15644

Szczegóły
Tytuł 15644
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15644 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15644 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15644 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pam Binder Swatka 1 Swatka. Kathleen MacKenzie nie miała dzisiaj ochoty na jej odwiedziny. Romantyczne dźwięki kobzy przepływały przez ulice Edynburga, jakby chciały przypomnieć Kathleen, że nie powinna przejmować się takimi sprawami. Usiadła na wyłożonym miękkim pledem parapecie i wyjrzała na ulicę. Do cukierni zbliżała się Harriet Maclaren, miejscowa swatka. Kathleen głęboko westchnęła. Ta miła staruszka ciągle się jej naprzykrzała. Gdy Kathleen znowu wyjrzała przez okno, zobaczyła, że poranne słońce oblało ciepłym światłem wiekowe miasto, które potrafiło zmierzyć się z przyszłością, nie wypierając się przeszłości. Właśnie tradycja swatania ludzi należała do licznych starodawnych zwyczajów, które zachowały się w Edynburgu, a za które Kathleen Tak kochała to miasto. W jej cukierni roznosił się zapach cynamonu, czekolady i palonego cukru. Kathleen uśmiechnęła się. Wszystko jest już gotowe. Piekła od brzasku i teraz pozostałojej tylko czekać na klientów. Pierwsza będzie Harriet, ale to dobrze. Kathleen zazwyczaj udawało się zbyć staruszkę i przewidywała, że tym razem też szybko się jej pozbędzie. W końcu musi zajmować się cukiernia, i nie ma czasu na nic innego. Ojciec Kathleen zginaj w katastrofie lotniczej, a po śmierci matki osierocona dziewczyna sama zajęła się prowadzeniem rodzinnego interesu, który istniał juz od czasów królowej szkockiej, Marii. Kathleen położyła na kolanach książkę. Powieść zatytułowana Na zawsze Am-ber, napisana przez Kathleen Winsor, była ulubioną lekturą matki Kathleen, więc i ona czytała ją na okrągło; dzięki temu czuła się mniej samotna. Obydwie z matką uwielbiały powieści historyczne. Matka zmarła przed trzema laty, niecały tydzień po tym, jak Kathleen ukończyła studia na edynburskim uniwersytecie. W oczach Kathleen zebrały się łzy. Nikt nie był zdziwiony, ze matka czekała, aż córka ukończy studia. Znajomi mówili, że wszystko, co robiła, było sporo wcześniej zaplanowane, i dodawali, że teraz z pewnością przeprowadza reorganizację w niebie. Kathleen otarła łzy spojrzała na czarną tablicę i spisaną kredą listę rzeczy do zrobienia. Uśmiechnęła się. Sporządzanie takich list to następna cecha łącząca ją z matką. Kathleen odziedziczyła też kilka cech po ojcu. Na przykład zielone oczy i lekki szkocki akcent. Lubiła tę kombinację. Zerknęła na stary zegar stojący dumnie u wejścia do cukierni. Zbliżała się dziewiąta. Czas się z parapetu i poszła odstawić książkę na półkę. Wyprostowała długą do kostek wzorzystą spódnicę, obciągnęła bluzeczkę. Ich styl pasował do trochę osobliwego wnętrza cukierni. Kathleen ubierała się w ten sposób z przyzwyczajenia, ale ostatnio także ze względu na swój nastrój. Otrząsnęła się z dziwacznego przeczucia, że Edynburg, to pradawne miasto, coraz bardziej zaraza ją swoją atmosferą. Przeszła do drzwi wejściowych i otworzyła je. Cukiernia nazywała się Kathleen, na cześć kobiet, które w tej rodzinie od pokoleń nosiły