumiała, chłopakjuż jejzacząłsię wymykać na podwórze, na ulicę,aż szesnastoletni odszedł. Matce, która ręce ma pełne, trudno zrozumieć osamotnioną 96 matkę zpustymi rękoma. W oczach świata taka matka zawsze jestwinna,zawsze "nie dość" albo"za bardzo", jakby nieliczyły sięmiesiące oczekiwania i bólrozdarciaprzeszywający aż do śmierci. Jateż długo, długo nie mogłam zrozumieć. Jej czarne piękne oczyzapadłysię przedwcześnie i paliłasię w nich gorączka wiecznegoniedosytu ioczekiwania na coś, przygotowywania na coś, co nigdynienadeszło. Całą swojąudręczoną miłość skierowała na ciebie,przecież pamiętasz? Zresztą to już należy do twojej opowieści. Cofam się terazdo początku listopada 1916 roku. Twójojciec,szeregowiec w POW, niezorientowany w polityce, a jednak pociągnięty ideą, która rozpalała wyobraźnię. To wiek, w którym chłopcomśnią się podrożę donie zbadanych białychplam na mapie i podbojegwiazd, wiek, kiedy niebonachyla się we śniejak przepastne, granatowe morze. U nas zawsze powstania, walki o wyzwolenie, konspiracja, zamurowane granice świata. To były nasze gwiazdy, nasze odkrycia nie zbadanych lądów. I jeszcze Jedno: te nieustanne podziały,nieporozumienia. Ojciec twój miałjednego powiernika, najbliższegomu w rodzinie mężczyznę, bonie własnego ojca z nim niezbyt sięzgadzał. Ten najbliższy, brat twojej babki, Zygmunt, zabrany zostałdo wojska rosyjskiego. Dostali od niego krótką wiadomość:byłw niewoli austriackiej. Szedł więctwój ojciec, nie zdając sobie możew pełni sprawy, przeciwko temu, który najbardziejbył mubliski. Powiesz: to nieważne. To zdarza się we wszystkich rodzinach, podkażdą szerokościągeograficzną, w Europie, Ameryce czy Afryce, Alemy nigdy nie mieliśmyprawa wyboru. Musieliśmy iść albo uciekać-2 zagarniających nas armii. A teraz poraz piewszy od stulecia: własne wojsko'Wydawałosię, że pękają granice świata, a eksplozjawyrzuca naspod pułapkosmosu i jaśniejemyjak nowe, biało palącesię sionce ponad zdziwionym i rozentuzjazmowanym nami światem. Jedziemy więc bryczką: mama, Milia ija z Kraśnika doJanowa. Zapach bulwiejących liści odstronylasów,zapach grzybów w powietrzu chłodnawym,a im bliżej Janowa, tym więcej ludzi i tym bardziejten nastrój podniecenia,uroczystości, ogarnianas, przenika. Mamamilcząca, ale odwraca się, przeciera oczyi czasemwestchnie: O Boże. BożeZajechaliśmy do Janowa. Tłok, Zewsząd ściągnęły furmanki, a dobudynku Komendy Obwodowej nie można się dostać. Bo zrozum, tobył dzień proklamacji państwa polskiego. Mama mówi:Milia,idź,dowiedz się, gdzie Stefan. Aleona w tych swoich pantofelkachzawsze za ciasnych, bo takie miała małenogi, a jeszczemniejsze 97. kupowała sobie buciki i stale na te nogi tylko chuchała: Oj, boli, oj,moje nóżki! zeskoczyła zfurmanki i zaraz: O),moje nóżki,oj,odcisnęłam sobie palce! Więc ja mamę za rękę i:Niech mamamnie się trzyma a Milia za nami podskakuje na tych swoichmalutkich nóżkach. Pcham się dobudynku Komendy Obwodowej. Mówię ci, wcale to nie było łatwe. Coraz mnie ktoś zatrzymywał, botam w Komendzie, to tylko przedstawiciele władz wojskowych,duchowieństwo w purpurze i różne delegacje ze sztandarami. Alewiesz, miałam szesnaście lat, sepleniłam i jak spojrzeli na mnie, jakusłyszeli, że my jesteśmy delegacja z Lublina, to się niejedenuśmiechnął. Mówili tylko: Otam, w tyle, tamw kącie, niechpanienka sobie stanie! Mama za mną posapuje:Ty wariatko,dokąd mnie ciągniesz? Moje serce. OJ, moje serce. A ja sięodwracam i: Chce mama wuja Stefana zobaczyć? A ona: Nochcę już,chcę,ale tchu złapać nie mogę. I Milia:O, mojenóżki! Grubcia, nie ciągnij tak! A dla mnie ten tłum,to jakbyśrybę do wody. Tak to faluje, jakbywtobie wieleserc na raz biło, a sama sięw tym gubisz, zatracasz, itakie uniesienie, taka lekkość, jakbyś płynęła, płynęła. Wypatruję,gdzie wuj Stefan. Sześć lat miałam, jak widziałam go po raz ostatniprzed jego ucieczką za granicę. On? Nie on? Alesłyszę za sobąmamę: To Stefan, o, Jezus Maria! IMilia: rNiech sięmama o mnieoprze, o tuchusteczka, niech mama tak niepłacze, bo nas stąd wyrzucą. Poznałam go. A jak mówił, tocoraz bardziej go poznawałam. Bo nasamym początku,to jakby obcość, nie ten sam. Okulary miał, niebinokle, w cienkich, złoconych ramkach, iJakbywyrósł, bardziejbarczysty. Ludzie zaczęli klaskać, aonzapowiedział, że teraz odczytaproklamację wjęzyku niemieckim. Po głosie go poznałam, przybliżyłmi się,stał się bardziej swojski, dawny nasz wuj Stefan. Ale poniemiecku! Ja rozumiałam, Milia też, ale, widziałam, mamę to jakbyzraniło. Widzisz, musiał. Jako komendant okręgu, odczytać ten aktproklamowania państwa polskiego po niemiecku. Ale zaraz jak skończył, to wzniósł okrzyk po polsku:Niech żyje niepodległa Polska! I orkiestra: Jeszcze Polskanie zginęła. Tą zapakowaną ludźmi małąsaląKomendy zatrzęsło. Płakali, krzyczeli. A ja na tym płynęłam,płynęłam. Imyślałam: Co mi tam podróże do obcych krajów, co mitam zdobywanie gwiazd,nie przeżyłam piękniejszej chwili w moimżyciu. 98 Bo to był najpierwszypoczątek. Jeszcze nie 11 listopada osiemnastego roku. Ale pierwsza maleńka jaskółka, co sięwyrwała zgniazdanawiosnę. Patrzysz na nią i takie uniesienie, taka czułość cię ogarnia,jakbycaty świat naokoło zakwitł, jakby wszystkieptaki pochowanewgałęziach, w gniazdach, chciały tym obudzone zerwać się do lotu itylko słyszysz ten trzepot skrzydełek i strojenie gardziołek na wielkikoncert. Ludzie nie mogli się uspokoić i starosta, który manifestodczytywał po polsku, musiałkilka razy prosić o ciszę. Potemhymny, austriacki i niemiecki, i znów przemówienia. A po tej proklamacji pochód do kościoła. Szłaorkiestra strażypożarnej, szłyszkoły, ludzie ze wsi i z miasta. Wszystko wtłoczyło się do kościoła. Nabożeństwo trwało długo, a ludzie, jak patrzyłanrnanich, rozmodleni, łagodni i jakbym w rodzinie była, nie w tłumie nieznajomym. Po nabożeństwie zkościoła na rynek- Tłum nas wypchnął. Mytylko mamę mocno pod ręce,a mama wyciąga szyję, wspinasię napalce. Nie widać go tam? No, rozglądnijcie się! Niewidać Stefana? Kapelusz Jej się przekrzywił. Milia poprawiła mamie kapelusz. Ale mama zaraz niecierpliwie: A daj spokój' Ludzie sykająnaokoło, bo starosta ma przemawiać. I" ciszanas obejmuje, takakłębiasta,gęsta, tak jakbyśmy w chmurach stali, twarze uniesione. Obejmuje nasnastrój wspólnego oczekiwania. Po latach, w Ameryce, ten nastrój wraca, emanuje ze mnie, stał sięmną. TU) w bezpiecznej łodzi przycumowanej do naszejzatoki, czujętylko własną obecność. Alewystarczy, że odrzucę się wstecz, a jużłódź odbija,już płynę, unosi mnie talar. Słyszę turkotbryczki i, jakkiedyś, podskakujemy na wybojach, mama pojękuje:Ojej, jej i upomina: Trzymajciesię! Widzętę brunatną, błotnistądrogę,bo deszcze jązryły i terazmży drobny deszczyk,mgiełka,i widzęMilii twarz skupionąi usta ściągnięte uważnie, kiedy wycierachusteczką swoje zabłocone pantofelki. I mama: Bo po co żeś brałate buciki na taką drogę. Mówiłam! Czuję zapachalpagowegopłaszcza mamy, a w nim dalekiwiew naftaliny, zapach świątecznychstrojów: wełnianej spódnicy itaftowej bluzki,czuję zapach mamyprawdziwej przezte tkaniny, bardzo daleki zapach mleka i buraków,pieczonego chleba i siekanych kotletów,bo nikt takich dobrych nierobił, jak ona. Czuję też mój skok z bryczki i otrząsanie się po tej długiej jeździe,a zaraz potem widzę szerokie plecy, pleczysty mur tłoczących się narynku mężczyzn, ich czerwone, poradlone karki, iczuję niecierpliwe żachnięcia się, kiedy się przepycham, ciągnąc mamę zarękę. 99. A potem, kiedy się odwracają, widzę, jak ich siwe, nastroszone spojrzenia przełamują się iskrą wesołości: No, puścić tam te młode, tekobiety, puścić tam do przodu! Więc tamten czas jest we mnie. Nie opadł. Nie przeminął. Czuję jeszcze oddechytamtych ludzi,kwaskowate, gorzkie od tytoniu. To wszystko jest we mnie razem,oddzielnie nic nie ma znaczenia: to tylkokawałki rozsypanej łamigłówki . Nawet sama odezwa, na którą przecież czekaliśmy, która takiewzbudziła uniesienie, jest tylko kawałkiem papieru i częściąnastroju. Ja sama teżtylko liczęsię, zachowuję w pamięci natym rynkujanowskim, pod listopadowym deszczykiem, razem z mamąi MiHą,wtłoczona w tłum ludzi, związana z nimi wyczekiwaniem i gotowością do okrzyków. Jestemkamyczkiem w mozaice i tą mozaiką sięzachwycam, nad nią płaczę, za nią tęsknię. Wyszukałam ci tenmanifest, któryza chwilę wygłosi starosta. Teraz, kiedy już wiesz, jaki był nastrój,posłuchaj. Ludzie sykalinaokoło, żeby-się uspokoić. Odchrząkiwania, pociągania nosamii z wolna cisza, a starosta na podium czytaw uniesieniu: Polacy! Monarchowie sprzymierzonych mocarstwNiemiec i Austriioznajmili wam swepostanowienie utworzenia z ziem polskich,wyzwolonych spod jarzma rosyjskiego, samodzielnego Królestwa Polskiego. Urzeczywistnia się w len sposób najgorętsze pragnienie wasze, któreodwieku przeszło żywiliście napróżno. Powaga i niebezpieczeństwo tychciężkich chwil wojennych i troska o wojskanasze, stojące vf obliczuwroga, zmuszają nas zarząd nowego państwa waszegozachować tymczasem w naszych rękach. Przedewszystkim chcemy wamdać wojskopolskie. Wydawało się, jakbyśmy to tylko usłyszeli: wojsko polskie! Ludziewiwatowali i krzyczeli: Niech żyje niepodległa Polska! A nademną przegalopował tamten patrol zKrakowskiegoPrzedmieścia,kiedy paliła się poczta. Znów usłyszałam: Cześć,panienki! CzyMoskale są jeszcze w mieście? , Odpowiadałam im tymrazemdokładniej, tłumaczyłam lepiej, a oni wracali i wracali, zagłuszająctętentem dalsze słowa manifestu, i dopiero kiedy starosta przeczytał,żemanifest podpisali generał gubernator Beseler i generał gubernator Kuk z Lublina, ocknęłam się, a tłum zaczął się posuwać z rynkuw stronę parku i formować w pochód. Na przedzie orkiestra strażacka, księża, sztandary, mężczyźni wmundurach,dzieci szkolneniosą wieniec, nauczycielka biegnie z boku, poprawia, wygładza 100 ;;: maszerujące czwórki. A dalej już całą lawą, ale uroczyście, zodkryAy-tymi głowami kobiety i dziewczęta w kolorowych chustkach. Więc^K'soy też, Milia i ja, ciągniemy mamę do pochodu, zaczynamy masze^lować w taktmuzyki, chociaż mamie nogi się plączą. Mnie sięPzdajemówi żeja widzę tam Stefana na przedzie, tam gdzie ci. "judzie w mundurach. Wspinamysię na palce, ale nie widać. :A teraz przechodzimy już bramęparku i do pomnika Kościuszki. Stają tam wszyscy naokoło, pchamy się bliżej, ciągniemy mamę zasobą. A już dzieci podeszły, złożyły wieniec przedpomnikiem,aorkiestra umilkła. Wszyscy cicho z odkrytymi głowami i jeszcze sięuciszają. Wtedy wyraźnie usłyszeliśmy głos: Polacy! Nadszedł dzień5 listopada, który będzie dniem historycznym nie tylko dla naszego narodu, ale dla całej kulturalnejEuropy. Dwa potężne państwa centralne. 'Oj jęknęła mama. Oj, to Stefan. Ichwyciła się za serce. Więc ja teraz poprzez ten tłum ciągnęmamę i Milię, i nic nie zważam na sykania, odpychamsię,przebijam. A wujStefan przed pomnikiem w mundurze oficera Legionów: ... Prysłyobietnice MikołajaMikołajewicza jako bańki mydlane. Pewien jestem, że nie ma wśród was takiego, który bypowie' dział, iż Ojczyzny bronić nie będzie. Stańcie wszyscy, gdyżidziewielka rzecz, którą jest Polska. Niech żyje tworząca się Armia Polska! , Niech żyje demokratyczny sejm! Niech żyje niepodległa Polska! Wtedy po raz pierwszy wtak wielkim tłumie, bo było nas w tym'parkuprzed pomnikiem Kościuszki chyba ze dwa tysiące osób, amożewięcej, wtedy poraz pierwszy słyszałam, jak tłum śpiewałJeszcze Polska nie ssginęla. To wtedyteż zaczęła się moja młodość. Rok siedemnasty i osiemnasty, to były jaknastępujące posobie burze. Nawałnica, szaleństwo błyskawic i znów słońce. My we trzy, Gryknia, Kogdzia i ja,zupełnie straciłyśmy głowy. Legioniści z pobliskiego Nałęczowaprzyjeżdżali do Lublina, chłopcy z gimnazjum zapisywali się dotajnej organizacji POW. Nastrój podniecenia. Nie zdawałyśmy sobiesprawy z trudnej sytuacji dopiero wynurzającego się młodego państwa, z ograniczeń i dominacji zaborów austriackiego iniemieckiego. Byłyśmy jak wszystkie trzpiotowate pensjonarkii lataływe trzy narandki na cmentarz. A mamawtedy za nami. Przyczajałasięod tyłu,ciągnęła zabaszłyki, takie kaptury przy płaszczach, a chłopcówprzeganiała. Powiedz, że też jej się chciało po pracy gonić nas pocmentarzu! 101. W roku 1917 Milia wyszła za mąż. Najstarszamoja siostra,boMańcia i Teresa były siostrami przyrodnimi. Tereska-to osobnahistoria. O Mańci mówiłam d już, że chociażo dwa lata starsza odMilii, wyglądała dziecinnie i taka trochę brzydulka. AMilia to byłamamy naszejnajukochańsza. Wiesz,mama poszła z nią nawet namaskaradę. Gdzieżby się wybrała nawieczór tańcujący z którąś znas! A z Milia tak! Pamiętam,nawet suknię sobie nato uszyła. Pamięta się takie chwile, kiedy niby śmiech, podpatrywanie, aw głębi ukłucie, żal:tonie ja, nie dla mnie. Mama przymierza przed tremem nową suknię. Nestorowiczowaklęczy, szpilki w ustach, i upina dół. Mama przegląda się w lustrze,zagryza dolną wargę, obserwuje tamtą, co do niej z lustrarobigrymasy:marszczy nos, rękę przykłada do dekoltu, poprawia. Niech pani niepodciąga mówi Nestorowiczowabo dół będzienierówny. Dekolt pani zrobiła zaduży,pani Nestorowiczowa. Przecież pani jeszcze młoda kobieta, pani Paulino, teraz takiedekoltynoszą, sama pani wybrała fason z żumala. Na wieczór musi byćtrochę ciała widać. Mama postukuje podeszwą bucika w podłogę. O, tak jak ja,widzisz? Oparłaobcas o deskę podłogi iuderza lekkoi zdecydowanie,jakby nadawała alfabetemMorse'a, Nestorowiczowa, czarnykokupięty na czubku głowy, binokle wpijają się w nasadę nosa, gryzieszpilki w ustach, purpurowieje, przesuwa się na kolanach wokołomamy. A mama tylko porusza ustami, tylko sobie coś pod nosem. Odbiciew lustrze nie pasuje do sylwetki zżurnala. Tamta wcięta wpasie, wyprostowana, uśmiechnięta zalotnie, a wręku lornetka. A tu: krwawe żyłki na policzkach i nosie od wiatrów zacinającychnapolu,sucha skóra na łokciach,obrzmiałe palce dłoni. Tylkomateriał pewnie ten sam, czarnąsatyna. Moja szepcze mama w lepszymgatunku. Same palce zaciskają się na śliskiej tkaninie, miętosząlekko, ze znawstwem. Długo jeszcze? Aby kilka minut. abyte "wody" upnę nabiodrach. Ale topani wgorącej wodzie kąpana. TożMilcia spokojniej stoi. At, Milia! Jejtylko stroje w głowie i kawalery. A ja mam robotę. Niech się pani teraz obróci ciut. ciut w moją stronę. O, tak, dobrze, te "wody" tu trzeba podnieść. 102 Paulinawzdycha : Złymateriał nie jest. Tylko gdzie ja w tej :'sukni będęchodzić? Na maskaradę i już! Tyle zachodu! Chyba mnie;^ do trumny w nią ubierzecie! Niktsię nieprzejmuje. Mama - wiecznie gderze: Umrę,do trumny mnie ubierzecie. Albo: Marność nadmarnościami i wszystko marność. Siedzimy wpatrzone wmisterium przymierzania, my, trzy podlotki: Gryknia, Kogdzia i ja. -Maneta wnajdalszymkącie. Mama chciała jej uszyć kostium, aleMańcia: 'Niei nie! Przeszła jużswoje, jakją na szkolnej zabawienikt nie poprosił do tańca, albo jaknaślubie koleżanki, na który byłazaproszonajako druhna, została sama, bo żaden z chłopców niechciał z nią iść razem w parze. No to co mam zrobić? myśliPaulina. Siłą ją ciągnąć? Gdybyojciec żył, poszłaby zojcem. Zatańczyłby z nią. Mańciu woła. No, amoże zdecydujesz się? Zrobimy ciładny kostium. Pani Nestorowiczowa by uszyła. Co byś chciała? Może będziesz za "różę"? Nnnie. nie, nie, janiechcę. Miłość do Milii, pierworodnej, własnej, najukochańszej, przesłania wszystko, łagodzi wyrzuty sumienia. Milkarozbieraj się, zaraz mierzyć będziesz swoje! Milia była wtedy z nas najładniejsza albo taka inna, filigranowa,demnooka, ciemnowłosa, drobniutką, a my we trzy niebieskookie,jasne, buzie okrągłe i ze złośliwymi diablikami w kącikach ust,w doleczkach policzków: gdzie co splatać, kogopodszczypnąć. Mamo, mamo, onepowiedziały, że się w mójkostiumprzebiorą! Wy dolekcji! krzyczy Paulina. O, nie tak łatwo z nami. Siedzimy we trzy pod stołem. Nikt nasnieruszy. Miliadotyka ciemnogranatowej krynoliny ze złotymi gwiazdami. 'Półksiężycna głowę zrobiła pani, paniNestorowiczowa? Zrobi się, zrobi. Półksiężycz welonikiem. Taka będzie"noc",ho, ho, zobaczypani! Chwyć Milię za nogę namawia Gryknia. Czekaj, nieteraz, jak się odwróci! Ty ją złap! Ukłujją szpilką w tyłek! Mamo, mamo woła spod stołu Kogdzia, najmłodsza, sepleniąca. Mamo, a Mańcia nie idzie? Głosikjej się załamuje. 103. Krzywda przyrodniej siostry boli. Ale i samej żal, dlaczego dla niejnikt nie robi kostiumu na maskaradę. A co ja ją będę silą za głowęciągnąć? Nie chce, powiedziała, nie chce! Nie chcę! Niechcę plącze Manciaz kąta za kanapą. Chodź tuwołamy chodź tudo nas pod stół! AleMancia niechce. Jest dorosła. Pracuje na poczcie. Ma już swojedorosłe życie. Nie chce naszego współczucia ani naszej solidarności. Maskaradęurządzono w teatrze lubelskim. Ostatni raz była tamnasza matka jeszczeza żyda ojca. Poszli razem, bez dzieci,na MazepęSłowackiego. Wspominała o tym nieraz. Bardzo sięprzejęła sztuką,ale z teatru wyszła zniechęcona. Mało to mam swoichkłopotów mówiła' mało tegonieszczęścia naokoło, trzeba mi jeszcze na cudze patrzeć, cudzym sięprzejmować! Zapalałasię,podnosiła głos,awydymając dolną wargę urągała: ' Po co się Stary głupi z taką młodążenił? Wiadomoco ztegowyniknie! Ale patrzcie to, jak się na nią uwzięli: pasierb, ten Mazepajakiś,i król samrękę wyciągał. Niepowiem, żebymsię nią takznowuzachwycała. Moja Emilka ładniejsza. Trzeba piklować dziewczyny. To ostatnie najbardziej jej utkwiło w głowie: Trzeba Emilkipilnować. Pilnowałajej też na maskaradzie. Błagałyśmy: Mamo,mamo, niech mama opowie, jakbyło! Nie wszystko namopowiedziała/alez tego, co mówiła, co opowiadała Milia i z tego, comama do różnych znajomychto tu,-to tam przebąkiwała a myzawsze wszędzie, zawsze coś podchwyciłyśmy, podsłuchały tomogłyśmy sobie tę maskaradę wyobrazić. W teatrze Paulina wynajęła lożę. Siadły wedwie. A do Milii zaraz jakiś mężczyzna przebrany za rycerza. Porwał ją,"noc",do tańca. Paulina nałożyła okulary, żeby lepiej widzieć, przechyla się poprzez lożę: Gdzie Milia? A tu, wwielkiej sali teatru, tłok: kobiety w pudrowanychperukach i szumiących krynolinach. To poprzebierane za cyganki,to wspodniach jak Turczynki. Mężczyzn niewielu miało kostiumy, alebylii w perukach jak kobiety,i w strojach wypożyczonych z garderoby teatralnej, aniektórzy to zupełnedziwactwa: ptaki, zwierzęta. Trudno nieraz byłoodgadnąć. Ale złoty półksiężyc nad główką wczarnych lokach migał totu, to tam, ciemna krynolina z rozsianymina niej gwiazdami coraz'to wpadała w oko Paulinie. Maseczkaczarna, którą jej kupiła, intrygująco okrywałaśniadątwarzyczkę. 104 A przy "nocy" "rycerz". Niezmiennie ten sam. Paulina przechyliła się przez balustradę. Obserwuje. Emilka! krzyknęła nagle. Ja ci dam,Emilka! Zauważyła, najwyraźniej zauważyła, że "rycerz"przyciskał Milięw tańcu. Przytulałgłowę do jej policzka. A Milia nic. Pozwala. Emilka! Chodź mi tu zaraz! Milia drgnęła, słyszała, ale się nie odwróciła. -Tylko kilka osóbz dołuspojrzało poprzez maski na wychylającą się z loży Paulinę. Czerwona z gniewu, krzyknęła: Emilka,bojak ja tam zejdę! Milia oderwała się od obejmującego ją ramieniem"rycerza" i zadyszanaprzybiegła chyłkiem do loży. Niech mama tak nie krzyczy! Wstydtylko. Każdy się patrzy! Ty mnie tu wstydu nie rób! Z jednym aby tańczyła! Nie widzęto,jak-cię przyciskał? Kiedy to bardzo porządny człowiek, zobaczy mama, i do tatusia podobny. Mówi,że nasz kuzyn. A jaki elegancki, niech mamatylko zobaczy. Co za kuzyn? Już ja tych kuzynów znam. Przyprowadźmi gotu. Mamo. Przyprowadź tu zaraz albo cię za ten półksiężyc wezmęi z tejcałej maskarady wyprowadzę. Zgorszenie tylko! Mamo, mamoMilia tupała nogaminiecierpliwie, bo jużorkiestra zaczynała grać walca, a "rycerz" rozglądał się za nią przecież wszystkietańczą, a mama tylko jedna na mnie krzyczy. Ale Milia wcale nie wyszła za mąż za "rycerza". Jej ślubny, StefcioTótz, któregopóźniej nazywałyśmy "starymTotzem", był buchalterem. Wysoki, mrukliwy, Milia,która go uwielbiała, sięgała muzaledwie do pól ramienia. Nie mogłyśmy zrozumieć, dlaczegotakatrzpiotka, flirciara, wktórej tylukochało się chłopców, wybrała sobie"staregoTotza". To znaczy, wiekiem nie był stary, ale usposobieniem. Ona taka towarzyska, aon ludzi nie lubił. Tylko tojedno: Milcia, Michasia, Misiunia. Na nasw ogóle nie patrzył. A mamarozpaczała. Nie o to, że Milia wybrała "starego Totza", ale że wychodzi za mąż, że już nie jest jej w pełni, żeją zostawia. Nie odjechaładalekood mamy. Zamieszkali w tym samym domu,w mieszkaniu opuszczonym przezrosyjskich lokatorów. Zaraz tampowędrował kuferek z wyprawą ślubną: webowe prześcieradła, powloczki obszyte koronką z wyhaftowanym monogramem Milii, pu105. chowe poduszki i pierzyny. Wszystko szykowane od wielu lat. W tymszykowaniu wypraw mamabyła sprawiedliwa: takie same kuferkiprzeznaczała dla Grykni, Kogdzi, dla Mańci i dla mnie. Co do nastrzechnie miała wątpliwości, że czmychniemy za mąż, jak tylko naspuści,ale Mańcia! Mańcia to był jej wyrzutsumienia. Kto zechceMańcie? AleMańcia, chociaż czekała długo, wiesz przecież, takżesiędoczekała. Po ślubie mama i Milia jakby się 'jeszcze zbliżyły. Miliaprzybiegała codzienniena rozmowy. Więc gdyby nie popołudniowawszechobecność "starego Totza", to właściwie nic by się w jej życiunie zmieniło. A "siary Totz", to dla nas mruk, a tak tobył nawetromansowy. Podpatrzyłyśmy kiedyś,że chodziłpoSaskim Ogrodziez panną. I zaraz do Milii: Ty myślisz, że on taki wiemy, cały czastylko w domu wysiadujesz, pichcisz obiady, sprzątasz, pierzesz, a on! Milia wpadła w szał. Oczyjej sięzapaliły, rumieńce na tejjej śniadejtwarzy. Kłamiecie! krzyknęła. Nieprawda! Idź tak koło trzeciej do Saskiego Ogrodu! Spacerują sobiew bocznejalejce, za zegarem słonecznym. Może ją do domu odprowadza? Kłamiecie! krzyczała. Ale poleciała. Mywe trzy chyłkiem za nią. Chowałyśmy się, żebynas nie zobaczyła. Szła Lipową, a im bliżej ogrodu, tym szybciej. Przeszła Krakowskie Przedmieście. My za nią. W razie czego trzebaMilii pomóc. Ale jak? W czym? Będziemy radzić powiedziałaGryknia. Trzeba, to damy po głowie tej pannie. W SaskimOgrodzieMilia schowałasię za drzewo. My też zadrzewa, tylko z innej strony. Czekamy, Serca nam biły-Nagle Kogdzia łapie mnie za rękę, bo stałyśmy za jednym drzewem. Grubciu, idą! Szli. "Stary Totz" idziesobie, czuprynę miał wysoką,falistą i coraz tę czuprynę pochyla w bok, bo koło niego ta panna. Podrękę ją prowadził, wyobraź sobie. Zupełnie nas zmroziło, że Milia towidzi. Inagle, jak już podeszli blisko, Milia zza drzewa! Ina "staregoTotza". Pantofel ściągnęła z nogi i go tym pantoflem. Pochyliłsię,a ona tym pantoflem pogłowie, po głowie. Panna uciekła. A Miliaani nie płacze, ani nie krzyczy, tylko go tym pantoflem przez łeb,przez łeb. Skulił się, jakby zmalał, i doniej: Mileczko, Misiuniu,nie denerwujsię! A Milia doniego:Do domu! Poszedł,biegł truchcikiem. A ona za nim. Podskakiwała na jednej nodze, bojeszcze ten pantofelek w ręku (a piękne zawszemiała buciki, 106 spiczaste, nawysokim obcasiku), jeszcze nim wywijała. Dopiero naLipowej, koło cmentarza, pozwoliła się mu wziąć podrękę. A my zanimi, ale tak, żeby broń Boże nie zauważyli. Gryknia to się śmiała,ucieszona. Ale mudobrze dała. Ale ma nauczkę na całe życie! No i miał. Już go nikt nigdyz panną nie widział. W tym samym roku, wktórymMilia wyszła za mąż, Grykniakupiła mi na imieniny pamiętnik. Przypatrz mu się. Ma już prawiesiedemdziesiąt lat, przeszedł dwie wojny, powstanie, był podgruzami. Wyciągnięty, odkurzony, zawędrował nawet do Ameryki. Jego. brunatna płócienna oprawa z obrazkiem łabędziego jeziora i zółto-czerwonego lasu jeszcze się zachowała. A na wewnętrznej stroniededykacja Grykni: Mojejukochanej Irence w dzień imieninten skromnypodarek ofiaruje Janka. Tyleimion. Ja miałam dwa: Irena Helena,ona: Wacława Janina. Naco dzień używałyśmy tylko "naszychimion. Byłyśmy Gryknia i Grubcią. Ale Gryknia, która nie znosiłaWacławy, chciała, żeby nazywać jąJanka. Mnie imiona zawszesięmyliły. Nigdy nie pamiętałam, które pierwsze, a które drugie, i z tymmiałam różne urzędowekłopoty. Ale terazpamiętnik. Byłamwtedy uczennicą siódmej klasy Szkoły FilologicznejnaBernardyńskiej 13. Nigdy sama. Zawsze koleżanki, zawsze chłopcy. Chodziliśmy na lekcje tańców razemz równoległą klasą z męskiego gimnazjum imienia Stanisława Staszica. Zobacz, cała klasa wpisała mi się do . pamiętnika. A to? Ta piosenka Przybyli do wsi ułani, acały pułk ichtamsta! , to podporucznik z drugiegopułku ułanów. Pytasz o tenwiersz? Tak, tenjest najładniejszy. Przeczytaj gosobie. Nie wiem,czyjego jest autorstwa. A możenawet napisał go Gabryś. Nazywał sięGabriel. Pamiętam go jakprzez mgłę: małomówny, melancholijny. Matka jego była Fancuzkai wydawała nam się wtedy dziwna, inna, i on sam niezupełnie pasował do naszej grupy, chociaż znajdował się często blisko mnie. Przeczytajsobiejego wiersz w moim pamiętniku. Patrz, jak pięknie gowykaligrafował. Kto wie, gdybym nie poznała twego ojca. Pytasz,co się znim stało? Zginął nafroncie. Może wpisując się wtedyw moim pamiętniku przeczuwał coś. Przeczytaj: Kiedy moja wybije godzina,Gdy ostatni senodejdzie z ziemiI drogami pójdzie błękitnemuGdzie się wieczność prabytów zaczyna,. Niech Twapamięć jak trwoźna ptaszyna 107. Siądzie przy mnie o wieczornej dobie,Niechaj spłynie rosami bialemiNa to serce, które nawt vi grobieSwoich ziemskich snów nie zapomina,Czarodziejskich snów o Tobie. Dedykacja jest połacinie: Memoriae Tuae inscripti eum versumdiscipulus scholae Lublimensae, hora noctuma, Zduś Februarii,Anno1918, Gabriel Hora Noctuma. Romantyzm poezji o wieczornej godzinie. Randkiw Saskim Ogrodzie i na cmentarzu na Lipowej. A wokoło naskrwawe pochodniewojny. Słychać daleki pomruk lawiny nadciągającej na nasz dom; na nasze pole. Przecież wiedziałam, co się działo. To ja codziennie czytałam mamie gazety. Ale wydarzenia,daty bitewna zawsze wypalone wksięgach historii, traktaty, przemarsze i świstpowietrza przecinanego tętentem czterech jeźdźców Apokalipsy, towszystko nie mogło zagłuszyć, nie mogło zaćmić naszego TERAZ. To był czas kwitnięcia. Czy możeszzniechęcić kwiatyna brzeguwulkanu, aby nie kwitły dziś, bo jutro zginą podrozpalonymi strumieniami lawy? Tymbardziej, mimo wojny, szumiało nasze kwitnięcie, tym stokroć byłokolorowsze, im bliżej zniszczenia i śmierci. Wiesz o tym sama, przeżyłaś to. Młodość jest szalona, ślepa, alewspaniała. A mimo okropności wojny życie toczy się dalej; kobietypoczynająi rodzą dzieci. Itak będzie zawsze. Chyba że śmiercii życiasprzęgniętych razem, zawsze obok siebie, nie będzie. Tylkopustka bez wiatru i słońca. Bez chmur, gwiazd i księżyca. Tylko takjak przed stworzeniem świata. Otchłań. Bezżycie. Więc wtedy, gdy ja a zawsze w grupie innych,zawsze my trzy,ja, Gryknia i Kogdzia, nierozłączne, i koleżanki i koledzy z gimnazjum, i młodzi legioniści na urlopach gdy ja, śmieszka, despotka,ulubienica dziewcząti chłopców, gdy ja przeżywałam gorące, szumne kwitnięcie, ojciec twój, rekrut w POW, składał 15 lipca 1917roku tę przysięgę: Przysięgam PanuBogu Wszechmogącemu, ze Ojczyźnie mojej. PolskiemuKrólestwui memu przyszłemu królowiaa lądzie i wodzie, inakażdym miejscuwiernie i uczciwie służyć będę, że wwojnie obecnej Ku pamięci Twojej wpisałten wiersz uczeń szkoły lubelskiej, godzina nocna,potowa lutego1918 roku, Gabriel(Arc. ) 108 dotrzymam wiernie braterstwabroni wojskomNiemieciAustro- Węgieroraz państw s-nimisprzymierzonych. Opowiadałmi o szkole niemieckiej Wehrmachtu. Bo stając siężołnierzem Polnische Wehrmacht, Polskich Sil Zbrojnych, podlegałbezpośrednio niemieckiemu generałowi Beselerowi aż do czasupowołania legalnej głowy państwa polskiego. Polskie sprawy są takzawiktane, tak manipulowane przez wielkie światowe układy. Wpadamyw to zawsze jak do wielkiej sieci, nie dostrzegając poruszających nią palców olbrzymów. Ojciec twój, wtedysiedemnastoletnichłopiec, niewiele się pewnie orientował. Ciężkoznosiłokres rekrucki. Był szczupły, wątły od dzieciństwa, mieszczuch, jedynak. Szorował żołnierskielatryny i po cichu płakał skrycie z upokorzenia,niewyspania, zmęczenia. Więc kiedy mnie w siódmej klasie gimnazjum "Nieznajomy" wpisywał do pamiętnika:Ile razy tłuste zrazybędziesz miała w buzi swej Tyle razy wspomnijo miłościmej, ainny: / dziwie się tylko, że kwiaty podTwemi stopami nie rosną. Ty złotymójptaszkuskrzydlaty. Tyraju. Ty maju. Tymięsno, on tam od' świtu, zaciskając zęby, ćwiczył pod niemiecką komendę, a wieczorami na pryczy, z głową na twardej poduszce, ukrytą przed spojrzeniem innych płakał. I wtedy zjawił się Mikołaj Polko. Znałaś godobrze, należy przecież do twojej historii,wątek jego życia ciągnie siędługo, azawsze równolegle zżyciem twego ojca. To byłjego najlepszy przyjaciel. A tacy byli inni, tacy krańcowo różni. Więc spójrzmy na Lutka,bo tak nazywaliśmy Mikołaja. Jest okilka latstarszy od Tadzika. W Wehrmachcie jest jego bezpośrednimzwierzchnikiem, może był wtedy plutonowym, a Tadeusz strzelcem. Ale Lutek, jasnowłosy, modrooki syn chłopski z Polesia, jest przedewszystkim jakby księdzem. Tonic, żenie skończyłseminarium, żenie otrzymał święceń kapłańskich. Myśląco nim,widzę wiejskiegomłodego proboszcza. Jego twarz o uniesionych kościach policzkowych, na których czerwone żyłki rumieńców, pochyla się życzliwienad rekrutem. Lutek nie widzi płaczu, ale wyczuwa. Ręką jegokieruje instynkt opiekuńczy i potrzebazaopiekowania się słabszym. Jest w nim dobraći powaga starszego brata, nad którymi nie ciążyautorytet ojca. Ręka dotyka pleców chłopca, a kiedy ten zrywasię iotrząsa, Lutek pochylony blisko, jak przezkratki konfesjonału, szepcze: Co cię dręczy? Twarzchłopcaprzecinają dwie podłużnebruzdy : od nosa aż dokącikówust. Krzywi usta opanowując niepewność. Jego długie 109. ciemne oczy pod grubymi krechami czarnych brwi są zaczerwienione od niedospania i łez. Te brwi nadająjego twarzy przedwczesnąsurowość, ale broda i wykrójust jeszcze sąchłopięce. Mazaledwieosiemnaście lat. TWÓJ ojciec nieraz mówił mi, że Lutek mu pomógł,że gdyby nie on, to kto wie, może załamałby się, nie przetrwał dokońca. Ale chociażLutek był tam, samą swoją obecnością pomagał iłagodził, to szkołaWehrmachtu wychowałaTadzika. Wyszedł z niejzdyscyplinowany,surowywobec siebie i innych, ale czasemwydawało mi się, jakby psychicznie zmiażdżony, jakby zatrzymany wrozpędzie, jakby nigdy nie zakwitł w pełni, nigdy nie rozwinął sięprawdziwą młodością. Nie umiałodpoczywać, cały był regulaminem, planowaniem, musztrą, układaniem spraw i rzeczy "w porządku", A Jeszcze len akt przysięgi, który ciążył na całej jegowojskowejkarierze! Jedni legioniści przysięgali, inni odmawiali przysięgi. Józef Piłsudskiwystąpił przeciwkoprzysiędzenie dlatego,że obrażała uczucia patriotyczne Polaków, ale dlatego, że najwyższyczas, jak sądził,aby zerwaćwszystkie związki Polaków z mocarstwami centralnymi. Nawet poświęcając Legiony. Przysięgać mielitylko Królewiacy, toJest przyszli poddanikróla polskiego, ale nie legioniści z terenówaustriackich, z Galicji. Większość Królewiakówodmówiła przysięgi,ale wieluz nich przysięgało. Twój ojciec i Lutek złożyli przysięgę. Złożył ją także porucznik Stefan Rowecki, późniejszy generał Grot. Ojciectwój znalazł się więc w mniejszościu progu wojskowej kariery. Co kierowało jego wyborem? Nigdy tego nie dyskutowaliśmy. Człowiek stajena zakręcie drogi i musi wybrać. Tak samowybieraliśmyemigrację. I pamiętasz, w wyborze życia jestból, ostry, głęboki jaksonda do dna serca. Czy jednak naprawdę mywybieramy? Co kierowało wyborem złożenia przysięgi? Czy był to rozsądek,przemyśleniesprawy do końca? Czyobawa przed internowaniem? Czy strachprzed represją? Czyagitacja przełożonych, do których czułzaufanie? A może przeświadczenie, żepostępuje słusznie? A może był to układwarunków? Taka, a nie inna konstelacją gwiazd? Takiefale magnetyczne napierające na siebie w tamtej, chwili,coś, copoza nami, codecyduje o przyszłych zdarzeniach? Przeznaczenie? Bo gdyby nieakt przysięgi, nie poznałabym twego ojca i ty taka, jaką jesteś teraz,ty, światosobny, któremu my, rzuceni ku sobiezdarzeniami zwiążą^nymi z aktemprzysięgi, daliśmypoczątek tynie stałabyś się nigdy. Jeśli więc myślisz o swoim początku, to szukaj go niew chwilipoczęcia, ale wtamtej niby to nie związanej zemną,twoją matką, 110 , chwili przysięgi 15 lipca 1917 roku. A jeśli zastanowisz się nad Stasiai twoim spotkaniem,to preludium do tegowaszego spojrzenia sobie -woczy wWarszawie, waszego nie tyle spotkania, ile rozpoznania,było już wtedy i już wtedy cała przyszłość ścieliła się jak ogromnająka nie tknięta jeszcze stopą, niewidoczna dla nas, alejuż zawczasu' rozwinięta niby dekoracja czekająca na aktorów, którzy tu odegraćmają wyznaczone role. W rok po przysiędze, w lipcu 1918 roku, po skończeniu siódmejklasy pojechałamnawakacje dobabkimojej Katarzyny w Kraśniku. Mama zawsze taka w Milię wpatrzona, mało mnie dostrzegająca,teraz stała się łaskawsza dla mnie. Miałam najlepsze stopnie w szkole. Ani Gryknia, którą mama posłała do szkoły artystycznej, ani Kogdzia niewybierały się na wyższe studia. I mama aż czerwieniałazdumy, kiedy nauczyciele chwalili mnie w gimnazjum. Ty, Grubciu mówiła i aż dławiło ją wzruszenie ty pójdziesz na uniwersytet. Na medycynę. '-Miałam być spełnieniem jej ambicji, A ja? Tylko szum w głowie i zabawa. Nauka przychodziłamiłatwo. Byłamnajlepszą matematyczką w klasie. I bez trudu uczyłam się na pamięćdługich wierszy. Rozwiązywałam dla przyjemności zadania geometrycznei pisałam koleżankom wierszowanelisty miłosne do chłopców. Jeszcze tylkokilka miesięcy i uniwersytet. Po skończeniu ósmejklasy miałam jechać do Krakowa- Wróciłam z wakacji wypoczęta,pełna energii, izaczęłam ostatni rok gimnazjum. A tymczasem niepostrzeżenie zbliżał się listopad, Jest 2 listopada, rok 1918. Matkamoja w płaskim czarnymkapeluszu z rondem i w czarnym zimowym płaszczu z karakułowym kołnierzem, a płaszcz sięgado kostek, spod niegobucik czarny, sznurowany, Matka denerwuje się. .Coraz towygląda przez bramępodwórza. Jan furman, który tego dnia poszedł na mszę dokatedry, anie jak zwykle dokościoła Bernardynów spóźnia się. Przed cmentarzem będzietłok mruczy mama. Stoimy spokojnie, Milia, Gryknia, Kogdzia, Mańcia, ja idwaj nasibracia:Boleki Henio. Jedziemy zapalić światłana grobienaszego ojca. Ale mamaszybkim krokiem już do bramy: Idziemy! Dogoni nas. Przecieżpóźniejprzez cmentarnąbramę się nie wciśnje. I już niedługociemno. To kiedy grób się obmyje, kiedy oporządzi? Dorożkę możewezmę. Rusza,a my za nią. Ale w tej chwili brama pęka na ościeżi wuj Kostuś! Zajeżdża jednokonką i z kozła na całe podwórze: Paulina! Nie ruszaj się nigdzie! W mieście anarchia! Strzela- nina! Rabują magazyny wojskowe! 111. Biegniemy do niego. I mama: To gdzie? Jak? Mów! Ale myniemożemy uwierzyć. Podwórze wilgotne, już wczesny podwieczór,ale cicho. Nie słychać strzałów. Z mieszkań wychodzą lokatorzy. Imały thimrośnie, otacza Kostusia. A on ponad nimi, w burcerozpiętej, wargi ciemno spierzchnięte od wiatru, grdyka w górę i w dół zpodniecenia, pachnie skóra długich butów i uprząż konia, nikłyzapach landrynek, "ziarek" palonych i chałwy w przepastnych kieszeniach wuja. Ale on tylko to jedno; opowiada. Więc ani prezentówdla nas, dla dzieci, ani landrynek, ani "ziarek", tylko: Słuchajcie no, wyobraźcie sobie w 58 pułkupiechoty zbuntowali się Ukraińcy ze WschodniejGalicji! Rozbroili Polaków i rabująmagazyny. A na Sławhiku w 13 pułku ułanów to samo. Ukraińcyrozbroili żołnierzy-Polakówi opanowali miasto. I wszędzie chodząbandy cywilnej ludności. Uzbrojeni są i rabują. Trzeba siedziećw domu- Zamknąć się. Nie wychodzić. Mamaspojrzała na nas: Do domu! Ruszyła przodem, za'niąKostuś i my. W domu siadła przy stole. Zdjęłakapelusz i: A. Z ulgą. Pociera obiemarękami głowę ze śladami odciśniętego kapelusza. Łokcie oparła o stół, broda wobu dłoniach, rozciera twarz,miętosipoliczki w zamyśleniu i nagle odwrócona do Kostusia, któryna drugim krześle, w burce rozpiętej, a już z kieszeni wyciągatorebkę-lejek z landrynkami i jedną Bolkowi,a drugą mnie, więcmama, dla której my nie istniejemy, tylko w Kostusia wpatrzona,tylko zajęta ugniataniem własnej brody: No to co teraz będzie,Kostuś? Co ty myślisz? Amy już splecione razem ramionami, mytrzynierozłączne, już na palcach, jużgotowe i Gryknia rozciągawargi wuśmiechu: My pójdziemy, mamo, my. my.. Nam się nic nie stanie! Mama odwróciła się, spojrzała, ale bokiem, przez ramię. Po mnie jużdreszczyk: trzepnieją ipłacz, awantura. Ale mama nic, spojrzałatylko, zagłębionaw swoich myślach, aGryknia dla niej: cień, bzykaniemuchy. Gryknia trze wpodnieceniu nos zaczerwieniony na czubku i jużprawie,prawie z krzesłasię podrywa, już biegnie, fruwa, a my,Kogdzia i ja, za nią. Same! Biegniemy wtłum, na cmentarz! Więcnajpierw obmyć grób tatusia, a potem w tę rzekę ludzką. Zmieszaćsię! Za nami gromada sztubaków, chichoty, zadyszenie. Rabują? Gdzie rabują? Lecimy tam, stajemy, wołamy: Przestańcie rabować! Rozejdźcie się spokojnie do domu! A im opadną ręce, odejdązawstydzeni. 112 My pójdziemy, mamo, nam się nic nie stanie! Siadaj na tyłku! Siedź! Latawica! Już ja ci dam lecieć! Żebyśl- mi się nie ważyła! ^ Mamo. ^'Ale nagleJan! Stróż Jan wpadł bez pukania. Wrócił z mszy w^katedrze. Zapachpomady i szynkwasu. Nowa burka pachnie skórą i'' bucha od niego wilgotne zimno. ^" : Wypuścili tamoj więźniówna Zamku. Jakem wracał,to lecieli'ludziei krzyczeli, że nasi cywile rozbroili straż zamkową! ^ Rozbroili! No co Jan powie? Niechże Jan tu siada. To co-. : feszcze ludzie krzyczeli? ;: W cieple pokoju zapach pomady. Lśni nią świątecznie głowa Jana. 'Trzypostacie pochylone ku sobie: mama, Jani wuj Kostuś. '' No i powiedz tak uczciwie, Kostuś, gdzietu prawda? Ktow tym wszystkim ma rację? Czego się tu trzymać w tym rozgardiaszu? I czyty myślisz, Kostuś, że będzie ta Polska? Ijaka ona będzie? Przyjdzie jakaś ulga dla ludzi pracujących, dla takich jakmy? Gryknia podniosła się bezszelestnie. Mama jedną nogą tkwiwteraźniejszości, drugą bada niepewność przyszłości ipodniecona,upolityczniona, rozdyskutowananie widzi. Nie słyszy. A może niechce już widzieć, zrezygnowała, świadoma, że wcześniej czy później' wymkniemy się, odbijemy od niej. Gryknia szur do sionki. My zanią. I z podwórzapędem przez bramę na ulicę. Przez Lipową naKrakowskie Przedmieście. Nawetnie pobiegłyśmy na cmentarz. Bow mieście ruch niezwykły. Tłok! W kierunku dworca idą grupkiaustriackich żołnierzy,dźwigają kuferki i worki. Przebijamysię najpierw na Krakowskie Przedmieście. A tam! Patrzcie na pocztę! Napocztę! Na gmach poczty wdrapali się młodzi chłopcy. Zrzucają: dwugłowe orły austriackie. I widzimy, jak przymocowują biało-czerwoną flagę. Krzyczymy i śmiejemy się. Patrzę naGryknię, aonawyciera nos, płacze i śmieje się jednocześnie. Widzę Kogdzię, płaczel też śmieje się. Ściskamy się razem we trzyi tańczymy w kółko. A niebo nad nami jest niskie, szare, listopadowe. Aja znów widzę patroltrzech ułanów. Szybująponad brukiemulicy,pełna jestem tamtych chwil igłosu pośród czamo-czerwonychpręgognia: "Cześć,panienki! Czy Moskale są jeszcze w mieście? "Próbuję opowiedzieć raz jeszcze Gryknii Kogdzio ułanach, żewłaśnietu, tu, w tym miejscu, gdzie teraz widzicie tych trzechmłodych mężczyzn w maciejówkach i w pasach, tych rozbrajających,chociaż sami w cywilnych ubraniach,kilku żołnierzy austriackich, że 113 S'-, sss,. ..Wiiasass^a'-. :-^. tu w tym miejscu zatrzymali się i pytali, czy Moskale są jeszcze wmieście. AleGryknia tylko kiwa głową, aKogdzia już nie słucha. iy I nagle patrząc na Kogdzięodkrywam ją jakbypo raz pierwszy. Jakona wydoroślała. Jak wypiękniała! Niedawno skończyła szesnaścielat. Oczy ma długie, zielone i w uśmiechuwidać jej krótkie szerokiezęby. Włosy rudawe, puszyste wokoło głowy, a śmiechjej jestinnyniż dawniej: gardłowy, jakby ochrypły. I widzę, że przechodzącyżołnierze zatrzymują wzrok na Kogdzi. Jest smukła, wyższa terazode mniei idąc kołysze się lekko w biodrach. Co się z niąstało? Czyżby zmieniła się od wczoraj? A może zmieniają ją tak spojrzeniamężczyzn? Bo i młodzi chłopcyw maciejówkach z opaskami POW naramionach, którzy uśmiechająsię donas, patrzą najwięcej na Kogdzię. Kogdzia dorosła myślę ale nie ma żadnego chłopca. ; Dlatego ogląda się. ia wszystkimi,do wszystkich uśmiecha. Ija jejznajdę chłopca. Znajdę ci chłopca, Kogdziu! Chichocze,obejmuje mnie za szyję: Oj, znajdź, znajdź, Grubciuniu. Ale w polskim mundurze! Legionistę! Znajdę, zobaczysz! Teraz lecimy na Bystrzycę! Gryknia chwytanas za ręce. Jejdłonie silne jak dłonie chłopca. Ciągnie nas. Jest najwyższa z nas,długie jej nogi,mocne stopy, ciemne włosy fruwają na wietrze. Widzęją z profilu. Podobna jest teraz do mamy. Ma jej mocnynos iwysokie czoło,i kłujące, penetrujące spojrzenie jej oczu. A ja jestempodobna do naszego ojca i dlatego Gryknia kocha mnie najbardziejze wszystkich sióstr,z całego rodzeństwa. Nabrzegu Bystrzycy,przed mostem, który prowadzi na dworzeckolejowy, stoi cala linia peowiaków. Austriacy oddają spokojniebron. Stajemy chwilę, aby się przysłuchać: austriaccy żołnierzemówią przeróżnymi językami. Widać, że im wszystko jedno: oddająamunicję, uwalniają się od broni, chcą tylko do domu. Biegniemywstronę dworca. Cały dworzec i plac przydworcowy zatłoczone. Perony pełne wojska,żołnierze walczą o miejsca w pociągach odchodzących naKrakówi Lwów. Wracamy do domu. Mama jeszczepolitykuje. Mówisz, Kostuś, że pułkownikRydz-Smigły jest w Lublinie? Podobnow hoteluWiedeńskim na Królewskiej. Wczoraj,l listopada przyjechali. Jest projekt przeniesienia rządu z Warszawydo Galicji. Bo widzisz sama, co się dzieje, monarchia austro-węgierska już się rozpada. Runie ladadzień,a Niemcy jeszcze 114 ^ pociągną. To my tu z naszymrządem możemy ogłosić już niepodległość, a jakby się dopuściło Radę Regencyjną zWarszawy, to zarazrozciągnęłyby się na nas wpływy niemieckie, bo Rada Regencyjnapodlega Niemcom. Niewiele z tego rozumiem. Jeden rząd tu, drugi tam. Awantury na mieście,nawet na cmentarz nie mogłam pojechać. Mamo! wołałyśmy i przekrzykiwałyśmy się nawzajem. Na poczciepolska flaga! Ludzie w maciejówkach i z opaskamiPOWrozbrajają Austriaków. A oni uciekają! Byłyśmy aż na dworcu! Patrzyłana nasnie widząc. Kiwała głową, nie bardzo słuchając,o czym mówimy. I znówpochylona ku Kostusiowi, bo Jan jużgdzieśznikł i nawet ulotnił się zapachpomady do włosów. Tylko oni we^woje. To kto onjest, ten Śmigły? Komendant główny POW. To Stefanjest z nim? Tak, po jego stronie. Niewielerozumiałyśmy z tego, cosiędziało. Tylko w mieścienastrój podniecenia, z dnia na dzień coraz bardziej gorący. To nietylko awantury Ukraińców z Polakami w koszarach, nie tylko ogłoszenie przez komendę garnizonu stanu wyjątkowego. Namiasto szłonowe. Nadchodziło od strony Bystrzycy. Każdy dzieńpoczątku tegolistopada był ważny. Był ważny nie tylkodla miasta, ale dla mnieosobiście. I dla twego ojca, który wtedy,w pierwszych dniach listopada, stał z oddziałem Wehrmachtu na brzegu Bystrzycy, przedmostem, którego nigdy nie widział, z wymierzonym w to miastokarabinemmaszynowym, a więc i we mnie, w nasz dom, a bezpośrednio w stojących na drugim brzegu żołnierzy POW. Dopieropóźniej, słuchając wyjaśnień twego ojca, idużo później, studiującpamiętniki współczesnych, zrozumiałam, o co chodziło, gdy 7 listopaida ogłaszano Republikę Polską. Oddział Wehrmachtu, wezwany -PTTZ członka Rady Regencyjnej, przybył, aby bronić jej praw naterenie Lublina. A tymczasem gdzieś, w słabo oświetlonympokojuna poddaszu, wmałej grupie zapadała decyzja sformowania rządu iproklamowania niepodległej Rzeczypospolitej. Rydz-Smigłyzostałmianowany dowódcą jej wojsk. Nie wiedzieliśmy wtedy, codziało sięzazamkniętymi drzwiami, kto kogo zwalniał z przysięgi i kto przysięgę odbierał. Ja widziałam tylko rozlepione namurach wezwanie. ,Było to wezwanie do żołnierzypolskich,podpisane: Rydz-Smigły, generał. Datęteżpamiętam:Lublin, 7 listopada 1918 115. roku. A brzmiało buńczucznie, poetycznie i jakby ze sceny teatralnej: Żołnierze polscy! Do broni! Jako zastępca komendanta JózefaPilsudskiego, minister wojny i naczelny dowódca wojsk Polskiej Republiki Ludowej, wzywam wszystkich Polaków, którzy w jakiejkolwiekarmii pelnili sluzbe-wojskową, wszystkich zatniemy Polskiej Organizacji Wojskowej, by ta najbliższych polskich komendach stawiali się doszeregu. Burza wojennakona, lecz jej podmuchy wstrząsają jeszczeświatem. Z bagnetów wal ochronnytrzeba stworzyć, forteceRepublikiPolskiej! Wiec bierzmy za bron, żołnierze, niech się rozpęta cała polskamoc twórczo wojskowa, mech ziemia polska zabrzmi krokiem zotnierskim! Pamiętam teżwiec w teatrze "Rusałka". To było 6 listopada. Przybiegłam ze szkoły i do mamy: Wacław Sieroszewskibędzie mówił na wiecu w "Rusałce"! Pójdę! zdecydowała. Niech się chociaż dowiem, o co tuchodzi wtym całym zamieszaniu. I może tam będzieStefan? MożeStefanteż będzie przemawiał? Wieczór był przejmująco chłodny. I tak ciemno. Dygotałyśmyw naszych zimowych płaszczach. Ja byłam w szkolnym granatowympłaszczyku, z kołnierzem fokowym pod szyję,mankiety rękawówobramowane futerkiem,a na głowie miałam aksamitną szkolnączapkę z daszkiem. Gryknia i Kogdzia ubrały się w brązowe płaszcze. A mama! No, czymożesz ją sobie terazwyobrazić inaczej! Nałożyłaczarny kapelusz,-przeznaczonytylko na nadzwyczajne okazje,albodo kościoła, albo na cmentarz, i wzięła płaszcz dmgi, czarny, zfutrzanym kołnierzem. Czy wyobrażaszją sobie stojącą spokojnie? Oczekującą cierpliwie, aż Jan zaprzęgnie konie? Gdzie tam! Biegałapo podwórzu i poganiała Jana, żesię spóźnimy. Żyła w nieustannejobawie, że się gdzieś spóźni: na pociąg,do kościoła. A dopiero nawiec! Ito taki,na którym miał być sam Sieroszewski! Pisarz! Ten,któregoopowiadania i artykuły czytała w gazetach. Chichotałyśmypodniecone. Chłopcy byli jeszcze mali, zostali w domu, a Mańciależała w łóżku z zimnym okłademna gtowie. Miała migrenę. Wiesz,Mańcia zawsze miała migreny. Mama z nami,ale jakby nienasiedzeniubryczki,lecz na szpilkach, coraz to się podrywa. Janie,a czy brama abydobrze zamknięta? Sama pani przeciesprawdzała. A tak, tak. Ale teraz nie wiem; Sprawdzałam? Tak! krzyczymy tak! Widzę: mamawpamięci obraca, czy wszystko zostało zrobione,czy ogień się gdzieś nie zaprószy, czy możemleko niezostawione napłycie i nie wykipi? 116 Ja wracam! ,ggMamo! Mamo, jedziemy, przecież już jedziemy! JS, Rozglądała się niezdecydowanie: jechać, nie jechać? "S i To jak, jedziem? wota Jan już z kozła, już gotowy. Znającygaiamęwiedział,że itak pojedziemy, lecznie usłuchać, ruszyć^samemu, tojeszcze się naprawdę uprze, wróci, a tymczasem w? - .Rusałce" będzie się dziś wieczór tyle działo. IJan za nicnie chce" tego przepuścić. Mamo, spóźnimysię! A może wuj Stefan będzie też mówił! No to już prędzej! możliwość spóźnienia przywoływałamamę do porządku. Już, Janie, szybciej,ho się jeszcze spóźnimy! A niech się dzieje wola Boska! I w imię Ojca, i Syna,i Ducha. mama czyni przezcałe palto szeroki znak krzyża ręką w czarnejrękawiczce i my za nią,we trzy, pośpiesznieteż siężegnamy. A Jan: Hooo! Bryczkaturkocze po bruku Namiestnikowskiej, a my szczypiemysię z podniecenia. Jedziemy! Mimo wieczoru ruch na ulicach i czułosię, żemiasto pulsuje w gorączce, im bliżej ulicyZamojskiej, tym. więcej ludzi szło,jechało. Wszyscy do "Rusałki". Zaraz ci powiemo "Rusałce". To był teatr, bioskop i restauracja. Kolisty budynek,a naokoło sadzawki. Można się tam było przejechać łódką, I były teżłazienki. Lubliniacy chodzili się tam kąpać. Do "Rusałki" zawszeprzyjeżdżał cyrk,bowidownia była ogromna,mogła pomieścić tysiącosób. Tam też w tym nadbystrzyckim, stojącym na podmokłychterenach, dziewiętnastowiecznym, romantycznymokrąglaku odbywały się wszystkie wiece polityczne. Więc mynawiec, nie wiedząc,żebędziemy brać udział w przygotowaniach rezolucji, w którejwzywano do obaleniaRady Regencyjnej i powołania rządu ludowego. Tuż obok, prawie po drogiej stronie mostu na Bystrzycy,Misko ulicy Foksal, dwabataliony drugiego pułku piechoty Wehr^lachtu z karabinami maszynowymi broniące tej właśnie RadyRegencyjnej. Tejnocy z6 na 7 listopada 1918 rokumocno biło sercenaszego miasta. Na krótko twój ojciec w batalionie Wehrmachtui jatuż wysiadająca z bryczki, entuzjastycznie włączona wtłum, którywciskał się do "Rusałki" na wiec, staliśmy po przeciwnych' stronachukładów politycznych. Przy wejściu do"Rusałki"wuj Kostuś. Rozglądał się na wszystkiestrony. Zobaczył nas,podbiegł, ruch ramion zniecierpliwiony: : No i czego tak późno! Jest Stefan. Alejuż poleciał, zajęty. Ledwie się trzyma na nogach. My już skaczemykoło bryczki, 117. a mama jeszcze mocuje się z płaszczem, zaplątał się, więc wujpomaga, otrzepuje. Chodźcie, miejsca wam zarezerwowałem. Zaraz sięzacznie. A Stefan? Mówiłem, poleciał już. A co mówił? No, teraz tak ci powtórzyć. No,ale mniej więcej! Mama podnosi się z miejsca i dwanosy, wuja i jej, zaczerwienione, blisko siebie i szepty. Ale my teżnatychmiast wystrzelamy kołonich i w tymzagłębieniu nas pięciorgaprzytłumiony głos wuja i zapach jego burki, i ściszone naszymodgrodzeniem szurania, pokrzyki, gwary głosów na sali "Rusałki". Stefanjest zastępcą Komendanta Naczelnego POW na okupację austriacką. I mówił, że ma przejąć kierownictwo Komisji LikwidacyjnejPOW na okręg lubelski To co onmówi, co będzie? Mówi,jutro masięstać coś ważnego. Co? Jakbym wiedział, to też ci teraz tunie powiem. A gdzie on jest? Zajęty. Nie mają dość ludzi. Wszyscy na Lubelszczyżnie,naokoło nas,zajęci rozbrajaniem Austriaków na swoich terenach. Aoficerowie legionowi organizują oddziały wojska polskiego i wyposażająw broń odebraną Austriakom. A ty, Kostuś, ty jesteś po czyjej stronie? Ja zeStefanem. No, ja wiem, ja wiem, ale nie idziesz z nimi? A kto upilnuje magazynów? Wystarczy jeden szaleniec w rodzinie. Nie bój się, jaswoje robię. Z tego wiecu PPS w teatrze "Rusałka" zapamiętałamtylko, żeuchwalono rezolucję powołaniarządu republiki ludowej. A z przemówienia Sieroszewskiego został mi w pamięci tylko dreszczpodniecenia na sali, łączący ciasnozgromadzonych, i okrzyki, śpiewchóralny, nerwowe oczekiwanie na jutro. Bo jutro miało się stać cośważnego. Nieposzłam do szkoły anija, ani cała nasza paczka z ostatniej klasygimnazjum. Już od rana 7 listopada na miasto. Gryknia ze mną. AKogdzia została. Bo wiesz, znalazłam jejlegionistę. Przyczepił się domnie w Saskim Ogrodzie. Mówi, że lekarz, kapitan. 'A mnie taktrochę nudził i myślę sobie: może sięKogdzi spodoba. Zaprosiłam go 118 ; ^do nas. Kogdzia zobaczyłago i już wiedziałam: dla niej. A najwa:^żniejsze, mama patrzyła na niegołaskawym okiem. Bo starszy, umiał ' irysie grzecznie zachować, nie jaknasi zwariowani sztubacy. Więc^Kogdzia nie poszła z nami na miasto. Umówiła się wieczorem na"randkę ztym swoim nowo poznanym legionistą i mizdrzyła się przedlustrem, mizdrzyła od rana, myta sobie włosy, prasowała sukienkę. Nie chcesz powiedziałam to nie! , Pobiegłyśmy. Coś się szykowało na placu przed katedrą. ŻołnierzePOW, ci co jeszcze po cywilnemu, tylkoz opaskami na ramionach,zamknęliplaci nie dopuszczali ludzi. Ale jedna z naszej klasy mieszkała na ulicy Królewskiej istamtąd, z górnego piętra, dobrze byłowidaćplac Katedralny. W saloniku u jej rodziców były dwaokna,wysokie, od sufitu aż do podłogi. My przy tychoknach, ciśniemy się,wypatrujemy. Nic. Tylko te ciężkie kolumny frontonu katedry i dwiewieżyczki: jak spojrzysz, to ze wszystkichstron miasta widać na nichdwa krzyże. Schody do katedry puste,drzwi, teciężkie,dębowe zamknięte. Patrzyłam, myślałam, pompatyczna ta nasza katedra,poważna, dostojna, ale jakoś nie mogę tam sięznaleźć, nie mogęwgłębićw tę przytulną niszę, jakw naszym kościeleBernardynów. Brakuje mi ciepłego przyjęcia, przygarnięcia. Po placu chodzą tylkomłodzi mężczyźni po cywilnemu, ale w pasach wojskowych, zkarabinami, biało-czerwone opaski POW na rękawach, maciejówki nagłowach. Przy Bramie Trynitarskiej, co zamyka plac Katedralny odpółnocy, stoi ich kilku i kilku też widać u wylotu ulicyKrólewskiej. Naglektoś wpada i woła, że na mieściemanifestacja! Idą robotnicyzczerwonymi sztandarami od placu Bychawskiego i odZamojskiej,idą w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Więc my wszystkie,; a było nas chybaosiem, zerwałyśmy się i palta wkładamy w pośpiechu już na schodach, a czapki wciskamy byle jak, bo wiatr był, ibiegiem na Krakowskie Przedmieście. A nadworze pogoda listopa,dowa, chmury niskie, taka perłowaszarość, że niewiadomo, nadeszcz, czy śnieg zacznie prószyć, ale nagle któraś z nas krzyczy ipokazuje ręką-: słońce. Bo był tammiędzy chmurami maleńki skrawek seledynowej niebieskości,a przez to odrobina słońca. Nam towystarczyło. Puściłyśmy się biegiem, żeby szybciej na Krakowskie. A widzimy, ludzie też tam biegną. Rozpychamy się, dyszymy,byleprędzej. Wymyślają nam: Wariatki! Zapnijciepłaszcze! Pozaziębiacie się! Gdzie tam! Nam gorąco, oddechy przed nami parują. Achichoczemy podniecone. Dzieje się coś w naszym mieście. A żesłońce, todobry znak! 119 ste-. Grubciu dyszy Gryknia. Ja d mówię, to słońce, to dobryznak! Cośsię spełni, coś się dobrego stanie! Dopędzityśmy ich naKrakowskim blisko placu Litewskiego. Orkiestra szła na przedzie, aoni rzeka czapek przelewa się, płyniewolno, nierówno po jezdni uroczyści, nie oglądają się, nie patrząna nas, na przechodniów, co wzdłuż nich, po obu stronach na chodnikach. Idą, płyną, atakdumnie, ponuro,ciężko. Nieśli transparenty: Żądamy ośmiogodzinnego dnia pracy! Precz v Rada Regencyjną! , Całkowite, polityczne i obywatelskie równouprawnienie. ',Upaństwowić donacje imajoraty! Zatrzymali się przedhotelem "Victoria", po tej samej stronie, co poczta. Orkiestra zamilkła, chrząkaniatylko, odkaszliwania, czapki pozdejmowane. Zaczęły się przemówienia. Słuchałam, bo ja strasznie lubię takie przemówieniapod gołymniebem. Wtedy nic niezatrzymuje głosu, żadne ściany, bariery. Tylko wiatr go porywa i szarpie, roznosi. A głos niejest już tylkoinstrumentem porozumienia, alewołaniem, zewem. Iczasemważniejszy ton niż treść. To on budzi w nasodzew, tak porywający,jakby unosiła cię fala. Wspaniałe to i przerażające. I nie można siętemu oprzeć, nie można walczyć z tą falą. Zrozumwięc, że słowawtedy mniej dla mnie były ważneniż tongłosu,niż melodia, niż szumtego. tłumu zgromadzonego 7 listopada1918 roku przed hotelem "Yictoria". A o słowa przecież chodziło. O treść. Z krzesłana chodniku przemawiał młody mężczyzna. Włosymiał rozwiane, coraz to wyrzucałobie pięści w górę albo groziłpięścią chmurom, albo wskazywał w tym kierunku, gdzie na "placuLitewskimpomnik Jadwigi i Jagiełły podającychsobie ręce. Państwo polskie mówił obejmujące sobą wszystkie ziemie zamieszkałe przezlud polski, z własnym wybrzeżem morskim,stanowić ma po wszystkie czasy Polską Republikę Ludową; którejpierwszego prezydenta obierze Sejm Ustawodawczy. Rada Regencyjnadziałająca na szkodę narodu polskiego z dniem dzisiejszym zwoli ludu polskiego przestaje istnieć! Całe zgromadzenie robotników zaczęłowtedy krzyczeć: Precz! Precz z Radą Regencyjną! Zdrajcy! Ugodowcy! I znów orkiestra, formowaniesię pochodu. Ruszyli przed siebieciemną, gęstą masą, szli terazwstronę Ogrodu Saskiego, mieliskręcić na Lipową i potem znów dojść do Krakowskiego Przedmieścia i w stronę katedry. A kiedyruszyli, kiedy ich niski, groźnychórpodjął Na barykady, ludu roboczy, czerwony sztandar dogórywznieś! , nagle widzimy,że od strony zachodnich koszar na wprost 120 '^li; pochodu robotników, maszerują bataliony Wehrmachtu. Z daleka5^' słyszymy ichśpiew: ^.' , O, mójrozmarynie, rozwijaj się,,,' O, mój rozmarynie, rozwijajsię! '.', ':;Idą wyprostowani, w równym szyku, agłosich huczy beztroską,. imłodą radością. Chwytamy się z Gryknia za ręce. Dygoczemy z przerażenia. Bo to przecież bataliony Rady Regencyjnej, tej Rady, o której przed chwilą krzyczeli robotnicy, że "precz! ", "zdrajcy! ","ugodowcy! " Więc zaraz pewnie strzelanina, awantura, starcierobotników zwojskiem. Już są blisko, coraz bliżej. Milknąpieśni,adwa pochody naprzeciw siebie. Cisza. I nagle orkiestrarobotnicza: wybucha Marsylian/uf. Orkiestra robotników wita wojsko francuskim hymnem. Prowadzący pochód i dowódca batalionu Wehr. machtu porozumiewają się z sobą. A my skaczemy na chodniku. I gdydwa pochody ruszają w kierunku katedry, my i cały tłum nachodnikach za nimi. Na murach ogromne białeplakaty: Z polecenia stronnictw ludowych l socjalistycznych byłego Królestwa iGalicjiogłaszamysię za Tymczasowy Rząd RepublikiPolskiej, ujmującw swe ręce pełnię władzy do chwili zwołania Sejmu Ustawodawczego. Należy tu wytłumaczyć,co się stało w tych zawsze tak zagmatwanych sprawach polskich, gdzie nastroje nieraz biorą górę nad realiami. Oficer, który prowadziłod strony koszar batalion Wehrmachtu, to podpułkownik Ferdynand Zarzycki. Gdy jego oddziały - aaliniiBystrzycy szykowały się do sforsowania mostu, aby bronićpraw Rady Regencyjnej,której przysięgały posłuszeństwo, on zostałwezwany do pułkownikaRydza-Smigłego narozmowę wczteryoczytwythimaczenie powstałejsytuacji. Po tym spotkaniu wysłał rozkazdo żołnierzy ustawionych wzdłuż Bystrzycy ijuż nocą 6 listopadalrzepuszczani przez kordonpilnujących mostupeowiaków, przemaszerowali oni do koszar. Tam, na odprawiez oficerami, zwolnił ichOdprzysięgi Radzie Regencyjnej i rozkazałprzygotować się do nowejprzysięgi i poparcia nowego rządu. Szliwięc teraz naplac przykated, ramy składać przysięgę. Ja wtedywiedziałam tylko, że niebyłoawantury,że Marsylianka, w której takt maszerowaliśmy wszyscy,unosi nas na skrzydłach. Uśmiechałyśmy się do żołnierzy i ktośz tłumu nachodniku rzuciłim wiązankę astrów. A robotnicy szli 121. teraz szybciej, jakby bardziej ożywieni, szeptali między sobą, a kilku,może i kilkunastu, wystąpiło z pochodu i stali tylko przyglądając się. Nie wszyscy włączyli się w pochód, nie wszystkim te nowerezolucje,nowy rządpod przewodnictwem Ignacego Daszyńskiego odpowiadał. Pobiegłyśmyprzed pochodem,szybko, żebyzdążyć do naszychokien na ulicy Królewskiej, żeby wszystko, wszystkich, całą uroczystość zobaczyć. A tam już pełnoludzi. Znajomi, lokatorzy sąsiednichkamienic, nie można się do okien docisnąć. Małą szparkę miałamtylko, ale widziałam. Ustawili się: wojsko w mundurach POW niezupełnieumundurowane,robotnicy blisko Bramy Trynitarskiej. A ci, ktoto? W mundurach Jeszcze austriackich? Wytłumaczyli mi,że to Polacy z armiiaustriackiej, że oni też będą przysięgać nawierność nowemu rządowi i komendantowi sił zbrojnych. Przy ołtarzuprzed katedrą kanonik odprawiał mszę polową. Widziałamwszystko, ale głosy dochodziły tu słabo, pociągnęłam więc Gryknię: Chodźmy t Przecisnęłyśmy się blisko BramyTrynitarskiej, tamgdzie stali robotnicy, i przyglądałyśmy się naszemu wojsku: młode,' słabo umundurowane, zdezorientowane składaniem przysiąg i zwolnieniami od nich, ufające tylko tym, którzy na górze, którzy prowadzą, decydują. Ale na czapkach tego wojska były orzełki, a Język,w którym składało onoprzysięgę, był moim językiemrodzinnym. Niepodległość, która do niedawna była tylko słowem, rodziłasię tu,przed moimi oczami. Uboga, niepewna i niepełnaWyrastała jednakz narodu, a więc i ze mnie. Uczestniczyłam w niej. Była moją zdobyczą, moją największąwartością. Na zakończenie śpiewaliśmy JeszczePolska nie zginęła. Znów unosiły nas fale emocji, płynęłam ponadplacem, a placKatedralny huczał;śpiewali żołnierze i robotnicy,śpiewali peowiacy i żołnierze z armii autriackiej. Bylina tym placujak cztery oblicza Światowida, wyciosane z tego samego pnia, połączone, a zarazem i oddzielne, ten sam naród, a jednak inny, o różnychtwarzach. Byłam z nimi wszystkimi. Po południu poszłyśmy na spacer, Gryknia, ja i jeszcze dwienaszekoleżanki. Mama nawetnie próbowałanas zatrzymać- Było uroczyście, cicho, przedśnieżnie. SzłyŚmy ulicąLipową, trzymając się podręce. Powietrze już nie wilgotne, a jakby mroźne, ale przyjemne,odświeżające. Skręciłyśmy zLipowej na Krakowskie Przedmieście,a tu na wprost nas idzie kilku żołnierzy Wehrmachtu. W burkach dobioder, przepasanych mocno, ogromne baraniekołnierze, czapkiz orzełkami. Stanęli przed nami i nie puszczają. 122 Cześć panienki! A gdzie tu jest Ogród Saski? Roześmiałyśmy się. Gdzie? Jak to gdzie? Tu,zaraz, tu po drugiejstronie, przecież bramę widać. Tylko przejść na drugą stronę ulicy. A oni skoczylii pomiędzy nas. I pod ręce. To chodźmy do ogrodu naspacer! Patrzę, ktomnie wziąłpod rękę. Przyglądam się, spodobał mi się. Ciemne oczy, grube czarnebrwi nad oczami. A w uchwycie, jakmniewziął pod rękę zdecydowanie. Jakby się niewahał. Wybrał mnie. Izarazprzechodząc przez Jezdnię powiedział, że mu się podobam. Sam nie wie, dlaczego tak od razu. A spacerując aleją ogrodowądodał, że takiejwłaśnie szukał dziewczyny. Itu spotkał. Niespodziewanie. Szliśmy przed siebie, jakbyśmy się znali od dawna i jakbyśmymieli jeszczedługie, długie lata tak iść razem. Późniejto pierwszewrażenie zatarłosię tak, jak wiele zaciera się ważnych pierwszychwrażeń. Ale teraz, po czasie, który, patrz, stopiłsię nie wiadomokiedy jak grudka lodu w dłoni, teraz wraca to pierwsze, intuicyjneodczucie, kiedy na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie spotkałamtwego ojca. Rozdział IIIZwątpienia poranne i noc zwątpienia Szło dziecko przed siebie Wciąż naprzód, co dzień, A na co spojrzało, Stawałosię tym Na krótko,na dłużej, Nalata lub też . Na latrozwijający się sznur. Bzu kiście o brzasku I kwiat koniczyny, Iptaka przeciągłe wołanie, I dzwonków czerwone i białe kielichy Tym wszystkim stawałosię dziecko. Zwątpienia poranne I nocy zwątpienia, Ciekawość: czy i jak? Czy to, cosię zjawia, jest prawdą, A może to tylko są iskry ipył? Walt Whitman, Therewasachildwentforth, 1871. Skryci w gałęziach świerku. A świerk w krynolmie puchategośniegu,nietrwałego jak piana, bo luty mimo przymrozków i gołoledziJest tu Już miesiącem wybiegającym ku wiośnie. Więc jutrow południowym słońcu spłynie pienista krynplina, a oni, jak białe duchyśniegu odpłyną. Czerwone pióra kardynałów zakwitną na wilgotnych zielonyghigłach,a trawa wokoło drzew przebije się przezdelikatny kożuszek śniegu. Ale dziświeczór, skryci wroztańczonymświerku i pląsający z nim razem, pełni są życia. Tylko ja nie mogędostrzec ruchów tanecznicy,gdyż mój wzrokodbija się ó. mur nie124 przekraczalności. Więc tylko świerk baletnica zatrzymana w piruecie i oni, włączeni w taniec imuzykę drzewa, wpienistośćśnieżnej krynoliny, domagają się spojrzenia. Przyznaję im rację. Beznich obraz nie byłby pełny. Przeniesieni tu żyją. Są przecieżrodzicami mego ojca. Pojawiają się jednakrzadko. W czasie i miejscuwybranym. Ateraz nadszedł ich czas. W Poniedziałek Wielkanocny Józef, filuternie półuśmiechnięty,w sztywnym białym kołnierzyku, wygolony aż do sterczącego blondwąsika, świąteczny od czubków lśniących butów aż do wyszczotkowanej, Jasnej, falującej czupryny, niebieskooko niewinny, a przy tymchichotliwie zaczepny, czyhał z flakonikiem wody kolońskiej, abyznienacka dopaść domowników. Uciekałam piszcząc cienkoi przeraźliwie. A on gonił mnie z radosnym: Aha! Śmigus! Dyngus! Była to delikatność zabawy, uciechy z rzeczydrobnych, kryjącychw sobie głębokisens tradycji. Nieprzekazał ich jednak swemusynowi. Ojciec mój przeskoczył ten okres dzieciństwa czy wczesnegodorastania albo przeżyłgo w chmurnym czasie spraw przesłaniających "głupstwa". Były to "głupstwa" bezwyraźnego celu. A onnigdy nie nauczył się bawićdla samej zabawy. Każda czynnośćmusiałamiećjakiś celw przyszłości, do czegoś powinna byłaprowadzić. Obok Józefa Felicja. Ciemna, chuda, aż koścista. Czarne,głębokie oczy, to oczy mego ojca. Podczas gdy dziadek Józef byłfiluterny, nigdy nie odkrywałsię naprawdę, zraniony w swoich ambicjach niespełnionych, żalach niewypowiedzianych, dziadek-gentleman, układny iunikający sprzeczek,Felicja to pasjonatka, dramatżyda w smolistych źrenicach, w białkach oczu podbiegającychróżowością szybkiej krwi, w niespokojnych ruchach głowy, kiedykrótkie krucze włosy opadają na czoło, w żarliwości uchwytu drobnejręki dramat utraty syna. Kocha gospalającą, dręczącą ich obydwojemiłością. Ale ilekroćspotykają się, wybucha awantura. Konkretność, płaska rzeczywistośćspotkania nie urasta do miary długo pielęgnowanych oczekiwań. Felicja marzy o serdecznym cieple i bliskości jedynaka, Ubłaganylistami ojciec decyduje się na wyjazd świąteczny doŁodzi: Wielkanoc albo Boże Narodzenie. A może i sam zaczynatęsknić zatym miastem rodzinnym, obcym dla mnie i dla mojej 125. matki. Dziadkowie mieszkają na ulicy Kilińskiego. Idziemy przezpodwórze, sklepione i chłodne bo zawsze była to wczesna wiosna ^albo środek zimy a dalej po schodach budzących obawę i niepewność aż do drzwi, za którymi zapach świeżo woskowanych podłóg,chłodnej czystości wypolerowanych mebli, zapach krochmalonych tfiranek, serwetek i serweteczek. Tam twarz babki Felicji, zmęczona li promieniująca oczekiwaniem, szczupłe ramiona chwytające w; miażdżący uścisk: Najdroższa moja, najukochańsza moja wnusia! Spoglądamna twarzojca: po pierwszymentuzjazmie powitanianachmurząsię. Mieszkaniewyszlifowane jak pudełko, w którym lśni ^poukładana tania biżuteria, nie jest domem. Pod blachą w kuchni fpali się ogień. Babka Felicja biegnie ze szklanką herbaty dla ojca. Nikt nie umie-zaparzaćherbaty tak jak ona. Ciepły bursztyn naparu 'w kryształowej szklance paruje, pachnie. Masz, proszę cię Tadziu, napij się herbaty. Ale nablasze kuchennej nic, oprócz imbryka z wodą i małegoczajniczkana esencję. Przyjeżdżamy na święta i znów mama nic nie przygotowała! Ależ, Tadziu, wszystkojest, dozorczynizaraz przyniesie. Bo umnie piec. ' Mama niechciała brudzić pieca, nie chciała mama gotować wkuchni. Raz na rok przyjeżdżam! O co ty mnie oskarżasz? Że ja nie chciałam dla ciebie. Mówięci, że piec jest zepsuty. Piec można było naprawić. Wiedziała mama,że przyjeżdżamy. Po co ja tu mam zostawać? Co to za święta, żeby dozorczyni przynosiła jedzenie ugotowane u siebie. Przysłałem przecież pieniądze. Zawsze tak było. Nigdynaprawdę nie było domu, tylko zawsze, żebynie zabrudzić, nie zakurzyć. I jak mama wygląda! Wymizerowana,wychudzona! Ja nie mogę na to patrzeć! Ubierajcie się! Wyjeżdżamy! Mam osiem lat. Wypełniamnie rozpacz babki igniew ojca: drżęnie rozumiejąc. Józef usuwa się ostrożnie w kąt pokoju,zapala papierosa. Matkaopartao ścianę przymknęła oczy. Do drzwi puka dozorczyni. Wnosi ciasto i przekładance. Babkaodbieraodniej talerze,ustawia na stole, jej szczupłe ręce drżą, po podłużnychpoliczkachtocząsię łzy. Dozorczyni krzętliwie, usłużnie wnosigalaretę, ćwikłę,śledzie. Siadajcie,moi drodzy głos babki jest zachrypły od łez. 126 Ja wychodzę mówi ojciec. Sięga po czapkę ipłaszcz. Do czegoto podobne, żeby dozorczyniprzynosiła to wszystko, żebymatka nie mogła w domu. Felicja rzuca siędo drzwi, rozkłada ramiona. Wota: Nie! nie! nie! Mamo,bez histerii. Ja wychodzę. Wtedy ona łka rozpaczliwie. Jej ciemna głowa uderza o ścianęprzedpokoju. Raz, drugii trzeci. Nie puszczęcię płacze nie puszczę. Po moim trupie! Dramatyzm tej sceny nie pasuje do sytuacji. Próba odejścia ojcajesttylko przypomnieniem, powtórzeniem tej samej sceny sprzed lat,kiedy rzucając się przed nim na kolana, waląc głową o ścianę, błagała: Nie odchodź, nie odchodź! Tachwila, zachowana w pamięci,wraca, bolesne stygmaty znów napływają krwią. Babka cierpi i jacierpię z nią razem,nie rozumiejąc i nie wiedząc, ale każde uderzeniegłowy o ścianę jest uderzeniemwe mnie. Dziadek wynurzasię z cienia, podchodzi doFelicji, utula jądelikatnie, obejmuje opadające terazramiona: Cicho, Felu, cicho,uspokój się, uspokój się, moja droga. A matka moja podchodzi doojca, szepcze i przekonuje. Kładzie znów jego oficerską czapkę naStoliku w przedpokoju i prowadzi za rękędo pokoju. Rozjemcystarają się teraz pojednaćmatkę z synem. Przemawiają do ich rozsądku, wskazują na dziecko. Spłycają dramat chwili do nieważnychprzyczyn: zepsutego pieca, zmęczeniaFelicjiczy jakichś niedomówień. Nikt nieośmielasię sięgnąć do dna rozpaczy, atam zasypanylatami, lecz nie uśpiony,niewygasły wulkan. Następuje pojednawczecałowanie w rękę, wycieranie oczu, siadanieprzy stole. Dziadeknapełnia kieliszki. Ale ja ktadę głowę na pachnącąkrochmalemserwetę: Nie, nie będę jadła. Co jest temu dziecku? Dlaczego niechcesz jeść? Zmęczonapopodroży? A może się troszkę położysz, mój aniołeczku? Babkapochyla się nade mną. Kiwam głową. Jestem pełna łez,żalu i strachu. Dramatycznascena odzywasię we mnie na nowo. Oni już spokojni, już ugładzeni. Ale we mnie powtarza się jej obraz,wżera się w wyobraźnię, w pamięć, w podświadomość. W sypialni zapadam w puchowe poduszki. Prześcieradła pachnąsuchym, chłodnym zapachemFelicji. Chrzęszczą drażniąco i obco. Mam żal do ojca. Wyczuwam krzywdę,która ciąży nad tymmieszkaniem. 127. Zaśpiewam ci szepcze babka. Jej suchedłonie głaszczą mojewiosy, palce drżą jeszcze niepokojem, ale głos, wyszkolony sopran śpiewaczki, teraz ściszony, jest pełen miękkiej słodyczy: Nie płacz, synku, nie. Słyszysz, wicher dmie I zajączek w borze spal, Zbudził godaleki strzał. W bramie dziad wyciąga rękę, Pies rozerwał mu sukienkę, Śpiących strzeżeA nioł Stróż. Odchodzicichutko,uspokojona. Ale ja wiem, że nie śpiewała dlamnie, i wtulając twarzw poduszkę, płaczę z poczucia bezsilnościi niezrozumienia. A teraz idziemyna Główną! Budzę się po tajfunie. Ucichło szaleństwo wichrów. Drobniutkie,szemrzące fale głosów. Tylko to jedno wyraźne, głośniejszy plusk: A teraz idziemy na Główną! Już czas! Niedługo pierwszagwiazda! Przez koronkowe firanki fioletowy zmierzch i lodowy ogród naszybach, piecpostękuje dobrotliwym ciepłem. Przytomnieję. TO,nienazwane,niezrozumiale, dotknięcie ostrej igły: strach, TO drgajeszcze we mnie. Bo znów w krótkim zdrzemnięciu nawiedził mnieten sen. A terazw rozhmującym się jego obrazie ginie ulica, na którejojciec w mundurze,żegna się, odchodzi. Matka nieruchomościątwarzy, kurczowymściskaniem mojejręki przekazujelęk. I zarazucieczka nieznanymi zaułkami, gonitwa przed siebie, bez tchu. Zagubienie. Strach. Kiedy to było? Kiedyto się stało? Dlaczegowraca? Wstawaj! Już czas! Czekają na nas z wigilią! Będzie aniołek! Wstawaj, idziemy na Główną! Wyskakuję z łóżka. Skaczę iśmieję się, ubieram w pośpiechu. Ach, chodźmy, chodźmy. Chodźmy! Za mną roztrzaskany obraz snu. Pył, nieważny. Znówocalałakrucha pajęczyna omotuje, ucisza,zagłusza. Nałożyłaś rajtuzy? A śniegowce? Arękawiczki? A mufka? 128 Felicja ma teraz suknię koloru orchidei, a do ramienia przypięłasztuczny kwiat. Pachnie lawendąi świątecznym oczekiwaniem. Matka moja oceniato ciepło i zachęcająco: O, jafc mamie dobrze, do twarzy w tym kolorze. Podoba ci się? Felicjapromienieje, ale zaraz niespokojnie w. stronę ojca: A tobie, Tadziu? Ojciec gasi papierosa wpopielniczce. No, tak, to już przyzwoiciej wygląda, bo tamta sukienka. Matka moja parzygo piorunującym spojrzeniem. No, bardzo dobrze, bardzo ładnie. Co mam jeszcze powiedzieć? Chodźcie już. Już czas. Józef włożył miękki, pilśniowy kapelusz, ojciecnasunął czapkę naczoło. Podnieście kołnierze! Zimno! Ojciec bierze Felicję pod rękę, sprowadza ją ze schodów. Dziadekujmuje za łokieć matkę. Przebiegam koło niego, pachnie wodą koloriską. Schodzeniejest świąteczne. Uśmiechy, komplementy, żarciki. Tylko jedno ich trapi: żeby zdążyć przed pierwszą gwiazdą. Skaczę'między nimi naschodach, popodwórzu, na chodniku. Euforia harmonii, radość oczekiwania wypełniamnie ciepłem. Każde znichwyciąga rękę. Chodź tu, nie zgub się! Nie wchodźw śnieg! Uważaj! Nie biegnijtak, bo się zgrzejesz! Na Głównej mieszka rodzina mojej babki. Po otwarciu drzwinatychmiast atmosfera domu. Ogromny kwiat rozchyla się, . przyjmuje do wnętrza. Poddaję sięniby uchwycony owad, zapadam waksamitne utulenie. Łodyga kwiatu prostuje się, unosząc mnie kugórze, a tam: zachwyt! Choinka! Ogromna, do sufitu. Przez całą długość jadalni stół. I zapachypotraw, gorączkaprzygotowań, krzątanina. Króluje tu ciotka Janka, młodsza siostraFelicji. Drobinyśmiechu dźwięczą,wirują wokoło niej rójpszczół. Rozbawiona, ciepła, zaróżowiona, rozdaje uśmiechy, pocałunki, czułe utulenia, okrzyki zdumienia i radości. Ojciec promienieje. Widzę,jak bardzo lubi swoją ciotkę. Obejmuję aprobującymwzrokiem grację ruchów, elegancję ubioru:ciotkaJanka jestod pukliutlenionych włosów aż do pończoszki ipantofelka nieskazitelniewytworna. Całuje Felicję, a zaglądającw jej zaczerwienione oczywidzi. Ale mój a babkauśmiecha się iodpowiada uściskiem. Gdyby 129 iV. umiała ukrywać uczucia tak jak Janka! Ale czy Jankijedyny syn -y; uciekł do wojska? Czy doświadczyła pustkidomu, z którego odchodzi piętnastoletnie dziecko? Córka Janki jesttu, przy niej,blisko. Ajej rozstanie z synem na zawsze pozostało rozsianiem. To prawda, że 'małżeństwoJanki zAleksandrem nie jest najlepsze. Ale potrafi toukryć. I jaka jestrozbawiona, promienna! Aoto sam wujek Olek. Bon viveur. Don Juan. Sucha, pociągła twarz z Jednym okiemprzymrużonym filuternie. Aaa, witamy. witamy! Wąsik mały, zaczepny. Sztywny biały kołnierzyk. Lekkośćwiatrui wiatru niestałość. Całowanie w oba policzki. Raz i jeszcze raz. łDziadek, ojciec, babka, matka, a ja krzywię się: kłują mnie sztywnewąsy wuja Olka. A iuż ciotka Janka drobi, podskakuje, stara sięogarnąć ramionami nas wszystkich: dotyka, głaszcze po ramieniu, popoliczku. Raz jeszcze w oba policzki Józefa, raz jeszcze mnie wgłowę, w ucho. Duszę się, ale szczęśliwie, I choinka! Och, co zachoinka! Kolorowe łańcuchy z glansowanego papieru tańczą w góręradosnymi kołami. A tam: gwiazda! Ziszczenie marzeń! Spełnionesrebro całorocznych oczekiwań. Wuj Aleksander pochylony nad ojcem: Noto co? Podobno cię przenoszą? Do Warszawy? Tojak? Awans? A ojciec: Przechodzę z piechoty do uzbrojenia. Wysyłają mnie na razienaszkolenie. Z drugiego końca pokoju podbiega wuj Zygmunt, najmłodszy zrodzeństwa mojej babki. Jedyny brat. Ciemnyi szczupły jak ona. Czarne, podłużne,głębokie oczy. Oczy niesłowiańskie. Oczyludzipołudnia. Tu zagubionych. Dotknięcie ręki ZygmuntaJest ciepłe,kojące, ale twarz za woalem smutku. Uśmiecha się. Ale przez mgłę. Jakby już rezygnacja ze spojrzenia przed siebie. Zygmunt! cieszy się ojciec. Jego głos unosi falą serdeczności. Znów objęcia i pocałunki: w jeden policzek, w drugi policzek. Rytuał, Dwa razy. Raz tozbytmało, to nie do pary. Powiedz szepcze Zygmunt i ujmując ojca megopod ramię,prowadzi go na drugi koniec pokoju. Powiedz, ty tamjesteś bliżej,co to siędzieje wWarszawie? Te ciągłenieporozumienia pomiędzysejmem a rządem. Ciągłe zmiany. Do czego to doprowadzi? Dopierodziesięć lat temuodzyskaliśmy niepodległość i stale utarczki. Zmiany, zmiany, zmiany! 