to imię. Powietrze wpływające przez uchylone okno wydymało lekko koronkowe firanki. Śnieżnobiałe, tak jak wykrochmalone obrusy pokrywające stoliki. Cukiernia znajdowała się nieopodal pałacu Holyrood, letniej rezydencji królowej i popularnej atrakcji turystycznej. Zegar biciem obwieścił pełną godzinę. W tym samym momencie rozległ się aksamitny dźwięk dzwoneczka. Drzwi otworzyły się i Kathleen uśmiechem powitała wiosenny dzień i swoją pierwszą klientkę. - Dzień dobry, Harriet. - Dobry, dobry, dziewczyno. - Staruszka przyciskała do obfitego biustu płócienną torbę. Uśmiech wyrzeźbił wokół jej oczu siateczkę zmarszczek.- Przyniosłam zdjęcia nowych kandydatów i chcę ci je pokazać - Sama je zrobiłam. To o wiele lepsze niż opowiadanie, jak je zrobiłam. To o wiele lepsze niż opowiadanie, jak wyglądają. Zresztą wszyscy są przystojni i odpowiedzialni. Niektórzy nawet bardzo przyjemni dla oka- Mrugnęła. - Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Kathleen przeszła za sięgający pasa kontuar, gdzie za szklaną taflą leżały placuszki z owocowym nadzieniem. -Tak, tak, Harriet, wiem doskonale, o co ci chodzi, ale moja odpowiedź brzmi tak samo jak ta, którą dałam ci podczas twojej ostatniej wizyty. Od śmierci matki. Sama muszę prowadzić cukiernię. Jest szczyt sezonu turystycznego, i nie mam czasu na myślenie o romansach. A ty pewnego dnia natkniesz się na kogoś, komu nie spodoba się, że robisz mu zdjęcia. Harriet potrząsnęła głową. - Nigdy do tego nie dojdzie, dziewczyno. Interesują mnie tylko mężczyźni wyglądający sympatycznie ale ty jak zawsze zmieniłaś temat. Harriet przeszła do pobliskiego stolika stojącego przy oknie. Usiadła, torbę postawiła obok siebie i zaczęła w niej szperać. Wreszcie wyciągnęła stosik zdjęć. - Jak dawno sięgnę pamięcią, powtarzasz to samo. Twoja matka też tak mówiła. - Staruszka uniosła brwi. - Dopóki nie znalazłam jej partnera. Kathleen roześmiała się. Harriet lubiła przypisywać sobie połączenie wszystkich dobrych małżeństw w Edynburgu. A przecież matka opowiadała Kathleen, że poznała ojca przypadkowo. Ale też nigdy nie spierała się o to z Harriet, a Kathleen tym bardziej nie zamierzała tego czynić. Uśmiechnęła się, po czym wróciła do rzeczywistości. Harriet pomachała jakimś zdjęciem. - Chłopak nazywa się Liam Campbell. Przystojny i solidny. Kathleen obwiązała pas koronkowym fartuchem. Czekała, aż staruszka powie, że Liam jest łagodny jak baranek, więc jest dla niej wspaniałą partią. Otrząsnęła się z tej myśli. Sama nie wiedziała, jakiego typu mężczyznę by chciała, wiec skąd miałaby to wiedzieć Harriet? Dzwoneczki przy drzwiach odezwały się ponownie Kathleen spojrzała w tamtą stronę. To był jej Amerykanin. Wytarła dłonie w fartuch, czując, ze nagle jej serce zaczyna bić nieco szybciej. Dobrze się prezentował. Zresztą jak zawsze. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę lotniczą, sprane dżinsy, a pod pachą niósł długą, wąską paczkę. Jak zazwyczaj, rozmawiał przez telefon komórkowy i wydawało się, że nie widzi nikogo i niczego dookoła. Raz podsłuchała, jak mówił, że zatrzymał się w hotelu Balmoral. To jeden z najelegantszych i najdroższych hoteli w Edynburgu. Wprawdzie Amerykanin nosił sprane dżinsy, ale przeczucie mówiło Kathleen, że ma on w portfelu złote karty kredytowe. Przez ostatnie dwa tygodnie nieznajomy codziennie przychodził do jej cukierni zaraz po otwarciu i zamawiał zawsze to samo: kubek czarnej kawy i zwykły placuszek bez nadzienia. Kawę lubił pić z papierowego kubka, który J mógł zabrać ze sobą, jeśli się spieszył. Placek podawała mu na talerzyku. Kathleen sięgnęła po dzbanek, po czym nalała gorącą kawę do kubka. Placek położyła na porcelanowym talerzu, ręcznie malowanym w żółte różyczki. Czekała. Przycisnęła dłonie do brzucha, starając się zignorować niezrozumiały ucisk. Bardzo ją denerwował ten jej niewytłumaczalny niepokój. Dobrze, że Amerykanin wkrótce wyjeżdża, pomyślała. Zatrzymał się przy ladzie i sięgnął do kieszeni kurtki po portfel. - Hej, Bob, zaczekaj chwile. - Odłożył telefon na blat i wyjął pieniądze Funty. Uśmiechnął się. - Tym razem pamiętałem. Kathleen roześmiała się, przypominając sobie ich wczorajszą rozmowę. - Nie przeszkadza mi wymienianie waszych amerykańskich dolarów. Mężczyzna zniżył głos. - Wiem, ale pani zawsze pamięta, co zamawiam, więc ja mogłem przynajmniej przynieść odpowiednią walutę. Położył portfel na kontuarze i podał jej pieniądze. Musnął przy tym delikatnie palcami jej dłoń. Kathleen lekko zadrżała. Amerykanin pachniał tak, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Serce jej zabiło. Nieomal przestała oddychać. Głos w telefonie przeszył powietrze. - Hej, Duncan, jesteś tam? Amerykanin wyprostował się i podniósł telefon. - Jestem, jestem. Podaj mi jeszcze raz wszystkie szczegóły. Położył talerzyk na papierowym kubku i przeszedł do stolika stojącego w odległym rogu cukierni. Kathleen wolno wypuściła powietrze. Przyglądała się jak mężczyzna rozrywa placek i wkłada kęs do ust. Słysząc trzask aparatu fotograficznego, drgnęła i spojrzała w kierunku Harriet, która właśnie z uśmiechem odkładała aparat skinięciem ręki dała znać Kathleen, żeby do niej podeszła. Kathleen usiadła naprzeciwko staruszki, mówiąc sobie w duchu, że nie grzeszy ona subtelnością. Ta tymczasem schowała aparat do torby. - Kim jest ten wysoki, ciemnowłosy, przystojny chłopak? Kathleen uciszyła ją syknięciem. - Usłyszy cię. Harriet potrząsnęła głową. - Raczej niemożliwe, skoro tak bardzo zajęty jest rozmową przez telefon. - Mrugnęła. - Ale ten chłopak na ciebie patrzy. I nic dziwnego. Jesteś tak samo chuda jak twoja matka, niech spoczywa w pokoju. Kathleen złożyła dłonie i oparła na kolanach, zmieszana wątpliwym komplementem, lecz mimo to zadowolona, że jeszcze coś łączy ją z matką. - Dziękuję, ale to chyba nieprawda, że on się mną interesuje. Wszedł i usiadł przy stoliku. Prawie nie rozmawialiśmy. I tak jest codziennie. Przychodzi tylko na kawę z plackiem, dodała w duchu. Harriet schowała zdjęcia do torby i znowu zaczęła w niej grzebać. - No nie wiem. Przez lata nabyłam w tych sprawach pewnej intuicji, ale teraz młodzi są zawsze zajęci. Wiesz, co mówią starzy ludzie? Jeśli nie znajdziesz czasu na miłość, ona znajdzie go za ciebie. Poszperała w torbie i w końcu wyciągnęła z niej złotą broszkę z dużym czerwonym kamieniem. - Nazywa się Ogień Smoka i należała do pewnego feudalnego