130 Mój drogi. Ojciec częstuje Zygmunta papierosem. Jak to^można takw kilku słowach? Pogadamy później. Ale widzisz, Piłsudski zdaje sobie sprawę, że idzie wielkikryzys światowy. Zagraża nam-nie tylko niebezpieczeństwo polityczne,ale i kryzys gospodarczy. Wuj Zygmunt słucha, ale niezupełnie, jakby niecałkowicie,niewszystkim sobą tu obecny. Widzę go poprzez gałąźchoinki w pajęczynie anielskich włosów. Marzę: akiedy zapalą się świeczki. O latach niewoli austriackiej wuj Zygmunt nie mówi głośno, nieopowiada. Może tylko ojcu, może zwierza musię w chwilach intymnego,przyjacielskiegozrozumienia. Wydają sięsobie bliscy. I pa- . trząc teraz na nich z mego amerykańskiego przyczółka, z perspektywy przeszło półwiecza, gdy życia ichkształt wnętrz opu-szczonych muszli ujęte w dłoń nie wzbraniają już dociekaniatajemnicy, myślę, dlaczego nie spotykali się częściej, nie obcowali zsobą więcej, skoro starszy z nich, Zygmunt, tak niedługo musiał już. odejść. A z nim obwiązana wstążkąmilczenia miłość do dziewczynyAustriaczki, którą poznał w niewoli. Matka Zygmunta nie pozwoliłana małżeństwo. Z cudzoziemką? Zniekatoliczką? Nigdy! Zabraniam! Nie dam mego błogosławieństwa. A oto ona. Matka Zygmunta, a moja prababka. Płynie w ciemnejsukni do ziemi. W czepeczku białym z kryzką. Obok niej druga. Taka sama,Bliźniaczka. Nierozróżniam ich. Płyną obydwieprowadzone przez ciotkę Wandą, siostrę mojej babki. Te dwie seniorkirodzinysprowadzane są ze swoich pokojów na górze tylko nawielkieuroczystości. I zara^tworzy się szpaler. Izaraz całowania rąk,suchych, ptasich, węzłów niebieskich żyłek,palcówwykręconychreumatyzmem. Uśmieszki duchówobudzonych z głębokiego snu. Głaskanie po głowie. Głosiki cieniutkie, nad którymi należy siępochylić, nadstawić ucha. Głosikidopytujące życzliwie i sennie: A to kto? Ato czy ja żona? Ó... tak. tak.. moje dziecko. A czyjato wnuczka? Pamiętam,pamiętam. Wujek Olek przyłączył się doojca i do Zygmunta. Dziadek Józefpowoli przesuwa się ku nim. Stoją przy stole, pochyleni ku sobie,trzęsą się ze śmiechu. To Olek opowiada ostatnie kawały. Jestbuchalterem wielkich fabryk łódzkich i mówiŚwietnie po żydowsku. Podsuwam się bliżej. Intryguje mnie ich śmiech, żenują mnieszklane uśmieszkiprababek. Nie zauważają mnie. WujOlek krzywisię łobuzersko. Meshugeneh goilem. tak Jej powiedział, a ona na to. Szalona kobieta (jidt^z') 131. No, Olek! no,Olek! ciotka Janka dosłyszała. Wydymającpulchne usta mówi karcącym szeptem: Wstydziłbyś się. Przedwigilią. I jeszcze mamusia usłyszy. Meshugmermamzer! Śmieją się. Trzęsą ramionami ze śmiechu. Janka grozi palcem. Nie teraz! Przy bakaliach! Po wigilii! Noi co ja chciałem powiedzieć? Wuj Olekrozkłada ręce. Co złego? Jawiem, co chciałeś powiedzieć. Mój ojciec śmieje się. Gładzi Jankę po ramieniu. Już śpiewamykolędy, dobrze? No,dobrze? Drobne słówka żydowskie w falującej,miękkiej polszczyźnie jakpieprz, jak zacięcie bata. Ich dźwięk zostaje we mnie razem z wujemOlkiem, Zygmuntem, wigilią ha Głównej i choinką. Och, choinka! Choinka! Kiedy nareszcie świeczki? Przepraszam was. Wuj Olek odchodzi. Podnosi wiekofortepianu. Spojrzenia, głowy odwróconew jegokierunku, ale jeszcze rozmowy, śmiechy, chociażcichnące. Uderzył palcem wklawisz raz,drugi. Znak dawał, oznajmiał. Ucichły rozmowy, zgasłoświatłożyrandola. Zabłysła choinka, w łańcuchu świeczek lśni jej wielkasrebrna gwiazda. Syczą ognie bengalskie. Kroki, ale jakby na palcach,ostrożne w kierunku pianina, aż otoczyliśmyje. Wuj z przymkniętymioczami, czując naszą obecność, nie ten sam, przemieniony,udostojniony cieniami pokoju, położył dłonie na klawiaturze. Józefuniósł ręce do góry, wpatrzony w klawiaturę czekał. Cisza. Ciszaabsolutna. Słyszałam tylko,jaknabierali oddechu. Runęli razem zakordem. Wybuchli rakietą. Zadzwoniły kolorowe bańki nachoince,zakolysał się żyrandol i zadźwięczały na stole kryształowe kieliszki. Wzniesione ręce dziadka Józefa, jego glos pełny, soczysty iniski tużprzy mnie. Śpiewa uroczyście, unosi krzaczastejasnebrwi,dyryguje. ' , . Matka obejmuje mnieramieniem. Śpiewaj! Śpiewa)! Felicja jedną ręką oparta o fortepian. Uśmiech, którego nie znam,różowym blaskiem spływa na policzki. W zasięgu jej wzroku, tuż ojciec poważny, a odmłodzony. Ojciec śpiewa. Dwie prababki poruszają wargami,trzęsą główkami w białych czepeczkach: nie-w takt,nie-w takt. A ciotki Janki obfita pierś faluje: unosi się, opada, unosi,opada. Wariat! [jtdisz) 132 ;o- Śpiewaj, śpiewaj szepcze moja matka. Ucz się, zapamiętaj. Zapadam się w ten chór, zrazugłosem nieśmiałym,a potemnabierającym odwagi, dążę za nimi,równam się z nimi, łączę wostatnichakordach: Gloria! Gloria! In excehis D-e-o! l Pachnie topniejąca stearyna i świeże igły choiny. Trzask! Ichłodnepióra bengalskich ognitrzepoczą, amy związani misteriumkolędy powtarzamy,powtarzamy jak co roku, jak dawniej, jak dokąd tylko sięgniemy pamięcią. CiotkaJanka trzyma przed sobą w wyciągniętychrękach srebrnątackę z opłatkiem. I to jest sygnał,że trzeba przerwać kolędy. Iznówjestcisza, aleinna, drgająca wzruszeniem, podniosła, zażenowana,cisza pełna rewerencjidla rytuału, przez który przejść nie tylkomożna, ale trzeba, przejść z natury rzeczy, tak jak po nocy następuje. dzień, a po wiośnie lato,bez wgłębiania się w tłumaczenia,dowody,przyczyny,bo jeśli nie, to żal, rozpaczi uczucie straty nietylko tejchwili,ale i samegosiebie, usychającego w zwyczajności,pozbawionego glorii ceremoniału. Więc najpierw do obu prababek. Ustawianie się wkolejce, cmokanie w rękę. A potem już każdy z każdym. Rozwijasię karuzela. Nikogo nie wolno ominąć. I dwukrotnie w oba policzki. Całowanie,obejmowanie, życzenia szeptem wypowiadane przy uchu. Przełykanie drobiny opłatka. A każdy jakby każdego na nowo odnajdywał,przyglądałmu się osobno. Iprzez chwilężyczące sobie pary są tylkowyłącznie dlasiebie, tylko między nimi wymiana. Rytuałłamania sięopłatkiemwymaga wyłączności. Spojrzenia sobie w oczy, bez pośredników. Ojciec staje przedbabką Felicją i czuję, jak serce bije miszybciej: niechsię pogodzą na zawsze,na cale życie, niech jużnigdy. Ale oni uśmiechają się do siebie,Felicjaociera izęwzruszenia i gładzi ojca po policzku,a on całuje ją w rękę poważnie i'łagodnie. Ciotka Janka nawołuje do stołu. Krążąpodsuwane gościnnie półmiski z marynowanym śledziem, szczupakiempo żydowsku i rybą wgalarecie. Wuj Olek nalewa wódkę dokieliszków. A rozmowa, corazgłośniejsza, unosi się falą, coraz szybsza, weselsza, leztroska. Żeby nam się dobrze działo! 133. Po zakąskach barszcz, po barszczu karp smażony. Groch z kapustą i kluskiz makiem. Podsuwam się do ciotki Janki. Obejmu)ę )ąza szyię. Ciociu, ciociu. a kiedybędzie aniołek? To przy bakaliach, moje dziecko. Przyglądam się choince. Dostrzegamzłocone orzechy i cukierkiwkolorowych papierkach, pajace z wydmuchanych )a)ek i buldenezez tęczowych bibułek. Wierzę i nie wierzę, że zzachoinki po)awi sięaniołek. To na pewno będzie ktośprzebrany. Ale jeśli wierzę, chociażby odrobinę, to tylko dlatego, że tak chciałabym leszczewierzyć iże czuję: aniołek już się nie powtórzy. Rozdział IV Radosna rzeka Nie znaczy nic czas ani miejsce odległość też się nie liczy,Bliski jestempokoleń obecnych i bliski tych, conadejdą,Tak,jak ty czujesz, patrząc na niebo i rzekę, ja czułem,Tak, jak ty częścią żywego jesteś tłumu, ja byłem,Tak, jak ciebie radosna odświeża rzeka, tak i mnie jej jasna cieszyła fala,Tak, jak ty wsparty o barierę stoisz, a jednak gnany przed siebie,Ja stałem, chociaż porywał mnie prąd, i patrzyłemTak, jak ty patrząc na maszty rozliczne i na dymiące parowców kominy. Wali Whitman, Cwsstng Brwklyn Terry, 1881. Dziśrano w gęstym krzaku żywopłotu, w splątanych jak uchwytsękatychpaluchów konarach staregoniskopiennegocisu gniazdo. Głębokie, uplecione z gałązek i suchych liści. Ale jeszcze pusteBlisko na gałęziach świerku "kardynał". Mała czerwona papużka zczupurnie sterczącym grzebieniem, dziób gruby, mocny. Podgardleczarne i widać, jak porusza się, śpiewa; świt. świt. świt. Więc tojuż wiosna. Miłosne pieśni ptaków i budowanie gniazd. Po południu,. gdyprzez okna domu obejmujące całąjego ścianę, spod sklepionegookapu cedrowego dachuwlewa się gorące jezioro słońca, zobaczyłamw gniazdku dwa matęczerwononakrapianejajeczka. A później,podchodząc ostrożnie, śledząc, dostrzegłam ją, samiczkę wysiadującąna jajkach. Jest brunatna i tylko czub, czerwony. W takichchwilach wraca poczucie domu, wybranego miejsca. Ale miejsce,gniazdo wybrane, tylko w zasięgu mego wzroku: polana opadającałagodnym zboczem aż do strumyka, wysokie świerki, które wzrastałypielęgnowane naszymi rękami. Na obrzeżach wzniesienia, nadjarem, którym biegnie droga olbrzymy tulipanowce w bladej,gorzkiej jeszcze zieleni. Strumyk drobny, niespieszny, zarośnięty pobrzegachbluszczem i narcyzami. Strzelają już wgórę laski świeżej 135. paproci i żarłoczne szare wiewiórki gonią się po pochylonych nadstrumykiem drzewach o popękanej korze, pełnych dziupli ł rozpadlin, Swojskosć i zadomowienie przeciąga się na zboczu porośniętymtrawą. Ale już dochodząc do głównej szosyobcość. I chociaż i tu przed domami azalie, i tu strumień, który wezbrałna sile itoczy sięszumnie po kamieniach ten sam strumień, tylkobardziej śmiały to już nieto. Granice domu zakreśla własność. Byłczas, gdyo poczuciu swojskości niedecydowała własność. Wydawałomi się wtedy, ze świat naokoło: rzeka, ulica, pola i morzesą moje. Niew sensie należeniado mnie, ale obopólnej wspólnoty: ja też należałam i byłam częścią należącego do mnie świata. Czyżby więcemigracja? A możeto, że jestem starsza ipragnienie wyłączności i spokojujest silniejsze odmiłosnejgorączki objęcia wszystkiego, połączeniasię ze wszystkim? Ten rok wMarylandzie jest rokiem azaliii' bzu. Gorąca czerwień przytulonych do domów i dozboczy krzaków azalii,szumna liliowość rozłożystych krynolin inabrzmiałe wyczekiwaniem wilgotne pączki białychazalii grandiflory. Ten rok jest takżerokiem bzu: pachnie słodko, awieczorem na tle przepastnego żółtegoksiężycadotykającego swoją tarczą ziemi krzaki bzu śpiewają iwabią. Wiem, że szykują na mniezasadzkę, gdyż tylko one znajątajemnicętropów prowadzących wstecz. Wszystkoinne jest nowe: białe gwiazdykwiaty dogwoodu i bladoróżowe, królewskiemagnolie należątylko do tegodomu i nie mogę przenieść ichw przeszłość. Zapachjak jedwabista nić Arachne już mnie uchwycił,oplatał. Czepiającsię tej nici zarzuconejna mnie jak sieć, wracam nanieistniejący już tamten prawy brzeg Wisły, do domu, do którego niema powrotu. W początkach lat trzydziestych tereny naprawym brzegu Wisły,pomiędzy wielką. Warszawą, ajej przedmieściem Pragą, były bardziej podobne do wsi niż do powstającejz wolna dzielnicy willowej. Szeroko potem zakreślone Rondo Waszyngtona, rozpoczynającesięod mostuPoniatowskiego aż do pierwszych drzew parku, gdzie wcienistych alejach ławki pod drzewami, a dalej jeziorko, przystań,łódki do wynajęcia, nie było jeszcze "rondem", lecz rumowiskiemśmieci, które nadwiślańskie wiatry roznosiły po głównej ulicy zwanejFrancuską. Ulica ta, nierówna, pagórkowata, w zimie pokrywała sięgołoledzią, a na wiosnę i jesieniądługo nie schły tam błotniste kahiże. Ale zaraz za willamiprzypominającymi amerykańskie przedmieś 136 cia, willamiw ogródkach otoczonych sztachetami, przez które późnowiosnąprzelewały się kiście bujnie rosnącego bzu, były tereny nie zabudowane i pola uprawne. Latem szumiało tam zboże i można byłozbierać maki, chabry i kąkole, a za polami ciągnęły się łąki,podmokłenieco od bliskości Wisły. Dalej, aż do wysokiego brzegu Wisły ogrody isady. W nazwach ulic odczytaćmożna było treści narodowe; Obrońców,Zwycięzcówi Walecznych trzy przecznice od ulicy Francuskiejbiegły nieco pod górędoWału Miedzeszyńskiego, kuWiśle. Tędy wkilkanaście lat później szły oddziały berlingowców na przeprawę. Zastanawiam się, dlaczego wtedy nazwy ulic mego dzieciństwa bytydla mnie tylko dźwiękiem, jakby codzienny krzyk Walecznych,Obrońców i Zwycięzców nic mi nie mówił, niczego nie wróżył. Byław nichjednak nie zamierzona przez nadających nazwy obietnica,przepowiednia ciążąca na tymiulicami. Sympatie francuskie też byłytu widoczne. Obok głównej arterii. Francuskiej,szła dalej polamiParyska i Wersalska. Ulica Berezyńskałączyła się z tragediąNapoleona i znalazła się tu też pewnie jako dowód francuskich sympatii. Historia Polski, taka, jaka wtedy przemawiała domnie i moichrówieśników: waleczność, obrona kraju, zwycięstwo, bohaterstwoPoniatowskiego, gloriaNapoleona, sympatie amerykańskie (boRondo Waszyngtona), była zamknięta na Saskiej Kępie jak w bezpiecznym gnieździe, niewielkim, otoczonym ramieniem Wisły, zawartym przed światem, głuchym na niebezpieczeństwo. Świat poza tymigranicami wydawałsię mało ważny. Miałam dziewięć lat, kiedypierwszy raz zobaczyłam Saską Kępę. Była wczesna wiosna,chłodnawo, i drzewa zaczynałysię lekko zielenić. Jechałam z rodzicamitaksówką zDworca Wschodniego, dokąd przywiózł nas lubelskipociąg. Nie przyglądałam się dzielnicy. Była mi obojętna. W pociąguzrobiło mi się niedobrze, aw taksówce wróciły mdłości. Więc gdybynie pies szczeniak, któregopozwolonomi zabrać z Lublina, czułabym się jeszcze gorzej. Tuliłam psa pod płaszczem i uspokajałam go. Obydwojeczuliśmysię niepewnie, wytrąceniz codziennego bezpieczeństwa. Ten szczeniak to był kompromis mego ojca. Niechciałam wyjeżdżać z Lublina, czułam się nieszczęśliwa i rozrywananiepokojemz braku własnego miejsca. Mało zdawałam sobie sprawyz awansu ojcai znaczenia, jakiemiało dla niego przeniesieniez ósmego pułku piechotylubelskiej do ministerstwa uzbrojenia w Warszawie. Uciekałam z domu dosąsiadów, którzy mieli sukę, czarnąseterkę. Wabiła się Misa. Miała jedwabiste długie uszyi ciepłe 137. brunatne oczy. Pozwalała się do siebie przytulać. Właściciel jej,major Poi, krewny poety Wincentego Pola, był łagodnym, uśmiechniętym człowiekiem i patrzył na moją admirację Misy przyzwalająco. Zwierzył misię też, że niedługo będą szczeniaki i że jednegomiobiecuje. Nie odchodziłam odMisy. Biegłam do niejzaraz po przyjściu ze szkoły. Leżała v kuchni, na posłaniu z derek, i na mójwidokporuszała ogonem. A kiedy pewnego popołudnia zobaczyłammalutkie, ślepe jeszczeszczeniaki, ogarnęło mnie szaleństwo zachwytu. Uważaj ostrzegał major Poi. Nie dotykaj, bosuka możeugryźć. Ale Misa pozwalała misię zbliżać do szczeniąt. Przyglądała siętylko bacznie moim rękom. Nawet nie warknęła. Na myśl owyjeździe do Warszawy, awięc o rozstaniu z Misą i szczeniakami, płakałam. Rozstanie z nimi wydawało mi się tragedią nie do przeżycia. Jechałam teraz taksówką, tuląc dosiebie szczeniaka. Jego ciepłouspokajało mnie. Przejechaliśmy Rondo Waszyngtona i ulicą Francuską skręciliśmy w Zwycięzców i stąd nalewo, na ulicę Zakopiańską. To tu, tu niech pan zatrzyma powiedziałojciec do kierowcy. A do nas: Wysiadajcie! Ulica była po jednej stronie zabudowana: małe wille w ogródkach,po drugiej niedokończone fundamenty,wertepy. Dalej pola. I cisza. Dzwonki tramwajów tunie dochodziły. Z drugiego piętra williwychyliła się przez okno głowa i zaraz znikła. ' Lutek! zawołał mój ojciec. Lutek! Tym razem inna głowa pokazała sięw oknie. Poznałamprzyjacielaojca, MikołajaPolko. Był moim chrzestnym ojcem. Jużschodzę! Już otwieram! Staliśmy przed furtką zamkniętą na klucz i słyszeliśmykrokiLutka na schodach. A zarazi on wynurzyłsię spoza drzwi klatkischodowej i zbliżał się szybko, klaskając domowymi pantoflami ocementowy chodniczek. Był w wojskowych spodniach i w czerwonejbonżurce zarzuconej na koszulę. Pewnie zerwał się z popołudniowejdrzemki. ' Już otwieram. już otwieram. Był zadyszany. Jego szeroka twarz o wysokich, sterczących kościach policzkowych należałado falistych pól uprawnych i wiejskiejdrogi. Dobrotliwy uśmiechbył pełen uzasadnionej powagi wiejskiego proboszcza. Tylko sutanna. Zamienił ją na mundur. Podszerokimi jasnymi brwiami małe niebieskie oczy spoglądały łagod138 Ta;: nie. Nicw nim z czupumóści mego ojca. U Lutka inne pragnienia,^ inne rozterki, świadomość wewnętrznych zmagań. Uojca obrona';:; przed zbytnimzagłębianiem się w siebie. Jego chłopięce marzenia o przygodzie nigdynie mogły się spełnić. Więcpo co myśleć o tym,poco nawracać? Prowadziły go nakazy: tak trzeba, cele zakreślane"zdecydowaną ręką: tu, dotąd i nie dalej. A jednak tak różni odsiebietrwaliprzezlata w przyjaźni. To Lutekpomógł ojcu przenieść się doWarszawy, gdzie już od kilku lat był urzędnikiem wojskowymw ministerstwie uzbrojenia. Matka moja w futrze z karakułowychłapek i w bobrowymszalo: wym kołnierzu,w małym pilśniowym kapeluszu, uśmiechała się, alejak zwykle całą sobą: kiwała głową, wyciągała rękę i rzucając krótkiespojrzenia w bok memu ojcu, informowała go, jakby nie 'widziałzbliżającego się Lutka: O, widzisz, Lutek! Lutek! Wychylała się przezzamkniętą furtkę, jakby jeszcze wypatrując. I znów doojca: A gdzie Półkowa? ' Ciszej syknął mój ojciec. Znaszją. Nic się nie przejmuj. ' Nie będziemy przecież u nich nocować. Mikołaj otworzył drzwi. Najpierw uroczyście przywitałsię z mojąmatką. Pocałował ją w rękęi zapraszał do domu. Z ojcem objęlisięi trzykrotnieucałowali w policzki. Do tegorytuału ojciec zdjąłsztywną czapkęoficerską. No, Lutek powiedział gromko jesteśmy w Warszawie. Mikołaj zbliżył się teraz do mnie. Ceremonialnie ucałował mniewczoło. ' Dzieci rosnąstwierdził. Ale nawet nie zauważył psa, któ. rego drżące ciepło chroniłam pod płaszczem. Małedzieci,małe kłopoty, duże dzieci, duże kłopoty. Mój. -ojciec wypowiedział sentencję, którą od pewnego czasu zacząłpowtarzać. Mikołaj skinął głową. Od porzuconychfundamentówz drugiej strony ulicypowiałchłodny, wilgotny wiatr. Noto prosimy do domu, prosimy. Spojrzał na stojące przy furtce walizki. Było ich cztery; ciężkie,skórzane w płóciennych pokrowcach. Sięgnął po dwie największe,podniósł. Oglądałsięjednocześnie w stronę drzwi wejściowych. Skrzywił się trochę, ale nieznacznie, uśmiech pokrywał zakłopotanie. Mikołaj był człowiekiem prostolinijnym. Jego twarz, szeroka, ojasnej cerze blondyna i jasnoczerwonych rumieńcach, przypoiriirii. łamapę. Rodzice wymienili krótkie, ukradkowe spojrzenia. Nie obcho139. dziło mnie nic poza szczeniakiem, który zaczynał wysuwać mordkę ipopiskiwać. Czułam jego napęczniały brzuszek. Przebierał łapkami,chciał się wyrwać. Ale zanim postawiłam go na ziemi, trzasnęły drzwiwejściowe i wybiegła nieduża ciemna kobieta, odpasując w pośpiechufartuch, a matka moja zaraz, ze swoimi uśmiechami na ustach,ruchem rąk i kilkakrotnym pochyleniem głowy, zawołała: O, pani Jadwiga! Noi '^estHauscommando! podszedł do niej mój ojciec i pocałował jąw rękę. Twarz Lutka pojaśniała, jego niebieskie oczy poszerzyły się. Całowania iuśmiechy. Moja matka odwraca siędo mnie. Dygnij! Robię niechętny, brzydkidyg przed Jadwigą. Wydaje mi sięsztywna, jakbyściśnięta gorsetem. Nic w niej z rumianejokrągłościmojejmatki. Spod opadającej na brwi grzywki przyglądam się jejpodejrzliwe i czuję, że w tej chwili wyglądam nieprzyjaźnie. Matkaopuszcza ramiona wgeście rezygnacji. Zielonawe spojrzenie Jadwigiwychwytuje natychmiast obecność szczeniaka. Jej podłużna śniadatwarz tężeje w przerażeniu: Pies! No, na miłość Boską, pies! ,Dopiero teraz Mikołaj zauważa psa. Spoglądana mnie, na Jadwigę, na ojca. Ojciec mójuspokaja; Nic. nic. my tylko na chwilę, pokażeszmi to mieszkanie, cowynająłeś dla nas. Ale przecież podnosi głos Jadwiga zjecie kolację! Przecież przygotowałam kolację. Z największą przyjemnością, pani Jadwigo. Mikołaj podnosi walizki. To prosimy. prosimy. Połóż psa na ziemi mówi Jadwigabo cię zapaskudzi. Psaprowadzi się nasmyczy. No i widzisz, liże cię po twarzy. Piesmazarazki, jeszczecośzłapiesz. Obejmuję mocniej szczeniaka, bronię go przed całym światem. Talu malutki, dopiero kilka tygodnii na smyczy! Aleteraz uwagawszystkich na szczeniaku. Postaw psa, o tam mówi ojciec niech się wysiusia. O, tylko nie tu, nie tu, nie wogródkurozkrzyżowujeramiona Jadwiga bo pani Zembrzuska,nasza gospodyni, byłabybardzo niezadowolona. 140 \ Lepiejnie,lepiej nie szepcze Lutek, jakby zwierzał sięskrycie. To są bardzo tacy uważający ludzie. Nie mogą sięnawetdowiedzieć, że wnosimy psa. Szczeniakkręci się, popiskiwaniecoraz głośniej sze. Przechodzę nadrugąstronę uliczki i kładę psa na zarośniętym chwastamipoletku. Kuca śmiesznie. Jego nieporadność jest rozczulająca. Pochylam się,dotykam czarnej jedwabistejsierścii czuję jak drży. No już? woła mój ojciec. Jak tam? Wysiusiałsię? Podnoszę psa, pachniekwaskowato i ciepło, utulam go podpłaszczem. Mikołajwnosiwalizy, za nim ojciec. Jadwiga i matka odwracają się za mną. Tu zaraz na Krynicznejsłyszę głos Mikołajaa niebędzieci się podobało. Napierwszy rzut wystarczy mówi mój ojciec. Zanimprzyjdą meble, najważniejsze materace. Załatwiłem ci, dostarczyli. Masz tam na miejscu. Na klatceschodowej pachnie smażonymi kotletami. Drzwi naparterze lekko uchylone. To pewnie właściciele domu przyglądają sięprzez szparę,kogoprzyprowadzili ich lokatorzy. Otulam szczeniakapłaszczem, drży mimo mego ciepła, czuję jego wilgotny nosek naszyi. ^ My tu jesteśmy jedynymi lokatorami mówi Jadwiga iściszagłos. Nie płacimy drogo, aleoni, jako gospodarze, mają pewnewymagania. No inasze dzieci sąspokojne, a to są starsi ludzie. Wchodźcie, prosimy mówi Lutek. W korytarzuzapach smażonych kotletów,ale apetyczny. Szczeniak wypchnął głowę spod mego płaszcza. Stoję niezdecydowana. Nagle z pokoju na lewo wypada drobny, nieduży chłopczyk, mapewnie siedem lat. Włosy obciętena grzywkę. Przypada do mnienatychmiast. O, pies! Masz psa! Mamusiu, onama psa! Wyciągarękęi głaszcze czarny lśniący łepek. Uśmiecham siędo chłopca, pozwalam łaskawie na głaskanieszczeniaka. Ale Jadwiga podbiega, odciągagłaszczącą rękę: Wojtuniu, nie dotykajtego psa, możesz jeszcze złapać jakieśzarazki! Chłopiec odsuwa się, spuścił głowę, wargi krzywią sięw podkówkę. Mówi płaczliwie: Ale przecież mam woreczek, powiedziałaś,że woreczek broniod zarazków. 141. To nic. Lepiej zostaw. Możeszsię przyglądać, ale stań sobie,o, tam. Wiedziałam, że Polkowic mają córkę, mojąrówieśniczkę. Patrzy'łamna przymknięte drzwi na lewo, poruszały się, jakby ktoś przeznie podpatrywał albo wahał się, nie mógł się zdecydować na przejścieprogu. A ty powiedziała do mnie Jadwigazostawpsa w kuchni,dam ci szmaty, to się tam potoży- Idź do łazienki i urny j dobrze ręce. Nie ruszyłam się, niezdjęłam nawet płaszcza. W tej chwiliw drzwiach stanęła dziewczynka. Drgnęłyśmy obydwie. I zarazodskoczyłyśmy wzrokiem. Ale zapamiętałam: była w granatowymmundurku z białym kołnierzykiemi mrugała oczami. PrzyglądałamJej się z boku. Jadwiga patrzyła wyczekująco. Lilusiu, przywitaj się z państwem! - Lilka ruszyła w kierunku mojej matki. Odgięła prawą nogę do tyłui zrobiła dyg, dużozgrabnieiszy niż mój. Była szczuplutka, delikatna. Włosyobcięte na grzywkę i szeroko rozstawione podłużne zielonaweoczy. Była w jej twarzy senność, nieruchomość i jeszcze to mruganieoczami. Ach,jaka grzecznadziewczynka! zawołała moja matka. Podała rękę Lilce i pocałowała ją w policzek. Stałam zafascynowanamruganiemLilki. Wydawało mi się, że może daje mi jakieś znaki, alenie wiedziałam, czego chciałaby odemnie. Gapiłam się, a matkapatrzyła na mnie z wyrzutem i dotykając dłonią ust,komunikowałami coś bezsłownie. Lilusiu! krzyknęła Jadwiga. Przestań wtej chwili murgaćiprzywitaj się z panemkapitanem. Lilka podeszłado megoojca i zrobiła dyg. Bardzo ładnie powiedział mój ojciec, alenie wiedział, jakrozmawiać z Lilka, i zaraz zwrócił się do Lutka, zktórym czuł siębezpieczniej. A jak ze szkołą? Czy mówiłeś cos, że twojachrzestna córka {przyjeżdża? Znajdzie się miejsce? Mówiłem z dyrektorką gimnazjum. Nie jest łatwo dostać się dopaństwowego gimnazjum. Ale. - Ale co? ' Obiecałami. Bardzo ci dziękuję, Lutek. Stałam sztywno jeszcze w płaszczu i trzymałam kurczowo szczeniaka. Czułam się niewygodnie i chciałomisię płakać. Szczeniakzapiszczał i znów zaczął mi się wyrywać. 142 Chodź, chodź -^- powiedziała Jadwiga. Zrobimy mu posłalie w kuchni. iPoszłam za nią niechętnie, głos jej był łagodny, ale wyczuwałam wurn wilka zbajki o Czerwonym- Kapturku. ' Pani Jadwigo prosił mój ojciec. Czy można by trochęmleka? Pies jestbardzo spragniony. W kuchni, po ciemnawym korytarzu, ostre światło obrysowałotwarz Jadwigi. Jej wąskie usta były zaciśnięte,jakby nakazywałasobie: wytrzymam. Przez oknowidaćbyło bzy w ogrodzie i dalej niedokończone fundamenty domu. Pachniało smażonymikotletami. Postaw gona podłodze. Szczeniak stanął śmiesznie rozkraczony i zaraz przysiadł. Zdrętwiałam. ' No, nie mówiłam? Jadwiga wycierała ścierkąpodłogę. Jejoczybyły nieruchome. Z korytarzagłosy Lutka i moich rodziców. Jadwiga weszła zakotarę, gdzie była wnęka na łóżko dla służącej,szukała tamwidoczniejakichś szmat dla psa. Szczeniak podniósł wesoło cieniutkiogoneki pobiegłza nią. Uciekaj stąd! krzyczała. I do mnie: Zabieraj go,bo znówzapaskudzi! Wyszła zzakotary, mruczała do siebie: Ale słowodaję, żeby brać psa, żeby przyjeżdżać ze szczeniakiem do obcegomiasta. Pobiegłam za szczeniakiem, złapałam go pod łóżkiem, wzięłam naręce. Jak on się nazywa? -To Wojtek, stał za mną,miłosnymwzrokiemobejmowałpsa. Wicherek. To twój? Mój. Ostrożnie, milcząco, za Wojtkiem stanęła Lilka. Przyglądała się,afcyafcby sennie. Przez twarzjej przebiegałnerwowy tik. Raz podprawą, raz -pod lewą dolną powieką. Zahaczał o kształtny, mały nos ikącik wygiętych ku górze ust, a kończył się mrugnięciem obu oczu. I ona teżzainteresowana była psem, aleinaczej. Jej zadumanie nadnowymzjawiskiem byto tak głębokie, że nawet nie odezwała się do"'mię itylko nie kontrolowany tik świadczył, że ją to obchodzi. Lilusiu! krzyknęła Jadwiga. Nie mrugaj! Dziewczynka drgnęła i tik znikł. Jej szczupła twarzo wydatnychkościachpoliczkowych jakby wróciła do życia. Czymasz woreczek? spytała półgłosem. 143. Woreczek? No, taki, co chroni przed zarazkami? Pokazałami płóciennyworeczek zawieszony na tasiemce u szyi. Po co? Toprzed zarazkami. Pies mazarazki. Moja matka weszła do kuchni. O, Boże, ile myśmy pani narobili kłopotu! Jacoś czułam,bałamsię brać tego pieska. Możnatam dla niego trochę mleka? dopytywał mój ojciec. Teraz już wszyscy byli w kuchni, a szczeniakstał się obiektemzainteresowania. Ja mu dam! Mamusiu, ja, ja! Wojtek biegł Już ze spodeczkiem pełnym mleka. Ukląkł obok psa. Szczeniak chłeptał nierówno,łapczywie, pryskał,rozlewał mleko. Wojtek podniósł głowę, jegotwarz promieniała odkrywczą radością. Tatusiu, patrz,jak on pije! Tatusiu,ja chcę psa! Zachwyt chłopca odbityw oczach ojca. Mikołaj łagodny i rozgrzeszający. Roztliwia go klęczący paź: włosy obcięte na grzywkę, Jeszczedziecko, a już chłopiec. Już pragnący, przeszyty pierwsząmiłością, aprzecież zależny i nieporadny. No,może kiedyś, WoJtuniu, może jak pojedziemy na wieś. Wojtek pochylonynad szczeniakiem. Głaszcze nieporadne wielkiełapy i puszyste ciałko z coraz bardziej ciążącym, okrąglejącym różowym brzuszkiem. Jadwiga myje ręce nad zlewem. Myje długo idokładnie, Matka mojapodchodzido okna. Odwraca się nagle i widzę,żeszuka ścieżki wyprowadzającejz milczenia. Demonstracja Jadwigitrwa zaledwiekilka minut, ale Jest niepokojąca. Ojciec i Mikołajrozmawiają półgłosem osprawach biura, wymieniają nazwiska iszarże. Palą papierosy. W ten sposób ignorują zachowanie sięJadwigi, przyjmują to jako rzecz naturalną, ale moja matka postukujeniespokojnie obcasem. Inagle do mnie; Dlaczego nie przywitałaś się z Lilą? Jadwiga odwróciła się, zmrużyłaoczy i spojrzała na mniepenetrujące. Może starała sięzobaczyć, czy mam naszyi woreczek. Patrzyłyteraz na mnie obydwie. Lilka cofnęłasięobronnie pod ścianę. Wzruszyłam ramionami. Formalne przywitania należały do świata dorosłych. Nienawidziłam dygów i całowania w rękę. Całowanie w rękęzależało od pozycji i wieku osoby, z którą przyszło mi się witać lubżegnać. Obydwie babki i dziadka Józefa całowałam w rękę. Przyspecjalnychokazjachi przeproszeniachmatka wołała: Pocałuj ojca 144 rękę! Stałyśmy z Lilką na wprost siebie nieruchomo. Wiedziam,o czym myśli w tejchwili:uciec! Pocałujciesię! powiedziała moja matkai pchnęła mnie lekko \kr stronę LilkiNienawidziłam jejw tejchwili. Zaparłam się nogami. Nerwowy tik przebiegłprzez twarz Lilki. Lilusiu powiedziała Jadwiga. Słyszałaś, co panimówiła? Ton jej głosu nie był jednak przekonujący, widoczniezauważyła już, że nie mam woreczka, a więcJestem pełna bakterii,które zaraz przeskoczą ze mnie na Lilkę. , Ogarnął mnie żal: nie mam woreczka! AJednocześnie ciekawość: co w nim jest? Iznów uczucie żalu, że jestem inna, gorsza, niepełna. Woreczek stawał się symbolem czegoś lepszego, większej troski matczynej. Po raz pierwszy porównałam Jadwigęi moją matkę: matkanie dała mi woreczka. Stałyśmy z Lilką naprzeciwsiebie wściekłe,zaczerwienione, unikając spotkania się wzrokiem. Ojcowie tymczasem przerwali rozmowy służbowe i spoglądalina nas zachęcająco. Oni dopełnili już rytuału przed domem trzy razyw oba policzki. Podeszłysmy do siebie i stuknęły się nosami, usta ledwo musnęłypoliczki. Wojtek podniósł głowę,spojrzał na nas i zachichotał. Roześmiałyśmy się. Szczeniak wszedł łapą w spodeki mlekorozlało się po podłodze. OjoJoj' krzyknęła mojamatka. Niech pani zostawi, pani Jadwigo! Ja wytrę, ja wytrę! Gdzie ścierka? Lutek! powiedziała Jadwiga, jakby wcale nie słyszała mojejmatki. Psa trzeba zastawić wkuchnikrzesłami! Ale matka moja już znalazła ścierkę i czyściła podłogę. Szczeniak ,zaskomlił i Wojtek podniósł go, starał się utulić, ale pies wyrwał się i piszczał. Zostaw! rzuciła się do niego Jadwiga. Nie bierz psa na tece! Mój ojciecwziął psa i przeniósł go w kąt kuchni. Jadwiga chwyciła się obiema rękami za głowę. Pan się cały zabrudzi, panie Tadeuszu. No Już,proszę, mleko. na rękawie! Lutek, przysuńże te krzesła. Lilusiu, przynieś starągazetę ze stołowego pokoju! Czułam niepokój izażenowanie matki, Jadwiga przerażała mnie, jak nauczycielka, która za chwilę postawi mi dwóję. Starała się terazwyrwaćscierkęzrąkmatki: Ale niech pani zostawi, pani Ireno, doczego to podobne! 145. Mój ojciec i Lutek zastawiali kąt kuchni krzesłami. Ojciec wyścielal podłogę gazetami. Pies skomlał i Wojtek pochylił się nad nim. ' Wojtuś, proszęnie dotykać psa! Zostaw! Idź zaraz do swegopokoju. Wyprostowałasię, włosy jej się rozwiały, twarz zaczerwieniona i oczy aż wilgotne, Lutek podszedł do niej: No Już, już, Jadzieńko, nie denerwuj się. Wojtek rozpłakał się. Nie chciał iść do swegopokoju- Lutekobjąłgo ramieniem, uspokajał, gładził po głowie: Idź, synku, noidź, synku, bądźgrzeczny. Proszę jęknęła Jadwiga. Proszę, wyjdźcie wszyscyzkuchni? Wszyscy! Lutek! Mówię, proszę, zabieraj gości do stołowego,przecież janigdy nie zrobi? tej kolacji. Może Ja pani pomogę? Twarz matkibyła zbolała. Czułam,że miała ochotę uciekać. Nie! Absolutnie nie! Dziękuję! Jadwiga odpowiadała zdecydowanie, Jakby kolacja tobyt obowiązek, któregopodjęła się sama isama chce go doprowadzić do końca. Ojciec i Lutek już nakorytarzu, jużw przejściu dopokojustołowego. I tu podeszłaku ojcu matka, szepnęła: Amoże jednak nie będziemy państwu przeszkadzać. Może jużpójdziemy do tegowynajętego dla nas mieszkania. Ale skąd! Lutek dosłyszał i już protestował. Jadwiga chmurzyła brew, ale płaczliwie. Kotletydochodzą wpiecu,kartofle już odcedzam, a zakąski nastole. Siadajcie! Kolacja więc odbyła się. Ale tylko ich czworo dorosłych i Jajedna. 'Bo dzieciposzły spać, dzieci leżały w łóżeczkach w swoim pokoju. Próbowałam do nich zaglądać. Wysunęłamsięze stołowego, kiedyczwórka dorosłychwśród chmury dymupapierosowego izapachówjedzenia, popijając wiśniówkę. Już uspokojona, rozluźniona po przygodach ze szczeniakiem, szybowała wstecz dowspomnień bezpieczniejszych niż przyszłość. Uchyliłam drzwi. Lilka i Wojtek niespali. Usiedlina łóżkach. We trójkęwyczuliśmy spisek. I to nasrozbawiło. Zachichotaliśmy, ale cichutko. Kładliśmy palec naustach: Ciii-ciii. Wojtek nagle wsunął się cały pod kołdrę,a potem nagle wyskoczył. Trząsł głową i rękami. Wykrzywiłam"twarz, zagrałam ku-ku-ryku na nosie i zrobiłam zabawną minę. .Wojtek parsknął śmiechem. Znów pod kołdrę,znów wyskok. Chichotaliśmy, zasłaniając sobie usta. Jakby jakieś bakterie rozweseleniazeskakiwały ze mnie i spadały naLilkę i na Wojtka. Klęczeli na 146 ,. . ich,dusząc się odśmiechu. Wszyscy trzymaliśmy się za brzuchy ^^istrząsane drgawkami ichichi-chi-chi! '""li^ I nagle: twardyuścisk na ramieniu. "t Jesteś niegrzeczną dziewczynka! Wracaj dopokoju i niebudź. dzieci! Lilusiu, Wojtusiu, proszę do łóżek. Proszę spać1 Mamusiu próbpwał Wojtek a czy ona nie może spaćz nami? Mamusiu. mamusiu. Nie! Otrząsnęłam się. Odeszłam zuczuciem odepchnięcia. Śmiechstopniał. Był szklany Jak połyskliwe igły lodu, dźwięczał. I stopniał. Drzwi dziecinnego pokoju zamknęły się. Zostali poza nimi we dwoje. Nie miałam brata ani siostry. Ale w kuchni cichutko skomlał szczeniak. Wsunęłam siępoza przegrodę z krzeseł, wzięłamgo na ręce. Jego ciepły Języczek na mojejszyi. Alezaraz przyszli mnieszukać. To Lutek. Moje dziecko, czy ty nie jesteś śpiąca? Może położyłabyśsięw stołowym pokoju na kanapie? Poszłam za nim do stołowego pokoju. Siadłam na kanapie. Połóż się. Położyłam się. Matka patrzyła na mnie niespokojnie,pociągnęłanieznacznie ojca za rękaw, drgnęłam: już idziemy! Ale ojciec tylko: Chwileczkę, Iruś, zaraz, chwileczkę! I natychmiast wskoczyli zLutkiem w początek 1919 roku. Zasypiałam ibudziłam się. Nazwy i zdarzenia, Rawa Ruska, grupa Bug,Żółkiew, natarcie na Kulików, walki o Skniłów, odsiecz Lwowa,ucieczki na lokomotywie, przemianowanie pułku na ósmy pułk piechoty Legionów, okopy, ranni, walki uliczne wszystko to przebijało się przez krąg otaczającej mnie senności. Nazwymiejsc nie widzianych, zdarzenia nigdy nie przeżyte nabierały specjalnych,stworzonych przeze mnie kształtów. Powstawały z nich miraże ofantastycznych kolorach. Trójwymiarowe fatamorgany na granicysnu i jawy, otoczonenimbem ważności i grozy, budziły niepewność,drżenie wewnętrzne i nieuświadomione przeczucieczyhającegow rumowiskach przeszłości kataklizmu. Przenocowaliśmy w tymczasowo wynajętym mieszkaniu, na parterze domu przyulicy Krynicznej. Spaliśmy na materacach, napodłodze, bo meble nie nadeszły jeszcze z Lublina. Wicherekspałprzytulony do mnie. W środku nocy zaczął skomleć. Ojciec wynosiłgo na dwór, ale chociaż piesekwysiusiał się, skomlenie wracało. Trzeba go było nosićna rękach i utulaćjak niemowlę. Zasypiałam i 147. budziłam się, i znów zapadałam w sen. Sny tejpierwszej nocy naSaskiejKępie pełne były lęków i ucieczek. Przeciskałam sięnieznanymi zaułkami ulic, chowałam w fundamentach niedokończonychdomów. Z daleka strzały. To do mnie. Ale nie dosięgają mnie. Uciskaaż do bólu uczucie osaczenia. Za chwilę coś się stanie, zawali, przygniecie mnie. Biegnę, uciekam, biegnę tak szybko, że nie mogę złapaćoddechu. Budzi mnie skomlenie psa. Przyciszona rozmowarodziców. Jutro, po rozmowie w ministerstwie mówi ojciec pojadędo Lublina. Odwiozę psa- On tunie przeżyje. Za mały. Chce mi się płakać na myśl o utracie szczeniaka, ale odczuwam teżulgę wydobycia się z gmatwaniny tamtych ulic w bezpieczeństwonocy w domu. Dobrze, żenie mówią Już owojnie. Rodzicewe dwojerzadko mówili o wspomnieniach wojennych. Inaczej, gdy zbieralisiękoledzy . ojca. Ich opowiadania towarzyszyły moim zaśnięciom,zanim jeszcze nauczyłamsię rozumieć. Podczas gdy oni, nieświa- domi przekazywania lękówi buńczucznych przeżyć ze swojejprzeszłości, mówili, ja wchłaniałam w siebie nie tyle treść ich opowieści,ile grozę, którą mnie wypełniały. Z opowiadańwstawały duchy, ale,odsuwane w zapomnienie jasnymi palcami dnia,powracały tylkonocą. We dnie matka deklamowała czasem śpiewnie: Gzis w nocy, slancą w ręku, w husarskim srebrnym stroju, Przez okno brat umarły zaglądał do pokoju. Miał księżyc napancerzu, A v)oczach blask zielony, Mój brat wmoskiewskiej tiurmie Przed laty zamoczony. Kań jego pod jaworem Biłniespokojnie nogą. Hufjego towarzyszy od lasu ciągnąłdrogą. A on swą srebrną ręką, Ściągając włosy s: czoła, Zza okna wołał do mnie: Wstań, bracie, Polska woła! Wzrastałam w świecie symbolów. Symbol "Polska" osłaniał, otulał i uświetniał. Nigdy nie ośmielałam się kwestionować symbolu,chociaż jego znaczenie długo pozostawało mgliste. Dopiero zoddalenia, zza Oceanu, z przyczółka mojej amerykańskiej dojrzałości 148 ,. /żarnsymbol, smakuję jego gorycz, wącham go, dotykam i roz""Jam przed sobą w kontemplacji. Ile zeschłych,pokruszonychtraw, liści, kwiatóww tym zielniku przechowywanym dotąd wskrytce, do której niesięgało trzeźwe światło dnia. Pióra ptasiei źdźbła słomy, ziarna piasku i dźwiękiumarłe, stukające Jak kołatkikościelne wWielkim Tygodniu. Głuche. A wtedy, w odpowiedzi napatos deklamacji matki przyśpieszone bicie serca i nie uświadomiona jeszcze, przekazywana jak sztylet wsłodko pachnącym snopiepolnych kwiatówobawa. Przeczuciezagłady. Rodzice moi byli ludźmi młodymi. W chwili przyjazdu na SaskąKępę matka nie miałajeszcze trzydziestu lat, aojciecbyt niewiele odniej starszy. Należelido pokolenia czynnie zaangażowanego w odzyskiwanie niepodległości, wojna była, wielkim romansem ich życia. Kruchość odzyskanej niepodległości nie przerażała ich. TO) co przekazywała mi matka: strach,niepewność,lęki atakujące mnie w snach,przenikałoją bezwiednie jakpromienie niewidzialnejplanety,która,zdążając ku nam, już uwrażliwiała ludzi na swoje nadejście. Nicrównież nie zakłóciło mojej bezgranicznej wiary wsiłę, nienaruszalność i bezpieczeństwo kraju, który był mojąojczyzną. Ojczyzna byłasymbolem. A miejscem, z którego przez piętnaście lat ją poznawałam,była dzielnica na prawym brzegu Wisły. Przyjrzałamjej sięnastępnego dnia. Ramię rzeki, zgięte łagodnie, z bransoletąmostuu przgubu dłoni, obejmuje zielone płaty pól. Okres, w którym wzrastałam, zostanie później nazwany okresem Dwudziestolecia albookresem Międzywojennym, ale mnie wszystko wtedy wydawało sięnieskończonością. Przez pierwsze miesiące pobytu w Warszawietęskniłam. Przeżywałam szok oderwania, utraty znajomych miejsc. Moje wrastanie w ojczyznę, krajobraz, otoczenie ludzi bliskich,odbywało się wLublinie i wLubelskiem poprzez rodzinę matki. Nieżałowałam właściwie niczego z osobna. Do rodziny matki jeździliśmyw odwiedziny, w szkole, w gimnazjum Unii Lubelskiej, w którymbylam zaledwie przez pół roku, nie nawiązałam przyjaźni ani też niewyniosłam z niej dobrych wspomnień. Uczucie przykrości, niewygody, które wydawało mi się tęsknotą za dawnym miejscem, byłopewnie uczuciem utraty bezpieczeństwa, stałości. Podobnąwrażliwość odczuwa roślina przeszczepionana inne miejsce. Uczucia tegomiałam doświadczać kilkakrotnie w życiu, jednak już na skalęglobalną i jako jednego z symptomów emigracji. Ale jeszcze skokwstecz: gimnazjum Unii Lubelskiej. Przyglądam mu się z otHegtościprzeszłopółwiecznej. A jeszcze pamiętam. Szkoła jest przecież takżeczęścią ojczyzny. 149. Miałam osiem lat. Dorastałam. Po skończeniu trzech oddziałówszkoły podstawowej nadszedł czas na gimnazjum. W Lublinie byłowtedykilka prywatnychgimnazjów żeńskich i jednopaństwowe. Różnica w opłacie czesnegoogromna. Ojciectwierdził przy tym,że gimnazjum państwowe stoi na wyższym poziomie i w przyszłościda mi więRsze uprawnienia. Była to jednak twierdza trudna dozdobycia. Trzebamówił ojciec mieć mocne plecy. Starałsię więc o protekcję, a ja z matką przerabiałam zadania, aby się. przygotować dowstępnego egzaminu. Najwięcej lubiłam te o kupcach: kupiec kupił 5 kilo kawy jednego gatunkui 3 kilo drugiego. Nie znosiłam natomiast zadań z rodzaju:z miastaA do miasta Bwyruszył piechurrobiąc tyle a tylekilometrów na godzinę. Matkarysowała linię na papierze. Na dwóch jej końcach dwa nierównozakreślone kółka. Wyobraźsobie, że tokółko, o tu, patrz, to jestmiasto A istąd wyrusza piechur. ,W którym punkcie się spotkają? Mogłam jeszcze wyobrazić sobie kupca z kawą, widziałamsklep,czułam przyjemny zapach kawy,a koło kawy na ladzie wielki blokczekoladowo żyłkowanej chałwy- Ale miasto A i miasto B! Jak się nazywa to miasto A? Po co ci to? Zapamiętaj, żeA, a drugie, żenazywasię B. A po co tenpiechurtam idzie? Nie uważasz! To ci niepotrzebne, idzie piechur i już! Matka miała wyobraźnię matematyczną. Mojanieumiejętnośćdoprowadzała ją do rozpaczy. Ja zwariuję z nią! Jazwariuję'Zastanów się, skoncentruj! Takie łatwe'zadanie! Ja nie rozumiem, jak ty tłumaczysz! Zaczynałam szlochać,rzucałam zeszyty i płakałam, że nie zdam tego piekielnego egzaminu. Matka uczyłamnie rozwiązywaniazadań arytmetycznych, prze. pytywała na wyrywki z tabliczki mnożenia. Kolega ojca, dawny. nauczyciel, powtarzałze mną zasady deklinacji, uczył gramatyki. Ojciec tymczasem dobijał się w mieście o owe "plecy", które miałyutorować mi drogę do gimnazjum. Zapewniał, że ma Już "obrobione" z Jakimś dyrektorem, z dawnym prefektemmatki, któryzkolei miał swojego człowieka w gimnazjum. Żyłam w gorączkowympodnieceniu. Nie dochodziły do mojej świadomości zakulisowe konszachty dorosłych. Byłto manewr obronny psychiki, bo gdybymzorientowała się i gdybym uwierzyła, że dyrektor iksiądz, którychnazwiskarodzice wymawiali szeptem, zapewnili, że wszystko"obrobione", straciłabym do siebie zaufanie i może zaufanie do całego 150 - - . światadorosłych, w którego autorytet i uczciwość tak bardzochcia^^m wierzyć. Jeśli "obrobione", to po co egzamin? Egzamin odbył^sHę. Pamiętam chłód szerokiego korytarza, chociaż było to późne lato. T -i'Tobezwładniające uczucie paniki,które zawsze później, aż do chwili. ,:';'-c oterony tezy doktorskiej na uniwersytecieColumbia w NowymJorku, nawiedzało mnie przy egzaminach i występach publicznych. " , Po tym ostatnim szoku przestałam się bać. Ale na tomusiałam czefcać niemal czterdzieści lat. Teraz najważniejszybył egzamin wstępny. Wydawał się warun. kiem życia. A był jak mecz bokserski. Matkatrzymała mnie doostatniej chwili za rękę. Podsuwała kubeczekz gorącą herbatą z . termosu: A może sięjeszczenapijesz? Ale jaJużsię wyrywałam. Już dzwonek. Już należy zajmować miejsca w wielkiej klasie. Drzwizamknęły się za kilkudziesięciomakandydatkami. A przyjętychmogłobyćtylko trzydzieści. Na korytarzu zamilkły szepty matek. W klasie też cisza. Nauczycielka rozdaje arkuszepapieru. Kartkiz zadaniami. Poznajęmiasta A i B. Tylko to nie piechur wyrusza,lecz pociągi. W przerwie wytoczyłam się na korytarz. Matkapodbiegła, przetarłami czoło chusteczką zwilżoną w chłodnejwodzie, podsunęłaherbatę z cytryną. Pij! Jedz! Zjadaj kanapkę z serem! Jedz! Musiszmieć siłę! Niemów teraz! Przełknij) No, więc jakie zadanie? Z miasta Awyjeżdżapociąg? No, widzisz! triumfowała. 'Widzisz, przerabiałyśmy tezadania. I napisałaś! Wiedziałaś! śmieje się. Piłam, pogryzałam chlebemz serem. Z ulicy na korytarz wpadały ukóśnppromienie słońca. Naokoło brzęczenie głosów: wypytywania, pocieszania, - Matka jak trener na ringupodtrzymuje: Zmęczyłaś się. Ja wiem. Ale wytrzymasz. Powiedz sobie: wytrzymam! Z polskim dasz sobieradę. Najważniejsze,że przeszłaśarytmetykę. Jak to nie wiesz? Przeszłaś! Jak skończysz, pójdziemy doRutkowskiego na ciastka. -Dzwonek'. Wróciłam na ring. Zanurzyłam stalówkę w kałamarzu. Widziałam zachęcający,niebieski wzrok matki. - Wytrzymasz! słyszałam, Wytrzymasz! Egzamin zdałam, do szkoły zostałam przyjęta, ale gimnazjumpozostało twierdzą dostępną jedynie dla wybranek. W klasie było nastrzydzieści, liczyło się zaś tylko koło dziesięciu uprzywilejowanych. Wśród nich córka wojewody, córka dyrektorabanku, córka prezesaspółdzielni rolniczej. Te trzymały sięrazem. Nauczycielki zwracały 151. się do nich po imieniu, łagodnie, protekcjonalnie. Douprzywilejowanych zaliczała się też córka największego kupca bławatnego, uktórego rada pedagogiczna miała otwarty kredyt na raty. Po raz pierwszy zetknęłam się z podziałem społecznym i przywilejami, których nie mogłam zrozumieć. Ich przyczyny poznałam dużopóźniej. W ojczyźnie mojej, w której tak pragnęłam współuczestnictwa, nie było równości. Nigdy też oprócz obowiązkówobywatelskich nie otrzymałam prawobywatelskich. Przedwojną byłamna tozbyt młoda, po wojnie opuściłam Polskę, W gimnazjum lubelskim,rozżalona i zdezorientowana, odczułam na własnej skórze, nie rozumiejąc wtedy, co odczuwam brak demokracji i szacunku dlajednostki. Przez pierwsze trzylata nauczania, zanim zdałam egzamin dogimnazjum, chodziłam do szkół prywatnych. Byłato najpierw szkołaćwiczeń imienia Szymona Konarskiego w Lublinie. Pamiętamuczniowskie mundurki,czapki szkolne zdaszkiem, mojąmordęgę nalekcjachkaligrafii i nieustający spokój poprawiającej mi rękę nauczycielki. A potem przez rokrok poprzedzający nasze przenosiny hA-Saską Kępę była szkoła Sióstr Zmartwychwstanekna Żoliborzu. Wspominam ją łagodniei ze wzruszeniem jako jedyny okres, w którym uczyłam się odczuwać głęboko przeżyciareligijne. W obydwutamtych szkołachbyłam sobą. Odrębną, traktowaną indywidualnie. Tu, w gimnazjum państwowym, stałam się nazwiskiemprzyczepionym doławki, Byłamniezauważalna. Razem z grupą skromnych,przerażonych uczennic tworzyłam tło dla elity klasowej. Byłyśmyprzerażone nagłym przejściem z "ćwiczeniówki" doprawdziwegogimnazjum, a także tym, ze za zły stopień mogą nas wyrzucićzeszkoły i wtedy dla wielu z nas, którenie będą mogły opłacić prywatnej szkoły, skończy się kształcenie. Bałyśmy się, że złym ruchem,niedostateczną uwagą możemy się narazić nauczycielce. Gdzie się gapisz? padało nieraz. Jak siedzisz! Niemyśl oniebieskichmigdałach! Prostowałam się zdenerwowana. Skupiałam się na słowachnauczycielki, podnosiłamdwa palce, wyrywając się do odpowiedzi,ale nie zwracano na to uwagi. Czułam się spychana, skazana naprzeciętność, wracałam ze szkoły zgnębiona. Szłam ranoniechętnie,bojąc się, że znów z zamyślenia wyrwie mnie głos: Niegap się! O czymmyślisz? Najgorsze były wypracowania z polskiego. Wszystko Jedno,jaki temat nam zadano, fantazja moja wybiegała munaprzeciw. Pisząc ledwo mogłam nadążyć za myślą, schwytać cisnące 152 się słowa. Nie zastanawiałam się nad ortografią ani gramatyką. Klasówki wracały pokreślone czerwonym atramentem. Aż przyszło to najgorsze. Rozdanie klasówek z polskiego przedpółroczem. Czuję drżenie palców, ściskaniew gardle, omdlałośćciała. Strach. Strach niewspółmiernydo wydarzenia, ale przecież tensam, który po latach paraliżował mnie w chwili nalotu,tensamstrach, gdy wyskakiwałam z tramwaju przedłapanką albo kiedysłyszałam ciężkie buty niemieckiewalące ochodnik ulicy Francuskiej, ten sam strach, kiedy w korytarzu szpitalnym oczekiwałam napooperacyjną diagnozę lekarza. Strachdziecka Jest jednak bardziejbezbronny niż strach dorosłych:zamyka wszystkie tunele,, wyjścia,ciemność dusi niby czarne welony, światzdaje siękończyć. Otwieram zeszyt. O szyby uderza drobny, suchy śnieg i białe niebo nieprzepuszcza słońca. Zdobyłam się na odwagę, aby ten zeszyt z klasówką otworzyć. Nie szybko, zdecydowanie, ale jakby tobył wyrok: otworzyć! Dwukrotnie podkreślony czerwonym atramentem rozsiadł się tam mój wróg błąd ortograficzny. Wielki, kłujący, szarokorzenny chwast. Potężnieje, rozrasta się, dusi. Niczym wobec niegonarracja wypracowania, pomysł ujęcia tematu, poezjasprzęgniętychz sobą wyrazów, cały ogród językowych melodii, które brzmiaływuszach tak, jakbym zapisywała nuty, nie słowa. Błąd dusi i przerasta. Jest dysonansem, zagłusza. A przez pół stronicy czerwonymi literami: Niedostatecznie. Ijakby to jeszcze nie wystarczało, potężnacyfra, jak dinozaur z małą główką i workowatymtułowiem;2. Zamykamzeszyt. Zamknięcie głuchejak wieko trumny. Żałobnarozpacz dusi i ołowiem obciąża nogi i ręce. Rozpacz nie docenianagrzez dorosłych. Rozpacz, która wydaje się,że nigdy się nieskończy. Świat zatrzymałsię, ściemniał. Dźwigając swój ciężar, wracam dodomu. Śnieg topniejena chodnikach Krakowskiego Przedmieścia. Za mnąbudynek szkoły. Odwracam się, przystaję: nie wrócę tu. I nagle zaczynam biec dodomu. Szybciej, szybciej. Potrącamprzechodniów na ulicy. Śnieg uderza w rozpalone policzki. Prędzej. Wpadam do mieszkania zaczerwieniona i jużod progu rozpłakana. Rzucamsięna tapczan. Ale co sięstało? matkapotrząsa mnie za ramię. Co sięstało? Zdejm płaszcz. Powiedz, no, powiedz! Zobacz! Zobacz wteczce klasówkę! Łkam nad potęgąbłędu, nad czerwonymdinozaurem oceny, nadcałą barwną łąką słów,którą zachwaścił mój błąd. Matka pochyla sięnadzeszytem. 153. Ach, to to' mówi. I widzę,w podejrzliwym oczekiwaniu spostrzegam nie litość, nierozpacz, ale jakby cień rozbawienia. Jest zatuszowany natychmiastwspółczuciem, lecz ten cień, ta delikatnachmurka uśmiechu wyrywają ze mnie okrzyk buntu: Ty się śmiejesz! Śmiejesz się! Ale skąd! To ci się tylko zdawało! Przyglądamsię podejrzliwie matce, oceniam. Promyczek uśmiechu zgasł. Teraz tylko jej twarz, pełna chmur, jak lustroodbijakataklizm klasówki. Więc powiedz sama, czyto sprawiedliwie? Nie! matka przytakuje mi gorąco. To niesprawiedliwie. Alety, i to powinna zrozumieć nauczycielka, napisałaś to słowofohetycznie. Co toznaczy? No, tak, jak je słyszysz. Zbliżam się do stołu. Zapuchniętymiod płaczu oczami dopadammego wstydu i powodu dramatu. W czerwonych ramach, podkreślony dwukrotnie, drwi ze mniebłąd ortograficzny: MENSZCZYZNA Ja już do tej szkołynie wrócę. Wrócisz, ale na krótko. Dlaczego? ; Wyjeżdżamy do Warszawy. Na stałe. Tam pójdzieszdo szkoły. A- Do Warszawy? Naprawdę? I już na zawsze? Na zawszeOtwierają się zamkniętewyloty tuneli i unosi pułap nieba. Przezrozdartą czarną zasłonę widać białą słoneczną drogę. Wysoki brzeg rzeki stał się tłem dalszychwydarzeń- Codziennadroga do szkoły prowadziłaWałem Miedzeszyńskim wzdłuż Wisły. Potem betonowe schodki wiaduktu,gdzie w ich wgłębieniu grałczasemsamotny skrzypek, i zaraz biegiem do przystanku. Nadjeżdżał czerwony roziskrzony tramwaj i ślizgał siępo moście Poniatowskiego, a wesołe, beztroskie dzwonienie rozpoczynało dzień. Ale najważniejsza była rzeka. Toona oznajmiałapoczątek wiosny: już kry ruszyły na Wiśle. Ona odbijała jesienne-płaszcze drzew: 154 '"^początek szkolnego roku. Kokieteryjna o wschodzie i zachodzie^ońca. Wiatry zimowe biegły od niej, tnąc policzki, przenikając^"^chłodem. Śnieg zamarzał na brwiach i rzęsach. A latem, w suche -,'apaly:Chodźmy na spacernad Wisłę! I tam delikatny chłód. ". i szemranie, plusk wody jak uderzenia pulsu. Rzeka stawała się -" symbolem ojczyzny. Wrastałam w nią nieświadomie,ukorzeniającsię lam właśnie na całe życie, aby dopiero tu, za Wielką Wodą,zrozumieć, że zabrałam z sobą dwa wizerunki ojczyzny. Panoramęlubelską z Bystrzycą i strzelającą wgóręwieżyczką zamku,z BramąKrakowską, za którąw kiniepierwszy raz oglądałam film Śpiewającybłazen, z Ogrodem Saskim, opodal którego stała kamienica, gdzie sięurodziłam- Panorama lubelska przechodzi daleko w Lasy Janowskie,do Kraśnika i Urzędowa, gdzie cioteczni dziadkowie i babki, ichgościnność, dziwactwa i opowiadania, barwne, żyzne jak tamta ziemia, niewyczerpane w bogactwie tematów. A drugi wizerunek ojczyzny, loprawy brzeg Wisły: szeroka płaszczyzna pól i ogrodów, parkPaderewskiego i spojrzenie na Warszawę, tak bliską, znaną, a jednaknie tak bliską jak rzeka. Wszystko, co stamtąd, jest wiernością wobechistorii, lojalnością dlaludzi,miłością do melodii języka i intelektualnymuzasadnieniem przynależności. Ale ukorzenienie w ojczyźnie jest zawsze tam, gdzie dokonuje sięczłowiek. Więc i ten naszobecny dom nagórze, nad strumieniem,z unoszącym się nad nimwysokim niebem amerykańskim,połączony autostradą z miastem, - którewzrastało w moich oczach, tomiejsce, wykarczowane i obsadzone nawzór i na pamiątkęmiejsc zapamiętanych, ten skrawekziemi, gdzie teraz, w początkach czerwca,w wilgotnymnocnymupale ogromnelampiony świetlików wzbijają się aż doczubkówbuchającychzielonością tulipanowców, a puszyste drzewo wiśninabrzmiewa czerwieniąowoców,ten dom jest także ojczyzną. Jest tui panoramalubelska, i otaczający mnie wszędzie niemy a głośnydźwiękjęzyka, i brzeg Wisły, do którego terazpowracam. Tuz przy Wale Miedzeszyńskim jest ślizgawka, na którejLilka i japrzechorowałyśmy naszą pierwszą miłość. Bokochałyśmysię kolektywnie: "my" i "on". Wyłączność przyszła później. Chłopca, którego , obdarzyłyśmy takimuczuciem, przezwałyśmy "Kratką", ponieważnosił płaszcz podobny do szkockiego p^cdu. Nie rozmawiałyśmyz nim wiele, nawet nie wiedziałyśmy, jak się właściwie nazywa. Wystarczyła obecność naślizgawce. I chichoty, szeptanie jednadrugiej na ucho. Wojtek też brał udział w chichotach. Orientował^i ale jeszczeniewiele. W sprawie zasadniczej tego, co w 155. Ameryce nazywają/ac oflife, postanowił zapytać matkę. Było to uFolków w stołowympokoju. Dla bezpieczeństwa, a także by ukryćzmieszanie, wlazł pod stół. Jadwiga była zajęta. Jej skrupulatność,obowiązkowość. Jejdbałość o zdrowie i bezpieczeństwo dzieci przekraczałynieraz granice rozsądku; woreczki z kamforą, tran, leżeniepo obiedzie, badanie temperatury skóry za kołnierzem ("zgrzałeśsię", "odpocznij"). Opiekę ograniczała tylko do własnych dzieci,podczas gdy ja, zostawiana tam niekiedy przez rodziców, znajdowałam się poza kręgiem Jej krzątającego się czuwania i byłam zdana nasamą siebie. Teraz jednak Jadwiga, zajęta przygotowywaniem czegoś"nagodzinę", nie zwróciła na syna uwagi. Ukryty za zwisającymifrędzlami serwety Jak zabezpieczną tarczą, Wojtek odważył się: Mamusiu. Co, syneczku? Gdzie ty tam wszedłeś pod stół? Mamusiu,skądsię dzieci biorą? Jadwiga zadrżała. Cios wserce. Szatan wpełzł do chronionej przeznią oazy. Niewinność została zagrożona. Kto wniósłzarazek zgnilizny? Ktowszczepił jad w nie skalane nigdydotąd myśli? Jaki robaknadgryzłledwo budzący się pąk kwiatu? Szukała winowajcy. Ktobył w naszym domu? Z kim rozmawiał? Dlaczego Się pyta? Mamusiu. nalegał Wojtek. Nie wiem. Chłopiec westchnął. Byt zawiedziony, ale jeszcze próbował dalej: A kiedy się dowiesz? Jak siędowiem, to ci powiem. Wojtek wyszedł spod stołu. Po raz pierwszy zaczął wątpić wprawdziwość słów matki. Ojcowienie wtrącali siędofactsoflife ani też do wychowywaniadzieci. Ich funkcja to odprowadzanie dziewczynek doszkoły. Codziennie ranoidą brzegiem rzeki do tramwaju na wiadukcie. Lilkai jadźwigamyteczki, ojcowieteżniosą teczki. Są w mundurach. Należą do kasty wojskowej, o której później, jesienią 1939 roku,krzyczano głośno, że "zdradziła Polskę". Matkamoja uciekłaz "ogonka"po zasiłek RGO, słysząc te wyrzekania. Damy sobieMdę bezzasiłków upierała się. Coś zrobię, coś wykombinuję. Działo się to wtym najgorszym okresie, kiedy okna były bez szyb,piwnica bez węgla, a chleb trudny do kupienia. W okresie,gdynaWarszawę szła ciężka zima 1940 roku, Aie dotego jeszcze daleko, Uświadomienie seksualne(ang. ) 156 '. jeszcze niekończące się osiem latgimnazjum,po którychświat sięotworzy niezbadany, łagodny, zapraszający bezmiar świata. TerazŚwiatem jest wysoki prawy brzeg Wisły i tramwaj pędzącyszybkoprzezmost, tak szybko, że ledwo utrzymuje się na szynach, a my,stojąc na platformie, wpadamyw ściskuna siebie, zaśmiewamy sięz niczego i dusimy od śmiechu, wstrząsane gwałtownym hamowaniem wagonu na Tamce, przy ulicy Czerwonego Krzyża, a potemNowym Świecie, "Gastronomii" i Brackiej. Światem jestnowa,rodzącasię dzielnica SaskaKępa. Ciotka Wanda, siostra babkiFelicji, która farbuje włosy henną i jest starą panną, nie lubi stolicy -Kiedy podczas dorocznejwizyty rodzinnej w Łodzi opowiadamy oSaskiej Kępie, ogarnia ją przerażenie. Jej wyniosły nos, alabastrowyodWarstwy białego pudru, unosi sięw górę. Pałające węgle oczu podkrzaczastymi brwiami zieją przerażeniem. Co to zakępa? Gdziewy, mieszkacie? Zginiecie kiedyś na tejkępie. Zaleje was- Pójdzieto wszystko pod wodę. My tampływamy łódką, Wandziu. Mój ojciec ma słabośćdo Wandy, lubi z nią żartować. Jegooczy pod szerokimi czarnymibrwiamisą oczami Wandy i babki Felicji, alenos jeszczewiększy,prosty i hardy. Wszyscy śmieją się z przerażenia Wandy. Po cichu mówimy, żemahyzia na punkcie kotów. Przywiązuje je za nogę sznurkiem, żeby nieuciekały i nie łajdaczyły się. Ciotka Wanda zamyka mocno oczyprzed facts oflife. Jest to brudna, zła, szatańska strona życia. Nie jestw tym odosobniona. Przyrodnia siostra matki, Tereska, czujepodobnie. Ale o nieji o ciotkach osobno. Na Saskiej Kępie powstaje dom za domem, A środek dzielnicy jeststaleJeszcze pobojowiskiem śmieci, żerem bezpańskich psów, zabłąkanych kotów. Dopiero dalej park Paderewskiego oazazieloności,bogactwoliści zbieranych do zielników, jesiennyszelest pękającychkasztanów. Ojcowiew tym okresie są po prostuojcami. Mówi sięczasem o nich, żołnierzach, że wojsko jest chlubą narodu, gwarantemjego bezpieczeństwa- Łatwo jest w to uwierzyć zwłaszcza wtedy, gdywidzi się ojca nadefiladzie, w mundurze obłyszczących guzikach iczapce zapiętej pod brodą na pasek. Mikołaj, dostojny, wyprostowany, który teraz wziął teczkę z rąkLilki i idzie blisko, osłaniając nas obie odwiślanego wiatru, to synwsipoleskiej. Matka Jego, której nigdy nie poznałam, nosiłapciei nieumieczytać. Marzeniem jej życia byłowykształcić syna na księdza. Dlatego Mikołaj poszedł do seminarium. A dlaczego zrzucił 157. sutannę? Wojna? Czy też poznanie Jadwigi? Jego sumienna nabożność przemawiała do mnie. U mego ojca religia była częścią musztry wojskowej. Nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. Tylkoz matką. Mikołaj więc ożenił się. Jadwigabyła nauczycielką wiejską,ale chlubiła się pochodzeniem szlacheckim. Babka Paulina mówiłao rodzinie Jadwigi powściągliwie. Ale jak się ją zaczepiło, przydusiło! No,niechże mama powie. Mama przecież zna wszystkich ludziw Lubelskiem. A dajta mi spokój! Odwracałasię gniewnie, wpadając wpogrubiającą język gwarę. Siedziała jednak, przeżuwając w sobienagromadzoną wiedzę pokolenia. Ciemne Jej oczy błyszczały tajemniczym ognikiem. Odsuwała chusteczkę z czoła, tarła je,przyglądałasię swoim pomarszczonym rękom. Mówicie:szlachectwo? Takim szlachectwem tosobie d. obetrzeć- ' Dlaczego? Ja tam wiele nie chcę mówić i możeto, daj Boże, nieprawda. Aleludzie mówią, że jeden z tego rodu,to zdradził powstańca, co sięu niego ukrył z kasą powstańczą. W chlebowym piecu go ukryli. Zawierzył im. I zdradzili. Wydali. Dla pieniędzy. Od tych słów podsłuchanych, rzadko wypowiadanych otwarcie,spiętrzonafala opienistej grzywie uderzała grozą o moje zazdrośniechronione bezpieczeństwo. Powstańcy zrycin Grottgerapodnosilisię, potężnieli, a przywróceni na krótko życiu,stawali w kątachpokoju,omotaniw cienie jak w barwyochronne. I zaraz ktoś z NICHtargał drzwiami, dobijał się kolbądo drzwi. Strzały, krew,krzyk. Śmierć-przyczajona, nie doświadczonajeszcze nigdy, spadałaczarnym jastrzębiem o krwistym dziobie. Zdrada. Wydali go. A może to wszystko nieprawda? Może tylko fałszywe opowiadaniazawistnych ludzi? Bo jak można wydać,zdradzić powstańca? Na urodziny Lilka dostała odojca sygnet z herbem po kądzieli. Mój ojciec krzywił swoje duże, mięsistewargi. Uśmieszekna granicyKpiny i gorzkiego skrzywienia. Lutek mówił ty, chłop poleski! I sygnet dlaswegodziecka! Człowieku, oszalałeś! Mikołaj nieobrażał się. Ale zwieszał głowę, był bezradny. No,widzisz tłumaczył zrobiłem to dla Jadwigi. Dla niejtoma wielkie znaczenie. Chce przekazać tradycję córce, 158 llll%" Siedzieli obok siebie w milczeniu. Kwaśny dym papierosowyH^tpasywał pochylone ku sobie głowy. Nic nie mogło naruszyć mocyNch przyjaźni: anikpiny mego ojca, jego tnący, bezkompromisowy -^"krytycyzm, ani bezradność i upór Mikołaja. ^-? Na sygnetnie zwróciłam większejuwagi, zarejestrowałam tylko"-^'ego obecność na palcu Lilki. Interesowały mnie bardziej książki. ":^OdkrywałamwtedySłowackiego i nieraz późnym wieczorem zasy:- piałam w mgle jego poezji. Natomiast nie uświadomione sympatie politycznewybuchły pewnego dnia z pasją wulkanu, odgradzając na- zawszeLilkęode mnie. Pamiętam ten poranek na wale Miedzeszyńskim. Dziewiętnastymarca-Śnieg niesiony wiatrem od Wisły sypie wprostw oczy. Wiatrtamuje oddech. Śnieżna mgła otula daleki wiadukti most, i tylkoŚwiatła tramwajów, tylko ich dzwonki przedzierające mgłę. Od rzeki,ciężkiej od wczesnowiosennej kry,idzie potężny, rozrywający brzegiszum. Moja matka odprowadza nas do szkoły obchodzącejimieninymarszałka Piłsudśkiego. Wiatr przenika przez płaszcze aż dobiałych,uroczystych bluzek i granatowych plisowanych spódniczek. Matkapodniosłakołnierz futra. Przytulcie się bliżej do mniemówi. Bierze nasobiepod ręce Co za diabelska pogoda. jęczyLilka. Wlecze nogi w ciężkichśniegowcach. Ziewa. Co za głupiewymysły, żeby nawet wświęto nie dali człowiekowipospać! Słuchamobojętnie. Nie odpowiadam. Obchód wydaje mi się,obowiązkiem, jakimśspłaceniem długu wobec tych, którzywywalczyli niepodległość. Korzenie mojej lojalności są płytkie i minie wielelat, zanim uświadomię sobie prawdziwe znaczenie tego zachowania. Gdyby Lilka nieposunęła się dalej w swoich narzekaniach, gdyby pewnie powtarzając rozmowy usłyszane w domu nie targnęła sięna uświęcone, drogie mi wtedy symbole, nie doszłoby do walki. Idiotyczne akademie! I to dla kogo! Głupie wymysły! Dla ciebie głupie, bo samajesteśgłupia! Bądź grzeczna! gromi mnie matka. Nie obrażajLilki! Lilka nie pozostaje midłużna. Boląją nogi w ciężkich kaloszach,wiatr i wilgoć wciskają się za kołnierz, chce jej się spać, w nosiewilgoći trzeba sięgać głęboko do kieszeni płaszcza po chustkę. Mruczygniewnie: Ech! Sama jesteś głupia! Wariatka! I że jakiś głupi dziadmateraz swoje imieniny, to ja muszę lecieć! 159. Na słowa "głupi dziad", wielką obrazę symbolu, podrywa mflietrąbka bojowa. Staję przed Lilką. Słuchaj, cicho bądź! Nie pozwalaj sobie za dużo! Wzrusza ramionami, odtrąca mnie. Ja maminne przekonania! Jago nie uznaję! Wyrywam się powstrzymującej mnie matce. Oślepia mnie śniegi wściekłość. Rzucam się na Lilkęi okładam ją pięściami. A ona z niemniejszą furią wczepia się w moje włosy, ciągnie. Spadająberety. Walczymy zacięcie, potargane, zapłakane. Dzieci'krzyczy matka. Na miłość Boską! Rozdzielanas, dostaje przy tym nie zamierzony cios. Dyszy zdenerwowanaParuje oddech w nadwiślanymzamglonym powietrzu. Przeproś w tej chwili Lilę! Przeproś! Nie przeproszę! Ja nie potrzebuję jejprzeproszenia' Nie chcę, żeby mnieprzepraszała! Boże, Boże, co się z tobą dzieje matkachwytamnie za rękę,ściska do bólu. Diabeł w ciebie wstąpił. Szatan w ciebie się wcielił. Módl się,żeby Bóg wypędził z ciebie szatana! Są to stare chwyty matki ztym "wypędzaniem szatana". Stosuje jeod czasu do czasu,ażeby mnie przerazić. Jak byłam młodsza,straszyła mnie "ognistą ręką zza pieca". Ojprzyczajała się. Idzieognista ręka. ognista rękazza pieca! Leciałam do niej, przysięgając,że się poprawię. Ale terazna Wale Miedzeszyńskim ani ognistaręka, ani szatan nie pomogłyby. Byłam przekonanao swojej słuszności. Zapuchnięte od płaczu, wsiadłyśmy do tramwaju. Milczenieprzezresztę drogi. Próby ułagodzenia sytuacji przez matkę: zwracałasię tylko do Lilki, mnie ignorowała. Byłampod władzą szatana. Złedziecko. Na pewno poskarży się na mnie ojcu. Obraz zasnuty nadwiślańską mgłą chłodnego przedwiośnia. Smak śniegu na wargach. Popielate niebo. Szum ciężkiej, nieustępliwej kry na rzece: groźnełby pędzącego przed siebie stada bawołów. Dalej i dalej,do ujściarzeki, w spienione,ciemne morza, za wielkie wody. Ale obraz ten,mimo krótkiej, gwałtownej walki, dziecinnegoszamotania się naWale Miedzeszyńskim, po którym nastąpiło poczucie winy, przepraszanie, cmokania w policzek, obraz ten jakże bezpieczny. Bezpieczeństwo zapewnia tutaj i most. Jego żelazobetonowa konstrukcja,i wiaraw to, że będzie zawsze, że nic ani nikt go nie ruszy. I jeszcze: ślizgający się po moście czerwony kształttramwaju, kwiat w bia160 3^0"szareJrycinienalepionej na kartę albumu. Słyszę dźwięk tramwa,^owego dzwonkapoprzez woal drobnego,kłującego oczy wiosennego Ł,, A teraz odwracam kartę albumu. Buchają kolory czerwieni,ama'H' rantu, lila, iskry aż do dziś palące. Gorączka tej sceny odcisnęła się we' umie jak śladliściana miękkim piaskowcu. Lojalności bywają silniejszeniż rozsądek. Babka Felicja stoiz wyciągniętymi rękami, w każdej szklankazgorącą herbatą. Szkło prześwieca bursztynowo i paruje wrzątek. Płatekcytryny na spodeczku, czuję jegoorzeźwiającąkwaskowatość. I nagle krzyk: Zasypia! Fela zasypia! Obudźcie Ją! Na miłość boską' TociotkaWanda. Rudawosiwy kosmyknie dofarbowanych włosówspod hebanowego kasku koafiury. Ale babka Felicja zasnęła tylko namgnienie oka w tym przej ściu pomiędzy kuchnią a pokojem. Ojciec iwujek Olek przy stole. Podnieśli głowy, przerywając debat? polityczną. Spojrzeli. Felicja budzi się natychmiast i kontynuujeswojądrogędo stołu. Ale ojciec jest niespokojny izażenowany. Możliwośćnarkolepsji u matki nie przechodzi mu nawet przez myśl. Znów się mama nie wyspała. Znówzmęczona. Po co te sprzątania? Dlaczegomama tak się rano zrywa? Trzeba wypocząć. Felicjanie odpowiada. Już zapomniała o chwilowej zapaści i powrocie do utraconych krain. Lecz czy w tamtej chwili nagłego napadu snu znówbyła na scenie? Czy śpiew jej szum morzazamkniętego w muszli znów porywał, oszołamiał,przenikał słodyczą spełnienia, tak że znikało wszystko, świat przestawał istnieć? To nic, Tadziu. Zamyśliłam się. A o czym żeście mówili? Dziadek Józef wyczuwa nadciągającą chmurę. Niespokojnie, spodstrzyżonych krótko wąsików popatruje to nasyn^ to na żonę. Siądź tu, Felu, może byś jeszcze cośzjadła? Babka Felicja jest chuda,podobna do chwiejnejłodygi trzciny. Byle. wiatr, a złamie się. Ale oczyjej penetrujące, żarliwe dwapłomienie. " Mówimy o zadrażnieniach międzysejmem a rządem. Skończcie z tą polityką! To ciotka Janka, ciepła,pulchna,pojednawcza. Pachnie różanym pudrem, jej wymamkiurowana rękana kościstym ramieniu Felicji. Głaszcze Ją łagodnie, uspokaja, aleFelicjaotrząsasię, prostuje. 