lorda. Kazał ją zrobić w prezencie dla kobiety, która nigdy nie miała być jego. Ten klejnot nie jest przeznaczony dla ciebie, będzie za to idealny dla dziewczyny mieszkającej niedaleko stąd. — Schowała broszkę z powrotem do torby, jednak nadal czegoś w niej szukała. Kathleen pochyliła się i zajrzała do torby. Leżało w niej mnóstwo biżuterii pomieszanej z fotografiami kobiet i mężczyzn. Harriet uśmiechnęła się. - O, jest. - Wyciągnęła długi złoty łańcuszek z wisiorem w kształcie herbu. Wybijany był szafirami, brylantami i rubinami. Uniosła go do światła. - To jest kopia klejnotu, który lord Darnley podarował Marii, królowej szkockiej, z okazji ich ślubu. To się zdarzyło około pięćset sześćdziesiątego piątego roku. - Harriet spojrzała w stronę pałacu Holyrood. - Ostatnio dzieją się tam dziwne rzeczy. Ta nowa winda zainstalowana dla rodziny królewskiej cały czas zatrzymuje się między piętrami. - Westchnęła. - Nieważne. - Podała Kathleen łańcuszek. - Niech to będzie spóźniony prezent urodzinowy ode mnie. - Harriet, nic mogę go przyjąć. Jest za drogi. - Nonsens, dziewczyno, to tylko kopia. Kamienie pobłyskiwały w słońcu, zdając się przeczyć stwierdzeniu staruszki. Zatrzeszczały nogi odsuwanego krzesła. Kathleen obejrzała się i zobaczyła, że Amerykanin wychodzi. Wstał i przeszedł do kuchni za ladą, żeby odstawić pusty talerz do zlewu. To właśnie ten prosty gest Amerykanina zwrócił uwagę Kathleen, kiedy po raz pierwszy się u niej zjawił. Nie wymagała, aby klienci sprzątali po sobie, jednak ta niewymuszona pomoc nieznajomego zrobiła na niej duże wrażenie. Różnił się tym od innych jej klientów. Wychodząc, posłał jej uśmiech. Na ulicy skręcił w strunę pałacu. Kathleen odetchnęła głęboko, starając się ukryć uczucie zawodu. - Nie wiem, skąd ten pomysł, że on się mną interesuje. Jak już powiedziałam, przychodzi tu tylko na kawę. Harriet odchyliła lekko firankę i wyjrzała przez okno. - To, dlaczego wyrzucił ją właśnie do kosza na śmieci? Kathleen popatrzyła za okno. Rzeczywiście, Amerykanin wyrzucił kubek. - To niczego nie dowodzi. Może już wypił. - Hm a może ma inny powód, aby odwiedzać twoją cukiernię. - Bzdura. Kathleen chciała dodać, że Amerykanin w żądnym wypadku nie jest partią dla niej. W najlepszym razie nadawał się na idealny temat marzenia sennego. Zawahała się. No, może dwóch albo trzech snów. Zawiesiła łańcuszek na szyi i przeszła za ladę. Zamarła. Amerykanin zostawił portfel. Podniosła go i ruszyła do drzwi, Harriet skinęła głową. - No, no, co my tam mamy? -Jej głos był całkowicie pozbawiony emocji, ale oczy pobłyskiwały sprytem. - Będziesz musiała go zwrócić chłopakowi. I pamiętaj, to tak jak z klejnotem Darnleya, wszystko na tym świecie ma swoją parę. Kathleen wsunęła portfel do kieszeni spódnicy. - A co z klientami? Staruszka rozejrzała się po ciastkarni. -Nikogo tu nie ma, dziewczyno. Idź, idź szybo, zanim będzie za późno. I nie martw się o nic. - Zamilkła. - Zaczekaj, dziewczyno. Prawie bym zapomniała. - Sięgnęła do torby i wyciągnęła pęczek wrzosów. Podała go Kathleen. - Daj to Callumowi w pałacu. Lubi przypinać go do kurtki. - Harriet, czyżbyś była zainteresowana Callumem? - Nie bajdurz mi tu. Zadajesz za dużo pytań. A teraz już leć. Kathleen uśmiechnęła się i energicznym krokiem opuściła cukiernię. - Nie spiesz się, Kathleen MacKenzie! - Zawołała za nią Harriet. - Pamiętaj, jeśli nie znajdziesz czasu na miłość, ona znajdzie go dla ciebie., Duncan MacGreggor wyrzucił kubek do śmietnika. Nie pozwolił sobie na ostatnie spojrzenie w stronę ciastkarni. Jej właścicielka ostatnio zbyt często zaprzątała mu myśli. Słyszał, jak jeden z klientów zwrócił się do niej po imieniu. Kathleen, doskonale do niej pasuje. Przywodziło mu na myśl zamki i rycerskie turnieje. Jej wygląd tylko dopełniał te fantazje. Miała zielone oczy i lśniące krucze włosy. I na dodatek mówiła z miękkim szkockim akcentem, więc miał ochotę słuchać jej przez cały dzień. Podejrzewał, że byłby zauroczony, nawet gdyby czytała mu słownik. Nie po raz pierwszy żałował, że musi już wyjeżdżać. Kilka lat temu nie byt taki refleksyjny, ale ostatnio ciągle mu czegoś brakowało. Poza tym nie miał czasu nikogo poznać. Przynajmniej nie w ten sposób, w jaki chciał poznać Kathleen. Przeczesał ręką włosy, jakby pragnął usunąć z głowy wizerunek kobiety. Zatrzymał się przed wystawa sklepu na Royal Mile leżącej po drodze do pałacu Holyrood. Na wystawie zobaczył replikę szkockiego miecza. Takiego samego, jaki niósł właśnie pod pachą. Tyle, że jego był prawdziwy. Kosztował fortunę, ale był wart każdego centa. Jako nastolatek Duncan często uciekał ze szkoły i jechał rowerem na pseudośredniowieczny jarmark w Carnation w stanie Washington. Już jako dziesięciolatek był silnie zbudowany, toteż zazwyczaj udawało mu się namówić któregoś z uczestników jarmarku, żeby pozwolił mu poćwiczyć walkę mieczem. Dobrze pamiętał swoją pierwszą turniejową potyczkę i okrzyki tłumów. Piękna dama załamywała dłonie, błagając go, by ją uratował. Wtedy naprawdę pragnął żyć w średniowieczu, gdzie, by zyskać miano bohatera, wystarczyło tylko ratować damy z opresji. Może właśnie z tego powodu wymyślił dla swojej firmy Vision Quest tyle gier opartych na mitach arturiańskich. Pogrążał się w świecie, w którym dobro zwyciężało zło. Ostatnio jednak jego inwencja mocno przygasła. Rozejrzał się wokół. Szare budynki wydawały się stapiać z niebem. Początek dnia był pogodny, ale teraz deszczowe chmury zaczynały przysłaniać słońce. Przypomniał sobie, że między Seattle i Edynburgiem w Szkocji jest osiem godzin różnicy. A więc teraz w Seattle mija siedemnasta, obliczył i wystukał na telefonie bezpośredni numer do kierownika działu fuzji i zakupów w Vision Quest. - Tu John Forseith - usłyszał. Duncan uśmiechnął się do siebie. Ten facet zawsze mówi tak, jakby usta miał pełne galaretki. - John, przekazałem Bobowi szczegóły, a teraz idę na spotkanie z Robertsonem. Uparł się, że podpisanie kontraktu musi nastąpić w pałacu. Na otarcie łez niosę mu jeden z moich mieczy. Duncan spokojnie wysłuchał gratulacji. Po chwili John krzyknął coś do ludzi znajdujących się obok niego i Duncan usłyszał wiwaty radości. Chciałby czuć takie samo zadowolenie, ale dla niego kontrakt był tylko jeszcze jednym przejęciem następnej upadającej firmy. Tak naprawdę to tęsknił za tworzeniem nowych postaci i wymyślaniem gier, lecz już dawno nie wpadł mu do głowy