161. Wszystkiemu winien ten stary dziad! Mamo! Wujek Olek pochyliłgłowę nad stołem. Uśmieszek. Ostre liniewygolonych sinawo policzków. Gary Cooper mojej pamięci. Bębnipalcami po serwecie. Długie palcelepią kulkę z chleba. To znówniespokojnie wystukują rytm. Dźwięczy łyżeczka na spodku. Drgakolano i stopa jakby już na pedale. Cała postać wujka Olka sprężona. Tylkoskok i foretepian. Tylko unieść się, dwa kroki i Już rękaw miłosnym uścisku z klawiaturą. Ale ten czas, w którym wujek Olekprzeskoczy od stołu do fortepianu, czas, w którym z uśmiechemi z papierosem w kąciku ust, owładnie fortepianem, to czas dramatuich dwojga: ojca i Felicji. Ojciec nieco uniesionynad stołem, dłoniezaciśnięte wpięść. Mamo powtarza niech mama nie obraża mojegodowódcy. Ale wFelicji jużpłomień, iskry w oczach, goreje. I na nic uspokajająca ręka dziadka Józefa i jego przyciszony głos, nieśmiałe, bezradneupomnienia. Nienawidzę starego dziada! Słyszysz? Nienawidzęgo! Mamo! Ja wychodzę! Jatego nie mogę słuchać! Zniszczył nas. Zmarnuje cały kraj! Ja widzę, do czego to toidzie. Dokatastrofy! Zaczynam drżeć. Przytulam się do matki. Pochyla się do ojca,ciągnie go za rękaw. Szepcze: Ależ, Tadziu, uspokój się, po co teawantury. Babka Felicja płonie. Łzy na jej śniadych policzkach. Zmarnował nas! Zmarnowałmoje życie! Ojciec podnosisię. Opięty w mundur, lśniące wysokie buty. Dobranoc! Ja wychodzę. Babka Felicja ^ada wyczerpana na krzesło. Odrzuca z twarzyczarne skrzydłowłosów. Nie! płacze nie idź! Zostań! Ale ojciec już wstał odstotu. Już w progu, już sięga po pła^/\ /. Felicja płacze głośno. CiotkaJanka biegnie zaojcem. Nie robiłbyś głupstw, Tadziu! Nieumiesz rozmawiać ze swojąmatką. Nie możesz jej zrozumieć. Wracaj! Zaraz wracaj! Obrażasztylko matkę. Ja? Ja ją obrażam? To mama obraża mego dowódcę. Ciotka Janka pochylasię, szepcze: 162 A:' Ty nie wiesz, ty nie widziałeś, co sięz nią działo. Jakuciekłeś^2 domu. , A, tyle lat! Iznów mi przypominasz. , Dlaciebietylelat. Dlaniejtozawszeteraz. Zrozumto. Wracaj! Po co? - Ach Janka zaczyna płakać. Wy nieczuli,niewdzięczni,podli mężczyźni. Ojciec mięknie, Janki płacz wzrusza go. Ale jeszcze nie ustępuje. Szloch Felicji. Pocieszenia Wandy, monotonne jak litania: No już,Felu,moja droga Felu, moja kochana Felu, uspokój się, mojaFelu. W ten płacz,szloch bolesny, łkania, w nagłe, spazmatyczne wybuchy płaczujak zachłyśnięcie, w atmosferę napiętą jak cięciwa łuku, wktórej ja, widzwciągnięty w akcję na scenie, śledzę wszystkie role wdramacie raz jeszcze powtarzanym, a nigdy nie zagranym do końca,w ten pożar, który szedł po nas płomykami, zapalał, dusił nagle, bezuprzedzających akordów wgalopowal wujek Olek potężnymi tonamiPierwszej brygady. Olek! głos ciotki Janki zachrypły od płaczu. Zasłania uszydłońmi. Ciszej! Ciszej! Ale on już wyłączony, uniesiony. Już palcew żarliwej nierozłącznoŚci na spragnionych uścisku, chłodnych klawiszach. Jużdo nichprzylgnął, już nie wstanie, nie oderwie się do północy, do zupełnegowyczerpania. Odwrócił głowę, zaczepnymspojrzeniem przychwycił mego ojca. A ojciecjakby zmiękł, odtajał, odłożył płaszcz iza spojrzeniem Olka do fprtepianu. Olek z motto agilatoprzeszedłw ściszenie, zesmętniał, głowa na bok przechylona, wodzi wzrokiem za ręką. A palcesame toczą perliste arpeggia. Chłodne, wysokie tony opadają napokój. Olek przymknął oczy, wsłuchuje się w melodię. To już niePierwsza brygada^ towłasnejego wariacje, w których przeplatają sięlegionowemelodie. Uroczyskowa, sennaswojskośći tylko cichnące,jak dopalające się szczapy ogniska, łkania babki Felicji. Arpeggia jakpluskanie wody po kamieniach górskiego strumyka. Łagodzą. Przyciszonym, sennym głosem wuj Olek włączony w fortepian śpiewa: Rozkwitały pęki białych róż. Uspokajana, gładzona rękami sióstr babka Felicjaunosi głowę, jejboleśnie przykurczone usta łagodnieją. Ojciec oparty o fortepian,jego spojrzenie na babkę zatroskane, ale stoinieruchomy. Nie poja163. wit się gest pojednania, obydwojgu odjęta umiejętność łatwego zbliżenia. Dziadek Józef zwiesił głowę. Przez całe życie te dwa walczącezsobą płomienie. Nie dla niego ten odnawiający się dramat utraty,niespełnionej miłości, nieodczytanej do końca rozpaczy. A czy ktośmyśli onim? Ojegozawiedzionych ambicjach? Matka moja wyciągarękę i cofa. Chciałaby popchnąć ojca w kierunku Felicji. Ale to nie tosamo,co sprzeczka, a potem przepraszanie na WaleMiedzeszyńskim. Nikt jej tu nie usłucha, stoi poza zaklętym kołem. A jarozdwojona,rozdygotana, przejęta babką,lojalna wobecojca, porwana melodią, uwiedziona piosenką. Nie jestem tylko z samymcierpieniem Felicji, czułej, kochającej, przekazującejmi siebie wełzach i z nadzieją, że ją kiedyś, niespełnioną, spełnię. Babka Felicjajednocześnie przeraża mnie. Jej płomień pali i wzbudza uczucielęku,niepewności, zagrożenia. A przy ojcu, nieskorym do dialogów, niepoznanym do głębi, nieczułostkowym bezpieczeństwo. Idlategobyć może rządzi mną pierwszeństwo lojalności. A jednak, kiedyspoglądam nadrgające jeszcze szczupłe plecy Felicji, to pierwszeństwo lojalnościz ojcem mnie dręczy. Czuję, żedzieje się krzywda,którą zrozumiemzbyt późno. I że ja, stającpo stronie ojca, odkrzywdy tej jak od oparzeliny nigdy nie zagojonej odsuwam się,omijamją. Dziadek Józef przenosi wzrok z ojca to naFelicję,to namnie. Ostrożnie wstaje od stołu i biorąc mnie za rękę, prowadzi dodrugiego pokoju. Powiedz mi swojewiersze uśmiecha się. , Wybucham płaczem: Nie! Nie' Nie! No, zrób mi tę przyjemność. Ja tak lubię słuchać twoichwierszy. Rozdział V Brunatnaścieżka mnie wiedzie. , Otwartą dąż? drogą, Beztroski, zdrowy, wolny, - Przede mną cały świat. Brunatnaścieżka mnie wiedzie,Dokąd zapragnęiść,I odtąd niewzywam szczęścia,Gdyż szczęściem jestem samWalt whinnan, 1865. Dziś nad ranem po dniach dławiącejsuszy nawałnica. Ciężkiepomruki grzmotów. Wściekłe, zajadłe warczenie. Obwisa nisko ołowiana kopuła nieba. Dusi gorąca wilgoć. Nad wysokimi masztamitulipanowców niebieskie zygzaki błyskawic tną ciemność. Trzęsie siędom i drżą przerażone psy, nasze^wilczury. I naglepręgi ulewy EStrumienie oszalałej wody na pożółkłą, zdławioną suszą trawęnńszego wzgórza. Rano nabrzmiała zieleń paruje gorzko-słodkim oddechem. Roz" puszczonewłosy złotej płaczącej wierzby otrząsają sięz deszczu. W porannej, niebieskiej jasności droga wśród drzew, otwarta i zapraszająca. Zbłękkniały świerki i srebrzyście połyskująna nichostatniekrople deszczu. A dalej dostojny Jawor amerykańska sycamore. znaczącaukryte źródła. Kora jej popielata, szorstka, naga. Nie ima jejsię trujący bluszcz poison wy. Jawor, sycamore, jest tu dla mnierodzaju żeńskiego. Jej ramiona, białe konary jakby zanurzonew mleku, rozłożone szeroko, koliście, ruchem tancerki wspinającejsię na palce. Wysoko, tam,gdzie rozdzielają się dwa konary dziupla. Wychylone puszyste główki małych niedźwiadków; Toszopy racoons. Cała ich czule kochająca się rodzina. Czasem widaćbujny ciemnopręgowany ogon, a czasem okrągłe wilgotne oczy 165. migną w ciemności. Pewnego ranka szopy szły gęsiego środkiemnaszej drogi: matka prowadziła za sobą maleństwa, a one ufniepostępowały za nią ubitą, brunatną ścieżką. Droga od domuprowadzi ażdo szosy, lśniące) teraz, spłukanej ulewą, i ażdo szerokiej,rozpostartejpod wyniosłym niebemdoliny Dulaney Valey. Jeszcze wzeszłym miesiącu ogrody doliny były białeod kwitnącychdereni. Ale teraz już czerwiec idrzewa dogwoodów zblakiy. Dopierowczesną jesienią obsypią je jagody koloru głogu. Przekwitły jużazaliei tylko brunatnie zeschłe płatki na krzakach będą wspomnieniem poorgii bieli, czerwieni, cyklamenu i zwiewnej pianie koloru bzu i jutrzenki. Czerwone róże pną siępo płotach, a aksamitne fioletypetunii sunąpo grządkach, opadają karminowymii śnieżnymikielichamiz zawieszonych na werandach ibalkonach koszyków. W wymoszczonej zieleniądolinie małe domki. Idroga otwartado górCumberland,gdziePotomak,rzeka stanu Maryland, utworzonaz dwóch górskich dopływów, rwie kamienistym łożyskiem. Droga schodząca ku dolinie Dulaney przebiega obok szkoły. Nawzgórzu opadającym tarasami ugiadzonych trawników ku szosie szare, surowe gotyckie budynki. Na zboczutu i ówdziewpięte jakwstążki młodej dziewczyny rozkwitłe już krzewy małychróżyczeknazywanych rafairies, wróżki. Szkoła zajmujecałe wzgórze. Ogrody opływają budynki, kortytenisowe i boiska, Szkota,uniesiona ponad zatokę i połączona drogą,jest wyobcowana z miasta, poza nim. Miastozmienne, burzącei budujące, nieustannie w procesie powstawania. Szkolę łączy znimtylko highway, które czerwonoceglaną stopą przylgnęło do portu. Aprzecież była to szkoła Jacka,chłopca, który stoi w porcienowojorskim, trzymany na lejcach przez babcię, i czeka na swojąopowieść. Jakże innata szkoła od mojej szkoły w Warszawie! Tamtawpisanabyła w miasto. Myśląc o niej, czuję gorączkępośpiechu i drżącą obawę przed spóźnieniemsię. Więc skok z tram. waju na Bracką. Prędko, prędko koło sklepu Braci Pakulskich, rzutoka na przeciwną stronę, gdzie magazyn Braci Jablkowskich. Jużwidać yocztę na placu Napoleona i zaraz Mazowiecka. Pachnąciastka zZiemiańskiej. To tu. Ten sam budynek. Mazowiecka 12. A wcześniejjeszcze był lokal po przeciwnej Strome ulicy,numer 11. Wbiegam tylnymi, drewnianymischodami (frontowe tylko dla gościi w uroczyste święta). Jeśli nie zdążęprzed dzwonkiem, woźny zam Szosa (ag. ) 166 Kknie drzwi i trzeba będzie iść frontowymischodami, prezentującl^wszystkim hańbę spóźnienia. Zmieniam buciki na miękkiepantofle oS filcowych podeszwach. I szybko, szybko, żeby nie spóźnićsię, do sali'; gimnastycznej na modlitwę. Atam już ustawione klasamiwzdłużdrabinek gimnastycznych czarnefartuchy z białymi kołnierzykami,, nauczycielki śpiewuprzy pianinie. Podaje ton, wznosiręce: Kiedy ranne wstają zorze,Tobie ziemia. Tobie morze,Tobieśpiewa żywioł wszelki,Bądź pochwaleń. Boże wielki! Szkoła ta nie ma ogrodówani wielu budynków. Opływa ją miasto,ogrodem jest pobliski Ogród Saski. Tworzyją sześcian kamienicy, zawieszony nad ruchliwą śródmiejską ulicą. Na jej długich korytarzach drzemie troskliwie pielęgnowana cisza. Palce na ustach: ciii. lekcje. Klasy ciemnawe, okna wychodzą na przeciwległebudynki, alewklasach od ulicy jaśniej i głośniej, na dole szumi Mazowieckaimożna obserwować gości wchodzących do "Ziemiańskie j". Stamtąd zapach ciastek. Nad tablicą, po obu stronach orla na czerwonympolu dwa portrety:Dziadka iprezydentaRzeczypospolitej. Prezydent jest mniej ważny, gdyż nienosi munduru inie opromienia gogloria męstwa, konspiracji i walki o niepodległość. O jego zdoby czach naukowych wiemy mało. Wydająsię nam blade wobec romantyzmu oręża. Później prezydent straci jeszcze więcej. Rodzicewdomu gorszą się,że rozwiódł się z żoną. Ale stanie się to dużo później,gdy na portrecie Dziadka zawiśnieczarna, żałobna krepa. Będzie tosygnał, że Dziadek nie jest już z nami, że przeszedł do historii. W szkole są dwie osoby jednako ważne. Idę międzynimi,trzymana mocnoza ręce. Niejest to otwarta droga, ale "przedsionekżycia", bo tak czasem nazywa się szkołę. Posuwamsięjak w uprzęży,nie oglądając się na boki, pewnanieograniczonego bezpieczeństwa. Gdybym wiedziała, że stąpamypo chmurach! Ale przekonam siędopiero o tym, gdy z "przedsionkażycia" wpadnę wprost wczeluść,bez schodów, bez łagodnego obsuwania się wpadnę w realia wojnyi okupacji. Te dwie osoby to dyrektorkai ksiądz. Niewątpliwieważnych osóbbyło więcej, ale tych dwoje zakrzepło wsymbole; to figury zbursztynu, które kładę na dłoni ipozwalam je południowemu słońcuprzenikać i rozgrzewać. Dyrektorka stoi oparta o ścianę saligimna167. stycznej. Jej oczy koloru ciemnego piwa. Spojrzenie przenikai pali. Siwe, włosy przylegają ściśle do czaszki. Pasowałby do niejhabitprzeoryszy. Jest to osoba, która cale życie służyła w zakonieidei. Twierdzi, że nauczycielstwo to najpiękniejsze powołanie. Typowinnaś uczyć mówi do mnie powinnaś! Wyznaczyła więcjużdla mniedrogę. Ale wymykam się: Nie, to nie dla mnie! Dosięgły mnie jednak po latach jej przepowiednia i zaklęcia. Dyrektorka ogarnia wzrokiem salę. Prostują się czarne fartuchy z plamamitwarzy w obramowaniu białych kołnierzyków. Bystro przepatruje: czy włosy nie fryzowane? Czy nie ma czasem pomadki naustach? Czy czysty kołnierzyk przykażdym fartuchu? Czy buty,zabrudzonepyłem ulicy,zostały zmienione na miękkie pantofle? Potem spoglądana orła białego w koronie, może myśląc, że jej ramiona są też skrzydłami ptaka. Jej młodość byławalkąo szkołę. Starość jest spełnieniemmarzeń:wychowujepierwsze pokolenia niepodległego państwa. Uwielbienie dla państwa stanowi regułę zakonu, doktórego należy. Świat poza murami jej klasztorujest mglisty, onikłym znaczeniu. Trudno w to uwierzyć dziś, z odległości czasu i przestrzeni, aleciasnota tej swojskościbyła niemal szczęściem. Nie wolno lekceważyć religii dyrektorki. Sama wierzy w nią tak głęboko, że natychmiastoddałaby za nią życie. Dziadek na portrecie jest WielkimPrzeoremjej zakonu, gwarantem reguły istrażnikiem zakonnych murów. Uczucia,które ją wypełniają, dodają jej przysadzisteji pulchnejsylwetce godności i dystynkcji. Jest wzorem godnym naśladowania. Szanuję ją, a jednocześnie ogarnia mnielęk, kiedy "woła mnie panidyrektorka". Ale naprawdę, nie wiedząco tym, wchłaniam ją całą wsiebie, skąd niewidoczna będzie mnie upominała całe życie. Alboprzyłączysię do aprobującego uznania,chwaląc jednak nie mojeosiągnięcia, lecz dobrze spełniony obowiązek. Ksiądz jest inny. Dużo bardziej świecki niż dyrektorka. To nie tenmisjonarz, który u sióstr zmartwychwstanek słuchał mojej pierwszejspowiedzi. Czasemwydawało mi się, że tamten istniał tylko w mojejpełnejzachwytu wyobraźni. Ksiądz z mego gimnazjum jest niecokanciasty, rozrosły w biodrach i barach. Jest takpotężny, że zasłaniasobą wszystkie inne religiei dla mnie istnieje na świecie tylko tajedna: rzymskokatolicka. Ksiądz ma czerstwą,ciemnoczerwonątwarz. Czasemczerwień ta ciemnieje w czekoladowy brąz. Wtedywiem, że wrócił z Zakopanego, z nartalbo ze wspinaczki. Opaleniznajednak niezmienia jego nosa. Jest to NOS. Nos zapamiętany,przeniesiony we wspomnieniu jakoNochal, Nosisko. Jedna dziurka-od 168 g;, nosa jest większa od drugiej. Tapotężniejsza ziejeczeluścią jak;;rozwalony komin. Podczas lekcjiksiądz jakby zatraca się, grzebiącig palcem w tej właśnie dziurze od nosa. Trzydzieści par oczuśledziw jego ruchy. Nikt nie słuchaczytanych nagłos Żywotów świętych. T; Lilka kopie mnie pod ławką. Szept: "-" Czy on nosi spodnie pod sutanną? : Czekaj mówięniech założynogę na nogę. Ksiądz wzdycha. Szukateraz chustki po kieszeniach. Już wiemy. Teraz wyciąga poprzez katedrę muskularne ramię i ręką ze zgiętym palcem wskazuje na ofiarę. Ty.. Mrrrugaś! Przynieś mi chustkę do nosa,w płaszczumoim, wnauczycielskim pokoju! Mrugalska, chudzinkaz mysimi warkoczykami, podrywa sięi wybiega truchcikiem. Winia, blondyneczka z pieprzykiem kołonoska, najlepszauczennica, czytając Żywoty świętych, podnosi nagledwa palce do góry. , Co chcesz? Proszę księdza, czymogę wyjść? Nie! Siedź i czytaj! Mrugalska wbiega truchcikiem i przynosi w dwóch palcach ogromną księżowskąchustkędo nosa. Ale nagle Winia! Kałuża podławką. Winia zaczerwieniona i bliskapłaczu. I ksiądz zażenowany,zasłonięty chustką. Atrzydzieści par oczu na księdza i na ławkę, podktórą. Ojej, ojej. Możesz wyjść! Ksiądz jest stróżem czystości. Pilnuje, aby wszyscy mogli pójśćdonieba. Na rekolekcjach w sali gimnastycznej grzmi surowo o piekle,a wszechobecna dyrektorka przeszywa każdą dogłębnym spojrzeniem: żaden grzech nie zatai się przed nią. Czasem smutno mi,że' pomiędzy księdzem a mną rozciąga się przestrzeń rozdzielająca, żejest tylko strach, obawaprzed autorytetem, obcość i żezachwytpierwszejspowiedzi już się nie powtórzy. Ale ksiądz jest także gwarantem bezpieczeństwa. I dlatego w "przedsionku życia"podaję mudrugą rękę i idę pomiędzy nim a dyrektorką. Gdzie? W przyszłość? Cotam jest w tej przyszłości? Co jest po drugiej stronie? Ach, cozaniepotrzebne pytania! Wiadomo, co jest po tej stronie. Po tej StronieJest piosenka. Poranna pieśń szkoły, gdy nauczycielka śpiewuwymachuje do taktu, unosząc się na palcach i ściągając pulchne wargiw ciup: 169. Ziemia i morze polskie nas wita,Nasza najdroższa Rzeczpospolita. Teatr byt częścią szkoły. Cotygodniowe przedstawienia w teatrachwarszawskich: Narodowym, Polskim, Wielkim. Uczyły nas jak czarnoksiężnikswego ucznia alchemiijęzyka. Dźwięki zapadały wgłąb i przekształcone wszlachetny metal, zostawały, aby dźwięczeći lśnić przez cale życie. Okrągła sala, niemal pod sam sufit wypełniona granatowo-białymthimem wczasie cotygodniowychprzedstawień to teatr. Chwila,gdy gasną żyrandole i zapalają się boczne światła, przenika dreszczem. Ściemnienie i ściszenie stąpają na palcach, a wargi układająsię domodlitwy. Grube fałdykurtyny zaczynają falować tak lekko jakmałe nadbrzeżne fale i nagle wolno, w cieniach reflektorów, dźwigana przyśpieszonym oddechem widowni, unosi się. Serceprzestajebić z zachwytu, oczarowaneczarodziejską krainą dekoracji. Nieruchomieję z obawy, aby towszystko nie rozprysło się, nieodpłynęło. Wśród tajemniczości kolorówi półcieni podnosi się też, dźwięczysłowo. Każda sylaba prześwietlona promieniem niewidzialnejgwiazdy, każde słowo okrągłe, soczyste jak dojrzały, nagrzanysłońcem owoc renklody. Po drugiej stronie, za "przedsionkiem życia", czekał teatr: ogromna obrotowa scena nie kończących się dekoracji, a ponadnimisłowa roje złotychpszczół. A na prawym brzegu Wisły dojrzewała, objawiała się nie przywoływanatajemnicażycia. Esther i Ruth mieszkająw narożnym domu,z którego w dzień widać rzekę. Dalej drugi brzeg warszawski zprzystaniami kajakówi małenieforemne domki Czerniakowa. Idącdo Estyi Ruty(bo tak je nazywamy, nie mogąc wymówić i zrozumiećśmiesznego "th"), trzeba przebrnąć przez trójkątny lasek-śmietnisko, gdzie pokrzywy,krzewyakacji i zdziczałe jabłonie. Podrugiej stronie Walecznych drewniany barak mleczarkii ogrodzona łączka, naktórej pasą się krowy i kozy. Za wysokim WałemMiedzeszyńskim rzeka. Więc chociaż Esta szeptała, ściszała głostak,że trzeba się było doniej pochylać, rzeka niewidoczna, aleobecna przy nas dalekim szumem, rzeka słyszała to wszystko, comówiła Esta. Rutajest dziwna, przerażająca, inna. Twarz jej brunatna, wychudzona, a koścista, spiczasta broda sterczy jak broda 170 iBKezarownicy. Wygląda, jakby byłazeschnięta niby nadłamana gałąź. iS Ma uchwyt rąk gwałtowny, a przecież radosny, bo Ruta cieszy się,ffikiedy przychodzimy, i wtedy jej chude obliczerozpromieniasię'^ogromnym białym uśmiechem. Śnieżne, wielkie zęby w opuchłych. ^wargach. Spieniona ślina burzysię w kącikach ust i spływa po brodzie. Ruta bełkocze. Jej nieforemny język, jakby za dużyna wąskąjamę ustną,przeszkadza, zniekształca słowa. Oczy, ogromne,przepastne, mieszczą głęboki, ciężki i słodki smutek. Te oczy są twarząRuty i dlatego nie boimy się jej. Wiemy, że jest chora,ale nikt znasnie pyta, co jest Rucie. Chorobę jej przyjmujemy spokojnie dowiadomości, włączamy jąwobręb naszych spraw. Chociażnajstarszaz nas. Ruta jest jak małe, kilkuletnie dziecko. Chodząc na spacer,trzyma nas zarękę i od czasu do czasu wybucha radosnym,szczęśli wym śmiechem. Liczy się więc naprawdę tylko Esta. Jej twarzjestłagodnie okrągła, soczysta i pokrytapuszkiem jak brzoskwinia. Grube ciemne warkocze opadają na ramiona. W salonie, którego okna obejmująi przybliżają rzekę fortepian. Dotykamy ostrożnieklawiszy, spoglądając na Estę: czymożna? Aleona kiwa tylko głową, oczy wilgotneniby oczymłodej sarny. Ach, zostańcie mówi zostańcie jeszcze trochę. Ruta też chwytaza ręce, stara się obejmować. Zostańcie jeszcze. Nad fortepianem portretmłodejdamy. Kto to? Mamusia. bełkocze Rutai oczy jej gasną. Esta opowiada: - Była Dunką. Umarła. Ach. zastygamy w zdziwieniu. Dunką? Więc niePolką? Nie. I umarła? Lilka i ja myślimy natychmiast o naszych matkach. Dlaczego Estanie rozpacza, nie krzyczy,nie buntuje się? Puste miejsce w domu,odejście matki dławi,jesteśmybliskie płaczu. Już dawno, dawno mówi Esta już dawno pociesza nas. Teraz mają wychowawczynię, pannę Martę. AleRuta szepcze Esta nie lubijej. Ruta nie ma nikogo. Przyglądamy się portretowi. Matka ma oczyRuty, piękne, roześmiane inie odczytujemy w nich smutku ciężkiegojakkrople miodu. Wypukłe wargi, odchylone lekko przy zębach, towargi Esty. Tylko wbsy jasne i upięte wysoko nagłowie. 171. Ruta szepcze Esta boi się panny Marty. PannaMartapozwoliłami pójśćz wamina spacer nad Wistę. Tylko trzeba zabraćRutę. OjciecEsty i Ruty jest Niemcem albo Duńczykiem. Ale są tosprawy mato znaczące. Tylko d Niemcy z podręcznika do historii sąobcy i groźni. Esta i Ruta chodzą tymi samymi ulicami, mówią tymsamym językiem. Ich narodowość, obrośnięta akacjami z pobliskiegolasku, czarnym bzem, pokrzywami i wielkimi uszami łopuchów,zatraca swoją obcość. Ojciec Esty rzadko przebywaw domu. Pracuje naliniachokrętowychGdynia Ameryka. Kiedy wraca z podróży, jest święto. Przywozi dziewczynkom pemo amerykańskich fatataszków. Estaprzebiera się i biegnie prędko pokazać nam swoje nowe sukienki. Zastygamy w zachwycie: fru-fru, wstążeczki,koronki, sztywne halkipod spódniczkami. Matki mówią pęważnie:Bardzo ładnie, Esta,bardzo ciładnie wtej sukieneczce. Ale to tylko tak w oczy, bo pozanią Jadwiga Półkowa krytykuje: Taka tandeta! Widziała pani, jakto sklecone! I wszystkie kolory razem! No mówi moja matka nie wiadomo, gdzie on to kupował! Na pewno są lepsze rzeczy. Alez naszymi garsonkami z fabrykiwidzewskiej nawet porównać niemożna. A naNalewkach, w hurtowniach, widziała pani,jaki pierwszorzędny towar! No, czego się można spodziewać od samotnegomężczyzny? Poleci gdzieś, złapie byle co albo mu wpakują. I bierze. A dzieci się cieszą. Najważniejsze. Jest to okres, w którym matka moja rozwija wielkie projektyhandlowe na Saskiej Kępie. Włączyła w nie równieżJadwigę. Stądwięckontakty z fabrykami Widzewa, stąd hurtownie na Nalewkach. Wynajęła na sklepy cały parter w domu ojca Esty. Spożywczy narogu będzie się nazywał "Współpraca" tozmysł spółdzielczymojej matki. Zawsze wciąga innych doswoich planów. Drugi,mniejszy sklep, to "Mały Bazar", gdzie wszystko można będzie kupić. Dlatego to surowa panna Marta, wychowawczyni Esty i Ruty, pozwala się im bawić z nami i chodzić na spacery nad Wisłę. Zachwycona, wpatruję się w "tandetę amerykańską" Esty. Wygląda w niej pięknie:wysoka, dorosła. Motyl rozprostowującyskrzydła. Olśniewają kolory akwamaryny, cynobru, orchideii młodejzieleni. I jakże tuporównać moją granatową plisowaną spódniczkę,identyczną zespódniczką Lilki, czy nasze niebieskie bliźniacze płaszczyki, kupione w tej samej hurtowni, praktyczne i cieple? Jak 172 porównaćje ze srebrnym chrzęstem halek i sztywnych koronek? Ach, zrzucić to! Oblec się wróżową pianę organdyny! Kiedy? Kiedy? To, że zaczęłyśmy spoglądać na świat inaczej, że zobaczyłyśmy goz innej, zupełnie niespodziewanej strony, stało się poprzez Estę. Pora roku jest nato sposobna. Rzeka toczy się bura, wzburzona,brzemienna od ciężkiej, leniwej kry. Nad Wałem Miedzeszyńskimprędki, niespokojny wiatr. Po rowachkrzaki nagie, ciemne, jakbyskryte,wyczekujące. Cierpki, chłodny, drażniący oddech przedwiośnia. Wyczekiwanie. Tylko dnie są jużwiększe, astonce zachodzipotniej, i widać długo wieczorne krwiste łuny, a potemjuż tylko' różowe pasma podtrzymują niebonaprzeciwległym brzeguWisły. Spacerowałyśmywe trzy, Esta pomiędzy nami. Ruta zostaław domu. Bałasię wody,której szum wzrastał nad wieczorem, ażczasem wydawało się, żerzeka wystąpi z brzegów, zaleje. Ale my zrękami oplecionymi wokołoramion nie słyszałyśmy rzeki. Esta, wyższa, silniejsza, czując doniosłośćswojej roli,szeptała wolno słowaprzerażające, nie obejmowane dotąd wyobraźnią. Żeby było dziecko, trzebamężczyzny i kobiety, i żeby byli przysobie. Wstrzymujęoddech. Spojrzenie na Estę: uśmiecha się, ale lekko,poważnie. Nerwowy tik przebiegł po twarzy Lilkiod kącika nosa dooka. Kobietęto boli, ale jeśli on bardzo chce, to ona pozwala. Przystajemy, patrzymy na rzekę. Bura woda pieni się,uderzao filary mostu. Na drugimbrzegujuż zapalająsię światła. Ręka Estyciąży mi na ramieniu,ale nie mam odwagijej zdjąć. Pytam szeptem,połykając sylaby: ' Jak. jak pozwala? Żeby było dziecko! zapewniaEsta. Kiwamy głowami:Tak. tak. 'v Pozwala, żeby on wchodził na nią. Och. nie. Naprawdę. Jak co? Jakkogut na kurę. Czuję płonące policzki. Połykam gwałtownie wiatr. Widzę, jakLilka mruga oczami. Esta nie patrzyna nas, spogląda na wodę,jakby stamtąd czerpała dalszyciąg opowieści. 173. A niektóre umierają. Nie! Dlaczego? Nieprawda! Tak! Tak! Wcale nie kłamię. Jedna, wiem, umarła- Bo to byłostraszne. Ale onją prosił, takprosił. I zgodziła się. Lilka odsuwa się od Esty. Oświadcza zdecydowanie: Ja nigdy nie wyjdę za mąż. Dołączam się solidarnie: Ja też nie. O,nie! Nigdy! Esta chwyta nas obie za ręce. Alenie mówcie o tymnikomu! Przysięgłyście! Nikomu! Kiedy odprowadzałyśmy jądo furtki narożnego domu, czekała jużtam panna Marta, wychowawczyni i gospodyni. Jestciemna i nosidrugie spódnice, jej oczyjak czarne wino przerażają. Podejrzliwieprzygląda się Eście. Przewierca ją spojrzeniem. Esta spuszczagłowę inawet nie mówi "dobranoc". Idzie posłusznie za pannąMartą. Terazpewnie popędziEstę na górę, zdejmie ze ściany pasek i będzie ją biłaprędko, długo, bez słowa. A Esta nie powie nic, nie piśnie- Tylkowciśnięta wróg pokoju Rutabędzie się trzęsła i płakała, a z jej niedomkniętych warg pocieknie ślina. AEsta siądzie dofortepianu ibędzie ćwiczyła palcówki Hannona. Przystając narogu Zakopiańskiej, słuchamy palcówek Esty. A może płacze cicho, tylko nic niesłychać? Myślisz, że ją bila? pyta Lilka. Tak. Widziałaś, jakna nią patrzyła. Spóźniła się. Sama mówiła, że już późno. Mówiła, że ją strasznie bije. Pamiętasz,pokazywała nam pasek. Lilka kiwa głową. Słuchamy jeszcze chwilę,czy wiatr nie przyniesie płaczu Esty. Ale tylko szum rzeki. Żegnamy się, unikając spojrzenia wprost w oczy. Dźwigamy tajemnicę. Strasznie jest wracaćdodomu z tym sekretem. W szarzejącej ulicy płacząca w kącie, rozdygotana Ruta. Ruta, nie włączona w sekret,natychmiast wyrasta ponadEstę. Stajesię zwidem nocnym, widziadłem, jakby to ona, a niesłoneczna, motyloskrzydła Estapowierzyła nam tajemnicę. Biegnędodomu, acienie bezlistnych gałęzi układająsię w kanciastą twarzRuty. W lej pustej ulicy jej bezradne nieszczęście straszy. Przybliżanaznaczoną cieniami twarz tuż ku mojej twarzyi zaczyna szeptaćdalszy ciąg palącego sekretu. Jej pienista ślina opryskujemi policzki. Zanim Mikołajwybrałsię do mego ojca specjalnie po co, abypomówićo córkach, było jużwczesne lato i za płotami przekwitały 174 E bzy, a ich liliowe płatki . sypałysię naziemię, gdy potrząsnęłosię' pachnącą słodko kiść, szukając "szczęścia". Wtedy, gdy pączki ich'były jeszcze stulone i młodzieńczo niedojrzałe,stało się TO z Lilka, anieco później, po kilku dniachdeszczowych, kiedy wybuchła wiosnai można było w swetrze tylko spacerować nad Wisłą moja rozmowa z matką. Tego popołudnia Lilka była w domu sama. Siedziała nad rozłożonyminastolezeszytami. Na pierwszej strome wykaligrafowane wielkimiliterami W Imię Boże! z grubym wykrzyknikiem. Przeglądałazeszyty, wzdychała. Otwarty balkon stołowego pokojn cały w zieleni. Wyszła na balkon. Na kasztanie palą się białe świece. Tylko z jednejstrony,poprzez młode liście drzew i krzewów, wolna przestrzeńwciskasię niebieskim klinem. Przezten klin, jeśli się wychylić,widaćWałMiedzeszyński,azanimnatychmiastodgadujesięrzekę. W sąsiednim ogródku na parterze chłopiec w szkolnym mundurku ćwiczy. na trąbie. Wojtek i matka nie wrócili jeszcze z miasta, a ojciec,Mikołaj, został po pracy w mieście na wykładach. Studiujeprawozaczęte jeszcze w seminarium. Pierwszy wraca do domu gość. KuzynJadwigi, który przyjechałz prowincji, zjednego z tych małychmiasteczek, gdzie kościół,rynek, sodowiamie,straż pożarna i pracaurzędniczaw gminie,A tu turkocze,pienisię, miga świetlnymisygnałami Warszawa, czerwone sztylety reklam przecinają Wisłę dodna, a w Alejach Ujazdowskich gruchają wiosennie dziewczęta ichłopcy. Sam się wprosił na wielką wyprawę. Tylko na kilka dni. Zdaleka od rodziny. Zobaczyć, jaka ta Warszawa, zanurzyć się wwielkomiejskie ruchliwe srebro. Lilka otwiera drzwi. "Wujek" należy do świata dorosłych. Ile malal? Niewarto nawetsięnad tymzastanawiać. Twarz marozgrzaną,czerwoną i pachnie obcym zapachem. Ale ponieważ to rodzina, więcmona mupozwolić na nieprzyjemne i ambarasujące cmoknięcie wczoło. Po tym rytuale,startym prędko rękawem mundurka,Lilkaodskakuje do pokoju. Pochyla się nad zeszytem w kratkę, gdzie napierwszej stronie wezwanie-prośba-zaklęcie:WlmifBoze! Po ostatniej dwójce z klasówki arytmetycznej błagalna prośbajest tym bardziej potrzebna. Lilka oblizuje końcemjęzyka wargi i czerwonymołówkiemprzydaje cieni rozpoczynającej to wezwanie, wielkiej, jakmostprzerzucony pomiędzy nią a niebem, solidnej, żelazobetonowejliterze W. Myślio ostatnim projekcie ojca: Lilusia potrzebuje korepetycji z matematyki. "Wujek" zdejmuje płaszcz i kapelusz. Otrząsaje z pyłuulicznego,wygładza fałdy płaszcza,wiesza go ostrożnie w 175. przedpokoju. Idzie po długiej smudze słońca na lśniącym parkieciedo stołu, gdzie Lilka nad wezwaniem W Imię Boże! dodaje Jeszczedrobne ornamenty. Przez uchylone drzwibalkonu ćwierkanie wróblii dalej nieustępliwe gamy natrąbie. Seledynowy taniec liści, ichcienie na firance-Wiatr nawiewa do pokoju wiosenny, wilgotnytoddech rzeki. Sama jesteś, Lilusiu? Tak,proszę pa. mm.. tak, wujku. Drobne plecy Lilki pochylone nad stołem. Kosmyk ciemnoblondwłosów tam, gdzie lekką wklęsłośćpod uniesionymi kośćmi policzka. Odwracagłowę i napotyka obcy wzrok, bliskii przerażający. Takprzerażabzyknięcie pszczoły przy uchu. Skurcz przebiegł od kącikanosado oka. Oczy Litki, wąskie,zielone, z drobnymi, słonecznymicętkami, mrugnęły. Odwróciła głowę. Rozwiązujesz przykłady? Twarz przybliża się, oddech dotknął szyję swoim wilgotnym ciepłem. Wstrząsnęła się. Tak, wujku,odrabiamlekcje. A w której jesteś klasie? Nie odpowiada, drżenie przebiega odstóp do głowy, bo. otodwieręce, położone gestem niby przypadkowym naramionach, zsuwająsię ku piersiom i wyczuwają ich drobny kształt pod mundurkiem. W której jesteś klasie? powtarza łagodnie. Skryty zadobrotliwą beznamiętnością głosu, uścisk na piersiach zacieśniasię. Orząrozpalone, obcepalce, wchłaniając w siebie kształt małych jabłek. Krzyknęła. Wyrwała się. Zeszyt spadł na podłogę. Wypadła nabalkon. Zamknęła za sobą drzwi. Wtuliła sięw zielone cienie liści. Rozpaczliwie badała możliwość ucieczki, zsunięcia się zbalkonu,skoku na ziemię. Czerwone łuny zachodu znacząobecność rzeki. Chłód wspina się od trawy, na której już pierwszekrople wieczornejrosy. Dreszcze odkoniuszków palcóważ do ramion, do karku, drżąłydki i kolana. Wielki nietoperz strachu przysiadł na ramionach,rozwinął skrzydła, błoniastym ramieniem dotyka piersi. Skulona wrogu balkonu, przesiedziała tam, aż z pokoju wezwał ją głos matki. Lilka, dostaniesz kataru! Wilgoćidzie od rzeki! Przychodź tuw tej chwili! "Wujek" odjechał iLilka zapomniała prędko,jakwyglądałajegotwarz,ale dotyk rąk i ciepła wilgoć oddechu na karku prześladowałyją wieczorami, na granicy snu, i wślizgiwały się długim połyskliwymwężem w obrazy nocne. W dzień nie myślała. Dopieroprzed spowiedzią wielkanocną wróciło wszystko. 176 Fiolet o ciemniejącej, aż smolistej głębi jest kolorem pokuty. Salagimnastyczna przeobrażona liliowo. Chodzimy na palcach, porozumiewając się szeptem. Ksiądz uroczysty na podium. Nie grzebiepalcem wnosie. Inny niż w klasieprzy czytaniu Żywotów świętych. Cały schronił się w sutannę, w rozkładanie i składanierąk. Podno"simy oczy dogóry,, płyniemy z nim razem na obłoku, ciągnie nas zasobą,a my trzymając się pół sutanny, zamienionych w anielskieskrzydła, wznosimy się,lekkie jak pióradmuchawca. I nagle: hi-bu-du! Piekło! krzyczy ksiądz. Piekło! Strąca nas w otchłań, spadamy zakrywającoczy dłońmi. Dygoczemyzestrachu. Tam płacz! Tamzgrzytanie zębów! Tam wieczny ogień czekagrzeszników! Ksiądz znów podsuwa poły sutanny, przyhołubia słodyczą głosu,unosi nasrebrnej pajęczynie, płatki jabłoni ścielą się na rajskiejmurawie i daleko jeszczedo czasu, zanimowoc dojrzeje, a Ewazerwie jabłko. Ale cóż poczniemy wobecprzeznaczenia Ewy? Czyistnieje ucieczka w kraj wiecznejwiosny, gdzie niedojrzewają zakazane owoce? Jak ciężko,jak ciężko dźwigać tajemnice grzechu! Lilka na balkonie. Odurza wieczorny, ciężki, dyszący oddechzieloności. Trąba z sąsiedniego ogrodu grzmi jak trąba potępienia. Mieni się krwawym zlotem łuska węża, sunie obłym cielskiem aż dopiersi. Nadwiślańskie tajemniceEsty zaklinają: przysięgłyście! Nikomu o tym! Nikomu! Kolo bez wyjścia. Runąć w zielony gąszczna dole, zapaść się pod ziemię. Nie myśleć. Jadwiga nawołuje: Lilusiu, czas do łóżka! Zostaw woreczek,to nasypię Świeżejkamfory! , Powiedzieć . matce? Zwierzyć się? Nie! Matka chora na serce. NieprzSżyje. Twarz jej zesztywnieje od grozy. Matkaodwróci się, odejdzie: Nie chcę z tobą mówić! W sypialni położy się na łóżku. Kompres z wody i octu na głowie. Ojciecbędzie zmieniał kompresy: Dzieci cicho, cicho, mamusia ma migrenę. Powiedzieć ojcu? Schronić siępod opiekuńczą rękę ojca? Oni niepodejrzewają, niewyobrażają sobie. A już przerwana mocna obręcz domu. Już czubekstopywysunięty na świat, już grzęźnie w sypkim piasku Nieznanego. Tam,gdzie u nasady szyi drobne wklęśnięcie, dusi. Unieruchamiastrach. Nie powiem! Aleojcu? Tatusiowi? Gdyby chociaż podzielićten ciężar! Dowiedzieć się, wyjaśnić. Oględnie, zupełnie z innejstrony. Przed pacierzem wieczornym? Nie, najlepiej po pacierzu, 177. kiedy przychodzi się do ojca na dobranoc. Alboprzeczekać,aż matkapołoży się i wtedy. Rozłożone na stoleksiążki i notatki. Mikołaj uczy się, przygotowuje do egzaminu. Zgasło już światło w sypialni dzieci i zasnęłaJadwiga. Młoda wiosenna nocsączy się poprzez uchylone drzwibalkonu, a kiedy Mikołaj zdejmuje okulary, szkła w cienkiej ramceprzeznaczone do czytania, kiedy przeciera zmęczone oczy, bladoniebieskie pod jasnymi grubymi brwiami, i kiedy pokonując ociężałośćwstaje, by otworzyć drzwi szerzej i ochłodzić głowę drobnegwiazdy wybiegają mu naprzeciw i osaczają go wątpliwości: czywarto? Czy ta cała nauka po pracy w biurzema sens? A czasemnawiedza go bunt, który starasię przemóc modlitwą. Na uniwersyteciestudenci młodsiod niego-Nie związani rodziną. Powykładachwychodzą razem, uczą się w grupach, wieczorami tańczą. A on? Praca, rodzina, dom,nauka wstołowym pokoju, aż światło lampybledniei zielonoszary świt budzi się w ogrodzie. Dla dzieci pociesza się, Stopieńnaukowy Jest dla mniewarunkiem awansu i wyższego uposażenia. Dzieci rosną i będąpotrzebowały coraz więcej. Wraca do stołu,nakłada okulary, ołówkiem zakreśla wksiążcezdania,które należy jeszcze powtórzyć,jeszcze wbić wpamięć. I nagle:skrzypnięcie drzwi z korytarza. Odwraca się. Lilka stoiprzed nimwysoka, w nocnej koszuli. Włosyzauważył już nieuczesane "na grzywkę", lecz spięte spinką, widać niskie czoło i podcienkimi łukami brwi podłużne, zieloneoczy w gęstych, wilgotnychrzęsach. Usta wykrojonekolisto ku górzewydają się spuchnięte. Aletwarz miękki pyszczek koci: trójkątny, puszysty. Samaniewinność. Co chciałaś, córuchno? Zapytać się. Tak późno? Może jutro? Tylko jedno pytanie. Mikołaj zdejmuje okulary, odsuwaksiążkę. Patrzyna córkę,alew oczach ma wbijane w pamięć normy prawa cywilnego. Jeszczewmyśli powtarza: zasadnicze znaczenie dla prawa cywilnego mapodział przepisów prawnych na bezwzględnieobowiązujące, zwaneniekiedy imperaiywnynu (in cogens), iwzględnie obowiązujące, określane również jako dyspozyiywne(ius dispositivum). Lilka wyciąga zza siebieukrywaną dotąd książeczkędo nabożeństwa. Mikołaj rozpoznaje swój prezent, oprawną w białą skórkę 178 książkę ze złoconymtytułem. Lilka podsuwa mu ją otwartą w tymmiejscu, gdzie dokładny rachunek sumienia. O tu,to przeczytaj szepcze. Co to znaczy? Mikołajnakłada okulary. Niepokój drobny jak uwierające ziarnko piasku. Spłynęły już do niepamięci normy prawne, a przed nim tylkota książka. Czyta: Czyczyniłem (am) cos nieskromnegosam lub z innymi? Mikołaj spogląda nacórkę. Biedactwo, niewinność, nawet takie pytanie w rachunku sumienia niepokoi ją. Trójkątny pyszczek kotki, zielone oczy ufnie spoglądają na ojca. Co to znaczy, tatusiu? Toznaczy. czy czyniłaś coś, czego mogłabyś się powstydzićprzed Bogiem. Mikołaj wstaje. Czterykroki w stronę balkonu orzeźwiają, terazz powrotem, ręce splecione na plecach. Lekko pochylony, czujesutannę na sobie. Lilkaw nocnej koszuli, anioł z zeszłorocznejchoinki, stuliła skrzydła, spuszcza oczy, szyja palirumieńcem skrytym w Świetle podsufitowejlampy. Sąuczynkinieskromne. któreplamiąduszęczłowieka. Szóstei dziewiąte przykazania Boże zakazują wszelkiej niewstydliwości. Mikołaj milknie. Siada. Nie, to nie tak. Tak nietrzeba. Ziarnoniepokoju uwiera. Coś się stało' Co się stało? Jego córka! JEGOCÓRKA! Ostrożnie, niepatrzącna nią, pyta: Czy ty. 0 nie! Nie! Ja się tylko pytam. Mikołajoddycha, głęboko,z ulgą. Dziecko, nie rozumie. Wyciągaręk? i gładzi miękkie, poddające się włosy córki. Uśmiecha się. Masz dużo, dużo czasu na takiesprawy. Te pytaniato nie dlatakich jak ty. Później. dużo później. Bógpobłogosławi twój związek zmężem, którego. Ja nie chcę wyjść zamąż. Dlaczego? Lilka wzrusza ramionami: Mamczas. O, moje dziecko. Mikołajspogląda czule. Jaka ulga, że onasama niewinnie, a jednak mądrze odsuwa ten czas, w którym jabłkoodrywa sięod jabłoni. I czyż nieJest to dowodem, że w jej życiutylkoonjeden, że nikt gonie zastąpi, nikt mu jej nieodbierze. Masz rację, moje dziecko kochane. Maszczas. Dużo, dużoczasu. 179. Żpłte ciepło lampy na jej głowie i cień rzęs na policzkach. Ziewnęłateraz ze zmęczenia i ulgi. Chodź już do łóżeczka, córeczko. I pomodlimy się razem. Ufnie podajemu rękę, przechodząc na bezpieczną stronę. Mikołaj klękapierwszy, Lilka przy nim. Na stole porzucone prawniczeksiążki i notatki, blada półtarcza księżyca zawisła nad balkonem. Szept: Aniele Boży, stróżumój,Ty zawsze przy mnie stój. Potem na palcach, aby niezbudzićJadwigi i Wojtka, przechodządo pokoju dziecinnego. Tkliwe spojrzenie nasyna: Wojtek śpi naboku, głowa wtulona w poduszkę, tylko widać kosmyki włosów. Śpicicho, nieruchomo i przez sekundę, krótkąjak jedno uderzenie serca,Mikołajowi zdaje się, że Wojtek się nie porusza, nie żyje. Absurd. Ależeby upewnić się,podchodzi do łóżka, poprawia kołdrę, pochyla się. Delikatny, równomierny oddech. Jednakże myśl-obawa drgajeszcze,jeszczeboli. Nie! Nie! Nie wolno nawet dopuszczać takichmyśli. Muśnięciewargami głowy syna, znak krzyża zakreślonyw powietrzu. Lilka, już w łóżku, wychyla głowę. Więc dla niejpocałunek w czoło i la modlitwa przywołująca opiekęanioła. Mikołaj wraca do stołowego. W rozwartej książce skaczą litery. Zeszczątkówniedawnego skupienia wypełza podejrzliwość. Nieśmiałazrazu, rozrasta się, hydra, potwór o stu łbach. To nie litery, to łbyhydry skaczą w książce: kto Lilce powiedział? Cojej powiedział? Amożenie tylko powiedział? Kto tu był? Ktoz nią rozmawiał? Ktomógł. ,? O, Boże święty, litości! 'Mikołaj otwiera drzwi sypialni. Nastoliku mała lampkanocna. Obok porzuconeskarpetki do cerowania. Jadwiga leży na wznak, chrapie dcho przez sen, ale budzi się natychmiast. Siada na łóżku. Przeciera oczy. Lilka chora? Nie, nie, nie denerwuj się. Co się stało? Mikołajsiada na łóżku obok żony. Jej dłonie zaciśnięte kurczowona kołdrze. Czyty myślisz, Jadzieriko, że Lilkę mógł ktośuświadomić? Nie ja! Niepodejrzewasz chyba mnie? Nie, nie. Ja rozumiem, tojeszcze za wcześnie. ' Jawiem. 180 Kto? Twoja chrzestna córka. Ona mi się wydaje nad wiek rozwinięta. '^""Nie! Nie, to jeszcze dziecko. 5;; Alepomów z Tadeuszem. '^ Ja? Aty nie możeszz Ireną? Zawsze matka. kobieta. "' O, nie! Janie! ' A czy tu kogoś nie było? Czytu ktośnie przychodził? Nieprzyjeżdżał? Zastanówmy się. No, zastanówmy się spokojnie. Niedenerwuj się, nie odwracaj. Dlaczego cito przyszło do głowy? Dlaczegoo tymmyślisz? Ostatnio nie ma cię wieczorami. Czy ja wiem, gdziety chodzisz? Czyja wiem, co ty robisz? Uczę się. No to skąd ci przyszło do głowy, że Lilkę ktoś uświadomił? Mówiłaci? Mikołaj czuje odpowiedzialność z powodu zawierzonej tajemnicy. Nie do matki Lilka przyszła, tylko do niego. Budzik terkocze nanocnym stoliku. Już pierwsza w nocy, Robiła rachunek sumieniai bardzo była przejęta. Tłumaczyłem jejsens pytań. Znaczenie szóstego i dziewiątegoprzykazania. No tak, bo ona tego nie rozumie. Kładź się już. Odpocznij. Ale Mikołaj kręci przecząco głową. Wychodzi zsypialni. Uspokoiły się już litery wotwartej książce, ale zamazują się przed oczami. Earba drukarska wycieka znich jak krew. Nałóż sweter powiedziała moja matka. Pójdziemy naspacer nad Wisłę. I tam mi to wszystko wytłumaczysz. Szłyśmy brzegiem wału, a rzeka toczyła się pełnapo ostatnich(tezczach, leniwa, senna, jakby z przymkniętymi oczami. Z daleka,ad mostu, skrzypienie i dzwonki tramwajów. Odwrócić się, spojrzećPoza siebie: wieżyczki, dachy kościołów, dalekie, zatarte już szarościąwieczoru kontury drugiegomostu. A przed nami urywa się szosaMltowai pola. Cichośćdziergana naszczekiwaniem psa. Zapach wiosennie rosnącej trawy. Mamusiu, ja sięmęczę. Męczysz się. No, dlaczego? Dlaczego? Bo widzisz, chciałam sięciebie zapytać. Ale nie wiem. I niewiem jak. 181 A,.-. ,. Matka milczy, ale uważnie, zapraszająco i jakby wiedziała. Esta. Co ci powiedziała? W głosie matki ani ciekawości, ani nalegania. Tak jakby nicsię niestało, jakby nie zatrząsł się świat. Wydyma wargi, patrzy przedsiebie. Nawet przyspieszyła kroku, jakby gdzieś na spotkanie. Ja nie wiem, czy ona mówiła prawdę. i przysięgłam, że niepowiemnikomu, ale teraz jak robię rachunek sumienia, to się męczę,bo może to grzech? To co ci mówiła? O mężczyźnie i kobiecie, i żeby było dziecko. Ach, tak. To Esta to ci powiedziała? Kiwam głową. Oddycham, ulga, nareszcie to poza mną. Tylko tobie czyLilce też? Nam razem, mnie i Lilce. Matka milczy, śledzę jej twarz: zamknięta przede mną. Dopieropóźniej zrozumiem: wypłoszone z zakamarków jej pamięci, skradająsię skurczone cienie. Ile lat miała wtedy, gdy w szeptanych zwierzeniach uchylały się skrzypiącewrota zakazanej komnaty? Nigdy niemówiła o tym z własną matką. Przycupnięte w rogu ogrodu, tamgdzie szerokobiodrekrzaki agrestu, nierozłączne,we trzy: Kogdzia,Gryknia i ona, słuchały objaśnień służącej Julki. A potem nie kończące się domysły, rozpalone policzki, groza grzechu i pioruna z jasnegonieba. Spadająwoale zakrywającetwarze dorosłych. Półuśmiechy,półsłowa, szmery domu, skrzypienia podłogi i łóżek nabierająnowych znaczeń. Przyszłość jest zakazanym owocem, pociąga. Aleczasem żal. Bo tamto już nie wróci. Gdyż rąbek uchylonej wiedzy,dotądzakazanej, znaczy granicę okresu dzieciństwa. To dlategosię tak męczysz? Tak. No więc, zaraz, posłuchaj. Widzisz,drzewa kwitną, potemmają owoce. Ptaki. Nie! Nie. To nie tak! Słuchaj, życieto jestnieustanna walka. Walka o nieśmiertelność. Matka bierze mnie pod rękę. Wracamy teraz w stronę mostu. Mijamy dre'wniane budynki przystani, wilgotną, ciemną plażę,i znównadbiega rzeka, jej uspokajający akompaniament. Człowiek rodzi się, rośnie, dojrzewa, ale przeraża go śmierć,Nie chce umierać. Chce przetrwać, chce być nazawsze. Przetrwaćmożna tylkoprzez miłość. Do tej miłościpotrzeba dwojga ludzi: kobietyi mężczyzny. Muszą się połączyć, zespolić,tak jak wszystko 182 ;; w naturze, aby razem przekazaćżycie. Ztego rodzi się dziecko. :. Kobieta nosi je w sobie, ale jest ono tworem wspólnym: we dwoje; żyją w nim. Więc najpierw trzeba doświadczyć miłości. I tojest; najpierwsze, bez tego nie ma życia. Męczysz się, bo jeszcze nie wiesz,"bo każdy musi sam doświadczyć miłości. A Esta? Esta mówiła prawdę. Ale to byłaprawda niezupełna, podsłuchana. Bezmiłości. A kiedy wie się na pewno, że to jest właśnie miłość? Przechodzimyna drugą stronę jezdni i ulicą Zwycięzców schodzimy wdół. Mały, ruchliwy administrator domów w naszej dzielnicy, ten, który ma grubą żonę i synka Ryśka, minął nas zawadiackimkroczkiem, zdejmując szerokim ruchem kapelusz: Szanowanie! Matka uśmiechnęła się, skinęła głową. Drżęna myśl, że administratorprzerwie nam rozmowę i matka w3a sięw długie debaty natemat lokali na sklepy. Ale już przeszedł i wracam do dręczącegomnie pytania. To kiedy się wie napewno, że to jest miłość? Coty odemniechcesz? Tegosię nie wie, to się czuje Jak? Jak sięzakochasz, to miwtedy powiesz. Jaksię zakocham? Kiedy? O, pewnie nie raz. Tego wieczoru,późną wiosną, gdy za płotami przekwitaly bzy,Mikołaj przyszedł do mego ojcana rozmowę. Właściwie spotykali sięczęsto. Mikołaj wracał z pracy, zostawiałteczkę wprzedpokoju iwpadał do nas na chwilkę. Albo przychodziłjuż po kolacji i zamykalisię w gabinecie ojca. Pokój był potem cały zadymionyi trzeba byłowietrzyć. Tym razem zaczęto sięjak zwykle. Ojciec za biurkiem, kotaryzasunięte, zamknięte drzwi. Lampa na biurku i wrogu pokoju. Mikołaj wfotelu,pochylony ku przyjacielowi. Zapalisz Lutek? Napijeszsię herbaty? Mikołaj przyjmuje papierosa. Pali wmilczeniu. Właściwie to mnie martwią dzieci. No, no? zachęca ojciec. A co takiego? Widzisz, to jest wiek. 183. Aha. No i. Pobiły się w szkole? Nie, nie. No? To jest wiekdojrzewania płciowego. No? Sam pamiętasz. Wiesz, Lutek, tak mówiąc szczerze, to ja sobie dokładnie nieprzypominam. Przyjdzie czas, że im ktoś coś powie albo dziewczynki będąchciały wyjść za mąż. Co powie? No, wiesz, jak to jest. Tak, tak. Ja slucham. Nagle, proszę ciebie, nie wiesz, kiedy i jak, a tu cicórka chcewyjść z domu. Dziecko ci zmarnują. Mikołaj gasi papierosaw popielniczce. Pieką zaczerwienione spojówki, przecieraoczy. Ojciec poprawia się na fotelu. Obserwujetwarz Mikołaja, niepokój przyjaciela zaczyna mu się udzielać. Tak powtarza no tak, tak. I nagle wybucha gniewnie: Wychowujesz dziecko, łożysz na nią, starasz się, sam sobieodmawiasz i przyjdzie taki jakiś, nie wiadomo kto. O.to! To! To! A co zrobisz? Wyrzucę smarkacza nazbity łeb,jak mi się nie będzie podobał. Tak tylko mówisz. Słuchaj, Tadziu, moją córkę chybaktośuświadomił czy. Ja wiem,kto. Esta obydwie uświadomiła, obie nasze córki. Esta! Kto to jest? Córka tego, od którego wynajmujemy lokale na sklepy. Skandal! No, stało się. I tak by się dowiedziały. Mikołaj przykurczył się na fotelu, rozmyśla. Ale toza wcześnie! No i co? Chuchasz, niańczysz, chroniszdziewczynę, a przyjdzie taki, ech! I skończysię. Opsiakrew! No a ty? Tybyłeś inny? No, ja! Ja to co innego. Już byłopiętnaście minut szepnęłam. Lilka siedziała na wprostmnie przy stole. Zamrugała oczami: 184 '!? To wystarczy. Chodź! it' Poderwałyśmy się. W domu nikogo. Ojciecjeszcze nie wróciłiaa biura. Matka i Jadwiga wnowo otwartej spółdzielni"Współ'^,praca. Prędko teraz dosypialni rodziców. Klękamy obydwie. Nad7 -teżkiem płaskorzeźba głowy Chrystusa. , W imię Ojcai Syna, i Ducha, amen. Boże daj, żebyon nie'". przyszedłi żebyśmy mogły pójść na ślizgawkę. W imię Ojca i Syna, iDucha! Teraz prędko! Nie można stracić ani chwili. Kwadransakademicki nas usprawiedliwia, Przecież czekałyśmyna niego. Nie przyszedł. Teraz łyżwypod B? chę i na ślizgawkę! Przyciskając się do płotów, biegniemybocznymi uliczkami. Na dworze już. wczesny zmierzch, delikatnywoal śniegu. Już palą się-latarnie. Skaczemypo opuszczonych fundamentach, czołgamy się rowami, "żeby on czasem nie zobaczył",a możeakurat idzie Wałem Miedzeszyńskim w stronę ulicy Kryni' ćznej. Ale nawet gdyby zobaczył, uciekniemy. Miał dośćczasu. Spóźnił się. Zresztą modlitwa nasza została wysłuchana. I już słychaćślizgawkę, już bliższa, coraz głośniejsza melodia ostatniego przeboju: Feler miała, to jest wstyd, panna Anna. '. Usta za szerokie zbyt, panna Anna. -" Raz organki wpadły w nie,panna Anna. I połknęła wtedy je,panna Anna. ąLedwo dmuchnie i już gra! " ' Panna Alma, panna Anna! Jużwidać oświetlony bladożółtym sznurem żarówek kort tenisowy ślizgawkę. "On" to korepetytorz matematyki. Kiedy poostatniej wywiadówce Mikołaj przyszedł zmartwiony do mego ojca,zdecydowali, że korepetytor. Naturalnie obydwie będą brały Korepetycje. Podzielimy się kosztami. Korepetytora wyszukali wgazecie, w dziale "Lekcje". Ojciec podkreślił kilka ogłoszeńczerwonymołówkiem i telefonował. Wybrałnieśmiałegostudenta politechniki. Miał śmiesznie różową, zażenowaną twarz i odstająceuszy. Lekcje odbywały się dwa razy na tydzieńw domu moich rodziców. .Profesor" wchodziłdo pokojuniepewnie, zacierając ręce i ze wzrokiem utkwionym w podłogę. Byłyśmy dla niego okrutne. Nieustanniebał się zasadzki. Nie podnosząc wzroku, siadał między nami przystole. Jakna komendęzaczynałyśmy się śmiać. Najpierw zduszonym 185. chichotem, aż do wybuchów spazmatycznego, konwulsyjnego śmiechu. Pokładałyśmysięna stole,piszcząc: Oj, Już nie mogę! Brzuch mnieboli! O, ratunku! Bujałyśmysię przy tym na krzesłach i kopały pod stołem. Korepetytor tarł w kłopotliwym zmieszaniu czoło, poprawiał krawat i wreszcie głosem udanie wesołym, w którym nie odczytywałyśmy strachu przed utratą posady, zdobywał się na chwyt psychologiczny. No to, panienki, dziesięć minut Śmiechu! Śmiechto zdrowie. Pośmiejemy si? razem. Krzywił usta w wymuszonym uśmiechu i zaczynał jak brzuchomówca, ciężko i głucho: Cha. cha. cha. Ale zaraz przestawał. Oglądał się wystraszony. Milkłyśmy. Śmiech w takich warunkach nie był zabawny. Pewnegowieczoruojciec, poirytowany zbyt głośnymiwybuchami śmiechu, przerwałlekcję. Wszedł do pokoju i poprosił "profesora"do siebie narozmowę. Co to za ciągłe śmiechy. Przecieżone sięniczego nie nauczą! Niech je. pan weźmie solidnie w garść' - Tu ojciec ścisnąłmocnopięść, demonstrując. Jakpowinnosię nas wziąć w garść. , Smichy,chichy, aLilka dostała dwóję plus z ostatniej klasówki. Korepetytor był zmartwiony. Przyrzekał, żenas weźmie w garść. Ale nie dawał sobie rady. Byłyśmy od niego silniejsze. Zaraz, proszę pana, zaraz będziemy cicho,ale niech pannauczy się robić szydełkiem! Opierałsię, ale w końcu kapitulował: No, niech panie dają to szydełko. Korepetytor nie mógł daćsobie rady z nami na lekcjach, zadawałwięc "do domu" całe słupki mnożeń i dodawań. Prosił, żeby wynikizakreślaćw koła,gdyż będą one wtedy od razu rzucaćsię w oczy,Rysowałyśmy więcogromne twarze filmowych wampów ze skośnymi lub łukowatymi brwiami: nos stanowiłydwie kropki, a w ustach, pokracznie wielkich, tkwiły te wyniki. Nie były onebynajmniej naszymdziełem. Uzyskiwał je na liczydłach Mikołaj, przeklinająckorepetytora, przez którego nie może przeczytać wieczornejgazety. Bo czyż mógłdręczyć i tak już zmęczone dziecko? Lilkablada, anemiczna, przychodziła doojca, prosiła, skarżyłasię: Tatusiu, boli mnie głowa. Przecieżodrabiam już z nim lekcjedoszkoły. Czy mam jeszcze rozwiązywać te kolumny? 186 Idź, połóż się,Lilusiu, dajmi te zadania. Mikołaj cierpi. Czy nie dość ma własnych obowiązków? Praca,studiai na dodatekten niespodziewany wysiłek! Buntuje się: dlaczego Tadeusz nie rozwiążechociażby połowy zadań? Ale właśnieTadeusz dzwoni do drzwi. Wstąpiłem do ciebie na chwilę mówi. Obydwie naszeżony zajęte w tym sklepie. Słowa nie można się do nichodezwać,takie podniecone. A tobie co? Co się stało? Mikołajwzrusza ramionami. Proszę ciebie, wczoraj cały wieczór rozwiązywałem teprzykłady. Jakie znowu przykłady? No, dla korepetytora. Cośokropnego, co on im zadaje! Twojacórka też nie ma siły tego rozwiązać. Przepisujeod Lilusi. To ty dla niego? Lutek! Czyś ty oszalał! Przecież to wyrzucaniepieniędzyw błoto! Gdyby teraz dostrzegli obie córkiwymykające się z łyżwami podpachą na ślizgawkę,podczas gdy korepetytor śpieszy się, potyka naoblodzonym chodniczku i biegnie Wałem Miedzeszyńskim w kierunku ulicy KryniczneJ! Nie warto im psuć przyjacielskiej pogawędki ani radości ślizgawki. Aleprzecież nie chodziło tylko o ślizgawkę. 2 daleka widać było jegozieloną czapkę. Zbiegałam z wału powyślizganychmocno schodkach,ciągnąc Lilkę za rękę. Jest! piszczałyśmy dosiebie radośnie. Jest! Zgrzyty i dzwonki przejeżdżających mostem tramwajów i upojnemelodie ślizgawkowych płyt-W budce, gdzie buchała czerwonościąrozpalona "koza", przykręcałyśmy łyżwy, aLeszek szedł kunam ześlizgawki po drewnianym pomoście. Serwus! Siadaliśmy w kręgu żelaznego piecyka na długich, koślawych ławkach. Proszę panaprosiłyśmy płacąc dwadzieścia groszyza bilety niech pan nastawi Pierwszą miłość, a potem Pannę Annę. Leszekpomagał przykręcać łyżwy: No, dobrze? Nie za ciasno? Okręcałyśmy się mocniejszalikami: Chodźmy Już na ślizgawkę, prędzej, bo późno. Zgrzyt łyżew, rysy kreślone na lodzie. Wiatr odrzeki dmie wplecy, a gdysunąć z powrotem, dmie w twarz. Chodziło nie tylkoo ślizgawkę i nie tylko o obecność Leszka naŚlizgawce, ale o TO, co mogło powstać zpołączenia się wszystkichelementów: wieczoru, ślizgawki, Leszka, budy ogrzewanejżelaznym 187. piecykiem, sznura żółtawych żarówek nanizanych na druty, melodiiprzeboju, a wreszcie niskiego głosu piosenkarza, który wydawał sięzachrypnięty od ciągłego nastawiania tej same) płyty: Bo ta pierwsza miłośćtaka uparta. Dzielimy Leszka w skrytych rozmowach i w szeptach. Jest nasząwspólną własnością, chociażkażda 2 nas widzi go inaczej. W rzeczywistości Leszek to szczupły blondynek o trochęwyłupiastych, bladoniebieskicb oczach i kręconych, jasnych włosach. Niewiele od nasstarszy. Właśnie dlatego, że każda z nas wytworzyła w sobie jego innyobraz odbiegający od Leszka rzeczywistego możemy się blondynkiem dzielić bez zazdrości- Jest on w naszych rozmowach tylkoumownym skrótem, gdyż ważniejsze staje się nasze własne odczuwanie jego osoby niż on sam. Tonę wśród zapachówi dotyków. Zapach swetra Leszka i jego oddechu parującego pod szklaną kopułąślizgawki, dotknięcie jego ręki przez wełnianąrękawiczkę, uchwytbez rękawiczki, zetknięciesięramion, gdy razem, poprzez całą długość kortu iz powrotem,pędzimy zadyszani. I jeszcze raz, jeszczeraz,aż przewracamy się na lód, odrzucając szaliki i czapki, bo gorąco. Znów poślizg napełną parę, w stronę Wisły, gdy na wiadukcieczerwone plamy tramwaju, adzwonki wpadają wesołym akompaniamentem w muzykę ślizgawkowych przebojów, Ale najbardziej czuję siebiei to jest nowość, która zachwyca mnie iprzeraża. Czuję rozpalone policzki i chłodne ręce, wiatr na wargach iwilgoć rozgrzanej na karku skóry. MÓJ wzrok Jest przyćmiony,ścieśniony prostokątem ślizgawki i nie wiem, że skierowany w głąb mniesamej, gdyżobecność Leszka,która wyzwoliła ostrośćwęchu idotyku, podczasgdy słuch chłonie tylko muzykę patefonową idzwonki przejeżdżających mostem tramwajów, nie jest obecnościąprawdziwą. Leszek jest jedynie kluczem otwierającym myśli isprowadzającym na drogę samopoznania. To nieLeszek teraz,oblizującwargi, pochyla sięi zdobywając sięna odwagę, szepcze mi doucha: Czy ty mnie lubisz? Toniejego widzę w głębi siebie. Tochłopiecwe mnie obudzony. Ocknęło się długie oczekiwanie. Odurzona, upojona,wdycham zapach to drażniący, to łaskoczący, tonikły jak woń skrytego w trawie powojuo nieśmiało modrych kielichach, to nagle ostry, przenikliwy niby roztarte wniecierpliwychpalcachzioło podzwrotnikowej dżungli. Urzeczonainnością samejsiebie, pochylona nad dokonującym się misterium, nie myślę, leczczuję tylko i odpowiadam pytaniem na wyzwanie. 188 A ty mnie? Bo ja ciebie bardzo lubię mówi Leszek odważnie. Jaciebie też. Euforia nie trwała, długo. Pragnieniewyłączności silniejsze się\. stało niż dzielenie chłopca z Lilką. Zresztą Leszek zdradził. A może,tylko wybrał? Wybrał Lilkę. Z nią jazdy za rękę na ślizgawce, jejprzyczepiał łyżwy wdrewnianej budce, gdzie płonęła żelazna"koza", a wracając do domu Ją odprowadzał. Zwierzenia stały sięjednostronne: Więc ciebie nie trzymał za rękę? dziwiła się Lilka. Tobienicnie mówił? Przyglądała mi się, nie dowierzała. Rozpoznawałamw niej moje upojenie, kręciłam przecząco głową: Nie, nie, nie. Widziałam,jak ona triumfuje, jak smakuje swoją wyłączność. A jawydostawałamsię z zaklętegoJeziora zapachów i drżeń. Kilka łezprzed zaśnięciem, kilka spojrzeń w lustro odkrywających moją niedoskonałość. Wzrokzaostrzyłsię i myśl zaczęłaJaśniej pracować. Tylko skrzeszona iskra, nad którą wstawał nowy dzień, trwała. Rozdział VI Szmaragdowa zjawa Ostrym sygnałem świsnął wiatr I zadrżał w trawie, Adniem zielony wstrząsnął dreszcz. Zatarasujmy okna i drzwi Przed szmaragdową zjawą. Złowieszczy wąż mignął i spadł Na dziwny tłum dyszącychdrzew I opłotkami dalej gnał Ibrzegiem rzek, gdzie z domów biegli ludzie. Na wieży się rozszalał dzwon, Wirując wietrzną wieścią. Ileż manadejść, Odejść ile, A jednak świat zostanie! Emily Dickinson, There Came a WindLike a Bugle Kiedyzajechaliśmy, wujStefan siedział przed domem na wąskiej,drewnianej ławce. Słomiany kapelusz, rozpiętana piersiach białakoszula, parciane spodnie- Zyzio rozciągnięty, łeb przy nogach wuja. Wuj podniósł się, szedł do bryczki, słońce na jego binoklach w złoconychramkach. Szedł ciężko, utykał. Zyzioprzeciągnął się, ziewnął, wyciągnął tylną nogę. Jedną, drugą i za wujem. No i jak tam? Coś długo żeście jechali. A już obiad szykują. Ojcieczeskoczył z bryczki, otrzepywał mundur. Uścisnęli sobieręce. Upał! Konie szły wolniej. Jak zdrowie wuja? No.. nie młodnieję' Dobrze wuj wygląda, opalony. Wzruszył ramionami: 190 No, sparzyłem się, widzicie, za dużosłońca naraz. Rozglądałam się. Od obejścia zapachobory. Kury spacerująpoważnie, tylko kot łaciaty przebiegł spłoszony. Przede mną klombcynii. Puszą się sztywne, złote, pomarańczowe, czerwone. Oglądamsię. Ogród ten sam: maliny, dalej świerki, białe poziomki w dolince iza polem ścieżka do lasu. Przede mną dombiały drewniany parterowy, z małym pięterkiem. Tam trzebawąskimi schodkami. Naokołodomu ganek. Z ganku skoki zarośla, dalej łąki. Wuj pochyla nademną zaczerwienioną od słońca twarz. Dotyk wilgotnego policzka. Obejmuję go za szyję. Ramionapodnoszą mnie w górę. Ale ona ciężka! Do której ty teraz klasy. Boga? Do czwartej przeszłam, wuju. Wyrywam się,podskakuję naprzód. Za mnąrozmowa. Toojciec: Co w polityce, wuju? Cojawam mogę powiedzieć? Idą trudne czasy. Alewuj jako senator zawsze bliżej. Czy wuj wierzy w ten paktonieagresji z Niemcami? Ja Hitlerowi niewierzę. Trzeba było po myśli Piisudskiegozaatakować, jak Hitler był słabszy. Ale ani Anglia, ani Francja niechciały na toiść. Dlaczego wuj uważa,że nie chciały? Trzeba znać zachód. Trzebatam być, żeby zrozumieć. Pomówimy. Nie teraz. Chodźcie do domu. Z sionki,na lewo jadalnia. A stamtąd gwar głosów, śmiechy,rozbawienie. Ciotka Władka wybiega. Jaka szczupłaprzy wuju, ciemna, skóra twarzy oliwkowa. No, chodźcie! Chodźcie! Czekamy wszyscy. Przy stole nakrytym goście. Podnoszą się, okrzyki, powitania,pocałunki wczoło, w oba policzki, uściski i całowanie rąk. Na długoprzyjechałaś? Miesiąc? A pan Tadeusz? ATadzio? Jutro już odjeżdża? A mamusia? Zajęta w tych swoich sklepach? Nieprzyjedzie? Kręci mi się w głowiepo długiej podróży. Twarze zlewają się wplamy naokoło stołu. Jadę jeszcze pociągiem z Warszawydo Lublina, z Lublina do Kraśnikai stamtąd bryczką doDzierzkowic, naGórkę. A podrodze przystanki:ciotki i wujowie, cioteczni dziadkowie i cioteczne babki. Wuj Stefanteż jest moim dziadkiem. Lubelskie to ziemia rodzima mojej matki. Ojciec jest przybyszem z miasta. Wieś nudzi go i męczy. Po kilku dniach gotowyjest do powrotu. Zwolna trzeźwieję. Kwaśnysmak zsiadłego mlekaw ustach, pachną 191. koprem dymiące ziemniaki. Ten siedzący na wprost mnie, to kolegawuja, pan Feliks Araszkiewicz, profesor literatury polskiej. Obokjego żona, pulchna, w sukience w drobnekwiaty, zaśmiewa się,zakrywa dłonią usta. Pan Feliks w rozpiętej pod szyją koszuli, alejakbyw muszce,we fraku, mina poważna, nie uśmiechnięty. Ja to bardzo, bardzo długowierzyłem, że dziewczynkiwcalenie robią siusiu. I jaksię dowiedziałem, to było to dla mnie zupełnymszokiem. Pass me the salt, pkase mówi wuj. Mruga oczami, sprawdza,czy nie zapomniałam. O tym, że wujStefan był w Ameryce, wiemy. Ale on samnie opowiada. Zdradza się tylko kilkomasłowami angielskimi przy stole. O wuju najwięcej wie babka Paulina, ale i odniejniewiele można wyciągnąć. No, był w Ameryce odpowiada krótkoale nie tylko. Byłi w Australii,iw Nowej Zelandii. Ale wrócił? No,wrócił! A po co tam miał zostawać? Tu jegokraj, jego dom. Po co obce kąty wycierać! Małosię namęczył; nakonspirowal, nawalczyłza tę Polskę? Niech babcia opowie! Babciu, babciu, babciu. Adajtami spokój! Ja mam tam czas na opowiadania! Domatkiidź, do ciotek! One do opowiadania, nie ja! Ramieniem obciągniętym zszarzałymrękawem bluzki babka Paulina przeciera twarz, osłania oczy od słońca. Stoi pośród buraczanegopola. Nogizanurzone w mięsistej zieleni, spódnica szeroka do ziemi. Wydaje się z ziemi wyrastać. Pochylam się i" muskam przelotniewargami chropawy naskórek jej ręki. Paulina wyrywa rękę i chowa jąprędko za siebie. Nie lubi pieszczot z wnuczkami. Sięga rzeczowo dokieszeni fartucha: Masz tu pięć złotych. Boga. Za cenzurę. Kup tam sobfe coś. Dziękuję, babciu! Nikomu nie opowiadaj. Schowaj, to twoje. Z posiwiałych kosmyków na czole zsunęła się chustka. BabkaPaulinalubi samotność. Raz po raz otwiera skrzydła i jak wielkinieszkodliwy owad led do buraków, rozsiada się pośródliści albozgięta wpół pieli w ogrodzie marchew, albo poprawia tyczki fasoli. Zostawiam ją samą. Krzyczy jeszcze zamną: Dziewczyna ci ubije ze dwa kuraki. Zabierz, to ci upieką albona rosół. 192 ;; Nie! Nie! Uciekam. Nie chcę. Niemogę patrzeć, jak^obcinają głowy kogutom. ; ' . Babka Paulina uśmiecha się bezradnie. Wiem, co szepcze sobiepodnosem: Oj, głupie, głupie to, głupie, bo młode. No inic mi nie powie. Rozmowa ze mną ją męczy. Ot, pogłaskaćpo głowie, wsunąćdo ręki banknot pięciozłotowy, napakować koszowocami, jarzynami, anajważniejszepochwalić za naukę. Niedorosłam do wysokości jej świata. Ale niechby zjawił się Stefan! Brat najukochańszy. Milszy niżdzieci i wnuki. Zostawia wszystko. Biegnie. On jeden ją rozumie. Dla. niego włosyjej nie są siwe, oczy nie straciłymłodego blasku,jegorada cenniejsza niżrady wszystkich ludzi. Siadają razem na ławceprzeddomem. Obchodzimy ich zdaleka. Zatopieni w rozmowie,przejęci. O czym mówią: Ja ci mówię, Paulina. A ja ci powtarzam, Stefan, weź to nazdrowy rozum, rozważ razjeszcze,chodzi o dobre imięczłowieka. O czym mówią? O rozprawie, w której wuj występuje jako sędzia? To co ten Piłsudski mówił? Tokogo onposłał do Hitlera? Znasz go? Przyzwoity człowiek? Mądrze tamnas będzie bronił? Czy mówią o polityce? A może o tamtych odległych czasach,któredla mnie są wiekiem minionym, dolinącieni,czasem weteranów,a dla nich pewnie bliskie. Amoże mówią o wojnie? Wuj Stefan przy stole podnosi łyżkę z kwaśnym mlekiem do ust. Ciotka Wladka przesuwa półmisek z ziemniakami. Niechpan jeszcze bierze, panieJózefie. Józef Kosior, nauczyciel gimnazjalny, znamię czerwonena podłużnej twarzy, drobny taki, a nieśmiały, dziękującycałym sobą,z wzniesionymi ramionami niby w ćwierćukłonie. Kartofle wyśmienite! I z tym koperkiem, palce lizać. Te kilkadni u państwa, zdaleka od Lublina, człowiek potym nie ten sam. Oddycha! A chłopcy? Nie chcecieziemniaków? Edward, Jerzy i najmłodszy Józek podnoszą ręce w górę, żetak,tak,tak! To rodzina Wiadki, przyjechali aż z Przemyśla. Kto jeszcze kartofli? Ktojeszcze ziemniaków? A co potem? Potem pierogi z jagodami! Głos ojca z daleka, siedzi przywuju,przechyla siędo niego. 193. No więc Francja oskarża nas, żeśmy ich zdradzili, że zaprzedaliśmy się tym paktem o nieagresji Niemcom. Toendecja, endecja, panie kapitanie! Pan Feliks już niemówi oodkryciach fizjologicznych u dziewczynek,ale brnie w politykę. To endecja tak podjudza. A co pan sędzia na to? Wuj odkłada łyżkę. Zdejmuje binokle, ciemnoczerwona rysaodciśnięta u nasady nosa. Przeciera oczy. Co innegoprasa, aco innego rząd francuski. Weźcie tylko poduwagę, że Francja przesiała do nas trzy miesiące temu, w kwietniu,pamiętacie, tak? Przysłała Louis Barthou. Pierwsza wizytaministraspraw zagranicznych w Polsce. A poczytajcie, co mówią o nas wLondynie! Nabrali respektu. Do tej pory Anglicy uważali, że oPolsce decyduje Paryż! Wuj marację. Bo na przykład takawizyta Beckaw Moskwie! Jakgo tam przyjmowali! Słusznie, panie kapitanie. Zgadza się, Piłsudski wiedział, corobi. Tylko. mówi Stefan. Podnosi ręce i opuszcza gestemzniechęcenia na stół. Tylko ja czasem myślę:wszystko to zapóźno! I co my się możemy równać. Co za późno, wuju! Nie wolno krakać! Ciotka Władka zapala papierosa. W gaszeniu zapałkizniecierpliwienie. No i znów ta polityka! Nic,tylkopolityka! Przyglądam się-flbydwojgu: Stefan i Władka. Czy możliwe, abykiedykolwiek byli młodzi? Czyten łysy,pięćdziesięcioletni mężczyzna o czerwonej, dobrotliwej twarzy, łagodnych ustach ikrótkowzrocznych bladoniebieskich oczach, którymi teraz szuka wokołostołu jedynej swojej córki, Haliny, naprawdę jeszcze niedawno,jeszcze policzmy osiemnaście lat temu był opeerem Legionówprowadzącym swój oddział po dzierzkowickiej drodze? Osiemnaścielat! To więcej niż całe moje życie. A Władka? Ta niecierpliwie palącapapierosa, zmieniająca temat rozmowy kobieta? Czy to możliwe? Byłrok1916. Daty aż drżą od huku armat. Każda znich w mundurze. Stefanna koniu. Mundur na nim Legionów: krótka kurtka, sznuryprzez ramię. Za nimoddział. Zapylona dzierzkowicka droga, ta samadroga, którą jedenaście lat temu szedł pieszo zUrzędowa. Ale wtedyucieczka, teraz powrót. Dzień jest słoneczny wczesnopaździernikowy,kiedy rudzieją lasy ililiowo dojrzewająwrzosowiska, a zapłotami jeszcze ostatnie kwiaty. 194 Chłopcy! Śpiewać- Głośno! I śpiew: Miała młynarka trzechsynów. Dwóch mądrychbyło w domu,A trzeci, co był głupi,poszedł do Legionów! Wieś zwiadywała się. Ludzie szli zrazu nieśmiało, ostrożnie,zerkali spoza płotów. A później przysuwają się bliżej, przystają, idąza nimi. Kobiety wycierają oczy fartuchami, mężczyźni zdejmujączapki. Jakem maszerował, muzyka grała,A moja Marysia, a moja Marysia do mnie się śmiała. ^. Za płotami dziewczyny. Inagle jedna z nich przechyla się przezsztachety, wyciąga rękę z bukietem astrów. Lśni wsłońcukolorowasukienka,długie, czarne warkocze opuszczone na plecy. Wzroknapotyka wzrok. To ta! Ta, o której myślał, marzył, tęskniąc zakrajem. Nietasama, która go żegnała. O małżeństwie Hankidowiedział się zaraz po powrocie,w Krakowie. Przebolał. Ale przecież tana dzierzkowickiejdrodzepodobna do Hanki: ciemne warkocze,uniesiona ku niemu twarz kwitnie. I dreszcz rozpoznania, pragnienie: zerwać ten kwiat. Uśmiecha się, salutuje, a ona wysuwa się spozapłotu, za nią kilka dziewcząt z pobliskich domów. Prosimy panówna szklaneczkę wina! Ale wójtdzierzkowicki przed nimi: Dostohi prosimy siadać. Jajecznica jest! Mliko kwaśne! A wojsko mi tu zakwaterujecie? Zrobi się. I tańce będą wremizie. Wójt wyciąga rękę, dotykamunduru. To pan polskiwojak. ' Wszystko polskie wojaki. Po razpierwszy towidzę. Oczy wójta modre, twarz brunatna odsłońcaJakby rzeźbiona wdrzewie. Znikł pejzażbukoliczny kropla nektaru wyssana zdna kwiatowego kielicha. I pieśń strojąca pejzaż w pióropusze blednie jak mgładotknięta promieniami słońca. Wokoło mnie te same Ściany bielone,bzykanie much, z kuchni zapach chleba zpiekarnika i nawoływanie: Kto podpłomyka? No,'kto? Gorące podpłomyki! Ja! Ja! Dlamnie! włączam się w chór, ale milkniemy, bomówi wuj Stefan. 195. Głos wuja Stefana w tym aromacie chleba buczy jak wielki niezmęczony bąk. O czym oni znów mówią? Opolityce? Jak tu sięwymknąć, pobiec na huśtawkę? Zaczekaj szepczeHalina. Chwileczkę, zaraz pójdaemy. Posłuchaj. Pytacie mnie. wuj doojca zwraca się per "wy". To mniezadziwia/Tylko do zupełnie obcych mówi "pan", ale do swoichwliczbie mnogiej. Pytacie, dlaczego ja, piłsudczyk, a piłsudczykiem nie stałem się dziś. Pan Kosiorkiwa drobną główką nad tryskającym sokiemJagodowym pierogiem: No, pan sędzia przecież. pan sędzia starybojowiec. Wuj opędza się od tych stów ruchem dłoni. Pozwólcie. Rozgląda się, alejakbyniepewny, kto za stołem, czyje na nimspojrzenia. Zdejmuje okulary, przeciera chusteczką i przez drobnąchwilę widzę wujabez okularów: zmęczone, blade oczy, jasne bardzo, twarz spalona lipcowym żarem, a w tym zbliżeniu nowa,inna. Bo gdzież łagodneuśmieszki,żarty, łobuzerskie mrugnięcia? Nicz tego-Usta wygięte w dół w gorzkim uśmiechu. Nałożył okulary, rozejrzał się. Zadowolony teraz, bo kiwnął głową, ale jakbysamemu sobie. Przy stolecisza Pytacie więc mnie, dlaczego Jestem sceptyczny? To nie znaczy,żenie wierzę w naszą gotowość obrony,w naszą silę wojskową. Tylko. no, boję się, że jesteśmy skazani na samychsiebie, Wraziekonfliktu zbrojnego kto nam naprawdępomoże? Samsędzia mówił,że Angliainaczej teraz nas traktuje, więcskąd te obawy. Poczekajcie, Araszkiewicz. Wiecie, co wdziewiętnastymroku powiedział Lloyd George o Polsce? Ja wam przypomnę. Powiedział, że jest ona historyczną pomyłką, niemożliwością ekonomiczną. Ja, przyznaję, chcę wierzyć, że nas traktują inaczej, ale jaksobie przypomnęte lata na zachodzie. To są handlarze- Patrzątylko, zczego zysk. Businessf Szesnaście lat państwowości, ząbkujemy dopiero. Wuju! ojciec odsunął od siebie talerz. Poznaję ten uśmieszek, za którym kipi niecierpliwość. Jeden z przywódców angielskiej partii Liberalnej; minister! premier(od 1916roku) rządu brytyjskiego. 196 ^^, Wuju, myśmy cudów dokonali! Przecież na naszym obszarze^ riniędzy osiemnastyma dwudziestym pierwszym rokiem toczyło się "Sześć równoległychwojen. '; Zaraz! ojciec wylicza na palcach. Wojna ukraińskaoLwów, tak? - Wuj kiwa głową, ale smutniei jakby myślami gdzie indziej. Ojcieczapala się, głos jego teraz podniesiony. Zgina drugi palecwyciągniętej nadstołem ręki: Powstanie wielkopolskie, powstanie śląskie, wojnapolsko-litewskaoWimo. Ja, broń Boże, nic nam nie ujmuję. Niemyślcie aniprzezchwilę,że ja w nasze państwo nie wierzę. Przeciwnie! Tylko, no,i fakty! Weźmy rok dwudziesty, Angliamimo przyrzeczenia odmówiła nam pomocy militarnej. Francja cofnęła kredyty wojenne. Przenoszę wzrok z wuja to na ojca, to na pana Feliksa, to znów naojca. Ich podniecenie napawa mnietylko obawą. A więc nie wszystkopewne, nie wszystko bezpieczne? Rok dwudziesty? Czyto byłowtedy? Nie, nie, mnie jeszcze wtedy nie było na świecie. Więcskąd tofy pierwsze, dziecinne wspomnienie nagle wynurzonez podświado4 mości, ten obraz zatrzymany w pamięci, wbity w nią,wtłoczony: ulica, ojciec w mundurze, pasek przez pierś, szabla. Pożegnaj sięztatusiem, tatuś odjeżdża na wojnę. Drżę przerażona rozpaczątej chwili, przerażona wilgotnym głosem matki, płaczę nad jej bólem. Gdzieodjeżdża? Gdzie? 60 Warszawy. Nawojnę, odjeżdża z pułkiemdo Warszawy. Tak, aleteraz, jak sam wuj mówił, sytuacja Jest inna. Beckmawystąpićw Genewie jako przewodniczący Rady Ligi Narodów. 5 Przyznaję. Beck to bardzo zdolny dyplomata. Nas,rozumiecie,duszą problemy wewnętrzne. Przecież zagranica zdaje sobie sprawę. Jedna trzecia naszej ludności to mniejszościnarodowe. Ukraińcyprzeciwko nam. Dopiero niedawno tragedia z zabójstwem Pierackiego! Rośnie procentbezrobocia! A ile ukrytego bezrobocia na wsi? Pan Kosior podniósł się dopołowy, przechylił poprzez stół: A skandalz Witosem? Przecież on jeden umiał porwać chłopów. Czy nie można było? CzyPiłsudski nie mógł. ,? Boleję nad tym. A Piłsudski. Wogóle się od kilku latnie pokazuje. Podobno pan Feliksściszyłgłos chory? Wuj wzruszył ramionami. Spojrzał naHalinę, na mnie, nakilkapar młodych oczuwpatrzonych,wyczekujących. Huknął: 197. A wy czego tu jeszcze przy stole? Na ogród, na powietrze! Dalej! Odskakujemy od stołu. Dalej od polityki. W słońce. Na otwartą przestrzeń. Idźcie! Idźcie! Ciotka Władka w drzwiach. Jej ciemne,przymrużone spojrzenie za nami. Przez otwarte okno urywekrozmowy: ... chory, ale przecież pracuje. Samwidziałem wBelwederze. Biegniemy na huśtawkę. Halina pierwsza: wysoka, warkoczeupięte nad głową, kołysze się w biodrach. Kiedy odwróci się, zahaczyspojrzeniem spod. rzęs jak wróżka znad rozłożonych kart, wtedyczuję:starsza ode mnie. Wie więcej. Chociaż tylko odwa lata starsza. Ale to ogrom życia. I jużmożna stopą szeleścić po nie znanych dotądścieżkach. ZaHaliną równolatka, jej przyjaciółka Hanka. Koło grzędy truskawek migają kolorowe spódnice. Obokstarszych dziewcząt chłopcy. Basia, siostra cioteczna, trzyma mnieza rękę. Jest drobna,najmłodsza, ikiedy się uśmiecha, na górnym policzku drży mały,śmieszny doleczek. Szepczemy i chichoczemy, aż Józek,naszrówieśnik, wskakuje i: O czym wytak? Co za plotki? Za zagonami malin, pomiędzy trzema świerkami huśtawka,dwie szerokie ławki. Wciskamy się, chowamy w zielony cień. Skrawek niebanad nami. Niepojęte jest nasze zaślepienie: schwytanego w siatkę motyla. Umykającaspod stóp ziemia jest jeszcze ziemią,do której tuląc się znajdujemy schronienie. Wyżej! Wyżej! Piszczymy z uciechy. Schwytanarozbawionymi oczami ścieżka do lasuniknie w wysokiej, żółtej pszenicy. Przycicha pęd huśtawki. Teraz już leciutko, łagodnie. Tylkokołysanie. Muszę wam powiedzieć ten cudowny wierszWierzyńskiego. Halinazaczerwieniona,włosy rozwiane, poprawia ręką warkocze. Całego nie pamiętam, ale chociaż początek. Od wczoraj, jakprzeczytałam wraca i wraca. Obudziłam się i zaraz ten wiersz; Jeno radości, radości,radościDla serci piersi, i oczu, i uszu,Byśmy się wszyscy, pokorni i prości,Stali jak ogród w mięsny pióropussu. Nic się nie zmieni. Będziemy legendą. 198 Było lipcowe południe. Od studni pod górę szedł mężczyzna. Słomiany kapelusz, biała koszula. Im bardziej zbliżał się, tym wyższy. Wygolony. Tylko wąsy. Zdjąłkapelusz. Czerwona pręga naczole. Niech będzie pochwalony. Na wieki wieków. Idę tak,a na łące chłopak pasie chudobę i grasobie nafujarce. Ładnie sobie gra. A pansędzianie w domu? Wuj przy białychpoziomkach, za malinami, tam w dolince. Zawołać? Q, nie! Pude samtam. A to. wnuczki? Tak, tylko my mówimy: wuju. Ja Bis jestem, o tu, z Dzierzkowic, Mywiemy, pan tu przychodził do wuja. Bis idziepierwszy. Wysoki, pleczysty, koszula mokra od potu. Kapeluszna głowie. Idzie, a Basia i ja za nim, Pójdziemy pielićbiałe poziomki. Chcesz? Wuj na pagórku, wyprostował się, naciąga mięśnie zdrętwiałe odpielenia. PoznałBisa, podniósł rękę do góry: 0! Bis! No, chodźcie! Niech będzie pochwalony. Bis wie dobrze, że sędzia dokościoła chodzi rzadko. Najwięcej, żeby na plebani! popijać winoz proboszczem, rozmawiać. Niektórzy na niego, że ateista, inni; dziwak. Na wieki,wieków. Susza, co? No, a co tam. Bis? Przyszedłem do panasędziego za poradą. - No? Wuj wyciągnął z kieszeni dużą białą chustkę, otarłspoconą twarz i szyję. Noto co? Procesujecie się? Nie! Chodźmy w cień, pod drzewa, otam, gdzie'huśtawka. Szli oboksiebie. Bis wyższy, szczuplejszy. Dwasłomianekapelusze, dwie białe koszule, dwie pary parcianychspodni. Bis wyciągaz kieszenilist. Usiadł na ławce huśtawki. Podał złożony listsędziemu. Edek pisze, chce iść na zawodowego. Oficerem chce być. A gdzie on teraz? Podchorążówkę kończy. I tak mi pisze. Na zawodowego, mówicie? 199. Bis zdjął kapelusz, nogi mocno wparte w ziemię, huśtawka anidrgnie. Patrzy na sędziego. Wuj Stefan czyta list. Zdjął kapelusz. Zielony, chłodny cień świerków. Od lasuwraca Halina,za nią Hankai chłopcy. Z daleka słychać, jak śpiewają: ' Posiałem se owiesek,Ale on mi nie zesed. Posadziłem burakiZjadłymi ichpędraki. Bis pochyla się do wuja Stefana, rozkłada ręce,tłumaczy. Moja kobita wolahby naksiędza. Ja sobie układałem na doktora. Piniendze by się znalazły. Z bidnym niemówię, co? Wuj roześmiał się. Nie bidny, niebogaty, ale by się znalazły. Aleon chcenaoficera. Jak nie, to mówi, do Amerykichcejechać. Ameryka! Wuj żachnął się. Mówicie, do Ameryki chcejechać? Boga! Zauważył mnie. Chodź tu,zaśpiewajoHameryce! Nie, wuju, nie. No, zaśpiewaj panu Bisowi to, co ja lubię. Niech Halina,niechoni wszyscy. O, już tu zaraz idą. Wszyscyrazem. No, niech będzie. W grupie śpiew łatwiejszy. Dodać swój głos do innych, słyszeć,jaksię przewija, jak mały strumyczek bucha szeroką rzeką, jak niesie się,wraca echem to radość. O tejHameryce! Domaga się wuj. Na twarzy Bisa oczekujący półuśmiech, ale twarz dyskretnie odwrócona profilem i wzrok ponad malinami na dachu stodoły. Wyleciaładuszka a dala, siadła na muraiciel przyleciał do niej anioł: nie jedz,duszka, trawę. A ta duszka, harda duszka, rychtyk się buntuje,Aniołowi odpowiada: trawa mi smakuje. Alenanioł, ten archanioł, to był aniołsrogi,Jak przepędził duszke pasem,nasza duszka wnogi! O ho, ho,ho śmieje się Bis. Patrzy na wuja, alewuj Stefanjeszcze czeka, jeszcze nie nadeszłoto ulubione miejsce, w którymwybucha radośnie: A to dopiero! 200 / leciała,i leciała przez pola i rzyki,l leciała, doleciała aż do Hameryki. lleciała, ileciała,as ja kolkasparła,A że lecieć już nie mogła,Wzięła i umarła. Teraz wujpromienieje,kiwa głową z niezrozumiałą dla mniesatysfakcją: A todopiero! Ato dopiero! Nie zastanawiam się, co myśli, cota piosenka, przywieziona przezemnie ze zbiórek harcerskich, znaczy dla wuja. Coprzypomina? Jakieuchyla zasłonypamięci? Czy to on sam, zbuntowany, hardy, przepędzony pasem archanioła, dolatuje do Hameryki? Wujzdejmuje okulary, przeciera wilgotne od śmiechu oczy. No, to już idźcie, idźcie! Dziękuję. Pochyla siędo Bisa. A Bis zaraz przechyla się do wuja. Dwienachylone ku sobie głowy. Co to chciałem mówić? Anotak. TaAmeryka. Wyprostowuje się nagle, głowa pochylona ku Bisowiodskakuje, dwie ręce orozcapierzonych palcach wyciągaprzedsiebie. To na co, pytam się. Bis, na co żeście na gimnazjumpieniądzełożyli? Na co żeście chłopaka do podchorążówki pchali? Bisprzykurczył się, oczy ku wydeptanej ziemi między huśtawkowymi ławkami. No, jak na co? No,jak sampan sędzia wie. Do Ameryki! O,psiakrew. Dolarów naodkłada. Byłem, widziałem. Mówię:szkoda chłopaka. Ludzie przyjeżdżają z tej Ameryki, domy kupują, gruntunakapią. Potrzeba wam? Za dużo to nigdy nie jest. No, w Ameryce too tej nauce, co tumiał,niech zapomni. Dostalowni pójdzie nanocną szychtę albo do rzeźni, albo na jakąfarmęza robotnika. A dużo to idzie dokopalni. Naród nawet niejest zły. Obco tylko. Samemu bardzo obco. Myśmy to chodzili razem. Byłonas kilku studentów. Tak od domu do domu. Sprzedawaliśmykorale, grzebyki, lusterka. A kobiety to kupowały, bo śpiewaliśmy. Wychodziłyprzed dom, słuchały, jakeśmy śpiewali. Ale razem siębyło. I tak, raz talerze pozmywaliśmy, raz buty pucować. Tak byle 201. przeżyć, bo tylko czekaliśmy, kiedy wrócić. I jak Pilsudski zaczaiorganizować "Strzelca", to wiedzieliśmy: czas. To co, on na zawodowego chce iść? Pisze,sampansędzia widział. Tylko moja kobita to tak. Pójdzie, mówi, rodziców nie będzie chciał patrzeć, nosa będziedrzeć. Nijako człowiekowi dziecko tak oddać. Bo tojuż nie dziecko będzie. Obcy. Chociaż ze Stawów toposzło dwóch. I tak. Zyzio naścieżce. Zamachał ogonem, ucieszył się, znalazł wuja. Zaraz białą mordęi zezowate okoo wuja spodnie, ociera się, wącha. I do nóg Bisa. Wącha uważnie. Ogon spokojny. Ale zaraz poruszyłsię, podniósłłeb, spojrzał. No,co? Bis poklepał biały grzbiet psa. Nie znasz mnie? Zyzio znówdo wuja, układa się przy nogach. Wuj obruszyłsię: A idź ty, pchlarzu! Ale gładzi łeb,drapiezauchem'. Słuchajcie,Bis, a wyście kto? Złodziej? Bandyta? Szachraj? Dlaczego to miałbysię waswstydzić? Oj, staryśta. Bis, a głupiśta. Zarozsądnego was miałem. Przecież ja z chłopów, jak i wy. Wieciedobrze. Czy ja się mojej matkiwstydziłem? A małochłopskichsynóww wojsku? To w której teraz Edekpodchorążówce? Biszniżył glos do szeptu. Opowiadał, tłumaczył i wreszcie: Tylko trzeba, żeby ktoś. Dobra! powiedział wuj. Napiszę. Wstali. Kapelusze na głowy. Nad ścieżką faluje upał, żółty motylprzysiadł na czerwonym wachlarzu cynii. Pusta drogaw dół aż dostudni. Wuj patrzy, jak Biswolno schodzi drogą, porusza głową,wyciągnął nawet rękę, jakby sam sobie coś perswadował. WujpatrzynaBisa, na wierzchołki drzew. A na piaszczystych koleinachwszystko już wypisane hieroglifami gwiazdi w bagnach,za łąkami,na których tłuste kaczeńce, zmawiają się pod tatarakiem szmaragdowe zjawy utopców. Było sierpniowe popołudnie. Upał falował nad drogą. Cisza i rozleniwienie. I nagle: stąpanie konia. Podskoczyłyśmy, dostrzegły goz ganku. Najpierw biały łeb konia, grzywa spadająca na oczy. Jeździec, półsiedząc na siodle, pochylony ku przodowi, luźno trzymałwodze. Wychyla się, zbliża wdzięczny kształt szyi konia, widać smukłe nogi, suche pęciny. Zbiegłyśmy na drogę. Chrapy konia rozdęte,chrzęściuprząż igłośno terazstukają kopyta o skamieniałą drogę. Jeździec jakby z koniem zrośnięty. Za nim urzekający zapach skoszonej łąki. Urok niepojęty. Nie dostrzegałyśmy niczego z osobna: 202 jakie oczy, włosy, usta. Tylko ten obraz: jeździec i koń. Z obrazuemanuje drażniąceświatło. Zbliżają się. Konia pierś szeroka, krótkigrzbiet, osadzony wysoko ogon. Zwierzę potrząsa warkoczykamigrzywy, wspina się, dyszy. Jeździec w furażerce, bryczesy, długiebuty,ostrogi. Ruch szyi wykwitającej z rozpiętej białej koszuli. Halina zmrużyła oczy, tylko małe, wąskie szparki między rzęsami. Podniosła ręce do włosów. Podnosząsię iopadają piersi pod bluzkąwyszywanąkrzyżykami. To Bis szepnęła toBis przyjechał. Jeździecuśmiechną! się, przyłożył dwa palce do furażerki. Zasalutował. Halina prześlizgnęła siępomiędzy nami. Podbiegła. A on jużzeskoczył z konia i trzymając w lewej ręce uzdę, prawą ścisnął jejwyciągniętą rękę, pochylił się i pocałował. Wyrwała rękę. Schowałapoza siebie. I przez chwilę stali tak razem. Wchłaniałyśmy w siebie'żar tej chwili. Wydawało się,żesłyszymy uderzenia ich serc i żeprzeszyłonas głębokie drżenie wewnętrzne. Ale zaraz wuj. Wchodziłwten obraz spokojnie, dobrotliwie,jakby niczego niewidział,niczego się nie domyślałalbo nie dziwiłniczemu. A za nim Zyzio,krzywo zwisa różowy ozór, pies aż zachrypł od piskliwego szczekania. Limba, mniejsza, wdzięczna,także rozhuśtana szczekaniem. Nawet kudłaty, ciężki Baca podniósł się z cienia przed domem i biegłsolidarnie w podskokach. A pójdzieciemi stąd! Wuj tupnął nogą, ruszył groźnie napsy. Zamilkły, przysiadły i tylko dyszenie, trzy języki zwisają z półotwartych białych pysków. Jeździec znów dwa palcedo furażerki. Przyjechałempanusędziemupodziękować. Tamtego sierpnia 1934 roku Halina skończyła szesnaście lat. Więcniespodzianki, awieczorem zabawa. Spała jeszcze, a już łóżko wkwiatach. Na łące, mokrej jeszcze odrosy, zrywałyśmyniebieskiedzwonki,karminowe krwawniki, miodowo pachący rumianek,liliowe storczyki i czerwone kwiaty koniczyny. Zapuszczałyśmy sięaż dobagien, bo tam w cieniu chowały się niezapominajki, a kwiatybyły okazalsze, soczystsze niżna łące. Uplotłyśmy wieńce z czerwonej koniczyny, bławatków i rumianków. Turkotały koła nawysuszonej upałem drodze, chlupotała głośno niebieska woda niesionaw wiadrach ze studni, psyzanosiły się namiętnym szczekaniem,kiedy wuj wynosił imz kuchni miskę pełną smakowitości. A onaspała. Oczy zamknięte, usta nieruchome, oddychała, ale tak cicho,tak niedostrzegalnie. Śpi? A może tylko udaje, że śpi? Nie wiem, kto 203. zaczął 2 tymi kwiatami. Kto wpadł napomysł ubierania nimi łóżkana poranne, urodzinowe wstawanie. Czywtedy,kiedy skradaliśmysię na palcach,spiskując, chichocząc cichutko, Hanka, Basia i ja,a z nami z tajemniczym uśmieszkiem ciotka Władka, włączonaw przygotowywanie niespodzianki, nie drgnęło w nas nic? Czyżaden upiórbez twarzy nie wysunął spod łóżka szponiastej ręki? Czyta śpiąca bez ruchu, bez oddechu niemal, dziewczyna otoczonapolnymi kwiatami, wokół której my, cztery krążące wróżki, zmawiające się szeptem, niczego nie przypominała? Nie! My nic. Zawieszone wbańce mydlanej,z oczamizawiązanymi tęczą, czekałyśmy najejprzebudzenie sięi na okrzyki: Och, jak pięknie! Jakie cudowne! Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Wieczorem w ogrodziekwitną szerokoskrzydłe motyle: pomarańczowe, Ula, błękitne lampiony. To nie tensam ogród, nie te sameścieżki. Z pułku, co niedaleko odnasna manewrach, idzie pod góręorkiestra wojskowa. Ciepło lśniksiężyc i sierpniowe gwiazdy spadająmlecznym . łukiem. Prędko, prędko, zanim srebrny ptak runiew czarną czeluść, trzebawypowiedzieć życzenie. Wtedy na pewnosię spełni. My, najmłodsze, najbardziej podniecone, jesteśmywszędzie. Jużna ganku i zaraz przy klombie, w sieni domu i na ścieżce,gdzie rzewnie zawodzi harmonia, aż trzeba przystanąć, oprzećsięo pień jabłonki, bo powieki opadają ciężko i słodycz spływa z krtanipod samoserce. Ale zaraz zrywamy się. Migają zamazane plamytwarzy, słychać strzępy rozmów, śmiech. Im dalej od domu, tymciszej. Tam, gdzie huśtawka w seledynowym świetle lampionu, dwiepochyloneku sobiepostacie. Mijamy je. Suniemy ścieżką w dali dopiero w bezpiecznej odległości zwierzamy się sobie, szepczemy: Widziałaś? Widziałaś? Halina i EdwardBis. Całowalisię? Nie wiem. A ty widziałaś? Może. Gdyby ciocia Władka wiedziała! Ona nigdy nie pozwoli. Nielubi go? To nie to. Syn chłopa. A wuj? Ja myślę, że wuj to by chciał. Abyzobaczyć lepiej, gdzie Halina biegała zaklinać topielca, trzebaraz jeszczespojrzeć na wieś ina dom. Wieś leży na niezbyt równejpłaszczyźnie, pokrytej wąwozami, którymi sączą się nikle strumyki. 204 Pomiędzy wąwozami szerokie przestrzenie podmokłych łąk, nie' użytków zarosłych liliowym storczykiem i kaczeńcem. Od pól,przerywanych gdzieniegdzie torfowiskami, odgradza te łąki bita szosabiegnąca aż do stóp wzniesienia, gdziedom. Dopiero za wzniesieniem, za Górką, rozciąga sięlas: gęsty, o wysokim poszyciu, mieszany, sosny, dęby, buki,jodły i graby. Na pagórkudom prosty,starzejący się z roku na rok, nie naprawiany. Trzy pokoje na dole,sionka, pokój stołowy,kuchnia pełna brzęczenia much, a na pięterku,na któretrzebasię wspinaćchwiejnymi schodkami, stryszeki pokoikstarej niańki Hanusi. Ganek obiega dom od tyłu i tam zaraz zboczegóry opadające stromo wjar głęboki, wilgotny ichłodny, będącydawnym korytem rzeki. Tam też gorzko pachnące,przysadzistekrzaki czarnego bzu idzikiejwiśnitoczą się, rozsypują kopulastymzboczem dopastwiska. Z gankuwidać, kto nadjeżdża do domu,widać fragment szosy i skrawek bajora. To tędy biegała Halina,spóźniając się na kolację. Nikt nie widział na pewno, kiedy znikałaalbo pojawiała sięniespodziewanie, gdy ciotka Wiadka, paląc gniewnie papierosa, spoglądała spod ciemnych zmarszczonych brwinapuste miejsce przy stole. Godzina, w którejdzień już uchodzi, a wieczórpełznie połące,wlokąc za sobą cienie drzew, godzina spotkania dnia z nocą jest tymtajemnym czasem, wktórym topielec słyszy. Słyszy? Można wierzyćalbo nie. Najłatwiej jest nie wierzyć. Ale wierzyć jest słodko. Słodkoprzywoływać niemożliwość. Halina obchodziłabajoro trzy razy. W gardle ucisk, tamowanypłacz: To się nigdy nie stanie. Matka nie pozwoli. A jeśli się stanie? Boruto,Boruto, przez diabelskie czary niech się stanie. Poprzez drzewa na górze blask lampy z domu. Nic nie wiedzą. A może się domyślają? I onasamaz tą tajemnicą przybajorze wzywawieczorem zjawę topielca. Po trzecimokrążeniu zaskakuje ją noc. Ciemno, gwiazdy nie oświetlajągrząskiego gruntu. Strach. Grzęznąstopy wwilgotnej, miękkiej łące. Biegła pod górę zadyszana, przeskakiwała biało majaczącązagrodę dla krów i od tym, od ganku,skradała się ku domowi. Mrugając krótkowzrocznymi oczami, dopadała swego miejsca przy stole. Odsuwałachleb, masło, ser. Niechciała jeść. Zostawcie ją mówił wuj. Nie chce, niech nie je, I doHaliny: Gdzie latałaś? Byłamnad bajorem. 205. Sama? przypatrywała jej się ciotka Władka. Sama tamnie byłaś! Odprowadziłsię? Wszystko, co ja wybieram, na kogo nie spojrzę, złe! Nie takie! Przystole cisza. Wuj patrzy przed siebie, twarz nieruchoma, ustaskrzywione jak w bólu. Ciotka Władka odsuwa krzesło, wystaje. Wybieraj' głos Władki spokojny, ale tnie ostro, i czujemyjego dotkliwe smagnięcia. Może gdybym jasię uparła. gdybymwtedy,potrafiła tupnąć nogą. ech! Patrzymy, jak odchodzi, zamyka za sobą drzwi. Nie potrzebowałaniczego więcej dopowiadać, bo wiedzieliśmy wszyscy, że kochała sięw swoim bracie stryjecznym, a ojciec na ślub nie pozwolił. I nigdytego nie zapomniała. Więc jak tooburzamy się nasz wuj Stefanbyt gorszy? Nie był tym, któremu oddała bezgranicznie całe życie'Więc jeszcze istnieje ktoś poza nim w jej pamięci, w wyobraźni,w pragnieniu? Wujwyciągnąłteraz rękę przez stół i pogładził włosyHaliny. No to uśmiechnąłsię zaśpiewajcie! Zmawiamy się: prędko'Przerwać ten nastró! Niech wróciwszystko do dawnego. Śpiewamy: Czego ty, dziewczyno, pod jaworemstoisz,Czy cię słońce piecze, czysię deszczu boisz? Opiekuńcze duchy raz jeszcze stanęły obronnie koto ścian domu. W wąwozachdogasał sierpień, a w nieprzeniknionej zielonościbajora biło chłodne serce topielca. Czekał. Rozdział VII Dnie czynu, ambicji i śmiechu Wspaniałe jest Dzisiaj i piękne,I dobrze jest żyć w czasie tym,Nigdy nie było lepszego. Dzień rozkwitły i okazały, dzieńbezgranicznego słońca, czynu, ambicji i śmiechu. Noc nadchodzi, a z nią miliony słońcI sen, i odświeżająca ciemność. Wa!t Whitman, Leaves ofgrass Matka moja jest kobietą upartą. Ale mogłaby zmylić mniej bystrego obserwatora. Bo spójrzmytylko: kształty łagodnie zaokrąglonez dręczącą ją skłonnością do tycia, niebieskie oczy łatwo łzawiące sięwzruszeniem, nieśmiały uśmiech, uległość wobec męża. Wydawałoby się: skromna kurka domowa. Ale trzebajązobaczyć w akcji pozadomem, przy zamawianiu towaru w hurtowniach. Prowadzi trzysklepy naSaskiej Kępie. Jest w rozkwicie swojej kobiecej energii. W tymokresie lat trzydziestu kilku współczesna Amerykanka zostawia podchowane jużdzieci i jeśli nie ma zawodu, zapisuje się na studia albo rzuca wnieznane, aby "odnaleźć siebie". Pół wieku wcześniej Irena odnajduje siebie w tworzeniu przedsiębiorstw handlowych. Potrafi przytym łączyć naturę business womani zamiłowanie do rzeczy konkretnych, które przynoszą zysk z uległością wobec męża. Jest touległośćprzebiegła, gdyż Irena ma wrodzony zmysł dyplomacjiinaturę polityka. Brakuje jej natomiast talentu do "ścibolenia" robóKobieta interesu [ang. ) 207. tek ręcznych i do szycia. Nie nadawałaby się na pracownika laboratorium, pochylonego cały dzień na'd mikroskopem, ale gdyby miałatylko więcej siły fizycznej, wyrywałaby drzewa z korzeniami, a gdybydopisała jej sytuacja, umiałaby skutecznie rozwinąć międzynarodowy handel. Codzienna drobiazgowość domowej roboty działa nanią depresyjnie. Jeśli piecze torty, to okazałe jak kołacze, jeśli ciasta,to jak dla pułku wojska. Zjadaprzy tym wielez tego na gorąco, apotemkładzie się z bańką na wątrobie, jęcząc i przysięgając, że nigdywięcej. W domu wobec męża powój, jagniątko: Tak, masz rację,Tadziu, bardzo mądrze. Załatw to sam, Tadziu, wiesz przecież, że janie potrafię. Chociaż czasem bierzegórę jej krnąbrność. Najczęściej rozpoczyna sięto przy stole. Ojciec, wielbiciel i niewolnik ustawicznego "wypada nie wypada", lustruje uważnymspojrzeniemnakryciaprzy obiedzie. Widzę jego narastającą niecierpliwość, Iruś,proszę cię, weź ten łokieć ze stołu! Nie patrz na mnie! Irena opiera brodę na ręku, zaciska usta. Jem spokojnie,zadowolona, że tym razem nie ja, nie mój widelec("jak trzymasz ten widelec? "),nie mój łokieć na stole. Znam przebiegtych rozmówek,wiem, co nastąpi za chwilę. Widzę niemal. Jak matkauderza miarowo stopą o podłogę. Niezmieniła pozycji. Jeszczebardziej oparła się łokciem o stół. To, co było pochyleniem, jest terazwyraźnymgarbem. Ojciecoddycha ciężko. Cierpi- . Kobieto! Podnieś tę rękę! Tyle lat! Nie podniosę! Nieświadomie obserwuję ścieranie się dwóch odłamów, dwurywalizujących z sobąprzez stół ideologii: trybuna rewolucji i strażnika konserwatywnegoporządku-Matka Jest wrogiem konwenansów i"dobrych tonów". Denerwuje ją systematyczność. Ubóstwiawielkie zamierzenia, zmiany, przesunięcia globalne. Nie dla niejkrzątanie się ześciereczką po domu. Od czasu do czasu Jednak wpadaw szał wielkich porządków z przesuwaniemmebli. Robi to zawszepodnieobecność ojca. Tadeuszna widok przesunięć opuszcza bezradnieręce: Po co? Znów będęsię obijał o meble po ciemku. Irena w czasie zmian i rewolucji meblowych lubi sobie podśpiewywać. Ku rozpaczy babki Felicji matka nie ma anisłuchu, anigłosu. Jejśpiewy więc, tomonotonna deklamacja z zaakcentowaniem niektórych głosek i przeciąganiem zawszena jednąmelodię. Repertuarjest skromny. Ogranicza siędo odziedziczonego po babce Paulinie 208 Króla ipasia. Mocując się z kredensem, matka dodaje sobie siły, gdyskanduje: Na strom-mejskale zamek stał,W nim miesz-kałkról b-ga-ty. Nalchnie-nia w sercu wiele miał,Więc pi-sal po-e-ma-ty. I by! też pas przecudnychlic. Ujmując się pod boki i obserwując dzieło przemieszczania kredensu zjednegokońca na drugi, kręcąc głową, Jakby coś smakowała,podśpiewuje ochoczo; ' ... Iwyszłana ulicę,Uniosła się wysokol szumiąc falbankamiRo-bi-ła per-skie o-ko! Sprzątania i przesuwania zdarzają się terazrzadziej, gdyż Irenajest zajęta sklepami, a w domu maenergiczną, zaradną gosposię Pelę. Nie Jest onapodobna do żadnej z dawnych służących, zależnychi nieporadnych. Pela, wysoka, smukła,śniada,ostra, pochodzi z Poznańskiego. Wyprasza nas z kuchni i dysponuje wszystko sama. Mówi bezpośrednio i dosadnie. Mnie traktuje lekko z góry, dyryguje: Podnieś pani dupsko! Do powstania sklepów, opróczhandlowej żyłki matki, przyczyniłasię też niewystarczającapensja oficerska ojca. Uległość Irenywobecmęża jest tylko pozorna. Denerwuje Ją ograniczanie wydatków, icomiesięcznebudżety, w których ramach jej ekspansywna natura niemoże się zmieścić. Rodzice przechadzają się między nowo budującymi się willamina Saskiej Kępie. W tym klimacie podzwrotnikowejgorączki wzrostu i powstawania Irenę nawiedza myśl błyskawica: Tu nie ma sklepów! Po wszystko ludzie jeżdżą do centrum. Sklep! Muszę otworzyć sklep. Alematka moja woli działać kolektywnie. Zawsze była otoczona, zawszeGryknia Kogdzia, Milia. Nie ma ichteraz blisko. Gryknia w Lublinie, Kogdzia jest żoną lekarza pułkowego w Lesznie,Milia tylko w świecie "starego Totza". Wydaje sięjakby drogi sióstr rozeszłysię: każda zakrzątana swoim osobnymżyciem. Irena rozważa możliwość otworzenia sklepu. Z kim? Działanie i dzielenie się tym działaniem z innymi, to radość większa i pew209. niejsza- Większy kapitał zakładowy, lepszy podział pracy. JadwigaPółkowa wydaje się kandydatką, na której można polegać. Należyjednak wciągnąćją współkę umiejętnie. Irena zdecydowanym krokiem ruszana ulicę Zakopiańską. Ale tuza rogiem Zwycięzców i Zakopiańskiej, w tym miejscu, gdzie nadopiero co wykopanych fundamentach już rosną czerwone rzędycegieł i dwaj murarze z twarzami opryskanymi wapnem pogwizdująAch, Ludwiko! , zatrzymuje ją nagle niskakobieta tak okazałej tuszy,że ledwo utrzymać ją mogą małe stopy w rozdeptanych pantoflach. Pani Żuławska! Niech pani czeka! Pani Żuławska! Kobietatoczy się, zatrzymuje. Wyciąga drobną, pulchną rączkę, napaznokciach ślady czerwonegolakieru. W otłuszczonejtwarzy zapłakaneoczy. To żona administratora domów na Saskiej Kępie, matka małego Ryśka, tego nieznośnegobachora,który lata zamną na ulicy, pokazuje języki przedrzeźnia. Irena przystaje, szybkie uściśnięcie rąk, uśmiech. PaniŻuławska, będzie mieszkanie do wynajęcia- Myślę,że dlapaństwa. Ale wprost odwłaścicielki, piękny dom, niedawno skończony. Ja nic niechcę. Jatylko przez przyjaźń. Gdzie to jest? Na Francuskiej. Tubliżej Zwycięzców? Nie. Nie! Jak panitak wraca od Zwycięzców ipo prawej ręce,to nie dochodząc do Obrońców. Zaraz. zaraz. taki z długimi balkonami? Tak! 1 ogródek z czerwonymi różyczkami na przedzie? Ale to będziechyba drogie mieszkanie? Żonaadministratora wzruszaramionami. Zawsze zobaczyć można. ja na tym nic. tylko tak z przyjaźnimówię. Wyciągachusteczkę z torebki, ociera oczy, ale łzypłyną poszerokiejtwarzy, toczą się po brodzie-Irenęogarnia współczucie. Wie dobrze, co się stało, ale jednak pyta: Copani? Co znowu? A... znowu ma kochankę. Żonaadministratora szlochagłośno. Irena rozgląda się. Dwajmurarze przestali gwizdać Ach, Ludwiko! l przysłuchują się. 210 Chodźmy dalejIrena ciągnie płaczącą za rękę. Trochędalej. Ja o nic nie dbam. A może cały świąt wiedzieć! Kochankę ma! Wszystkiepieniądzena nią! Ani ja, ani dzieckonic dla niego wyciera oczy,cichnie iza chwilę: Jak byłam młoda izgrabna, wiepani, jaka byłam szczupła? Obejmuje rękami talię, ściska dłońmiboki, sterczy wypięty brzuchspod ciasnej sukienki. O, tak! O,tycia byłam, tyciusieńka! Zgrabniunia! A jak się ubrałam! Żonaadministratora wznosi oczy do góry, uśmiech przeznaczony jest dlatamtej:zgrabniusi, elegantki, utraconej, odległej. To on wtedy,ten nicpoń, ręce o takskładał i wołał do wszystkich: patrzcie, patrzciejaka amazonka! Żegnają się przywejściu do mieszkania Folków, a żona administratora woła jeszcze: Na tejFrancuskiej niech pani zobaczy! Albo niech pan kapitanidzie! Ja nic niechcę. Jatylko z przyjaźni. Idąc po schodach, Irena myśli: niech Tadeusz i Boga idą zobaczyć. Ale zaraz zapomina, przygotowuje sięna umiejętne wciągnięcieJadwigiw sklepową spółkę. Jadwiga szoruje na klęczkach kuchenną podłogę. Już brak sil nazłość, tylkorozżalenie na życie. Po co kończyła seminarium nauczycielskie? Leżą odłogiem zmarnowane zdolności, dokładność matematyczna, sumienność przygotowywanych prac, zainteresowanialekturą. No iwidzi pani, co ja robię! wykrzykuje natychmiast pootwarciu drzwi mojejmatce. Widzi pani,jak ja wyglądam! Muszęwszystko szorować po tej szlai. Dziewczyna w takim krótkim czasiezapuściła brudy. Powynosiłamibieliznę pościelową, potłukła talerzedo serwisu. Niech pani nie stoi tak w kuchni. Chodźmy dopokoju. Matka moja stoi w progu kuchni, mokra podłoga paruje, pachniemigdałowym mydłem. Uśmiecha się, ale lekko, do siebie imyśli: Niemogłabym była wybrać lepszej okazji. A do Jadwigi: Nie ma pani szczęścia dosłużących,Jadwiga czerwienieje. Wybucha: Nie mam! Bo porządnej dziewczynie trzeba dać dobrąpensję. A ztego, co Lutek przyniesie, nie starcza. I my mamy,pani Ireno,dwoje dzieci. To jest jednakróżnica. A ja chciałam pani coś zaproponować. Jadwiga spogląda namatkę. Zaciekawienie, ale i niedowierzanie. 211. Co takiego? Ale chodźmy do pokoju. Siadają przy stolePrzez uchylone drzwi balkonu powszednia cisza małych uliczek. Tylko wróble obsiadły drzewo i stąd to hałaśliwećwierkanie. Zaraz wszystko powiem. Niechpani nieTnówi: nie,jiiech siępani zaraz nie odżegnuje- Dopiero jakskończę. Potrzebnywamwiększydochód? Jadwiga śmieje się: - No pewnie! Ale skąd go wziąć? Ja nie myślę, pani Jadwigo, o kilkusetzłotych, ale o kilkutysiącachrocznie, na początek. I ja pani gwa-ran-tu-ję, bojamamswoje przeczucia, no, mam. Mam tego nosa. Ja wiem,że się uda. Chcę panią namówić na otworzenie sklepu spożywczego naSaskiejKępie. Ach. Jadwiga wzdycha. Jest to westchnienieulgi, w którym miękko wzdłuż ciała opadaj ą ramiona, a twarz sama układa się wuśmiech- Jadwiga łagodnieje, ożywia się, rozpromienia. Jej zielonawe oczy wilgotnieją. Gdyby w tej chwilizobaczył ją Mikołaj, nieuwierzyłby. Nie ta sama. Jakby ubyło Jej lat- Zatarła dłonie. Podskoczyłana krześle jak mała dziewczynka. Ach, żeby się tylko udało,żeby się udało! To, co trzeba zrobić? Kiedy zaczniemy? Pierwszym entuzjastą sklepowego przedsięwzięcia stał się ojciecEsty i Ruty,ten, który żeglował naliniach Gdynia-Ameryka, byłprotestantem i może Duńczykiem, a może Niemcem, ale mówiłdobrze po polsku, wtrącając tylko czasem angielskie słowa. Jegojasny amerykański kapeluszo szerokim rondzie górował nad głowamidwu wspólniczek,gdy podniecone obchodziły z nim niewykończony lokalsklepowy na parterze domu,w którym Esta, Rutai panna Marta odrabiały lekcje i ćwiczyły wprawki na fortepianie. Szeroki w ramionach, kołysał sięniby poruszane wiatrem drzewo,a Jadwiga i Irena, sięgając mu do pachy, podskakiwały i podrygiwały,by dotrzymać mu kroku- Jego szeroki krawat o szalonej kakofonii kolorów widać było z daleka. Palił grube cygaro i od czasu doczasu przecierał wielką białą chustką okulary wzłoconychramkach. Zacierał ręce, cmokał: To jestbusiness^ to jest business! Tojest złoty interes! Ilechcecie wystaw? Dwie? Trzy? Cztery? Zrobi się szerokie wystawy,sklep na rogu, wielkie drzwi, dużylokal, staną dwakontuary. Będziejaku "Braci Pakulskich". A Jak go nazwiecie? "Żuławski i Polko"? O nie, nie! protestowały. Żadnych nazwisk. Nasi mężowie nie mogą mieć z tymnicwspólnego. To tylko my-My dwie. Jakoś trzeba nazwać. 212 "Wpólpraca"! Matka moja patrzyła wyczekująco naJadwigę. Dobrze! zgodziła się. "Współpraca. "Ojciec Esty i Ruty wyciągnął potężną rękę z grubym złotympierścieniem. Do Ireny, do Jadwigi. Potrząsnął wżelaznym uścisku. Good luck! śmiał się. Good luck! Pierwszy sklep spożywczy na Saskiej Kępie! "Współpraca"? Niech będzie! Róg Zwycięzcówi. Krynicznej. W moim domu. Wieczorami siedzieli we czwórkę: rodzice, Jadwiga iMikołaj. Spisywali warunki umowy. Otwarciesklepu stało się sensacją naSaskiej Kępie. Od razu ruszyłpełną parą. Z rozmachem. Szerokie,narożne wejście, nad nimwymalowanyszyld "Współpraca". Po obustronach ogromne okna wystawowe. W sklepie obfitość towarów. Stoją worki mąk l kasz. Mąkapszenna, najpiękniejsza krupczatka. Kasza perłowa, gryczana, kaszka manna. Worki cukru kryształu,kostkowego. Wisząsuche kiełbasy. W oszklonych gablotach sery iwędliny, masło, bryndza. Pachnie kawąi wanilią. Jest chałwa, czekolada. Są landrynkii cukierki nadziewane. W skrzyneczkach różnegatunki herbaty. Są figi, rodzynki, chlebek świętojański. Orzechywłoskie i orzechy laskowe. Są korzenie: papryka, pieprz białyi czarny, cynamon w laskach i ostro pachnące goździki. Sąpomarańczei cytryny. Chleb i bułki. A na ladzie błyszczące wagi,nowa kasa. Wszystko pachnie świeżością, błyszczy, zaprasza. Sklep ruszył. Ruszył pełną parą. Towarucoraz to przybywało. Popołudniu tłok. Dwie ekspedientki, Jadwiga i Irena, do późnegowieczora zapędzone, alei rozpromienione. Dwiematki znikły zdomu. Mikołaj iTadeuszprzyjmują spokojnienową rzeczywistość: nie ma ich, pracują, zarabiają. Moja matkaalbo w sklepie, albou hurtowników: na Gęsiej, na placu Mirowskim, na Nalewkach, naLesznie. Lubię jeździć z matką do hurtowni. Przechodzimy przezdługiepodwórka, wspinamy się na piętra kamienic, wchodzimy dodużych, mrocznych sklepów. Życie na tych ulicach jest inne niż naprawym brzegu Wisły, ale,ileta żywiołowości, ilebarwy, ileegzotyki! Hurtownicy witają matkę jak dobrą, starą znajomą. Ich ciemneoczy błyszczą, wybiegająna spotkanie. Ichserdecznośćjest wylewna,inna, gorąca. Kobiety ściskają ręce matki, pochylają się i zaglądają jejw oczy. Przeciągłym, gardłowym głowem dopytująciepło: No, pani Zuska, i yji-ak y-dzjee? Yji-ak y-dziee? ^Powodzenia! tang-) 213. Nikt nie umiał tak załatwiać klientów jak matka. Aniblondynećzka, ekspedientka panna Janka, ani skrupulatna Jadwiga, anidruga ekspedientka z ogromnym doświadczeniem w pierwszorzędnych sklepach. Irena przypominała w tym trochę kupcowe z hurtowni na Nalewkach, Klient stawał się dla niejnajważniejszą osobą. Stwarzała atmosferę, w której kupującemuwydawało się, że całysklep istnieje tylko dla niego, że tylko on dostanie najlepszy, specjalniewybrany dla niego towar. Płaceniestawało sięsprawą drugorzędną. Wiadomo było, że zapłaci. Najważniejsze, żeby się podobało,smakowało, dogodziło. Ale nie tylko transakcja handlowa była obiektem zainteresowania Ireny. Klient,jego osoba, rodzina, jego zdrowie, fryzura, suknia czy płaszcz, to wszystko stanowiło krąg jejentuzjastycznych zainteresowań, I rady! Każdemu potrafiła cośdoradzić. Przy tym dodawałaz pewnością, której należy zaufać: Jagwa-ran-tu-ję! Gwarantowała świeżość produktów i lepsze samopoczucie, a także skuteczność rady, jak należy postąpić. Wyshichiwałaskarg i narzekań, kiwała głową z zachwytemnad dziećmi klientów. Stała się wkrótce popularna naSaskiejKępie. Ludzie lubili ją, lubiliz nią rozmawiać, wniosła nowe życie do dzielnicy. Ale byty i plotki,szumiały zaplecami, przeciskały sięszczelinami jak woda. Pewnego dnia, gdy wracała zmiasta, obładowana paczkami, zmęczona całorannym bieganiempo hurtowniach, bo jeszcze wypatrywała, odnajdywała, uczyła się, zanim powierzyła transakcje telefonicznym zamówieniom, na rogu Zwycięzców zatrzymała ją tęga żonaadministratora, "amazonka". Pani Żuławska, ja nazwiska tej osoby nie powiem, ale zprzyjaźnitylko dla pani to powtórzę, co niektórzy ludziemówiąIrena postawiła paczki na wąskim chodniku. Po drugiej stronieZwycięzców lasek akacjowy i ścieżka. Myślała: Mam gdzieś, co niektórzy ludzie mówią. Powiedziała łagodnie: No, co takiego? Aleniech pani sobie niebierze za bardzo do serca. No, co mówią? Mówią:wstyd, żeby żona oficera zajmowała się handlem,Wstyd, żeby sięponiżała i sprzedawaław sklepie; Irena wzruszyła ramionami. Oparła obcas ochodnik i miarowouderzała podeszwą. Żona administratora stała usłużnie, gotowa dopocieszeń. Ludzie muszą mówić powiedziała Irena. Niechmówią. To tylko niech wiedzą, to im pani może powtórzyć: po zapomogi nie 214 latam. Na ratynie kupuję. Służącej płacę na pierwszego. Dzieckokształcę. A z'czego? Nie z pensji młodszego oficera. Po pewnym czasie "Współpraca" przestała matce wystarczać. Było to tak, jakby ten pierwszy sklep zaostrzył tylko apetyt. Jejsiływydawały się niezmożone. Rozpierała ją energia. Czasem obserwowałam w domu, jak poruszała się zamyślona i tylko podśpiewujeKróla i pazia, przy czym w na strom-m-mmej skale najwięcej dostawało sięsamogłosce "m". Matka przytrzymywała ją długo, z uporem, a nawet pasją. Wyczuwałam, że coś się szykuje, coś się warzy jakw wielkim kotle czarnoksiężnika. Któregoś wieczora powiedziałazdecydowanie przy kolacji: Otwieramdrugi sklep. Ojciec odłożyłwidelec, spojrzał na matkę. Mało ci jednego? Nie masz dość z tym urwania głowy? Gdziedrugi sklep? Jaki? A skąd kapitał? Zastanów się, kobieto. Zaczekaj,weź na wstrzymanie. A ja ci oświadczam, że otworzę drugi sklep. Już wynajęłamlokal. I ja ci gwa-ran-tuję, że TEN sklep da dochód, Co za sklep? Otwieram mydlarnię. Konserwatyzm ojca, jego obsesja formy,ostrożność drobiazgowejkalkulacji, a z drugiej strony ekstatyczna fontanna pomysłów matki. Jak strzała przebija jąiskra i już staje w ogniu, zapalona i'nieobliczalna, wierząc we własne szczęście, swój "nos handlowy",swoje intuicyjne wyczucie. Ale ojciecostrożny,zmarszczkąmiędzybrwiami podkreślając zainteresowanie, ojciec trudno wydostający sięzżelaznych uchwytów formy niemal ascetycznej daje się jednakprzekonać. Niejest w stanie oprzeć się lawinie, którasunie na niego,porwie go, wstrząśnie,rozluźni. Broni sięjeszczeostatkiem sił: Jak ty jesz, kobieto, weźtalerzyk, nóż. Matka nerwowołamie chleb i wkłada sobie kawałki do ust. Połykachleb, nie myślącnawet, żeje. Odgania się od uwag ojca jak odbrzęczenia muchy: - - Uspokójsię. Posłuchaj lepiej. Wpada znów w egzaltację,wobec której niemoże być kompromisu. Zobacztylkosam, ile tusię domów buduje! Ile potrzeba farby,gipsu,różnych gwoździ,kleju, narzędzi, pędzli, kłódek. Robotnicy powszystko, a ja z nimirozmawiałam, muszą lataćna Pragęalbo do Warszawy. Pytałam się: a gdybymzałożyła taki sklep, taki bazar? A oni: niech pani założy! Mypoprzemy! Wszyscy przyjdziemy do panikupować! Więc jajuż 215. rozmawiałam z właścicielem domu, tam gdzie mamy "Współpracę". Poczekaj, chwileczkę. nie tak ostro! Pozwól,że się zastanowię,Ojciecunosi brwi, szerokie, smoliste, ponad czarnymioczami o podpuchniętych powiekach. Trzask zapalniczki, papieroswciśnięty do ust i niebieski dym owija jego twarz. Twarz ma śniadą,ciemną, zwłaszcza przy różowości i bielipoliczków matki. Silny,osadzony mocno nos wybiega naprzód. Uroda ojca jest semicka,chociaż trudno by się doszukać u niego semickich powiązań rodzinnych. Opowiada nieraz, śmieje się, jak ktoś chciał go wyrzucićz wagonu drugiejklasy doPalestyny. Znając zapalczywość ojca, zakażdym razem, gdy mówi o tym zdarzeniu w pociągu,słyszę awanturę. Po pewnym czasie jest tak, jakbym i ja w tym uczestniczyła. Zastanawiam się: a gdyby był Żydem? Dlaczego kogoś denerwuje, żeŻyd zajmuje miejsce w drugiej klasie? Więc coto ma być? Mydlarnia? Matka potakuje. Ręceniespokojne, przeczesuje palcami włosy. Kobieto, jak ty wyglądasz? Uczesz się! Niecierpliwe syknięcie matki,stopa wybija takt podstołem. Chcesz, żebym ci powiedziała, czynie? No, mówkapituluje ojciec. Ale mydlamia! No, to jużleżymy. JużLutkowi w pracy dogadują. Przyleciałdomnie onegdaj,nie mówiłem ci jeszcze, zdenerwowany, skarżył się, że mu wbiurzektoś za plecami zaśpiewał: Ja mam ciocię na Ochocie,A ciocia ma sklep. Ja ich nie wezmę do spółki. Jadwiga zajmie się więcej"Współpracą" i dostaniewiększy procent dochodu. To będzie tylkomójsklep. I będzie w nim wszystko, wszystko! Żaden klient nieodejdziez pustymi rękoma. Mam już nazwę. To będzie "MałyBazar"! Po półwieczu, ze Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, śledzę ruchy dwóch aktorów na nadwiślańskiej scenie. Niepojęte wydają się uprzedzenia społeczeństwa wobec żony oficerazajmującej się handlem,który uważano za rzecz gorszą i poniżającą. Business wkażdej formie, z zyskiem rozumianym jako zaleta,tenhisiness, na którymoparta jest siła i bogactwo Ameryki, unas,w kraju początkującym i biednym, nie zawsze należał do dobrego 216 tonu. Rozpatruję płomienny entuzjazm matki. Czy była to tylko chęćzarobku? Nie, wiem dobrze,że nie tylko. Porywała ją euforiatworzenia, budowania, włączenia się w powstawanie młodego państwa. Była zaprzeczeniem bierności. Podczas gdy na górze rządowejpolitykowano, gdy kłóciłysię partie, zmieniały gabinety, gdy w uporczywym wewnętrznym spieraniu sięsłabła energiapaństwotwórcza,zagłuszając rosnące niebezpieczeństwo za zachodnią granicą, robotnicy, murarze, cieśle, malarze, budowlani czy moja matka, włączonarównież w tę pracę, przyczyniali się do powstawania nowej dzielnicy. "Mały Bazar"bytmniejszy niż "Współpraca", ale tak zapakowany towarem, że zawsze był w nim ttok. Matka stopniowo dokupywałatowary i dostosowywałaje do potrzeb rynku. Klientami stalisięgłównie murarze,malarze i stolarze zajęci przy nowo powstającychbudowlach. Dla nich więc te śrubki, gwoździe przeróżnej wielkościi grubości, świdry i młotki, klucze i kłódki, klej, papier ścierny,politura. Farby olejne w puszkach,farby w proszku, wodne, lakiery,klamki, cały arsenał pędzli i pędzelków. Ale nie tylko robotnicyprzybiegali do "Małego Bazaru". Coraz to ktośprzychodził z butelkąpo naftę, bo przecież nie wszędziejeszcze na Saskiej Kępie byłaelektryczność. Kupowanomydło w wielkichblokach i sodę do prania, mydłatoaletowe i wodę kolońską. Dzieci wpadały po zeszyty,bruliony, pióra, atrament, kalkomanię,temperówki, kredki i ołówki. Przed Bożym Narodzeniem tłok w sklepie wzmagał się. Z sufitu. zwisały głowy aniołków, gwiazdki i włosy anielskie. Wszyscykupowali papier glansowany na łańcuchy, arkusze gwiazdek i anielskichgłówek, święte Mikołaje, bibułki na buldeneże, złotą farbędo malowania jajek na pajace, zimne ognie i kolorowe świeczki, kartki świąteczne isztuczną biżuterię. Matka i nowo zaangażowana ekspedientkaprzy kontuarze. Do pracpomocniczych przenoszenia, układaniaworków i sprzątaniasłuży Jaś. Był to chłopak możesiedemnastoletni, nieduży, krępawy, jakby skręcony, z krzywymi nogami. Niesymetryczny, Nieudały, Zalatywałood niego moczem. Pracowałspokojnie, przesuwał, odmierzał naftę, dźwigałwory towaru. Nierozprawiał wiele, brał swoją pensję na pierwszego i przychodził codzień do pracy. Małomówny, nieśmiały, chował swoją nieudałość,zasłaniał się mruknięciami, patrzył ukradkiem małymi oczkami spodwysuniętegodo przodu czoła i pociągał niewielkim noskiem. Zamiatał sklep i chodnik przed sklepem, dostarczał farbę i narzędzia nabudowy. Ale chociaż odsuwał się,bił odniego zapach kwaśny i żrący,zapach siarkowodoru, Ani triumfujący zapach nafty, ani woń migda217 ^S.ii^si-f. łowego mydła nie mogły pokonać odoru bijącego od Jasia. Matkapróbowała zachęcać chłopca do częstszego, jak mówiła, praniaspodni. Dawała mydło, przekonywała. Bez skutku. I jak zwykle,kiedy jej sposoby zawodziły, szłapo pomoc do ojca. Ja nie wiem, co z tym Jasiem zrobić martwiła się. Niewiem, jak mu mam powiedzieć. Chłopak uczciwy,pracuje, spokojny, ; ale przejść koło niego cos strasznego! Już go do klientów niedopuszczam. Ja niewiem, co to jest? Noco jest? Co jest? mówił ojciec. Proste. Zlewa się wspodnie. Portki masztywne od moczu. Musiszznaleźć kogośinnego. W takim stanienie może obsługiwać klientów. Notocoja zrobię? Kogo dostanę do sprzątania sklepu? I przecież nie mogę tak zwolnić chłopaka, bo może tylko trzeba mu powiedzieć. Amoże chory? Ojcieczaofiarował się pomówić z Jasiem. Po żołniersku, prosto zmostu, bez owijania wbawełnę. Przyszedł wieczorem podczas zamykania sklepu. Kiedy wszyscy już wyszli, sam został z Jasiem w "Małym Bazarze". Zaczekajcie, Jasiu. Jaś oczami obiegł sklep, jakbyszukając ratunku. Miął czapkęw ręku. Co zwami jest ojciec starał się przemawiać łagodnie, alesama jego obecność, a bardziej jeszcze obecność munduru, onieśmielała Jasia, Więcej przerażała go. Coma być? mruknął. Chorzy jesteście? Niby jak? No, lejecie w spodnie. Niii. Co "niii"! Jaczuję. To wczoraj misię trochę przytrafiło. Jasiu, z takich rzeczy trzeba się leczyć. Jaś odwrócił siębokiem,zachichotał. Pod wpływemtego chichotuzgasłą łagodność ojca, rozdrażniła gononszalancka postawa Jasia. Co się śmiejecie? Tunie ma co śmichy-chichy, Pójdziecie do'Kasy Chorych na zbadanie. Jaś odwróciłsię, wyprostował. Tak jest, paniekapitanie. Przyszlibyście do mnie do kompanii, to wiedziałbym, co robićz takim rekrutem. A jutro przyjdziecie do pracy w wypranychspodniach. 218 Tak jest, panie kapitanie. Przyrzekacie? Przecież to dlawaszego dobra. Jaś godził się, przyrzekał. Miął czapkę w ręku, kręcił się niespokojnie. Głęboko, pod wypukłym czołem chował spojrzenie małychoczek jak spojrzenie przerażonej myszy, przyłapanej, zaskoczonej wakcie ucieczki. Pewnie poszedł do lekarza i może coś się zmieniło, bopamiętam jeszcze Jasia pomagającego w sklepach. Był częściąobrazu: sklepynarogu Zwycięzców i Krynicznej, "Współpraca"i"MatyBazar", Irenai Jadwiga zapędzone, krzątające się za ladami,jasnowłosa ekspedientka, panna Janka i Jasio. Dzień dobry, panieJasiu. Uchylenie czapki. Do widzenia, panie Jasiu. Uchylenie czapki, mruknięcie. Po sprzedaży sklepów zniknął. Zapomniałam go. Dopiero podziesięciulatach wrócił. Odmieniony,ważny. Ale wtedy sklepy i cały dom ojca Ęsty i Rutyleżały w gruzach, rozwalone niemiecką "szafą". Teraz, w czasie, który trwa jeszcze, także wystarczy sięgnąć poniego ręką i tylko przekręcić kluczczarodziejskiej szkatuły, "MałyBazar" rozwija się, galopuje. Po rokuprzynosidwadzieściatysięcyzłotych czystego zysku. Irena triumfuje. Zmienia się też nasze życie,poszerza i podnosi. Pierwsze toprzeprowadzka z Krynicznej na ulicęFrancuską. Jest to ten sam dom, o którym wspominała"amazonka",żona administratora, matka małego Ryśka. Irena jednak jest zbytzajęta,aby oglądać mieszkanie. Powierza decyzję ojcu i mnie. Idźcie razem. Oglądnijcie. A jak się wam będzie podobało, bierzemy. Poraz pierwszymam współdecydować o mieszkaniu. Znamjakbyten dom, skakałam po jego fundamentach, kiedy bawiliśmy się w"policjantów izłodziei", ale teraz jest już gotowy, wybudowany, a japrzerosłam wczorajszegonitwy. Zbliżając się do niego, widzęgo więcpo raz pierwszy, aponieważ możliwe, że stanie się on moimdomemmój stosunek doniego nabiera barwy ciepłej, ale iostrożnego, badającego podejścia. Ojciec mauczuciapodobne, gdyżprzechodząc na drugą stronę Francuskiej, mówi: Oglądnijmy ntjpierw z zewnątrz. Zobacz, czy to numer 12? Tak. Widzisz, tujest numer, na furtce. Francuska 12. To jest podobnoto mieszkanie na parterze, wsamym rogu. Nie widzę. 219. Bo zasłonięte murkiem. Czy Ja wiem, może to i lepiej, że takodizolowane od ulicy. Chodźmy teraz zobaczyć. Ale dompiękny,oryginalny. Podoba ci się? Jest todługa dwupiętrowa willa. Balkony obiegające ją przez całądługość stwarzają wrażenie okrętu. Wydaje się, że okręt zaraz odpłynie. Odezwąsię syreny, a nad płaskim dachem-tarasem jak nadgórnym pokładem transatlantyku wystrzelą w niebo kłębiaste szaroniebieskie dymy. Ale jeszcze jest przycumowany ubrzegu, chociażjuż słoność wiatru na^ wargach i już przeczucie dalekichmorskichpodróży w niezmierzoną, nieodkrytą przestrzeń świata. Domtenwięc,zanimjeszcze wstąpiłam w jego progi, już mnie unosił,jużwnim gdzieśpodpływałam, a może przygotowywałam siętylko dozamorskich szlaków. Był symbolem, którego nie umiałamodczytać,tak, jak nie umiałam odczytaćgwiezdnych hieroglifów w koleinachdrogi nadzierzkowicką Górkę. No to co? Tochodźmy! Przeszliśmy nadrugą stronęFrancuskiej. Wchodziłamw przyszłość ustępującą łagodnie jakwodyodpływu. Nie słyszałam odgłosówtajfunu i szumu powodzi. Skrzypnięcie furtki. Jesteśmyw ogródku otoczonym murem jakhacjenda. Na wprostdrzwi naklatkę schodową,stąd wejścia na balkony, a-dopiero z balkonów domieszkań: podwa na każdym piętrze i dwa na parterze. Ale nieidziemyna klatkęschodową (będzie to myliło wielu naszych gości,a później, w czasachnieodległej przyszłości,staniesięich ratunkiem), skręcamy na lewowąskim chodniczkiem, wzdłuż któregokarłowate krzaki róż. Właścicielka domu, pani Anna L. , mieszka naparterze. Dwa matębuldożki wybiegają za nią. Zaraz wąchania,prychania iwspinania sięna nasze nogi małymi ciemnymi łapkami. Mokre płaskie nosy zostawiają ślady na ubraniu. Ta psia wszędobylskość i bezceremonialność rozbraja. Wydaje się, jakbyśmy tylkoprzyszli zobaczyć i podziwiać psy. Mieszkanie schodzi na drugi plan. Natychmiastznajdujemy wspólny Język. Ojciec i Ja wpadamy w psiświat, ogarnia nasrodzinna miłość do psów. Gładzimyszorstką,krótką sierść. Co za radość: będę mieszkać tak blisko tych psów. Alefuż drzwi zamykają się za buldożkami. Pani Anna, młoda, energiczna, wskazuje ręką: to tu! Stoimy za nią, przed drzwiamimieszkaniado wynajęcia. Są niewidocznez ulicy, ukryte w rogu utworzonymz dwu ścianmuru, który tu sięga niemal pierwszego piętra. Mieszkanie jest rodzajem gniazdauwitego w gałęziach itrzeba siędobrze przypatrzeć, abyodróżnić gniazdo od drzewa. Krzaki bzu 220 w rogu ogródka jeszcze bardziej omotująi izolują drzwi. Nie wtajemniczeni będą kołowaćdługo albo wręcz na próżno. Na lewo od'- . drzwi okno pokoju, długie i zakratowane,na prawo dwa oknakuchenne. Podczas gdy Anna przekręca klucz w zamku, zauważamu góry drzwi małe okrągłe okienko, "Judasz. " Po co? Dlaczego tookienko? pochylam się do ojca. Będziesz zawsze widziała, kto dzwoni do drzwi. Możesz uchylić "judasza" od strony mieszkania. I chcesz, to wpuścisz, a^nie, tonie. To proszę, panie kapitanie mówi Anna. Mieszkaniepuste. Nikt tu jeszcze nie mieszkał na stale. Zostawiam ich wkorytarzu wejściowym, obiegam całe mieszkanie: wszystko objąć jednym spojrzeniem, wszystko ogarnąć. Oczarowanie irozczarowanie. To nie to, co obiecywał szumny dom-okręt. A który pokójdla mnie? Agdzie pokój dlamnie? Poczekaj, chwileczkę uspokajaojciec. Zobaczymy,zastanowimy się. Przechodzę teraz ostrożnie, wolno, krok za krokiem, oglądając. Z korytarza po lewej stronie pokój średniej wielkości. Jego oknona całą dhigość ściany widzieliśmyjuż z frontowego ogródka- Zkorytarza na wprost wejście do bardzo dużego pokoju. Za oknem ogród. W ogrodzie krzaki bzu. Pokój ten łączy się szklanymi drzwiami z drugim,nieco mniejszym. Tu też okno na ogród. Otwieramszerzej szklane drzwi, z pokoju małym korytarzykiem przedostaję siędo łazienki. Te drzwi tu to ubikacja, te nawprost toduża jasnakuchnia. Część kuchni wnęka dla służącej. Zapach świeżegodrzewa, pokostu, farby. Łagodne, Jasne światłowypełnia mieszkanie. Ojciec rozważazalety i wady: Gdyby chociaż jeden pokój więcej, bo ten, no, bardzo ładnie,piękne szklane drzwi, ale połączenie pokojów uniemożliwia wielerzeczy. Ale niech panzobaczy, jaka ładna łazienka! A wkuchnijestjednocześnie centralne ogrzewanie. Tylko przesunąć ruszty, wsypaćkoks i kaloryfery zaraz gorące. A jaksię tobie podoba? Ojciec oglądasię za mną. Znikłammu. Chodzę po mieszkaniu, myszkuję, zaglądam we wszystkiekąty,otwieramdrzwiczki spiżarek i schowków. Wracam do dużego pokoju. Kiwamgłową, że tak, podoba misię, ale: Gdzie Ja będę spała? 221. Zastanowimy się, zobaczymy, rozplanujemy. Pewnie w dużympokoju na tapczanie. Odskakujęznów, węszę po mieszkaniu. Marzenia o własnym,niebieskim pokoiku pogrzebane. Nigdy nie miałam swego kąta. Zawszewpleciona wżycie rodziców. Mówili: wszystko jesttwoje,całe mieszkanie należy do ciebie. Nie buntowałam się. I teraz teżzrezygnowałam prędkoz wyłączności. Znów znikam. Obchodzękuchnię. Wnęka dla służącej. Oddzielona, jak zwykle, kotarą odreszty kuchni. To mnie uwiera,niepokoi- Dlaczego nie można byłozrobić osobnego pokoiku? Wewnęcemieszka przyszła nasza gosposia, Pela. Silna, wysoka,hoża, o urodzieCyganki. Czy buntowała się? Czy też przyjmowała ten układ" stworzonyprzez współczesnegoarchitekta za rzecz normalną? Staję wotwartych szklanych drzwiach. Na parkiecie miodowegokoloru popołudniowy promień słońca. Niezamieszkały pokój wydajemi się ogromny. Początek w nowym domu Jest jak rozpoczynanienowego zeszytu. Na pierwszej stronie:W Imię Boże1 Cały światczyściutkich, równo poliniowanychkartek nie zapisany. Wierzy się,że nigdzie nie będzie kleksa, przekreślenia, zagiętych rogów, wymazywań,leczod początku do końca równo wykaligrafowane litery. Z każdym nowo rozpoczynanym zeszytem wraca ten sam entuzjazmpoczątku. Kartki stająsię dniami, ich treść nowa o świcie io świcienowe nadzieje. Wiele minie, zanim na corazszybciej przewracających się stronach będę przekreślać i poprawiać z cierpliwą nieustępliwością. "Ośleuszy" dawno zapisanych stron wygładzać będęi odczytywać jakbadacz starych papirusów. Pod kleksami, zbladłymiod wielu nawracań słońc, szukać będę ukrytych znaczeń. I to tylkostanie się ważne, a błahe wydadzą sięrówno zapisane strony. Stojęw otwartych szklanych drzwiach. Urzeka mnie dziewiczaświeżość mieszkania. Znów wzrok ojca na mnie. No, powiedz, podoba ci się? Wpadam w entuzjazm. Widzętylko zieleń na szybach okiennychi koronki cieni na ścianach. I nagle huk, wstrząśnięcie, ogłuszenie. Ach, drzwi! Nie zamknęłam drzwi, to przeciąg! Wracając do starego mieszkania na Krynicznej, zapewniam ojca,że podoba mi się, bardzo mi się podoba. Więc kiedysię przeprowadzamy? Jeszcze nie wiadomo. Jeszczenie podpisana umowa- Niecierpliwię się. Teraz zaczynam zauważać-różnice: jak tu ciasno,ciemnawo, brzydka kuchnia. Jak mogliśmy mieszkać tu tak długo? Siadam w stołowym pokoju,otwieram książkę, zeszyty, zabieram się 222 do odrabiania lekcji- Mieszkanie na Francuskiej fruwa mi przedoczami: dom okręt, ogródek, buldożki, świeża przestrzeń niezamieszkałych pokojów. Zgrzyt klucza. To matka przyleciałazesklepu, zmęczona, ale promienna. " Noi GO? I jak? Podobałosię wam? - Ojciec, wytrącony z drzemki nakanapie, podnosi się. Zobaczysz sama. Kiedy? Może jutro. To jak to, nie dałeś zadatku? Przecież to może przepaść. Możenam ktoś to zabrać sprzed nosa. Idziemyzaraz! Odskakuję od stołu. Gotowa jestem do wyjścia i nowego spojrzenia na mieszkanie. Ojciecociąga się, ale nakłada płaszcz, mruczy: W gorącej wodzie kąpane, jedna i druga. Ity też idziesz? A lekcje? No, dobrze, chodź, przecież totwoje mieszkanie. Idziemy szybko, rozprawiamy gorączkowo, opowiadamy matce,jakie pokoje, kuchnia, łazienka, ogród. I osobne wejście- Podskakuję,wybiegam naprzód. Znów więc furtka,pokazywanie: Patrz,tamw rogu, te drzwi, których niewidać z ulicy. Znów dzwonek domieszkania właścicielki. Bieganina po pokojach i nowe odkrycia: A tego Jeszcze niewidziałam, tego schowanka nad drzwiami wejściowymi, a tu w kuchni, patrzcie, zejście wprost do piwnicy! Podziwianie,otwieranie kranów, wyglądanie przez okna. Tymoknem można zeskoczyć do ogródka, tak nisko! A jaki cudownyparkiet! Podniecamy się, zapalamy. Ojciec wyjmuje portfel, sięga popieniądze. Proszę pani, zadatek. Powrót na ulicę Kryniczną jesttriumfalny. Powiewają dumnepióropusze zmiany. Cieszysz się? O, bardzo, bardzo, bardzo. Tylko gdzie ja będę spała? W dużym pokoju, Szczęście nasze wobec przestronności Jednorodzinnych willi naSaskiejKępieczy warszawskich salonów, gdzie z misternych plafonów kapią kryształowe światła, . jest skromne. To jednak pięcie sięwzwyż, z którego nie zdaję sobie sprawy, gdyż nie pragnę niczegoinnego, nie znając jeszcze głoduposiadania, ma w sobie czerstwyoptymizm młodości. W mieszkaniu na Krynicznej matka przechodzi ze stołowego dosypialni. Oceniającymwzrokiem dotyka mebli. Potem staje na progui słyszę półśpiewne staccato: Na slrom-m-mej skale zam-m-mek stał. 223. Ojciec podnosi głowę znad gazety: Co tyznów planujesz? Coza nowezmiany? Matkaotwiera kredens, bada szuflady, podnosi krzesła. Wstań na chwileczkę z tejkanapy, Tadziu. O co ci chodzi, kobieto? Dlaczego mam wstawać? Dlaczegowyrzucasz mnie z mojej kanapy? To już nie jest twoja kanapa. Nie żartuj. Sprzedałam meble. Kupimy wszystkie nowemeble do mieszkania naulicy Francuskiej. Już sprzedałaś? Komu? Pani Marii- Potem ci wytłumaczę, ale teraz. Mam jejpowiedzieć? Patrzą na mnie obydwoje. Zastanawiają się, droczą ze mną. Drżęz ciekawości. Na urodziny mówi matka dostaniesz nowe, piękne pianino. Już kupione. Rzucam się jej na szyję. Ach, mamusiu,mamusiu! Czuję jej wilgotne od łez policzki,a z bluzki,w której cały dzień była w sklepie, przenika ostry, świeżyzapach nafty. Otwierają się drzwi na wprost naszego mieszkania na KryniczneJ. W drzwiach pani Maria. Wypełnia je sobą. Duża, miękka, ciepłoróżowa, roztańczona Gracja z obrazu Rubensa. Biodra o "kształciewiolonczeli. Pod haftowaną bluzką ciężkie piersi, uniesionedogórysznurowanym gorsetem. Rzeźbiony naszyjnik z sandałowego drzewaprzy kolistej szyi, na której już pierwszelinie czasu. Iskierki złotaw oczach ciemnych isłpdkich jak ogromneczarneczereśnie. Stoiw drzwiach zapraszająco, boprzecież już nacisnęłam. dzwonek,dziwi się, że nie wchodzę, a matka,stojąc w tyle, popycha mnie lekkoku przodowi. Ja jednak sięwaham, gdyż nie mogę się zdecydować,który kwiat zerwać z mego amerykańskiego ogrodu, aby obdarowaćnim panią Marię. Który pasowałby do niej? Niebieskie różezakwitłypo raz pierwszy w tym roku. Z każdym nowym pąkiem wzbudzajązdumiony zachwyt. Ich niebieskość uwidacznia się tylko przed rozkwitem, dojrzałe mająkolor lawendy. A może bukiet marigolds,jasnowłosychi rudowłosych nagietek o kwiatach ogromnych jakdłoń, których nie dostałaby w Polsce? Może naręcze aksamitnych 224 ^petunii, nadzwyczaj urodzajnych tego lata i zwieszających się w -'bujnychgirlandach z szarego murku przed wejściowymi drzwiami? ^rebmoskrzydłą ważka o ciele z czarnego aksamitu, potężna i bezszelestna, przysiadła na petunii. Zagląda terazdo kielicha koloru śliwki,gdzie na dnie jeszcze drżą kroplewczorajszejulewy. , Chodź,chodź, djecko przeciągaśpiewnie. Podaje rękę. ' Zapraszającocofa sięw głąb mieszkania, sprowadza mnie do rzeczywistości. Wydobywam się z poplątanegoczasu. Ale matkapierwszaprzechodzi próg mieszkania i jużuściski,całowania w policzki. Pani Maria pochylona nad matką: 'Kochana pani Ireno. Powitania, jakbyśmy się nie widziały wczoraj. Jakby życie naszewtej samej kamienicy nie ocierało się co dzień o życie najbliższychsąsiadów. Miód serdeczności takcodziennej, zwykłej jak słodzeniecukrem herbaty. Siadajcie, już zaraz herbatka. I ciasteczka upiekłam. Boga,pokaż się! Ach, jak tyś się ładnie uczesała, poczekają daj tylko tenkołnierzyk, tutroszkę podniosę, o, widzisz,i wyglądasz jak artystkafilmowa. Mieszkanie większe od naszego. Na lewo zkorytarza pokójz balkonem. Stąd poprzez ulicęKryniczną i akacjowy zagaj widaćWałMiedzeszyński, a spojrzećdalej łąki, łąki i ogrodnicy. Chodzimy czasem z panią Mariądo ogrodników. Ale teraz już bardzorzadko, odkąd matka pracuje w sklepach. Tu, w pokoju, skrzydło fortepianu,a na nim szal haftowanyw róże. Czarne frędzle obwisają sennie. Kiedy przyjeżdża matkapani Marii, zapraszają nas czasem na koncert. Ta matka, ciemna, naszczuplutkichkostkach dźwiga, chwiejącsię, odwłokwytwornej osy. Grube perły tańcząna wypukłym biuście, gdysiadającdo fortepianuopuszcza fiołkowe powieki, aglos jej wzbija się pod sufit, przewiercago, ulatuje aż nad zagaj akacjowy i tam opada; O... czy csemy. -je,O. ,, czy krasny. ,-je,Kok lubluja was. Upierścienione palce na klawiszach. Tęskność melodii drażniącodoszarpuje się do wnętrza, jakby tam szukałaecha czy odpowiedzi napieśń. Oklaski,skinienie głową, ciężkie powieki, palce gładzą klawiatur? : Cisza. I zaraz: 225. Hej, poleciał sokół sinyW bujne stepy Ukrainy. Hej, poleciał i nie wróci,A dziewczynie csas się smuci! Próżne sale, łzybez końca,Cominęło, nie powróci. Nigdy sokół już do słońca,Kozak w step już nie powróci! Pani Maria przesuwa się bezszelestnie. W przerwach podajeczarną kawę i herbatkę,częstuje ciasteczkami- A major podsuwapanom złotą papierośnicę z ułożonymi równiutko egipskimi. Majorprowadzi sklep tytoniowy. Ale major niepasujedo pani Marii. Wszyscy widzą, wszyscypatrząc na nich dwoje myślą to samo: takapiękna kobieta, a on ledwo sięga jej do ramienia, inwalida bez ręki. Ale najlepiej wie o tym sama pani Maria. Mówi, a jej uśmiech jestgodzeniem się na los. Pokpiwaniemz samej siebie i jakbysamej siebiezaprzeczeniem. Rezygnacją: nie jestem ważna. Mówi więc: Bo ja, pani Ireno, to jestem Jak ta wielkanocna szynka. A major,ot i tu chichot goździkna szynce. Dlaczego więcwyszła za niego za mąż? To bytotak zwierza się. Taka dluga^historia. Historiamojego życia. Urodziłam się na Krymie. Tam skończyłam szkoły. Przyjechaliśmy do Polski i zakochałam się. To byt pięknymężczyzna,a jaki zdolny. Jaki wybitny. C2y mogłam przypuszczać,żemorfmista? Odeszłam. Musiałam się rozstać, chociażby ze względuna dziecko. Na Maciejka. Matka i brat też namawiali: Odejdź! Przecież zmarnuje was oboje. Czasem przychodzipo cichu, jak nikt mewidzi,prosi o pieniądze. I dajęmu, daję mu, co mam. Pyta pani,dlaczegoniepracowałam? Ja nie umiem tak jak pani. Japrzecież niekończyłam szkoły w Polsce. Kto mnie weźmie do pracy? Nigdy niepracowałam. A major? pyta moja matka, a ja śledzę zbolałą twarz paniMarii. Jej pełne,piękne wargiskrzywione. Wzięłam rozwód. Poszłamdo spowiedzi. Powiedziałam księdzu wszystko, a ksiądz niedat mi rozgrzeszenia. A więc koniec,zamknięta droga. Nie dał rozgrzeszenia. Pochyla głowę. Płacze. [ Gatunekówczesnych papierosów. 226 Matka przeciera oczy, pociąga nosem, widzę czerwone żyłki u nasadyjejnozdrzy. Za chwilę i jasię rozpłaczę-Siedzimy milcząco przedszklankami ze stygnącą herbatą. Siedzimy w pokojuz fortepianem. Drugi pokój, stołowy. Już pusty, wolny na przyjęcie naszych mebli,sprzedanych pani Marii. Bliska płaczu nie płaczę jednak, gdyżporaża mnie groza nierozgrzeszenia iwidzę nad sobą ramię księdzaprefekta, wzniesione jak ognisty miecz archanioła: Piekło, piekło,tam wieczne tortury, tam zgrzytanie zębów. Niespodziewanie ogarnia mnie także bunt, choć go chcę stłumić: dlaczego? Dlaczego nie wytłumaczył, nie zrozumiałnie pocieszył, atylko odrzucił, potępił? Widzę, Jal^ pani Maria, szlochając, upokorzona, odepchnięta,zbolała, odchodzi od konfesjonału. To straszne- szepcze moja matka. To tragiczne kładzierękę na dłonipani Marii, ściska Ją, nie puszcza. Stajemy przed murem, którego nie możemy przebić. Jak radzić,kiedy tylko bezradność? Podciepłem ręki pani Maria uspokaja się,podnosi głowę, a kiedy spotykają się spojrzenia matki i jej, słyszę: Bóg widzi,pani Mario, Bóg rozumie irozgrzesza. I ja szepcze Maria też tak sobie myślę. Bo jeśli Bóg jestmiłością, jest przebaczeniem. Przecieżnie skrzywdziłam nikogo. tylko wtedy Ja to bardzo przeżyłam, załamałam się, płakałam, I niktmnie nie umiał pocieszyć. Bo przecież nie major. major nie dotakich rzeczy. Uśmiecha się, rozpogadza, przeprasza, że nam swoimi sprawamizabiera czas, zawracagłowę. Ale matka nie rusza się,nie dosłyszałajeszcze wszystkiego do końca. , A jak siępanipoznała z majorem? Ach! Wcalenie Chciałam wychodzić za niego za mąż. Alepowiedział: w łeb sobie palnie, zastrzeli się. Powiedział: żyć bez paninie mogę! Przestraszyłam się. Już i tak narobiłam tyle sobie kłopotu,to jeszcze mieć tego człowieka nasumieniu! No i myślałam: ojciec dlaMaciejka. Przysięgał mi,że go będzie traktował jak syna, będziekochałjak swoje dziecko. I jak jestmiędzynimi? Dobryjest. Tylko. służbista. Kazał mu na siebie mówić: panie majorze- Ale to może lepiej, boprzecież Maciuś ma ojca. Mówiąc o synu,zaraz sobie przypomniała, że już dość długo niewyglądała z balkonu. Wybiegła, przechyliła się przez poręczi doakacjowego zagajr: Maciej! Maciejku! Maciejku! 227. Wyjrzał zza krzaków: ' Co? My siętu bawimy z Ryśkiem. Podniósłpiegowatąpięcioletnią twarzyczkę: Co chcesz? Nie odchodź nigdzie za daleko. Nieodchodź,bo się niepokoję. Prosie państwa, za-a-a-a-czynamyl Kawalerowie, prosiemydamy! Kawalerowie, kawalerowie. No, prosiemy, PROSIEMYdamy! Baletmistrz, wysoki, z czupryną ognistą-szum, we fraku, lakierkach, gors biały. Wielki bocian: kle-kle-kle! Kroczy, obracasię,przegina na sali gimnastycznej w niedzielne popołudnie. Pod drabinkami czuwają matki-przyzwoitki. A my, czwarta klasa w białychbluzkach i granatowych spódniczkach: hi-hi-hi! ihi-hi-hi! Jednaprzy drugiej, ciasno na ławeczkachpod ścianami, zza biustów mamzerkamy na chłopców. Chłopcy zpiątych klas dwuszkół lepią sięgranatowo przy drzwiach,chodzą po korytarzach, ukradkiem paląpapierosy. Obserwują czubkiwyglansowanychbucików. Nie dlanich wezwanie baletmistrza. Bocian w ich stronę z wabiącymuśmiechem; - No, kawalerowie, kawalerowie. "zaraz zaczynamy krokiwstępne do walczyka. Ale oni, spłoszeni ćzmych w głąbkorzytarza. Niewidomy przypianinie już kilkakrotnie zaczynał Nad pięknym, modrym Dunajem. I nic. Bocian kroczy teraz kudyrektorce. Szuka pomocy. Dostojna,srebrno- iczamopióra, kiwa głową, że tak, tak. Energicznie grzmizeŚrodka sali: Dziewczynki, podług wzrostu jak na gimnastyce! Podrywamy sięspod skrzydeł mam-przyzwoitek. Chłopcy! grzmi dyrektorka. W drugim rzędzie za dziewczynkami, podług wzrostu! Już wiem teraz, że nie będę miałapary. Jestem za mała, achłopcówjest mniej niż dziewczynek. Naturalnie będętańczyła z Lilką. Baletmistrzskłonił się przed dyrektorką i ciche: kle-kle-kle. Dyrektorka skinęłagłową, uśmiech dostojnyi znaczący. Proszę państwa, uwaga! W tańcu najważniejsze rytm, harmonia, wyczucie. Tak! Proszę zwrócić uwagę,jak myto robimy! Tak! Do niewidomegoprzy pianinie: Pan będzie łaskaw pierwsze pa! Otóż to! Otóż to! Taak! Prawa noga naprzód, lewa w tył. I raz, i dwa,i trzy! 228 , ^ Baletmistrzkręci się solo po parkiecie. Lśnią lakierki i biel koszuli. Uniesiony w zachwycie czubek nosa i powieki opuszczone wekstazie'do pół oczu. I raz, idwa, i trzy. Tak! Dziękuję panu. A teraz'Za-aczynamy! Kawalerowie podają ręce damom! Lilka i ja podałyśmy sobie ręce. Spojrzenie poza siebie: Misia,wysoka blondyneczka, podała ręce chłopcuo okrągłej czerwonejtwarzy. Patelnia. pochyliłam siędo LiUd. Zachichotała. Ale tylko na chwilę. Znów wymuszony uśmiechi zgrzytanie zębami ze złości. Prawa noga naprzód, lewa w tył. Tak! Dostawić lewą. I raz, idwa,i trzyiNiewidomy gra wzwolnionymtempie wiedeńskiego walca. Ty będziesz za chłopca czy ja? Mam wszystko wnosie szepcze Lilka. Mam dość tychlekcjitańca. Nie przyszłam tu, żeby z tobą tańczyć! Możesz nie tańczyć. Ja teżnie chcę. ' 'Drgnęłam nagle. Wwejściu nasalę, przedchwilą pustym, stałoteraz kilku chłopców. Przyglądali się Lilce i mnie, gdy tańczyłyśmyrazem, ichichotali. Upatrywałamsposobność, aby czmychnąć,schować się, nie narażać na pośmiewisko. Baletmistrz zauważył ich. Podskoczył, wyciągnąłramiona Jak skrzydła i zaklekotałbłagalnie: Kawalerowie, kawalerowie, prosiemy! Są jeszcze damy bezpar! Dwaj chłopcy podeszli do nas, reszta uciekła w głąb korytarza. Wyższy chłopiec z falistą czupryną kasztanowego koloru skłonił sięprzed Lilką. Zarazteż ruszyliw takt komendy baletmistrza: I raz,idwa, i trzy. Spojrzałam ostrożnie na chłopca, który stanąłprzede mną,ukłonił się iczekał, abym położyła rękę na jego ramieniu, zanim obejmie mnie wpół. ,Dalej! dalej! popędził nas baletmistrz-1 zarazpodskoczyłdo innej pary: Kawalerze, damę trzeba objąć tak! O tak! Energi' cznie! Zdecydowanie! Objął dramatycznym ruchem białą bluzkęzaczerwienionej dziewczynki, apotemkierował ramieniem chłopca: O, tak! tak! Biało-granatbwy wąż sunął wolno wokoło sali. Dyrektorka oparta,o drabinki gimnastyczne patrzyła uważnie przez okulary. Mamy-przyzwoitki siedziały sztywno i godnie. Od czasu do czasu popatrywał zza drzwi si\'. owąsy woźny. Znałkażdą z nas po imieniu. Szkoła 229. wydawała się dziwnie obca, jakby przeniesiona na falującą w taktraz-dwa-trzy chmurę. Chłopiec, zktórym tańczyłam walca w zwolnionym tempie, było głowę wyższy ode mnie, tak że tańcząc,niewidziałam jego twarzy. Pozostałojednak pierwsze wrażenie: proste,niemal białedługie rzęsy i nieco kpiące spojrzenie dużych, bladoniebieskich oczu. Nie odzywaliśmysię do siebie. Czułam zapachwełnymundurka, ciepłoobejmującego mnie ramienia. Ta bliskość,drażniąca, obca, a jednak pociągająca, wydawała się w tej chwiliważniejsza niż wygląd jego twarzy, to, kim był i jak się nazywał. I raz, i dwa, i trzy! Można szybciej,można szybciej,proszępana! Tańczył lekko i pewnie. To ja myliłam się i następowałam mu nanogę, drżąc z zażenowaniai szepcząc: Przepraszam. przepraszam. O, nic nie szkodzi,nic nie szkodzi mówił, ale niewidziałamwyrazujego twarzy. Czyrzeczywiście nic nieszkodziło, czy też śmiał się ze mnie? A teraz zmianadam! zaklekotał baletmistrz. Przystanęliśmy. Po raz pierwszy spojrzeliśmy sobie woczy. Krótkie, dogłębne, badające spojrzenia. Iskra. Przelatuje pomiędzy namiłukiem, który spina naułamek sekundy. I gaśnie. Ukłucie igły isyczące gaśniecie: uczucie ogłuszenia,ucisku, zadławienia. Niedługo tańczyliśmy uśmiecha się chłopiec. Twarz majasną, gdzieniegdzie pokrytą piegami. Jest inny niż chłopcy, którychznałamdotychczas. Jestw nimelement obcości, który ciekawi,pociąga. Tak. Niedługo. Dziękuję kłaniasię. Niespodziewanie staje przede mnąchłopiec z czerwoną twarzą,którego nazwałam "Patelnią". Przejęty. Męczy się, depcze miponogach. Jego szerokie wywatowane ramiona kołyszą się, jakby jeździłna nartach. Sięgam mu zaledwie do piersi i zapach mundurka dusimnie. Odwracam głowę i widzę, że mójpierwszy partnertańczyz Lilką. Jest to przykrość zaskakująca mnie samą. "Patelnia" zadręcza się w tańcu i co chwila przeprasza. Deptanie sobie wzajemneponogach. Okrążamysalę, migają portrety prezydenta i Dziadka,dyrektorkadozoruje wytrwale. Mamy zaczynają szeptać sobie naucho. Po kilkakrotnym okrążeniu sali baletmistrzzaklekotał: Nadziś dość! Spotkamy się w następną niedzielę. Ale pianistazostanie jeszcze i państwo sobie potańczą. Wyprostowuje się, 230 płynie w kierunku dyrektorki,ukłon, pocałowanie ręki, spojrzeniejeszcze w drzwiach. Niknie. Białe bluzki rozsypują się po ławeczkach. Niewidomy gra 0-czymmarzydziewczyna. Chłopcy przy drzwiach do korytarza, pod ścianami. Matki oblepiły dyrektorkę: dyskutują, oceniają, oczekują. Niktnie tańczy. Nikt nie prosi do tańca. Nie patrząc nachłopców, omawiamy gorączkowo, cozadane na jutro. Dziewczynki, no, cóż tak siedzicie? matki oderwały się oddyrektorki, podeszły do ławeczek, gdzie białe bluzki, ciasno skupioneprzy sobie,starają się nie patrzeć n przeciwległą ścianę. Jak oni nie proszą. Dzwie matki zdecydowanie ruszają wstronę granatowych mundurków. No, wstyd doprawdy, chłopcy. Szkoda czasu. Dlaczego nietańczycie? Niewidomyjuż drugi raz powtarza O czym marzy dziewczyna. Czasem przechyla głowęi wsłuchujesię, czy podeszwy szurają popodłodze. Ale ctsza. Pierwszy odważył się "Patelnia". Ruszył, falującwypchanymi barami, w stronę Misi. Kłania się. Wszystkie oczy nanich. Depcze jej po nogach. Misia przejęta. Oblizuje wargi i potrząsagłową. Ale i tak zaraz jasny lok opada jejz powrotem na oko. Zawszetak, jak odpowiada przy tablicy. A najbardziej przy dyktandzieześpiewu, kiedy nauczyciel gra na skrzypcach ikaże nam pisać nuty. Z wolna inni chłopcy nabierają odwagi. Najpierw pod pręgierzemspojrzeń ukośneprzejście przez salę na terytorium białych bluzek zławeczek, od strony mam,dyrektorki iportretów. Ukłon: Czymogę panią prosić? Gorączkowe spojrzenie spod spuszczonychrzęs: którą? Którą prosido tańca? Białabluzka wstaje niby to ociągając się, aletrzęsie się, drży i już pary falują, podrygują, depczą sobiepo nogach. A grajek z zakładudla niewidomych, który dyrektorkabardzo. popiera, ponieważ uważa, że tacy grająnajlepiej przeszedłz O czymmarzy dziewczyna na walczykaFranyńs. Siedzę na ławce,przyglądamsię tańczącym i cierpię. Liczę drążki drabinek gimnastycznych i oglądam swoje ręce, uważnie, palec po palcu. Zerknięcie: Lilka tańczy czy siedzi? Siedzi. No to chociaż ulga. Ona też pauzuje. Misia tańczy z "Patelnią". Obydwoje skaczą nie w takt. Misia madrewniane ucho. Na klasówkach ze śpiewu jest jeszczegorsza niżjai Lilka. Gdy Lilka dostała dwójęze śpiewu, zaraz ojcowie zapisalinas u uczennicy profesora na korepetycje ze śpiewu. Winia tańczyz wysokim okularnikiem, który wyciąga długą, gęsią szyję wi231. docznie uwiera go kołnierz mundurka. Myślę o jutrzejszej klasówcez ładny. Nietańczenie, kiedytańczą inni i kipi w nas pragnienieruchu, zabawy, włączenia się w krąg, odczuwa się jak odrzucenie. Ach, dlaczego nie jestem wyższa? Podnoszę głowę. Napotykamspojrzenie po drugiej stronie sali. Mój bialorzęsy partnerz lekcjiwalca przygląda mi się. -A teraz, omijając tańczące pary, idzie w moimkierunku. Strach. Poderwaćsię! Uciekać! A jednocześnie: ciekawość,podniecenie,ażpuls uderza w krtanii głośnowali serce. Ukłon: Czy mogępanią prosić? Podrywam się. Ach, tańczyć,pląsać,kręcić się w takt muzyki. Tonic, że przy szybszych obrotach plączą mi się nogi. Mój partnertrzyma mnie mocno wpół. I coraz lepiej, coraz łatwiej, coraz płynniej. Sala wiruje, drabinkigimnastyczne podały sobie drewnianeręce i raz-dwa-trzy i raz-dwa-trzy. Któryś z chłopców ośmielił się inuci półgłosem: Dawnych wspomnień czar, wdzięk, stylowych far,muślin sukien jak mgła. Mój partner, okręcając mniejekko, corazlżej, śpiewa mi przy samymuchu;. l najmilszy ten walc, Franyns. Kręcą się zamazane twarze mam-przyzwoitek i migają okularydyrektorki, a dwa portrety na ścianie zlewają się w jeden dziwaczny. Niewidomyprzy pianinie też śpiewa: . gdyby jeszczeraz airócifdawny czas. Jak pani na imię? Boga. . . Ładnie. A panu? Zygfryd. ' , ' ^ ' Zygfryd? Nie znałam jeszcze żadnego Zygfryda. ' Ale nazywają mnie"Kaktus". Dlaczego? Bo mam piegi^ Skończył się walc. Przystajemy. Spoglądam ukradkiem: tak, mapiegi. Włosy bardzo jasne. Początkowa inność, obcośćzanika. Znówprzelatuje iskra od oczu do oczu. Patrzymy na siebie, przyglądamysię sobie. Czekamy na znak od fortepianu/Niewidomy zaczyna graćtango Pamiętasz Capri. Tańczymy? pyta Zygfryd. Tańczymy. Tango łatwiejsze, płynniejsze. Łagodnie huśta się sala gimnastyczna i tylko naściennym zegarze wskazówka nieubłaganieprzysuwasię do godzinysiódmej. 232 S'.' Czy mogę paniąodprowadzić do domu? "'' Słabnę, drepczę półprzytomna:on chce mnieodprowadzićdo^aomu? ; Można? Tak, ale ja wracamdo domu z koleżanką. No,to kolega mój jąodprowadzi. Która to? O, fam. tam. wskazuję na Lilkę. Tańczy z małym czarnym chłopcem w ogromnych rogowych okularach. Chłopiecjest' niższy od Lilki opół głowy i przybliżając się teraz, widzę,że Lilkacierpi. Nerwowy tik rozszalał się jejpod okiem. Aha, tańczyz Rudim mówi Zygfryd. No,to on-pójdzie. Zaraz mu. " -Nie, nie! szarpię go za rękę. On jej się niepodoba. Nie? Zygfryd się śmieje. Skąd pani wie, że jej się niepodoba? Bo.. Aha. Rozumiem. No to zaraz. Tam stoi Kazik. PowiemKazikowi. Tańczymy w kierunku ściany, gdzie stoi Kazik. Kazik ma wielkączuprynę, jest wyższy od Rudiego. Oparty ościanę kiwa się w przódiWtył. Nie tańczysz? pyta Zygfryd. Kazik wzrusza ramionami,uśmiecha się filuternie, przymrużajedno oko. Ten jej się będzie podobał szepczę. Chwileczkę, przepraszam mówi Zygfryd. Podchodzi dokolegi i-tłumaczymu, wskazuje nieznacznie na Lilkę. Wreszciepopycha lekko Kazika i widzę, jakten, kołysząc się w ramionachi pociągając nogami, posuwasięw kierunku Lilki i Rudolfa. A gdzie-pani mieszka? Za mostem, na Saskiej Kępie. A to dobrze, to daleki spacer. Śmiejemy się. A ja widzę długą, długą przestrzeń: ulica Mazowiecka, Bracka, Aleje, cały most, światła naWiśle i WałMiedzeszyński. Wszystko pod jesiennymigwiazdami, wwilgotny październikowy wieczór. Jaki jest Zygfryd? Inny? Może. Ale jego inności, którato zanika,to pojawiasię, nie mogę zrozumieć. Ma mundurek ten sami tym samym mówido mnie językiem. Taki sam jak wszyscychłopcy? Też nie. Bochociaż każdy z chłopców inny, ale ich inność bardziejzrozumiała. Teraz, gdy niewidomy już wstał izakończył swój akom233. paniament, wysoki Kazik, który dopiero raz przetańczył z Lilka,odbijając ją Rudicmu, podbiega i: "Kaktus",jedno tango! Tylko jedno zagraj! I idziemy! Zygfryd wahasię, spogląda na dyrektorkę, która do niewidomegociu-ciu-ciui tak a tak. Rękę podaje, a on sunie białą łaską po ziemi,drugą zaś trzyma się woźnego, który pomaga mu zejść w schodów. Zygfryd spogląda na dyrektorkę, ale onazajęta, nieobecna. Patrzynamnie, aja: To pan gra? Naprawdę? Och, świetnie, prosimy. Niech panzagra! Patrzę, jak Zygfryd podchodzi do pianina. W jegoruchach nie marezerwy długonogiego Kazika ani falowaniaramion "Patelni". Jestśredniegowzrostu i zbudowany atletycznie. W Ameryce byłby wszkolnej drużynie basebalowej. Patrzę, jak kładzie ręce na klawiszach: ostrożnie. Ale uderza mocno i zarazrytm podrywa żegnającesię już pary. Tańczą. Zygfryd gra inaczej niż niewidomy pianista: chociaż melodia ta sama,ale płynieszerszą rzeką, szumniej, pełniej. I takt,rytm, stopyuderzają same o parkiet. Jaki jest Zygfryd? Po co zastanawiać się teraz. Przebiegła iskra. Mimo mnie, mimo nas, bez naszejwiedzy. Iskra grzeje, błyszczy. Osłaniam ją ręką, rozdmuchując w płomień. Bo stało się to akurat wczasie,który dojrzał, Wchwili, gdy omijająctańczące paryZygfrydszedł w moim kierunku. I już przecięłysię linie. Na jak długo? Nieważne. Najważniejsze, odprowadzi mnie dziś do domu. A wieczorem można będzie myśleć i marzyć. Dyrektorka klaszcze w ręce,że koniec! Koniec! Biegniemy do szatnipopalta. Berety dokieszeni. Chłopcyczekają na ulicy, przedwystawą "Ziemiańskiej", skąd słodkizapach i przyciszona muzyka. Ale czeka nietylko Zygfryd i Kazik. Razem, aleo kilka kroków zanimi, czeka pięciu chłopców. Tak,liczymy, pięciu. Rodzaj straży przybocznej, obserwatorzy. Nasipartnerzynie przeganiają ich. Przeciwnie. Od czasu do czasu odwracają się i dzielą wrażeniami z lekcji tańców. Idziemy jednak w określonymszyku:ja i Zygfryd, Lilka i Kazik, dalej obserwatorzy. Idziemy przez Mazowiecką, do Brackiej,skręcamy w Chmielną. W pasażu Italia zatrzymujemysię przed sklepem z butami. Są tunajpiękniejsze buty w Warszawie: ciżemki,greckie pantofelki zwysoko zachodzącymi na nogę,krzyżującymi się sznurowadłami,zamszowe na wysokich korkach, na koturnach. Gdybym miała pieniądze, tokupiłabym sobie te czółenkana płaskim obcasie. Chłop 234 ców nudzi oglądanie butów i Kazik zaczyna udawać baletmiśtrza zlekcji tańców, ale Zygfrydstrofuje go: " Uspokójsię, przestań, nietu. " Na Nowym Świecie tłok. Tłum spacerowiczów. Światła reklam"Cafe Clubu". Stamtądzapach ciastek i kawy. W powietrzu mgiełkapóźnojesiennego wieczoru. Teraz na drugą stronę Alei Jerozolimskich, biegiem przed nadjeżdżającym od stronyMarszałkowskiej tramwajem. Włosy fruwająnawietrze. Gorąco. Rozpinamy kołnierze. Mijamy gmach muzeum. I dalejna wiadukt, na most. Łudź? coraz mniej. Mijają nas pękateczerwone autobusy. A my orszak granatowy na most. Śmiejemy się. Ze wszystkiego. Kazik znów naśladuje baletmistrza: Kawalerowie, prosiemy damy! Lilka rozbawiona zaśmiewa się. Zygfrydmówi, że jak tylko pierwszy lód, to zaczynają międzyszkolnezawody hokejowe. On jest kapitanem drużyny szkolnej. Przyjdzie pani? Nie mam pojęcia o hokeju, ale kiwam głową,że tak. Tak, naturalnie. Zatrzymujemy się pośrodku mostu. Opieramy ręce o żelaznebarierki. Przechylam się i patrzę, jak sztylety świateł z warszawskiegobrzegu wbijają się aż do dna rzeki. Słychać, jak woda obmywafilarymostu. Obrócić głowę w prawo: iluminacje Warszawy. Na lewo: drobne światłaSaskiej Kępy. W przyszłą niedzielę. przyjdzie pani w przyszłą niedzielę? Tak. Ja też. A przedtem? Októrej idzie pani do szkoły? Za piętnaścieósma. Betonowymi schodkami sfruwamy na dół. Wilgotny wiatr odWisły. Ciemna plaża. Woda głośno chlupie o kamienie. IdziemyWałem Miedzeszyńskim, przystajemy, oglądamy się. Piątka obserwatorów to w bezpiecznej odległości, to zbliża się i wtrąca do rozmowy. Kazik namawia Lilkę, żeby zatańczyłaz nim walca na jezdni. Nie! Nie! Ja nie chcę! Kazik więc tańczy sam. Piątka obserwatorów zaśmiewa się. Uspokój się woła Zygfryd. Uspokój się, Kazik, przestańsię wygłupiać. Idziemy terazspokojniej. Nagle ogarnia mnieprzerażenie: która to godzina? Wcześnie mówi Zygfryd. Dziecinna godzina. To gdzieidziemy? Teraz trzeba skręcić na Obrońców i aż do Francuskiej. Ą panna Lilka? 235. Mój tatuś będzie czekał na mnie u Bogi. A oto już Francuska. Numer dwunasty. Żegnamy się przykamiennym murku. Ulica wtym miejscu pusta,tylko nasze glosyrozbawione. I kiedy już-już mamy otworzyć furtkę, wypadająwszyscy czworo: Jadwiga i Mikołaj, Irena i Tadeusz. Rodzicewypadająjakbyczyhali pod drzwiami. Na miłość Boską! Namiłość Boską! To krzyczy Jadwiga. Iojciec: Gdzie wy chodzicie? Już chcieliśmy alarmować policję! Lilusiu, przecież miałyście zaraz po tańcach do domu. Kazik i Zygfryd stoją za płotkiem. Odczuwam ich zażenowanie. Reszta trubadurów już uciekła. To chłopcy ich odprowadzili mówi Irena. Tak, myśmyodprowadzili tłumaczy Zygfryd tonaszawina. - Mikołaj podchodzi do murku Bardzo warft dziękujemy,chłopcy. Wracajcie teraz do domu. Dobranoc mówi Kazik Dobranoc. Zygfryd nakłada czapkę. Odchodzą. Dobranoc szepczę. Myślę ponuro; wszystko musielizepsuć! Po cowychodzili z domu! I do tego cała czwórka. Naturalnie, nikt mnie już-nigdy nie odprowadzi. Nigdy! Boga mówi ojciec czy ty wieszktóra godzina? W półdo dziewiątej, . Mikołaj wyjmuje zegarekz kieszeni, otwiera kopertę zegarka; Dokładnie sześć po- dziewiątej jego głos4rga oburzeniem. , Ale oni nas odprowadzili! broni się Lilka. Którycię odprowadził, Lilusiu? Jadwiga poprawia kołnierzpłaszcza córki. Ten wyższy. Niepodoba mi się. Wygląda na łobuza. I nałóżw tej chwiliberet! Idziemy. Tadeusz i Mikołaj spoglądają na^siebie. Niecierpliwe cmoknięcia. No, powiedz,Tadziu, do czego to podobne. Dyrektorkapowinna przewidzieć, powinna wymagać. A Tadeusz: O siódmej skończyły się te tańce. Aone wracały dwie godzinydo domu. DWIEgodziny! Trzy razy można przejść marszowymkrokiem z Mazowieckiej na Francuską. Ty chodziłeś kiedyś na jakieś tańce? 236 Ale gdzie tam! A ty? Ja? Ja miałem tańce, jak czyściłem latrynyw wojsku. To byłtaniec. I widział pan, panieTadeuszu, bez beretów, szaliki schowałydo kieszeni. Zapalenieucha gotowe! Lilka, nie masz co płakać! Samasobie jesteś winna. Masz tobie, druga płacze. O coci chodzi. Boga? Bo mnie nie chcecie puszczać na tańce. Pójdziecie mówi Irena pójdziecie na tańce. No i co sięstało? Noi co się takiego stało? Chłopcy odprowadzili nasze córki. Awyścienie chodzili na randki? Nie? Nie odpowiadają. Lilka pochlipuje i rusza pierwsza w kierunkuZakopiańskiej. Zaczekaj woła na nią Jadwiga nie pędź tak, bo się'zgrzejeszl Nikt ani nic nie mogłonas powstrzymać odniedzielnych lekcjitańca. Czas dzielił się na przed i po tańcach. Dorastałyśmy. To jużprzełom, pękanie kry na wiosnę. Rzeczy dotąd obojętne występowałyjakby obrysowane jaskrawą kredką. Na przykład:jedwabne pończochy. Spostrzega się wtedy, że i inne kobiety noszą jedwabne pończochy, W tramwajach, autobusach, na ulicy pełno jest różnobarwnychjedwabnych pończoch. Można sobie wybierać do woli. Ach, gdybymieć takiepończochy! Takie jak tamta elegantka w autobusie! Ale mówiLilka do takich pończoch, to już trzeba miećpantofle na wysokich obcasach. Włożysz kiedy buty na wysokichobcasach? - Kręcę głową: Nie! To byłoby strasznie idiotyczne. Wybuchamy śmiechem. Naokoło ludzie podnoszą głowy znadgazet. Śmieje się cały czerwony autobus. Podskakujądobrodusznieskórzane siedzenia. Opada się na nie mięciutko: klap! Trąbka sygnałowaszaleje: pi! pi! pi! Życie jest przeraźliwie piękne. Lilka dzwoni w niedzielępo południu. Ty, Boga, idziesz? No pewnie! A którą bierzesz bluzkę? Tę przepisową czy tę z kołnierzykiem"bebi"? A ty? Ja z "bebi". Tojateż. Wiesz, mama kupiła mi jedwabne pończochy. 237. Mnie też. Jakie? Brązowe. Ja mam też brązowe. A jak ktadziesz beret: "na Piotrusia" czy przepisowo na czoło? Też! Oszalałaś! Ojciec raz po raz odwraca się od biurka. Niecierpliwespojrzenia. Nie wytrzymuje wreszcie: No, dokąd wy tak będziecie rozmawiać? Ja mam tuważnetelefony! Odskakuję od telefonu. Teraz ceremonia wkładania jedwabnychpończoch. Ach, jakież są "dorosłe",lśniące! Przydotknięciurękąwydają delikatny chrzęst. A nogi! Jakie wysmuklę, obce. Ogarniamnie szat radości. Siadam przed lustrem: teraz wkładanie beretu "naPiotrusia". Tak, jak Lilka, jak Winia. Jeszcze wszystko tosamo. Potrzebanieodróżniania się, bycia jak inne, niewychylanie się pozagranice, akceptowanie własnej niedorosłości. Ale już wspólne zerkanie wkierunku rzeczy dotąd niedostępnych: jedwabnychpończoch,innego krojubiałej bluzki, nowej mody noszenia beretu. Niemajednak wspólnoty chłopców. Przeszło dzielenie się jednym, kochaniesię wspólne: my i on. Wyłączność staje się prawem. Szanowana przezgrupęi bronionazazdrośnie: Lilka i Kazik,Boga iZygfryd. Nałożyłam już beret "na Piotrusia". "Stoi" ijednocześnie trzymasię dobrze, umocowałamgo spinką do włosów. W rogutoalety kusiszklana puderniczka matki. Drżącą ręką uchwycony puszek. Tylkonos. Przesuwam puszkiem ponosie. Zapach różany, ciepły. W lustrze odbita twarz ojca. Co ty robisz, Bogusiu? Wychodzisz? Nic na- zauważył: ani beretu, ani pudru, jestem tylko kształtem,plamą twarzy. Wzrok ojca nieobecny, myśl przy ważnychtelefonach. Przecież idę na lekcje tańców. Lilka zaraz przychodzii idziemy. Aha, no, tak, tak. Uważaj tylko na ulicachi wracaj na kolację. Chwytamgranatowypłaszczykz tarczą na ramieniu. Prędko doprzedpokoju. Uciekać, by nikt nie zauważył, że nie włożyłam śniegowców. Matka zajęta rachunkami, pochylona nad czerwono poliniowaną książką buchalteryjną. Trzeba odskoczyć raz-dwa, bo zarazbędzie: a włożyłaś śniegowce, a nałożyłaś ciepłe majtki? Lilka dzwonido drzwi. Wiadomo, że ona. Dzyri! dzyń! dzyń! dzyń! I znówkilkatrotnie: dzyń! dzyń! dzyń! Sygnalizowanie głośnym alfabetemMorse'a. 238 Na miłość boską! ojciec biegnie do drzwi. Czy nie{ nauczyciesię używać dzwonka po ludzku? Głowa mipęka! Idź już! "i Idź już! Już idź! Znadzeszytu jeszcze matka: Włóż śniegowce! Kiedyjest sucho! Nie potrzeba! Włożyłaś cieple majtki? , Do widzenia! Do widzenia! Prędzej! Lilka ciągnie mnie za rękę. Już zadwadzieścia'pięćpiąta! Umówiłyśmy się z Winią za piętnaściepiąta przy"Chińczyku". Biegniemy. Delikatny zmierzch. Śnieg prószy małymi gwiazdkami. Srebrzą się na rękawach płaszcza. Jeszczechwila i rozpływająsię, znikają- Wisła płynie leniwa i ciemna. Kolorowa siatkaświatełopina jąod mostu Poniatowskiego, przerywa się daleko,na zakręcieza Czerniakowską. Dyszymy głośno, rozpinamy płaszcze. Gorąco. Najgorsze schodyna wiadukt. Pomiędzypierwszą a drugą kondygnacją schodów cień skrzypka, u jego nóg stary kapelusz, odwróconydnem do góry. Srebrna nić Ave Maria Schuberta. Samotna, błagalna, wstrzymuje, przeszywa bólem. O miasto,owinięte wbialytiul wczesnej zimy! Zamknięte w mojejdłoni jak motyl o skrzydłach stulonych. Południowe słońce Wschodniego Wybrzeża rozgrzewa zziębnięteskrzydła. Wydobywaz szarości błękit i złoto, granatowy aksamit, akwamarynę i karminowecienie. Miasto, którego nie ma i nie będzie. Zabranepodpowiekami, ukryte w zaciśniętej pięści, wraca w orszaku fletów,drżeniu skrzypiec i zapachutopniejącego śnieguna wargach. Jakieopiekuńcze duchy pochyliły się nad motylem, przeniosły ^o ponadczasem i przestrzenią? Jakie zaklęcia uchroniły bezcenne klejnotyskrzydeł? Otwieram dłoń i raz jeszcze pozwalam mu ulecieć. Przysiadana kwiecie magnoliigrandiflory. Jest to wysokie południowe drzewo o skórzastych liściach w kształcie łódki. Kwitnienie-łrówno wielkimikwiatami podobnymi donenufarów. Na tle białejmięsistości kwiatu motyl mój lśni zaczarowanym światłem. W tensposób spełnia się dwójczas i znów biegnęschodkami wiaduktu,zadyszana, przeszyta drżeniem skrzypiec jak strzałą. Odstrony Zielenieckięj czerwony, rozdzwoniony tramwaj. Wskakujemy, rozpychamy się. Tramwaj pędzi, kołysze. Tańczą latarnie namoście. Wybrzeże Kościuszkowskie, Solec, Smolna, Nowy Świat. Wyskakujemy. Z "Gastronomii" na rogu muzyka. Po drugiej 239. stronie, koło "Cafe Clubii", w sklepie z herbatą porcelanowy Chińczyk kiwa rytmicznie. Winia już czeka. Beret"na Piotrusia", blondwłosy strumieniami nakołnierz. Macha rękami: Oszalałyście! Takpóźno. Oni już tam'zaraz zaczynają. Bierzemy się we trzy pod ręce. Biegniemy, roztrącamy przechodniów na Nowym Świecie. Prędzej! Prędzej! Prędzej, bo spóźnimysię na lekcje tańców. Rozdział VIIIŻycie w każdymwymiarze Wspaniale jest Życie, jego realność i mity,życie każdego i życie w każdym wymiarze. Wspaniałajest Śmierć"tak jak Życie łączy wszystko,Śmierćdzierży wszystko i scala. Wali Wtlitinan Ojciec wyjechał natychmiast po telefonieod babki Felicji. Zdążyłna wieczorny pociąg do Łodzi. Nie miałczasu zjeść obiadu, powiedział, że kupisobie coś na dworcu. Powinienem być tam jak najszybciej powiedział. Nigdynic nie wiadomo. I wiem przecież, jacy oni są terazniezaradni. Popołudniu zacząłpadaćleniwy,ciężki deszcz ze śniegiem. Tojuż byłpoczątek zimy. Na dworcu Tadeuszmiał tylko czas kupićgazetę. Wskoczył do pociągu iprawiezarazruszyli. O szyby zacinałukośnie mokry śnieg. Zdjął izapkę i płaszcz, rozłożył przed sobągazetę, ale nie mógł czytać. Myślał o ojcu. Józef miał wypadek. Wracałz zebrania ZwiązkuDrukarzy i wysiadając z tramwaju wpadłpod samochód. Złamanie biodraz powikłaniem, ogólna kontuzja. ' Już gotam teraz operująmówiła Felicjajuż go operują. Głos jej załamywał się, drżał, przerywało go łkanie. Potem'słuchawkę podejmowała Janka. Mówiła spokojniej, informowała, gdzieszpital, i że ona bierze Felę do siebie na Główną, że . się niąterazzaopiekuje. Zaraz przyjeżdżam powiedział Tadeusz. Niech mamabędziespokojna. Zaraz przyjeżdżam. Pierwszym pociągiem i pojadęwprost do szpitala. Za oknem ciemniejącedrzewa. Monotonne turkotanie pociągu. Oparł głowę o poduszkę. Przymknął oczy. Twarz ojca wyraźna. Zbolała, blada, wpadnięte policzki,siwy zarost na brodzie. Tadeusz 241 '.aaiBte. otrząsnął się. Otworzyłoczy. Przedział był pusty. Zapalił papierosa. Może ojciec nie przetrzymał operacji? Może już nie żyje? Poczułdotkliwy, głęboki ucisk pod żebrami ból niespełnienia. Uczuciedo ojca nie sięgało tej głębi, której pragnął i przed którą się cofał,przestraszony możliwością bliskości. Spotkaniabyły krótkie, serdeczności powierzchowne, rozmowy owydarzeniach codziennych,o polityce. W okresie wizyt świątecznych, bo dotego ograniczały sięichkontakty, czasem, gdy zostali sami, owinięcidymem papierosówi zarazem dymem tym odgrodzeni, ojciec patrzył pytająco, jakbychciał czegoś więcej, coś wytłumaczyć, a może tylko upewnić się: jakjest między nami? Czy tylkopowinność, obowiązek? Pociąg zatrzyma! się na stacji. Tadeusz otworzył okno i wyjrzał naperon. Byli już w Żyrardowie. Śnieg topniał na chodniku. Chłopiecz bufeturoznosił lemoniadę i bułki. Daj mi butelkę "Or-si" powiedział. Przechylił się, wziąłbutelkę i zapłacił chłopcu. Kiedy się odwrócił, do przedziału wchodził nowy podróżny: oficer w randze majora. Czy można? spytał. Bardzo proszę, naturalnie Tadeusz podniósł sięi skłonił. Pan major pozwoli, że sięprzedstawię. Wymienili nazwiska i podali sobie ręce. Major usiadł na wprostTadeusza. Był to szczupły, siwiejący mężczyzna i przeciągał śpiewnie kresowym akcentem. Jasne włosy, mały wąsik, okrągła, niecouniesiona broda, niebieskie spojrzenie oczu spodkrzaczastych brwi przypomniały mu ojca. Majorwydawałsię podobny do leżącegow szpitalu Józefa. A może każda napotkana teraz twarz, każdy człowiek w jakiś sposób przypominałby muojca? Trzebaprzenieśćrodziców z tej Łodzido Warszawy postanawiał. Nie wiadomo,jakie komplikacje przyniesie ten wypadek. I teciągłe kradzieże, cokilka miesięcy ich okradają. Ajeszcze należy się spodziewać, że ojcieclada dzień straci pracę. Po ostatnim strajkudrukarzy on pójdziepierwszy. I wieki Ma przecież już sześćdziesiąt cztery lata. Zorientowałsię, że majorcoś do niego mówi. Przepraszam powiedział. Zamyśliłemsię, nie słyszałem. O, nic. Nic ważnego. Ja tylko tak. Czy pan kapitansłużbowo,czy może naurlop? Bo ja do córki. Wnuk mi się urodził. I nachrzcmy. Już wnuk! Major roześmiał się: Wcześnie wyszła za mąż. A jateż nie lakimłody. 