żaden ciekawy pomysł. Może jego wyobraźnia już się wyczerpała. John wrócił do słuchawki. - No, znowu ci się udało. Co się czuje na sekundę przed przejęciem? Kiedy to dotrze na Street, twoje akcje znowu podskoczą. - Wspaniale. Odezwę się po podpisaniu umowy. Odlot mam zarezerwowany na jutro. Zadzwonię po przyjeździe. Duncan zakończył rozmowę i schował telefon do kieszeni kurtki. Minął żelazną bramę i przeszedł przez opuszczony dziedziniec pałacu. Było jeszcze za wczesnie na turystów. Jednak za jakąś godzinę dziedziniec będzie huczał od ludzi. Duncan żałował, że umówił się tak wcześnie. Lubił być otoczony tłumem. Drzwi otworzył mu odźwierny ubrany w zielony plisowany kilt i granatowy blezer. - ...dobry, panie MacGreggor. Miło znowu pana widzieć. - Dzień dobry, Callum. Czy pan Robertson jest u siebie? - Taa... Kazał mi przysłać pana na górę, gdy tylko się pan zjawi. Niestety, schody są zatarasowane. W nocy oderwała się część sufitu. Otrzymałem specjalne pozwolenie, aby mógł pan użyć królewskiej windy. - Dzięki - Duncan wystarczająco długo przebywał w Edynburgu, by zdawać sobie sprawę, że uzyskanie takiego pozwolenia nie było łatwe. Doceniał wysiłek Calluma, Ale Szkoci już tacy są, a Duncan od chwili przyjazdu czuł się w ich ojczyźnie jak w domu. Poszedł za Callumem do pokoju, który został zamieniony na windę. Nie zdziwiło go to, bo w starych domach małe pokoje i wnęki często przerabiano na łazienki lub windy. Callum wcisnął guzik w ścianie. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt i drzwi windy rozsunęły się. Odźwierny potrząsnął z dezaprobatą patrząsnął głową. - Skrzypi ostatnio jak szkocka zjawa. No, ale nie ma się czego obawiać. Zawiezie pana tam, dokąd chce pan dotrzeć. Duncan zrobił krok w stronę obitego ciemnymi panelami wnętrza. Callum wciąż trzymał drzwi otwarte. Duncan oparł miecz o tylną ścianę. - Na co czekasz, Callum? - Na kogoś jeszcze. - Odźwierny zerknął w stronę wejścia do pałacu. - Ach, jest. - Na jego twarzy zakwitł uśmiech. - Dzień dobry, Kathleen MacKenzie. Dziewczyna była zaczerwieniona z pośpiechu. Włosy miała w nieładzie, kilka kosmyków wymknęło się z końskiego ogona, w który zawsze się czesała. Duncan pomyślał, że jeśli to w ogóle możliwe, Kathleen wygląda jeszcze piękniej niż przed chwilą w cukierni. Zatrzymała się i podała Callumowi bukiecik wrzosu. - Harriet prosiła, żebym ci to dała. Odźwierny uniósł wiązankę do nosa. - Ach, najsłodszy zapach na świecie. – Uśmiechnął się. - Kathleen, czy poznałaś Duncana MacGreggora? Przybył do nas z bardzo daleka, bo aż z Ameryki. Kathleen skinęła głową. Formalnie nie, ale to z jego powodu tak naprawdę się tu znalazłam. Minęła Calluma, weszła do windy i podała Amerykaninowi portfel. - Zapomniał go pan. - Dziękuję. Musiałem myśleć o czymś innym. - Odbierając portfel, musnął lekko palcami dłoń dziewczyny. Winda zadrżała, ale zamiast ruszyć w górę, zdawała się posuwać w dół, do piwnicy, jeśli takowa w ogóle istniała w pałacu Holyrood. Światła zamigotały i nagle winda nabrała tempa. Duncan oparł się o ścianę. - Co się dzieje? Miecz osunął się na podłogę, a Kathleen, straciwszy równowagę, runęła do przodu. Duncan pochwycił ją i przycisnął do siebie. Miał wrażenie, że winda znowu przyspiesza i że on także zaraz straci równowagę. Rozstawił więc szeroko nogi, myśląc tylko o tym by Kathleen nie zrobiła sobie krzywdy przy ewentualnym upadku. 