242 Ja, panie majorze, do miasta Lodzi. Niena urlop, niestety. Nagły wypadek, ojciec mó; w szpitalu. Wpadł pod samochód. Wysiadał ztramwaju i tak nieszczęśli,vieO, to bardzo, bardzo serdecznie współczuję. Ale czyto bardzopoważne? Złamanie biodra. Ogólna kontuzja- A pan major też do Łodzi? O, nie, ja dużo dalej. Jaaż doCzęstochowy- Żona jużwcześniejpojechała. Tadeusz wskazał gazetę naprzyokiennym stoliku. Proszę, może pan major. Ja sam Jeszcze nie czytałem. Ja, panie kapitanie, czytałem dziś w"Kurierze Warszawskim"długi artykuł o wystąpieniu Becka w Genewie. W sprawietraktatu o ochronie mniejszości? Tak. .Doskonały artykuł. Tłumaczy jasno, jak narzuconoPolsce ten traktat. Tylko mniejsze państwa miały być pod kontrolą, awielkie mocarstwa nie uznawały tych przepisów. Rzesza Niemieckawyłączona. Czy tosprawiedliwie? Skandal' Bardzo mądrze, że Beck złożył w Genewie tę deklarację, No i musieli się ugiąć. Tadeuszprzechylił się ku przodowi izapraszającym gestem podsunął otwartą papierośnicę. Proszę,panie majorze, może teraz mojego na zmianę. Rozmowa z przygodnym znajomym uspokoiła go,przestał nawetmyśleć o celu podróży. Rozstalisię serdecznie, obiecując sobie spotkanie w Warszawie,dokąd major od czasu do czasu przyjeżdżał. Dopiero na dworcu w Lodzi wrócił niepokój. Kiedy Tadeusz zajechał taksówkądo szpitala miejskiego, była już prawie północ. Lekarzdyżurnymało orientował się w przebiegu operacji,tyle tylko, że stanchorego jestzadowalający. Pozwolił też wejść na chwilę, byzobaczyćojca. Tadeusz szedł na palcach korytarzem szpitalnym. Prowadzącago pielęgniarka zatrzymała się przed drzwiami niedużej salki. To tu, paniekapitanie. Todrugie łóżko pod oknem,za parawanem. Tylko kilka minut. Jutrorano przyjdzie chirurgi będziemógł z panem pomówić. Wszedł na salkę. Przyćmione światła,zapach szpitala: karbolu ijodyny, eteru, bielizny szpitalnej i więdnących na stolikach kwiatów,mdlącyzapach moczu,potu. krwi i ropy. Podszedł do łóżka. Józefleżał nieruchomo- Miał zapadnięte policzki, półotwarteusta i spieczone wargi. Tadeusz pochylił się idotknął jego ręki. Była gorąca,sucha, odługich, szczupłych palcach,gruba obrączka ślubna wydawała się zbvt obszerna. Józef otworzył oczy. 243. - Przyjechałeś. uśmiechnął się. Zawiadomili mnie i zaraz wsiadłem w pociąg. Jak się tatoczuje? Ja tylko teraz na chwilę, przyjdęjeszcze rano, pomówię zlekarzem. ' ,' Oczy Józefa wilgotnieją, czerwono nabrzmiewają spojówki. Drży/broda. Dziękuję ci, Tadziu, żeprzyjechałeś. Tylko się tato z tego wygrzebie, wykaraska, zwiniemy manatkit-przeniesiecie się do Warszawy. Ale przecież. Znajdziemy dlaojca jakąś pracę wWarszawie. Ty wiesz, Tadziu, ty wiesz, potylu latach chcą mnie zwolnić. Wiesz dlaczego? .Wiem, przecież tatostworzył ten związek zawodowy, więc jakstrajkowali. Ale tocałe mojeżycie. To nie zginie. Czy tywiesz, że nas znowu okradli, wzięli mi płaszcz zimowy. Niech się tato nie martwi, kupimy nowy. To nie najważniejsze. Jak noga? Boli bardzo? Józefkiwa głową. Pokazujeręką, gdzie boli. Pić mi nie wolno ażdo jutra. Zwilż mi tylko wargi trochę, o, tuz tego pijniczka. Tadeusz pochylasię nad ojcem,delikatnie przykłada pijniczek doust chorego. Wyjadąz Łodzi, miastaukochanego, miasta, w którymprzebiegło całeżycie ojca. Zaledwie dwa lata temu odbyły się uroczystości z okazji zakończenia kadencji prezesury Józefa: przemówienia,fotografie, wręczenie srebrnej papierośnicy z dedykacją PierwszemuPrezesowi. Ciężko będzie rodzicomwyjeżdżać zŁodzi! Powiemci, Tadziu, że tak mnie zdenerwowali tymgrożeniem,że mnie zwolnią, taki mi dopiekli, bo ani nie awansowałem, ani mijuż. Niech ojciec nie mówi teraz. Niechojciec postara się odpocząć,zasnąć. Józef przymyka oczy. Warszawa? myśli. Wyjechać do Warszawy? Opuścić Łódź? Ale to już nie ta sama Łódź. To inne miasto. Babka Felicja od początku nie lubiła Warszawy. Mieli tu przyjemne mieszkanie w świeżo zbudowanej kolonii na Kole i blisko nowejpracy Józefa,ale to nie była Łódź. 244 Wszystkoobce skarżyła się. Jak na pustyni! :.;,,. Nawet przeprowadzka obydwu jej sióstr,Janki i Wandy, na ulicęj^" Czerniakowską, nawetich bliskość nie-łagodziły tęsknoty. Tęskniła^'. nie tyle do ludzi, ile do swojskiej atmosfery łódzkiej: do ulic, ich^ znajomych zakrętów,do kamienic, których zarysy poznawało sięzdaleka, do niedzielnychspacerów po Piotrkowskiej,-do zapachusklepów, których zawartość znała, wiedziała, co, gdzie, na jakiejpółce, do zapraszających uśmiechów sprzedawców znających jejgust, podsuwających zabawki dla wnuczki. Nie było już także tejmałej, uległej, szczebiocącej wnusi. Na babkęFelicję ostrożnie spoglądał podlotek Boga. Zawsze zabiegana, zapracowana lekcjami, coraz bardziej odległa, nie spragniona jej pieszczot ani zabawek. Felicja i Wandanarzekałyrazem. Felicja coraz chudsza, pochylona, postarzała, mimo zaledwie pięćdziesięciu pięciu lat. Wanda młodsza, rześka, ale gderliwa, z nieodłącznymkocurem-kiciuchną nakolanach,z włosami podczernionymi henną i kruczymibrwiami. Łódź moja najukochańsza wzdychała Wanda. Tęskniędo mojej najdroższej Łodzi. Nienawidzętej przebrzydłej Warszawy. Jednakże ani dla Felicji, zależnej od męża i syna, ani dla Wandy,uczepionej rodziny siostry, nie było powrotu. Nastąpiło więc uWandy pogodzenie sięz losem, rezygnacja. Felicję ogarnął natomiastsmutek i niepokój, ale i chęć działania. Nikt jednak od niej niczegonie oczekiwał. Tylko tyle:żeby nierobiła sobąkłopotów. Nikt niepomyślał, aby leczyć jq dziwactwa, ani nie wejrzał w powody przygnębienia. A skłonność do nadmiernych porządków stałasię u Felicjiwręczchorobliwa. Ico ja z nią zrobię? żalił się dziadek Józef. Wstaje o świciei już szoruje podłogi. Słyszę, trzepie dywany. Pierze,prasuje. Przyrchodzę z pracy, to słania się zmęczona albo płacze. Ojciec zasępiał się. Ściągał brwi, palił papierosa. Milczał. Gdybyto był mężczyzna, postarałby-mu się o'posadę. Praca zarobkowa tolekarstwo na wszystkiedepresje, wariactwa, histerie. Ale przecieżmatka pracuje. Na swój sposób pracuje ciężej,niż powinna. Mieszkanie lśni, szybyjak lustra,meble odbijają się w parkiecie, chrzęszcząwykrochmalone firanki. O co Jej chodzi? Dlaczegonieszczęśliwa? Przecież widują się teraz częściej i matu bliskosiostry, z któryminieraz się spotyka. No, co Ja ojcumogęporadzić? Niewiem. Nie rozumiem matki. Na początku mówi dziadek czytała. Wiesz, jak ona lubiczytać. Jedna książka po-drugiej. A teraz rzuciła wszystko i tylko: "ja 245 ;:iia^Sl? -:. tu umrę. ja tu umrę. tumnie pochowacie". Trzebaby może dolekarza. Może. Spróbuję. I zaraz: Iruś wola. Możemama by tu przyszła. Ale żeby cościpomogła. Tyle razy ofiarowywała się, że pomoże. Irenakiwa głową, że tak, dobrze. Od poniedziałkuprzychodzipraczka. Więc może mama przyjechałaby dozorować, dopilnowaćprania? Ale mówi Tadeusz przypilnować tylko. Niechcę,brońBoże,żeby mama prała. Felicja przyjeżdża jużnastępnego dnia. Rozpromieniona, pełnazapału. Goreją jej wielkie, ciemne oczy. Kiedy obejmuje mniei całuje, jej kanciasta chudość przenika lękiem. Pachnie suchością liści,w których błąka się delikatna woń lawendy. To możeja Już zacznę? Może posegreguję bieliznę, żeby naJutroranowszystko było gotowe? Niech mama sobieodpocznie uspokaja Irena. Jutro ranoprzyjdzie praczka, ona już wie, że ma posegregować bieliznę. Przecież chodzi tylko o doglądnięcie,jak mnieniebędzie. Niech mama,brońBoże, nic sama, niech mama odpoczywa. Jesteś nudna jak lukrecja obraża się babka. Jak to mamsiedzieć? Nic niepomóc? Jużty się nie bój . Jedź spokojniedo miasta. Ja wszystkiego przypilnuję. Wielkie, prawdziwe pranie, a nie cotygodniowe przepierki, byłowydarzeniem, do którego matka wynajmowała specjalistkę praczkę. Do obowiązków służącej Pelinależało gotowanie, sprzątanie i drobne prania. Ale ceremoniał wielkiego prania wyłączony byłzkontraktu. Pośrodku kuchni ustawiano ogromną, cynowąbalię, napiecu kocioł do gotowania bielizny, a strych, opróżniany specjalnie,czekał już pusty i wyprzątnięty. Wszystkoprzez trzy dni było podznakiem prania. Pela gotowaławyjątkowopożywny obiad dla praczkii wstęp do kuchni ograniczano. Nie wchodź teraz do kuchni słyszałam wtedy. Nieprzeszkadzaj, bo pranie. Albo: Nie zawracaj głowy Peli, bozajęta jest z praczką. Praczkęobchodziło się na palcach, szanowało, bo a nuż się obrazi,odejdzie w połowie pracy. Zdarzały się takie rzeczy. A mało topraczek, które kradną bieliznę? Nie wiadomo kiedy, jak szast-prasti połowa prześcieradełczy podpinek znika. A ta praczka była 246 uczciwa, solidna, znanaod dawna i trzeba było czekać w kolejce nanią takie miała wzięcie. Niewielka, ale silna, krępa. Stawałakrzepkoza balią, głowę okręcała chusteczką, nogi jak dwa filarywsparte opodłogę, rękawy zawinięte do łokcia. Twarz w mydlanychoparach zaczerwieniona, niebieskie oczy ażzałzawione z wysiłku, aletrze bieliznę o cynową tarkę, trze, trzebez litości i usta jej się niezamykają tak z Pelą o wszystkich nowinkach. A Pela przechyliłaciemnągłowę, uśmiecha się pod małym wąsikiem i słucha. Praczka-przekręca, wyżyma prześcieradła, kręci wałkiem. Gada, A Pela tylkopodsuwajej a to chleb z serem i wędliną, a to "może kawy". Zabiega,starasię. Ale bielizny nie tyka. Czasem tylko, jak praczkazadyryguje, toprzesunie kocioł, zagotuje krochmal, rozpuści farbkę. Ale pyta uprzejmie: A ile wody, ile krochmalu? Pyta, chociaż sama wie dobrze, co i jak. Otwieram ostrożnie drzwiod kuchni,a tu inny świat. Pachnie chlorkiem,gotowanym mydłemikrochmalem. Trzaskabielizna o tarkę. A nad pianą, chlupotem,parą, bucha rozmowa praczki z Pelą. Dostrzegła mnie: Zabieraj się panienka stąd' Buty zmoczy, papiloty się od paryrozkręcą! Skończy się tu robota, to wtedy! W ten uświęcony, zamkniętyprzed obcymi ceremoniał wkroczyłababka Felicja. I gdyby tylko dozorowała, tylko spojrzała, porozmawiała, pochwaliła, spytała. Wracamyz miasta. Spotkałam się z matkąpo szkole i razem przyjechałyśmy autobusem. Pomagam jej dźwigaćpaczki. Śpieszymy się, bo późno i ojciecniedługo już wraca, ajeszczena obiedzie będzie babka. Blisko już domu, zanim Jeszcze otworzyłyśmy furtkę,słyszymy wysoki, koncertowysopran Felicji. A terazprzez uchylone okno słychać wyraźnie: ani ja w Wisełce pląsającą rybką,ani ja skowronkiem, ni jaskółką chybką. Boże! jęknęła Irena. Twoja babka pierze! Wpadłyśmy dodomu, a tu jużw korytarzu praczka. Ubrana,siedzi nakrzesełku. Podnosi się, w ruchach obraza, a twarz nieruchoma, oczy zimne iusta zacięte. Ja tylko na panią czekam. Zapłaci mi pani za ten dzień ijużsobieidę. Poprzez drzwi kuchenne sopranbabki Felicji: 247. -płyną hen po rosie. jfki moje płyną. Ale co się stało? Dlaczego? Pani sama idzie zobaczyć! Panistarsza powiedziała, że nieumiem prać, odsunęła mnie od balii i teraz sama pierze. Kiedy wesztyśmy do kuchni, babka Felicja w postrzępionej,starejsukience, ramiona aż do łokcia zanurzone w mydlinach, kończyła arięz Halki. Gdy spojrzah na nas, jej piękne, czarneoczy błyszczały. Zaróżowiona, szczupłatwarz wydawała się młodsza. Popatrz! Zawołała. Zobacz, Irenko, jak teraz wszystkopięknie uprane! Uśmiechnęła się do nas wdzięcznie jakby kłaniałasię oklaskującej jej występ widowni. Mamo szepnęła Irena proszę, proszę niech mama odejdzie od balii, bo jeśliTadzik zobaczy. i jużpraczka obraziłasię. muszę ją dogonić. och. Boże, Boże. Ale ojciec zjawił się tego dnia wcześniej. Stał już w drzwiach "kuchni i nie widział niczego, o nicniepytał: matka stała przy baliiz rękami zanurzonymi do łokcia w mydlinach! Matka w starejsukience, przepasanej sznurkiem! Spojrzałam na jego twarz: obwisłe policzki, zaciśnięte usta. Gniewi udręka. Proszę, mamo szepnął proszę natychmiast. Oczy Felicji zgasły. Wytarła ręce o ścierkę. Odeszłaod balii. Widziałam,jak zaostrzyły . się kontury jej brody, po policznkachspływały grube łzy. Serce waliło miw skorniach i w uszach, czułamnadciągającąnawałnicę. Praczka przejednana, uspokojona, wróciła do kuchni. Matka zamknęła za niądrzwi. Oparta o ścianę babka płakała. Matka,tak zwykle pogodna, spochmumiała, jakby już słyszała dalekiegrzmoty i błyskawice syczące pod granatowym niebem. Burza byław powietrzu. Mamo powiedział Tadeusz mamo, dlaczego. Zostaw mnie! krzyknęła. Wstydzisz się własnej matki! Noga moja w tym domu więcej niestanie! Wychodzę. ' Mamo, spokojnie, spokojnie. Ale jak mama wygląda w takiejobszarpanej sukience. A jak miałamprać? Wjakiej znów sukience? Ale nikt mamę nie prosił. Zostaw mnie! Wychodzę! 248 Przechyliła się domnie, chwyciła w objęcia. Przytuliłamokry,Zgrzany policzek do mojej twarzy: i" Moja kochana, tylko ty mi zostałaś. jj'-"', Mamo, mamo! zatrzymywała ją Irena. ;. Wybiegła łkając. Wtedy matka głosem, którego nie znałam, obcymi surowym, krzyknęła: Tadeusz! Biegnij za nią! Ale on już chwycił czapkę, wyskoczył, dopadł ją, gdy przechodziłafurtką. Widziała,stojąc wdrzwiach, jak^ starał się ująćją pod ramię,przemawiał, jakona odsuwała się, gestykulowała. W nagłym impulsie chciałampobiec za nimi. Przecieżpowiedziała, że tylko mamniejedną. Niesprawiedliwość jej losu zaciążyła na mnie, obarczała winą. Byłam pełna sprzecznych uczuć, litości, oburzenia na ojca. Jużbyłam na ścieżce, już biegłam. Matka chwyciła mnie. Gdzie? Ja muszę. muszę. Zostaw. Dlaczego? Zostaw. To sprawa pomiędzy matkąa synem. Marcowe przedpołudnie. Po nocnej ulewie pierwszydzień słońca. Idziemy obok siebie Wałem Miedzeszyńskim. Wiatr szarpie białymszalikiem Zygfryda. Trzymamy się za ręce. Iść przed siebie, odczu- 'waćwłasną obecność, odrębność nas dwojga i tego, co między nami odurza. Płyniemy w mydlanej bańce wielkiegonieskończonegoTERAZ. Za budynkiem olażowym chodnik urywa się. NaprawoWisła, spieniona, bura, wezbrana po ostatnich deszczach, niesiegłośno wielkieblokikry. Słychać, jak bulgocze woda. Na lewo:łąki,puste pola, rysunek drzew na tle zielonawego nieba. Trzeba zbiecz wałuiiść łąką rozmiękłą,chlupoczącąpod kaloszami. Zaraz ścieżkabłotnista, aleubita, i szlak wiodący dodomku-lępianki ogrodnikaKozinskiego. Wyjeżdżasz na całe dwa miesiące wakacji? Tak mówi Zygfryd. Wyjeżdżamy na lipiec i sierpień. Gdzie? W góry. Do Zakopanego? Nie. Do Tyrolu. DoTyrolu? Do Austrii? 249 saaa. Tak. My tam mamy rodzinę. Corokutam jadę na wakacje. Tak? Tam jest ślicznie, chodzimy na wspinaczkę. Przywiozę fotografie, będę pisał. A gdzie my właściwie terazidziemy? Do tej chaty? Do kogo? Idziemy po kwiaty doogrodnika mówię. Myślę; dlaczego doAustrii? Myślę także: Zygfryd jedzie zagranicę. I to dodaje mu tejinności, która tak oczarowała mnie w pierwszą niedzielę lekcji tańca. Ach,prawda,po kwiaty dla twojej babci. Tak mówię, Iuczucieżalu: zapomniałam, że to dla babkiFelicji. Nie,nie zapomniałam, odsunęłam tylko jakomyśl mniejważną. A terazmyśl ta powraca. Wżera się we mnie bólem przenikającym. Inie Jestto tylkożal, tylko współczucie ila chorej Felicji. Bólzatruwa mnie strachem czegoś,. co może nadejść. Jest to zbliżanie sięniewiadomej Jak chmuryo kształcie widma. A jamoją niewrażliwością, moim niedostatecznym może włączeniem się w ginący ś^piatFelicji, czuję się współodpowiedzialna za to niewiadome, zbKzającesię widmo. Ból, który znieczula bliskość Zygfryda. Wiesz mówi Zygfryd moja babka, ta, która mieszkaw Berlinie, też chorowała ostatnio ha zapaleniepłuc. Ale teraz jużlepiej. Zawsze chciała, żebym przyjechał doBerlina studiować napolitechnice. A ty? Pojedziesz? Nie. Ja nie chcę. Skończę tu w Warszawie konserwatorium. Mogę iśćna politechnikę, chociaż. jeśli mnie nie przyjmą. Ból wraca znów,pulsuje, ale jest to także ból obawy, że Zygfrydodjedzie. Odczasu pierwszej lekcji tańcówwidujemy się coraz częściej. Gdy rano mijamy się kołopoczty na placuNapoleona,onnadchodząc od strony ulicy Królewskiej, a ja od przystanku na roguBrackiej i Nowego Światu, serce bije mocniej. Zrywającsię ranoz łóżka, myślęo tej chwili. A czasem Zygfryd czeka na przystankui odprowadza mnie do rogu, aż tam, gdzie owalna fasadacukierni"Szwajcarskiej". Wzimie ślizgawkana Nowym Świecie. W podwórzu otoczone drutem z żarówkami lodowisko. To już niematy kort'tenisowyprzy Wiśle,ale prawdziwa,duża ślizgawka. Spotykamy siętu w soboty wieczorem albo w niedziele. Zygfryd opowiada czasemosobie. Jego starszy o pięć lat brat, Fryderyk,'studiu je na politechnice w Wiedniu. Wiesz mówi myjesteśmy zupełnie inni. Fred najlepiejczuje się w Wiedniu. Ja nie. Jasię tu urodziłem,to moje miasto. Mój 250 ojciecteżbardzo lubi Warszawę. Jak przyjeżdża, bo zawsze w rozjazdach, to taksięcieszy i mówi: no,nareszcie jestemw domu. Poznawszy Zygfryda,natykamsię na rzeczy i sprawy dotąd nieznane,lecz zostają one pozazakresem pełnej Świadomości. Kościółewangelicki na placu Małachowskiego jest- kościołem Zygfryda. A więc ani szkolny kościół Świętej Anny, ani ulubiony ŚwiętegoKrzyża, ani Świętego Aleksandra. Przypominam sobierachuneksumieniaz książeczki do nabożeństwa: Czy uczęszczałeś (as) nanabożeństwa innowierców? Czyżby Zygfryd był innowiercą? Tobrzmi obco, okrutnie, nie pasujemi do jego obrazu. Rejestruję tęmyśl tak samo jak fakt,że nie wszystkie moje koleżanki zostają nalekcji religii, że są inne wyznania niż wyznanie rzymskokatolickie. A Zygfryd wkościele ewangelickim, Zygfryd zbratem studiującymw, Wiedniu i babką w Berlinie, znikawobec prawdziwegoZygfryda "idqtt^o. jobok mnie ścieżką do lepianki ogrodnika. Z żelaznego kominachaty, nieforemnej, skleconej zpoczerniałychdesek, bucha kłębiasty dym. Płaski dach jest połatany kawałkamipapy. Koziński sam budował ten dom na łąkach. Obok wkopanew ziemięinspekty. Kilka szklanych dachów. Nawetz daleka widaćprzez nie zieleń i kwiaty. Pukam,w małe,przysłonięte firankąokienko. Pies wyskoczył z budy, naprężył łańcuch, jeży brunatny,kudłaty grzbiet. Rozszczekał się. Skrzypnięcie drzwi lepianki,zapach dusznego ciepła. Ogrodnik Koziński staje w drzwiach. Jest towymizerowany człowiek około trzydziestki. Zaczerwienione oczy,zmierzwione włosy, nie ogolony, jakby dopiero co zerwał się z łóżka. Natychmiast czuję przykry zapachzgnilizny, który bije od niego. ^Widocznie zeszłej nocy znów pracował, wywożąc szamboz okolicznychwilli; Podobnoużywa tego później jako nawozu pod jarzyny. Ludzie, którzy przychodzą dosklepów matki, mówią, że Kozińskitylko dla niepoznaki takmieszka biednie, aw rzeczywistości na tymszambiarstwie się bogaci- Koziński ziewnął, splunął w bok, huknąłna psa: Do budy! Podrapał się po głowie. W Jego zaspanych oczach błysk nikłego; przelotnego uśmiechu. A, to Boga. Spojrzał podejrzliwie naZygfryda. Zygfrydzdjął czapkę,ukłonił Się. Dzień dobry panu powiedziałam to mój kolega. Przyszliśmypo kwiaty. Mamusia prosiła może chryzantemy albo goź251. dziki, co pan będzie miał. To dla babci. Babciabardzo chora,wszpitalu. Niech Boga idzie tam do cieplarni sama wybrać. Potemtylkozapuka, o tu,do okna, ipokaże, co. Papier tam jest, gazeta, zębyzawinąć. Przeciągnął się, przyglądał Zygfrydowi. Zza drzwi glos kobiecy: Kto tam przyszedł? To Bogaprzyszła od pani Żuławskiej po kwiaty, sama sobiepójdzie wybrać; I do mnie: To starsza pani Żuławska chora? A tak sobie jeszczeczerstwo wyglądała latem, jakeście tu były po truskawki. Przeziębiłasię. Powietrze jest zdradliwe. To i ludzie chorują. Myjadziemdzisiaj na Pragie do kuzyna. Też się pochorował. Goździki nie będąjeszcze akuratne, ale niechBoga wybierze sobie chryzantemy w doniczkach, są białe i złote. Tylko zamykać drzwi. Zbiegamy schodkami do cieplarni. Zygfrydzamyka dokładniedrzwi. Wilgotno, duszno. Rozpinam płaszcz. Odurzający namiętnyzapach zieloności, kwitnieniai rośnięcia. Na długichstołach doniczkiwysokich goździków. Jedna przy drugiej, każdy krzak podwiązany. Pęki kwiatów nabrzmiałe, już, już lada dzień powinny rozkwitnąć,już rysują siędelikatne pęknięcia: żyłki głębokiej czerwieni, słodkiejróżowości i bieli. Na stołach wzdłuż okieni na wysokich półkachdoniczki z chryzantemami. Wystrzelają jak choinkowe, sztywne buldeneże: białe,strzępiaste kule, złote, liliowe. Staję na palcach, sięgampoliliową chryzantemęna półce to ulubiony kwiat babki Felicji; Nie, jedna doniczka to za mato. Wyciągam obydwie ręce. Te dwiechryzantemy. Unoszę je w górę. Oceniam kwiaty, odchylając głowędo tyłu. Piękne! Ciepła różowośćfryzowanychpłatków i liliowe,namiętne,ciemniejące wnętrze. Szpetota lepianki, wyiriizerowanapostać Kozińskiego, jego zalatujące nocną pracą ubranie nie pasujedo kwiatowego bogactwa cieplarni. Który więc jest prawdziwy? A gdy stojętak wpatrzona' w kwiaty, trzymając doniczki w oburękach, zgłową odchyloną, spoglądając na Zygfryda, oczekując jegoaprobaty, zachwytunad kwiatami, i jednocześnie uświadamiającsobie, że po raz pierwszy jesteśmy sami, i wyczytując w jego twarzy,nagle znieruchomiałej, penetrującej, że i on tego jest świadomy i. żeprzygląda mi siew sposóbinny, nie znany mi, obcy wtedy kurz,który sypie się z doniczek, wpadami do oczu. Nic nie widzę szepczę. Weź ode mniete kwiaty. 252 ; Nieodpowiada. Chociaż słyszę jego oddech. I słyszę własne trzepoczące serce, spłoszone i szybkie jak drżenie chwyconego ptaka wdłoni. Odurzający zapach cieplarniwokoło nas. Fala gorąca uderzado głowy. I w tym momencie czuję delikatne dotknięcie warg naustach. Stoimy tak przezchwilęnieruchomo, bojąc sięodetchnąć. Potem on przejmuje z moich rąk doniczki kwiatów. Przecieramoczy. Nie odwracając się,nie patrząc na siebie, wychodzimyz cieplarni. W szpitalu kształt zgięty kabłąkowato pod prześcieradłem, trójkątpoliczka, wydłużonynos i czoło zakryte czarnym skrzydłem włosów to babka Felicja. Nieprzytomna. Tylko chrapliwy oddech przerażający swoją obcością. Parawan oddziela salę,gdzie inni chorzy. Ale babka nie jestchora. Onaumiera. Stoję obok matki i ojca, wstrząsa mną płacz,suchy, okrutny, bez łagodzącej wilgoci łez. Za nami szept dziadka: Chcielijej tuogolić głowę, ale nie pozwoliłem, onazawsze byłatak przecież czysta. l ojciec: Gdyby sięoszczędzała, nie wstawała wchorobie. Na stolikuprzy łóżku dwie doniczki liliowych chryzantem. Świadkowie mojej zdrady babki. Nic już nie jest pełneani czyste. Rozpacz z powodu utraty babki i tego, że jużnigdy nie będę mogłaspłacić jej długu miłości, jestrozpacząniepełną, gdyż wkradła się doniej euforia pierwszego pocałunku. Ten pocałunek, pierwszy pocałunek w cieplarni, na zawsze zostanie naznaczony stygmatemŚmierci. Dopiero niecałymiesiąc temu pochowaliśmy babkę Felicję. Jeszczew oczach czarnewelony ciotek, Wandy i Janki, obca twarzmatki w czarnejkrepie,-ałobne opaski na rękawach. A nad grobemPochyleni ku sobie odkrytymi głowami: dziadek Józef i wuj Olek,ojciec i nie znani mi mężczyźni, którzy jednak znali mnie i całowaliwspółczująco w głowę. Cała ta ciemna grupa jakby zmawiała sięzsobą, podawała ton, zanimjej niski, ponury chórnie zabrzmiał pod niebem nawislym śniegowymi chmurami: W mogile ciemnej spij namęki. Drżałami płakałam. Przerażała mnie pompę funSbre, ale Uroczystość, przepychpogrzebowy (franc. ) 253 ,;malBSBii". bardziej Jeszcze Felicja. Jej odejście. Znikła ]ak kwiat dmuchawcadotknięty ręką. Dopiero niedawnośpiewała, tuliła mnie, rozpaczała,wybuchała gniewem. Dopierolarła w balii bieliznę, ajej oczypoprzez parę mydlinpałały radosnym dokonaniem. I teraz tylkozimny kształt tego, cobyło! Wiem przecież, co to jest śmierć. Alewiedza jestchłodna i potulna, a doświaczeniebólem, przeciwkoktóremu buntuję się. Gdzie jest babka Felicja? Nie dla mnie pocieszenia, że duszajej jest w czyśćcu i zdąża do nieba. Babka Felicja jesttu. Szukam jej poza cmentarnymi drzewami-Czy przygląda sięgrupieciemnych śpiewakówdzierżących w rękach czarne kapelusze? A może jesttuż przy mnie? Wzdrygam się: czy to nie onadotknęła teraz palcami mego karku? A może jest we mnie? Może zjawisięnocą i szmaragdowym cieniemsiądzie na brzegu tapczanu? I odiąd, niewidoczna we dnie, będzienawiedzała moje sny? Bałam się. Bałamsię tej nowej postaci Felicji,wcielonej we mnie, a jednak osobnej, przypominającej mi o swoimprawie do istnienia poza granii-. i widzialności. Pierwszej nocy pośmierci babki długo nie mogłamzasnąć. Rodzice rozmawiali przyciszonymi głosamiw sypialni. Obud/itam się nagle, gdyż zdawało misię, że babka pochyla się nade mną. Usiadłam na tapczanie. Przezzamknięte drzwi do stołowegopokoju padała smuga światła. Dziwny, zduszony odgłos. Nadsłuchiwałam. Było to głębokie, rozpaczliwe i ciche łkanie. Dopieropo chwili zrozumiałam,żeto płaczeojciec. Po raz pierwszy w życiu słyszałamjego płacz. Ale jeszcze niewierząc,wstrzymując oddech, na palcach zbliżyłam się do drzwi. Uchyliłam rąbek firanki rozpiętej na szkle:ojciec siedział przy stolepochylony, twarz w dłoniach, łokcie opierał o stół. Widocznie nierozbierałsię. Był w koszuli i w spodniach. Jego ramionami wstrząsałpłacz. Matka stała przy nim. W szlafroku, pochylona nad ojcem,skupiona, nieruchoma, o bolesnym spojrzeniu niebieskich oczu. Jakby chcąc coś powiedzieć,otwierała usta, zamykała i znów otwierała. Wreszcie położyła rękę na drgających plecach ojca i pochylającsię jeszcze niżej, szepnęła: Ale przecież ona wiedziała, że ją kochasz, przecieżwiedziałao tym. Ojciec pokręcił przecząco głową. Twarzw dłoniach. Nie mów: nie. Ja wiem,że wiedziała. Przecież starałeś się,robiłeś, comogłeś- Tylko tacy byliście 4o siebie niepodobni. Ojciec podniósł głowę. Oczy miał przekrwione. Czaił sięw nichgłęboki, czarnysmutek. 254 I pomyśl -zmarnowane. - szepnął- pomyśl, jakieona miała życie. takie Wróciłam do łóżka. Zatykałam usta poduszką, aby niesłyszelimego płaczu. To,uż nietylkożal po Felicji, to już^wiatYę^^^Pękały ochronne tarcze. Przezszczeliny wślizgiwały się czarne wężeKto mnie ustrzeże przed ich chłodnym dotykiem? Na Jakie wyżynywspiąć się trzeba, abyme dosięgły mnie ich zatrutejęzory? Podział IX A terasw słuch się zamieniam. Ateraz wsłuch się zamieniani I dźwięki zasłyszane w pieśń włączani, Niechaj stwarzają pieśń. Słyszę ptaków brawurowe koncerty, Skrzęthwe pszenicy wzrastanie, Płomieni plotkarski szept Trzask drewien ogniska, gdy w garse - Moja gotuje się strawa Dźwięk słyszę ukochany, ludzkiego głosu dźwięk, I wszystkie słyssę tony Jak razem biegną spłecipne Lubjak ściągają się wzajem. Walt Whitman Wyjechałyśmy wczesnym popołudniem. Dzień kwietniowy, rześki/przemyty przedrannym deszczem. Na moście przez otwarteokna taksówki wtargnąłwiatr. Zapachniało wodą i wiosennąwilgocią. Jechałyśmy na Dworzec Główny, skąd pociąg do Lublina. Tylko" matka i ja. Przyszła wiadomość o śmierci wuja Kostusia. Następnegodnia miał się odbyć pogrzeb. Wuj Kostuś stałsię odległy i był rzadziej spotykany, odkąd zamieszkaliśmy w Warszawie. Matka w ciemnym płaszczu i kapeluszusiedziała zamyślona, J nagle, jakby zaczynając myśleć głośno, jakbypotrzebowała kogoś, kto by ją wysłuchał, spojrzała na mnie. Powiem ci, to nie tylko umarł wuj Kostuś. Bo taksobie terazmyślę:to całe moje dzieciństwo i młodość. Odczasu Śmierci tatusia, amiałam wtedy dwanaście lat, Kostuś był dla nas jak ojciec, codzienniew naszym domu. Mama bybez niego nie dała rady. Jak odchodzi ktośtaki bliski, tocoraz mniej i mniej ludzi, którzy cię pamiętają, jakbyłaś 256 mała. I już w niczyich oczach nie jesteś dzieckiem. Tylkosamaw sobie. A najgorsze to śmierć ojca albo matki. Zdawało mi sięwtedy) po śmiercitatusia, że coś się we mniezapadłojak po trzęsieniuziemi- Po kataklizmie. Nie można odnaleźć dawnych dróg. I dopieropo latachznów wszystko wraca. Ale inaczej. Jakobraz tego, co byłoNo i teraz Kostuś. Ty go tak dobrze nie znałaś. Nie. Ale przecież pamiętam. Przywoził nam jabłka. A widzisz, zawsze się pamięta najpierw to,co ludzie dają,a potem dopiero człowieka. Pociąg był przepełniony. Przepychałyśmy się wąskim korytarzem,szukając miejsca. Stanęłam przy oknie. Migały mi przed oczamiprzedmieścia stolicy, apotem już pola, szachownicepól, małe stacyjki,przycupnięte przy torze kolejowym. Na pierwszej stacji opróżniły się miejsca i siadłyśmy obok siebie wprzedziale. Czy to prawda spytałam że wuj Kostuś podlewał jabłonkirozpuszczonymi landrynkami? Takmówił. I mówił, że dlatego tejabłka nazywają się landrynki. Ach blagier. zawsze lubił żartować. Sennie turkoczą koła pociągu. Terazpodnoszącsię widzę przezokno, jak lokomotywa zakręca. Przeraźliwy świsti kłębiasty, białypióropusz pary. Myślę, ale nie o wuju Kostusiu, starszym braciemojej babki Pauliny. Nie myślę o nim,chociaż od czasu do czasuwidzę go w krótkim kożuszku, czuję na twarzy dotyk ostrej bródkii wąsów iwdycham aromat złotych, lekkozaróżowionychJabłek. Myślę o Zygfrydzie: jegotwarz wraca do mnie to uśmiechnięta,toznów nieruchoma, spojrzenie maprzenikliwe, jakby mnie oceniał,tak jak wtedy w cieplarni. Dlaczego w ostatnich dniach nie stanął,gdymijaliśmy się przy poczcie? Dlaczegonie zatelefonował? Czyżbyspotkanie w cieplarni, zamiast zbliżyć, odsunęło nas od siebie? Taniepewność dręczy, domaga się wyjaśnienia. Mamusiu przechylam się do matki kiedy ty się pierwszyrazzakochałaś? Wyrwana zzamyślenia spojrzała zaskoczona, Izaraz rozbawionewzruszenie ramionami. Co ci też nagle przyszło do głowy? Ale. zanimpoznałaś ojca, był jakiś Gabryś. Och, ten! Skądwiesz? 257. Zapisał się w twoim pamiętniku. Taki wierszTyś hensamotna. Wszędzie szperasz! Nic nie można przed tobą. Roześmiałasię. No, był. Był Gabryś. A co chcesz wiedzieć? Czy to byłamojamiłość? Jaki on był? To był taki smukły, delikatny blondynek. Uroda słowiańska,romantyczny,pisał wiersze. Ojciec jego zdaje się zarządzał jakimśmajątkiem, a matka dawała lekcje francuskiego. Przyjechalizkresów. Takie wędrowne ptaki. Zdumiewa mnie,że matkatyle wie oGabrysiu. Natychmiastwidzę ich troje. Gabryś w mundurku z wysokim kołnierzem. Jasnekędzierzawe włosy, oczy siwe, słowiańskie, a za nimojciec w długie! )butach, bryczesach, dopiero wróciłz obchodu dzierżawy, i matkapowtarzająca wyjątki francuskich deklinacji. Cała trójka jak prawdziwe wędrowne ptaki wzbija się dolotu, wyciągając ramiona nibyszerokie, bocianie skrzydła. A kochałaś się w nim? Matka kręciprzecząco głową, marszczy czoło. Nnnie. to takie pensjonarskie zadurzenie. A bo to jedno. Aczvon był podobny do Zygfryda? Matka przygląda mi sięprzez chwile. Milczy. Zastanawia się, alepogodnyuśmiech zniknął jakbyzdmuchnięty. Pytanie moje traktujepoważnie i wydaje misię, że próbuje teraz przypomnieć sobie Zygfryda. Jaki onjest? Czy podobny do Gabrysia? Nie, nie byt podobny. Gabryś to był delikatny chłopiec. Wysmukły. Polska uroda. A Zygfryd, przyjrzyj musię, atlctycznie zbudowany, szeroki w barach, zarysgłowy mocny, raczej germański. Adlaczego się pytasz? Bo mnie się zdaje, ja nie wiem, ale może. czy ty myślisz, żejasię wnim kocham? Kochasz? A skąd wiesz, że się kochasz? Bo jakgo widzę, to mnie tak ściska tu, koło serca. Ach, ty głuptasie-. - ściskacię koło serca, jak go widzisz? Kiwam głową: Tak. To, co ty myślisz, co to jest? Ja myślę,że to niejest jeszcze miłość Nie? A co to jest miłość? Akiedy przyjdzie? Przeciągły gwizd lokomotywy, sapanie pociągu, turkot wagonów, zgrzytaniezaworów, kołysaniei znów łagodne, usypiające tvr. tyr. tyr.. 258 ir Kiedy? Nic wiem. Aleprzyjdzie- Amiluść? Jakby ci tu powiedzieć? To płomień. Wszystko ogarnia. I najważniejsze, żeby w tym,kogo kochasz, zobaczyć też siebie. Aon w tobie też siebie powinienodnaleźć. A Zygfryd? No, oceń sama. Czyty w nimodnajdujeszsiebie? Czy on wtobie siebie samego może odnaleźć? Bo widzisz, Zygfryd. CoZygfryd? To jednak inny świat. Ale nie on. Może jego rodzice. Ale nie on. Może. Był wieczór, gdy zajechałyśmy do Lublina. Nabrukowanym dziedzińcu przed stacją czekał sznur dorożek. Rzadkie, blade światłaulicznych latarni oświetlały nierówne, niskie domki. Po stolicy byłatu senna, prowincjonalnacisza. Dworzec kolejowy,położony dalekoza miastem, przylegał do ubogich przedmieść. Dalej, aż do Bystrzycy, płynęły łąki, wspinały się w górę. W dzień, jadąc od stacji w stronęLublina, widać byłopanoramę wieżyczek kościelnych i wyniosłyzamek nad nimi. Stałam na brukowanym przystacyjnym placu i tak,jak za każdymnowym przyjazdem do tegomiasta, w którym sięurodziłam, wydawało mi się, że ono maleje, kurczy się. Kilkugodzinna podróżw przedziale, ruch, kołysanie,nagle zahamowania iprzyśpieszania, zgrzyty,świsty,trzaskanie drzwiami, zapachy pary,kurzu, żelastwa, resztek jedzenia, dymu papierosowego, plusku wyścielającego siedzenia i kolejowej ubikacji, do której stale ktoś przeciskał się ciasnym korytarzem to wszystko tworzyło specyficznąatmosferę przyprawiającą mnie o mdłości i bóle głowy. Głębokooddychałam wilgotnym powietrzem i cieszyłam się,że pojedziemydorożką, a nie taksówką. Potem matka zgodziła tę dorożkę, upewniwszy się, że woźnica wie, gdzie jest ulica Narutowicza. Walizkazostała umieszczona na koźle. Odetchnęłyśmy. Dorożkarz zaciąłkonia, koła zaturkotały na bruku. Klaskaniekońskich kopyt, zapachkońskiego nawozu. Wiatr niesie tchnienie wiosny z nadbystrzyckich łąk. W powietrzu wyczuwało się kuszącą obietnicę jutra, pojutrzai latnastępnych,tajemnicę życia objawiającego się nieskończenie wschodami i zachodami słońca. Przez chwilę zapomniałam,żejedziemy na Jutrzejszy pogrzeb, na nieodwołalnie ostatniespotkaniewykluczające wuja Kostusia z przyszłości. ' 259 -;^"^. Na co umarł? Podobno na raka. Ale jego żona, wiesz, że ożenił się późno,ukrywała to wszystko. Zazdrosna byłao nasząmamę, a twoją babkę. Dlaczego? Bo widzisz, on babce, swojejsiostrze, zapisał połowę majątku. Zapisał jej Kalinówkę. I specjalnie jeszcze przed samą śmiercią prosiładwokata: niech pan czasem nie pozwoli skrzywdzić mojej siostryPauliny. Ipodobno sprawdzał isprawdzał, żeby nikttego nie zmienił, nie obalił. Więc dlababki chciał tę Kalinówkę. To tam, gdzieśmy czasemjeździli? Gdzie ten sad i jabłka"landrynki"? Tak. To niedaleko Majdanka i blisko tej fabryki samolotówPlagii Laśkiewicza. Poderwała się,nagle, podskoczyła i do dorożkarza: Gdzie pan skręca, to przecież nietu,nie tędy! Odwrócił się na koźle. Na nowądrogę pojedziem. Tędy bliżej! Ach,no, popatrz dziwiła się i kręciła głową. No, patrz! To już przeprowadzili nową drogę! Aja pamiętam, jak tutylkołąkii łąki. Latałyśmy tu z Gryknią i Kogdzią. Ty też chybapamiętasz? No,nie pamiętasz, jak sięwybrałaś na wycieczkę nad rzekę? Nie. Nie pamiętam. Niepamiętasz, jak poszłyście z Basią nad Bystrzycę? Miałaśmoże z pięćlat, a ona o rok młodsza. My tu szukamy, płaczemy, żezginęły dzieci, a wy sobie tam zbierałyście kwiatki. 'Nic nie pamiętam. A czekaj, pamiętasz, jakpoleciałaśza psem z domu na Krakowskie Przedmieście? Zgubiłaś się, stanęłaś na ulicy i w płacz. A pies przy tobie. To pamiętam, ale nie pamiętam, czy ja zapamiętałam,czy ty mitoprzypominałaś. Pies był foksterier,nazywał się Flok. I policjantwziął Wtedy psa na sznurek, i Flok zaprowadziłnas do domu. Alejedną rzecz pamiętam sama. I o tym mi niemówiłaś. Czasem to mi sięnawet śni. Więc nie wiem, czy tobyło, czy nie? A cotakiego? To było tak: ulica, szeroki chodnik i widzę ojca. W mundurze,przy szabli, czapka zapięta pod brodą. Aty mówisz: pożegnaj się ztatusiem, tatuś jedzie na wojnę. Więc czy tobyło? Ach. westchnęła. Więc ty to właśnie zapamiętałaś. Było? To prawda? 260 Prawda- Zaraz ci powiem. Miałaś wtedy cztery lata. To byłmajrokI926 i ojciec wyjeżdżałz pułkiem do Warszawy. Uczyłaś się wszkole o przewrocie majowym? To to był ten przewrót? Towtedy, jak Pitsudski objął rządy? To to pamiętam? Matkanie odzywała się, widziałam tylko jej profil w półmrokudorożki. Wjechaliśmy już na ulicę Narutowicza i z daleka widać byłonową kamienice. To ja to zapamiętałam? Jak my powiedziała patrząc przed siebiezwiązanijesteśmy z historią. Jakto się wżera w pamięć odnajmłodszegodziecka. Myślałam,że tylkoja, że na moim pokoleniu się skończy. Apopatrz, już i ciebie dosięgło. Pierwsze dziecinne wspomnienie, tomundur,szabla, wojna, rozstanie! Żeby tylko, daj Boże, znowu niebyło wojny! Zatrzymałyśmy się przed trzypiętrowąnowo wybudowaną kamienicą: to tu. Ale zaskoczenie. Obcość. Szkic zabudowań wyrytyw dziecięcej pamięci, miękkiej jak glina, nie pasuje do rzeczywistości. Bo gdzie drewniany domek, gdzie jedno skrzydło czworoboku, który był zawsze? Dom został zbudowany jeszcze przez nieznanego mi dziadka Dominika. Tenmur gładki, otynkowany,chłodny,wbił w ziemię dawność i już się ona nie podniesie. Babka Paulina była praktyczna. Najważniejsze: dach nad głową. Najpierw siedlo mówiłapotem jedło. Pieniędzy nie dam,lecz jeszcze za życia tak podzielę majątek,żebykażde miało swojemieszkanie, swój udział w kamienicy. A które nie będzie chciało,może mieszkanie wynająć albo sprzedać. Taka moja wola, a wasza co zrobicie. Matkamoja odprzedała udziałw kamienicy. Odprzedała też gonajmłodszaOleńka, Kogdzią, która od czasu zamążpójśdai wyjazduw Poznańskie odbiłaod rodziny. Kroki nasze,na betonie klatki schodowej. I natychmiasttrzaskotwieranych drzwi na pierwszymi na drugim piętrze. Widocznie nasusłyszano, wyczekując uokien. Grubciu! to wysoki, przenikliwygłos ciotkiGrykni. Pomimo ostrości tonu jest podobny do głosu mojej matki. Bo jakiż tojest glos? Nieco gardłowy,odrobinę sepleniący,wilgotny. Dźwiękiz tej wilgoci wyłuskują się czyste, jak białe migdały, gdy wysuwająsię z brązowej skórki, albo jak świeże kuleczki groszku, kiedy otworzyć długi, zielony strączek. Słychać język polskibez akcentów ina261. -lecialosci dzielnicowych, bez uroku kresowego przyśpiewu, wzmocnień i pogrubień obszarów zachodnich. Jest to język Polski środkowej: okrągły, tocząc)' się jakmtode ziemniaki po drewnianej,pochyłej desce. Jego"sz", "cz", "rz"łaskoczą niby wąsy dojrzałegokiosu. Teraz głosciotkiMilii: No, chodźcie, chodźcie tu! Ton proszący, łagodniejszy, głębszy. Ale ta sama co u Grykniczystość tonu, ta sama nagość niczym nie przybranychdźwięków,ten sam jakby słodki, soczysty korzeń marchwi, dopiero co wyrwanejz ciepłej jeszcze ziemi. W odpowiedzi na te zawołania z dwu różnychpięter domu uchylają się drzwi na parterze. Babka Paulina pojawiasię w ciemnej, długiej sukni, z kapeluszem w ręku. No i widzisz mówi, kiedymatka pochyla się ku jej ręce widzisz, był człowieki już go niema. Babkaprzygarnia mnie do siebie. Czuję zapach wełny i mleka. Ajuż dwie ciotki zbiegły ze schodów. Mamo, mamo! Kiedymama przyjechała? Nikt dotądnie widział babki Pauliny i dopieroteraz! Byłam tam u niej mówi naKalinówce. Kostuś jużuBernardynów,bo stamtąd pójdzie pogrzeb. No i tak rozmawiałyśmy. Chłopak mnie potem odwiózł. Ale zamiast tu do nas, do swojegopokoju,to mama do Hyńcia! - oburza sięciotkaMilia, smagła, kędzierzawa, oczy jak dwie tarki-sliweczki, ustazamknięte jakby żałośnie skrzywione, chociaż resztatwarzy spokojna i opanowana. Ciotka Gryknia też potrząsa wojowniczo czupryną. Górujenad Milią. Wysoka, duże stopyi dłonie. Silnajak mężczyzna. Wykręca usta w dezaprobacie. Obie ciotki nie zgodziły się w pełni na żonę najmłodszego brata, a ich matka nie tylko jątoleruje, ale jeszcze wyróżnia! TV tu mama chodzi, tu przesiaduje, amy wyglądamy, martwimy się! Głosciotki Gryknipodjeżdża w górę, potężnieje. BabkaPaulina nie odpowiada,odwraca głowę, widać męczy ją to, chciałabyuciec. Chociaż wybudowała kamienicę, swoje mieszkanie wynajęła,zastrzegając sobie tylkopokój u Milii. Nigdziejednak długo niezagrzeje miejsca. Raz tu się prześpi,raz tam. Ostatnio najwięcej naKalinówce,gdzie Kostuś dal jej mieszkanie u siebie. Całe więc latospędzała tam, na wsi, a dopiero późnąjesienią i zimą przenosiła się nastałe do miasta. Podnosi teraz rękę jakby się opędzałaod much: 262 O, dałabyś spokój,nie czas po temu. Jeść im lepiej szykuj,- przyjechały z drogi. Z drugiego piętra przeciągłe nawoływanie: Misiuniu. -. Misiuniu. Towuj, "stary Totz", niepokoi się o żonę. Ciotka Miliaprzykładadłoń doust; Zaraz idziemy, Funiu. To łrena i Boga przyjechały z Warszawy. I mama teżjest! Ruszamywszystkie razem na pierwsze piętro. Przez uchylonedrzwi zmieszkania ciotki Grykni wysuwa się Basia. Drobna, chudszaode mnie i o rokmłodsza, dopiero trzynastoletnia. Błyszczą jejbrunatne oczyi pogłębia siędoteczckna policzku. I zaraz rzucanie sięna szyję, całowanie. Ciotki przypominają sobie nagle, że w początkowymzamieszaniu nie przywitałyśmy się. Więc znów uściski, całowania i łzy ocierane wierzchem dłoni. No, powiedz, powiedz, ten Kostuś. mógłby sobiejeszczepożyć. A mnieszepce ciotka Milia żałośniedziwne myśli męcząimęczą. Niespokojne, udręczone spojrzenie Paulinyna ukochaną córkę. Udręczone, bo cóż możezaradzić jakimś myślom, które kłębią sięwokoło głowy Milii. Co to za myśli, Milciu? Mojamatka pochyla się nad ciotką. A... że czarne rzeki zalejąPolskę. Dajcie spokój, dajcie spokój przerywa babkaPaulina przejdzie to, uspokoisz się. Ciotka Milia kręci głową przecząco. Matkaspogląda na uchylonedrzwi mieszkania Grykni; Nie ma Władysława? Wzruszenie ramionami, zmarszczka pomiędzy brwiami i chłodnybłysk oczu. Poszedł na swoje zebranie legionistów. Z rodziną on, jak wiesz,nie chce mieć nic wspólnego. Ale ty przyjdź potem, przyjdź, ciebietoonlubi. Matka spogląda współczująco na Gryknię. Wie,że siostry małżeństwo nienajlepsze, ale kogo tu. winić? Gdzie szukać ratunku? Władysław porywczy jak schwytany w sidła dziki ptak szarpie sięaż dobólu. Oboje impulsywni, wybuchowi, prędcy w decyzjach, pobralisięwkrótce po ślubie moich rodziców. Nie znali się długo. Władysław, Iwowianin, stacjonował tu ze swoim oddziałem. Ożenił siei zo263. stał. Był jednym z wielu tych młodych Polaków, których talent,żarliwość, ekspansję zniszczyła wojna, a i nieumiejętne postępowaniezwierzchników. Czujny, gotowy natychmiast do ataku, jakby nakażdym kroku wyczuwałzagrożenie. Podejrzliwy, nieopanowany-w gniewie,był stale na ścieżce wojennej z mieszkańcami kamienicy -Funio Totz, wchodząc na klatkę schodową, wysuwał głowę jak żółw,a jeśli przypadkiem spotkał się z jastrzębim spojrzeniem Władysława, przykurczał się, chował do skorupy i zmykał prędko do swoichapartamentów. Stał teraz w drzwiach i nie widział nikogo, tylkoswoją żonę. Wpatrywał się w jej twarz, rozpoznając zaczerwienione spojówkii boleśnie skrzywione usta. Misiuniu. Chwycił Ją zarękę. Może weźmiesz krople? Daj mi spokójpowiedziała ciotka Milia. Funio cofnął się przed nawałnicątrzech sióstr, teściowej i siostrzenic. Jak się masz, Funiu? Matka uśmiechnęła się. Wiem,że przedchwilą ugryzła się w język, aby nie powiedzieć "Puniu", botak ona,Gryknia i Kogdzia nazywały go poza plecami. Funio pochylił się, niezgrabnie objął moją matkę i natychmiastuciekł do pokoju, siadł na fotelu iukrył sięza płachtą rozłożonejgazety. Funiu powiedziałaciotka Miliaodłóż teraztę gazetę. "StaryTotz" wychylił się spoza szpalt: napuszony, sczerwieniał natwarzy. Wyglądał jak wielkiindor. Zagulgolał: gul. gul. gul. gul.. Ciotka podreptała Jak skrzętliwa perliczka. Wyjęłamu z rąkgazetę,powiedziała: Nastaw herbatę, pomóż mi. Gul. gul. gul. gul. Serce mnie boli. Funio poderwał się: Już Misiuniu,już ty sobie tu siadaj. Obrzucił nas niechętnym spój rżeniem. Ale ciotka Milia odwróciłasię do mojej matki i mrugnęła jednym okiem. Okna i balkon ciotkiMilii zastawione doniczkami. Z sufitu zwiesza się nisko nad stółlampa, koło półki z książkami stojak z kaskadamilśniącegoasparagusa. Agdzie Wiesiek? pytam. Jest to syn Milii i Funia. Będzie dzisiaj spału kolegi mówi Milia bo wydostajeciejego pokój. 264 Siadam na tapczanie obok babki Pauliny ispodsennych powiekprzyglądam się,jak trzy siostry kręcą się koło kolacji: odkredensu, dokuchni, do stołu. Funiojużdawno zagłębił się w gazetę, kryje się zanią, odgradza od nas. No i co? Babka Paulina, na wpół tylko obecna, odwraca domnie zbiedzonątwarz. Oczy wczerwonych obwódkach. Jakciidzie w szkole? Interesuje jąu mnie tylko tenjeden wymiar: nauka, pilność,wiedza, poza tym prawie nie istnieję. Dobrze, babciu. To co, masz same piątki? O,nie! Mam piątkę z polskiego, z łaciny, z historii i z religii. " To do której teraz przejdziesz klasy? Do piątej. Zdolna jesteś,ale twoja matka była zdolniejsza. Najzdolniejszaz moich dzieci. Daleko im było do niej. No i widzisz, wyszła za mąż. Ico z tego? Zmarnowała zdolności. Ciotka Milia stoi na środku pokoju,j akby naraz zagubiona, mrużyoczy. No tojuż, siadajciedo stołu! Mamo. Babka Paulina niby do mnie, ale tak cicho, mruczące, że ledwosłyszę: Znówtę Milkęmyślimęczą. Znowu się tymi czarnymi rzekamizadręcza. CiotkaGryknia, zamaszysta z kuchni do pokoju, a cały czasnieprzerwany dialog z moją matką. Jedna drugiejwpada w słowo,a ton głosu tak podobny, ze wydaje się. Jakbyto jedna osoba mówiłacały czas, Mamo, dlaczego mamanie siądzieprzy stole? Paulina krzywi się, marszczy nos. Ja tamnic jeść niebędę, mnie dziś nie do jedzenia. Tomówisz moja matka kontynuuje dialogz Gryknia mówisz,że Kogdzia nie przyjedzie? Wysłaliśmy do'każdego depeszę,taką samą jak dociebie. Przysłała telegraficznie pieniądze na kwiaty. Wiesz, jaka ona jest. Oderwała sięod rodziny. Ale Jechać tuz Leszna, to kawał drogi. A co ona, ma małe dzieci? Jakby chciała, toby mogła. Ona. 'a, potem ci powiem! Ciotka Miliazłożyła ręce, patrzyna babkę Paulinę. Za nią dwieSiostryw nieustającym dyskursie. Odczasu do czasu pojawia się nadgazetą falista czupryna Funia. 265. To niech mama chociaż siądzie do stołu. Boga, siadaj kołobabci, a Basta. Basiu. ty tu przy Bodze. Funiu, zostaw tę gazetę,siadaj koło Ireny. Ty mówisz: zostaw gazetę, zostaw gazetę. A wiesz, co siędzieje? Hitler wprowadził powszechny obowiązek służby wojskowej. No, wiem. AleJuż zostaw. Gul. gul. gul. gul. Funiu! ... i złamał w ten sposób postanowienia traktatu wersalskiego. Ty wiesz, co toznaczy? Ity mniemówisz: zostaw gazetę! zostawgazetę! Teraz babka Paulina nadstawia uszu, błysk w ciemnych oczach,podnosi się ciężko z tapczanu, dźwiga ku stołowi swoją ciemnoodzianą postać. Tylko jej głowa biała i rumieńce na nigdy nie pudrowanych policzkach drobne żyłki popękane od północnychwiatrów. To cooni tam jeszcze piszą? "Stary Totz" odkłada gazetę. Naburmuszony, podnosi w górępalec ruchem proroka. Jedyny mężczyzna przystole. Górujenadnami czupryną. No co, co piszą? Hitlerzapowiada utworzenie trzydziestusześciu dywizji. Anglia zgodziłasię, żeby odbudowywał flotę. A onsię wykłóca jeszcze o kolonie dla Niemiec. Nie dadzą, to tu przyjdzie. Oni chcą naszeziemie. Jawam mówię, że on tu jeszcz-e przyjdzieCiotka Gryknia krzywi usta iwtym skrzywieniu bardzojestpodobna do babki Pauliny: Nie krakałbyś, Funiu! O, nie daj. Panie Boże babka Paulina wzdycha. Spogląda namoją matkę. A co Tadzik mówi? Cow ministerstwie, wWarszawie? Jakdo tej pory Hitler nie ma jeszcze potrzebnej siły zbrojnej,nie opanował sytuacji wewnętrznej. A co do wojny. to nie. myteżjeszcze nie jesteśmyprzygotowani. mamy przecież ten pakt o nieagresji. Funiopodniósł głowę znad talerza. Kilka gul. gul. gul, zanimmożna było zrozumieć, co gulgocze. ...to tyle idzie pieniędzy na zbrojenia! Tyle podatków nałożyli 'i Jeszcze nie jesteśmy gotowi! No, zobaczycie, co ja mówiłem, cojaprzepowiadałem. Ciotka Milia niejadła. Wpatrywała się przed siebie tam, gdziezielone kaskady asparagusa. Basia trąciła mnie nogą podstołem: 266 Ten wuj Funio, to okropny szepnęła. Zapomina, żeciocię Milięmęczą myśli, a potemjak me śpi. Wtej chwiliktoś zadzwonił do drzwi. Ciotka Grykniapoderwałasię,zawołała: ' Zostaw, zostaw, Milka, ja otworzę. Ale Milia już biegła zaniądo korytarza. Paulina wychyliła się,nadsłuchiwała. I widziałam jak twarz jej rozpromieniła się. To Stefan przyszedł powiedziała. Stanął w drzwiach. Inny niż na Górce. W ciemnym płaszczu,wkrawacie, z kapeluszem w ręku wydawał się wyższy, mniej swojskiAle oczy za okularami w cienkiej złoconej ramce, zarys głowy, delikatny uśmiech drobnych, jakby kobiecych ust te same. Był zupełnie łysy i gładko wygolony. Podobieństwomiędzy nim a babkąPaulina uderzające. Ten sam układ czaszki,wysokie kości policzkowe, ten sam uśmiech uśmieszek idący od oczu, opływającypoliczki aż do kącików ust, uśmieszek, któryświadczył o porozumieniu, jak łobuzerskie mrugnięcie, w sprawach tym dwojgu tylko wiadomych i zastępował wszystkie nie wypowiedziane słowa. Ucieszyli się sobą. Jakby toniewidzenie krótkie, bo przecież Stefanzachodził niemalco dzień napogawędkido Pauliny, jakby ten czas,wktórym nie bylirazem, miałycoś z pochmurnegodnia, a spotkanieprzypominało rozjaśnione niebo, gdy ptaki przyczajonew krzakachznów rozpinają skrzydła, słychać ich gwizdy i jarzy się słońce. Żadnych zbędnych powitań, grzecznościowych formułek, gestówceremonialnych, tytko wyłuskana ze skorupykonwenansów jędrnachrupkość włoskiego orzecha radość odnajdywania się na nowo. Blask spotkania bardziej odczuty niż zrozumiany. Bo nie byi to tylkowuj Stefan ani babka Paulina osobno, ale także to, co pomiędzy nimi,bezgraniczne, płynne, promieniujące ciepłą radiacją. Ono zmieniłonastrój pokoju. I nastrój ten, ustokrotniony,chociaż tak odległy,przechowany niewidocznie w głębokich dziuplach pamięci, wciążjeszcze wraca nad wieczorem, gdy amerykańskie cykady śpiewajążarliwie swoje pieśni miłosne. Mocne, scalające węzły krwi międzyrodzeństwem są jak liny rzucone nad przepaścią czasu i przestrzeni. Jakże inne jest wzrastanie samotne. To wspinaczka w pojedynkępopłaskim zboczu śliskiej skały,zawsze zmyślą o szczycie; zawszez oczami zwróconymi na szczyt góry. Ciotka Milia rozpływa sięw uśmiechach, zamilkły dwie trajkotki:ciotka Gryknia i moja matka. Basta poderwała się i podskoczyła do Stefana, objęła go za szyję, lFunio zza stołu, zgrabnie odświeżony: 267. Prosimy, wuju. Siadajcie, siadajcie, nie róbcie sobie kłopotu wuj do mężczyzn w rodzime zwraca się per "wy", tylko do obcych mówi "pan". Wracam stamtąd, rozmawiałem 2 wdową i tu tylkona chwilęwpadłem,boona prosi, żebypo pogrzebie przyjśćdo niej, naKalinówkę. Babka Paulina kiwa głową. No.. jaktrzeba. A co, mówiłacoś, ze mi Kostuśzapisał połowęKalinówki, będzie może dochodzićswe-go? Mówiła: jego wola. To już sobietam potem między sobąuzgodnicie, które dla kogo mieszkanie. Jasię nie prosiłam. A Ja wiem, żeś się nie prosiła. Ale sam chciał. Samci zapisał. Wuju prosi Funio niechże -wuj się rozbierze, niech wujz nami tu do stołu. Kiedy, no,nie jestem głodny. Ciotka Grykniaprzy Stefanie, pomagazdjąć płaszcz. Zostaw broni sięwuj zostaw. Ale siada przyPaulinie. Milia stawia przed nim szklankę. Pass me the sugar,pleasef wuj patrzy spod oka na Basie i namnie. Podsuwamy mucukierniczkę, srebrne, prostokątne pudełko pozłacane wewnątrz. Dotykając cukiemiczki, dotykam jakby jednocześnie następnego półwiecza, gdyż ona tylko ocaleje z mieszkania Funiai Milit, emigrując na Wschodnie Wybrzeże, na szczyt pagórka wBask Lane. Babka Paulina przechyliła się do Stefana i szepnęła: Będziesz jutro w kościele? Nie. Ale będęna pogrzebie. Położyła rękę na jego dłoni. Pójdziesz. Stefan pokręcił głową. Co tyode mnie chcesz? I po co mnie namawiasz? Pójdziesz dla pamięci naszejmatki. Wzruszył ramionami. Nie wiadomo było: godzi się, czy nie. SamKostuś też. Zostaw już. Paulina. spojrzał na mojąmatkę. A co wWarszawie? ZPiłsudskim podobno nie jestdobrze? Proszę, podaj mi cukier(ang. ) 268 Wuj Jeszcze lepiej orientuje się niż mypowiedziała matka. Aleo ile wiem, jest bardzo chory. Chociaż niedawno dopierorozmawiał z Edenem. Stefan szepnęła Paulina czy ty wiesz, co jest Piłsudskiemu? Ludzieto mówią:rak. Tak jak u Kostusia. To przecież na tonie maratunku. Stefan odłożył nóż, którym smarował chleb masłem. Wpatrzył sięprzed siebie niewidzącym wzrokiem. Bardzo się zmienił. Zrobiłsię nieprzystępny. Odgradza się odludzi. To nie ten sam człowiek. I powtarza: Nie jestem wieczny, niejestem wieczny. Co ty mówisz. Będzie wojna, wuju? to Funio wychylony poprzez stół Lepiej, żeby nie było. Przecieramoczy. Byłam senna po podróży i chociażstarałamsięsłuchać rozmowy dorosłych, nawracającej nieustanniedowojny,polityki, wydarzeń notowanychw gazetach, zaczęło mnie to męczyć. Patrzcie naniąpowiedziała ciotka Milia przecież onazasypia. Chodź, Boga, Ja ci zaraz pościelę. My tu sobie Jeszczeporozmawiamy, a ty już się połóż. : Ruszyła zaraz do pokoju poprzeciwległejstrome korytarza i oglądała się za mną. No, chodź! Ogarnęła mnie naglepanika przed ciemnym, obcym pokojem. Strach przed cieniami, duchami umarłych. Bo tam w samotnościobcych ścian na pewno zaraz zjawi się babka Felicja iz kąta wyrośniepostać wuja Kostusia. Ale jasię boję sama, ja się boję, ciociu. To zostawię drzwi otwarte, dobrze? Opierałam się, krzywiłam. Wtedy ciotka Gryknia: To może Basia prześpi się z tobą, a Irena, twoja matka, tu natapczanie? Podskoczyłyśmyobie. Dobrze! Będziemy spać razem! To ja tylko polecę ponocną koszulę! I zaraz wracam! A kiedy tężałyśmy już obie,przykryte kołdrą, z głowami wpuchowych poduszkach, gdy w oknach wiatr odogrodu przebierał szklanymi palcami, a z pokoju przez uchylone drzwi kładła się smugaświatła na wyfroterowany parkiet i wpadał szmer głosów, niósł się odstołu, gdzie popijano nie kończące się szklanki herbaty, odbiegł nassen, a ciekawość narastała jak gorączka: o czym oni mówią? Chce ci się spać. Boga? Nie. A tobie? 269. Nic a nic. Czekaj, otworzę szerzej drzwi, posłuchamy. Bezszelestnie wysunęła się spodkołdry i zaraz poszerzyła si; smuga światła, a głosystały się wyraźniejsze. Ale jeszcze przesunęłyśmy się na sam brzeg łóżka i już teraz głos babki Pauliny: ...a bo czyJa się o co prosiłam? Nigdy! Ale takiego brata, tokażdemu życzę. Pamiętam, jak po śmierci Dominika sama zostałam zdziećmi i zgospodarstwem. Spadła namniejakaś choroba. Mdlałamz byle czego. Gryknia to już się mnie nauczyła cucić. A Kostuśwszystkim się zajął i później nie odstępował. Co dzień tu był, radził. Zginęłabym bez niego. Jak ojciec rodzony był dla nas, mamo! togłos ciotki Grykni. Co to był za człowiek! OJ, szkoda go, oj, szkoda. A ja, posłuchajcie, to taką rzecz sobie przypominam. Wiemy obydwie, że tociotka Milia, ale głos cichszy, więc schodzimy z łóżka i, otulone kołdrą,, przysuwamy się blisko drzwi. ...bo jak człowiek odchodzi, to takie różne wspomnieniawracają. Tyle lat temu. To był chyba rok 1903 albo 1904. I wuj Kostuśzakładał sad owocowy. Chciał zwiedzić szkołę ogrodniczą w Nałęczowie, Pojechałyśmy z nim,Mańciai ja, a byłyśmy wtedy uczennicami carskiego gimnazjum, więc w mundurkach. Pojechał z namibryczkąsąsiad wuja, bogaty włościanin, To byłtaki człowiek starszy,poważny i dawnych tradycji. Chodził w sukmame. A wtedyubrał siępięknie. Dziś jeszcze, jak tak zamknęoczy, to widzę go przed sobą. Sukmanę miał^ranatową,kołnierz wyłożony szarymsuknem, spodnie z czerwono-szarego samodziału,buty skórzane, wysokie, świecące. Koszula bialutka z czystego lnu, zawiązana pod szyjączerwonątasiemką, taka sama, jaką nasz dziad Stanisław nosił od święta. A nagłowie miał zieloną czapkę rogatkę z otoczką z czarnego baranka. Spod tej czapki wystawały siwe włosy, awąsy miał podwinięte trochęi też siwe. Taka byłam dumna,' że z nami Jedzie. Wychodzimyz bryczki. Ludzie się patrzą, oglądają,bo tak piękniewyglądał. Dochodzimy do bramy, a tam na warcie żołnierze z bagnetami. Naschcieli wpuścić,ale jego nie, bobył w sukmanie- Zaczęłam wtedypłakać. Mańcia teżpłakała. Zawróciliśmy wszyscy iwuj Kostuśprzepraszał sąsiada. Mówił: niechtylko nastanie Polska, wtedy tęsukmanę uszanują. No i co myślicie? Szanują? Trącamy się łokciami oburzone. Wiedziałaśo tym? Nie. Ja też nie. Ale cicho. teraz babcia. Jak tak Już mówicie, to-ja sobie też jedną rzecz ztego czasuprzypominam o Kostusiu. Pojechałam do niego,do magazynów,prosić o protekcję dla tego twego kolegi, Pawła Kalickiego. Co z nim,Stefan? Spotkałeś go kiedy? Żyje? Nigdy. Ale mów. To może coś ci potem powiem. Pojechałam więc do Kostusia, pamiętam, dorożką głosbabki Pauliny nabrzmiewa. Czyżbyśmy odgadywały w nim wesołość? Źartobliwość? Ubrałam się tak dobrze i wywołałam goz tego. jego-kantorka. Mówię: Kostuś, musisz komuś pomóc, zaprotegowaćna posadę do banku. A on zaraz do mnie: akto, askąd, aco? Jak to on. I kto za niego, za tego chłopca, poręczy? To ja mu mówię: Ja poręczę. Pomóż mu,to sierota, na studia sobie chce pieniądze odłożyć. A widzę, Kostuś sięnamyśla, to Ja wtedy do niego: Wiem, gdzie byłeśz synem dyrektora w zeszły czwartek! Aon, że dobrze,dobrze,wszystkozałatwi, tylko nie mów mamuni, gdzie wzeszłyczwartekbyłem. A jataktylko powiedziałam, bo żeby mnie więcef podpytał,nie wiedziałabym, gdzie był. No, wiedziałam, że w różnetammiejscachodził nabomblerki z synem dyrektorabanku,ale z tym czwartkiem fo akurat się- udało. Paulina śmieje się. Krótko, cichozachichotała. A ciotka Grykniagłośno: Mamo, tomyśmy nic nie wiedziały! A po co miałyściewiedzieć? Pawła nie pamiętasz. Co tammożesz pamiętać, ze siedem lat miałaś, Jak go zabrali, a Grubciaz pięć. Pamiętasz? A tak przez mgłę. Wysoki takibył, chudy i żonę miał, bawiła sięz nami. Zatłukli chyba chłopaka. A od Marynki nic. Jak wyjechałado Warszawy, tak przepadła. Ty,Stefan, nic nie wiesz? Trzydzieści lat mija tej wiosny, odkąd gozabrali, a ja uciekłemna jesieni. Kiedy tu wróciłem doKrakowa w trzynastym roku, tostarałem się dowiadywać, później szukałem w Lublinie,przez Warszawę. Nic. Chciałemgo znaleźć, chciałem mu powiedzieć o ojcu. Jak to o ojcu? Przecieżojciec jegozginął. Poczekaj Paulina. Nie mówiłem ci. Czas leci. Wypadło mizgłowy, teraz znówwraca. Spotkałem ojca Pawła w Ameryce. To byłrok1912. Pamiętam ciepło jeszcze, ale już jesiennie. Ściągnąłnaswtedy z NowejZelandiido Ameryki Komitet ObronyNarodowej. Tworzył się dopiero, a zatwierdziligo oficjalnie nazjeździe w Pittsburgu, tego samego roku,w grudniu. Potrzebowali nas, jakto się 271. mówi, do urabiania opinii społecznej, urządzania wieców, posiedzeń,żeby ludzie dawali pieniądze, podpisywali zobowiązania, że złożą posto dolarów na wyjazd ochotników, gdy przyjdzie rozkaz z ojczyznywzywający ich pod broń. Wiadomobyło, że do Legionów- No i werbowaliśmy ochotników. A pieniądze ci ludzie dawali. Ofiarni byli, ażtrudno było uwierzyć, bo to przecież nie bogacze, naród ciężkopracujący. Hojni byli. Beczki, pamiętam, stały i do nich rzucalidolary. Z siedmiu nas, cośmy się trzymalirazem od Władywostoku,po ucieczce z więzienia do Japonii, trzech tylko wtedy zostało. Jedenumarł namw Chinach na jakąś febrę. Na WyspachFilipińskichstraciliśmy drugiego i nie pamiętam, jak to było. Zaginął. Nie mogliśmy się go doszukać. Dwóch nam przywaliło drzewo w Australii. Ścinaliśmytam drzewa. Przywaliło ich na śmierć. We trzech dopłynęliśmy takim statkiem handlowym do Nowego Jorku. Zgłosiliśmysię do Komitetu Obrony Narodowej, jeszcze nie był oficjalniezatwierdzony. Gdzieś, pamiętam,w domu małym takim, w pokojunad barem było to biuro. Dali nam zjeść, wsunęlipo kilka dolarów,resztę, powiedzieli, dorobicie sobie jakoś. Przespaćsię teżgdzieśmogliśmy, a na następny wieczór, powiedzieli, mamy przemawiaćw sali "Sokoła". Tam go spotkałem. Spotkałeś i co? Jak go poznałeś? Poczeka). Opowiem. Może wuj jeszcze herbaty? A wiesz,napiłbymsię. Daj- No więc następnego wieczoraidęna tę salę "Sokoła". Wejścieprzezbar. Każda sala, każdy DomPolski, "sokolnia",to musi mieć bar. Duży taki hali, długie drewniane stoły, ławy przy nich i już pełnoludzizaczęło się schodzić. Dym papierosów, cygar, aż niebiesko. Jacóż? Dwadzieścia siedemlatmiałem, to się człowiekowi zdaje,żewszystkie rozumy pojadł,a dopiero im starszy, tym . bardziej widzi, ile mu jeszcze brakuje. Palnąłemim płomienną mowę. Jak terazo tym myślę, to aż mi wstydza siebie. Aleoni słuchali To cożeśim powiedział? A czy ja tam pamiętam. Paulina? Ty to pamiętasz, ale mniejwięcej tylko. tylkosam początek. Wuju, niech wuj powie' Co tam byłodobre w tej "sokolni", w tamtym czasie, to tu niepasuje. Ale chcecie, niechbędzie. Takzacząłem:"Z mroków niewolido jutrzni idziemy. Wielkie chwilesię zbliżają! " I później jeszczemówiłem: "Polska będzie potrzebowała ludzi. Zawezwie wszystkich 272 do pracy. Chłop nie będzie głodny ziemi. Polska będzie matką sprawiedliwą dla wszystkich". A teraz tak sobie myślę: po co to mówiłem? Przyjeżdżali ci-repatrianciamerykańscy po roku 1919, lecieli doWolnej Polski też później. I źle żeśmy ich przyjęli, bo wracali doAmerykiodepchnięci, zniechęceni. No cóż! Wtedy wierzyłemw to,co mówię. A ci ludzie patrzyli na mnie, słuchali i płakali. To byli nasichłopi, i mimo żeubrani z miejska, zbiedzeni, poszarzali. Z tego,comówiłem, rozumieli tylko: będzie Polska- A ta Polska, to była ichwieś. Wolna, witająca ich, pełno w niej ziemi dla każdego, budują sięnowe domy, ich własne. Fundowali już nowe dzwony doswoichkościołów, marzyłyim się spółdzielnie, murowane domy gminne,nowe szkołydla dzieci. I płakali. Podchodzili do mnie, a każdymyślał: może Ja z ich wioski? A nie będzie pan czasem z Bronowic? Albo nie byłotam blisko jakiejś Wólki, albo Wądziszewa, albo Brochowa? A czegoty płaczesz. Paulina? A nic, żal mi tego tamnarodu. Ale tojuż było, przeszło, oni już Amerykanie. Może, alezawszeżal. Przycupnięte przy drzwiach, przytulone do siebie, bałyśmy sięporuszyć. Bo Jeszcze zauważą i zarazzmieni się tonrozmowy. A wtedy znikną zjawiające się podpowiekami ulice nowojorskie,zadymiona sala "Sokoła" i ludzie stęsknieni za rodzinną wioską,ludzie,których już może nie ma,albo którzy już nie tęsknią. Teraz,wtej chwili, wyczuwamyich poprzez wuja i babkę Paulinę, przeniesionych tu, podanych nam na smudzeświatła kładącej się na deskachpodłogi. Wuj Stefan, tak zawsze niechętny wspomnieniom,usłyszynas, zobaczy, że nie śpimy,wstanie od stołui zacznie się żegnać. Zapomnieli jednak o nas. W pokoju cisza, ale wyczekująca-1 znówwuj Stefan: Powtarzałem im,że jestem z Lublina, ale znam przecież całypowiat janowski. Wtedy zauważyłem,że ktośmisię przygląda. Ale tobyło przyglądanie tak intensywne, że nawet nie patrząc czułemwzrok tego człowieka. Przez myślmi przemknęło: prowokator? Przecież to były moje pierwsze dni w Ameryce. Nie wiedziałem,co toza kraj. Spojrzałem. Człowiek był wysoki, chudy, atwarz odbijała odinnych. To nie był rołnik-emigrant. Widziałem to od razu. Aleubranynędznie. Miał kurtkę nieprzemakalną, porządnie już zniszczoną, a na głowie czapkęz daszkiem, taką kominiarkę. Z nikim teżnie rozmawiał. Siedział sam. A Jak wstał, przeciskając się międzyludźmi, i jak podchodził do mnie, zobaczyłem z bliska jego twarz 273. i wiedziałem: muszę go skądś znać. Otoczyły mnie kobiety, nakładłymi do kieszeni jakichś ciastek, wpychały mi do ręki chleb z szynką. Jakaś to mi nawet cały bochenek wcisnęła pod pachę, jakbym ze trzydni nie jadł, a teraz musiał się na gwałt podkarmić! Mężczyźniciągnęli mnie do baruna piwo, Zanim-się od nich wszystkich wyrwałem, tochyba z godzinę upłynęło, a ten człowiek stal,'patrzył namnie. Czekał. Sam do niego podszedłem. Spojrzałem na tę twarz: szczupła taka,pociągła, nos ostry, wystający. Człowiek mógł mieć takokoło pięćdziesiątki, ale jużwłosyposiwiałe, źle ogolony, zapadłepoliczki, a oczy błyszczały mu,-jakby w gorączce. Ja pana skądśznam mówię japana gdzieś widziałem. Napewno. Nie może mnie panznać odpowiada ten człowiek bo jaz Lublina wyjechałem dwadzieścia siedem lat temu. A pan pewniewięcej niema, jak dwadzieścia osiem. Słyszę tylko, że pan z Lublinai chciałem. Ale zaraz wyciągnął domnie rękę; Nazywam sięAleksander Kalicki, Musiałem się chyba bardzo zmienićna twarzy, bo złapał mnie zaobie ręce i jeszcze pamiętam ten dotyk gorący i to, jak cały siętrząsł,jak drżały mu wargi, jak dygocąc powtarzał: Pan znal Pawła, pan znałmego Pawła. Nie mogłem nic mówić, bo mi wzruszenie zupełnie głos odjęłoi tylko kiwałem głową- A on patrzył na mnie, jakby zemniechciałwszystko wyczytać: Coz nim? Co z nim? Boże, niechżepan mówi. Ludziezaczęli sięnam przypatrywać, więc mówię: Chodźmygdzieś. A on, że do niego. Jeślipanwybaczy mówi bo bardzo nędznie-mieszkam. Poszliśmy. Było już dobrzepod wieczór, a nadworze, chociażprzypadał koniec września,wilgotne,duszne ciepło. Nie możnadogłębnieodetchnąć. Byłwyższy ode mnie, przygarbiony, a profil tozupełnie'mial Pawła i chwilami wydawało mi się, że to z Pawłem idępo lubelskiej ulicy. Mówiłem mu o Pawle. Jak wyglądał, jaki był: szlachetny, zapalony, oddany sprawie, bliski przyjaciel. Mówiłem,zeto Paweł jeszcze w gimnazjum wciągnął mnie do partii. Kalickisłuchał, a w pewnejchwili, kiedy przechodziliśmykoło latami,zatrzymał się. Pociągnął mnie blisko, pod same światło, spojrzał mi woczy i pyta: Przyjacielu, czy on żyje? Nie mogłem mukłamać,powiedziałem: 274 Nie wiem. Pawtaaresztowano w 1905 roku na wiosnę. Ja wtedyuciekłem. Kalicki nic nie mówił, Izy mupłynęły z oczu. Zauważyłem, jak takmusię blisko przyjrzałem pod tą latarnią,że ten człowiek jest chory,nawetbardzochory i wynędzniały. Mówiłem mu więcjeszcze ożoniePawła, Marynce, żeuciekła do Warszawy, że spodziewała się dzieckai że pewniejuż teraz on, Aleksander Kalicki, mawnuka. Szliśmywąskimi uliczkami, domki tamtakie małe, liche, dwupiętrowe. Zaprowadził mnie takim przesmykiem pomiędzy dwiema kamieniczkami na małe podwórko, całezawieszone bielizną. W głębi podwórka byt murowany garaż i po schodkach wchodziło się na niskiStrych to było jego mieszkanie. Jedna izba: piecstalna podmurowaniu, szerokie, stare jakieś łóżko, stół przykryty gazetą, zlew. Przykro mi się zrobiło,jak zobaczyłemtę nędzę. Myślałem:co sięstało z tym człowiekiem? Dlaczego tak się stoczył? Zdjął kurtkę, byłw przetartej flanelowej koszuli i dopiero teraz mogłemdobrze zobaczyć, jaki był chudy. Chciał mnie częstować herbatą, ale gdzietam,byłem najedzony. A tak mnie ten widok przygnębił, że chciałemzarazuciekać, tylko prosiłem, żeby mnie odprowadził na kwaterę, bopo ciemku nie trafię. Wytarł krzesłaścierką, prosił, żebyna chwilę- chociaż usiąść. Chciałby mi o sobie powiedzieć. Nie wszystko naturalnie, bo to, mówił, byłobyna cały tydzień opowiadania,ale tylko to,żebym wiedział, co się z nim działo. Siedziałem przy tym chwiejącymsię stole, w izbie bezokna, a na wprost mnie przypadkiem odnaleziony na drugiejpółkuli ojciec mego przyjaciela, człowieka, który takwpłynął na moje życie. Myślałem sobie:trzypokolenia rozbite, trzyzmarnowane pokolenia. Paweł, jeśli żyje, to albo na katordze, albow więzieniu. Jego ojciec chory,samotny,nędzarz. Jegodziad słaby już, samotny, w swoim podupadłym dworku "Tyczynka"czeka nalisty, które nie nadchodzą. Powiem panu tylko krótko zaczął bo musimy się jeszczespotkać. Bo może ja jednakbędę mógł wrócić. Odkładam pieniądze,czuję, że zbliża się wielka chwila; To było tak. Miałem dwadzieściadwa lata, kiedy musiałem uciekać z kraju. Byłem członkiem partii"Proletariat", tej pierwszejzałożonej jeszcze przez Waryńskiego,niewiem, czy pansię orientuje? To była partia socjalistyczno-rewolucyjna. Aresztowania zaczęły się w 1884 roku. Aresztowali najwybitniejszych działaczy, w 85 roku straconosześciu,a resztaposzła na katorgę. Cudem udałomi się ukryć. Ktoś jeszcze przedtemdat mi kontakt na Londyni na Genewę. Wydawało mi się, ucieknę, 275. urządzę się i uda mi się żonę i syna sprowadzić. Ale, przyjacielu! Zanimja dotarłem do tegoLondynu! Kryłemsię w kominie okrętu,lecz chwycili mnie i posiedziałem w więzieniu. A jak wreszcie dotarłem do tegokontaktu,co mijeszcze dali w Polsce, to tylko nieporozumienia. Tylkobeznadziejność. Rozczarowanie. Pracowałem,gdzie popadło. Uciułałem sobie na przejazd do Szwajcarii. Ale zanimdostałem pozwolenie na przejazd! Tambyło trochę lepiej, ale teżniewiele mi pomogli. I nie byłem potrzebny. Mówili: Jedź do Ameryki! Pojechałem do Francji. Pracowałemjako pomywacz. Wyrzucilimnie Zaciągnąłem się wreszciena amerykańskistatek handlowy. Taki pomagier,pomywacz, potem palacz. Pływałem kilka lal. Tow Ameryce dostałem wiadomość, że żona moja umarła. I czy panwie, przyjacielu, ja się tu w Ameryce ożeniłem. Sam nie wiem,po co. Okradła mnie ze wszystkich odłożonychpieniędzy. Teraz znówjestem sam. Pracuję w dokach, hgeshoremanf nie co dzień, jak sięzdarzywyładowywanie albozaładowywanie okrętów. Ostatnio tylkonieczuję się najlepiej. Tak jakby gorączka i czuję, że schudłem. Spotkamy się jeszcze,dobrze? Jak mnie tunie będzie, to gospodynidomu przekażewiadomość. Kiedy pan przyjdzie? Powiedziałem, że wysyłają mnie do Pinsburga, potem mam jechaćdo Indiana,gdzie być może zapiszę się na uniwersytet w Yalparaiso. Ale że napiszę do niego, że będę tu w Nowym Jorku w najbliższychtygodniach. Odprowadził mniena mojąkwaterę. Spałem w narożnym domu, pamiętam, napierwszym piętrze, a na dole właściciele, Polacy,mieli bar. Byłem bardzo zmęczony, ale całą noc budziłamnie muzykai hałas. Zobaczyłeś go jeszcze? spytała Paulina. Wiesz, co sięz nim stało? Nie. Nigdy. Ak i pisałem, i w jakieś dwa miesiące późniejzaszedłem tam. Nikogo nie było. Poszedłem,tak jakmi mówił, dogospodyni. Rozwieszała bieliznę. Wzruszyła ramionami. Wyprowadził się. A czy ja wiem, gdzie? Mnie niemówił. Cisza. Westchnienie babki Paulinyprzeciągłe, żałosne: O. je.. jej. I szept o melodii kołyszącej: Totak się pomamowali. Ciotki Gryknijękliwe krótkie: Och! I Funia upominające: Gul! gul! gul! Bo po co, mówię. Alezaraz trzy głosy sióstr przerwały: Uspokójsię, Funiu,sam niewiesz, co mówisz! I ciotki Milii: Ciii. dzieci śpią. 276 Ale myśmy nie spały. Skurczone, otulone kołdrą, ziewałyśmy przydrzwiach, nie poddającsię zmęczeniu. Kto to byłten Paweł? szepczę. Ja nie wiem, popytamy się jutro babci. Nagle głos Pauliny biegnieku namwyraźnie po pasie światła. Inny,bardziej dźwięczny, obiecujący: Tak sobie rozmyślam o świętej pamięci Konstantym. Niebyłtaki brawurowy jak ty, Stefan. Umiarkowany to był człowiek,spokojnieprzeszedł przez życie. Ale Polskę na swójsposób kochał, różnejest umiłowanie ojczyzny. Pomagał ciprzecież. Tak czynie? Pomagał. I Pawłowi też pomógł, pieniądze nieraz dawał. No, widzisz. A ja wiem, żenie tylko tobie i Pawłowi. Innymteż. Ale co to ja chciałam mówić? Jakciebietu,Stefan, nie było, jaktam jeździłeś po tejAmeryce, to mnie się zdarzyła taka jedna rzecz. To było dwa lata po śmierci Dominika,jak go tenkłusownik zastrzelił napolu. Uprawiałamwtedydużo buraków cukrowych, dostałysporo nawozu, zanosiło się na dobry zbiór. Ale wiosna była bardzosucha. Cośokropnego, jaka susza! Martwiłam się, zamartwiałam całyczas, że będzie klęska. A tu jeszcze okoliczni chałupnicy wyrywali temłode buraki dla swoichświnek. Okradali mnie wszyscy. Nie byłolitości. Aż tu nagle pewnego dnia patrzę, idzie burza. Mało tegodeszczu jednak spadło, burza przeszła łagodnie. Tylko nad moimpolem całą noc padało. I teraz coś wam powiem oKonstantym. Kostuś mieszkał na Kalinówce. Poszedł w nocyna dzierżawę mojąi tak w deszczuchodził między bruzdami i patrzył, jak się te burakiw oczach poprawiały. Był w płaszczu zkapturem itak prawiewyglądał jak Dominik. Później ludziemówili: Dominikw nocy chodzii pilnuje pola. I przestali kraść. Głos babki Pauliny dochodził, ale coraz słabszy, coraz bardziejkolebiący. Zapadam się w jego usypiającą miękkość. Drobny,ciepłydeszcz wisi ponad polem, a pole hen do horyzontu i zlewa się zciemnością. Bruzdą między zagonami burakówposuwa się zielonawapostać. Kapturostaniagłowę. Drętwieję przerażona. Kim jest tazjawa? Czyto nieznany dziadekDominik? Czy wuj Kostuś? A możebabka Felicja? Uciekać! Skryć się! Biegnę. Rozwijają się taśmy ulicnieznanego miasta. Bramy domów zamknięte, na próżno dobijam siędo nich. Wpadam w zaułki bez wyjścia. Za mnądudnienienógigłośny oddechNIEZNANEGO. STRACH! Schwytana w zacieśniającesię wokoło mnie mury,obijam się, wypatruję szczeliny, przezktórą. Jest! Jest! Wąska, drobna szczelina, aleprześlizgujęsię 277. i wypadam na małe podwórko pełne rozwieszonych na sznurach,suszących się prześcieradeł. Ale jeszczestrach! Zzazasłony bieliznymiga szmaragdowy kaptur zjawy. Czuję dotknięcie ręki na ramieniu. Wyrywam się, otrząsam. Otwieram oczy: nade mną wydłużonatwarz babki Pauliny, czerwone policzki, siwe kosmyki opadają aż naszyję. I są ciotki, Gryknia i Milia. No, patrzcie, zasnęły tu tak na podłodze. Jakie to jeszcze dzieci! Do łóżka, córeczki, i żebyście się czasem nie pozaziębiały. Zobaczyłamją wczesnym ranem. Podwórze przemyte nocnymdeszczem iprzez niskie, dymiące biało chmury widać ukośne smugisiońca. Stała naschodkachpodmurowanego budynku,który przylegał do kamienicy. Pozostał on z dawnych zabudowań ujmującychpodwórze w czworobok. Ubrana byłaz wiejska:chusteczkazawiązana nisko nadczołem, gruba ciemna chustka naramionach. Ale gdytak stała nieruchoma, smukła, wyprostowana, z głową uniesioną,wydala misię zostawioną tu przez pomyłkę rzeźbą antyczną. Chociażbyłam w zasięgu jej wzroku, patrzyła przezemnie: intensywnie, pionowa zmarszczka pomiędzy łukowato wygiętymi brwiami. W jej długich zielonych oczach czaiła się jakby groza. Itylkooczy płonęły, i usta drobne w tej twarzy delikatnej i jednocześnieostrej, jakby wykutej w alabastrze, zaciskały się coraz bardziej. Odwróciłamsię, szukając przedmiotu,na którym skupiła takąuwagę. Nagle ta boginiw kraciastej chuście zrywa sięi jastrzębim skokiemwprost na podwórze. Jej głos jest ochrypły, przeraźliwy: Precz! Odgonić! A.sio! A sio! Widzę teraz: to biały, nastroszony kogut pędził za kolebiącą się naczerwonych nóżkach kokoszką. Już się nadniąuniósł,już ją dosiada. Wystraszony, biegnie prędziutko, podfruwając dobramy ogrodu,a tam babka Paulina cała na czarno, ale bez kapelusza. Tereska1 Noi co ci ten kogut zawinił? Odwraca się iwtedy widzę wyraźnie oczy tamtej, przeźroczyste jakwoda jeziora, pukielrudawych włosówwysunął się spod chustki naduchem. Dyszy oburzona, przejęta: Ale jak tak można! Taknie wolno. To niemoralne! Grzech! Babka Paulina kiwa głową, ale jakby w bok, z ubolewaniem, jakbynauczyła się już dawno, że żadne tłumaczenia nie pomogą. Kiedy przy jechałaś? 278 Niedawno. Glos Tereski spokojniejszy,ale oczyjeszczesiedzą rozkołysaną, wystraszonąkurkę. Znikaw ogrodzie. Podwórzejuż czyste. A kto cię przywiózł? Gospodarzjechał z naszej wsi. Mówiłam, że na pogrzeb jadę. Nie mój krewny,ale zawsze. Jadłaś? A, mleka się napiłam. Chodź, zjeszśniadanie. Ja tamo jedzenie nie dbam. Chleb mamie ze wsi przywiozłam. Dobry,razowy. Paulina zauważyła mnie. Chodź tu. Boga. Pamiętasz ciotkęTereskę? Kiwam głową, że tak, lecz nie pamiętam. Widziałam ją, ale dawno,i wraca tylko to, co pomiędzy sobą mówią ciotki i matka: Tanieszczęsna Tereska. A to jestcórka Grubci, \viesz przecież, przyjechały zWarszawy. Uważne spojrzenie przeźroczystych długich oczu, twarz boginki zalabastruprzełamujesię uśmiechem. Ręka mała o palcach wąskichunosimój podbródek. Czuję dotknięcie i spojrzenie. I nagle twarzTereski nieruchomieje,powieki opadają na oczy, że tylko szparypodłużne. Gdzie ty jedziesz? Gdziety odjeżdżasz? Nie widzę. Głosjej przeraża mnie, zaczynam drżeć, jakby pytanie to skierowane w przestrzeń miało inne, ukryte między słowami znaczenie. Ale babka Paulina odciąga mnie. Wiesz przecież, że odjeżdża doWarszawy. Byłaśw Warszawie,mieszkałaś. Byłam. Tereska kiwa głową. Spojrzenie na mnie, ale już niewidzące. Mówią jeszcze, lecz jajużna schodach, przeskakuję po dwa stopnie i wpadam na drugie piętro,do drzwi ciotki Milii. ' Gdzieś ty siępodziewała? Śniadania nie jadłaś? Co ci zrobić? Zrobićci kakao? Ciotka Milia ciemna, krzętliwa. Nie ma w niej miękkościi spontanicznych wybuchów Grykni,ani energii mojejmatki, anijejwybiegającegona spotkanie ciepłego uśmiechu. Milia jakbyprzyćmiona, łagodna, ale i zadumana, wgłębiona wsiebie. Pewnieznów myśli ją męczą, że czarne rzeki zaleją Polskę. 279. Ciociu, przyjechała ciotka Tereska! Jest tam z babcią napodwórzu. Co ty mówisz! Podrywają się wetrzy. Grubcia i Grykniawymieniają spojrzenia. Tylko Basia pije przy stole kakao, patrzy na mnie okrągłymi,brunatnymi oczyma: Rozmawiałaś z nią? Kiwam głową. A Gryknia sepleniąc nieco: No, ciekawa jestem,czy ten płaszcz, cośmy jej kupiły, teżoddała? Była w płaszczu czy nie? Nie mówię byław chustce No! Widzicie! TriumfujeGryknia. Nie mówiłam? Wszystko oddaje. Sama nagołej desce śpi! Pustelnica. Nawet zkułakami nie chcemieć łiic wspólnego, tylko najubożsi. Wiesz, Grykniu mówiMilia przestałabyś. To nieszczęsnestworzenie,ta Tereska. A czy ja co mówię? Czy Ja co złego powiedziałam? To jestuduchowiona fantastka, ma dar przewidywania. A same wiecie, jakwróży. Ja sięnawet trochę od niej nauczyłam. Dlaczego "nieszczęsnestworzenie", ciociu? Ciotka Gryknia wychylona nad stołem, nos jej zakwitł czerwonood gorącej herbaty. Duże wargi rozchylone iułożone Jak dziób. Wielki ptakz błyszczącym okiem nad ciotką Milką, trzepotliwąperliczką. No, bo nienormalna, dostała hyziana jakimś tam tle. CiotkaGryknia milknie i teraz ostrożnie, wolno, znacząco na tle sek-sua-lnym. -.noi. Ciotka Milia unosi godniedrobnąpierś, kręci głową. No, tak niemożna,Grykniu, mówisz "dostała hyzia" i już. A co Jatakiego powiedziałam? Powiedziałam; nienormalna. Mam rację, nie? Słusznie mówię? Sama powiedz, Grubciu. Matkamoja pozostaje neutralna: ani tu, anitam. Postukuje tylkonogą pod stołem. Ja wiem. Jasama rozumiem ciotkaMilia przeciwstawia sięGrykni spokojnie, lecz stanowczo, ujmując ją za rozgestykulowanąrękę. Wiem,że Tereskanie jest normalna. Ale trzeba niektórerzeczy wytłumaczyć. Bo,na przykład. Boga pyta mnie: dlaczego? A one, i Basia, i Boga, są już na tyle dorosłe, że pewne rzeczywrodzinie powinnyznać. Powinnywiedzieć. Ja się zgadzam mówi ciotka Gryknia. 280 I moja matka: No tomów, Milciu, boja samanawet dobrze nie pamiętam. Jamówi Milia przypominam ją sobie jeszcze z jej ślubuzJaniszem. Ciotka Grykniawzrusza ramionami. Jest zniecierpliwiona i pierwszeństwo Milii denerwuje ją: No, to ja też pamiętam! Byłyśmy za druhny. Ty i Grubcia,ł Mańcia, nawet Kogdzia była. Cotymożesz, Grykniu, pamiętać? Miałaś pięćlat, a Irena trzy. A ty to niby wiele byłaś starsza! Ja wtedy skończyłam siedem lat, to już się takie rzeczypamięta. Noi co, ciociu pociągam ją za rękaw bluzki no i co, ciociu,co dalej? Czekaj,nieciągnijmnie,rozerwieszmirękaw. No,mówię. Milia uśmiecha się, podążam za jej wzrokiem,tonem głosu, płynęunoszona falą jej śmiechu. Jej śniada twarz nabrała rumieńców. Lśnią ciemne oczyi filuterny błysk zabłąkany, uchwyconywprzelocie przebiegł przez czoło, policzki, utonął za uchem, gdziegruba, pierwszy raz dostrzeżona blizna. Ach,jaka ona byłaładna. Najładniejsza z nas wszystkich sześciu sióstr. Wiecie, Kogdziama coś z niej. Ale to nawet nie byłatylkouroda. Chociaż i teraz,zobaczcie same, ona tuprzyjdzie, jakiedrobne, kształtne ręce, maleńkie ucho, profildelikatny. Ale to nietylko jej rysy twarzy, tobyło w jej spojrzeniu, jakpochylała głowę,jaksię śmiała, a śmiała się rzadko. No i wydali ją za tego Janisza. Dziewczyna delikatna, wrażliwa, zawsze czuła się pokrzywdzona, bowychowana bez matki. To była córka z pierwszego małżeństwanaszego ojca Dominika, nasza mama dla niej macocha. Noi nigdy sięnie zgadzały. Wyobrażała sobieBóg wie co po tym małżeństwie,jakąś wielką,romantycznąmiłość, jak we francuskich romansach,a to był przyzwoity chłopak, ale taki dość surowy. Był majstremw fabryce wag Hessa, dobrze zarabiał i nawet, pamiętam, taki sobiedorodny, ale. A co ty tak kręcisz głową, Grykniu? Bo ty tak mówisz, jakby Janisz był bylekto. TylkotwójFuniocudo! A żebym ja ci nie przypomniała. Grykniu! Irena spojrzała na ciotkę Gryknięi jednocześnieuderzyła ją nogą pod stołem. DobrzeGryknia odwróciła głowę. Nic się nie wtrącam. Tyle tylko, dla uczciwości, że powiem prawdę. Nasz ojciec nie 281. znalazłby dla Tereski nikogo. no, bylekogo. To była jego córkanajstarsza, skrzywdzona i ja wiem. No, alemniejsza o to, mów,Milia! Co ja mam mówićdalej? Stalemi przeczysz i przerywasz. Ciociu,ciociu dągnę ją za bluzkę opowiadaj. Boga, patrz, bluzkę mi rozpięłaś. Już nie ciągnę, aleopowiadaj dalej. Pamiętam ten ślub. Żadna z nas takiego ślubu nie miała. Ty miałaś, Milciu wtrącasię Irena. Ale nie taki. Namto mama żadnychwielkich obiadów nie robiła,prawda,Grubciu? No, bośmy nie chciały mówi Irena. Kogdzia miałaprzyjęcie, Milia i Maricia. No,,Mańcia Gryknia wykrzywia wargi. Mańci to już bymama wszystkodała, żeby wyszła /a mąż. No i wreszcieznalazła tegoswojego Kiryla. ale mów, Milia. Tereska to miała prawdziwe wesele. Ojciec żyłjeszcze wtedyi na nic nie żałował. A pamiętacie tegokucharza? Jakie on tortywspaniałe porobił! Ciociu, ciociu, i co z tym Janiszem? No więc, wiesz,ten Janisz to byt w tajnej organizacji. Tobyłapolska partia socjalistyczna. Nikt o tym nie wiedział. A zato, toalbośmierć, albo katorga. Wuj Stefan był też z nimi i ten Paweł Kalicki, októrym wczoraj opowiadał. To byt rok1905, miałam dziewięćlat i todobrze pamiętam: przylatuje Tereska, płacze, ale rozpaczliwie. Zamknęli się z naszym ojcem w pokoju i tylko jemu tam powiedziała. Janisza zabrali w kajdankach. Na Zamek go wzięli. Wykryliwszystko. Bili go strasznie. Kto,ciociu, kto? No, jak to kto? Carska policja. Nie uczyłaś się w szkole? Tak, wiem, i codalej? Z Zamku zesłali go na katorgę. Wtych kajdanachna nogachi na rękachpognali ich na Syberię, do Zakładów Aleksandrowskichw okręgu nerczyńskim. Tam były kopalniezłota. I nasi zesłańcy tampracowali. Apotemprzenieśli go do Irkucka, tam było trochę lepiej,jużpracował w fabryce. Do tego Irkucka pojechała za nim Tereska. No i tamsię zaczęło. Pamiętam też, ojciec wystarał się jej o pozwolenie wyjazdu r dał jejpieniądze. Gdyby wiedział, gdyby przeczuwał. 282 , Dzwonek u drzwi. Ciotka Milia podnosi się. Mówi: Zostawcie już, to pewnie ona. I tak za jakieś dwie godzinytrzeba się będzie szykować. Trzeba być wcześniejw kościele i nacmentarz. - - Wychylamysię zobaczyć, kto przyszedł. Poprzez asparagus smugaświatła z okna pada napodłogę, tam,gdzie na progu pokoju stajeciotka Tereska. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus jej głos jestniski,chropawy, twarz łagodnie beznamiętna. Na wieki wieków! ciotka Gryknia odpowiada gromko. AMilia i Irena ciszej dwugłosem: Na wieki wieków. I'my dwie,Basia i ja, cieniej inieśmiało: Na wieki wieków. Wstają Grykniai Irena. Podchodzą do Tereski, obejmująją i całują,ale ostrożnie,jakby nieco z dystansu. PrzyglądamsięTeresce. Staram się w tej kobiecie, pewnie pięćdziesięcioletniej, o drobnychspierzchniętych ustach, licach ogorzałych i wysuszonych od wiatru, a oczach długich,, zamglonych jak oczyrusałki, odnaleźć dawną, szarpaną rozpaczą, miłością i determinacjądziewczynę, która w roku 1905 zdecydowała się jechać za mężemzesłaricem na Syberię. Nic nie dostrzegam: spokój, abnegacja. A przecież to tylko trzydzieści lat! Czy to tasama Tereska? Dziwność promieniuje z niej i dziwność tę niespokojnie odczuwam. ,I blask niepokojący idzie od niej, jakby pełna wiedzy,dla nas niedostępnej i dla niej samej niezrozumiałej, chwiała się pod ciężaremoślepiającego ją światła. Obojętna na nasze przejmowanie siętym, coTERAZ, wychylonapozagranice dostępne naszej świadomości,przebywa wniezbadanychstrefach półbrzasku i półmroku, gdziecienie są ważniejsze niżpostacie i przedmioty, i gdzie zawsze TO -ukryte, przyczajone, czyha, sunie,dziwne,utkane z mgieł, pianyi srebra błyskawic. Z jej świata, gdzie wszystko inaczej, nie tak, jakw świecie naszym przyjęte iustalone, z jej świata, gdzie moce przyrody są bliskie uderzeniom serca iprzemawiają językiem huraganui ognia, obwieszczając przyszłość sunącą niepostrzeżenie wielkąlawiną,z jej świata, uznanegoprzez nas za nienormalny, a więc nieodpowiadający naszemu pojęciu kosmosu, słychać daleki, przyćmiony hałasem naszej codziennej krzątaniny, ponury odgłos trąb. Nie zdejmieszchustki, Tereska? Milia uśmiecha się zachęcająco. Ale w głosie jej pewna nieśmiałość, stonowanie, spokój, jakbyporuszała się,ale niezupełnie, jakby była czymś ograniczona. Gryknia inaczej. Ton jejgłosu nakazujący, niecierpliwy, byle co, 283. a wybuchnie i wtedy w oczach ognie, wielkie usta miotają przekleństwa. Gryknia lustruje prędkim spojrzeniem chustkę Tereski i jejczarne, sznurowane wiejskie buciki. A płaszcz, cośmyd dały? Apantofle? Tereska zdejmuje grubą kraciastą chustę, kładzie ostrożnie nakanapie. Ramiona w ciemnej bluzce drobne, rozkłada ręce,jakbypokazywała, że nie ma nic, bo po co? Oddałam. Komu? Gryknia unosi się, podbródek jej sztywnieje. No,nie mówiłam, że odda? A możenie oddałaś? Ukradli ci? Przecież tytej swojej chały nie zamykasz, każdy może do niej wejść. No i przyszli,ukradli. Dobry płaszcz, widzą, nowe buty. Nie mów tak. Oddałam. Bo po co mi płaszcz? Gryknia wykrzywia usta, pochyla się do Ireny, gestykuluje bezgłośnie, jakby brała ją na świadka. Zdziwiona Irena unosi brwiw górę, jakby mówiła: Czy ja wiem? Milia odsuwa krzesło,zaprasza; Siadaj, siadaj tu, Tereska, napijesz się herbaty? Napiję. Zjesz serdelka? Wiesz, Milka, że ja mięsa nie jem. To czekaj, jest biały ser. Zjesz sera? Ale nie klopoczsię. Zjesz sera, dobrze? Zjem. Ale ja i tak zaraz idę, pójdęsobie do kościoła. Mam ją przed sobą, zmalałą po zdjęciu chustki. Ciemna i szczupłajakby przepalona, potargana wichrami. A teraz kamienny spokoj. Ażtrudno uwierzyć, że dopiero niedawno na podwórzu miotała sięw nagłej furii, odganiając koguta. Pije herbatę, zagryzając chlebemz serem. Spogląda na moją matkę. Dawno cię nie widziałam. To wyteraz w Warszawie? Matka kiwa głową. Już dawno. Jużkilka lat. A myśmy,Teresko, tak się tu zastanawiały,gdzie ty się nauczyłaśwróżyć,bo Gryknia to nawet mówiła,może powróżysz. Ciotka Tereska przełyka kęs chleba z serem. Pytanie nie zaskakujejej. Odpowiada spokojnie. Mówi nie patrząc na nikogo, kruszy drobiny chlebaw palcach. Paruje nie dopita gorąca herbata, Basia i jawpatrzone w ciotkę. Na Syberiisię nauczyłam,moja kochana. A z czego ja bym tamżyła? Zarabiałam wróżbą, kładłam karty. Ludzie tamdobrzy. 284 Zesłańcy. A najwięcej Polaków. Dawali, ktoco mógł. A nauczyłamnie jedna staraCyganka. Użaliła się nade mną. Bo płakałamZimnotam, świat, obcy, dziwny,samiutka taka,opuszczona i życie. Ech, co tam! Co tamteraz mówić! A ta-Cyganka chodziła po tychbarakach, gdzie mieszkali zesłańcy, i wróżyła. Postawi kabałę, powiecoś, to i jakby pocieszyła. Z liniirąk też umiała powiedzieć. Raz, jak jajużtak u kresu sil, i jużmyślałam: koniec ze mną, to przyszła i mówi: Dziecino,zginiesz tu, żal mi ciebie. Pochodź ze mną, przyglądaj się,jak kładę karty. I tak^mniepociągnęła za sobą. Apóźniej, to chodziłam do niej. Mieszkalici Cyganie daleko, przez las trzeba było iść. Polubiłyśmy się. Ale ona starsza, dużo starsza, jak matka. Z kart jak. mipowróżyła, z rąk moich, to wiedziała wszystko, wyczytała całemoje nieszczęście. I to, co było, i to, co miało nadejść. Imówiła: wszystko tu widzę, widzę, co przed tobą, dziecino. Ale zmienić niemożna. Bógtylko zmienić może, ale i On nie zawsze. Przyszłość dlakażdego spisana. Powstrzymać cię będę chciała przed złym krokiem,ale mnie nie posłuchasz. Wpatrzona przed siebie, Tereska zamilkła. Cisza, tylko brzękłyżeczki, cosię obsunęła na spodku. Z ulicy turkot wozu i trzaskdrzwiz klatki schodowej. Tereskauniosłagłowę, spojrzała na nas igłosem innym, znękanym, obcym, jakby z wysoka, mówiła do nas: Módlcie się, bo blisko jest dzieńPański, wielki, blisko jesti spieszny bardzo. Głos dnia Pańskiego gorzki. Dzień ciemnościi mroku nadchodzi, dzień chmury iwichru,dzień trąby. Powiedział Zbawiciel, że kamień nie zostanie na kamieniu. Przyjdzie dzieńucisku, ciemności i nędzy. Podnieście oczy ku niebu i módlciesię. Rozmnoży się nieprawość ioziębnie miłość. Czuwajcie tedy, bo niewiecie anidnia, ani godziny. Drżałam. Spoglądałam ukradkiem na matkę, ciotkę Milię, Gryknię, na Basie, Siedziały bez ruchu,przerażone, zmartwiałe. Amen szepnęła Tereska. Gryknia zmarszczyła wysokie czoło, uniosła brwi w górę i głosemzdławionym, zniżonym do szeptu: Czy tymyślisz, Teresko, żebędzie wojna? Tereska spojrzała półprzytomnie jakby obudzona z transu. Wojna? szepnęła wojna? Nie wiem. No,już skończcie powiedziała Milia. Już jej nie męczciepytaniamio wróżby. Lepiej powiedz, Teresko, podobno leczyszludziziołami? Bóg leczy, nie ja szepnęła zapytana. Jatylko daję zioła. 285. Podniosła się nagle: Już pójdę. Próbowały ją zatrzymać) ale kręciła stanowczo głową: Nie, nie! Otulona w chustkę, odwróciła się jeszcze i spotkała mój przerażony, wpatrujący się w nią wzrok. Przez jej wychudzoną, ściemniałąod słońcai wiatru twarz przebiegł jakby cień uśmiechu. Nic się nie bój, nic ci się nie stanie. W kuchniciotka Milia zmywałanaczynia. Opasana fartuchem,niewielka, kędzierzawa, zanurzała talerze i szklanki w miednicy,płukała w misce i układała na desce. Chcesz wycierać? spytała. O, tu jest ścierka,Kuchnia jasna, długa. Przezokno widać zieleniejące czubki drzew. Z pokoju stołowego dobiega nieustający dialog Gryknii matki. Mówią szybko, wpadają sobie w słowo. A przy tym seplenią. Miliawydaje mi się dużo starsza, jakby zamknięta w sobie. A gdzie Wiesiek? pytam. Przyjdzie wprost ze szkoły do kościoła. Ciotka Milia wydaje mi się osamotniona. Gryknia ma Basie, jatrzymam się matki, Wiesiek orok tylko starszy ode mnie, a jużjakby nieobecny. Już go unosi świat. Dzielęsię moimi wrażeniami zMilia. Bo widzisz mówi córka zostaje, a synodchodzi. Basia wsuwasię dokuchni. To ja też pomogę. CiotkaMilia podaje jej ścierkę, apatrząc na nas, podpytujetak,jakbyśmybyły zupełnie dorosłe: To co wy myślicieo tej Teresce? Czy ona jest wróżką? No,nnie. Nie powiedziałabym. Alema dar przewidywania. Czasemtak deklamuje jak dziś. Czyta rożne księgiproroków i potemwszystkomiesza. A zresztą, czy ja wiem? Jest na tej wsi znachorką,leczy ziołami. Ale wiecie,przycałym swoim wariactwie, to ona madużo mądrości. Podobno ksiądz w tejich parafii, to nieraz z niąrozmawia. No, a wieś. Wiecie, jacy są chłopi,a bardzo ją szanują. Basia wycieradokładnie szklanki i ustawia na stole. A ciociu, ciociu, co to było, coona mówiła oiym złym kroku. czy to byłten, za którympojechała doWarszawy? 286 "K" Basia wie więcej niż ja. Bliżej jest tu spraw lubelskich,bardziej zhistorią ciotki Tereski obeznana. Do Warszawy? dziwi się. Za kimpojechała do Warszawy? Toty nie wiesz? Nie. Milia wyciera ręce w fartuch, opiera się o zlew. Więcto było tak. Ojciecwystarał się jej o pozwolenie, da! pieniądze i pojechała do tego Irkucka. Przyjechała, a tu wszystko nietak, jak sobie wymarzyła. Drewniane, przewiewne, brudne baraki. Wyobraźcie sobie w tymklimacie, w takiej zimie! Ale najgorsze,żeten jej mąż, Janisz, niebył ten sam. Rozpił się, alkoholik. Ja gonawet nie winie. Sam, Zimno, pusto, tęsknił za krajem. Więcco ontam miał? Przyjdzie z pracy, uwali się na ten lapczan-wyro i spać. Coona tu nam nie opowiadała! Jak tam się urządzi! Jakmu życiezmieni! Dwadzieścia lat miała dziewczyna. Przyjechała. A on po pracy z kolegami szedł pić. Wracał albo pobity, uwalany ziemią, albo chorował,wymiotował i w ubraniu na ten tapczan, a rano znów do fabryki. Niemiała z czego żyć, bo pieniądze przepijał, a te od ojca teżsię skończyły. Ale, pamiętam, pisałapo pieniądze i ojciec jak żył, to jejposyłał. Więcto wtedy, jak była taka samotnai nieszczęśliwa,użaliłasię nad nią ta Cyganka, nauczyłają trochę wróżyć. Ale czekajcie, tonie wszystko. Tam, w tym samym baraku był inny zesłaniec polityczny. Inteligentny, romantyczny, egzaltowany, deklamował jej wiersze. No i miłość. Zupełnie oszalała. Wrócili razem z Syberii. Kiedy,to już nie pamiętam. Ale ojciec już nie żył, więc musiało tobyć po1912 roku. Przyszła wttdydo naszejmamy i zażądała swojej częścispadku. Mama dała jej wszystko uczciwie, ostrzegała tylko, bo cośczuła, co się święci. Mówiła: uważaj, oprzytomniej! Ten człowiek dezniszczy, stracisz pieniądze, a innychja już niemam. Gdzie tam! Zwymyślała jątylko. Przypominam sobie, kupiła piękne futro, ślicznie się ubrała, bardzo była wtedy ładna, ale wyniosła,pewna siebie. Wzięła wszystkie pieniądzei pojechała zatym człowiekiem do Warszawy. No i co? Niedługo to trwało. Wróciła z Warszawy. Zostawiłją. Ale wróciła bez pieniędzy. I odtąd to jej szaleństwo. Aco potem,jak wróciła? A wiesz, że tak dobrze nie pamiętam. Bo to i wojna, zamieszanie. Wiem tylko, żeMańcia, bo to je j siostra, umieściła jąw zakładzieu Jana Bożego. Ale ją wypuścili, trochępodleczyli. Niema z niąkłopotu. Tylko, widzisz, dziwaczy. 287. Ach, więc to tak. Ogarnia mnie uczucie smutku. Z wilgotnego,wczesnowiosennego dnia też tchnie smutek, niedosyt, przeczucie rzeczy i spraw niespełnionych. Ajeszcze czeka nas pogrzebwujaKostusia. Tak więcsię wszystko kończy. I tak skończyła sięwielka miłość: rozczarowaniem, rozpaczą, obłędem. Ale przecież niekażda miłość. Niemoja, nieta, któranadejdzie. TragediaTereskitokropla goryczy. Widzę ją w pustej chacie, pełnej zawieszonych nadkominem wianków i pęczków ziół. Samotna,kładzie się na twardejławie, modląc się przed zaśnięciemsłowami proroka Izajasza: / spłynie wszystko wojsko niebieskie, a niebiosa bfda ziemiom jako księgi,i wszystko wojsko ich spadnie, jak spada liść z winnicy l figi. 'sr Rozdział XSztandary Poprzez ulice, poprzez aleje ta trumna płynieNocą i dniem, z chmurą, od której pociemniał kraj,Wśródpochylonych płynie sztandarówIwśród okrytychkirem miast. Płynie wśród długich, krętych szpalerówI pośród żagwi płonących w nocWezbranymmorzem płynie pochodni,Milczącychtwarzy,oclluytych gtów. Walt whitman W kwadrat kilimu koloru lipcowego miodu na ścianie megopokoju wpięta poczerniała lilijka harcerska, pod nią krzyż z napisem"Czuwaj". A dalej szkic głowy'Józefa Piłsudskiego. Jest toportretofiarowany nam przez tutejszego artystę. Twarz Marszałka jest nieproporcjonalnie mała w stosunku do silnych,obciągniętych mundurem piersi, jakby dla malarza strój ten miał większe znaczenieniżczłowiek. LiHjka, krzyż iten szkic, zbyt dokładnie zaznaczającyordery i szczegóły munduru,z twarzą zmalałą i jakby chorą (artystapowiedział,że rysując wzorował się na masce pośmiertnejPiłsudskiego) łącząsię w moimwspomnieniu, należą do repertuaruzdarzeń tego roku, w którym umarła babka Felicja i wuj Kostuś. Delikatnie muszę was dotykać, zdarzenia tamtej wiosny, gdyż ostrzepamięci jest niecierpliwe, a wyobraźnia, wykształcona w szkole amerykańskiej, inny dyktuje wasz tok, odrzuca niuanse i cienie, szukawyrazistych realiów, choć jedno nieostrożne dotknięcie rozkruszywasjak liście przechowane w zielniku. Spokojnie, z oddalenia, spoglądam na wypłowiałe barwy, a ciepło mego wzroku przywraca imutracony koloryt. Z oddalenia i z pobłażliwością pochylam się nadgłębią dziecinnej rozpaczy, doceniającjednak bardziej niż kiedykol289. wiek ogrom jej siły. Dotykam małych blizn pozostałości rozczarować i zawiedzionych nadziei jak niewrażliwych już znakówpo szczepieniu. A jednak, jeśli nacisnę je, bolą. Napoczątkumaja złożyłam przyrzeczenie harcerskie. Stąd krzyż z napisem "Czu-waj". Ale lilijka ma historię sięgającą dalej wprzeszłość. Otrzymałam ją jako znakdopuszczenia do III stopnia,najniższegostopnia wrandze harcerskiej. Przyznano mi go jednak popierwszym odrzuceniu, kiedy moja miłość do munduru, haseł i sztandarów przeszła trudną próbę. Jak chętnie zapominamyo dziecinnych tragediachtej miary, traktując je jako mało ważne, niewartełez,niewarte pamięci, a przecież to one kształtują nasz późniejszystosunek do ludzi i sprawi Na początku trzeciej klasy Lilka i ja zapisałyśmy się do szkolnejdrużyny harcerskiej. Zapisały się tam niemal wszystkiemoje koleżanki. Tylko Ala Richter odciągnęła mnie na bok i przekonywała: . Zostaw to, to są dziecinnerzeczy. Iczy ty wiesz, ileto ci czasuzabierze? Lepiej czytaj poważną literaturę. I pisz. Nie baw się wharcerstwo. Jej otwarta, inteligentna twarz krzywiła się w dezaprobacie. Nie zapisała się też później na lekcje tańców. Smarkacze! mówiła. Będziesz tańczyła zesmarkaczamiz piątej klasy. Lubiłam iceniłam Alę i nieraz uczyłyśmy się razem, ale terazogarnął mniewicher miłości do szarego harcerskiego munduru i niktaninicnie mogło mnie zrazić do niego. Zostałam przydzielona do zastępu Izy. Była topoważna, szesnastoletniadziewczyna,o ciepłych,brunatnych oczach. Na czoło, ażprawie na policzki, spadała jejciemna grzywa falujących włosów. Odrzucała je zdecydowanym ruchemgłowy w tył, oblizując ostrymjęzykiem różowe wypukłe wargi. Zbiórki odbywały się po lekcjach, wkącie sali gimnastycznej. Było nasdziesięć,a wszystkie natychmiast znalazłyśmy się podurokiem Izy i byłyśmy w niej nieprzytomnie zakochane- Starałyśmysię na zbiórkachbyć najbliżej jej i dotykać jej ramion. Oczarowanebyłyśmywszystkim,co tylko dotyczyło Izy: jej głosem, jejoczami,włosami, jej niskim czołem marszczącym się w zamyśleniu,jej szarym drelichowym mundurem, twardym rzemiennympaskiem, brązowym sznurem, który kończył się w kieszeni na piersiach władczymgwizdkiem. Na wszystko miała czas, wszystkiemupotrafiła wydołać. Czasem pytałyśmy nieśmiało, kiedy ona, uczennica przedostatniejklasy gimnazjum, 'zdążyła nie tylko przygotować zbiórkę, ale i prze290 czytaćksiążki, októrych namopowiadała. Uśmiechała się tajemniczo,oblizując różowe wargi i mówiła: Noc jest długa. Iza umiała opowiadać. Rozpalałanaszą wyobraźnię. Prowadziłanas w nowy świat, gdzie rządziłaDobroć, Szlachetność, Piękno iMiłość. Był to świat harcerek i harcerzy,którzy na każdymkrokuspełnialijakieś dobre uczynki. Za najpiękniejszy strójuważany bytszarydrelichowy mundur, przepasany rzemiennym paskiemz karabińczykiem i przyozdobiony jedynie krajką krawatu oraz poprzyszywanymi na rękawie sprawnościami. Ale nie każdy mógł się dostaćdo tego innego, wspaniałego świata. Wszystko zależy odwas. mówiła Iza. Trzeba tylko miećprawdziwie silną wolę, żyć i pracować według prawa. Wszystkiegomożna dokonać, anoc jest długa. Wyjaśniała dokładnie każdesłowoprawa, które,zawarte w dziesięciu punktach, dawało się streścić w trzech wielkich symbolach: Bóg, Honori Ojczyzna. Nagrodą zapracę miało być otrzymanieIIIstopnia, a więc prawa donoszenia lilijki na berecie i,conajważniejsze, do noszenia munduru. Marzyłam o lilijce i mundurze. Szukałamwokoło siebie sposobności do spełnianiadobrychuczynków. Kiedywracając ze szkoły zobaczyłyśmyjakąś starszą osobę, szykującą się doprzejściaulicy, biegłyśmy całą gromadą,ażeby przeprowadzić jąnadrugą stronę, co nieraz przerażało, a nieraz rozczulało zdziwionychprzechodniów- Aledobry uczynek był spełniony. Na pauzie otaczałyśmy Izę ciasnym kręgiem. Wiedziałyśmy o każdymjej stopniu ikażdej klasówce. Była zmęczona tym uwielbieniem naszej rozentuzjazmowanejdziesiątki, lecz nie mogła się nam wymknąć. Ala Richterprzyglądała się krytycznienaszemu oczadzeniu: Czyty zwariowałaś? szeptała. Od czasu tego harcerstwazupełnie się zmieniłaś, zdziecinniałaś, niemożnaz tobą poważnieporozmawiać. Alateż przyjeżdżała do mnie rzadziej,a i ja nie tak często, jakdawniej, nocowałam w willi jej rodziców na Żoliborzu. Miałao kilkalat starszego brata i przebywała wtowarzystwiejego kolegów. Tak,jak ona niemogła zrozumieć mego entuzjazmu dla harcerstwa,apóźniej dla lekcji tańców, tak samo jadziwiłam się, jak można bawićsię w towarzystwie chłopców starszych o kilka lat,nawet już dwudziestoletnich. Byli dla mnie starzyi nudni. A jednakłączyło mnie znią coś,z czego wtedy nie zdawałam sobie sprawy,spragnionazabawy, ruchu, a najbardziej uczestnictwa w rzeczach wielkich, 291 (-.-. przynależności do grupy ludzi dążących wspólnie do wzniosłychcelów. Z Alą, Jak później zrozumiałam, łączył mnie intelekt i onstanowił podstawę naszej przyjaźni, która rozwinęła się w następnych klasach. Ale teraz byłam jeszcze w euforii przygotowywania siędo III stopnia. W tym okresie chodziłam z dziewczętami z mego zastępu naulicęTraugutta, przyglądając się przez szyby składnicy harcerskiej wystawionym tam mundurom. Wypychałyśmyte odważniejsze naprzód zzapytaniem, ileto albo tamto kosztuje. Zbiórki odbywały się częściejw gorączkowym podnieceniu. Iza, nie mniej przejęta, wypytywałanas z alfabetu Morse'a czy z prawa harcerskiego,uczyla węzłów. Węzłyto była moja zmora, nie mogłam sięich nauczyć. Już przydotknięciu sznura czułam drżenie i dziwne swędzenie palców- Wmoim wydaniu węzeł "tkacki" czy "rybacki" zamieniał się wniekształtnego potworka, który Iza oceniała, potrząsając głową, jako"babski". Ten"babski" węzeł prześladował mnie i wstawałam nawetw nocy, aby nauczyć się prawidłowego wiązania. Byłam senna, alepowtarzałam sobie maksymę Izy: noc Jest długa. Zamęczałyśmyteż. Izę pytaniami: Czy dopuszcząmnie do III stopnia? A mnie? Amnie? Ja nic nie wiem broniła się, rozkładając ręce. Nie byłojeszczerady drużyny. Tam dopiero wszystkosię omówi. No i egzamin^. Wiadomo jednak było, że Winia prymuska, której udawały sięwszystkie węzły, przejdzie, i żeMisia, ta, która potem tańczyłaz "Patelnią", ma duże szansę. Lilka nie siedziałajużze mnąw jednejławce, a po awanturze, którą zrobiła mi Jadwiga Półkowa, żeprzechwalałam się piątką złaciny, podczasgdy Lilusla dostała ostrzeżenie, stosunki nasze banizo ochlodły. I tylko lekcje tańców później, alena krótko,zbliżyły nas do siebie. Lilka umiała lepiej niż ja robićwęzły i z bólem w sercu stwierdzałam, żeIzabardziejją lubi. Wszystko odbyło się na tej samej sali gimnastycznej, gdzie miałyśmy lekcje tańca i poranne apele szkolne, na których śpiewałyśmychórem: Myśmy przyszłością narodu. a także: Jedzie, jedzie na kasztance, siwy strzelcaaa strój. 292 Na tej samej sali, gdzie urządzano rekolekcje, liliowo drapującściany, a ksiądz prefekt wzywał do żalu zagrzechy. Na sali, którą jeślitrzeba było, zamieniała się też wteatr: tam wystawiłam pierwsząmoją sztukę satyrę na profesorów, nie przez każdego z nich dobrzeprzyjętą. Wszystkowięc było niby to samo: drabinki gimnastycznena jednej ścianie, w drugiej okna wychodzące na ogródek "Ziemiańskiej", pianino w kącie, portrety Dziadka i prezydenta, pomiędzynimi biały orzeł w koronie na czerwonym polu. Tylko dekoracjezmieniały nastrój z poważnie uroczystegona beztroski. I światło. W szare, chlupiące deszczem porankibyło ciemnawo, nudno, jakbyszkoła miałatrwać nieskończenie, całe życie. Podskakiwałyśmy zradości widząc puszyste płaty śniegu. Zapowiadały zimowe wakacje,narty i sanki. A gorące promieniesłońca i wiatrwpadający przezotwarte okna to był Już przedsmak wakacji. A teraz było niedzielne popołudnie, prószył drobny śnieżek, niebowisiało mlecznobiałe i obojętne. W salipółcień, ale jeszcze zbytjasno, by zapalić światło elektryczne. Zgrupowane w dwuszeregu,odśpiewałyśmyhymn drużyny. Część starszych była w mundurkach, my najmłodsze w białych bluzkach z czerwonymi krawatami. Baczność! Dwie harcerki wmundurach i białychrękawiczkach wnoszą sztandar drużyny. Stoimy bez ruchu, urzeczone, zahipnotyzowane. Po razpierwszy uczestniczymyw takim obrzędzie. Wysokamłoda kobieta o opalonej twarzy, jakby dopiero co wróciła z narciarskiego wypadu, to Anna, drużynowa. Będzie przyjmowała przyrzeczenie. Siedzimy, wzruszone, pochylenie sztandaru i jak Annakładzie dwapalce na lilijcewidniejącejna końcu drzewca. Do przyrzeczenia występuje kilka dziewcząt w mundurach. W ciszy waląnasze przejęteserca. Jedna po drugiej dziewczęta kładą drżące ręcena ręku drużynowej i głosem przerywanym wzruszeniem recytują: Mam szczerą wolęcałym życiem pełnić służbę Bogui Polsce. Czuję łzy pod powiekami. Przyrzekam razem z nimi, bezgłośnie, wsobie samej, zaciągam sięw tę służbę z miłością, która lekceważyprzyszłość, postanawiam: całymżyciem. OtrzymanieIII stopnia,a przecież otrzymam go za chwilę. Jest warunkiem dopuszczenia doprzyrzeczenia. Moment ten, gdy chór głosówbrzmi jak uderzeniemiedzianego gongu,doniosłe, pompatyćzniei ogłuszająco, jest jednocześnie zapowiedzią jakiejś cudownej przygody. JestemIndianinem w szczepie wojowników, a drużynowa Anna wodzem nabiałym koniu. Nawet z wydatnego profilu przypomina indiańskiegowodza. Za chwilę siądziemy wokoło ogniska, a cienie opiekuńczych 293. duchów plemienia zatańczą w smugach aromatycznego dymu. Głosdrużynowej doniosły,poważny, wyrywa mnie z marzenia. Za chwilę część naszych najmłodszych zostanie dopuszczonado III. stopnia. Słowo "część" uderza we mnie jak pocisk. Oglądam się nieznacznie: wszystkie stoją bez ruchu, to samooczekiwanie wstrzymująceoddech. Czuję pulsowanie krwi w uszach i nie mogę zrozumieć, comówi drużynowa. Z wolna zmuszając siędozrozumienia słyszę, żezaczynawymieniać nazwiska. Zkażdymnowym nazwiskiem ogarniamnie coraz większe przerażenie. Przyglądam się występującymz dwuszeregu koleżankom. NaturalniejestMisia, czerwona, z cegtastymi rumieńcami na szyi, jest Winia, jasna, spokojna. Lilka mrugaszaleńczookiem, alestoi już przed szeregiem. Anna przypina każdejHlijkę, a Iza,zastępowa,podaje biały alpejski fiolek. To już wszystkie. Skończone odczytywanie listy. Boję się,że za chwilę wybuchnępłaczem. Jeszcze nigdy nie płakałam w szkole. Siłą woli wstrzymujęsię, żeby nie wybiec z dwuszeregu. Czekam nakomendę "rozejśćsię". Nareszcie. Przypadam do okna. Bezpieczna, przytulna, chłodnaframuga okna. Przez uchylony lufcik zapach śniegu, zmieszany z zapachem ciastekz "Ziemiańskiej" i przytłumione dźwięki muzykiz cukierni. Płaczę z czołem przytulonym do szyby. Płaczęrozpaczliwie, nie mogę powstrzymać łez. Ręka na moim ramieniu. To Anna. drużynowa: Co się stało? Poza mną głos Izy: Niezostała dopuszczona do III stopnia. Płacz i wstyd, że płaczę. Annastara sięzajrzeć mi wtwarz. Posłuchajmata, czy to warto? Czy to warto płakać otakierzeczy? Za kilka miesięcy, no, niedługo na pewnozasłużysz i-dosfaniesz tenstopień. Idź teraz, umyj się, uspokój i wracaj, będziemyśpiewać. Wymykam się z sali, kryję twarz przed spojrzeniami. Jużo mnie mówią, już szeptają na ucho. Nie obchodzi mnie, kto podzieliłmój los. Zbyt głębokoczuję się zraniona. Ubieram się prędkow szatni, a zbiegając ze schodów słyszę, jakone tam w sali śpiewają: Płonie ognisko i szumią knieje. Na ulicy jest orzeźwiająco chłodno. Drobniutki śnieg topi sięnaspuchniętychod płaczu wargach. Szybki krok pomaga, uspokaja. Jużjestem na Chmielnej, już skrót pasaż Italia,Nowy Świat, Aleje. 294 Biegnę wzdłużgmachów Muzeum i zarazwiadukt. Wiatrod Wisły. Palą sięlatarnie i dzwonią tramwaje. Rytm miasta utulamój płacz. Zatrzymuję się pośrodku mostu, opieram o barierę i patrzę nazlodowaciałąWisłę. "Czy warto o to płakać? Czy warto? " Powiedziała, że za kilka miesięcy, że niedługo, żena pewno. Tak,ale to jużniebędzieto samo. Płaczę niemyśląc już, czywarto. Bo łzynie są tylko żalem, tylko rozpaczliwą reakcjąna odrzucenie. Łzy sątakże pożegnaniem tej chwili całkowitego oddania i bezkrytycznejufności- Odtąd mniej zaufania do siebie, ostrożność i budząca sięskrytość. W maju tego roku wielkich zdarzeń, wypowiadającsłowa harcerskiego przyrzeczenia, z ręką na ręku drużynowej, przejęta, niepamiętam pierwszej porażki. W meandrach podświadomości gubiąsię przykre wspomnienia. Tylko później, po latach przyczajenia,zjawiają się nagle w chwilach niepowodzeń, podpowiadającupartymrefrenem: "Czy warto o to płakać? Czy warto? " W tym samym roku na zakończenie lekcji tańca szkołanaszaurządziła wieczorek. Datęustalono naniedzielę dwunastego maja. Miała to być prawdziwa zabawa aż do dziesiątej wieczór. Salęmiałyśmy ubrać lampionami ibibułką, a w jednej z klas miał być bufefz lemoniadą, kanapkami i ciastkami. Przygotowywałyśmy kotylionydowalca i obmyśliły konkurs nanajlepiejtańczącą parę. Siedzieliśmy . przy obiedzie, a ja o niczym innym nie mogłammówić, tylko o zabawie. Ojciec od czasudo czasu strofowałmnie, żewkładam za dużekawałki chleba do ust, ale wiedziałam,żedenerwował sięz jakiegoś innego powodu. Matka starała sięsłuchać. Zaabsorbowanabyła jednak otwieraniem nowego sklepu. Tym razemgalanterii: pończochy, swetry, bielizna sprowadzana z łódzkichfabryk. Sklep wynajęła na ulicy Francuskiej i nazwała go"Bogumiła". - Nie podoba cisię? spytała Wystawisz mnie na widok publiczny. Dlaczego akurat mojeimię? -A kto wie, że to twoje imię? Mało jest Bogumił? Możesz byćzresztą Bożena, przecież nie nazywamy cię Bogumiła, tylko Boga. Czuła się urażona. Uniosła nos w górę i poruszała nogą pod stołem. 295. Wiesz powiedziałam. Zygfryd zgodził się być wodzirejem. Ojciec spojrzał na mnie. Twarzmiał zmęczoną i ponurą. Czy ty jeszcze spotykasz się z tym Niemcem? W każdym razieja go nie chcęwidzieć w moim domu. Ale co ci zrobił? rozpłakałam się. Zygfryd czuje sięPolakiem. ' Podniosłam się ^uciekłam do łazienki. Z pokoju słyszałam jeszcze głos matki. Czy zawsze musisz robić awantury przy obiedzie? W łazience nie zapalam światła. Ciemność jestłagodna i wyrozumiała, okrywa mnie ciepłym, pulsującym płaszczem, przez któryprzenika kołyszący, miarowy stukot serca domu: skrzypnięcia i szurania, szmer wody z kuchennego kranu i refren przeboju powtarzanego uparcie przez Pelę: Ach, nie odchodź ode mnie, To okrutnie i nikczemnie. Wszystko odległe, na dalszym planie,nie dotyka, nie rani. Z pokoju stołowego głosy rodziców: ...ale ja nie chcę, żebytu przychodził. To nietylko twój dom. No, ja cię bardzo przepraszam. Co ty chcesz od tego chłopca, w ogóle go nie znasz. Obym nie miał racji,obym nie był złymprorokiem. Pela wyciąga wysoko i żałośnie: Bo cos poczniesz bezemnie. Odsuwanie krzesła w stołowym pokoju, kroki ojca i proszący,teraz, nalegający głos matki: Przecieżnie psujJej tego wieczorku. tak się cieszyła. Słuchaj,Tadziu, to Jest inteligentny, dobrze wychowany chłopiec,mówiłamz nim nieraz. Muzykalny, piękniegra na fortepianie. Przecież on siętu urodził. Jakbyśmysiętak zaczęli odwracać tyłem od ludzi innegopochodzenia. A on ma dopiero szesnaście lat. to jestszkolnasympatia, przecież. Wszystko dobrze, wszystko rozumiem, pókinie wkracza to nateren mojego domu. Ale róbcie sobie, co chcecie. ja się niewtrącam! 296 Słyszę,Jak ojciec odchodzi do swego biurka. Chłodny, nieprzyjemny tonjego głosu rani mnie- Czuję się zdruzgotana i ogarnia mniejednocześnie wściekłość. Gdyby tylko mógł, zatrzymałbymniew domu,nie puścił na żadne wieczorki. Przecież niedawnozabroniłmi iść z Zygfrydemdo kina. Bo za często, bo do kina można najwyżejraz natydzień. A to byłoby już drugi raz w tym samym tygodniu. Terazkroki wkierunku łazienki. Trzymam obronnie rękę naklamce i sprawdzam przekręcony klucz. Otwórz! to matka. Nie odzywam się. Zaraz na pewno każe mi przepraszać ojca. A janie przeproszę,bo za co? Za co mam przepraszać? Nootwórz mówi łagodniej chciałam ci coś powiedzieć. Nie! ' A ja ci oświadczam: jak nie otworzysz, to będziesz żałowała. Chciałam ci powiedziećo bluzce. Potem będzie za późno. O jakiej bluzce? Otwórz! Otwieram ostrożnie drzwi. Matka zapala światło. Mrugam oczami, przecieram zapuchnięte powieki. Matka przygląda mi się, kiwagłową: No i jest o co płakać? Ach,ty głupku. Chodź,ubierajcie,pojedziemy do miasta, Przyglądam się jej podejrzliwie. Nie każe mi przepraszać ojca. Imamy jechać do miasta. Przezotwartedrzwi głos Peli brzmirozdzierająco: Ach, nie odchodź ode mnie. A co z bluzką? No, właśnie, pojedziemy do przymiarki bluzki, żebyś miała naczas, na ten wieczorek. Kupiłaś materiał? Kupiłaśi nic mi nie powiedziałaś! Zapominam natychmiast wszystkie żale. Z zapuchniętymi jeszcze odpłaczuoczami biegnędo przedpokoju po płaszcz. Matka zatrzymujemnie, szepcze do ucha: Ale pożegnaj się z ojcem przed wyjściem! Ach,jaka sprytna,jak to wszystko ułożyła dyplomatycznie: wygładzić, uspokoić; Ale ani ja, ani ojciec nie orientujemy się w jej manewrach. Ubrana już, zatrzymujęsię w drzwiach gabinetu. Ojciecsiedziprzy biurku. Sumuje coś, kreśli ołówkiemna poliniowanym czer297. wono papierze. Podnosi gtowę. Zauważył moje spuchnięte powieki. Kręci głową: No, wiesz. o to płakać? No, wiesz. Bo dlaczego ty go nie lubisz? Ani lubię, aninielubię. To nie jest kwestia lubienia. Ostrzegam cię tylko. Niemiec zostanie Niemcem. On nS jest Niemcem. No, masz! Ja ci się staram wytłumaczyć, a ty swoje' Idźcie już,ja tu mam rachunki, muszę mieć spokój. Zostaw mówi matka nie wiadomo do kogo. To wszystkonie masensu. I do mnie: No, to chodźmy. ^ Pelawybiega z kuchni ubrana, wyrokowana, mówi^że ona teżwychodzi. Przyglądamsię jej. W czarnym płaszczu,gładkie czarnewłosy lśnią nad niskim czołem, brwi uniesione, jakby w zdziwieniu,ale i dumnie. Wie, że wygląda elegancko,ale pyta: I jak ten płaszcz? Matka wydyma dolną wargę, kiwagłową ze znawstwem: Od razu mówiłam, że ma sznyt. I za taką cenę'Teraz już wiem, że obydwie kupowały ten płaszcz w jakiejś hurtowni. Pela. ślini palce i przygładza nimi brwi, mały ciemny wąsik nagórnej wardze wygląda zaczepnie. Ukradkiem spogląda na mojezapuchnięte jeszcze oczy. Naturalnie orientuje się we wszystkim, aledyskretnieo nic niepyta. Wychodzi przed nami na ulicę. Nucijeszcze pod nosem: Ach, nie odchodźode mnie. Żeby tej dziewczyny tylko kto nie oszukał szepce matkai sama siebiezaraz pociesza. Nie, ona się nie da. Nie ona! Na ulicy oddech wiosny. Jeszczenie zmierzch, ale już przechyleniesię dnia, już za Wista czerwono zachodzi słońce, a na bzach grubepąki. Idziemy prędkim krokiem na Rondo, do przystanku autobusowego. Komu dałaś tę bluzkę doszycia? Zobaczysz. To wspaniała krawcowa. Mazakład na Karowej. Szyje u niejkilkanaście panien. Zgodziła się w drodze wyjątku, boja. Ale to jeszczetakie projekty. Mamusiu, dlaczego, jak myślisz, tatuś nie lubi Zygfryda? Czynaprawdę. 298 y Widzisz, to jest tak. Każdy ojcieczazdrosny jest o córkę. O mnie? , Nomie, nie tylko. Zazdrosny jest o swoją córkę. Gdyby Zygfryd nie był pochodzenia niemieckiego, to może by coś innegowymyślił. To już taka męskanatura. Skąd wiesz? No, wiem. A twój ojciec? Matka zamyśliła się, długo nie odpowiada. Daleki, nieznany dziadek otoczony jest nimbem uwielbienia. Matka mówi czasem: śnił misię tatuś, od czegoś chce mnie obronić, przed czymś przestrzec. Ojciec nasz już nie żył, kiedy zaczęłyśmy chodzić zchłopcami. Zbliżamy siędo Ronda, od Zielenieckiej widać nadjeżdżającyautobus. Puszczamy siębiegiem, trzymając się za ręce. Kierowcawidzi nas i czeka. Wpadamy bez tchu. Zatrzaskująsię drzwi. Siadamy obok siebie, oddychającciężko. Na moście zapalają się latarnie,autobus płynie miękko i mija rozdzwoniony, rozkołysany tramwajpędzący do miasta w stronę Pragi. ...'a nasza mama, wiesz, to w ogóle namnie dawała chodzić. z chłopcami. Przeganiała ich. Wyrzucała. Mało to razy narobiła namwstydu. Tylko mąż Kogdzi jej się podobał, bo o dwadzieścia latstarszy, kapitan i lekarz. No i wydała ją za mąż. Kogdzia miałaszesnaście lat, a ontrzydzieści sześć. I myślisz, że szczęśliwa? Nie? A ona takaładna, taka zawszeelegancka, uśmiechnięta. No toco? Ale nie może mieć dzieci. I to małżeństwo, e! Jakbędziesz starsza, zrozumiesz. A mój ojciec, a tatuś? Ojciec wyobrażał sobie zupełnie innegochłopca dla ciebie. Mówiąc szczerze, ja też. Jakiego? Jak ja byłam wtwoim wieku, to tylko marzyłamo bohaterach. Mówiłam ci, jak patrol zwiadowców wjechał w piętnastym roku doLublina? To byli chłopcy! Nakoniach, w czakach,z lancami. I wal"czyli o niepodległość Polski. Ale to byławojna. No tak; masz rację. Tobyła wojna, to były czasyromantyzmu. I czasy romantyzmu też się skończyły. Tak? spojrzała na mnie. Mówisz, skończyły się? Todlaczego czytasz Słowackiego po nocach? Dlaczego zamykasz sięw łazience ipiszesz wiersze? 299. Roześmiałam się. Matka umiała mnie rozśmieszyć. Wysiadłyśmy na Nowym Świecie. Przy "Gastronomii" dziewczyna sprzedawała bukieciki fiołków. Kinabyty oświetlone. Przedkasą "Colosseum" stał ogonek. Wyświetlali Małe kobietki z Catherine Hepbum. Z daleka widać było neonykina "Europa" i "Casino". Jaki materiał kupiłaś mi na bluzkę? Śliczny jedwab. Jedwabna bluzka! O, Boże' Zobaczysz, Jak ona ciładnieto zrobi. Kołnierzykbędzietroszkę wydłużony. Przeciskałyśmy się przeztłum na Nowym Świecie. Było wiosennie, beztrosko. Wieczorne gwiazdy zaczęty pokazywać się na niebie,ale Jeszcze rządziło światło dnia, chociaż już mdlejące jak cofająca sięwoda, jak zwijający skrzydła ptak. Na Krakowskim Przedmieściuzauważałosię mniej ludzi. Skręciłyśmy wopuszczającą się ku Wiśleulicę Karową. Zakład krawiecki był w sutereniei wchodziłosię doniego z ulicy, jakby do sklepu. Kiedy pchnęłyśmydrzwi,odezwał siędzwonek i zaraz do małego pokoju, gdzielustro i kilka krzeseł, weszłaszybko,energicznie, niewielkaosóbka. Włosymiała utlenione najasnoblond i uczesane wysokonad gtową. Widać byłobystre oczyi uśmiech, którym natychmiast zdobyła sobie moją sympatię. Niewyglądała na ładną^ale w sposobie bycia, w ubraniu wytwornym,a jednocześnie skromnym, wyczuwało się Jej elegancję. Była toBronaSzymańska warszawska midinem. Przyniósłszy skrojonąjuż bluzkę, upinała Jązachwilę na mnie szybkimi mchami sprawnych, zgrabnych palców. Obracała mnie na wszystkie strony, poprawiała, zmieniała, awreszcie zawołała w głąb sklepu: Lusiu! Wysoka młoda kobieta wyszłazza drzwi łączących widocznie pracownię ze sklepem. Bronawskazała jej poprawki naupiętej bluzce. Lusia kiwała poważnie głową. PaniBrono powiedziała moja matka zrobi jej pani tębluzkę na czas? Daję Lusipowiedziała mojejnajlepszej,Kiedy wyszłyśmy z pracowni, matka powiedziała: Możliwe, że kiedyś otworzymy z Broną Szymańska wielkidom mody. Mlode paryżanki zatrudnione w domachmody, wybiegające w południe (franc. midi) na drugie śniadanie. 300 Już przed piątąsala była gotowa. Spod sufitu zwieszają się pasypociętej bibułki lampy w kolorowych tiulach, nastrój jest różowy,przyćmiony,tylko goreją poszerzone źrenice, tańczą kolorowe cieniena policzkach i na bieli bluzek. Chrzęst leciuchny bibułek. Zapachińriy, nieuchwytny, ale drażniący: dekoracji, wywoskowanej podłogi,wody kolońskiej i perfum "Maki Kalifornijskie", roztartych na przegubie dłoni. Jeszcze trzeba pomóc w układaniu szklanek na bufecie,który urządzono obok w klasie, odsuwając ławki daleko pod ścianę. Jeszcze lace z kanapkami noszone przez matki. A już dzwonkiu frontowych drzwi. Już się schodzą. Jużzdejmują płaszcze i czapki. Chłopcy zawsze razem,gromadami. Tylko Ala przyszła ze swoimpartnerem. Jest to przecież zabawa dla wszystkich, chociaż na zakończenie lekcji tańców. Przyglądam się chłopcu Ali. Jest w mundurze podchorążego lotnictwa. Takistary, ma na pewno ze dwadzieścia lat, a może więcej? O czym ona z nim rozmawia? Niewidomyusiadłjuż przy pianinie. Pierwsze pary zaczynają tańczyć. Naturalnie Misia z "Patelnią". DoLilki podchodzi wysoki chłopiec o długiej kudłatej głowie. Musielisię znać przedtem, bo zaraz zaczynają ze sobąrozmawiać. Nic mi niepowiedziała. No!Cośtakiego! I wcale nie jest to chłopiecz lekcjitańca. Ateraz w drzwiach na salę widzę Zygfryda. Jeszcze w płaszczu. Widzę, Jak rozgląda się iszuka mnie wzrokiem. Spojrzeliśmyna siebie. Z oddalenia, przez całądługośćsali,ale widząc tylko siebie. Odszyi podnosi się ku policzkom fala gorącego rumieńca. Zygfryddał miznakręką, że zaraz, tylko zostawi palto w szatni. I już idzie,zbliża sięw moim kierunku. Zapominam o przekomarzaniu sięz ojcem i o ułańskim romantyzmie matki. Nie jest nawet ważne, jakwygląda Zygfryd. Wszystkow nim podoba mi się: jego chłodnejasnoniebieskie oczy pod długimi białymi rzęsami i to, że nie Jestjednym z tychchłopców w granatowych mundurkach,ale szerszymod nich w ramionach, muskularnym, a nawet ciężkim, pewnymsiebie, kiedy przeciska się wśród tańczących par. Żaden z nich nietańczy tak lekko,tak pewnie nie okręca mnie wwalcu. To wszystkojednak nie jestnajważniejsze. Najważniejsze Jest to, że po raz pierwszy jest to chłopiec,którego mogę nazwać "swoim". Nie dzielonyzLilką. Wyłączny. W tej chwili, gdy stoimy przed sobą, czekając,ażniewidomy grajek uderzyw klawisze, w tej chwilirozpoczynającejzabawę, w tej chwilizmieszanych oddechów. Śmiechu, ukradkowychspojrzeń woczy idelikatnych uściśnieńręki, cały świat jest roztańczoną, ogromną salą, zaczarowanąkaruzelą, od której szumi w gło301. wie, puls wali w skroniach, a godziny wieczorku, rozciągnięte w nieskończoność, błyszczą Jak srebrna droga. Rozgrzani, roztańczeni,wirujemy. Przytupywania, podskoki. Nastolatki próbujące skrzydeł,odurzone, oczarowane pierwszymlotem. A wszystkozawieszonenadśródmieściem Warszawy, nad Mazowiecką, skąd skok do Królewskiej,Ogrodu Saskiego, do placu Marszałka, Grobu NieznanegoŻołnierza. Spojrzeć w lewo: Plac Napoleona, budynek poczty, dalejMarszałkowska, a za nami: Krakowskie Przedmieście, KolumnaZygmunta, akademicki kościół Świętej Anny. Wszystkocodzieńoglądane. A my ponad tym. Jakże to wszystko małe! Malejącez każdym rokiem: wirują małe figurki na mojej rozpostartej dłoni. I podoberkiem ażstęka rozkołysane pianino. Zdrogi! To Winia ze swoimblond partnerem. Ale zamaszyście, ale zogniem! Aż iskry prawiezpodłogi! Ach, przyklęka na jedno kolano, znów podskoczył, okręciłją i dalej! Ta malutka, zgrabna i lekka, toWiesia. Fruwa w tańcu,ramiękoliście nad głową, a Jej chłopiec ująłsię jedną ręką pod bok. A Wiesiateraz za rąbek granatowej spódniczki,okręcają się w drugąStronę, do tyłu. Ale tańczy ze swoim podchorążym,mignęła mi,znów wraca, zaróżowiona, zadyszana, loki jej się rozsypały. Misiaz "Patelnią" podskakują uparcie. Twarz chłopca purpurowa, mokrekosmyki włosów przylgnęły do czoła, aMisia w siódmym niebie,oczy mruży i depcze mu po butach. W przerwie wpadamy do bufetuna lemoniadę. Tłoczymy się, wyciągamy ręce. Matki uspokajają,mitygują: No zaraz, dziewczynki, po kolei, zdążycie się jeszcze natańczyć, przedłużymy do jedenastej. Pani dyrektorka zgodziła się. Rozglądam się: gdzie Zygfryd? Rozmawiaz kolegami. Zaśmiewająsię, piją lemoniadę. Ale już z salisygnał; walc. Odłożone szklanki,szuranie nogami, ukłonygranatowych mundurków przed białymibluzkami. Zawsze ukłon, zawsze pochylenie i dyskretne oczekiwanie, kiedypartnerka położy rękę na ramieniu. I nawet teraz, kiedypokilku miesiącach sztywnego "pan" i"pani" przeszliśmy na "ty",namówienie sobie poimieniu, Zygfryd kłania się i czeka, zanim obejmiemnie wpół. Wtym roku pojadę na obóz harcerski. Wiesz, pierwszy raz. Czy ty. -? Nie, ja nie należę, chociaż chciałem. ale. Ale co? Podnoszę głowę, spoglądam na Zygfryda. Twarzmu spoważniała. Już aniodrobiny śmiechu, który przecież przedchwilą. Ale co? - nalegam; 302 Żeby nazywali mnie "Szwabem"? Przecież to nieprawda. I kto? Kto? cienia oczym mówić, Zresztą mamy jechaćdo Austrii. Ojciecchce mnie wysłać na studiado Wiednia. A ty? Wolałbym zostać, bo. Bo co? Wieś? , sama, co. Nie odpowiadam- Wtej chwili to wystarcza: "Wiesz sama, co". Alebolesne ukłucie: odjedzie, skończy się. Obejmuje mnie mocniej. Wokoło nas wiruje walc. Lilkatańczy z ogromnym chłopcem, przerasta innych o dwie głowy, spoza okularów nieśmiałe oczyw tejwielkiej głowie z bujną grzywą. Tańczy niezgrabnie, plącze długiminogami jak pająk. Lilka przy nim mała muszka. Kółeczko! I panie dośrodeczka. Panie wybierają! to chłopiec Wini wskoczył w rolę wodzireja. Izaraz wszyscy posłusznie za ręce i kółeczko. Zygfryd gdzieś mizniknąła mnie strzela złośliwa myśl do głowy. Staję przed Lilkidryblasem. Czy mogę pana prosić? Lilka przystanęła, odsuwasię obrażona. Niechtam! Muszę się dowiedzieć, kto to. Dryblas'patrzy na mnie z wysoka przez okulary, ręce ogromne, ale drżą. Nawet nic objąłmnie porządnie. I gdzie z takim tańczyć walca! Lilkagonimnie wściekłymspojrzeniem. Przepraszam iodskakuję. A doLilki: Ach, masz go, on tylko chce z tobą tańczyć, ten Gucio Oran. Co? Cos ty powiedziała? Gucio Oran, Oran Gucio! - Byś się wstydziła. Ktoto jest? Skąd go wytrzasnęłaś? Co cię to obchodzi? Tak się pytam. To kolega Wojtka szepce midoucha,bo już wielkichłopiecstoi i kłania się Lilce. Coś tV, Wojtka? Ze starszej klasy- Lilka triumfująco kładzie rękę na ramieniu partnera. Jużodpłynęli. A ja stoję na brzegu salii biało-granatowy strumieńszumi i szeleści. Zamyślam się:po co, dlaczego podskoczyłam dochłopca Lilki? Ciekawość. Nie mogę opanować swojej ciekawości. A może reakcja na to, że Zygfryd odjedzie. Kiedyś, nie teraz, ale 303. odjedzie. Wokoło mnie dziękowania, szurania i zapraszania do nowego tańca. Zarazbędzie walc kotylionowy słyszę głos Zygfryda. Umówiliśmy się, że o dziewiątej. To już dziewiąta? Już! Trzebapowiedzieć pianiście. Podchodzimy do niewidomego, czekamy, aż skończy najmodniejszy teraz przebój. Wyczuł naszą obecność, nasze nad nim pochylenie. Nie przerywając gry, zwraca ku nam swoją twarz. Widzę goblisko,bardzo blisko: na wpół przymknięte . powieki i mlecznoniebieskawe szpary niewidzących oczu. Żal. Przerażenie. Chęćucieczki, bo ja widzę go tak zbliska, a on nie widzi mnie, tylko czuje. Palce grajka na klawiszach. W sali czyjś glos rozbawionynuci: A gdy jeszczetak się zdarzy, Że akurat będziemaj I że będąbzy pachniały. Niewidomy uniósł ręce. Głośny ostatni akord. Cisza. Z sali oklaski, rozbawione: Bis! bis! Teraz mówi Zygfryd prosimy bardzo, żeby pan grałwiązankę walców. Będzie walc kotylionowy. Pianista kiwa głową. Mówi: Dobrze,dobrze, same walce. Twarz zwrócona do nas, jakbysię przyglądał, ale tylko uśmiech,oczy nieruchome-. Poprzez ten odkrywający, wyjaśniający uśmiechwidzę go inaczej. Jest tomężczyzna pewnie w wieku mego ojca. Mocnyzarys szczęki, kształtna ciemna głowa. Policzki,czoło,podbródek zabarwioneuśmiechem. Tylko oczy martwe. Przezchwilę ogarnia mnierozpaczliwe poczucie winy,że on nie widzi, a jabawię się, tańczę i widzę wszystko, wyraziście. Jasno, każdą barwędekoracji na Ścianie. A możestracił wzrok na wojnie? Jak to jest nicnie widzieć? Tylko ciemność, wszystkie odmiany, barwy, odcienie ciemności. Ale zaraz wciągamnie, pochłania, omotuje zabawa. Proszę państwa, walckotylionowy! Proszęposzukać swoich partnerów. Spoglądam na wstążkową rozetkę przypiętądo bluzki, Zygfryd mataką samą. Wiedziałam dobrze, ale upewniam się tylko. Zamieszanie, 304 śmiechy. Gorąco! Trzeba uchylić okno. Na zegarze ściennym maławskazówka zbliża się do godziny dziewiątej. Miękko, łagodnie kołysze muzyka walca. Drżą kolorowe cienielampionów i nad głową przelatują tęczowe serpentmy. Deszcz kolorowych konfetti -na moich ramionach, na mundurku Zygfryda. Nieotrzepujemy ich, śmiejemy się, chwytamy wężeserpentyn. Kółeczko! Posuwany się ogromnym kołem,zajmując całą salę. Panie dośrodeczka! Lilkaprzy mnie, ale roześmiana. Nie obraziła się. Alezabawa! Prawda? No! kiwa głową. I dyrciapozwoliła do jedenastej! Panowie klękają! Obtańcowujemy klęczących chłopców. Znalazłam sięnagle koło "Patelni". Rękę ma rozgrzaną,wilgotną. Oj, lepiejuciekać od niego, bo mi podepcze nowe pantofle! Powrót do swoichpartnerów! I para, za parą! Para, za parą! A teraz ustawiamy sięszpalerem. Pierwsza para tańczy! Zygfryd rozentuzjazmowany. Fruwają przyczepione do ramienia wstążki wodzireja. A niewidomybez przerwywalc za walcem. Po "Modrym Dunaju" wpada wprzebój, który zaczynamy nucić głośno; Tylko walczyk jesf najsłodszy Jak.miłości pierwszej wiew, A im starszy, tym jest młodszy. ,. Kółeczko! Koszyczek! I śpiewamy razemwszyscy: Taki walczyk burzy krew. Tańczymy, wirujemyw samym sercu Europy, głusi na jego bicie. - Małe figurki na rozpostartej mojej dłoni, pyłki świetlne w kosmosie. Itylkowalczyk. walczyk. walczyk z grajkiem niewidomymprzyfortepianie. Nagle dyrektorka. Dyrektorka? Tak wcześnie? Nieduża, srebmopióra przystanęła w progu rozbawionej saliciemny ptak. Idzieteraz krokiem ciężkim, wzrok utkwiony przed siebie i tak przez całątańczącą salę dopianina. Usuwamy się, rozstępujemy, a ona jakbywodęrozgarniała rękami. Idzie, idziei: Proszę przerwać! doniewidomegograjka. Oderwał dłonie od klawiatury, w pół taktuzamarł walc. Cisza. Cisza. Podniosła obieręce, bo widocznie cisza nasza niestała się jeszcze jej ciszą i jakieś szmerki, szurnięcia, strzępek rozmowy. Ale terazjuż cisza zupełna- Opuściła ręce. 305. Otrzymałam przed kilkunastu minutami wiadomość głosdyrektorki załamuje się, drży otrzymałam wiadomość:. Ktośprędko zdejmuje kolorowe bibułki zakrywające światła, ktoś zapaliłjasnąsufitową lampę i sala zszarzała, wdzięk jej zgasł. Otrzymałam wiadomość, że marszałek Polski Józef Pilsudski nie żyje. Zastygam w przerażeniu, chłód w koniuszkach palców. Spoglądamy po sobie, jakby uderzeni. Jeszcze stoimy parami w nie dokończonym walcu. Spoglądam na Zygfryda: twarz chmurna, oczy spuszczone. 2 korytarza,od strony szatni, nasz woźny niesie drabinę. Patrzymy, siedzimy, jak przystawia ją do ściany,gdzie portret. Zezwiniętego rulonu białej bibułki wyjmuje czarną krepę. Patrzymy,jakzawiesza ją ukośnie naportrecie Marszałka. Dyrektorka przypianinie, twarzązwrócona do portretu. Wydaje się, że stoi nabaczność, wyprostowana. Ciężkito cios dla naszego narodu. Uczcijmypamięć wielkiegoPolaka minutą ciszy. Wyprostowujemy się, patrząc, gdzie wstęga kiru, milczymy. Pan prezydentmówi dyrektorka ogłasza z dniem dzisiejszym żałobę narodową. Proszę się spokojnie rozejśćdo domów. Kir. Czarnakrepa. Czerń. I czy to możliwe? Czy prawda? Nieto,że odszedł człowiek, ależe coś zamknęłosię, skończyło dla mnie. Niewiem co. Ale jest to sprawa ważna idręczy. I żałoba: czarne opaskiprzesłania j ą''nasze tarcze, Lilki,Wojtka, Wini, Misi i Zygfryda. Wszyscy naokoło, w autobusach, tramwajach, mijający się w drodzedo szkołyna ulicy, jesteśmyw żałobie. Żałobaspogląda nanasz witryn sklepowych, gdzie portrety Marszałkaw czarnych obwódkach, Latarnie i oświetlonenumery domów okryte krepą. Czarnakrepa narękawiepłaszcza ojca i laka samana płaszczu Mikołaja. Ciemna, chłodna lawa przenika wszystkie szczelinyżycia. Uczucielęku, zagrożenia, trwogi: co teraz będzie? W szkole powaga, przyciszenie,, niemal chodzenie na palcach, jakby trumna była nie w Belwederze, ale tu gdzieś blisko, wdrugim pokoju. W środę piętnastego maja odwołane lekcje. Uroczysta żałobnaMsza wkatedrze Świętego Jana. Ale do katedry nie można siędocisnąć, tylko ojciec idzie ze swoją formacją wojskową. Matka rzucawszystko, ciągnie mnie za rękę. Prędzej, prędzej, musimy zobaczyćtę defiladę. Dojeżdżamy tramwajem do Nowego Światu, Już tłok. Ludzie obsiedli, oblepili chodniki. Przepychamy się. Wpadamy na Bronę Szymańską. ^ .- Pani Irenomówi pośpieszniechodźcie zemną. Ja mam tuznajomych, na trzecim piętrze, zobaczymy wszystko z okna. Kamienica jest blisko Chmielnej, na Nowym Świecie. Dyszącbiegniemy schodami za Broną. Drzwi do mieszkania otwarte, z frontowego pokoju, gdzie trzyokna, meble odsunięte pod przeciwległąścianę. I jużtłum ludzi, już się cisną/Brona pertraktuje z właścicielkąmieszkania. Otrzymujemy małyprzydział przy jednym z okien. Patrzę w dół. Widaćdoskonale ulicę. A tu brama na podwórze naktórym w zimieślizgawka. Ludzie wychylają się wstronę AlejUjazdowskich: jużpewnie idą. Najpierw cisza. Cisza ogarnia ulicę,podnosi się wyżej, wpływa przez otwarte okna do mieszkania. 'I głoswerbli. Suchy stukot werbli. Idą. -idą. Księża, generalicja, dygnitarze, żałobne chorągwie,sztandary. Maszeruje piechota, potemstukot kopyt końskich o bruk. Zrazu cichy, wreszcie coraz wyraźniejszy szum,odłos, jakby szept, szmer. To płacz. Nalawecie przykrytabiało-czerwoną flagą:trumna. Z chodników padają kwiaty. Ponury,twardy, miarowy śpiew żałobny werbli. Brona obejmujemnieramieniem,grube łzy spływają jej po twarzy. Nieznani sobie, przypadkiem rzuceni do tego mieszkania na trzecimpiętrze, płaczemyrazem. W piątek siedemnastego maja zbiórka w szkole. Jest mglisto,deszczowo, chłodno. Ustawiamy się klasami. Idziemy czwórkamiśrodkiem Mazowieckiej. Nowym Światem już maszerują inneszkoły. Czekamy, aż przejdą, i dołączamy. Poprzez ulice 6 sierpniai Topolową wchodzimy na Pole Mokotowskie. Kierujący ruchempolicjanci prowadzą nas na trybuny. Co chwilęprzyciszanie: Nierozmawiać głośno. Nastrój żałobnego wyczekiwania. Nad namizbierają się kłębiasie, burzowe chmury. Rozglądam się: na trybunach morze uczniowskich beretów i czapek. Rozpoznajemy szkołęWojtka: zielone czapki Górskiego, on tam gdzieś musi być ze swojąklasą. Lilka podnosi się na palce, wypatruje. Ale skąd! I do tegoJeszcze ta mgła jak szara firanka. Inagle: idą! Wstajemy, wychylamysię. Podrywająsię na bacznośćoddziały wojskowe. Widać wyraźnietrumnę nakrytą flagą, na niej czapka maciejówka. Laweta zatrzymujesiępośrodku, tam gdzie Marszałek zwykle przyjmował defiladę. Przepasany czarną szarfą generał składa raport przed trumną. Zaczyna się defilada. Ściągnięte cuglami koniezrywają się. Przestępują z nogi na nogę. Idą długie szeregi saperów, poznajemy płaskie czapkiKorpusuOchrony Pogranicza, maszerują lotnicy i marynarze. Kłusem prze307. biega oddział Strzelców Podhalańskich. Nad nami coraz czamiejsze,groźniejsze chmury, zniżają się. Jakby miały opaść, przygnieść nassobą. Groźny pomruk grzmotu, błyskawica. Deszcz. Podnosimykołnierze płaszczy, rozpinamy parasolki. Błyskawice. Drży ziemia odgrzmotów i zatrzęsła siędrewniana trybuna. W tej burzy, nagłej,złowrogiej, kończy się defilada. Widzimy jeszcze, jak generałowieprzenoszą trumnę na kolejową olatformę. Wieczorem w nieustającym deszczu pociąg zoświetlonąreflektorami trumną odjedzie doKrakowa. Po drodzeznicze i paloneprzez legionistów ogniska. Nastacjach żegnające tłumy ludzi; odkrytegłowy, milczące twarze i tylko cichy płacz. Do końca rokuszkolnego trwała żałoba narodowa. Już wkrótce popogrzebie Pilsudskiego uczyłyśmy się nowych pieśni, które śpiewałyśmy na sali gimnastycznej po modlitwie. Więc ani Myśmy przyszłością narodu, ani Złamane berła, powalone trony, tylko żałobnyprotesti lament, pierwszy akt żalu po stracie, niepogodzenie sięz rzeczywistością, zanim czas, który był naszym życiem, nie staniesię hjstorią, a jego bohaterowie postaciami ze stronic encyklopedii. Śpiewałyśmy zwrócone twarzami do okrytego czarną krepąportretu Józefa Piłsudskiego, którego tak przecież niedawnonazywałyśmy Dziadkiem: To nieprawda, że ciebie już nie ma,To nieprawda, że jesteś ju3 w grobie,Kiedy płaczedziś cała polska ziemia,Cała polska ziemia w żałobie. W ciepły czerwcowy dzień wracamze szkoły do domu. W torebcezłożony różowyblankiet cenzury. Chociaż stopnie mam dobre, promocję do piątej klasy i perspektywę wakacji, jest mi smutno. Jest takdziwnie, żenie mogę sama siebie zrozumieć. I wiem: to nie tylkodlatego, że Zygfrydwyjechał, żemiał czas tylko spiesznie pożegnaćsię przez telefon. Coś sięwe mniezmieniło. Jakieś wewnętrzne,tkliwie pielęgnowane strukturyrozpadły się, runęły, obwieszczającswoimfinałem nieubłaganą skończoność spraw. Zachwiało siępoczucie bezpieczeństwa irealny wydaje się tylkotwardy, chłódżelaznej bariery mostu, zaciskam na niej palce. Przechylona patrzę,jak płynie woda: obija się pieniścieo filary, szara, zawsze ta sama. Stoję na moście, a jakbym płynęła, pulsujęrazem z rzeką. Jej szumjest monotonnie kojący. Rzeka zostanie. m Rozdział XINiech zabrsmią, zabrzmią rogi! Niech biją, bijąwerble,Niech zabrzmią, zabrzmiąrogi! Głos dziecka niech zagłusząImatki jegopłacz. Straszliwy wasz warkot, o, werble,Jak głośny, o, rogi, wasz śpiew! Walt Whilman Kiedy kończy się dzieciństwo i zaczyna młodość? Uchwycić tęnić,przędzę szybkonogiego pająka, cieniejącą, rwącą się, dotknąć jej jakzgrubienia na łodyżce, skąd wysunie się nowyliść nie sposób,Kiedyto się stało? Czy wtedy, gdy na moście nieruchoma,z dłońmina żelaznej barierce, płynęłam jakby z rzeką, spoglądając na cząstkęsamej siebie, którasię nie powtórzy? Szoki utraty izdobyczy zapadają w nasjak świetlne sygnały- Wskazują początek i kierunek drogi. To tylko dniepowszednielepią sięjak wilgotne liście jesiennych klonów. Nawet nie spostrzegliśmy, kiedy opadły, a już caładroga zasłana i chodzimy po nich, obojętni na niepowrotną jedyność każdegoznich. I jużpo dzieciństwie. Pamięć łagodzi je, zaokrągla, zmiękcza. Ale to. przecież nie tak. Bo jeśli sięgnąć głębiej, przyjrzeć się^ dwiemaparami oczu: tamtymi, co wtedy, i tymi, co teraz, k6 ile tambyłobólu,lęków, obaw! Jak okrutnie, bezkómpromisowu rozprawiało sięz nami nasze własne sumienie! Jakgnębiło nas poczucie winy! A niepewności! Ileż udręki, czy mnie lubią, kochają? Czy byłamdobra, grzeczna, nie zmartwiłam rodziców? Lękprzed utratąbezpiecznego miejsca zapędzał nas doświatadorosłych: tam wszystkoJest tak jak trzeba. Oby tylko nie zgubić, nie zmylić drogi do domu,Dom przygarnie, osłoni, odgrodzi. A obezwładniające uczucieódrzu309. cenią! Samotność, stanie na uboczu, gdy inni, chociażby na krótko,bawią się, należą do grupy. Młodość przeskakuje linię graniczną, nieogląda się,zapomina i strachydzieciństwa bledną. Nie ma jużo zmroku cieni w kącie pokoju ani ognistej ręki zzapieca. Niecierpliwość poznania wszystkiego. Dnie i noce zakrótkie. Światodkrywany codziennie zaludnia się i poszerza. Ale i młodość nie jestpasmem pogody. Tylkomy, patrząc z drugiego brzegu, chcemy ją widzieć zawsze w słońcu. Tę fotografię wydobyłam spodgruzów. Gdyby nie silny karton,nic by z nie) nie zostało. Chociaż itak róg jest nadgnieciony. Jest tobiało-czame zdjęcie, ale pamiętamkolor sukienki: była z różowejorgandiny. Pierwsza moja balowa sukienka. Miałam piętnaście lat,kiedy upinała ją na mnie Brona Szymańska. Było to już w nowej pracowni, w Śródmieściu. Na wiosnę1937 roku matka moja sprzedaładwasklepy na SaskiejKępie i cały uzyskany kapitał włożyła w urządzenie pracowni krawieckiej z Broną. Nie znała się na szyciu, miała raczej do tegoantytalent, ale umiała kupować materiały idobieraćdonich modelez żumali. Przekształciła mały zakład Brony na ulicy Karowej w dużydom mody w Śródmieściu. Lokal był rozległy,na trzecim piętrze,z wysokimi sufitami. Okna wychodziły na ulicę Zgoda. Widać stądbyło cukiernię"Szwajcarską" na rogu, ana drugiej stronieulicypaszteciarnię,do której wstępowałyśmy na sałatki i paszteciki z mięsem. Matka jeździła teraz do Łodzi, gdzie wfabrykachzakupywałahurtowo materiały, pończochy i trykotaże. Sklep galanteryjny"Bogumiła" coraz to się poszerzał o nowe działy. Ta ekspansjahandlowa, określana przezojcajako "szaleństwo", była Jednym zsymptomów dokonującej się zmiany w społeczeństwie. Hurtownicyżydowscy naNalewkach,z którymi matka prowadziła ożywioneinteresy, lubiliją i zachęcali do dalszych transakcji, choć wyczuwałosię wśród nic^narastający niepokój. Matka lubiła się wdawać z nimiw dyskusje,. Oparta' oi ladę, postukiwała miarowo bucikiem albozdecydowanie przytakiwała,kiwając energicznie głową. Rozmowyznacznieożywiły się po konferencji prasowej Griinbauma, byłegoposła na sejm, a w roku 1936 członka egzekutywy Agencji Żydowskiej KuśnierzSzapiro, do którego chodziłyśmy po błamy na pelisyi kołnierze do płaszczy, starszy, wysoki i pochylony, o czerwonychpowiekach na palących czarnych oczach, był bardzo zmartwionypropozycjami eks-posła: 310 l, Uj skarżył się coja mam? CoJa mam? Mniesię żyć niechce. Mnie głowa boli, mnie interes nie cieszy! Mojacórka,pani jąwidziała, taka duża dziewczyna chodzi do gimnazjum, to ona mówi: tatę, co ci jest? Co cię obchodzi taki Griinbaum? Niech on sobiewysyłaŻydów do Palestyny. My nie jedziemy, to jest nasz dom. Gdzie my mamy emigrować? Po co? Matka zasępiała się. Nie wiedziała,jak radzić. Wychowała sięw domu, gdzie chrześcijańskie i żydowskiedzieci bawiły sięrazem. Ale zdawała sobie sprawę z narastającego problemu. Wiedziała,żew Polsce, jaktwierdził Griinbaum, "dokonuje si? nobilitacja straganu". Sama przecież, ito z jakim zapałem, rzuciła się do handlu. Alekuśnierz Abraham Szapiro, człowiek o bladej,aż żółtawej twarzy,zkruczą brodą i wciemnym, długim chałacie, należałdo naszegospołeczeństwa- Tu był jegodom. Emigracja to straszna rzecz powiedziałamatka ja sobiew ogóle nie wyobrażam, jak mogłabym wyjechaćz kraju nazawsze. Chyba bym tego nie przeżyła. Panimi to mówi! To nieszczęście! skarżył się kuśnierz- Dopiero niedawno byłyawantury arabskiew Palestynie, pozabijalipełno Żydów. A on chce jechać! On chce tam jechać! Może sątacy, dla których to jest dobre? Przecież Palestyna. Niech oni sobie tam jadą! Mówię: jedź sobie, jedź! GłupiJesteś, jedź! Ale każdy głupi jest mądry dla siebie. Pani wie,onizebrali w Łodzi odfabrykantów pięć milionów złotych na emigracjęŻydów. Niech oni sobie emigrują. Ja tużycie dokończę. Niech gromwe mnie uderzy. Niechon sobie jedzie z tym Griinbaumem. Kto? pytałamatka. Ale kuśnierz tylko wzdychał. Irena wracałado domu przygnębiona. Opowiadała ojcu o kuśnierzu. Co ty myślisz, jak to się wszystko rozwiąże? Bez emigracji mówił ojciec będziew Polsce niedługopięć, sześć milionów Żydów. Gros ich jestw drobnym handlu. Dawniej mieli monopol,a teraz ich wypychają. Kto na tym ucierpi? Żydowska biedota. Zamożnizawsze wyjdą na swoim. Bogaci jeszczesię bogacą. Mówiłem ci, kto buduje fabryki amunicji. Kto zabiegao dostawy wojskowe-Tych ludzi mało wzrusza emigracja. Onizawsze^mogą sobiewyjechać, gdzie zechcą Ale Beck podobno ma domagać się w Lidze Narodówotwarciakwot emigracyjnych dla Polski. Nie tylko dla Żydów. Przecież dużoPolaków chciałoby emigrować. 311 '.,.":. " aiiaaaiu,^ . :. Tylko nie ja mówił ojciec ja już się na to nie piszę. Wywalczyliśmysobie własny kraj i trzebago teraz urządzać. Z Żydami też jakoś dojdziemy doporozumienia. Część pewniewyjedzie. Nie takie rozwiązywaliśmy problemy. A Ukraińcy! ABiałorusini! Sama wiesz, co się dzieje. Ja myślę otymSzapiro mówiła matka bo mi żal tegoczłowieka. Q,widzisz, jednego ciżal, dwóch, trzech będzie ci żal, ale jakbywypchnęli cię z twojego sklepu, nie dopuścili do handlu z hurtownikami, to co? Przecież oni tego nie zrobią. To ty tak myśliszi ja, ale wieluludzi myśli inaczej. Stojącw salonie magazynu, na trzecim piętrzekamienicy przy ulicy Zgoda, słuchałam rozmowy matkiz Broną, która upinala na mnie rękaw balowej sukienki. TenSzapiro mówiła matka źlewygląda. Cały żółty. Powinien trochę odpocząć,aon cały czas sterczy w tym sklepie. Strasznie się przejął tą możliwością emigracjidoPalestyny i. A on niechceemigrować, prawda? glos Brony jest niski,tubalny. Pani Brono,ja napoczątku nie wiedziałam, dlaczego on siętakprzejął, ale ta. no, jak ona się nazywa. ta,co ma hurtownię paskówniedaleko jego, taką ma ładną córkę. A jawiem, Hinda. Hinda Heiberman. To ona mi dopieropowiedziała. Szapirotak się martwi, bo jego syn chceemigrować. Ja się zupełnie w tychsprawachnie orientuję. Jedni chcą,drudzynie. Widzipani. Żydzi są podzieleni. Ci z Bundu wołają: musimypozostaći pozostaniemy w Polsce. A syjoniści krzyczą: musimyodejść! Brona westchnęła: To co, nie będzie miał dla nas tych błamów na pelisy? Ale będzie, będzie. Zamówiłam. Mogę się zobaczyć w lustrze? Zaczekaj, Boga mówi Brona stój teraz spokojnie, zachwilę zobaczysz się w lustrze. Matka pochylonateraz nad czerwonoliniowanymi książkami nabiureczku. Obokparyskie żurnale. Przy nich wazon z kwiatami. Szerokie drzwi prowadzą do pracowni. Przez całą długość stół. Przy 312 nim kilkanaście dziewcząt. Migają ich drobne, zręczne palce. Fastrygują, dziergają, obrabiają dziurki, mereżkują, haftują. Pod oknemturkoczą maszyny. Lusia tylko, wysoka blondynka, przechodzikołostołu, pochyla się, dogląda, instruuje. Przymierza teraz żakietkostiumu na manekinie, ale Brona odwołujeją. Lusiu, chodź tu na chwilę. Lusia wzruszaramionami, jakby mówiła: ani sekundy spokoju. Ale wchodzi zaraz, poważna, jak lekarz gotowy do zmiany opatrunkuu chorego. Już w progu krzywi wargi: Na ramionach trzeba ująć. Brona kiwa głową. Trzask! Pęka fastryga. Obydwie teraz manipulują koto mojej szyi i ramion. Obracają mnie, niecierpliwią się: Pochyl głowę! Nie garb się! Piersi do przodu, wciągnij brzuch. Nie kręć się! Teraz krok za krokiem, wolniusieńko. Wolno, nietakszybko! Teraz odejdź trochę. O, tak, dobrze ! Stój! Trzeba upiąć dół. Ale tobędziesuknia do ziemi, pani Brono! Brona śmieje się niskim, gardłowymśmiechem. A coty myślałaś? Przecież jedziesz na bal. Przez uchylone okno wpada stukot kopyt końskich. Ciepłe kwadraty słońca na parkiecie. Już początek wakacji. Matka podniosła oczyznad rachunków. Przygląda się, ocenia. Mgła kwiatowej, bladoróżowej organdiny unosi się na taftowej halce. No, teraz zobacz się w lustrze. Słabnę z zachwytu: Ach, jak ślicznie! Jak wbajce! No,widzisz! Brona promienieje. Przyjrzeć się jej twarzy, przyjrzeć każdemu szczegółowi z osobna: nos gruby, rysy twarde, oczy niebieskie podwyskubanymi lukamibrwi. Jednak wszystko razem wdzięczne, przyjemne, życzliwe. NaBronę trzeba patrzeć inaczej. Na wszystko odrazu: jak się porusza,jak potrząsa utlenionym czubem, jak zręcznie wpina szpilki,przerywa zębami oporną nitkę, tu podepnie, tam przygładzi, odsuwa sięo krok, kręci głową, deliberuje, marszczy czoło: czy tak, czy dobrze? A może jeszcze trochę ująć? Artysta tak ocenia powstający portret,rozciera na palecie farby, zastanawia się,marzy,szuka odbicia wizjina płótnie. Brona kochaswoją pracę. Nie ma męża ani dzieci. Zespraw romantycznych zwierzasię mojej matce, aledokładnie przedtem sprawdza, czy drzwi zamknięte. Odganiamnie: Zostaw nas trochę same. Idź dosalonu, poczytaj. , Klientki wpadają natychmiast w krąg jej uroku. Rzucają się jej naszyję, obcalowują. Kochana pani Szymańska,kochana pani 313. Brono. Patrzą na nią wyczekująco. Ona decyduje, jest autorytetem: Jeśli pani mówi, pani Brono, że tak lepiej, jeśli pani uważa, żew tym mi dobrze, że wyszczupla. Brona kiwa poważnie głową: Zdecydowanie. Wyszczupla i tu ruch ręki dodaje sznytu. Zdecydowanie! Brona roziskrzonym wzrokiem obejmuje swojąkreację. Pięknie! O piątej dziewczęta wychodzą z pracowni. Chociażczasem, w sezonie, kiedy jest więcej roboty, zostają dłużej. Przemykają schodami,przemienione kopciuszki. A Lusia dama! Oglądaliby się za nią naChamps Eliseęs i na Montparnasse. Niby nic. Żadna piękność. Alenogi strzeliste. Przegięcie w talii. Przekrzywienie kapelusika. Zawiązanie apaszki, Szyk. Staram sięwniknąć, podpatruję:skąd ta gracja,wdzięk, szyk? Gdzie leży tajemnica uroku? LJ Brony iLusi. A nawetmałe midinetki, które szyjąprzv stole od ósmej d/a piątej, zbiegajątanecznie po schodach. Są zmyć/one, ale ulicazaraz je odświeża,prostują się,mrużą oczy, kotys/^ -'lew biodrach, postukująwysokimiobcasami po warszawskich chodnikach. Z pracowni dziewcząt jestwejście do pokoju Brony. Dłu^i stół, na nim rozłożony materiał. Brona nakłada okulary, studiuje najpierw model w żurnahi, rysuje na kartce papieru. Potem z długiego wieszaka zdejmuje patrony. Mierzy,przykładacentymetrówkę, zastanawia się. Teraz oblicza, kreślicyfry na papierze. Marszczy czoło, zdejmuje okulary, znów nakłada. Czasem, gdy matka jest w pracowni,spogląda na nią, wzdycha: Pani Ireno, cztery metry nie starczy. :, chyba. chyba, żebymujęła te dwie plity. Nie! To jest cały^zyk. Noto co? Bronałłoi się decyzji. Kosztorys należy do Ireny. Niech pani kroi,pani Brono. Zrobię nowy kosztorys. Tenmodel pójdzie, ja pani gwa-ran-tu-ję! Brona promienieje. Uczucie ulgi. To pięknie wyjdzie wtej wełnie! I już! bierze doręki dużenożyce. W imię Ojca i Syna. , kroję! Aja teraz przed owalnym lustrem. W różowej mglenie poznajęsama siebie. Więc aż tak wydoroślałam? Jak to chrzęści, ak się unosi! Krynolina wygładza kanciastość figury, przylega mocno obcisły staniczek i kwitną buty na ramionach. A twarz? Czy to ja? Zawszeniezadowolona, bo nos, bo czoło, usta zbyt duże, włosyniesforne,zawsze pragnąca coś zmienić, żeby było inaczej. A tu, po raz pierwszy nieśmiałezadowolenie. Majowy puch kwiatowejkrynolinyróżowym odblaskiemunosi policzki. Daleko, jakcichnący odgłos 314 ' '^:'"aat)^! '"";'. T^^^-. werbli? niezrozumiałe słowakuśnierza Szapiro:"Gdzie mamy emi-'erować? Nieszczęście. nieszczęście. W Palestynie pozabijaliŻydów". Wojna? Daleko na świecie wojna, a ja tu mierzę pierwsząbalową sukienkę. Ale chrzęst organdiny silniejszy, jakbyna zawszechciałpozostać w pamięci. Brona, Lusia i Irena w szumie kwiatowejpiany uśmiechają się, witają nowo budzącą się kobiecość. Kołnierzyk zrobimy podwójny, ząbeczki obszyje się niebieskimjedwabiem. Lusia i matka kiwają głowami,aprobują. PaniBrono. a jak ja. jak ja w tymwyglądam? No,ślicznie wyglądasz! Zdecydowanie. Tylko z tymi włosamitrzeba coś. zakręcisz sobie ładne loki. I pamiętaj, żebyś czasem niemalowała ust! Nnnnieee. nie, skąd. Bo wszystkobyś zepsuta. Troszeczkę kremiku, zagryziesztroszkę wargi. Zdecydowanie lepiejniż pomadka. A we włosy wepniesię kwiatek. PaniIreno,poszukamy takiego samego kwiatka jak namateriale. To czekaj, gdzie tyjedziesz? DoRembertowa, nabal szkoły podchorążych. A kto cię zaprasza? Jakiśpodchorąży? Nie. To tatusia kolega jest tamwykładowcą. A jego żona. Az kimbędziesz tańczyła? Nie wiem jeszcze, ale brat pani Loli, żonytegopułkownika. Mówiłam pani, pani Brono matkapodnosi się, podchodzi to ten młody porucznik, byli tu kiedyś u nas. Aten. Brona spogląda namnie icała jej twarzzmienia sięw znak zapytania:Co? Co z tym? Dlaczego? Powtarza jednakciszej, dyskretniej- Aten. Przecież pamięta jeszcze z okresupierwszej bluzki,tej jedwabnej z wydłużonym kołnierzykiem. Przygląda mi się, a ja widzę tylko. Jak opadapiana organdiny. Tenchłopiec, z którym takdhigo chodziłaś? Zygfryd? No lak. Toon nie. Nie. Wyjechał. Już dawno. W grudniu zeszłego roku. To, pani Brono mówi matka byli Niemcy. Wysłali synadoszkołydo Wiednia. Ale on nie chciał. Mówił mi, że nie chce. A pisze do ciebie? Czasem,ale. 315. Nie przejmuj się. Brona potrząsa czubem, broda w góręi zagadkowy uśmieszek z czegoś do czegoś, o czym ona tylko wiesama najlepiej. Życie przed tobą. Spotkasz niejednego i będzieszsię sama sobie później dziwiła. Ja wiem,ale. Nie przejmuj się, my wszystkie, każda z nas. Lusia kiwa głową dostojnie, wiedząca, zapatrzona przed siebie. ...my wszystkiełudzimy się, czekamy,aż przyjdzie takawielkamiłość. Lusia krzywi się ironicznie,podnosi z podłogi szpilki, jej głos jestostry, niecokrzykliwy. Oj, pani w to wierzy, pani Szymańska? Zdecydowanie! Brona mruży oczy. Przez chwilę zastyga woczekiwaniu, słońce'na jej twarzy, napoliczkach delikatna warstwa różu i małe wgłębienia po acne. Alezaraz otrząsa się, budzi jak ze snu. Lusiu, zabieraj suknię. Ja mamza piętnaście minut umówionąprzymiarkę. A guziczki trzeba dać do obciągnięcia, pętelki z niebieskiego jedwabiu. Lusia odchodzi, suknia na jej ramieniujak bukietkwiatów. A Brona wyczekująco spogląda na matkę To oni go tam posłali doNiemiec? Tak? Matka kiwa głową. Ludzie mówią, paniIreno, żepo tym, jak Hitler w zeszłymroku zajął Nadrenię, topójdzie dalej, że może nawet doGdańska. a co pan Tadeusz myśli? My się też zbroimy, musimy być na wszystko gotowi. Budujemy fabryki amunicji,stali. Jeśli będzie coś, jakieś niepokoje, to nagranicach. - Mamusiu ciągnę ją za rękę chodźmy już. Ale matkawpadła wferworrozmówpolitycznych. Odgania się odemnie: To jedźsama, no, jedź sama. Jatu jeszczemuszę zostać. Na bal w Rembertowie pojechałam sama. Lola czekała na stacjiw powozie. Nareszcie, nareszcie przyjechałaś! Będę cię mogła wprowadzićw świat. trądzik. 316 Śmiała się i marszczyła zalotnie nosek, mrużyła oczy, obejmującmnie i przytulając do siebie. Korsakowie,Wincenty i Lola, bylibezdzietnym małżeństwem. Przyjaźń ojca mego z pułkownikiem,a matki zLola, datowała się jeszcze z okresu lubelskiego, kiedy obajsłużyli w ósmym pułku piechoty. Wicek, jak nazywałgomój ojciec,chociaż zwracali się do siebienajczęściej per "wy", był o trzy latastarszy, awansował szybciej i już od kilku lat był wykładowcą w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie. Ciemny, postawny,o łudząco łagodnych ustach, Wicek byłtylko delikatny wobec Lolii dla gości wswoim domu. Na służbie, w pułku, uśmiechnięta jegotwarz tężała, brwi ściągały sięnad nosem, ciemniały krótkowzroczneoczy i Korsak grzmiałstraszliwym, mrożącym krew basem na żołnierzy. Był, jak i mój ojciec, fanatycznym słuzbistą. Obajprzywiązywaliniezwykłą, aż groźną wagę do idealnie wyglansowanych butów. Musiały być jak lustro, ordynansi godzinamiglansowali cholewy. Tak samo zresztą czyścili szablę,klamry pasa, daszek czapki, całymundur. Obydwaj, Wicek i Tadeusz, byli też kamiennieniewzru" szeni w kwestii salutowania: w jaki sposób, Jaka postawa,ile krokówprzed, w którą stronę zwrócona głowa? Chociaż spotykali się towarzysko, a ja niejednokrotnie nocowałam u Korsaków, Wicek zaaresztował raz ordynansa mego ojca za nieodpowiednie salutowanie naulicy. Na co ojciec odpowiedział zaaresztowaniem ordynansa Korsaka za drobne przekroczenie regulaminu. Zarówno Wicek, jak i Lola,byli o siebie zazdrośni. Lola uważała,że każda kobietaw pułku chce Jej odbićmęża. Wicek podejrzewałkażdego młodszego oficera o flirt z Lola. A Lola przepadała zażyciem towarzyskim. Filigranowa, kokieteryjna,zawsze krzątającasię po domu, zawszeczymś zajęta, a jednocześnie uczesana, pachnąca, w obcisłychspódniczkach i w barwnych sweterkach, którenieustannie robiła na drutach, Lola była dla mnie uosobieniemkobiecości. Umiała haftować włóczkowe poduszki, piec ciasteczka,przygotowywać przyjęcia. Coraz to planowała bale, rauty i zabawy. Wiosenny bal był jednym zJej pomysłów. Wicek zgadzał się nawszystko. Ulegał, Groźny wobec podwładnych, słabł, tajał przedżoną. A Lola rozmiłowanym wzrokiem wpatrywała się w męża. Najwięcej jednak ulegała jegoczarowi, kiedy maszerował w mundu fze, prowadząc oddział na defiladzie. I tak właśnie zapamiętałamWieka: w mundurze. Wysokie buty,obcisłe przylegające do łydki,bryczesy, frencz wciętyi długi. Lśniącypas obciska szczupłą talię. Sznury przez prawą pierś, nalewej rząd orderów. Wężyki, gwiazdki, 317 ^aaa^sfcffi. ' .. paski) rogatywka z daszkiem. Szabla. A wszystko lśni, wszystkostrzeliste. Twarz mu się jakby gubiła, nawet. glos. Tylkobyłmunduri butów miarowe klaskanie. W obszernym i jasnym mieszkaniu Lola wzięła mnie za obie ręce. Aleś ty wyrosła! Wydoroślałaś' Podoba mi się, jak się czeszesz. Sama sobie zakręciłaśte loki? Odepchnęła mnie lekkood siebie,na środek pokoju. Przyglądałasię. Do której klasyteraz przeszłaś? Do pierwsze} licealnej. ToJest pierwszy rok nowej reformyszkolnej. Jestemw klasie eskperymentalnej, będą się na nas uczyć. To, paniLolu, jest tak, jakbym już zdała małąmaturę) bo odtąd będąmałe matury dla tych) którzy nie chcą iść na uniwersytet, tylko woląwykształcenie techniczne albo rzemiosło. A licea leż są różne. Wnaszejszkole dwa: matematyczno-przyrodnicze i humanistyczne. A ty do humanistycznego, tak? Tak. No, bo jakże inaczej. Ty na pewno będziesz studiowałapolonistykę. Nie, jeszcze nie wiem. A może wyjdzieszza mąż? Lola śmieje się. Obejmuje mnie. Szepcze do ucha: A maszjakiegoś chłopca? Chłopca? Chyba nie. Chodzę z różnymi, ale. Czekaj, tylko zaparzę herbatę. Opowiesz mi. Pijemy herbatę, śmiejemy się cicho, pochylamykusobie. Mimodoświadczenia Lóli,mimoróżnicywieku, jestem z nią jakby narówni. Inaczej niż z matką, inaczej niż z ciotkami, które zawszeprzypomną mio roli dziecka i "co ty tam wieszE", "zaczekaj, ażdocośniesz". Lola, przeciwnie, stwarza atmosferę zwierzania się: droga wysłana ciepłym aksamitem, słowa toczą się, a każde jestpodejmowane z należytym szacunkiem,z powagą. A ten, z którym chodziłaś jeszcze w zeszłymroku? Kochałaśsięw nim? Lola zaciąga kresowym, wileńskim przyśpiewem: No i co? Cosię z nimstało? Wszyscy więc wiedzielio Zygfrydzie. To matka opowiedziała. A skąd pani wiedziała? 'Pamiętasz,byliśmy w zeszłym roku w Warszawie i tywtedyposzłaś z nim chybado kina. Pamiętam. Ale on wyjechał. I zresztą. itak się skończyło. Czuję w tym przypływie szczeroścismutek utraty. Nie płakałam, 318 kiedy Zygfryd wyjechał,ani kiedy nie przyszły oczekiwane listy,a teraz wilgotnieją mioczy. Skończone mówię skończone. ALola gładzimnie poramieniu i chociaż współczuje, uśmiechasię. Zadowolona. Ryś, mój brat, będzie tu jutro na balu. Przyjedzie specjalnie. I chciał ci? zaprosić w lutym na bal do Grudziądza. Czuję sięosaczona. Uciekać! Chwycić walizkę z balową sukienkąi uciekać. Ale przecież dobre, ciepłe spojrzenie Loli. Zachęcające,zapraszające. Znasz przecież Rysia? Tak, tak. I Jak, podoba ci się? - Drżę:uciekać! Nie urazić tej uroczej kobiety ani jej brata Rysia. Uciekać' Boprzecież to nie to. Lola patrzy na mnie. Bardzo jestmiły, bardzo go lubię. No, widzisz. Alepoznamy cię tu z młodymi oficerami,żebyśsię wytańczyła, wybawiła. Zobaczysz,to zupełnie inaczej niż z tymisztubakami. Kobieta. dziewczyna powinna być o kilka lat młodszaod chłopca. Dlaczego? No, tak już jest. I wiesz, szukamy jakiejświelkiej miłości niewiadomo gdzie. Atwoje przeznaczenie akuratmoże być obok. Zamyśliłaś się tak. O czym? Myślę, jaksię pani poznała z panem Wiekiem? Ja ci tu o balu, oprzeznaczeniu, aty. Uśmiechnęła się,oparła o krzesło. Wiesz, to zupełnie co innego. Wtedy,jakmyśmy siępoznali, to jeszcze była wojna, ale już wszyscy wiedzieli,już wpowietrzu czuło się wybuch niepodległości. Wakacje roku trzydziestego siódmego były pełne ruchu. Jeździłam to na południe,do Krynicy, gdzie przebywałam z Lilką, Wojtkiem i ich rodzicami, to nadBałtyk, gdzie ojciec mój zabrał Lilkę imnie do oficerskiego domu wypoczynkowego w Cetniewie. W KrynicyJadwiga poważnie isystematycznie kurowała się. Brała kąpieleborowinowe, solanki i natryski. Lilkai ja chodziłyśmy dodomukąpielowego na solanki. Po południu był spacer i popijanie ohydnychwód mineralnych "na przemianęmaterii". W parku trzeba się byłousuwać z drogi grupom młodych Żydów. Sunęli jak gromadyszero, ^oskrzydłych, czarnych ptaków, w obszernych, plączących się między nogami chałatach,w jarmułkaeh albo kapeluszach. Starsizbrodami, młodsi ocerach dziewczęcych mieli tylkodługie, spadające 319 '..sa^,. na ramiona pejsy. Szli zafascynowani sobą, dyskutując głośno pożydowsku. Wydawało się, jakby dla nich nie istniał otaczający świat,a ich własny był przede mną zamknięty. To nie byli kupcy zNalewek, z którymi matka przeprowadzała rozmowy o emigracji i polityce, Ci w Krynicy tchnęli obcością i jakby spływali z innej planety. Korciłomnie czasem, aby zapytać, czy są za czy przeciw emigracji doPalestyny, aleoczy ich patrzyły przeze mnie. Ogarniał mniedziwny strach. Przypominały mi sięszeptane w dzieciństwie plotki,ze Żydzi porywają małe dzieci na macę. Nie wierzyłam wto, tak jakniewierzyłam juz^w ognistąrękę zza pieca,duchyw kąciepokojui dziada, który może mnie złapać i wsadzić do torby. Alepomiędzyświatem, doktórego należałam, a światem ludziw czarnych chałatach ziała ogromna, niezbadana przepaść. Zauważyłam, że ci ludzienie umieli dobrze porozumieć się po polsku, a tylko niektórzy władalinasączonąswoim akcentem polszczyzną. Kąpiele, picie "Kryniczanki", leżakowanie,spacery po deptaku,pilnowanie godzin posiłków. Nuda. Siąpił drobnydeszczyk albozacinał ukośnie beznadziejny, nieustający deszcz. Lilka,mówiłaJadwiga, jest anemiczna, powinna leżeć po obiedzie i iść wcześniedołóżka. Wojtka też obowiązywało poobiednie leżenie, lecz znalał sobiekolegówi grał z nimi w ping-ponga czy w karciane "66". Pensjonariusze byli albo starsi, albo mielirodziny z małymi dziećmi. Siadywa, łam whallui czytałam. Czasem ogarniało mnie rozpaczliwe uczuciesamotności i przemijających dni, które sięnie powtórzą. Zdawało misię, że cośtracę albo że czekam na coś, co się nigdy nie stanie. Czasem zmijanych na spacerze willi rozlegała się muzyka. W .witrynie kawiarni błyskał napis "Dancing". Podrywało mnie, aby tańczyć. Słuchaj szeptałam do Lilki może pójdziemy, może twoja mama poszłaby z nami? Nie.Wiedziałyśmy obie dobrze, że ani Jadwiga, aniLiitek nieposzlibyz nami na tańce. Tego nie można się było po nichspodziewać. A same? Na dancing? Wyobrażałam sobie,co tobyłby za szok. Chociażby tylko pójść, zobaczyć,posłuchać. Jadwiga wyciągała sięna leżaku po kąpielach borowinowych. Rozprostowywała bolące,artretyczne nogi, uśmiechała się błogo: O, jak ja tu odpoczywam. Naokołow szarych smugach deszczu Beskidy. Zgarbione,przysadziste,w płaszczu lasów. Znałam te góry. Nierazjeździłam zmatką albo na obozy harcerskie do Rabki, pod Mszanę Dolną,do 320 Szczawnicy. Pewnego dnia gdzieś pod Rabką odcięła nas nagłapowJSd? " Mały potoczek za domemprzemienił sięnocąw ogromną,butĄł rozszalałą rzekę. Niósłw przerażającym tempie gałęzie,drzewa, deski, połamane sprzęty. Pamiętam bardziej fascynację zjawiskiem niżstrach. Wyjeżdżałam też zimą na narty do Bukowiny-Tatrzańskiej i doWisty. Wracałam oczarowana,planując nowewypady. Więc to nie góry, nie otaczające nas głębokie doliny, progi,baszty, ambony, nie lasy urocze w deszczu i w pogodę, wpływały namój nastrój, ale sama osada w kotlinie, ciasnota wokół, spokój domuzdrojowego- Liczyłam dni do wyjazdu. Przysięgałam: nigdy już sięna tonie zgodzę. Odetchnęłam w Warszawie. Ale zaraz nowe przygotowania: jedziemy nad morze- Na sam północny cypel. Blisko Władysławowai Jastrzębiej Góry, do Cetniewa, do oficerskiegodomu wypoczynkowego. Wyjeżdżamy na dwa tygodnie, a później,podkoniec sierpnia, wyprawimy sięz matką na Górkę. Cetniewo jest nad samym morzem. Przez oszkloną ścianę okrągłejjadalni niebo i woda. Bałtyk ogrodzony linią horyzontu. Patrzę,' jak fale kwittią białą pianą. Słońce. Biegniemy z Lilkąna plażę. Jasny, niemal biały piasek. Kładziemy się oboksiebie na piasku,zamykamy oczy, ciepło słońca na policzkach,na ramionach,naudach. Przesypujemy piasek pomiędzy palcami. Szum fal kołysze. Chłodne,północne morze- Pasybiałych wydm ciągnącesię hektarami. Kiedy stoję zwrócona twarzą do Bałtyku, za mną oszklonabania Jadalni, kasyno, gdzie wieczorne tańce, niskie zabudowaniamieszkalne. Na prawo port rybacki Władysławowo, na lewo dalej,dale] brzeg unosi się stromo, narasta głazami, nadmorskimostem,krzewami. Iść tak biatopiaszczystym brzegiem,a można dojść doJastrzębiej Góry. Wspinaćsię stromym zboczem i stamtąd, patrzącna morze, pokazywać sobie okręty: sunąmalebiałe zabawki i ciemnydym z kominów gubi się na horyzoncie. Wcześnie rano wydmyporosłegdzieniegdzie piaskowicą, pomarszczone, nietknięte idopie. Ki bose naszestopy zostawiają pierwsze ślady. Naurwistym brzeguczasem samotne, pochylone, skręcone słonymi wiatrami sosny. Pierwszy'raz zobaczyłam morze, kiedy jako kilkuletniedzieckopojechałamzrodzicami do Gdyni. Był to dopiero budujący się porti nowo powstające miasto. - U stóp Kamiennej Góry rozciągałasięSzeroka białaplaża Widzisz powiedziała matka to nasze morze. 321. Bałam się. Przerażat mnie ogrom wody sunącej na mnie z hukiemrozbijających się o kamienie fal. A przecież zatrzymywały się posłusznie nabrzegu. Matka powiedziała: nasze, awięc nie obce, niegroźne. A jeśli nasze, należało ido mnie. Nasze? ' Tak. To nasze okno na świat. Patrzyłamna morze. Gdzie się kończy? Gdziezaczyna się świat? Czy wiatr targający moje włosy biegnie ze świata? Czy to świat, na 'któryspoglądam poprzezokno morza, pachnie jodem? Fale chlustały coraz dalej i cofałam się, bojąc, żemoże mnie pochłonie. Co to? Toprzypływ. Rano znów morze wróci do dawnych granic. Chodźterazprędko, daj mi rękę. Poczuj, jak przyjemnie. Poddaj sięteraz fali. Widzisz, jak cię unosi! Teraz przeskocz! Nie bój się, ja cię trzymam. Ojciec spacerował niecierpliwie po brzegu. Jednozanurzenie wystarczyło mu. Co ty tam robisz? wolał domatki. Nie siedź tak długo! Och, jak przyjemnie! Jakacudowna woda! odkrzykiwała. Wychodź w tej chwili denerwował się- Woda zimna jak diabli. Przeziębisz się. Ale Irena nie znała umiaru. Przeskakiwała fale, ginęła pod nimii:"jeszcze trochę, jeszcze tylko kilka minut! "Pojte j pierwszej kąpieliw Bałtyku rozchorowała się. Dostała bardzo silnej anginy z wysoką -gorączką i musiała przez kilka dnileżeć w małym szpitalifcu gdyńskim pod opieką zakonnic. Nic to jej jednak nie zmieniło. Ilekroć jeździliśmy nad morze,biegła natychmiast do wody,nie zważającna pogodę. Chodź, chodź! wolała na opierającegosię ojca. Przecieżzobacz, jak przyjemnie, jakie cudowne fale! Ojciec szedł teraz brzegiem morza opalony na brązowo i widziałam, rozglądał się za mną. Z jego twarzy odgadywałam,że cośnie jestw porządku,o coś ma do mnie pretensję. Ze stopami zanurzonymiw wodzie, gotowa doskoku, udawałam, że go niewidzę. Zaczekaj zawołał. Zaczekaj! Odwróciłam się niechętnie. Chodź tu ze mną na chwilę. Chciałemsobie ztobą porozmawiać. A gdzie Lilka? Lilka leżała płasko na piasku, wyciągnięta, nieruchoma, tylkolistek na nosie. Opalała się. Mogła tak leżeć bez ruchu godzinami. 322 Opaleniznapodkreślała jej urodę. Pociągła delikatna twarzo wysokich kościach policzkowych, nieco skośne zielonkaweoczy i kapryśnie wygięty łuk małych ust. Pod niskim czołem grubo zarysowaneciemne brwi. Była jak mięsistykielich kwiatu o nieco sztywnejłodydze, kwiatu, którego płatki stulająsię obronnie przy najlżejszymdotknięciu i dlatego tak trudno spojrzeć do wnętrza kielicha. Szczupła,drobna, ostatniowyrosłai przewyższała mnie o półgłowy. Z urody podobna była do swego ojca, Mikołaja, ale sztywnośći pewną płaskość figury odziedziczyła po matce. Zawołać Lilkę? Nie, nie, zostaw! Chodź ze mną tam trochę dalej. Z wyrazu ust ojca, ze sposobu, w jaki zaciągał się papierosem,odgadywałam już, co chciał mi powiedzieć. Szliśmybrzegiem wkierunku Wiadysławowa, plażatu była mniej uczęszczana, mogliśmyrozmawiać swobodniej. Tylko daleko, złąki za skarpą oddzielającąplażę, widać było plac siatkówki i dochodziły pokrzyki grających. Wczoraj wieczór głos ojca był przyciszony wczoraj wieczórw kasynie zachowywałyście się skandalicznie. Skandalicznie! Spuściłam głowę izachichotałam. Wspomnienie wczorajszegowieczoru rozbawiłomnie. I ty się jeszcze śmiejesz! No, wiesz! Ja nie będę tańczyła z kimś, ktomi się nie podoba. Możeszsobienie tańczyć, ale obrażasz mego kolegę. To wcale nie był twój kolega. Taki pętak! Sięga mi do ramienia. Coś ty powiedziała! Każdy oficer tutaj jest moim kolegą. A tysię zachowałaśskandalicznie! '' Wcale go nie obraziłam. Tylkorazsię schowałam pod stolik, bowidziałam, że już pędzi mnie prosić do tańca. Nie mów do mnie takimtonem! Jakim tonem? Dasz mi powiedzieć czy nie? Bo ubieram się, pakujęwalizkii wyjeżdżam. Zatrzymałamsię, z opuszczoną głową rysowałam nogą esy-floresyna piasku. Ojciec stał oboki patrzył na morze. Wiedziałam,że mawtej chwili wszystkiego dość i gotowy jest spakować sięi wyjechać. Możesz posłuchać? Mogę. Przecież widziałem. I ty, i Lilka co chwila chowałyście siępodstolikiem. Aty byłaś prowodyrem. Ty zaczęłaś, a Lilka zatobą. Cociludzie sobie o nas pomyślą! Podnoszą się oficerowie, idą was uprzej323. mis prosić do tańca, a wy, dwie ghipie, chichoczecie i pod stół. Jakszczeniaki. ^o była taka zabawa. No, ładna mizabawa! Zepsułeś mi całą zabawę. wszystkomi psujesz. wszystko. Poczułam łzy w gardle, usta midrżały, odwróciłam się i odbiegłam. Szybciej, coraz szybciej, ateraz na skarpę i na ścieżkę. Zaczekaj! wołał za mną ojciec. Boga. Boga. zaczekaj,wracaj! Stal na brzegu morza, ale nie pobiegł za mną. W pokoju rzuciłamsięna łóżko. Płakałamrozpaczliwie: wszystko popsuł. wszystko,a było tak cudownie. Czy nie mógł powiedzieć tego inaczej? Wytłumaczyć? Wyperswadować albo nawet pośmiać się trochę razem,zrozumieć, a dopiero potem. Nic mnie nie rozumie, nic, nic, niczupełnie. Ojciec nie umiał mówićze mną o sprawach wykraczających pozaszkolę, postępy w nauce, plany na przyszłość. Było to tak, jakbyzauważał albo chciałzauważyć tylko część mnie, tylko teaspektymojej osobowości, które nie budziły w nim obaw i nie zmuszały go doprzekraczania granic niebezpiecznych. Możebalsię naruszeniajakiegoś tabu ukształtowanego wnim wewczesnym dzieciństwie? Wydawało misię, że nieraz, mimo nadrabiania miną, czul się niepewny. A terazz odległości czasuwydaje mi się, żenie wiedział, jakpostąpić, że bal się być ojcem tego dziecka,które nagle zaskoczyło gobudzącą się kobiecością. Pocałunek w czoło na dobranoc, na powitanie. Nigdy pieszczota,, nigdy objęcie. Sztywność. Niezrozumiałydystans, brak dialogu. Płakałam więc nie tylko dlatego, że zwrócił miuwagę, że"zepsuł zabawę",ale że znów zabrakło mitego mostuzbliżenia,który on bal się przerzucić, a którego ja przerzucić nieumiałam. Trzask zamykanych drzwi. To Lilka weszła do pokoju. Zapachniało rozgrzanym olejkiem "Niyea". Nie idzieszna obiad? Nie odezwałam się. Czułam, że mi się przygląda, waha się, słyszałam, myła się nadumywalką, szum wody,podeszła znów domnie. Dlaczego ryczysz? spytała. A... Odwróciłam się, przetarłam zapłakane oczy. Mójojciec był zły, że chowałyśmy się wczoraj pod stolik nadancingu. Taaak? I co? 324 Siadłam nałóżku. Lilka patrzyła na mnie. Gorąca ceglastobrunatn twarz ukazywała chłodne zielone oczy. W ciągu tego tygodniawspólnego mieszkania w Cetniewie zbliżyłyśmy się do siebie. Zdalekaod opiekuńczego skrzydła matki Lilkastawała się inna, przystępniejsza, bardziej skora dozwierzeń. Ale nigdynie była to otwartość zupełna: wciąż jakby cofała się przed głębią porozumienia. Siedziała teraz przedlustrem i czesała włosy, drobiny piasku spadałyna podłogę. Wiesz powiedziała mój tatuśnigdy namnie nie krzyczy. Mama tak. Aleojciec nigdy. Tylko jakcoś. to mówi, że muzrobiłam przykrość. I potem nieodzywa się przez dzień albo dwa. Nic niemówi? Nie. To jest najgorsze. Potem go przepraszam,ale onmówi, żeto go więcej bolało niż nmie. Twojamama jest trochę taka jak mójtatuś. Może. A twoja mama krzyczy,jak mój ojciec. Aha. To co, idziesz na obiad? Pójdę. Widać? Bardzo mam czerwone oczy? Nnie. umyj sobietwarz zimną wodą. i trochę talku na nos. Jamam talk, chcesz? Umyłamtwarz. Nałożyłyśmy sukienki i biegiem do jadalni naobiad. Już widać było ludziprzy stolikach, a reszta szybko wracałaz plaży. Ojciec stał przy drzwiach, palił papierosa, wypatrywał. Bytjużw białych spodniach i kolorowej koszuli. No, tochodźciena obiad powiedział. Siedliśmy przy stoliku. Spod zasłony dymnej przyglądał mi się. No? Uspokoiłaś się? Wzruszyłam ramionami. Uśmiechnął się, poklepał mnie po ręce. ' Czy zastanowiłyście sie^ żettmu człowiekowi zrobiłyścieprzykrość? Mogłaś powiedzieć: przepraszam. Dziękuję. Ale włazićpod stół? Oj,smarkateria. Odwrócił twarz, śmiał się. W tej chwili wybaczyłam mu wszystko. Lilka kopnęłamnie lekko podstołem. Spojrzałyśmy na siebiei zachichotały. Dusiłyśmy się od śmiechu, stolik trząsł się od naszychchichotów. Uspokójcie siępowiedziałojciec,ale i on śmiałsię. Po coja sobie wziąłem taki kłopot nagłowę? Po co ja sięzgodziłem tuzwami przyjechać? Wycierałyśmy łzy śmiechu w kącikach oczu, aby znów wybuchnąć. Spoglądałyśmy na siebiei sznurowały usta: spokój,ale daremnie! Znów trzęsłyśmy się od śmiechu. 325. Słuchajcie powiedział ojciec ten wysoki porucznik, takibrunet, ma na imię Napoleon. Boga, znaszgo? Tak. Wczoraj graliśmy w siatkówkę. Prosił,żebyście przyszły po obiedzie na siatkówkę. Podskoczyłam na krześle: Świetnie! Świetnie, wspaniale! Przez oszkloną ścianę tylko niebo i morze. Nie widać plaży. Wydaje się, jakbyśmy płynęli ogromnym, łagodnym okrętem, gdziewszystko kończy się dobrze. Płyniemy do nieznanych portów, przybijamy do dziewiczych brzegów, A tam przygoda! Odkrywanienowych lądów, zdobywanie białych plam na mapie. Ze wszystkich pięciu sióstr mojej matki najbardziejwrośniętaw wieś, jestto Gryknia. Bo ani trzpiotowata, zalotna Kogdzia, aniMilia, rozsądna, umiarkowana i nieustannie zatroskana, jak tu dogodzić Funiowi i jedynemu synkowi, Wiesiowi. Ani Mańcia, pocztowamyszka, zawsze lekko urażona, że "niewypada", że "jak tak można",ani nawet Tereska. Alez Tereską to inna sprawa. Chociaż jedynawśród rodzeństwa naprawdę mieszka na wsi samotnie, biednie,jakpustelnica, wieś jakby przez nią przepływa. Nie czepiają je j się troskio zasiewy izbiory, anio przychówek, ani o szykowanie na targ. Coma, rozdaje. Nie chodzi też pochałupach narajcę. Ludzie tylko doniej ciągną, pukają dojej chaty, proszą o pomoc. A Gryknia, chociaż na wsi nie mieszka, mocno w nią wrośnięta. Zna się nawszystkim. Cogdzie zasiać, zasadzić, jak przeflancować,kiedypodwiązać, jaki potrzebny nawóz, co trzeba okopać. Jaką paszędać koniom, a jak trzeba doić krowę, dlaczego kury nieniosą. Znadokładnie wszystkie koligacje rodzinne. Tajemnice zwierza mojejmatce podprzysięgą. Wtedy cała aż wibruje z podniecenia i niemo- żności utrzymania sekretu. Jeździ stale w odwiedziny. To do wujaJasia do cegielni, to do wuja Bronka, to do ciotki Mani do Kosina,a najwięcej na Górkę do wujaStefana. Zresztą wszystko prawie podrodze. Grykniajest silna i niema pracy fizycznej, z którąniedałabysobie rady. Wysoka, muskularna,długiestopy mocno oparte o ziemię. Nos jejto nos Pauliny: zadziorny, wyskakującyku przodowi,zaczerwieniony na czubku. Usta wielkie nie zamykają się. Zawsze macośdo powiedzenia, wygłoszenia jakiejśsentencji, szeptem przekazuje ploty. Bije się przy tym w piersi i uroczyściezapewnia: przysięgam ci naBoga, że mówię prawdę. A jej uśmieszek, napół ironiczny, 326 niby to wesoły, awzgardliwy "oho, niech co ma być, będzie, a jaswoje wiem" to uśmieszek Kulczybów. Od miłości i entuzjazmuwpaść możenatychmiast w nieopanowaną nienawiść i wściekłość. Zwężone oczy miotają . błyskawice, groźnie potrząsa wyciągniętąw górę pięścią, staje się syczącym płomieniem, pali się i krzyczystrasznym głosem:Przeklinam! przeklinam! Zawsze z kimś w rodzinie skłócona i zawsze z kimś innym w serdecznej przyjaźni, nie znasięna dyplomacji, wojny prowadzi z otwartą przyłbicą. Zadrzeć z niąniebezpiecznie. Nie kłócisię tylko z jedną: Ireną-Grubcią. Matkamoja potrafi przemówićdo Grykni, wysłuchać jej żalów, a nawetwytłumaczyć, że chyba nie postąpiła rozsądnie. Ale Mańcia! Suchutka, malutkadziumdzia, zawsze uciekająca od sprzeczek, cierpiąca na kilkudniowe migreny, Mańcia woli jej się nie narażać. Niewchodzi w drogę ani Grykni, anijej mężowi Władysławowi ospojrzeniudzikiego orła. Najgorsze przeżyłaMańcia zarazpo małżeństwiez Kiryłem. Bo ż Mańcia było tak. Nie wychodziła inie wychodziła za mąż. To było babki Pauliny największe utrapienie. Skarżyłasię Stefanowi: No i co ja z tą Mańcia zrobię? Niedługo wybijejej czterdziestka. Trzymam tę jej wyprawę w kufrze, trzymam i chyba już jejdam. Bo kto ją takąstarą teraz zechce? Stefan uspokajał: Zostaw, lepiej sama, niżby miała mieć pijaka. Wiesz, co sięstało zTereską. Nie pchalibyście do małżeństwa. .No, już przestań. Z Tereską to było co innego. Janisza, jejmęża,to Sybir zmarnował, katorga. A Tereską, pamiętasz, jaka byłaładna. Samemu ci się podobała. Nie ona jedna. Noi Hanka. ech. Paulina wzdychała. Stefan nie odpowiadał. - Niechjej ta ziemia lekką będzie. Przestań, Paulina. Stefan nie lubił wspominać. Rzadko teżbardzo i tylko półsłówkami mówili o tym, co się stało z Hanką. Mańcia to był problem realny. WstydmyślałaPaulina żebydziewczyna nie wyszłaza mąż. Nie jej córka, Dominika z pierwszegomałżeństwa,ale przecież pasierbica, w jejdomu wychowana, przygarniętajak swoje dziecko. Kiedy już się zdecydowałaoddać Mańciprzechowywane na wyprawę haftowane poszwy z monogramem,prześcieradła i obszywane koronkami podpinki, Mańcia przyprowadziła narzeczonego. 327. Był to wysoki, ciężki, siwawy mężczyzna, dobrze już po pięćdziesiątce. Twarzmiał szeroką jakpole, oczy niewielkie, schowane podwypukłym czołem, łagodne i uśmiechnięte. Nieśmiały, skłonił sięnisko w pas Paulinie. Zdumiona, zaskoczona, patrzyła, słuchała. W pas się jej ukłoni! i akcentem śpiewnym, przeciągającym, słabą,kulejącą polszczyzną prosi! orękę Marusi. Spojrzała pytająco naMańcie. Kto to? On^tak mnie, "nianio", nazywa. Kirył jestUkraińcem. Paulina przełknęła ślinę. Kogo onawprowadza dorodziny? Ukraińcy nam wrodzy, nienawidzą Polaków. Ale niech jejbędzie. Niebędę stawała na drodze do jej szczęścia. Ślub wzięliw kościółku skromnym,na Czwartku. Paulina wyprawiła wesele. Nie szumne, ale godne. Zaciskała usta: dla Dominika to robię, jegocórka. Panie świeć nadjegoduszą. Dla pamięciDominika. NiechMańcia ma to, co chce. Po obiedzie koledzyKiryła, borodziny tunie miał, śpiewalirozochoceni ukraińskie dumki. Mąż Grykniprzemierzał podwórzewściekłymi krokami. Przeklinał: Na to walczyłem w obronie Lwowa w osiemnastym roku! Nato byłem ranny! Od początkuustosunkował się źle doKiryla, nie przyjął zaproszenia naweselny obiad. Gryknia starała się wytłumaczyć męża, alei ona nie była Kiryłowiprzychylna. ChociażKirył był dobrymmężem, czułym i delikatnym,nie udawało mu się z Mańci rodziną. Nie przyjęli go. Wydawał sięinny:dla jednych wręcz wrogi, dlainnych dziwny, śmieszny,niezgrabny, fajtłapa. "Stary Totz" i taknikogo nie zauważał oprócz Miliii własnego syna. Najmłodszedziecko Pauliny, Heniek, krótkowzroczny, zamkniętyw sobie dziwak, z reguły, tak jak i do wszystkich, nie odzywał się do Kiryła. Paulina miała z nim kłopotyinnego rodzaju. Zapytywana, cosądzio Kiryle, odpowiadała: Mańci z nimdobrze. Tylkodlaczego ten stary chłop mówi domnie: mamusia? Z "okresu Kiryła",którego my dziecinazywałyśmy "Kirolem"i który swoim dziwnym akcentemi potężną,niedźwiedzią postaciąwobec filigranowej Mańci budził napady niepohamowanej wesołości, zapamiętałam opowiadaną sobie przez ciotki plotkę (a możei prawdę). W teatrze lubelskim wystawiano we wczesnych latachtrzydziestych sztukę czy też operę ukraińską. Wjednej ze scenstojąca przed chatą dziewczyna wzywała swego kochanka: "Kiry),Kirył, wyjdzi z chaty! " Nagle z galerii teatralnej odezwał się głos: 328 ""Mitffifclt,. ,, "Kiryła nie ma, poszedł sraty! " Widocznieopowiadano to sobie" z myślą o Mańci, a może i postarano się, aby się o tym dowiedziała. Mańcia i Kirył zamieszkali na początku w małym domu wciśniętym w czworobok zabudowań przy ulicy Narutowicza. Wyjechalijednak wkrótce na wschód, doŁucka. Widocznie starali się obyd' woje oprzeniesienie dotamtejszej poczty. W ten sposób Mańciauciekła od nieprzyjaznego podwórza i od przerażającej ją nieraz,silnej Grykni. Wielelat upłynie, zanim wróci, tym razem do Grykni,pod opiekę tej młodszej,przyrodniej siostry. W drugiejpołowie sierpnia trzydziestego siódmego roku jecha'tyśmy bryczką z Kraśnika doBychawy odwiedzić wuja Jasia. CiotkaGryknia imatka moja na pokrytym derką siedzeniu. Basta i ja nawprost nich,na ławeczce. ZarazzaKraśnikiem kierując się naBychawę, wjechaliśmy w las. Droga szła w stronę Wilkołazu. To myśmy niedawno minęli ten Budzyń powiedziała matka. Tadzik mi o tym opowiadał. Jeździł oglądaćnowo powstającezakłady metalowe. Oj, żebyś ty widziała, jak się buduje Kraśnik Fabryczny! Ciotka Gryknia oglądałasię,jakby chciała wskazać ręką. Jużwydzielonoz dóbr ordynackichprzeszłopięć tysięcy hektarów nafabryki i na osiedla. Tutaj mieć ziemię, to złoto. I akurat Kraśnik. Wszystkow ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego. Kraj się bardzo uprzemysławia. Tadzik opowiada, że nadzwyczajnyrozmach. No powiedz, Grykniu, ile myśmy w tych dziewiętnastulatach dokonali. Bórpo obu stronach bite jszosy. Sosny i dęby, gęste podszycie, nanim plamy południowego słońca. Balsamiczny zapach urzeka, kołyszą kota bryczki, czasempodskok na wybojach. Już liliowieją wrzo, sówiska i czasem, gdy bliżej lasu zapachgrzybów. Ciotka Grykniazamyślona i nawet mało się wtrąca teraz do rozmowy. I nagle: Słuchaj, Grubciu, muszęcicoś powiedzieć. Nie wiem, co ty nato, bo mnie to przejęło. No,mów. Matka odwraca się zaciekawiona,a Basia i japrzysuwamy się bliżej. To było niedawno. Głos Grykni tajemniczy, wilgotnyi jakby zaczynała pełną dziwów opowieść. Wiesz, że wuj Stefan - co dzieńprzychodzi do mamy. No,nie ma dnia, żeby nie przyszedł. - Chce siępodzielić wrażeniami: czy to ciekawsza jakaś sprawa, czywrażenia dnia. Szedłtego dnia bardzo rano. kiedy to było, Basiu, jaci mówiłam. 329. Basia podnosi na matkę duże brązowe oczy. Zamyśla się. Zaraz mówi tobyło chyba jeszcze,jak chodziłam doszkoły, ale już ciepło. W czerwcu. Tak. Grykniakiwagłową. W czerwcu. Wczwartek byłoBoże Ciało i mama wyszykowała w naszej bramie ołtarz, jak zwykle,a on przyszedł chyba w poniedziałek. I pamiętam, jak przyszedłwpiątek i jeszcze był ołtarz, to mówił: Paulina, rozsądna jesteś kobitai takie ołtarze stawiasz. Komu? No, był dobrym człowiekiem, prorokiem żydowskim, a ty. Mama się wtedyna niego rozgniewała,mówiła: Stefan,nie bluźnij! Ale wiedziała, był ateistą, nie mogła gozmienić. Więc to, widzisz, Grubciu, też zapamiętałam, ale nie to cichciałam powiedzieć. Więc, czekaj, tego rana, a. to chyba byłowponiedziałek po Bożym Ciele, zobaczyłam go przez okno. Mama byław ogrodzie. Więcsię tak porozglądał i poszedł do ogrodu, wiedział,żetam jąznajdzie. Ja też wyszłam zobaczyć, ale stanęłam dalej,niewidzieli mnie. Słyszałam tylko, co mówił, az takim przejęciem, że ażmnie zadziwiło. Stal na wprost mamy, kapelusztrzymał w ręku,palto rozpięte, bo ciepło już, a mama chyba coś tam robiła przyinspektach, bo ręce wycierała w fartuch. Paulina mówił miałem dziwny sen. Śniła misię nasza mamunia. Przyszła domniei mówi: Stefan, nawróć cię, bo ciężkie chwile są nad tobą. A jeżelimnie niewierzysz, to przyjdzie do ciebie Matka Boska. Patrzę, idziekobieta, taka, jak malująpostacie Matki Boskiej, Zwraca się do mnieimówi: Synu, uwierz w Boga, bo ciężką drogą pójdziesz, zanimdojdziesz do Królestwa. Ciotka Gryknia zamilkła. Cisza. Tylko furman na koźle pogwizduje, skrzypią osie kół,słońce coraz wyżej, dogrzewa i lasprzebityświatłem, pięknytaki, tylko wyciągnąć się na mchu, patrzećw niebo. Grubciu, przysięgam ci na Boga ciotka Gryknia bije sięw piersi że to, co mówię,toprawda. I ani nie żartował,anisięnawetuśmiechnął, przejęty taki,podniecony. Aprzecieżto człowiek,który wiele widział,realista,sędzia. A co mama? Co mama na to? Nie wiem już. Bo wtedyprzybiegła Milia, coś tam chciała odwuja. I tylko mamy twarzpamiętam: poważną taką,smutną. No,możego prosiła też: opamiętaj się, nawróć. Ale nie. Gdzie tam. Za Bychawą skręt zgłównej drogi na węższą, porytą koleinamii widać długie dachy, pod nimi piramidy suszących się cegieł, stertypiasku, ludzi pochylonych nad taczkami. Adalej dom. Drewniany, niski, za nimogród i sad. Świat wujaJasia za siedmioma górami, 330 za siedmioma rzekami. Inny. Obrośnięty mchem, oproszony pyłem. cegieł. Ani sennejprzysadzistoSci Beskidów, ani urzekającej bielinadmorskich wydm i tego odczucia szerokości świata, cosunie z faląprzypływu aż do stóp. Przed domem, na podwórku studnia. Kotłaciaty odskoczył, ale tylko na płot. Patrzy. Psy nadbiegły, kudłatekundle naniskich nóżkach, poszczekują na konie. JaśKulczyba stoikoło studni. Jeszcze oczy osłonięte dłonią. Wypatrywał. Ogromny,wąsaty, w długich butach, bryczesach, na to kaftan poplamiony,rozpięty. Śmieje się. Wuj dobrze sobie wygląda,widzisz? Gryknia pochylasię domatki. Ani utył, ani się pochylił. A Jaś jużprzybryczce, podajerękę, pomaga zejść ze stopnia,a każdą klap! klap! po tyłku. Wuju, wuju, wstydziłby się wuj! To nieja, tomoże ten furmanalbo kto inny. Patrz, czy się nieschował. Basia chichocze, podnosi w góręoczy: Oj, len wuj. Ja ci potem powiem, co onnam raz zrobił. , A ktoto? pochyla się nade mną. To Boga,córka Ireny, przyjechałaz Warszawy. Nie poznałbym! Tośjuż tak wyrosła! No.. no... Pochylasię do mego ucha, wąsy łaskoczą policzek. Czujesz Bożą wolę. Boga? Hę.. hę.. hę.. Wuju, jak takmożna do dzieci. Oho, one już nie dzieci. Stoi przed nami rozkraczony, przygląda się. Oczki cienine latająmu, a coraz to jedno mrużyzalotnie. Nos jak u babki Paulinyi wąskieusta pod wąsem, skrzywione wironicznym uśmieszku. Jeść będziecie? No, to dalej! Uszykowane wszystko! Z drugiej strony podwórza, zgięta wpół, w chustce nisko nad czołem, biegnie Jasiowa. Tak o niej mówią, jakby nie miała swego imienia. Biegnie zadyszana: Przy kurach byłam, a chłopak leci, mówi: jado! Żylasta, chuda, wita się sztywno, potrząsając naszymi rękaminiezręcznie, po kilka razy. Ciotka Grykniai matka mówią do niej: pani Jasiowa. Przypominam sobie, żeto druga żona wuja. Pierwsza,matka jego dwojga dzieci,"panna z miasta", wykształcona,'próbowała Jasia do siebie nagiąć, dzieci uczyć w Lublinie. Umarła wcześnie. Wuj został sam, najął gospodynię, wygodniemu było. Nicodniegonie chciała. Tylko jak jużlata upłynęły, jak już za daleko zaszło,zażądała: żeń się. No i ożenił się. O dzieci już wiele nie dbał. Gdyby 331. nie Kostuś i Paulina, nie pokończyłyby szkół. Wszystko toz opowiadań Grykni. Jeszcze jak jechałyśmybryczka, trajkotala, a matka odczasu do czasu wpadała jej w słowo. I Gryknia dalej. Tłumaczy wujaJasia, ma do niego słabość: Taki to on jest tenJaśmówi aleserce to madobre. A babiarz! I na starość munie przeszło. Zbereźnik. Kawalarz! Żemu się teżchce, przecież to starszy człowiek. Weź takąnaszą mamę. Jej nie d śmiechu. Aten! Byłyśmy tu kiedyś z Basia u niego. Budzęsię rano, prześcieradło mokre. Wstydu się najadłam. A wiesz, to Jaś,jakeśmy spały, podlałnas ciepłą wodą. Ijakby się tym śmiechemniewydał, myślałabym: jaalbo Basia. No i co tyna to? Żebynamtylkodał z powrotem konie. Bo ostatni raz,tomnie kilka dni trzymał, niemogłyśmy wyjechać. Dodomu prosimy, prosimy zachęca Jasiowa. Twarzyczkamała,nos spiczasty, oczy rozlatane. Tylko trochę się przemyjemy mówi matka. Ręce, twarztrzeba umyć po tym kurzu na drodze. Miskę tam masz w pokoju, woda jest we wiadrze. Myjemysię,wycieramy ręcznikami, a Jaś huczy ze stołowegopokoju: Co wy tam? Kąpiecie się czy jak? Kąpać topod studnię potemalbo was jutro dorzeki zawiozę. Wracamy do pokoju. Pachnie! Ach, jak pachnie chleb! Na serwecie nastawiane: suszone wędliny, grzybki marynowane, ser biały,miód, kruche ciastka, w kamionce żółte masło z kroplami rosy. Jaśjuż niecierpliwy, komenderuje: Siadajcie, o, tu! Jedzcie, no, jedzcie! A wina nie dałaś. Pola? O joj,już lecę. Zaraz niesę. To które? Porzeczkowe daj. Wuj rozsiadasię, nogi przed siebie wyciągnął, patrzy, jak jemy,uśmiecha się. - Dobry ser? Co? Dobry? Wczoraj zrobiła, na wasz przyjazd. Malin zjecie, Baśka,Boga? Kazałem dziewczynie rano malin uzbierać. Przyniosła kobita poziomki. Będziecie jadły poziomki? Śmietany się ubije. No, a kiełbasy nie jecie? W domu wędzona. Jedzcie! Nie smakuje? , Ale smakuje, wuju,smakuje, aleprzecież nie można takodrazu. No,to jeść! Dam jutro konie, pojedziecie do lasu na rydze. My już jutro wyjeżdżamy, wuju, my tylkona krótko. 332 O! O! Jutro! Nigdzie jutro nie jedziesz. Aby na rydze. A pojutrze was chłopak do rzeki powiezie. , Alewuju. Terazmatkamojaoponuje,przerażonatąwladczą gościnnościąwuju. Na stację koni nie dam! Przyjechały i już chcą lecieć! Latawice! Lepiej mów, cona świecie, prawda to, co wgazetach piszą, że strajkchłopski w kraju? Ty z Warszawy, to lepiejwiesz, no, mów! Wybuchł, wuju,strajk. Chyba tydzień temu. Nazywają go: manifestacyjny strajk chłopski". Wuj łokieć oparł o stół, na łokciu brodę, zmarszczył czoło. A o co imchodziw tym strajku? Bo tu y nas, w okolicy, spokój. Ludziemówią, ale nie za bardzo za tym. Domagają się, wuju,likwidacjisprawy brzeskiej, chcąnowychdemokratycznych wyborów. Podobno najwięcej w Galicji. Pod Myślenicami doszło do awantura-policją. Są ranni, zabici. Słucham przerażona: jakto,więc ja nic nie wiem? Tu siędopierodowiaduję? A może i koło Bychawy się zacznie? Drżę na myślostrzałach, krzykach, kotłowaninie tłumu. Po mojemu mówi wuj torobota komunistów. A co tymyślisz? Czy ja wiem? zastanawia się matka. My mamy testrajkichłopskie od kilku lat. Pamięta wuj w trzydziestym drugim roku, jakchłopi domagali się obniżeniapodatków zate towary, co wiozą natarg? ł Wuj kiwa głową. No tak, ale u nas tego niebyło. Wtedy, kilka lat temu,też były takie krwawe awantury. Naszapolicjatrochę sobie za dużo pozwalała. Ale Tadzik mówi, że to się taknaród Ściera, przecież ile unas mniejszości, każdaw swoją stronęciągnie,trudno wszystkim dogodzić. Bógwie, coto jeszcze będzie. Unasjakośjeszcze,odpukać,spokój. No,jedzcie! Winanaleję. A dzieciom? Nie? A może łyczek? Słodkie wino, domowe. I gdzietam one dzieci? Chcecie? Nie, ja dziękuję, wuju, Ona harcerka, wuju. Boga wina niepije. To dobrze. A Basia? Nie, wuju, dziękuję, nie. Nie,to nie. Daj, Pola, mnie też kieliszek. Wujnalewaszkarłatny płyn do wysokich kieliszków, Pijcie! Dobre? No,widzicie, że dobre. Będziecie jechać, dostaniecie po butelce. 333 "-BN. Wypił, odstawił kieliszek, dotknął palcami wąsów, przygładził,spojrzał na matkę. A powiedz mi, kto to ten nowy premier angielski? Chamberlain? No tak. Toon jak, dobrze chce dla Polski? On chce dobrze dla Niemców, wuju. Mówi, że Niemcy mająsłusznepretencje do kolonii, że potrzebne im rynki zbytu, To tak jest? No! Patrzcie! Czytam, a wierzyć się nie chce. Zanami,tosię nikttam nie ujmie. Czego nie jecie? Boga,czego nie jesz? Ona marzy,wuju. ToBasia wyrwała się, trzęsie się odśmiechu. Boga wiersz układa. Wiersz? To ty wiersze piszesz? Jaś oczka przymruża, przygląda mi się. Skrzywił się, zamyślił. Muchy bzykająw ciszy. Kołyszesię zawieszony od pułapulepi coraz to nowa mucha ginie: bzzz. bz... Jasiowa wsparła się kościstymi łokciami ostół. Kiwam głową,piszę. Ale Jaśjiie słucha,już mnie nie zauważa. A wiecie, ja też wiersze pisałem. Taaak? Jakie wiersze, wuju? A na księży. Na księży? Boto było tak. ,. dawnymiczasy, kiedy to, zaraz. mały jeszczebyłem, jeszcze mnie ojciec z sobą na wyprawy nie brał. to tak: mężowie wyjeżdżali wozami, braliz sobą towar, o;-mąkę przednią,kasze, mięsa peklowane i jechali do Galicji albo nawet do Turcji. Jakpojechali, to na tygodnie. A żony robiłysobie przyjęcia, spraszały sięiksięża też przychodzili. Adzieci, to nie tak jak teraz, cackają się,sadzająprzystole. Na dzieci mało patrzyli. Siedziałem podtymstołem czasem. Widziałem. Zapamiętałem sobie Jaśmruży oko,patrzy na nas, czy się śmiejemy. Nie śmieję się. Jasiowa zasłoniła ręką usta,chichocze. Patrzę namatkę, na ciotkę cień uśmiechu na ustach. Spoglądamy na siebiez Basią zażenowane, i jakby żal: więe to tak? Niech no wuj powie chociaż z jeden wiersz. Grykniaskładawargi przymilnie. A tam ja pamiętam! Gdzieś będą w kufrze. Jutro może poszukam. Podniósł się, podszedł do drzwi. O! Słyszałem! Mirek przyjechał. Rozbija się na tym motocyklu, kuręmi onegdaj przejechał. Kto to,ciociu? przechyliłam się do Grykni. 334 ^ No, nie wiesz? Radomir Kulczyba. 'Mirek. Syn Bronka. Jas wychyla się, pokrzykuje w progu. "'sChodź! Chodź! Przyjechały. Będziesz jadł? ' '-' Radomir przechylił się poprzez drzwi. Czarna wielka czupryna. Zajrzał; Cześć! Szybkim, miękkim ruchem wskoczył do pokoju. Nie pamiętałamgo albo możesobaczyłam po raz pierwszy. W długich butach, w białej, rozpiętej na piersiach koszuli, wysoki, smukły, ciemny, smolistagrzywa włosówna czole. Długie, piwne oczy prześwitują bursztynowo. Wąskie wargi rozchylone na krótkich zębach. Przyglądał namsię spod przymrużonych rzęs. Siadaj, Mirek. Ja postoję. Podobny do dzikiego ptaka o zakrzywionym dziobie, bystry, penetrujący wzrok,uśmiechasię nieco drwiącym uśmieszkiem Kulczybów. Patrzyłamurzeczona. Urodę miał południową, gorącą, i bił odniego żarszybkiej, niespokojnej krwi, A ciotki Grykni oczy rozbieganetotu, to tam: na Basie i namnie,na Mirkai znów na mnie. Podniosła rękę, pogroziła palcem: Oj, Mirek, Mirek, uważaj! Niezbałamuć czasem Bogi! Ja? roześmiał się. Jabałamucę? Ja już wiem ciotka Gryknia ani sięnieśmieje, ani nieżartuje, sama powaga. Ja ciebie znam. Masz dwadzieścia sześć lat,a ona jeszcze nie skończyła szesnastu. I do'tego jesteśjej wujkiem. Ale co jazrobiłem? - Ja widzę, jak ty jej się przyglądasz. Twarz mnie pali. -Czerwienieję ze wstydu. Co ta ciotkasobiewyobraża? O co jej chodzi? Jaś bije się dłońmi po kolanach: o ho-ho-ho! Zaśmiewa się, aż sięzakaszlał. , '' Przejedź się z nim motocyklem. Boga. Chcesz? Mirek patrzy na mnie. Chcesz, no todalej,chodź! Nie! krzyczą jednocześnie Gryknia i Irena. Nie pojedzie! Ja się jej pytam, niewas! A ja ci oświadczam, że nie pojedzie z tobą! mówi Gryknia. Siadaj tu lepiej. Zjedz,powiedz, jak sięojciec czuje. Zaraz będę, tylko przyprowadzę bliżejmaszynę. Wyskoczył. Ciotka Gryknia westchnęła: 335. Rozbija się tym motocyklem. Bo taksie ci chłopcy wychowalibez matki. Kto? spytałam. Głos mi drżyjeszcze ze zdenerwowania, zewstydu. Co ta ciotka sobie myśli! No, Mirek i jego brat Dzidek. Synowie Bronka. Ty nie wiesz,bo wy tutak często nie przyjeżdżacie. Jak tatragedia w nich uderzyła,to byli w trudnym wieku, mali jeszcze. Jaka tragedia,ciociu? Nie,nie teraz, kiedyś, jak będziesz starsza. Wuj Jaś spoważniał. Wstał od stołu i w otwartych drzwiach patrzyłna podwórze. Słychać było warkot motocykla. Odwrócił się: Co ty chcesz od tego chłopaka? powiedział. Jeszczegotów w to wszystko uwierzyć. Chłopak ładny,to baby na niego lecą. Ale bałamucić? Mirek wszedł do pokoju. Zaraz zamilkli. Co żeście tu na mnie gadali? Teraz Boga si? boi ze mnąpojechać. A chciałem Jechać doBychawy, przywieźć wam lody. No,co? spojrzał na mnie, zmrużył oko. Ciotki si? boisz? Ja? Wcale się nie boję. Teżmasz pomysły! Właśnie, że pojadę. Budzi mnie deszcz. Z półsnu wystrzala łukiem ulica. Jeden jejkoniec tu, blisko, pod moją stopą, a przeciwległy na drugiej półkuli. W ten sposób łukulicy łączy dwa światy. Łączy je także szmerdeszczu. Spoglądam przez okno; deszcz wczesnojesienny,łagodniezrezygnowany, wsiąka miękko w opadłe, zrudziałe liście tulipanowców i klonów. A w liściach niecierpliwe szelesty, szurania. To wiewiórkirozpleniły się tego obfitego lata. Ach, jakie krzętliwe, zabiegne. Przeskakują z gałęzi na gałąź wzdłuż małej dżungli skłębionychdrzew i powojów nad strumykiem w głębokim jarze. Z orzechemwostrym pyszczku kręcą się, wypatrują, nawracają i znów skok: gdzie by tu zakopać? Ukryć? Siadająna tylnych łapkach i trzymającorzech w przednich, obracajągo nerwowymiruchami. Ich małe,diabelskie uszkasterczą, wypukłe oczka śledzą niebezpieczeństwo. Słychać, jak pod ichząbkami trzeszczy skorupa orzecha. Jak trzaska,rozpryskuje się. Jedzą żarłocznie, gwałtownie. Są wszędzie. Goniąsię zajadle po giętkich gałęziach klonów. Odbijająsię od chwiejnejgałązki i ze zwinnością linoskoczka lecą w powietrzu, lądując pewnienasąsiednimdrzewie. Szczekają dziko, wrzaskliwie. Jest to połączenie szczekania zpiskiem kota: czek. czek. czek. czek. ułał-łał. ułał. ułał. Czasem ich szczekanie-pisk podobne jest do szaleńczegowrzasku spłoszonych wron. Ale wnet rozpoznaję; ich krzyk jest (jlalszy,gardłowy. Długo nie mogłam uwierzyć, że to one. Aleefldpatrzyłam. Biły wściekle ogonami, jakpodrażnione koty. Teraz(iilząsają się z deszczu. Sierść im ściemniała z szarej w ciemnopopieIstĄ l puszyste ogony oklapły w cienkie miotełki. Patrzęprzez szklaną'Ścianę domu: deszcz z kroplistego przechodziw lekkiemżenie, białeniebo unosi się w górę. Na wschodzie, tam gdzie szczyt najwyższegotulipanowca, pierwszy sztylet słońca. Ale pod stopami czuję asfaltulicy i wiem, że deszcz nadrugim jej krańcutrwa jeszcze. Łukulicyprzerzuca mnie poprzez ocean i kontynenty. Znajduję się natychmiast na moim dawnym miejscu. Nikt niezauważył! Za oknami siąpi drobny, żałosny, wczesnowiosenny deszczyk. Czasem gęstnieje w płatki śniegu. Chlapie na chodniki. Przechodnieskurczeni podparasolami. , czasem samochód, klapanie końskie i turkot kółdorożki. Obok mnie Ala Richter notuje w zeszycie. Widzę jejdelikatny profil i opadające na biały kołnierzyk prosteciemnoblondwłosy. Co ona notuje? Ach, prawda, dopiero teraz zorientowałamsię,żejest to lekcja polskiego, że wskoczyłam w marzec 1938 roku. Profesor na tle tablicy. Ponad tablicą portrety: wytworny siwy pan,to prezydent, pośrodku orzeł w koronie, obok z opiętej generalskimkołnierzem szyi wyłania się twarz Rydza-Smigłego. Chociaż terazpomodlitwie w sali gimnastycznej uczymy się nowej pieśni MarszałekSmigły-Rydz, naszdrogi dzielny wódz, nie jest on dlamniew pełnitym marszałkiem, którego obecność zapewnia bezpieczeństwo. Niesłyszę jeszcze wyraźniesłów profesora. Jego pogrubiała dolna wargaobwisa z jednej strony i dlatego czasem zacierają się sylaby. Ale terazjuż rozumiemwszystko i zaczynam prędko notować: Bohater Źeromskiegoto człowiek uspołeczniony. Jużod początku twórczości pisarza\ zarysowuje się ten najważniejszy motyw. Weźmyna przykład "Siłacske". Skromnanauczycielka wiejska oddajecałe swoje życie pracywśród ludu. A więc poświęcenie asa cenęosobistego szczęścia. W"Ludziach bezdomnych"prowadzi nas Zeromski do nędzy naszych wsi, dosuteren robotniczych. Bohater powieści, lekarz, doktor Judym, podejmuje walkę z nędzą ikrzywdą człowieka. Trącam Alę: Masz temperówkę? - Nie mam. Alemasz tu ołówek. Tylko oddaj. Notujędalej: cała twórczość Zeromskiegoto kontynuacjaspołecznego i ideowego zaangażowania polskiej literatury. 337. Lubię profesora od polskiego. Jestto starszy, poważny naukowieco rozległej wiedzy. Kocha swój przedmiot. Jest przy tym nieśmiały(to pewnie ta warga),zawszć jakby lekko zażenowany wobec klasy. Czasem zwraca się do nas "proszę pań", abyjlotem znów wywoływaćkażdą po nazwiskualbo po imieniu. Jesteśmy pierwszą klasąliceumhumanistycznego, pokazową, doświadczalną i jest to dlaprofesorapierwszy rok nauczania w naszej szkole. Coraz toprzychodzą kilkunastoosobowe wizytacje. Siadają w tyle klasy i po bokach, naustawionych tam dlanich krzesłach, i przysłuchują się lekcji. Jesteśmywięc tu nieustannie na scenie i lubimy się popisywać. Nigdy nalekcjach polskiego niepozwalam sobie na psikusy albo żarty. Co innego na lekcjach fizyki i matematyki. Uczy nasudręczonynami i zrezygnowany człowiek. Ma głowę podobną do indyczegojaja, całą w żółtekropki. Jego porcelanowewyłupiaste oczy podgęstymi rudymi brwiami wyszukują uciekające przed jegowzrokiemuczennice. Czekamy na wyrok: czyje nazwisko wymówi swoimzaciągającymkresowym akcentem. Do tablicy! W oprawnym w czarną ceratę zeszyciku notuje drobnym pismemwszystkie wystąpieniaprzy tablicy i stopnie z klasówek. Patrząc namnie wzdycha: Żuławska, a u ciebie dwa i dwa, to pięć. Problem zrozumiesz,zadanierozwiniesz. A na końcu, proszę ciebie: byk! Iczego to, a? Chociażtrzęsę łydkami przed"Indyczym Jajem", żeby czwórkinie zmienił mi na trójkę inie zepsułcenzury,nie mogę powstrzymaćsięod figlów. On się w tobie kochamówię do Ali. Jakbyłaś nieobecna,to stale się pytał: a gdzie Richterówna? Ala śmieje się. Nie chichocze jak Lilka albo ja, ale śmieje siędorośle: Ach, ty masz pstro w głowie! Wie jednak, że "Indycze Jajo" patrzy na nią czułym wzrokiem. Może i dlatego, że Ala bezbłędnie^rozwiązuje zadania i chlubniesprawujesięprzy tablicy. Umie też zgrabniepołączyć wszystkiedruty przy doświadczeniach z elektrycznym dzwonkiem. Naturalnie, nie licząc Wini. Winia jest prymuską i wszystko, od gimnastykipo fizykę, zdajenacelująco. Tylkoja biję ją z polskiego i wwypracowaniach francuskich. Na lekcjach fizyki puszczamw obieg małezwinięte w rulon karteczki z rysunkami "Indyczego Jaja" i z ad kockleconymi wierszykami. 338 - Jesteś niemożliwaszepce Ala, rozwijając kartkę. Obniżąctstopień ze sprawowania. Wczoraj na łaciniewsunęłaś miotłę przezdrzwi i machałaśnią jak szalona. Myślisz, że pani Lidia niewiedziała, że to ty. Założyłam się, że to zrobię. Ala patrzyna kartkę inie może powstrzymać się od śmiechu. "Indycze Jajo" zauważył. Już ją woła do tablicy; Richterówna! No, widzisz szepce Ala i otrzepuje fartuch,przygładzawłosy, wstaje z ławki, Dasz sobie radę szepczę. Uśmiechajsię doniego. Siedzę teraz spokojnie na lekcji polskiego i słucham wykładuoŻeromskim: ...styl Żeromskiego typowy jestdla jego epoki, barokowośćjęzyka, nadmiar superlatywów. Dzwonek! Jest to dzwonek na dużą pauzę. Co maszna śniadanie? pytam Ali. Bułki z białym serem. To świetnie, bo ja mam z wędliną. Chcesz się zamienić? Daj, dobrze. Już okna otwarte. Szum ulicy, wilgoć deszczu. Klasa nie jestjednolita: są tu małe grupki i kółka, sympatie i antypatie, są uznawane przez wszystkiehierarchie pierwszeństwa i przeświadczenia, żeto ta właśnie zrobi dobrze, a tamto należy powierzyć innej. Lilkaniejest w mojej klasielicealnej, została przydzielona do klasy równoległej. Przyjaźni się z innągrupą dziewcząt, dlatego też widujemy sięrzadziej, chociaż chodzimy do tej samej szkoły. Te dwie wychylającesię teraz przez okno są zafascynowane markami samochodów. O,patrzwołają patrz, buick prze jechał! A teraz widzęjużz daleka. No, jaki? Ford. A właśnie, że nie, chevrolet. Wymawiają angielskie nazwy z upodobaniem i z wyższością. Nieinteresują mnie samochody. Pociągam Alę za fartuch. Chcę z niąpomówić o przygotowywaniu siędomatury. Idziemy szerokim korytarzem. Wokoło nas morzeczarnych fartuchów i białych kołnierzyków. Rozchyloneusta mówią, trajkoczą, szepczą, pokrzykują, nawołują się. Czasem w tej gęstwie toruje sobie drogę nauczycielka,wtedypochylamy głowy w ukłonie: dzieńdobry pani. I dalej korytarzem, 339. do małej salki, gdzie spokojniej. Idziemy, idziemy korytarzem i nicnie widać. Dokąd onwiedzie? Mała salka to tylko złudzenie. Tymkorytarzemdojdziemy do wielkiej bramy, którą otworzy zaklęcie: matura. I wtedy: wyskok! Otrząśnięcie się z rutyny: wstawanie przedsiódmą, prędko ubierać się, biegiem do tramwaju, śpiesz się, be wszkole już trzeba na ósmą, lekcje i pauzy, znów lekcje, zebrania, dodomu, odrabianie lekcji. Wydostać się! Już niedługo. Co zrobisz po maturze? Będę spalaprzez tydzień. I nic. nic. nic. Ala wzdycha,rozpakowuje Śniadanie, oddaje mi swoje bulki z serem. Chciałaś? Tak? Kiwam głową, oddajęjej moje śniadanie. Siedzimy naławkach, blisko okna. Wstać, wychylić się, a jużwidać ulicę Mazowiecką. Jezdnia polukrowana deszczem. Ciężkie, obwisającesklepienie chmur. Co chciałabyś studiować? Chyba zapiszęsię na medycynę mówi Ala. A ty? Czasem też myślęo medycynie. Ty? Typowinnaś pisać. Powinnaś studiować polonistykę albodziennikarstwo. Nie. Mnie sięzdaje, że najpierw trzeba poznać świat, poznaćczłowieka. Wtedy można naprawdę pisać. I mójojciec, wiesz, bardzomi odradza studia polonistyczne. No, ja nie wiem. Ja i tak będę pisać. Tylko, żeby pisać naprawdę, to trzeba iśćdrogą okrężną. Weź, na przykład,Axela Munthe Księgę z SanMichele, Tylko lekarz mógł to napisać. A ten szkocki pisarz Cronin,ta cudownaksiążka Gwiazdy patrzą nanas! Anasipisarze? Kaden-Bandrowski lekarz. Prus studiował nauki ścisłe, Żeromski musiałpracować,żeby zdobyć szerszą wiedzę. Dąbrowska studiowałanaukispołeczne. A dlaczego chcesz iść na medycynę? Ciekawi mnie. I to jest doskonały zawód. Ala jest spokojnie realistyczna. Chociażjesteśmy niemal w równym wieku, wydaje mi się dużopoważniejsza. W szkole obchodzi jąprzede wszystkim nauka. Na moje zaangażowanie w harcerstwiepatrzy z pobłażliwością. Skąd tymasz na to czas? pyta. Prowadzisz zastęp,wyjeżdżasz z nimi na różne wycieczki za miasto, maszerujecie podrogach iśpiewacie. Ale to jest właśnie cała przyjemność! I ja te dziewczynkiwychowuję, przekazuję im wartości, pomagamy różnym ludziom. Żebyświedziała, jakie są zapalone! 340 TO nie dla mnie. Nie mam czasu. Są książki, które muszępBlsytać. -Jakie książki? No, na przykład czytam teraz Wojnę i pokój Tołstoja. Alamówi o książkach tak, jakby konieczniemusiała je przeczytać. Jakbyto należało do jej nieodzownego wykształcenia. Wydaje mi się dużodoroślejsza i nieco odległa. Czy todlatego, że obcuje z kolegamiswego brata, o kilka lat starszymiod niej? A może napisałabyś coś otej książce do naszej gazetki? Oj, nie, zostaw mnie! Założyłaś to pismo, jesteś redaktorką,topisz! Ja naprawdę nie umiem. Do domu wracam późno, po zbiórce zastępu i zebraniu zespołuredakcyjnego. Wautobusie powtarzamjeszcze wiersz, którywybrałam na deklamację. Jestem w komitecie obchodu rocznicyśmierciMarszałka. Deszczspływa po szybach autobusu, na moście szaroi pusto. Nasamprsód szła piechota, bil werbel kościsty,Do ust podnieśli trąby, lecz fanfar me było. Księżyc stanął i patrzył:w pochodniach asystyPogrzebprzykrył sif mcą jak bratnią mogiłą. Patem szło konnewojsko, dzwoniły kopyta,l drugi werbel podniósł się z ziemi odgłosem,Dudnił grób i szumiała mogiłazakryta: To naród stąpał ciężko,szedł za swoim losem. Przycisnęłam dzwonek drzwi. Pela otwiera. Goście! Kto? Otrząsam beret z deszczu, twarz mammokrą, zdejmuję Śniegowce. Ze stołowego pokoju gwar głosów,rozpoznajęwysoki, sepleniący glos ciotki Kogdzi. Cała mokra! wydziwia nade mną Pela. Wszystkie loki sięrozkręciły. Staję w progu. Nit zauważona przyglądam się. Otuleni nagrzanąmuszlą pokoju, w opalizującym różowo świetlelamp,ujęci tą ramą,wydają mi się zastygli. Ale nie! Gestykulują nad stołem. Śmieją się,czegoś dowodzą, z czymś się nie zgadzają gwałtownie, bo otoojciecuderza płaską dłonią o stół i: ^ Kazimierz Wierzyński ^Idcnypochód. 341. Tylko bez paniki, bez paniki! CiotkaKogdzia przechylona, zaczepnie uśmiechnięta, puszystylok spadł jej na oko, a obok niej kolega ojca z pułku Siunek Machw mundurze kapitana. Lubię go, jego otwartą twarz, skośna bliznana prawym policzkudodajemu uroku". Przypomina wojenną historięSiunka: walki we Włoszech, w Austrii, w Rumunii, na Węgrzech,Lśnią jegobiałe, mocne zęby i mocny jest uścisk jego dłoni. A... a...a. wstaje, przesuwa krzesła. Prosimytu bliżejdo nas. - A co sięstało? pytam. Dlaczego bez paniki? Suwania, przesuwania i już jestem wkręgu,opleciona, włączona,bezpieczna. Na wprost mnie Halina. Odroku już w SzkoleDziennikarskiej. A obokciotkaWładka. Przyjechała tu z Lublinaodwiedzić Halinkę. Pali cienkiegopapierosa, cała w'dymie, nadstawia policzek do pocałowania. To ty nie wiesz, co się stałomówi Halina. Nie widziałaś gazet? Nie! Cały dzień siedzę wszkole. A co? Wojska niemieckiewkroczyły do Austrii. Taaak? I co? Imoże być wojna? Czuję dłońKogdzi na ramieniu. Blisko jej roziskrzone, zielone oczy. Twój ojciecmówi, że nie. Powtarzam twarzojca poważna, cienie w bruzdach biegnących od nosa do ust razjeszcze powtarzam, nie róbcie paniki. Tojest wewnętrzna sprawa Austrii. A ja uważam mówiSiunek że jeśli cośbędzie, to na granicach. Spoglądam naojca, na Siunka. Obydwaj w mundurach. Oficerowie. Więc wiedzą. Na pewno wiedzą. Więc dlaczego ten niepokój,wewnętrzne drżenie? Ach,jestem zmęczona. Mogę sobiewziąć pączka? Zaczekaj mówi matka zjesz najpierw zupę. Dobra,szczawiowa zupa, świetnie ci zrobi. Strasznie długo wysiadujesz w tej szkole. Ale dlaczego pytam tak nagle,bezniczego wkroczyli do Austrii? Matka wzruszaniecierpliwie ramionami. Denerwuje ją to, że nie jem zupy. 342 :, Bo ty nie śledzisz wypadków, zajęta jesteś w szkole. Wcale nielak nagle. Hitler zapowiadał oddawna. Prawda, pani Władko? Władka kiwa głową, wąska, kształtna głowa z gładko zaczesanymiczarnymiwłosami. Odchyla się do tylu, zaciąga papierosem,przymknięte do połowy powieki, wypuszcza dym nosem i ustami,jejpociągła twarzo skórze oliwkowego koloru przesłonięta Jest dymem. W tej chwiliwąskie wargi zaciskają się jakby w grymasieuporu. Ale zaraz spogląda na nas łagodnym wzrokiem ciemnych oczu, w którychtylko słodycz. I nie wiadomo, co prawdziwsze: grymas ust czy oczu. Jej wyraźny głos, troskliwie unosząc każdąsylabę, akcentując każde"l"i ł". Jest głosem kochającej swójzawód nauczycielki. Mówi wolno, jakby tłumaczyła dzieciom na lekcji: w przemówieniu wReichstagu Hitler wyraźnie oświadczył, żenapograniczuRzeszy mieszka dziesięćmilionów Niemców i że chcąwrócić do macierzy. Zaraz. kiedy to było,dokładnie. To było dwudziestego lutego mówiHalina. Władka obejmuje ją czułym wzrokiem. Spoglądam na Halinę; jak wyładniała! A co z Edwardem Bisem? Czy jeszcze zakochana, czy może tu, w Warszawie, znalazła sobieinnego chłopca? Tak mówi Władka masz rację, naturalnie. Po tym przemówieniu w Reichstagu można się byłospodziewać, że coś knuje. Noi już 11 marca zajmuje Austrię. Wladkarozkłada ręce z dłońmiwywiniętymi do góry. Jakby mówiła: no, widzicie! I Jeszcze śmiejesię cicho ' wkracza tam, żeby zapewnić spokój. No, to jużjest bezczelność. Tylko Halina uderza łyżeczkąo spodek. Jakbyprosiłao głos tylko ja nic z tego nie rozumiem. Pancernekolumny niemieckiewjeżdżają do Wiednia. Hitler triumfująco przyjmuje defiladę/Proklamuje włączenie Austrii do Rzeszy. Wiadomo, że to jest gwałt,bezprawie, krzywda. A świat nic! Gniew, zniecierpliwienie w głosie Haliny podniecamnie. Dobrze,ze to powiedziała. I jaka wewszystkim zorientowana. To pewnie taSzkołaDziennikarska. Spotykam się tam z nią czasem przed długim,nowoczesnym budynkiem na opadającej ku Wiśle ulicy Rozbrat. Oprowadzamniewtedy po szkole, pokazuje klasy, namawia: Przyjdź na jakiś wykład, bo nic nigdynie wiadomo, a możezapiszesz się na przyszłyrok. Przymruża teraz ciemne krótkowzroczne oczy i odchylasię w tył,spoglądającna Siunka. Jej małewypukłe wargirozchylają się i widać 343. drobne zęby. Patrzy na niego, jakby pytała: no i co ty na to, oficerpolski? Jem wolno kwaskowatą szczawiowązupę i obserwuję Siunka. Jegotwarz, szeroka,ogorzała, niebieskie oczy przejrzyste. Jest to twarz,która niczego nie kryje, bo jeśli "tak", to "tak" a "nie", to "nie". Żadnego cieniowania,dyplomacji, skrytości. Wszystko jak na dłoni. Widzę, żepodoba mu się ta oburzona młoda dziewczyna. Nie jejoburzenie,ale ona, jej zaczerwienione policzki,rozchylone wargii zmierzwione włosy, które teraz poprawia, ściągając je w węzeł nakarku Panno Halinko, panno Halinko, przecież nie możemy zarazogłaszać mobilizacji. Pelastoi w otwartych drzwiach pomiędzy pokojem a korytarzykiem prowadzącym do kuchni. Czasem porusza wargami, jakbychciała coś powiedzieć. Półuśmiech na jej okolonych ciemnym wąsikiem ustach. Jej dom rodzinny daleko, nad granicą zachodnią. Pela'zna dobrze język niemiecki. Halina wzruszyłaramionami, jej podniecenie opadło. Patrzyprzed siebie teraz,przygląda się wiszącym nad kredensemobrazom,ale znów potrząsa głową, otwiera usta, a. wtedy Pela nagle, niespodziewanie przysuwa się do stołu. Oni się gowszyscyboją. A tu, wWarszawie, nikt nie znaNiemców. Mnie rodzice opowiadali. Mówili, nie daj Boże, żebyjeszcze raz. Zażenowanaswoim, wystąpieniem, bierze mójpustytalerz po zupie i wycofuje się. Ale Halina chwytają za ramię: Pelu, Pelu, to co. Peli rodzicemówili, że co? Mówili Pela unosigłowę i spotyka wzrok nas wszystkich mówili,żeoni, te hitlery zrobią, co będą chciały. Popycha łokciemdrzwi iwychodzi. Cisza. Dym papierosów. Panika mówi ojciec najgorsza jest panika. .Zęby Siunkabłyskająw uśmiechu: Niechspróbują! Przegonimy ich jak bolszewików w dwudziestym roku; Ojciec unosi brwi wgórę, lekkieskrzywienie warg. Jest to znak, żezanosi się na żart. Jak jużo dwudziestym roku,to może opowiesz, Siunek, jakdostałeś Virtuti. E, no wiesz, co tu opowiadać! Toklacz dostała, nie ja Niech panopowie, panie kapitanie! 'ciotkaKogdzia potrząsarudawągrzywą. iSfeek rozkładaręce. A zaraz Halina i ja zaczynamy nalegać: '^lig^. Miech pan opowie! Niech pan opowie! ".i-S-ftosimy'. Ciotka Władka pochyla się nad stołem jakby yjttenie. '''- No,'Siunek! mówi ojciec co się tak dajesz prosić! Twarz Siunka zwesołejnagle zamyśloną, jakby szukając zdarzeniavipamięci natrafiłna coś, czego przywoływanie jest bolesne. Czyżby' mi się zdawało, że oczy mu zwilgotniały, a może to tylko blasklampy? Ale nie, uśmiecha się izaczyna mówić wolno, jakbyostrożnie, Miałem klacz. Ze sławuckiej stadniny na Ukrainie. Tostarastadnina, własnośćSanguszków,jak jeszcze byli książętami litewskimi. Sprowadzali do niej ogiery arabskie. I ona, Hanka się nazywała,miała pewnie w sobie krew orientalną. Narowista była, trudna,twarda wpysku, ale piękna. Kasztanka. Grzywka jak u młodejdziewczyny, gwiazdkę białą miała na czole. A jak się śmiała! Szczerzyła zęby, potrząsała bródką, chrapy jejdrżały, rżała radośnie i taktymi przednimi nóżkami przebierała. Baletnica. / Siunek nie patrzył na nas,tylko przed siebie. Twarz mu jaśniała,na ustach uśmiech lekki, a cały, jakby się uniósł,odmłodnial. To był rok dwudziesty, wojna z bolszewikami. Jadę na patrolz moim oddziałem. Drogą na skrajulasu jedziemy stępa. Z daleka,tam gdzie pierwsze chałupy wsi, widzę wychodzątabory nieprzyjaciela. Dreszcz po nas przeleciał. Sprężyliśmy się. Trzeba decydować. A tu nagle wiatr od lasu i gałązka spadla na drogę pod kopyta -Hanki. Spłoszyła się. Przysiadła na zadzie. Stanęła dęba. Zerwałasiędo przodu. A wszystkie konie za nią. Ułani dobyli szabli. Krzyk: hurra! I do ataku. Byłato brawurowa szarża natyty wroga. Zaskoczenie nieprzyjaciela. No i odwagamego oddziału doprowadziła doważnego w tamtej chwili zwycięstwa. A coz Hanką, cosię z niąstało, panie Siunku? Patrzę naSiunka. Nie odpowiada. I dopiero po chwili, jakby nie ten sam głos. Westchnienie, Hanka. ranili ją później szrapnelem. Sam jąmusiałemzastrzelić. Ciężkie to było. Płakałem. A córkę mówi mój ojciec nazwał Hanką. Po tej pięknej'klaczy. Siunekkiwa głową. I znów błysk śnieżnych zębów i oko przymrużone filuternie w stronę Kogdzi. AKogdzia poprawia włosy kołouszu delikatnymi muśnięciami palców. 344345. Ślicznie pan to opowiedział. Prawie się popłakałam. Kogdzia uśmiecha się. I cóż może na to poradzić, kiedy każdy jej uśmiechzaczepny, kokietuje. Najmłodszasiostra mojej matki. Czy to moż-liwe, aby była także siostrą Grykni? Onai Gryknia dwa światy. Ale jako siostry wczymś muszą być podobne. W czym? Gryknia pirat. Przypasać jej kindżał do boku i dać chustkę apasza na głowę,a stanie na dziobie okrętu i zaraz zacznie dyrygować: tam! Tędy! Hej, uważajciena cargo, bo rafy koralowe! A teraz marsz mi doszorowania pokładu! Iniech np ktoś spróbuje się wymigać- Wyciągnie w góręramię gestem groźnego proroka: przeklinam! A Kogdziaszczebtotka, kokietka, przymilna, opięta w cienkąwełnę, kołyszesię na wysokich obcasikach. Ale rozzłościć ją: kocica. Rzuci sięz pazurami, parska, pluje. A w kuchniartystka. Owocowe serki,orzechowe torty, kotleciki ala volaiile, suflety imusy, galaretkii Rurce. Grykniastwierdza poważnie, unosząc brwi: Uczciwie przyznaję, Kogdzia z tym gotowaniemwrodziła sięw naszą babcię Katarzynę. Ale zachowania Jej nie pochwalam. O,nie! On, ginekolog,dobrze zarabia. Rozpieścił ją. Rozpuścił. Co onarobi? Jakie ona może mieć zmartwienia? Tylkostale słyszę; tu jeździ,tam jeździ. A te różneflirty? Już my dobrze wiemy. Czas, żeby sięopamiętała. Zamyśliłam się nad ciotką Kogdzia. Lubię ją. Cieszę się, że sprowadzili się z Leszna, z Poznańskiego, tu, blisko, na Saską Kępęi naulicę Obrońców. A tymczasemKogdzia, Halinai Siunek politykują. Znów wrócili do sprawy wojny. Wojnal mówi Siunek. No nie! Nie! Tadzik ma rację. A jeżeli coś wybuchnie, to skończy się na potyczkach na granicach. Wszyscy wiemy dobrze, że Hitler się zbroi. Chce stworzyć z Niemiecdominującą potęgę w Europie. Ale my się też zbroimy. Cały COPpracuje dla wojska. Tadzik jest w ministerstwie, więcsię doskonaleorientuje. Ciotka Władka postukuje papierosem o stół. Ojciec podnosi się,pstryk zapalniczki, podaje ogień Władcę. Ona zapala papierosa,kiwając głową w podziękowaniu. I smugi sinego dymu. Cały pokójpełen dymu. Wszyscy mówi Władka - tak otej wojnie. A to jest, jak pansłuszniezauważył, a jak twierdzi n'asz rząd, wewnętrzna sprawaAustrii. Mnietylko mówiojciec ta proniemieckapolityka Beckanie za bardzo się podoba. Co wuj Stefan sądzi,co mówią w senacie,pani Władko? 346 /Stadkastrząsapopiół z papierosa do podsuniętej przeze mniej^elmczki. '"" Beck taką prowadzipolitykę, jaki Anglia. A Anglia uważaNiemcy za przedmurze Huropy przeciwko bolszewizmowi. Jednymsłowem, Angliizależy na silnych Niemcach. Halina poprawia szpilki w upiętych na karku włosach. Trzęsieprzy tym głową,z czymś sięniezgadza. I nagle głośno,uderzającpięścią w stół: Ale my nie chcemy silnych Niemiec! Oniz tym swoim Łe6en^-raum już nas wypychaj ą z Gdańska. Już wyciągaj ąłapę po korytarz. A coPolska będzie znaczyła bez morza? No, to niech będzie wojna! Pokażemy im, że i myjesteśmy silni. Prawda,panie kapitanie? Racja! mówi Siunek. Ojciecunosi oczy w górę: Poszaleli! Wcale nie! wybucham naglei niespodziewanie dla samejsiebie. Jak chcą wojny, to my im pokażemy! - Coty impokażesz mówi ojciec. Nic nie wiesz. No,to już dość otej wojnie uśmiechasię Władka i znów głosdobrej nauczycielki, słodycz spojrzenia. Zaperzyły siędwie kozy. Och, wy, dzieci! Żadnej wojny nie będzie. Nikt nie chce wojny. A jasię chciałam spytać, czy Boga przyjedzie wtym roku na Górkę,Bowiesz, my pojedziemywozami na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie. "Kiedy,ciociu? W lipcu, tak w drugiej połowie. Iwiesz, dopytywali sięo ciebiez Brzozówki. Kto? A nie udawaj, wiesz, kto. Kto zeszłego lata przyjeżdżałdonaskonno z Brzozówki? - Ciociuuuuu. A... a... a... białe zęby Siunka,przymrużone oko. Do nasteżzapraszamy, do Trok. Piękne mamy jeziora,lasy. Przyjadę! Ale to chyba dopiero po maturze. Bo zaraz w tymroku jedziemy na wycieczkę szkolną do Krakowa, Wieliczki idoKatowic, a potem trzeba się powoli zabierać, przygotowywać, tylemam jeszcze czytania. A co chcesz studiować? pyta Władka. Przestrzeń życiowa, jedno zobiegowych pojęć hitlerowskich (niem. ). Zastanawiam się, namyślam, tyle rzeczy chciałabym studiować,cały nie odkryty świat. Wtedy słyszę niespodziewanie glos ojca: Myśleliśmy, projektowali, żeby Bogę wysłać na rok do Francji,żeby się nauczyła lepiej języka i może, kto wie, tam zaczęła studiować. I nic mi nie powiedziałeś! wołam. Ja nic jeszcze o tym nie wiem. A ja mówi Halina może też się z tobą wybiorę. Imożena jesieni trzydziestego dziewiątego roku pojedziemy. Październik. Ile odcieni złotal Nad strumieniem bladokory jaworz czupryną koloru dorodnej słomy. A tuż zlotordzawe klony. Czerwonozłote drzewa dogwoodu. Rudzieją ciężkie, wiatrochronne sosny,pleczaste olbrzymy przygięte północnymi wichrami. Tulipanowcezanurzone w gorącym złocie. I nawet uszate liście wybujałych, łopuchowatychchwastów przyoblekły się w dostojna purpurę. Tylkoświerki, błękitne na zielonych jeszcze trawnikach,nie poddają sięnakazom jesieni. Drzewo lasów Wschodniego Wybrzeża to soczysteholly, ostrokrzew o sztywnych, kolczastych liściach. Niedługo jegoczerwone korale przyozdobią Bożonarodzeniowe wieńce, którezawisną na drzwiach i nad kominkami. A magnolie, jakże zielonosoczyste i całeobsypane grubymi pączkamisą zapowiedzią wczes. nego, obfitego kwitnienia. Mdlejące w sierpniowych i wrześniowychupałach pelargonieożyły. Wyprostowały się łososiowe, czerwonei wiśniowe buldeneże, ich okrągłe liście przerastają drewnianedonice. Takie słabe do niedawna niecierpki, zwane tu impatients,opłaskich koronach jak szeroko otwarte, zdziwione oczy wysypałysię wzdłuż trawników. Spojrzeć z daleka: dywan zielony trawy,haftowany kwiatowe na brzegach. A gdyby tak przejechać się highwayem\ Małe chryzantemki, nazywane muiftSy rozsiały siępo całymmieście i okolicach: przed cottage^ami, na balkonach, przed małymidomkami na Pelis Point koło zatoki złote i różowe, białe i rdzawe,żółte, koloru miodu i październikowych liści. Wzdłuż szosy wyrżniętej w wąwozie, wiodącej na północ poprzez dolinę Dulaney, zboczaporośnięte klonem, głogiem, drzewamidogwoodu^ gdzieniegdzie białym orzechem i wysokim tulipanowcem, zakwitły, całe w złotogłowiu. Ta wspaniałaparada jesienna będzietylko do pierwszychdeszczy,do targających wiatrów wczesnego listopada. Rano ostrykrzyk dzikich gęsi. Na porcelanowym niebie widać ich ciemny, długi 348 i. Nad wieczoremnie słychać już świerszczy, pogasły lampy:ojańskich robaczków. Nocą miękko, przeciągle nawołują puee, tokują namiętnie jak gruszce. ;;;.Ńie,' Ameryko, nie jesteś tylko nowojorskim Broadwayem, dziel'^tSefl emigrantów na Greenpoint, cuchnącą kolejką podziemną czy^ftłoezoną, zaśmieconąw rush hmr ulicą nowojorską. Nie jesteś^"wyłączniemiastami o sztywnych szyjach wieżowców: Chicagoi Pittsburgh, LosAngeles, Boston i Detroit, Nie jesteś dolarem aniceną,jaką płaci się zadolara. Jesteś także gałązką soczystegoostrokrzewu z wpiętą w nią czerwoną jagodą października, poczerwieniałym jesiennie, niegroźnym już palczastym liściem trującego bluszczu, czerwonym piórem kardynała wsuwającego w otwartydzióbsamiczki małą, tłustą dżdżownicę. Jesteśrównież tym wszystkim, cotak trudno,tak oporniedostrzegamy. Bo ileż trzeba czasu, aby. 'nauczyćsię dostrzegaćkrople czerwonych jagód na gałązce ostrokrzewu albo przesłoniwszy oczy dłonią zamyśleć się nad przelotemklucza dzikich gęsil W październiku tego samego roku, w którym latem wybraliśmy sięna wycieczkę w Góry Świętokrzyskie, jechałam pewnym wczesnympopołudniem do Ali. Z prawobrzeżnego, południowego krańca Warszawyna lewobrzeżny, pólnocno-zachodni koniec miasta to caławyprawa. Z przystanku na Rondzie Waszyngtona widać pożółkłe i poczerwieniałe wierzchołki topoli i kasztanówparku Paderewskiego. Lubięspacerować alejami parku i zbierać kolczastekule kasztanów albo, -siedząc na ławce, przyglądać się, jak topole odbijająsię w jeziorku. Wskakujędo tramwaju. Jadąc w stronę s'ródmieścia,"obejmujęwzrokiem Wał Miedzeszyński, pawilony na plaży, domki i drzewa Czerniakowa. Ala mieszka naŻoliborzu. Trzeba się przesiąść do innegotramwaju na ulicy Marszałkowskiej. Wychylam się na przystanku; wypatruję, czy nadchodzi ten tramwaj. A potem szybko, żeby złapaćmiejsce przy oknie. Iznów patrzę naulicę, na sklepy, na domy. Objeżdżamy doplacu Teatralnego. Teatr Wielki. Za każdym razem,gdy mijam ten gmach, przypominami się pierwsze oglądane tuwidowisko. Pamiętam nawet, gdzie siedziałam: w pierwszym rzędziena balkonie. Miałam dwanaście lat. Wróciłam oczarowana, półprzytomna. I jeszcze teraz widzę przed oczami tamte sceny z Krakowiaków i górali. Długi budynek GaleriiLuxemburg i już wjeżdżamyw Godzina szczytu (,ang. ) 349. dzielnicę żydowską. Mijamy ulice Bielańską, Nalewki, Gęsią, Miłą,Niską, Długą, Hipoteczną, Swiętojerską, plac Muranowski. Wszystko znane mi z wypraw z matką do hurtowni. Sklepy mają podwójneszyldy, polsko-żydowskie, a czasem tylko żydowskie. Tłok, pośpiech. Sklepy, sklepiki, kramy, handlarze uliczni, handlarki zkoszami sprzedające obarzanki. Poznałam przesmyki i bramy, którymi przedostawałyśmy się do hurtowni materiałów, futer, skór,koronek, nici, guzików, sztucznej biżuterii i pasków. Matka znaładobrze przejścia: sienie, w których było mroczno, a przejść dalej,pchnąć drzwi i już wyłania siębogactwo jedwabi, welurów, aksamitów. Wspinała się po schodach, pukała do prywatnychmieszkań. I zaraz zapraszano ją gościnnie: No i jak judzie, pani Zuska? Wczęści mieszkania hurtownia. Matka dotykała z rozkoszą mięciutkich wełen, puszystych, grubych na płaszcze, cieniutkichnasuknie,twardszych na kostiumy. Zachwalania, przysięgi, że czysta, najczystsza wełna. Matka mnie materiał w dłoni: rozprostuje się? A teraztargi! Cofania się, próby wychodzenia z hurtowni. Zatrzymywania. Fascynuje mnie ten ceremoniał targów. Wydaje się, że już nic z tego,że wszystko skończone, a tymczasemto tylko manewr, tylkostrategia. Z okna tramwajuprzyglądamsię Nalewkom. Mężczyźni w długich, czarnych chałatach, brodaci i pejsaci, w jarmutkach. Czasemprzejdzie ktośw kapeluszu, z długąbrodą, pewnie rabin. Kobietyotulone w wełniane szale,w chustkach związanych ciasnoalbo tylkow perukach. Wszyscy śpieszą się, przepychają,jakby mieli spóźnićsię na pociąg. Na rogach małe grupki ciemnych długichchałatów. gestykulacje, podniecone rozmowy. O dzielnicy żydowskiej mówiliśmy: Nalew. ki. Jedziemyna Nalewki. Dopiero później, gdy dokołatej dzielnicy Niemcy postawią mur, odgradzając ją od resztymiasta, do naszego słownika wejdzie nowy, obcy i groźny termin: getto. A po latach w Ameryce zaczną mi mówić, że Żydziw Polscemieszkali w gettach! W Lublinie mieszkali "za Krakowską Bramą",w Warszawie naNalewkach-Były to przede wszystkim dzielnice handlu, dzielniceubogich Żydów,gdyż inteligencja żydowska mieszkała we wszystkich częściach miasta. Przechodząc Nalewkami, nie czułamobcości,tak zapamiętanej ze spaceru na deptaku w Krynicy. Tam czarne,szerokoskrzydłe, egzotyczne, zapatrzone w siebieptaki. Świat obcy,nieprzystępny. Tu integralna część miasta,w którym sięwychowałam. Motyw z krajobrazu Warszawy. Arteriakrwiobiegu stolicy. 350 jgyzeiechaliśmy już Nalewki. Widać Dworzec Gdański, dalej(,'itl. ynek Cytadeli,most kolejowy. Wysiadam przy Alei Wojska Polsldt^ó. Stąd jużpieszo, blisko. Na cichej, zadrzewionej uliczce otowona ogrodem willaRichterów. Dzwonię dodrzwi. OtwieraojciecAfi. A, jak się masz. Boga! pochyla się i całuje mnie w policzek. Drapią jego wąsy i mała bródka. Jest starszy odmego ojca, rozło. źysty, ze skłonnością do tycia. Przygląda mi się spod oka, unoszącjednąbrew do góry. Jest to pozycja łagodnie-żartobliwa i w tymojciec Ali przypomina mi wuja Jasia,tylko jest od niego niższyi teższy. Dobry wieczór,jianie pułkowniku. Nie tytułuj mnie mówi ojciec Ali nie trzeba. Ujmujesię jednąręką pod bok,pochyla, przygląda. Poznać cięnie można,tak wydoroślałaś. Ala wyskakuje zza plecówojca. Rozgrzana, zaróżowiona, inna niżw szkole: Bo ona sięteraz tak czesze. Widzisz, jakie ma loki nad czołem! Loki, nie loki. Ja się natym nie znam. Widzę tylko;wydoroślała. Ojciec Ali wiesza mój płaszcz i uchyla szerzej drzwisalonu. Prosimy. ' Chodź najpierw do mnie na góręAla ciągnie mnie za rękę. Przez uchylone drzwisalonikuwidać grupę rozdyskutowanych młodych ludzi. O coś się spierają. Brat Ali podniósł rękę, ukłonił się. I jasny blondyn obok niego też się skłonił. Poznaję, to Sławek. I wiem teraz, że to dlatego Ala taka promienna. A tentrzeci? Mój brat stryjeczny mówi Ala. Jerzy Richter, Poznaszgo, zostaje na obiedzie. Pokój Ali prześwietlony słońcem. W ramie okna czerwone liściedrzew. Na trawniku dorodny krzak złotych georginii. Uważaj na moje kaktusy! Uważam! Uważam! odsuwam się od szerokiego parapetu. Ale już się pokłułam. No, widzisz mówi Ala a nie złamałaś tam jakiejś gałązki? Ogląda troskliwie kolczaste kulki, okrągłei owalneblaszki, podnosi doniczki gałązek, niby to niewinnych, a najeżonych skryciebrunatnymi kolcami. Państwo liliputów, Ala jakdobrotliwy Guliwer. A czy jej czasem nie zwiążą? Czy jej nie unieruchomią? Pelamówi, że hodowla kaktusów to zapowiedź staropanieństwa. Ach,głupstwa! Kusi mnie, żeby powiedzieć toAli. Cofam się:nie! Nie 351 ^. teraz, kiedy na dole Sławek. Raz go tylko widziałam, ale wiedziałamnatychmiast. Alawtedy zakwitła, zobaczyłam ją inaczej. I teraz tosamo. Poszerzają się oczy i twarz zaróżowiona, ale tak, jakby padł nanią odblask świecy tajemniczo. A w głosiedelikatnedrżenie,kiedyteraz, zwracając się domnie,mówi: Trzeba zejść na obiad. Chceszumyć ręce? Nie zmieniasię tak przecież, kiedy razem uczymy się historii. Niezakręca włosów, które teraz jak lokipazia spływają miękko aż doramion, Ala niezwierza mi się, a ja nie pytam, wyczuwając niedopowiedzenia i obawiając się, że może nie wszystko jest tak, jak bypragnęła. Schodzimy na dół. Dom szeroki, przytulny, kołysze się jak łódźprzycumowana w bezpiecznej zatocenie nawiedzanej przezburze. Poprzez wysokie szklane drzwi odogrodu światło wypełnia pokójstołowy. Nakryte już doobiadu na owalnym stole. No, chodźcie, dziewczynki. Tomatka Ali. Spoglądanamnie ciepło poprzez binokle. Wydaje mi się dużo starsza odmojejmatki. Szczupła,wyprostowana, w bluzce zapiętej pod szyją, obejmuje teraz Alęramieniem; Zawołaj chłopców, Alusiu. Ojciec Ali wkraczapierwszy. Stwierdzam, że Ala jest podobnadoniego. Tylko usta,które wuśmiechu odsłaniają rąbek dziąseł, wzięłapo matce. Inżynier Richterpociąga nosem. Zerknięcie na stół. Smakosz, Emerytowany pułkownik, jest teraz w zarządzie miasta. Luźna,rozpięta marynarka, pod nią kamizelka. Stoi zwrócony do mnieprofilem, pochylony wyczekująco wstronę drzwi saloniku. Jesttoprofil Ali. Lekko garbaty nos, wysokie czoło. No, chodźcie,chodźcie! woła. Obiad na stole! Spogląda na żonę, wzruszaramionami. Rozgadalisię, rozpolitykowali. A o czym? No,o tym Zaolziu. Ojciec Ali odsuwa krzesło. Proszębardzo! zwraca się do mnie. Izaraz zapełniają się miejsca przy stole. Siedzimy ciasno. Liczę: jest nas dziewięcioro, bo jeszcze kuzynka Ali, Zosia,która pomagaprzy gospodarstwie. W okrągłej pękatej wazieparuje zupa. Podnosząc łyżkę doust, spoglądam na Witolda, Jerzego i Sławka. Opalenijeszcze,włosy spłowiale od słońca. Patrzę na pochłoniętego smakowaniem zupy pułkownika Richtera, spotykam jego wzrok, uśmiechamy się. Jak dobrze, że przyszłość jest przed nami zakryta. 352 o później, na początku latczterdziestych, wróżka odczyta jąBfcAli i moich. A teraz tylko aromat pomidorowej zupy. Zryżem,^^^mietaną. ,^-K-;- Wyśmienita! Pułkownik wyciera usta serwetką. Ogarnia. StaS spokojnym, sytym spojrzeniem. A wiesz, Sławek mówi Ala że Boga miaław szkoleprzemówienie o Zaolziu. Sławek odsunął talerz. Założył przedsobą ręce, chłodny, skoncentroDyany wzrok na mnie. Twarz ma mocną, zwartą jak pięść. Szczupły. Niższy od obydwu Richterów, wydaje się silniejszy odnich. I co panipowiedziała? Terazwszystkie oczy na mnie. A we mnie panika: uciec! Alboschować się pod stół. Nie! Muszę dać sobieradę. Tu jednaktrudniejniż na sali gimnastycznej, gdzieobok dyrektorka podtrzymuje swojąmtrsową postawą, że "tak to, tak". Biato-granatowe owieczki niemają głosu, tylko zbite wgromadę czekają, kiedy skończę. Tu inaczej. Pytają o moje zdanie, o moją opinię. I to agresywnie: Coparu powiedziała? - Zaczęłam od opisu sytuacji w roku 1918. Wtedy obydwapaństwa, Polskai Czechosłowacja, odzyskały niepodległość. I wtedyPolska Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego i Czeska Rada Narodowa podpisały układ5 listopada 1918 roku, że ziemie wobrębieBielska, Cieszyna i Frysztatu przypadnąPolsce. Sławek kiwa się nadstołem. - Dobrze się pani nauczyła historii, ale to historia. Witold kładzie palce na usta: Cicho. nie przerywaj. Potem zastanawiamsiępotem mówiłamo roku dwudzie^y^i że w czasie wojny bolszewickiej wojska czeskiezaatakowałyoddziały polskie, że ta napaść w chwili tak ciężkiej, tak przełomowejdlanaszego kraju, to był cios w plecy. No, proszę! Sławek bębni palcami po stole. Uczą nasząmłodzież szkolną sloganów. Czy pani wie, że wtłoczylipani do głowyslogan: "zdradziecki cios w plecy zadany Polsce przezCzechy". A myco zrobiliśmy2 październikatego roku? "" Odebraliśmy swoje ziemie! to Jerzy, stryjeczny brat Ali. Jestmłodszyod Witolda i Sławka, dopiero dwa lata temu zdał""turę. Jasna głowa,pod gładkim czołemoczy słowiańskie,przekomarzający tongłosu,ale usta, widzę, zadęte. s.. 353. To nie był czas na odbieranie naszych ziem. Spokojnie Witold klepie Sławka po ramieniu. Nie tak ostro. A czy ja się mogę wtrącić? Pułkownik Richter przechyla się wmoją stronę. Proszę bardzomówięja już i tak nie mam głosu. To teraz panSławek i pan Jerzy, O, co to, to nie! Zarazprelegentce głos zwracamy. Tylko jakostarszy chciałbym przypomnieć debatującej młodzieży, że konferencja w Monachium zapowiedziała: jeżeli w ciągu trzech miesięcy pułkownik Richter podnosi palec do góry, potrząsa nim trzechmiesięcy, powtarzam, sprawa mniejszości polskiej nie zostanie uregulowana w drodze porozumienia Praga-Warszawa, to zadecydują o niej. No, wiadomo! śmieje się Jerzywiadomo, Hitler by zadecydował. Zagamąt sobie Zaolzie. Nie! Sławekkręci głową. Nie! To był rozbiór Czechosłowacji. I my, Polacy, razem z Niemcami wzięliśmy w tym udział. Czy wiecie pochyla się nad stołem i patrząc nanas, mówi głosemzbliżonym do szeptu czy wiecie, że kiedy ich czterech, Hitler,Mussolini,Chamberlain i Daladier, zasiadłow Monachium podpisywaćrozbiór Czechosłowacji, to wkalendarzu zabrakłoatramentu? Podniósł głowę. Oczy z niebieskichściemniały mu wfiołkowe. Alawpatrzona w niego, póluśmiechnięta, kiwadelikatnie głową, jakbygodziła się ze wszystkim. Co to państwuprzypomina? Jaki okres z historii Polski? Jerzy wzrusza ramionami. Witold spod oka przygląda się Sławkowi. A ten znów do mnie: Ico pani jeszcze powiedziała? Powtórzyłam Jeszcze słowa Piłsudsldego, że nic o nas bez nasiże w przełomowejchwili sami powinniśmy o sobiedecydować. Zresztą Polska nie chciałakonfliktu terytorialnego. I wierzy pani, żeto było słuszne? Tak. A wie pani, żeCzeszki chodzą w żałobie? Nie wiem. A co ty myślisz, Alu,czy postąpiliśmy uczciwie? Nie wiem. Jakto nie wiesz? Witold zrywa się z krzesła. Co ty opowiadasz? 354 "TO Alu. Alu. Jerzy spogląda na nią, kręci głową. SaNo, teraz nie wiem, bojak Sławek twierdzi, jak Stawek terazwjSBinaczył. ;:: J^JaltaAli nie odzywa się. Pouśmieszku wokoło ust, po skrzywieniu, źairużeniu oczu, widać, co myśli, jak reaguje. Od czasu doczasu^bgl^dają na siebie, ona i Zosia. Kiwają głowami pobłażliwie, jakbymówiły:dajmy się im wygadać. A teraz matka Ali rozgląda się. Można już podawaćpieczeń? Chwileczkę pułkownik Richter powstrzymuje jąruchemręki chwileczkę, tylko coś jeszcze chciałem powiedzieć. Więc tak. Sławek mówi:rozbiór Czechosłowacji, ale gdyby Czesi nie zgodzilisię na rozkazy monachijskie, gdyby rozpoczęli walkę w obroniekraju. Jerzy podskoczył, zaklasnął w ręce: O, to właśnie, to, stryju. Polacy by się nie dali. My byśmy nieprzyjęli takiegodictum. Pozwól, Jerzy, że dokończę. Czesi mieli trzydzieści dywizjiwojska. Moglisię bronić. Polska natychmiast by pomogła. Wiedzielio tym. Ale nie mieli odwagi. Podpisali. Polska to za mało, panie pułkownikuStawek już spokojniejszy, ochlódł. Tylko czoło zmarszczone i mówi wolno, namyślasię. Bo gdyby Francja i Angliaprzystąpiły,i na dodatek Polska, daliby -, Niemcom radę. Ałe Czesiwiedzieli, że Francja ani Anglianie ruszysię. Tak, twierdzę raz jeszcze, w tej sytuacji tobyło z naszejstronydobijanie śmiertelnie rannego przeciwnika. Nie przegadasz studenta. o, co ja mówię, asystenta w SzkoleNauk Politycznych Witold śmieje się, a widzę rad by już skończyć: tę debatę. ^, Jerzy kręci głową i znów ma ten uśmieszek, grymasuparty na^wargach: ajawiem swojei nikt mnie nie przekona. Tylko Sławek. ^ zamilkł. Jakby nie tu, wyobcowany. WzrokAli przynim. Zachwy' . cony, uległy. - " Notomruga na żonę pułkownikRichtermożemy chyba,jeśli pozwolisz, tę pieczeń. -.;; Naturalnie. A chłopcy jak? Gotowi? ; Gotowi! odkrzykują Witold iJerzy. A ty, Sławku? Sławekprzeciera palcami czoło: ; Tak, tak, przepraszam Rozkłada ręce. Już nie będę. 355 aS.. Ala rzuca mi triumfujące spojrzenie. Wiem, comyśli: widzisz,takion jest. I właśnie takimi się podoba. Ma swoje własne zdanie. Potrafiim się^przeciwstawić- Prawda, Jaki wspaniały! Stół wydaje się scenerią tylko dla nich dwojga. Połączonych, scalonych lojalnością: jego dla tak właśnie pojętego honoru, Jej dla niego- Rozpoznaję tenukład: oni dwoje przeciwko całemu światu zgromadzonych w pokoju. Oddaleni, trzymają sięza ręce. Leszek spogląda naAlę, atak,Jakby mówił:dziękuję. A ona odchylonaku tyłowi, przymyka oczy,uśmiecha się. Jak to Jest myślę tak się kimś zachwycać, takulegać, poddawać się bez śmiechów, żartów,droczeń, a tylko zpowagą aż uroczystą? Czyonasię wnim kocha? Czy to jest miłość? Roztarty w palcach liść bzu pachnie gorzką nowością wiosny. Tobyło wczoraj, adziś,odwracając się od zbyt ostrozatrzaśniętychdrzwi mieszkania,spostrzegam zdumiona krzak wtulony w rógogrodowego murku, cały w liliowej pianie. Bez zakwitł! Jestempółprzytomna tej wiosny. Życie przepływa obok mnie, tworzy sięhistoria, a Ja tylko: daty, wykresy, nazwiska. Studiuję plany potyczeklegionowych, różnice w konstytucjach z dwudziestego pierwszegoi trzydziestego piątego roku. Klasycyzm, romantyzm, pozytywizm,Młoda Polska. Powtarzam poezje Racine'a i Verlaine'a, skandujęw drodze dotramwaju: Atqueita tribus et viginti plagis confossus est,uno solum adprimum ictum gemitu edito, etsi tradtderuni quidam MarcoBruto irruenti dixisse: El tu, filif Ale dziś, w trzecim dniu egzaminów maturalnych, odkrywamnagle świat: bez zakwitł! Nocą wybuchły tysiące bladoliliowychgwiazd. Ciężko obwisają kiście krzewu. OdłamuJę gałązkę, przytulam ją do policzka. Woń kwiatów przepływa przeze mnie. miłosnymdreszczem. Bez zakwitł. Wiosna. Ostatni dzień matury. Wyrywamsię, aby biec, ale nagle: pióro' Szukamw kieszeniach,w torebce. Zostawiłam wdomupióro. Naciskam dzwonek: raz, drugi, trzeci. W drzwiach Pela i matka. Co? Co się stało? Puśćcie mnie, zapomniałam pióra. O nie! tarasują sobą drogę. Nie wejdziesz! Niewolnowracać' Stój tu mówi matka gdzie to pióro? W mojej teczce. Ja wiemgdzie! Stój tu, nie wracaj się! "I tak został zakłuty dwudziestoma trzema ciosami. Wydał jęk tylko przy:rwszym uderzeniu, chociaż jest wersja, że powiedział do nacierającego Marka,. f..ti. T rv tvnnł" ['Fraompnt Swp rnni mżą: tłum. Lidia Winiticzukl. pierwszym uderzeniu, chociaż jest wers)a, ze powiedział ao nacierałaBmtusa: Ity synu! " (Fragment Swetoniusza; tłum. Lidia Winmczuk). 356 ,tójSSpokojnie na progu. Zabobon silniejszy od rozsądku! ^tóawybiega do ogrodu,trzyma w ręku pióro. Przymruża ciemne oko, unoszą się w górę twarde policzki koloru rumianychjabłek. :'' A zitam, panienka,nogę! Śmiejemy się. Biegnę. Rozpięty granatowy płaszcz, na rękawie czerwona tarcza z numerem 13. A terazpodejdźdomapy. Do której mapy, proszę pani? Po obu stronach tablicymapy. Na lewo mapa świata: nadmiar niebieskości irozczłonkowane, kolorowe plamypaństw. Tenmaleńki prostokącik to Polska. Dalej mapa Europy. Zielonyprostokąt Polski, wydłużony, nierówny, przybliżył się, urósł. I dalej zielona ogromna płachta nizin porzniętych ciemnymi zygzakamirzek. Podejdźdo mapy Polski. Stoję na tle zielonej przestrzeni. Pałeczka drewniana wręce. Nawprostmnie pochylona nieco postać nauczycielki historii i zagadnieńżycia współczesnego. Lubię ją i cenię jej erudycję. Jest docentemhistorii, entuzjazmujesię swoim przedmiotem. Patrzy na mnie ciepłymi oczami spod zrośniętych brwi, uśmiechnięta, jej ciemne włosynisko zarastają czoło, wiążeje w gruby luźny węzeł na karku. Tuż zaniądyrektorka, uroczysta, w czarnej suknii białym żabocie. Ksiądz,znudzony nieco, ziewnął dyskretnie. Nauczyciel polskiego pocieragrubą dolną wargę, marszczyczoło, wpatrzonywe mnieuprzejmie,bębni palcami po stole, ale myśli pewnieo czyminnym. Jest wizytator, którego nie znam,przyglądającysię nauczycielce historii imniena tle mapy. Zbili się w gromadę. Są turazem. A ja sama. Klasapusta. Przez uchylone okno na ulicę Mazowiecką wiatr przynosizapach ciastek. Boga mówi nauczycielkahistorii powiedz nam, co zdobyła Polska w dziedzinie politycznej, gospodarczej i społecznej odchwili uzyskania niepodległości. Po klęsceNiemiec mówię wycofane zostały dnia11listopada 1918 roku wojskaniemieckie z Kongresówki. Dzień tenodtąd obchodzimy jako dzień odzyskania niepodległości. Pokażgranice byłej Kongresówki. Dobrze. Słucham dalej. - Był tozaledwie początek. Po powrocie Piłsudskiego z Magdeburga Rada Regencyjna przekazała władzę w jego ręce. Nagranicach 357. młodego państwa trwały walki: z Ukraińcami o Galicję Wschodnią,z bolszewikami o Polesie, z Czechami na Śląsku Cieszyńskim, wPoznańskiem z Niemcami. Pokaż na mapie. Dobrze, proszę cię dalej. W Poznańskiem wybuchło powstanie 27 grudnia1918 roku,. usuwając Niemców. Ale dopiero 28 czerwca1919 roku Traktat"Wersalski wyznaczył granice Polski zNiemcami. Dyrektorka podniosła się bezszelestnie, na palcachwyszła z klasy. Odetchnęłam; nie boisię o mnie, wie, żeumiem. Nie czekając terazna wskazówki, pokazuję pałeczka granicedawnego zaboru niemieckiego i teprzyznaneprzez traktat wersalski. W kraju mówię dalejjeszcze niepokój: plebiscyty naŚląsku Górnymi Cieszyńskim, Warmii i Mazurach. Po uzyskaniuniepodległości i po ustaleniu granicprzeprowadzona została unifikacja wszystkich zaborów. Obszar państwa wynosi obecnie 389 720kilometrów kwadratowych. Mamy 35 500 milionów mieszkańców,wtym 25 milionów ludności polskiej. A poza granicami państwamieszka jeszcze 8 milionów Polaków. Profesor języka polskiego przeciągnął rękąpo zmarszczonymczole. Grube bruzdy przypominały koleiny nawiejskich drogach,rozmokłych podczas deszczu. Myślę: ostatni raz. Od jutra ani on, anidyrektorka, ani ksiądz nie mają nade mną władzy. A teraz mówihistoryczka wyliczkrótko najważniejszezdobycze gospodarcze Polski. Mówię i myślę jednocześnie, jak dobrze, że jeszcze w zeszłymtygodniu Alai ja powtarzałyśmy ten cały okres historii polskiej odroku uzyskania niepodległości. Nauczycielkapyta teraz o wypadkiniedawne. Recytuję daty paktów onieagresji, a kiedy dochodzę dodaty zajęcia przez Polskę Zaolzia, ogarnia mnie uczucie przykrości. To już wszystko. Wszystko? W oczach pytającej przekora. Przechylagłowęna bok, przygląda mi się. Dyrektorka wróciła już. Kiedy? Nic niesłyszałam. Takcicho. Wizytator podniósłgłowę, zaciekawiony. Nawet ksiądz ożywił się. Potarł nos. Duża dziura sterczy wyczekująco. Już się jejnie boję, już mnie nie straszy. Chciałam d zadać jeszczejednopytanie mówi nauczycielka. Orientujesz się dobrze w wypadkach historycznych, w sytuacjigospodarczej, ale chodzi miteraz o twój sąd, o to, co ty znając historięPolski myślisz. Przypomnę ci więc ostatnie wypadki. Bardzo niedawne. Bo to,co się stało wczoraj, już jest historią. 28kwietnia, awiając w Reichstagu, zerwałpakto nieagresji z Polską,ńska i przeprowadzenia autostrady przezwojewództwo. A zaledwie w zeszłymtygodniu, 5 maja, minister Becknym posiedzeniu sejmu powiedział, że Polska od Bałtykućsię nieda i. Jawiem! wykreykuję. I powiedział, że jest jedna rzeczlyriu ludzi inarodów bezcenna. Tą rzeczą jest honor. ' '-Wychyleni teraz ku mnie,ożywieni, wzruszeni: dyrektorka,ksiądz,wizytator wydobywający się nagle spoza zasłony okularówi profesor polskiego, pochrząkuje, poprawia kołnierzyk. Powiedz więcnam. Boga, czy ty myślisz,czy ty sądzisz,żebędzie wojna? Cofam się aż do ściany, aż tam, gdzie opiekuńczo rozwiniętazielona mapa Polski. Wojna? Teraz? Teraz, kiedy wszystko ma się dopierozacząć? Spotykam ichspojrzenia. Tyle latinwestowali wemnie. Czyżnie nauczyłam się myśleći realistycznie oceniać wypadki? I ja, jako "młodepokolenie", "przyszłość narodu", tu, przykońcu "przedsionka życia", powinnam przecież wiedzieć. Nie mówięwojny nie będzie. I nagle, czując dławiącyucisk gardła, wyprostowuję się. A jeśli, jeśli spróbują, to myimpokażemy! My się nie damy! Klasa widziana z innej półkuli i z innego półwiecza maleje. Jakbardzo skurczyła się mapa świata! Jak niewielka stałasię Europa! A Polska? Zdejmuję ze ściany malutką, zmęczoną mapę i zabieram jąz sobą. W pogodnączerwcową niedzielędziadek Józef idzie od RondaWaszyngtona w kierunku ulicy Francuskiej. Na Rondzie klombydrobnych czerwonych begonii. W budce naprzystanku, gdziesprzedają"pingwiny"i "krówki" w płaskich pudełkach, dziadekkupił dziennik "Dobry Wieczór" i paczkę "Egipskich". Jestwczesnepopołudnie, słońce coraz bardziej dogrzewa. Pomimo to dziadek jestw jasnym nieprzemakalnym płaszczu i miękkim kapeluszu o szerokim rondzie. Z kieszeni wystaje zwinięta w rulon gazeta. Dziadekidzie wolno, ostrożnie, kuleje, opiera się na lasce. Od czasu wypadkujeszcze w Łodzi, kiedypotrącony przez samochód złamał nogęwbiodrze; dziadek przechodził jeszcze dwieoperacje. W chorymstawie zagnieździł się artretyzm. Życie dziadka po odejściu Felicjisnuje się wąską strużką znaczoną przypływami i odpływami bólu. 358359. Odmiany bólu są różne: głuche ćmienie, rwanie najczęściej na niepogodę, kłucie Jakby igłami, tępy, monotonny ból, który nie puszczaudręczonej nogi, lecz dokucza, jakby uchwycił ją w bezlitosneobcęgi. Dziadek mieszka nadalsam w swoim mieszkaniu. Kiedy żyłaFelicja, był to dom centrum, wokół którego staledziało się coś iktórego rytm mu odpowiadał. Przywykł nawet do gorącejniecierpliwości babki, do jej obsesji krzątania się koło mebli, okien, ścian ipodłóg. Teraz cisza, spokój. Codziennie idzie na kilka godzin dodrukami. Nie pracuje wiele. Doglądnie, poprawi,pouczyzecerów. Niedługo całkiem przejdzie na emeryturę. Wraca wcześnie i zabierasię do czytania gazet. Ceni spokój. Cisza, chociażpusta, łagodzi. Nigdy nie miał tyle czasu na czytanie. W niedziele iświęta obiad usyna albo na Czerniakowskiej u sióstr Felicji, Janki i Wandy. Siadająwe troje przystole i wzdychająza utraconym miastem Łodzią. WujOlek nie przyłącza siędonarzekań. Znika albo przylepiony do klawiatury fortepianu zanurza się w nie kończących sięwariacjachwłasnej kompozycji. Za toWandaprzoduje w utyskiwaniach naWarszawę. A co to za ludzie! Nieprzyjemni tacy, odezwać się niemożna. Wyzysk na każdym kroku. Ceny lichwiarskie. A wyrostki,łobuzy, rzucająkamieniami w najdroższą moją kocinę. Ijak toporównać z Łodzią najpiękniejszą. Łódźmoja kochana. Nieodżałowana, Dziadek Józef posuwa się ulicą Francuską. Pela dostrzegła go Już zokna. O, starszy pan idzie' Kartofle lecę nastawić! Biegnę do drzwi, wychodzę dziadkowi naprzeciw. Jak się masz? Zdejmuje kapelusz, opiera laskę ościanę. Gładki, pachnący wodą kolońską policzek, sztywnośćbiałego kołnierzyka. Pocałunek w obapoliczki. Dziadek uśmiecha się i unosi wgórę małyblond wąsik. Starszypan w pretensjach. Ojciec pomagadziadkowi zdjąćpłaszcz. Dziadek poprawia krawat. No i jak się tato czuje? Dziadek zmienia się natychmiast. Wyginausta w żałosną podkówkę, oczy wznosi do góry. Cierpi. Opiera sięciężko na lasce. Dziś rano, to mnie rwało tak solidnie. Ale rozeszło się trochę. Załatwiłem ojcu miejsce w Ciechocinku. O, to dobrze, Tadziu, dziękuję. Tylkona kiedy? Drugi tydzień lipca, O, todobrze. Bo, wystaw sobie, proszą mnie do Łodzi. Jubileusz mój urządzają. Portret mają zawiesić w lokalu Związku. Noi tammnie mają fetować. 360 \ 'JA"! .'-No, widzi tato, widzi tato. Nie zapomnieli- Już ojciec krakał, że^grstko na nic, cała praca związkowa zmarnowana, a ludziepanuętają. ,.- . Widzisz, w Łodzito są inni ludzie. ", No, nie. ,--Sam się w Łodziurodziłeś. Mówięci, inni ludzie. W gabinecie siadają obok siebie na fotelach. Czoło dziadka Jakbysię uniosło, pasma blond włosów pojaśniały. Pod siwymi, uległymioczami niebieskiecienie. ,, 'Kupiłem gazetę. Tak tylko rzuciłem okiem: znów awantury wGdańsku; Ty myślisz, Tadziu, że może być wojna? Nie. Na tych pogranicznych awanturach się skończy. Zresztąprowadzimy rozmowy z brytyjską misją wojskową. Jesteśmy przygotowani. Ale Goebbels, Tadziu. Czytałeś, co mówił teraz w Gdańsku, żeto jest niemieckie miasto. Niech sobiekrzyczy. My Gdańska tak łatwo nieoddamy. Dziadek milknie. Pewność ojca uspokaja go. Ale niezupełnie. Wydaje mi się w tej chwili daleki od wszystkiego, zaprzątnięty czymśiimym niżpolityką- Coś mu dolega, coś go boli. Noga? Zaczynanarzekaćna nogę. W nocy trzeba ułożyć się tak, a nie inaczej,podłożyć poduszkę. Nad ranem inna pozycja, bo kiedy chłodniej,noga zaczyna rwać. Ruszyć się z łóżka ciężko. Po śnie nogazdrętwiała. Dopierojak wezmę laskę albo szczudła, tak trochę pochodzę,to lepiej. To ile to już czasu odtej drugiej operacji? ojciec podsuwadziadkowi papierośnice. Rok będzie na jesieni. Alepo tej operacji poprawiło się? O, poprawiło,'poprawiło. Typamiętasz, jak chodziłem przedtem. Rozmawiałem z lekarzem. Mówił, że ciechocińskie kąpielebardzo pomogą. Tak mówił? Taaak' No i pojedzie tato na cały miesiąc. My później na dwa^ tygodnie,w sierpniu. A wiesz, jak tak rano poruszam palcami u tej chorej nogi, toruszają się, a nic nie czuję. Drętwe. Fela to by zarazpobiegła,przyniosła miednicęz gorącą wodą, włożyłbym nogę. 361. Dziadek puszcza dym nosem, głowę pochyla, patrzy na deseńczerwonego dywanu. Ojcieczmarszczył brwi, powieki ciężko obwisły nad oczami, pogłębiły się bruzdy biegnące od nosa do ust. Kiwagtową. Tak wcześnie umarła. takwcześnie. Brak mi jej. Dziadek spogląda na ojca. Przez chwilę spotykają się ichspojrzenia. Głos ojca ledwo dosłyszalny: Mnie też. Dziadek wzdycha. Ale znów uniósł głowę, zaciągnął się dymem,przygląda się nodze. Widzisz,jak takteraz ją wyciągnę, tonie boli. Jak? Ojciec obserwuje pozycję nogi. O, w tej pozycji. Matkawchodzi do pokoju, a dziadek już chwyta za laskę, stara siępodnieść. Nie, nie! Niech tatuśsięnie rusza. I jakta noga? Pochyla się. Całuje dziadka w policzek, a dziadek ją w rękę. Teraz we trojepochyleni nad wyciągniętąnogą dziadka. Zaabsorbowani cierpnięciemstopy i sztywnością kolana. Nie jest właściwieważny dziadek, tylko jego noga. Noga, biodro, kolano, palce, cierpnięcie, sztywność ranna iwieczorna wszystkoto jakby wyrastaponad dziadka i zasłania go. Noga jest instrumentem porozumienia. Nadaje dziadkowi ważność pierwszej osoby wdomu. Nie objętakręgiem zainteresowanych nogą, przyglądamsię z boku, obserwuję. Dziadek zarumieniony, uśmiechnięty,żartuje: Mówię wam, ta noga! Co zadiabelnyból, jak tak nagle stąpnę. Trzeba ostrożnie, ale i trzeba wiedzieć, jak. Wtedyjuż gładko. Idęnormalsye. We troje krążą po scenie uczepieni nogi. Żeby tylkonie uchylić ciężkiej kurtyny. Bo tam, w kulisach, drży samotnośćdziadka, a przecież wetroje zawarli bezsłowne przymierze, by jej niedostrzegać. Niedostrzegam samotności dziadka. Dzieli nas przestrzeń pięćdziesięciu lat iniewiele mamy sobiedo powiedzenia. Mniej niżdawniej, kiedy żyła Felicja- Ona, sucha igorąca, emanowała elektrycznym światłem zabłąkanej planety. Opętana niespełnioną miłością,nieświadoma dolegliwości dała, odrzucała to, co materialne. Spalałasię w dramatach niezrozumiałych dla otoczenia. No, to chodźmy na obiad mówi ojciec. Podajelaskę dziadkowi, ujmujego pod ramię. , Tadziu, jasam. spojrzenie ojca przypomina mi spojrzenie Felicji. Dianie podniesie teraz głowyi nie zachowa w pamięcisynowskiej czułości? Iglica rzeki Wyżnicy, zanotowanej w kronikach Długosza podnaCT^ Wyżnica alias Stróża, jako że stróżowała obronnie vf czasieBjBlzdów sąsiadów ruskich, jadźwingowskich i litewskich, już ody ^rieku nęciła ludzkie gromady. Wystrzela drobnym stnimyW/CSSH Uźródeł bijących niedaleko wsi Stróży, biegnie ze wschodniegokEtóca Wyżyny Lubelskiej na jej pomocny zachód,aż do ujściaw Wiśle, bliskoJózefowa. Po drodzestrumyczek poszerza się wrzfeczutkę, żłobi koryto w miękkiej, lessowej glebie, zbiera dopływyinnych strumieni pod Kraśnikiem, rośniew rzeczkę, a pod DzierzItowicami wpada doniejUrzędówka, rzeka miasteczka Urzędówpłynąca aż że źródeł, z Wilkoiazu, Wzdłuż doliny, szerokiej, o podmokłym dnie, obfitej w liczne stawy słynne z hodowli karpia i węgorza, pełnej młynów rozsiadłych nad tymi stawami, ciągną siękilometrowe łańcuchy wsi. Nad Wyżnicą, na łąkach kwiaty. Grube, soczyste kaczeńce, złotookie, tylko wyskoczyćz wozu i rwaćna bukiety. A tużliliowe plamy storczyków. Na wysoczyznach,-miękkich i kopulastych pagórkach lasy. Mieszane, bogate w mech. Obok dębówgraby, sosny i świerki, a na mokradłach,bliżej torfowisk,szara i czarna olcha. Po zboczach wąwozów karłowata dzikawiśnia, leszczyna igłogi. Droga na Górkę wije się wzdłuż Wyżnicy. Im bliżej Dzierzkowic,tym rzeka kapryśniejsza, szersza, głębiej żłobi koryto. Kiedy jużtracę ją z oczu,wjeżdżamy wozem drabiniastym wpopielaty kurzdzierzkowickiej drogi. Wieś stara, niegdyśnad nią wystrzelał zamek,ale teraztylko śladyruin. Widać już wieżyczkę kościoła. Kościółekskromny, drewniany, pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa iświętej Marii Magdaleny, stoi tu jużod polowy XVIII wieku. I nicjuż więcej oDzierzkowicach. Chyba to, że leżą blisko herbowegomiasta Urzędowa, do którego chodzimypieszo napocztę. A możejeszcze to,że jaknotują miejscowekroniki wDzierzkowicachurodził się w 1817 roku poeta Karol Baliński, syn lekarza ówczesnychlegionów polskich walczących w Hiszpanii i matki Hiszpanki. Mijamy budynekszkołyinauczyciel, pan Porzecki, który przychodzi do wuja na wieczorne pogawędki, rozpoznaje nasi kiwa ręką. 362363 iSSta1. A po drugiej stronie remiza strażacka, gdzie w sobotnie i niedzielnewieczory dmie muzyka, wali ostro bęben i wirujemy w nie kończącym się oberku aż do utraty tchu, do zawrotu głowy. Znów pojawiasię Wyżnica, ale dalej. Skręcamy przy bagnach zarosłych tatarakiem. Droga-pnie siępod górę. Zeskakujemy z wozu pray studni,żebykoniom było lżej, ijadą już tylko same walizki. Spojrzenie w głąbcembrowiny: czarno, strasznie. Trzeba krzyknąć: ho! ho! I echoodpowiada głucho, przeciągle. Idziemy wolno. Basia pierwszazauważa wuja-Stoi u wylotu drogi jak wgłębi tunelu. Korony drzewsypią suty cień. Dzień dobry, wujuuu! Przy wuju psy. Limba i Baca postawiłyuszy, węszą, merdająogonami,ale jeszcze ostrożnie. Poderwały się nagle razem. Limba,biała, z żółtym uchemowczarka, niższa, idzie pierwsza, zwija sięcałym ciałem, ogonwiruje teraz, pysk przy ziemi,podchodzi, obwąchuje buty. Limba, nie poznajesz? Za to Baca w podskokach: kędzierzawy olbrzym,entuzjastycznyszałaputa. Ozórobwisa krzywo z białego pyska. Ojej, Baca, nie skacz na mnie! Wybuchradości. Pies wspina sięłapamina ramiona, liznął popoliczku. Więci Limbawłącza się do entuzjazmu. Podskoki, delikatne łapanie zębami. Szczekanie- Ogłuszające, rozbawione, oznajmiające: widzicie, kto przyjechał! A teraz uszy po sobie, wyciągnęłysięi pędem do wuja. Siadły przy nim, dyszą. Czekają. Wuj czerwonyod słońca, kapelusz słomiany, okulary w cieniutkej, złoconej ramce,spodnie parciane, koszula rozpięta. No,chodźcie, chodźcie zaprasza kwas jest zimny, napijecie się. A co, matki nie przyjechały? Nie, my same. I jak tam? Pocałunek w policzek, dotyk wilgotnej skóry. Co tam w mieście? Boga zdała maturę. A jawiem, wiem. To już Jesteś dojrzała, możesz za mążwychodzić. Dlaczego wuju? Halinka Już dwa lata temu zdała maturę i niewychodzi za mąż. Widzicie, Jak się odcina! Ale Halkama się podobno zaręczyć; Z kim, wuju? Zkim? Krzyczymy Jednocześnie, a przecieżdomyślamy się. ^1A wuj machnął ręką. Coja będę mówił! Nic nie wiem. Ot,ISIsiobie, dla żartówtylko. j^^i^zymy na siebie, mrugamy znacząco. A wuj przypatruje się,l,innym już zaprzątnięty. Idziemy w stronę domu. Nikogo, B.. ' No,a jak Paulina? Babcia dobrze się czuje mówi Basia tylko te gazety,wuju. "- sznie kraczą, że możebyć wojna. Ibabciasię okropnie przeJiiaae. No i ciotka Milia. Znówją te myśli męczą, że czarne rzekiMaleją. Polskę, ibabciasię bardzociocią przejmuje. r A, niebędzie żadnej wojny' Chodźcie do domu, napijecie siękwasu. -/Rozglądam się. Za klombemprzy drzewie motocykl. O,motocykl! To Mirek przyjechał mówi wuj. IZbyszko z Brzozówkiprzyjechał prosić do nich na jutrona podwieczorek. - ., Basia patrzy na mnie, drgamały dołeczek na policzku,parskaŚmiechem. Przestań! trącam jąłokciem. Ale gdzie wszyscy poszli? -, Iwuj przymrużyłoko, śmieje się. Przyczepiliście mi tego Zbyszka i nabijacie sięze mnie. A nie pamiętasz, jak ostatnim razem w Brzozówce wszystkieciotki Zbyszka przyglądały cisię przez lornion? - No toco? Oglądają cię. Mogą sobie oglądać. Ani Zbyszek dla mnie, ani ja dla Zbyszka. A gdzie wszyscy poszli? Do lasu, poszli grzyby zbierać. Tomy też! Lećcie! Alekwasunapijciesię! Nastole. Zimny jeszczez piwnicy. Wujodsunął kapelusz z czoła, wyciera pot dużą białąchustką, Wpadamy do domu. W sionce zapach nagrzanego drzewa, pachnie kurzem i kwaskowato. Mlekiem? Serem? Tak i jeszcze ziołami: rozchodnikiem,macierzanką. W jadalni zaraz alarm: muchy zerwałysię. Bzykania! Pędzą na oślep. A tamśmierć. Długi, żółty, zwisający z sufitu pasek lepu. Gliniany dzban nakryty deszczułką. Obokdo góry dnem poustawiane szklanki. Zimny kwas! Pycha! Chcesz jeszcze? Basianalewa szklanki. Ale pójdziemy do lasu? 364 365. Tak! Tylko ja na chwilę muszę w krzaczki. Ja też. Przez pokój,w którym obokpatefbnu na stoliku rozrzucone płyty ikarty nie dokończonego pasjansa, leży na tapczanie rozłożona książka. Co (o? Sigrida Undsetj Krystyna córka Lawransa. Odkładamksiążkę. Ale postanawiam: muszę przeczytać! Drzwi uchylone nawerandę. Przeskok przezbarierkę i susami do krzaków na stoku, tamgdzie gęsto, nie widać, gdzie czeremcha, dzikibez. Każda w swojąstronę. Z taki porykiwanie krów. Naszczekiwanie Limby, wysokie,rozbawione, i ciężki, niski basBacy. Ja już! woła Basta. A ty? Ja też. Znów skok na werandę, do pokoju, do sionki, zamykamyza sobądrzwi. Na klombie przed domem,jak co rokucynie. Popatrz, ile w tym roku czerwonych. A jakie duże! Tasama ścieżka,skrzętliwie wydeptywana, prowadzi do lasu. Tesame zagony malin. A w ogrodzie warzywnym sunie po tyczkachbujna fasola i na okopanych grządkach dojrzewają ogórki. Taksamojak wzeszłym roku. Powrót tu,gdzie nicsię nie zmieniło, tylkoświerki przyhuśtawce jakby uniosły się na palce, jest przypatrywaniem się sobie samej z zeszłego lata, z poprzednich wakacji. Ścieżkabiegnie teraz pośródzboża. Wysoka, ciężka pszenica sięgado ramion. I zarazlas unosi się łagodnym pagórkiem. Zrywamynabrzmiałe kłosy, rozgryzamy twarde, mączyste ziarna- Faluje upałwczesnego popołudnia. Skok w las jak w morze. Na brzegach płycizna: leszczyna, głogi, liliowe osty. Ciągnie dalej, w chłód. Krzaki tu blisko siebie, paprocie, korony rozrosłych dębów łączą się,Świerki. W rozgrzanym powietrzu pachnie żywica. Mech podstopami. Usiądźmy tu na chwilę, Skryte zaszerokim konarem dębu,wśród gęstwy małych chojaków wciągamy zapach grzybów. A tylko sięgnąć ręką, nasutychdrobnolistnych krzaczkach ogromne, z szarawąmgiełką jagody. Już chciałyśmy je zbierać, ale nagle głosy. Spojrzałyśmy na siebieszybko,znacząco. Oparte o pień drzewa, nadsłuchiwałyśmy. Pokusabyła zbyt silna. Poznałyśmy: to byly. gtosy Halinyi Mirka. Bylituż,niedaleko. Ale nie słychać było, aby szli. Zduszony, prędki, niecierpliwy głos Haliny: Puść mnie! Boisz się? Mnie się boisz? 366 %1,:;, Zostaw, Mirek. To niema sensu. l^t,: Zaręczyłaś się. To dlatego? ZEdkiem się zaręczyłaś, tak? J^':- Puść mnie. Jeszcze ktoś zobaczy. I Ja naprawdę nie chcę. y^' Powiedz, to puszczę. ^ ;^. Nie wiem. może. nie wiem. ^ /^'. Teraz odgłosyszamotania i trzask gałęzi. Obok, nie dostrzegając/ . '^iafe, przebiega Halina, Poprawia włosy. Widać Ją teraz, jak zbiega zeZ;bocza, otrzepuje sukienkę. Mirekidzie wolno. W białej, szerokonapiersiach rozpiętej koszuli,w długich butach,wydaje się częściąlasu,' z niego wyrasta. Na tle drzew jego ostry profil, ciemna twarz,odgarnianez czoła kosmyki kruczych włosów. ' Tak się w niego wpatrujesz szepcze Basta. Ato nicpoń. Każdej chce zakręcić w głowie. Ałe, spójrz, jaki ładny. Coztego? Basiawzruszaramionami. Mojamamamówi,żeby z nim uważać. I że na ciebie teżma oko. "-N9 mnie? No,to niebezpiecznieśmieję się. Skądna,\. mnie? Patrz, idzie teraz za Haliną. {f- A ciotkaWładka. Basia pochyla się domnie, szepce. Tak bardzo siębałao Halinę. Taaak? Bo już razbyła tragedia w rodzinie. Zjiaszego ukrycia pod dębem widzimy, jak Halina odwraca się. Błyszczy wsłońcu jej czerwona sukienka. Mirek zbliża się i idą terazntzem. Widać, jak posuwają się ścieżką między zagonamipszenicy--\ - Jaka tragedia? dopytuję. Ja nic nie wiem. Nie wiesz? Matka Mirka zastrzeliłasię. Ale to już bardzodawno temu. Zastrzeliła się? O Boże, dlaczego? Niedaleko nas dzięcioł puka w drzewo, urwał, znów zaczyna. i' Spomiędzy gałęzi, zrozpalonego nieba strugi gorącego blasku. Inagle w ciepłej, balsamicznej ciszy ten chłodny ucisk:dotknięcieśmierci. Basia przysuwa się jeszcze bliżej, ogląda się, jakby zagrożonapodsłuchiwaniem krzaków. Moja mama mówi, żekochała się podobno w kimś zrodziny. Ize naglecoś się stało, czymśsię zdenerwowała, porwała rewolwer,pobiegła. Bo wiesz, moja mama mówi, że onabyła zupełnie inna niżwuj. Taka marzycielska, romantyczna, a wuj dobry, wszystko by jejdał, tylko nie mógł jej zrozumieć. Ale chyba musi byćcos jeszczewięcej, choć janie wiem,co. Ciotka Władka pewnie wie i dlatego 367. ostrzegała Halinę: uważaj, za bliskie pokrewieństwo, niech cię on nieskusi. To wiem od mojej mamy. Ale przecież Edward Bis, przecież miała się zaręczyć zEdwardem. Zaręczyła się. Pokazywała mi pierścionek. Patrzę, Jakmrówka posuwa się na zielonymźdźble. Znów stukotdzięcioła, adalej odezwała się kukułka. Ale we mnie trwa rozdzierający huk strzału i leśna cisza rozpadasię. Porwała rewolwer, pobiegła i co? Wuj niczego się nie domyślał, nie podejrzewał. Usłyszał tylkohuk. Pobiegł. Już było po wszystkim. Mama moja wtedy. pojechałado niego. Chłopcy byli mali, a wuj takibiedny, zrozpaczony: "Co jazrobiłem, przecież tak ją kochałem. Tylko nie mów nikomu". Podnoszę się, opieram dłori o szorstki pień drzewa. Jaką drogą, najakiejfali tamta chwila, jużugładzona minionym czasem, uderzyławe mnie? Czy zbłąkane tu echo wystrzałuczyhało w gałęziachświerku, aby zamknęło się kołoopowieści? Nigdy nie widziałam jej fotografii, i MirekJestdo niej podobny. Idziemy oboksiebie milcząc. Słychać niewyraźne głosy: to ciotkaWładka. Las, znany tak dobrze. Już nie ten sam. Nieto samo polepszenicy inieta dróżka, którą teraz pewnieHalina i Mirek dochodządo domu. Czy dlatego, że tak blisko, tak wyraźnie w zaciszudojrzałego polai w chłodnym utuleniu lasu objawiła się skończonośćrzeczy? Czyżby wtedyzerwał się pierwszybunt przeciwko nieodwołalności ludzkiego losu? Dlaczego? S poza drzew, prześwietlona słońcemszmaragdowa zjawa. Wszeleście świerkowych gałęzi jejsuchy chichot: drwiła z mojej dojrzałości. Wstawaj! Wstawaj! Chciałaś, żebym cię obudził, chciałaśjechać na uniwersytet. Podrywam się. Jak jużjasno, słonecznie, a wczoraj, trzydziestegopierwszego sierpnia, skończyłam osiemnaście lat. I goście. Jak zwykle, Jak co roku, jak gdyby nie było wcale tych nastrojów wojennych. Takspałaś, że nawet nie słyszałaś alarmu mówi ojciec. Już wmundurze, gotowy do wyjścia. Maska gazowa przewieszona przezporęcz krzesła. To był alarm? 368 fc Mijam Pelę w przejściu dołazienki. Spoglądam nanią pytająco: fcył alarm? i No! Ibomby gdzieś zrzuciły dranie. Słychać było. Gdzie? Idź się myć i ubierać. Ja nie będę czekał! głos ojca"podrażniony. ^Terazmówi z matką, coś dyskutują, niezgadzają się. Muzyka zradiowego głośnika zagłusza słowa. Myję się i ubieram błyskawicznie. Samamyśltylko o znalezieniu się na dziedzińcuuniwersyteckim podnieca. Wpadam do pokoju stołowego. Ojciecnadnie napoczętą szklankąherbaty pali papierosa. Tuk cię proszę mówi matka nie pal przed śniadaniem. Zostaw mówi nie teraz. Na wprost mnie okno pokoju wbiałych zygzakach. To paskipapieru, które ojciec poprzylepiał do szyb. Czarna zaciemniającaroleta uniesiona do góry. A możematka przygląda mi się niespokojnie nie jedź dziśdo miasta, bo przecież zwykle najpierw bombardują mosty. Nic mi się nie stanie. Zresztą naszemyśliwce już ich przegoniły. Niech jedzie mówi ojciec. Życie toczysię normalnie. Nieruchomieje nagle, daje namznak ręką: cicho! W radiu zgasłamuzyka. Trzaski, oczekiwanie. Nowy alarm? Pelaprzysunęła siębliżej. - Na wstępie naszego dziennika porannego głos spikera jakbysię załamał, a może to tylko tak sądzimy w zniecierpliwieniu podajemy państwu treść orędzia pana prezydenta Rzeczypospolitej: Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działaniazaczepnewobec Państwa polskiego, co stwierdzamwobec Boga i historii. Dziś o^. gedsinte 4. 45 niemieckie siły zbrojneprzekroczyły w wielumiejscachgranice państwa. ' Stało się mówi ojciec napadli nas. -Od bzów przez uchylone okno wtargnął zielony wiatr. Wstrząsnęłam się. Przeszedł mnie dreszcz. Drżąc szukałamw twarzach rodziców potwierdzenia nie naruszonego jeszcze bezpieczeństwa. Aletwarze ich ścięte grozą, zamknięte- W oczachPeliłzy. Pela przetarłaoczy koniuszkami palców. Jejtak zawsze wesołatwarz zgasła. 369. Tam u nas, nad granica, już się chyba bija. Pelu! Pelu! Chwytam jąza rękę. My się nie damy! Myichprzegonimy aż do Berlina! Nasze wojsko jest gotowe! Ojciecspogląda na mnie: półuśmiech. Nade mną? Ze mnie? Gasienergicznie papierosa w popielniczce, zaznaczając tym gestem nieodwołalność decyzji: idziemy! Ile zmian nastroju odczytaćmożna w ^tych nieodłącznych dlań gestach z papierosem. Zapaleniesamotne, ' ,pochylone izapalenie z uśmiechem,gdy ktoś innypodsuwa zapalniczkę. Ruch ręką zakończoną półwypalonym papierosem. Papierosjako nieodzowny akompaniament. Papieros stwarzający dymną' zasłonę. Postukiwanie nie naruszonymjeszcze papierosem o stół. Zaciąganie się dymem, a wtedy półprzymknięte oczy i nieco odchylona dolna warga. Niecierpliwe cmoknięcie, gdymówi: Dajcie michociaż w spokoju wypalić tego papierosa! Gdyby teraznagleprzestał palić, czym zastąpiłby część własnego ja, od latnajmłodszych związanego z paleniem? Może wtedy ujawniłaby sięw nim taskrywana wstydliwie strona osobowości, której nie dałsię w pełnirozwinąć? r t , Chodźmy, postaram się dziś dla was wszystkich o maski Fgazowe. Ojciec przewiesza maskę przez ramię. Ja tomuszęnosić. Ktowie, może i będą potrzebne. Ale nie, wątpię! Niemogąpuścić iperytu, nie teraz, nie na ludnośćcywilną. Tadziu. Matka odwraca twarz istwierdzam,że oczymazapłakane. Drżę. To nieprzerażenie wojną, to łzy matki. Tadziu mówi. Więc towojna? wpatruje się w niego, jakby się chciałaupewnić. To znaczy, żetojuż wojna? ^ ' Zaatakowali nas. Musimy się bronić. Przecież nie poddamy siętak jak Czesi. Nigdy! No, więcwidzisz. I mamy dużą szansę wygrania- Zanamizaraz ruszą Anglia i Francja. Ruszą dziś,jutro najpóźniej. Więc 1! najważniejsze: bez paniki, bez histerii. Daliśmy sobieradę^w osiemnastym roku, daliśmy sobie radę w roku dwudziestym, Aterazjesteśmysilniejsi. Ojciecpatrzy na mnie: Jesteś gotowa? A co toza buty? Takie wysokie? Jak ty w tym możesz chodzić? Mam buty na wysokich, korkowychpodeszwach. KupiłamjewPasażu Italia: niebieski zamsz. Ale śliczne, prawda? Ojciec wzrusza ramionami: No ładne, ładne, ale jak ty w tym nóg nie połamiesz? 370. A może panienka weźmie płaszczyk,nie tak w samej sukience? Pelu, tak gorąco! No, tak, w zeszłym roku, to już chłody były, a teraz dzieńw dzień jak lato. Ulica Francuska w słońcu. Ojciec sunie wielkimi krokami, muszępodbiegać,żeby za nim nadążyć. Dzień przezroczyste niebieski,naliściach parują krople rosy. Na wprost przystanku na Rondzie grupa ludzi, głowy zadarte, pokazują sobie coś rękami. , 'Możliwe, że ćwiczeniaOPL mówi ojciec. Wysoko w górzeczarny punkt,ale już nadjeżdżatramwaj. Opowiadam ojcu o zapi- sach nauniwersytet. Zapiszę się namedycynę, alemoże się nie dostanę. Dostaniesz się, dostaniesz. Skąd wiesz? Skądjesteś takipewny? No, takie mam wrażenie. A jeżeli nie zdam egzaminu? Przecieżsię przygotowywałaś do egzaminu. Tak. Ale może n\e zdam. Wiesz, że tyjesteś niemożliwa. Przed każdą klasówką było tosamo: . nie napiszę,nie przejdę. Musisz mieć więcej zaufania dosiebie, bo teraz to już nie gimnazjum. Całe życie to egzaminy. Z jednego wyjdziesz, już ci się drugi szykuje. Myślisz,że ja nie mamegzaminów? Przecież ja dopiero kilka lat temu jako ekstern zdałemmaturę. Taak? Nie wiedziałaś? Nie. A kiedy miałem się uczyć? Poszedłem do wojska, jak jeszczenie miałem szesnastu lat. Nie pamiętasz, jak się uczyłem po nocach? No, tak, spałaś, nie pamiętasz. Twoja matka bardzo mi pomogła, całyczas uczyła się ze mną, przepytywała. Bez niej nie dałbym chybarady. Nadjeżdżazatłoczony tramwaj, wciskamy się na tylny pomost. Przez okno widać umykające teraz wierzchołkikasztanów parkuPaderewskiego. Dlaczego nie powiedział mi o tym dawniej? Więcdopiero kilka lat temuzdał maturę? I tak cicho, nawet wstydliwie,jakby kryjąc się, że dopiero teraz? Wracają z oddalenia zamgloneobrazy i szepty wciskające sięprzez zamknięte drzwi: Zasypiam szepcze ojciec może daszmizimny kompres nagłowę? 371. Zaraz przyniosę szepcze matka i jeszcze musimy przerobić to zadanie. Uczylisię razem,razem dobijali sięjakiegośprogu, przechodziliegzamin. A ja cały czas tylkow świecieAlicji z Krainy Czarów. Tańcei klasówki, ślizgawki i szkoła,żarty, psikusy, chichoty, małebolesne tragedie rozpraszane pocieszeniami matki, rozpacze jak nadrozpryskującą się bańką mydlaną, a oni, matka i ojciec, pochyleniczule, uspokajali. Powiedział mi dopiero dziś. Dlaczego? Czy dlatego, że wojna? Rodzice, dotychczas widziani w ponadludzkichwymiarach, zstępują ze swegopiedestału. Nagle przeciągły jęksyren. Alarm! Motorniczy zatrzymuje tramwaj przed mostem: Proszę wysiadać! Proszę wysiadać! Ludziewysypują się ztramwaju. Stoją bezradnieprzywiadukcie. Niebojestjasne, tylko jak podnieść głowę, przesłonić oczy dłonią: czarny krzyżsamolotu. Z wysoka dochodzi odgłos motoru i detonacje, gdzieśdalekowybuchy. Stoimy, spoglądając na siebie, zdziwieni, zaskoczeni. Czy (^ćwiczenia OPL, panie kapitanie? Ludzie podchodządo ojca. Nie wiem. Miały być ćwiczeniadziś rano. Ale skąd! krzyczy ktoś. To nalot! I gaz! Gaz! To alarmgazowy! Ludzie wyciągają z puszek maski gazowe. Kto to krzyknął? Jakiśmężczyzna. Ale słowo obiega już wszystkich pasażerówtramwaju: gaz,gaz, gaz, iperyt! Przyglądam się w zdziwionym niedowierzaniu dhigonosym stworom w maskach. Nie wszyscy jednak mają maski. Obok kobietawyciąga gorączkowo chusteczkę, przykładado ust, donosa^ innizasłaniają się gazowymi tamponami. Czuję rękę ojca na ramieniu. Prędko! Nakładaj! Szamoczę się. Nie! Nie! Ja nic nie czuję! Nakładaj! wciąga mina twarzswoją maskę przeciwgazową. Duszę' się w niej. Patrzęprzez okulary maski na ojca, stoi zwrócony profilem, spogląda na most. Dlaczego wcisnął mi maskę na twarz, skoro nie wierzyłprzed chwilą w możliwość użycia gazu? Grupa spłoszonych, zdezorientowanych ludzi, część z nich wmaskach, wydaje mi się jakąśkomedią, źle zagraną sceną ze sztuki teatralnej. I jużsygnał syren 372 odwołujący alarm. Tramwaj rusza, mknie mostem, jakby swobodnierozwinął skrzydła, dzwoni radośnie. I widziszmówięwcale nie byłogazu. -.- Może mówi ojciec prowokacja,szerzenie paniki. Wysiadamyna rogu AlejiNowego Światu. Żegnamy sięi ojciec'-'daje mi swoją maskę przeciwgazową: Weź na wszelki wypadek. I gdyby był alarm, wchodź dobramy. Uciekam,nie chcę maski. Zostawiam ojca na brzegu chodnikai znikamw tłumie Nowego Światu. Widzę, jak przechodzi nadrugąstronę, w kierunku ulicy 6 Sierpnia, . do Ministerstwa. Ogląda sięjeszcze za mną, ale mnie jużunosi fala ludzi. Idę, odczuwając gorący,napięty puls miasta. Jestinaczej niżw zeszłym roku o tejporze,inaczejniż na wiosnę, inaczej niż jeszcze kilka dni temu,niż wczoraj. Wszyscy gdzieś biegną, jakby bali się spóźnić, podnieceni jak przedwielkim Niespodziewanym. I gdyby nie worki z piaskiem przedwitrynami sklepów, gdyby nie plakaty z obwieszczeniami o mobilizacji, to wydawałoby się,że szykuje się jakaś podniecająca uroczystość. Gdzie tak pędzisz. Boga? Odwracam się: Misia! Do księgami na Krakowskie Przedmieście. Misia inna niż w szkole, wletniej sukience, pod pachąteczka, alecieniutka, nowa. Te same jednak oczy jasnoniebieskie, czub blondwłosów falisty opadający na czoło i brew. Potymopadającym loku,ściągnięciu usti spojrzeniu uważnym, jakby mówiła:"Nie wszystkow życiu jest promienne", rozpoznam ją nawet po pół wieku niewidzenia, wKalifornii. Tak pędzisz mówi Misia jakbyś uciekała,'' : Och! śmieję się. Bo mój ojciec chciał miwcisnąć maskęprzeciwgazową. Słyszałaś orędzie prezydenta? Tak, słyszałam. Jestwojna. Idziemy obok siebie Nowym Światem. Milczymy, amyślimyo^rtflsamym: wojna, a dopiero w maju zdałyśmymaturę. I nagleogarnia mnie przerażenie. Wojna! Co to będzie? Boga,chcesz wstąpićdo kościoła? Właśnie chciałam się ciebie zapytać. Chodźmy. Pomodlimy się mówi Misia ażebyśmy przeżyły tęwojnę. Uroczysty ton jej głosu przeszywa mnie dreszczem. PrzechodzimyBa drugą stronę, tam, gdzie wskazując rękąna niebo, Chrystus chyli 373. się pod brzemieniem krzyża. Kościół jest pełenludzi. Przytulnychłód drży od niemych szeptów. Palą się świece wotywne. Przybocznym ołtarzu ksiądz odprawia Mszę. Klękamy obok siebie. Abyśmy przeżyły tę wojnę. Grozawojny, nie uzmysłowiona rannymorędziem prezydenta, ani alarmami lotniczymi, ani fałszywym alarmem gazowym, staje się nagle realna. Zatopotaly skrzydła przyczajonych obaw: senne ucieczki nieznanymi ulicami. Strach. Kto przeżyje? Czyja modlitwa zostanie wysłuchana? Wychodząc zatrzymujęsięprzy tablicy, gdzie wmurowane serce Chopina. Odwracam sięjeszcze i obejmuję wzrokiem nawę kościoła: kościoła dorocznychspowiedzi,coniedzielnych Mszy, kościoła, doktórego wstępuje się,idąc Nowym Światem, wracając Krakowskim Przedmieściem, takjak wstępuje się odwiedzić bliskich, zawsze milcząco chętnychnaszemu przyjściu. Misia żegna się szeroko i przechodzimy na drugąstronę krużgankana Krakowskie Przedmieście. Widaćwieżyczkęzamku. Co ty myślisz o tej wojnie. Misiu? Oblizuje wargii potrząsa czupryną. Damy sobie radę. Ze wszystkim damy sobieradę, żeby tylkoprzeżyć. I wiesz, teraz tonam się przyda nasza praktyka opiekinadchorymi wszpitalu Dzieciątka Jezus. Bo przecież będą namtuprzysyłali rannych z frontu. A gdzie teraz twój najdroższy? Misia pąsowieje. Nie patrzy na mnie, usta w ciup i potrząsagłowąna sztywnej szyi. Jest w podchorążówce w Modlinie. A twój? Patrzy na mniewyzywająco. Nie mamnajdroższego. Co ty mówisz! A tenz lekcji tańców, ten, jak onsię nazywał? Kaktus"? Dawnoprzeszło. Odtegoczasu. Nie,niemam. Możewojna. Patrzę na Misie i niewiadomo dlaczego zaczynam się śmiać,chichotać, jakbym już zapomniała o grozie, o strachach. Wiesz patrzy namnie zdziwiona jak typotrafiszsięśmiać! I ja ci to już chciałam nierazpowiedzieć. Bo wiesz Misiabierze mnie pod rękę i czuję, że teraz nastąpi coś ważnego chciałam ci TO dawno powiedzieć. Przyjaźniłyśmy się, ale nie tak dogłębnie. Ja zawsze chciałam,alety. ty zawsze byłaś uosobieniem wesela ibeztroski, iwydawało mi się, nie możesz mnie zrozumieć. Ja? Ja uosobieniem wesela? Zawsze? 374 Poczekaj. Zawsze byłaś taka pogodna, beztroska. Tylko jakpisałaś klasówki z polskiego tymi ogromnymi literami, tak szybko,topoważniałaś, nie widziałaś nikogo, taka byłaś skoncentrowana. Ale,widzisz, mnie nie mogłaś zrozumieć. Ja nie miałam matki, tylkomacochę. I mojeżycie nie zawsze było promienne. Inieraz, jakpatrzyłam na twoją matkę i na ciebie. to nie to, że zazdrościłam, nie,tylko taki żal. Misiu,dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej! .Nie zrozumiałabyś. A zresztą, myślisz, że to tak łatwo powiedzieć. Ale teraz jest wojna. I nie wiem, czy ciebie, ale mnie ta{wiadomość wojny tak jakoś zbliżyła do ludzi. Widziałaś wkościele,wszyscyjakbysię do siebienawzajem garnęli. Pożegnałyśmy się przed żelazną, rzeźbioną bramą uniwersytetu. Na co się chceszzapisać? Namedycynę. A ty. Misiu? Serce mnie ciągnie na medycynę. Ale życzeniem megoojcajest, abym poszła na architekturę, na politechnikę. Misia mówispokojnie, twardo, jakby studiowanie architektury było wypełnieniem zobowiązania wobec ojca. Stoję przy bramie uniwersytetui patrzę, jak Misia przechodzi nadrugą stronę ulicy do księgami: Przesyła mi rękąpocałunek. Jesttogest egzaltowany, a jednak bardzo jej własny, pasujący do niej. Przesłanie,które odczytuję: "Nareszcie powiedziałam ci to, czegotakdługo nie mogłaś sama zrozumieć. Ale jest wojna i wszystko mijedno". Na uniwersyteciedrzwi kancelarii zamknięte. I obwieszczenie, że zapisy ze względu na stan wyjątkowy zostają odłożone do11września. Błąkam się więc po korytarzach i wchodzęniespodziewaniedo dużejauli. Jest tam jakieśzebranie kobiet, dużo z nich w moimwieku, pewnie studentki. Przemawia starsza, gładko uczesana pani,podobna do dyrektorki. ...pytacie się, co' robić? Domagacie się jakiejś akcji? Trzebauzbroićsię w cierpliwość. Wojna to długie,ciągnące się miesiącamis wyczekiwania na wieściz frontu. Musimy przygotować się do opiekinad rannymi, których będą z linii dowozić tu, do nas, do szpitali. Wracam do domu z uczuciem niespełnienia. Na NowymŚwieciezatrzymuję się przed kioskiemi czytamnagłówek popołudniowejgazety: Rozbójnicy świata Niemcy napadli dziś na Polskę. Wojna owolność narodu rozpoczęta. Przede mną na. murze świeżo nalepionyplakat: orędzie prezydenta i tuż przy nim czarne, krzyczące litery: Silni! Zwarci! Gotowi! 375. Z granatowo zaciemnionej ulicy wszedł do jasno oświetlonegopokoju. Matka stanęła przy nim. Uśmiechała się, a on zdjął okulary,przecierałoczy. Widzicie powiedziała jakiego mamy gościa! Mikołaj Polko i ojciecpodnieślisię od stołu, a ja podskoczyłam,żeby przywitać się z wujem. Wyglądał inaczej niż na Górce: wczarnym ubraniu i krawacie, oficjalny, z długim szeregiem miniaturek orderowych. Mikołaj skłonił się wyczekująco. Jego jasna, łagodna twarz skorabyła, jak zawsze, do uśmiechu. Ojciec uścisnął rękę Stefana. Wuj pewnie z sesji senatu i sejmu? Stefan skinąłgłową. Mikołaj wysunął się zza stołu i podszedłdoniego. Wuj pozwoli powiedział ojciecmój przyjaciel, majorPolko. Kulczyba. Wuj jest sędzią i senatorem z województwa lubelskiego. Bardzo mi przyjemnie poznaćpana sędziego. Siadajciepowiedział Stefan siadajcie, nie przerywajciesobie kolacji. Ja zaraz wujowi podaję jedzenie powiedziała matka. I wuj przenocuje, prawda? Zostaw powstrzymał ją nie będęjadł. Już jadłem. I niebędę nocował. Mam pociąg za dwie godziny. Wpadłem tylkonachwilę. To chociaż herbaty, chociaż kanapkę z kiełbasą wujowiprzyszykuję. No, dobrze. Wujskrzywił się, chociaż starał się, widziałam,uśmiechnąć ale nie zawracaj sobie głowy. Ja tak tylko chciałemwaszobaczyć. Takie czasy,nie wiadomo, kiedy znów. Stałtak,mówiąccały czas, oparty o drzwi, a Mikołaj Fojciec stali przy stole,czekając aż on usiądzie. Siadajcie! powiedział. Wuj pierwszy. Ojciec podsunął mukrzesło. Prosimy! Usiadł, rozglądnął się po pokoju. Spojrzał na okna. - Zaciemnienie. No, doczekaliśmy się. Piłsudski zawszesię bal,że nas napadną. Są jakieśnowe wieści? Boja od południa na tejnadzwyczajnej sesji w sejmie. To pan sędzia powinien mieć lepsze wiadomości od nas. Radiopodaje, że podobno zestrzeliliśmy dwanaściesamolotów. Westerplattebroni się. Ambasador Lipski opuścił Berlin. 376 " . A o Anglii iFrancji nie mówili? Nie. PolskieRadio podaje na całyświat, we wszystkich językach, że Niemcy. - Pela postawiła przed wujem szklankęherbaty. A może z cytryną? spytała. Odwrócił się, uśmiechnął. Dziękuję. O! Kawałeczek cytryny, jak można, to bym poprosił. Mikołaj wpatrywał się wtwarz wuja. Jego zielonawe teraz, niecoskośne oczy podobne były do oczu Lilki. Dawno jej nie widziałam, adziś Mikołajprzyszedł prosić, żebyśmy trzymały się razem, gdybycoś się stało. Co masię stać? denerwował się ojciec. ^No, nie wiemmówi Mikołaj. Nie chcęrobić plotek. Ale'na wszelki wypadek. A co mówili w sejmie, panie sędzio? Jeżeli mogęo to zapytać, jeśli to. Bo myjesteśmy zupełnie zdezorientowani. Drugi dzieńwojny, a już ofiary w ludności cywilnej. W Konstancinie, wPruszkowie, wOtwocku, w innych miejscowościachpodwarszawskich'bomby niemieckie pozabijały ludzi. Stefan odstawił szklankę. Kiwałgłową poważnie i nadaremnie -starałam się w nim odnaleźć pogodnego,spalonegosłońcem wuja z4zierzkowickiej Górki. ' Pytacie, majorze, co mówili w sejmie? To, co wszyscy wiemy: ' wojna została nam narzucona. Ale ziemia należy do narodu, a naród -należy do ziemi. Będziemy się bronić. Jak przemawiał marszałeksejmu Makowski, to słychać było detonacje. Dranie Niemcy mająszpiegów. Wiedzieli o tej sesji, chcieli nas zbombardować. No, cóż"więcej? Wielkie słowa. Entuzjazm. Zapewnienia, że wszyscy pójdziemy do walki. Przemawiali przedstawiciele Ukraińców, zgłaszali -.Swoją solidarność z całym narodem. Przemawiał Seideman,że wieScbmocarstwowa, potężna Polska jest ideałem Żydów,jej pełnopraw-aych obywateli. Słuchaliśmy, ślubowaliśmy, śpiewaliśmy, abomby'. Waliły. ^s . Niech wuj pije herbatęprosiła matkaniech wuj zjadaSnapkę. Przecież to jeszcze kilka godzin w pociągu, a teraz mogą być^Opóźnienia. Zaraz naszykujemy coś wujowi na drogę. ^ Mówię, nie rób sobie kłopotu. Mnie tylko dobrze zrobi, jak się ^afrpociągutrochę przegłodzę. Głos wuja matowy, pełen niepoko'gjiacej rezygnacji. Słucham go, a jednocześnie rejestruję glos radia i^pilnuję, czy nagle tanecznejmuzyki nie przerwie glos spikera: 377. Zarządzam alarm dla miasta Warszawy. Dla miasta Warszawy. dlamiasta Warszawy. Lmek i ojciec pochyleni ku Stefanowi. Zanimi czarny prostokąt okna. Przecież to wojna. Wojna. Dlaczegowujnie oznajmia, że zwyciężymy? Dlaczego mówi tylko: Będziemy siębronić? Czy możliwa jest ewakuacja Warszawy? Ewakuacja urzędów? To możliwe. Ale miasta? Nie. Nie wiem. Ja osobiście z Lublina nigdzie się nie ruszam. Wuj przełknąłostatnikęs kanapki. Twarz jakby mu się ożywiła, oczy nabrały tegoiskrzącego się błysku, który zapamiętałam z wakacji na Górce. Odmiodnial. Spogląda terazuśmiechnięty na Mikołaja. Bo widzicie, majorze, ja już raz w życiuuciekałem ze swegomiejsca. Był to rok 1905. Akuratjak teraz, na jesieni. Dobrze topamiętam. Miałemdwadzieścia lat. O! Dwa lata starszy od Bogi. Żeteż ja przeżyłem. Z Sewastopola, z więzienia uciekłonas siedmiu. Włóczyliśmy siępoświecie, aja jeden tylko wróciłem. Ciekawe! Ale i zrządzenie Boskie:wrócił pansędziaszczęśliwie. AleJeśli trzeba się będzie ewakuować, jeśli wyjdzie taki rozkaz. Niech inni się ewakuują. Ja zostaję, będę pilnował tego, conasze. Podniósł sięnagle. Na mnieczasl Jawuja odprowadzę do tramwaju powiedział ojciec. Jak chcecie. Odprowadzę, ciemno, wuj nie zna tej dzielnicy, jeszcze sięmożna potknąć. To i ja sięprzejdę powiedział Lutek. Wujspojrzał na mnie. Przez moment spotkaliśmy się oczami. Przyjeżdżaj w lecie na Górkę! Przyjadę szepnęłami poczułam dławiący ucisk wgardle. Wróciłam do pokoju. Wypełniał mnie ciężki smutek towarzyszącyzwykle pożegnaniom. Wuj widziany inaczej:ciemny,skupiony,jakby zatroskany dziwił, zastanawiał. Byłwięc już na coś zdecydowany. Coś na własną rękępostanawiał. Cośjużdla siebie wybrał. A może wiedział więcej albo czegoś się domyślał, przeczuwał, ale niechciał podzielić się z nami? Naglez radia: Uwaga, uwaga! Nadchodzi! Serce zaczyna bić szybciej. Ale zaraz ulga: Uwaga,uwaga! Przeszedł! Siadam na tapczanie, staram się czytać książkę. Planuję,że jutro pojadę znów na uniwersytet. Tym razemzaczekam,aż otworzą kancelarię. Słyszę, że wrócił ojciec. Rozmawia zmatką wprzedpokoju. 378 Złapałem taksówkę. O, to dobrze, dobrze. l '-',Zajedziei spokojniej, i szybciej. Ale Jaki on przygnębiony. Widziałaś? ' Prawda! Aż zmieniony. l Może zmęczony? ',. A może on nie wierzy, żesię obronimy? \ Zprzedrannego snu wyrwałmnie dzwonek telefonu. Był najpierw J^ częścią snu,jegoobrazów stłoczonych, zachodzących na siebie: klatek schodowych nigdy nie oglądanych na jawie, krętych ulic, z któ\ rych nie ma ucieczki, twarzy cofających się w chwili rozpoznania,t stów, z których ulatywało znaczenie, a tylko trwała ich groza Jak^ poświata- Otworzyłam oczy. Przez szczeliny zaciemnionego okna,przez grube firanki, dzień wślizgiwał się jasnymi pasami na błyszczący, wyfroterowany parkiet. Zerwałam się z tapczanu. Matka;, w przedpokoju podnosisłuchawkę telefonu. Stanęłam przy niej. Drzwi sypialnirodzicówotwarte, puste łóżko ojca. ^. Budzik na nocnej szafce wskazywałgodzinę piątą. Był 3 września'. 1939 roku. Matka potakiwała do słuchawki, mówiąc pochylała sięcałąsobą, zmierzwionekosmyki włosów opadałyjej na oczy. Dobrze mówiła dobrze, Tadziu. Zaraz się ubieramy,zaraz tam jedziemy. Nie wiem,jak. Co tylko złapię. Tramwajem,^ autobusem, taksówką. co będzie. Odłożyła słuchawkę, oparła się o ścianę, przymknęła oczy. O, Boże. Boże. Co mamusiu. co? Chwyciłam ją za rękę. Matkaw nocnej koszuli, rozczochrana, oczy zapuchnięte od snu. Zacisnęła w pięści dłonie, nagłym ruchem podniosła jedo oczu. , Zachłysnęła się krótkim,zduszonym łkaniem. Objęła mnie nagle, - gwałtownie, przytuliła do siebie Córeczko. Oderwała sięzaraz. Stanęław drzwiach sypialni, potrząsnęłał głową, zacisnęła usta, powiedziała krótko, zdecydowanie: Ubieraj się! Idziemy! Mamusiu, gdzie ojciec? '." Wezwali go do ministerstwa o północy. Spałaś, niechcieliśmyCię budzić. A co teraz? ' Ubieraj się, musimy tamzaraz iść. 379. Otworzyła szafę, drżącymi rękami przesuwała sukienki. Wyszarpnęła letnią, rzuciła ja na łóżko. Nie patrzącw lustrotargała grzebieniem włosy, oczy półprzymknięte, zaciśnięte usta zmalały. Ubrana,z torebką pod pachą, weszła do kuchni. Pela podniosła się sennie. Co to się wyrabia? Przeciągnęła się. Alarm? Nie. Pelu, pan kapitan telefonował, żeby natychmiast przychodzić do niego do biura. Będziemy stamtąd telefonować. Pela uniosła w górę równą, grubą krechę brwi, pociągła twarzzwypukłymi jak jabłka policzkami zaczerwieniona od snu. Ziewnęła,narzuciłana siebie szlafrok. Spojrzała na mnie, krytycznie oceniałamoje pantofle. Buty takie nie do chodzenia! Weź panienka sandałkijWróciłam do sypialni, zmieniłampantofelki na wysokich obcasachna sandałki. Pela zerknęła na matkę, zauważyłazaczerwienione oczy. Stało się cos? Matka wzruszyła ramionami. Nie wiem jeszcze, mamy tam jechać. Sama niewiem. Pela patrzyła za nami, jak wychodziłyśmy. Podskoczyła nagle dokuchni, podbiegła, wsunęła mi bulkę do ręki. Zemdli tak bez śniadania. W ogródku popielata rosa na drobnych liściach różyczek. Szkarłatne pączki kwiatów takie same jak w ostatnią niedzielę, kiedyjeszczenie było nalotów ani telefonu od ojca z ministerstwa. Matkaszła pierwsza, szybko, niecierpliwie. Ulica Francuska spala. Zaciemnione okna, worki z piaskiem przed wystawą sklepu spożywczegona rogu ulicy Obrońców. Orzeźwiający chłód niedzielnego poranku,bladoniebieskieniebo, jeszczeróżowe pasma jutrzenki. Mamusiu, po co my tam właściwieidziemy? Ojciec chce, żebyśmy z nim wyjechały. Gdzie? Nie chciał mówić przeztelefon. Powie nam wszystko namiejscu. Ale ja nie mogę, nie chcę nigdzie wyjeżdżać. A uniwersytet? Nie wiem, zobaczymy. - -Ulica wspinała się w górę. Widać wachlarz Ronda Waszyngtonaiczuby drzew parku, koło przystanku pusty kiosk. Na trawnikachrozkopane dopiero wczorajdoły przeciwlotnicze. Szłyśmy szybkopodbiegając. Cisza. Pusto. Stanęłyśmy nd przystanku. Wychylałyśmy głowy wypatrując tramwaju. 380 Nic nie słyszę powiedziała matka. Może tramwajenie^sthodzą? A może, że niedziela? t^Chodźmy dalej! Tu nie ma co czekać! ,"Ł,". Minęłyśmysłup ogłoszeniowy: wielkie plakaty obwieszczające, S mobilizację. Orędzie prezydenta:. wobec Boga i historii. W łagod^ riej, rzednącej mgiełce poranku czarne kontury mostu. Nad Wisłą. as- przeźroczysta mgła. '"".. Taksówka! Zatrzymaj taksówkę! ;",-; Wybiegam na środek jezdni. Taksówka z mostuwjeżdża. na wia - -. dukt. Macham rękami. Taksówka pusta, ale szofer ominął mnie',:'"' tylko, pokręcił głową: Nie! No, to chodź! powiedziała matka trzeba iść dalej! a': Idzie zdecydowanie długimikrokami, pełna energiiswoich trzyr . dziestu dziewięciu lat, zaczerwieniona, kropelki potu na górnejwar^". dze. Idzie, jakby sam akt szybkiego posuwania sięmógł odczarowaći "Kprzeznaczenie,jakby szła na dłuższy, odchudzający spacer, a nie po; wyrok, który chociaż jeszcze nieznany, już odrzucała, unieważniała'. ^.swoim przekonywającym "Wszystko będzie dobrze, ia gwa-ran-tuX. %". Ale wyczuwała przecież intuicją, nigdy nie opuszczającą jej,że". ^ niczego nie jestw stanie zmienić, bo wyrok przyszłości jużzapadł,^s ona szła, biegła zadyszana, aby odczytać tylko pismo nazamknięSBSych drzwiach. Jeszcze jedno obwieszczenie wobec Boga i historii. SNie wobec ludzi. Nigdy wobec ludzi. Powtarzała sobie uporczywie, -ppigama siebie zapewniając, niemal hipnotyzując,że Tadeusz, jej mąż,a,w chwilach przełomowych, wymagającychopieki i bezpieczeństwa,Tiijest zaradnie) szy, bardziej doświadczony niż ona, że jemu powinna'". zaufać i bez słowa sprzeciwu zrobić to, co jej powie. Bo toprzecież3jest wojna. Wojna! Wojna jak w roku czternastym. Ale wyjdziemysB. iego. Może trzeba będzie gdzieś-przeczekać. I wrócimy. Boga'^pójdzie na studia, a w przyszłymroku wyślemy ją do Francji. "t^ Przystanęłam. Objęłam chłodną poręcz mostu. Na lewoWał Mie,dzeszyńskii płasko, zielonorozwija sięSaska Kępa. Uczucie żałosnejSpustki, jak wtedy, gdy umarła babka Felicja. To ona! Toprzecież ona' ' . "faiła mi się dziśw nocy,jej twarz przybliżała się i ginęła, rozpływałaHfae w chwili rozpoznania. A teraz twarz jej wyraźna. Most usuwa miSSsię spod nóg. Stoję zawieszona wpowietrzu pomiędzy niebemgirzeką,świadomatylko braku oparcia i tego że za chwilę stanie sięSmS okropnego: bombardowanie, nalot gazowy, od którego nie będzie^ można ucięć, przenikliwy lament syreny, amy tu, na środku mostu. ;S-W wodzie, w jej rozbitychlustrach,twarze i cienie postaci. Miga 381. zakręt ulicy i rysunek betonowych schodów wiaduktu, którymiwtedy schodziliśmy do szpitala. Schwytana wczasie nieistniejącymjuż, alewe mnie nazawsze obecnym, odrywam rękę od poręczymostu. Zamyślonamatka już wyprzedziła mnie,nie spostrzegłamojejnieobecności. Biegnę, doganiam ją. Wiesz, śniła mi się dziś babkaFelicja. Tak? A jak ci sięśniła? Śniłami się tak: wchodzędo pokoju, pusty pokój i tam tylkołóżko. Na łóżku nie ma nikogo. A ona taka chuda, wymizerowanawysuwa sięz kątapokoju- W tym śnie wiem, żeona nie żyje,,i zaczynam się bać. Aona wyciąga ręcei tak, jakby mi chciała cośpowiedzieć,ale ja chcę tylko jednego: uciec! I nie mogę znaleźćdrzwi. Obijam siępo tym pokoju. Wiesz,taki męczący sen: niemożnauciec. A ona sunie za mną, wyciąga ręce i krzyczy. Iwtedy tentelefon. Obudziłam się. Co ty myślisz, co ona chciała? Pomódl się za niąDobrze. Ale ona coś mi'chciała powiedzieć. Co ona chciała? Może cię przed czymś ostrzega. Przecieżto matka twego ojca. Ona cię takkochała. Głos Ireny ciężki, oporny, jakby na sznurkach wyciągany zestudni. Przeraża mnie teraz bardziej jego ton niż sam sen. - Ale widziszrozjaśnia się matka. Jeślicię ostrzega, toznaczy też, że czuwanad tobą i żeto wszystko,co dziś zdecydujemy,co teraz zrobimy, obróci się na dobre. Może ta wojna szybko sięskończy,bo dziś w nocy nawet niebyło alarmu,może Anglia i Francja. A wiesz, mniesię teżniedawno śnił tatuś. Mówiąc tak uśmiecha się,-jakby zdrobnienie"tatuś", przypomnienie nieznanego mi dziadka Dominika, uspokajało ją. ...a zawsze, jak mi się śni tatuś, to wiem, że czuwa nade mną,nad nami. Martwię się tylko, jak w Lublinie,Jakmama, a dziadekŻuławski jeszcze w Ciechocinku nakuracji, miał w tych dniachwrócić, ale nie telefonował. To już cztery lataminęływ maju od śmierci babki Felicji. - Cztery lata. Przeszłyśmy most i przystanek na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Od strony Alei Zielenieckiej tramwaj. Sunie cicho, tylko delikatnedzwonienie. Podbiegamy do przystanku, wymachujemy rękami. Przejeżdża,niezatrzymał się. Matka wzrusza ramionami w geście: Nic nie rozumiem. Idziemy dalej. Już ciepło słońca na plecach, dzieńpodnosi się upalny jak wczoraj. Matka idzie zamyślona. 382 W lipcu mówi minęło dwadzieścia siedem lat od śmiercimego ojca. Opowiadałam ci, jak zginął. Na polu, w jasny, przepięknydzieńletni. Nagle. Zabił gow zemściekłusownik. A taksię modliłzawsze Od nagłej i niespodziewanej śmierci. Pamiętamto, jakbywczoraj. Biegniemy po niego, wołamy go na obiad, a tu. Przyśpiesza kroku, potrząsagłową,wpatrzonaprzed siebie, jakbydalszy ciąg monologu odbywał się bezsłownie tylko w niej samej. Miasto Już się budzi, ale ostrożnie, jeszcze senne. Na przystankuprzed "Gastronomią" młody mężczyzna. Wojskowy chlebakprzez ramię, plecak. Wychyla się, wypatruje tramwaju. Nie ma co czekać, proszę pana woła matka. Myidziemyaż z Saskiej Kępy. Tramwaje sięnie zatrzymują. Chłopak odwraca się. Twarz brązowa od słońca, jakbyjeszczewczoraj był na plaży. Jasneoczy i włosy aż białe. Uśmiecha się. Ale ja na mobilizację, dostałem wezwanie- I ja na DworzecGłówny. Szybciej pan^pieszo zajdzie. Słyszałypanie syreny? Bo ktoś tu przychodził i mówił,że byłalarm. Nie. No, ja teżnie! Ludzierobią panikę. Stoimy na przeciwnych stronach jezdni, krzyczącdo siebie, jak zdwu brzegów rzeki. To jachyba pójdę, nie ma co czekać. Panie też na dworzec? Poprawia plecak, przekłada chlebak na drugie ramię, uśmiecha się. Nie! My na 6Sierpnia. Todo widzenia! Do widzenia! macham mu ręką. Do widzenia! Z Bogiem! woła za nim matka. Mijamyplac Zbawiciela i ulicę Nowowiejską. Już 6 Sierpnia. Jeszcze pusto, tylko nieliczni przechodnie. Wchodzimy do długiego,niewysokiego gmachu Zaopatrzenia Uzbrojenia. Biura, tak zawszeczyste i schludne, wyglądają Jak rozerwana poduszka, z której wysypało się pierze; wszędzie porozrzucane papiery, otwarte szuflady. Ojciec stoiw swoim pokoju,przy biurku. Powietrze gęste od papierosowego dymu. O, to dobrze, że Już Jesteście. Zarazjedziemy. Matka przysuwa się dobiurka, jej głos jest ochrypły. Gdzie! Gdzie jedziemy! 383. Dostałem rozkaz opuszczenia Warszawy i zabrania z sobąrodziny. Oczy ojcaprzekrwione, opuchnięte powieki, palce niespokojniesortują dokumenty. Alegdzie, Tadziu. I teraz? Zaraz? Natychmiast. Czeka zarekwirowana taksówka. Ale dlaczego my? Dlaczego Boga i Ja? Warszawamoże być zajęta. Jeżeli wejdąNiemcy i stwierdzą,żejesteście rodziną. Ale jak wy jesteścieubrane? W letnich sukienkach! Przecież to. Trzeba podjechać do domu, weźmiecie płaszcze. Czuję słabość w kolanach, opieram się o ścianę. Odwracam głowę,żeby ukryć łzy. I Pela mówi ojciecmoże zechce jechać z nami, a jeśli nie,to trzeba zostawić jej pieniądze. Tadziuszepcze matka ale gdzie, gdziemamy jechać? Teraz w kierunku napołudnie, a dalej nie wiem. jesteśmyotoczeni. z trzech stron otoczeni. Poprzez mgłę łez nie rozpoznajęjuż nic. Biegnęza ojcem dźwigającym ciężkąteczkę. Wsiadamydo taksówki. Powrotna droga Alejami, przez most, ulicą Francuską. Bierz prędko płaszcz nagli ojciec jakiś sweter, zmianębielizny. Prędko, już późno, może byćzator na drodze. A gdziePela? Pelu! Stoi w korytarzu, zdumiona, zaskoczona, przyglądasię naszejnerwowej bieganinie. Pelu,jedziesz z nami? Ja się nigdzie nie ruszam. Ojciec odlicza pieniądze. Podaje Peli. Opiekuj się domem do naszego powrotu. Krótkim ciemnymspojrzeniem obejmuje mieszkanie: otwarte drzwi do gabinetu, ciepłosłońca na dywanie, książki biblioteki, wieszak w przedpokoju, gdzieobok mego szkolnego beretu czapka oficerska. Jedziemy! Żegnamy się z Pela. Łzy. Jeszcze]edno pożegnalne spojrzenie na mieszkaniewidoczneprzez otwarte drzwi. Prędzej. Taksówka rusza. Wciśnięta w kąt siedzenia, płaczę. Kierowca odwraca się. Trzeba nabrać naPradze benzyny, paniekapitanie. Tam tylkoaby chwilę i zaraz trzeba na szosę, bo zator i mogą bombardować. Jedziemy. Ciężka, trudna cisza,jakby wyschłyznane dotąd słowa,ateraz nie wiadomo jak mówić, Jak nazwać to, co dręczy, dusi, co nagranicy płaczu i krzyku. Mijamy park Paderewskiego. Tu, przy stacjibenzynowej, zatrzymuje się taksówka384 I nagle matka zdławionym, niskim głosem: Ja wysiadam. Wysiadaj, Boga. Wyskakuję z taksówki. Matka zamną. Stoimy teraz obok siebie weroje Szofer nabiera benzynę. Naokoło zaczyna się ruch. Migająlauta. Taksówki. Zdumione spojrzenieojca; Ale dlaczego? dlaczego? ' Ja wracam, Tadziu. Wracamy. Jedziesz na wojnę. Na wojnęniebierze się rodziny. Spod zmarszczonych, nawisłych brwi bolesne,zaskoczone spojrzenie ojca. Matki twarz zdecydowana, spokojna. Czekam: za chwilę krótkim"Siadajcie! jedziemy! " ojciec podejmieiNdecyzję. Ale nie. Waha się. Niespokojnie bada twarz matki. Odsuiram się. Pomiędzynimi dwojgiem przebiega dialog bezsłownego^porozumienia. Tylko oni świadomi sąpełni dialogu. Jest w nimprzeszłość i przyszłość, i cale ich długie małżeństwo, którego ja, czuję^ teraz, jestem częścią, ale nie wypełnieniem. ChwilaJest ciężka i chociaż objętaczasem zegara, wydaje się rozciągać w nieskończoność. So matka decyduje,nie ojciec. Po raz pierwszy matka. A ojciec,tawszetak pewny siebie, cofa się. Przed czym? Czyżby bardziej ufałntuicji matki niżrozkazom dowództwa? Bardziej jej wyczuciu niżiej ocenie sytuacji? Głęboko pozazasięgiemświadomości,: ten moment tutaj zadecyduje o życiu,jakie ono będzie, Jak sięzy, jak nas ukształtuje: ojca, matkę i mnie. Czy jesteś pewna? Czynaprawdę nie chcesz jechać? Tak. Jestem pewna. Nie wolno mi wiązać cię rodziną. Boga,Kgnaj się z tatusiem. Wracamy aleją wzdłuż parku. Lśniące kasztany nachodniku. sto topoli. Twarz matki mokra Jest od łez. Na Rondzie grupasżczyzn kończy kopanierowów przeciwlotniczych. Otwarty jużak gazetowy. Po drugiej stronie Francuskiejidzie gruba żonadministratora, "Amazonka", ciągnieza sobą opierającego sięRyśka. Jak on wyrósł! Otwieramy furtkę ogródka. Mieszkanie takEsepłe, tak czule żegnane niedawno, smutne. Pusta cisza. ; Wróciłyśmy, Pelu. A, to lepiej. Pela przynosi herbatę. Spojrzała na matkę. O nic niepyta. MilgCzymy. Tylko z radia tajemniczo:Do-Re 12. Halo,halo, uwaga,^uwaga! Nadchodzi! Syreny. Alarm. Nie schodzimy do schronu,i piwnicy. Matka siedzi przy biurku, wpatruje się w ogród zaem. Od czasu do czasuprzeciera oczy. Otwieramksiążkę, staram 385. się czytać, odkładam. Biorę ołówek i na kartce wydartej z zeszytupiszę. Z odrętwienia podrywa nas komunikatradiowy: Dziś rano Wielka Brytaniawypowiedziała wojnę Niemcom. Czekamy tylko na potwierdzenie tej radosnej wiadomości. Na rogu Nowego Światu już zbierają się grupy ludzi. Będzie przemawiał minister Beck. Słyszałaś] Boga, słyszałaś? Anglia wypowiedziała wojnę Niemcom! Matka chwyta mnie za rękę, ciągnie gorączkowo. Chodź, chodź! Lecimydo miasta! Biegniemy. Na przystanku wskakujemy do tramwaju. Namościewiatrrozwiewa włosy. Już gorąco. Tłok. Obcy ludzie chwytają się zaręce, przekazują sobie wiadomość: Anglia wypowiedziała wojnę! Anglia Jest z nami! Prawda! Prawda! Już płyniemarynarka angielskai zaraz ruszą na^pomoc angielskie eskadry! Na Nowym Świecie i rogu Alej Ujazdowskich zatrzymanyruchuliczny. Tłum wiwatuje na cześćministra Becka. Przez głośnikimuzyka. Hymn brytyjski. Jesteśmy w tłumie. Przenikanas podniecające pulsowanie. Ktoś chwytamnie w ramiona, ściska. Angliawypowiedziała wojnę! Anglia jest z nami! Zapłakane twarze. Ludzie całują się, obejmują, płaczą. Niechżyje Anglia! Niech żyjąnasi sojusznicy! Tłum formuje się w szeroki,nierówny, falującypochód. Pod ambasadęfrancuską! Na Frascati! Idziemy pod ambasadęfrancuską! Trzymam matkę za rękę. Tłum rośnie. Olbrzymieje. Przenikamnie lękiem. A jednocześnie włączona w jego rytm płynę. Tłummnie niesie. Jestem jego częścią. Funkcją. Śmiechem i płaczem. Przekroczyliśmy Aleje. Teraz w kierunku placu Trzech Krzyży i naFrascati. Przy mnie podniecony, radosnygłos matki, stara mi się cośpowiedzieć. Chwytam pojedyncze słowa: Bo ja. zawsze. i w osiemnastym roku. byłam w twoimwieku. Obok nasrozpromienione twarze, oczy uniesione wgórę. Otwarteusta. Śpiewają: W teczf Franków orzeł biaałyPatrząc,, lot swój w nieeebo wzbił. Śpiewaj! Matkanachylasiędomnie. Śpiewaj! Z oczujej jasnych i roześmianych płyną strumienie łez. 386 A nadziejąpodniecany,Woła do nas z górnych stron: Powstań, Polsko, zrzuć kajdany! Pod ambasadę francuską! Po5 ambasadę francuską! Niech żyje^;Francja! Z daleka głuche detonacje. Wybuchy. Syrena alarmowa. :h'' - , f ''"' Hej, kto Polak na bagnety! ' Całanasza droga zasłana złotymiliśćmi, nagie stoją tulipanowce, i tylko jarzębinowa czerwień drzew dogwoodu. Przeszła już Halo- ween noc wilkolaków i czarownic. Znikły. sprzed domów wycięte w -'wielkich żółtych dyniach nieforemne głowy straszydeł. Kończy się^ czas wywoływania duchów. "^ W porcie nowojorskim czekają jeszcze milcząco nowe postacie. ^Alezanim przywołam je na scenę, niech raz jeszcze wolno mi będzie -'^Spojrzeć na pochód wrześniowy! Jezdnia Nowego Światu przelewa się, faluje. Na chodnikachdzie. Okrzyki. Wiwaty! Słyszę ich śpiew i mój głos włączonychór. Ale coraz ciszej, coraz ciszej. Chór gubisię w szeleścienadających liści. A teraz jestjuż tylko we mnie. Słyszę go znówyrażnie. Gorący, nierówny, unoszący się falami: Takim hasłem cnej podniety,Trąbo nasza, wrogom grzmij! Trąbonasza, wro-o-gom grzmij! Bask Lane, 10 listopada, 1986 roku. Koniec książki Danuty Mostwin Szmaragdowa zjawa. Odalszych losach bohaterów możemy się dowiedzieć z książek: Tajemnica zwyciężonych, Nie ma domu, Które znajdują się w naszej biblioteczce. Piąta i szósta część sagi to: Dom starej lady, Słyszę jak śpiewa Ameryka, które są nagrane na kasetach, ale postaramy się je też zeskanować.