2 Winda zatrzymała się nagle i w tym samym momencie zgasło światło. Kathleen leżała na Duncanie, który dochodził w duchu do wniosku, że nawet jeśli śni, to wcale nie chce się obudzić. Czuł na sobie ciało Kathleen i zapach jej włosów, przypominający łąkę po letnim deszczu. Przełknął ciężko ślinę i położył dłoń na jej karku. Pragnął tej kobiety od chwili, gdy uśmiechnęła się do niego w cukierni przed dwoma tygodniami. Zapytała, czy chce filiżankę kawy. Nigdy za bardzo nie przepadał za tym napojem, ale tego dnia z chęcią wypiłby nawet cały dzbanek. Jej pierś unosiła się i opadała. Była tak, blisko, że jej ciepły oddech pieścił jego twarz. Zapragnął ja pocałować. Miał wrażenie, że nagle między nimi pojawiła się tajemnicza i niewidzialna nić. Uniósł lekko głowę i delikatnie musnął wargi dziewczyny. Cały zadrżał, jakby rażony prądem. Ten krótki pocałunek był niczym pierwszy w jego życiu. Kathleen rozchyliła usta, więc pocałował ją jeszcze raz, już namiętniej. Nagle oderwała się od niego. - Nie wiem, dlaczego ja... - Nabrała powietrza, po czym powoli je wypuściła. - Sądzisz, że niebezpieczeństwo już minęło? Usiadł. Miał zamiar powiedzieć, że, jego zdaniem, to dopiero początek. Ciszę przerwały głośne okrzyki. Kathleen wstała. - Co to było? Duncan też się podniósł. Rad był, że może oderwać myśli od Kathleen i jej ust. - Może ktoś zobaczył ducha. Czy w tym zamku straszy? - Oczywiście. Ale obawiam się, że to nie duchy, tylko coś innego. Hałas docierał do nich zza drzwi windy. Krzyk kogoś zagniewanego mieszał się z łkaniem kobiety błagającej o litość. W głosie Kathleen zabrzmiał niepokój. - Ktoś powinien pomóc tej biednej kobiecie. Duncanem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Sama awaria windy to nic wielkiego, ale biorąc pod uwagę brak światła i kobiece krzyki, sytuacja zaczynała wyglądać podejrzanie. Przypomniał sobie, że kiedy przed dwoma tygodniami przyleciał na Heathrow, poinformowano go, że ekspres do Londynu nie odjedzie, ponieważ istnieje podejrzenie, że podłożono w nim bombę. Przeczesał dłonią włosy. - Może pałac został zaatakowany? To niemożliwe - obruszyła się Kathleen. -To letnia rezydencja królowej i ma doskonałą ochronę. Tutejsza straż należy do najlepszych. Poza tym mamy maj, a królewska rodzina zjeżdża do Edynburga dopiero w lipcu. Sugerujesz, że terroryści będą czekali do ich przyjazdu? - Słusznie. Ale w takim razie jak wyjaśnisz to, co się stało z windą, no i te krzyki? - Nie umiem tego wytłumaczyć - odparta cicho Kathleen. Duncan chciał się podnieść, ale przez panujące ciemności zupełnie stracił orientację; nie wiedział, w którą stronę jest odwrócony i gdzie znajdują się drzwi windy. - Musimy się stąd jakoś wydostać. Zaczniemy szukać w przeciwnych kierunkach. Było tak ciemno, że nie widział nawet zarysu postaci Kathleen. Martwił się, że jeśli do windy nie dochodzi światło, powietrze także może mieć do niej utrudniony dostęp. Kathleen podniosła głos. - Zdaje się, że znalazłam drzwi. Ruszył w jej kierunku, zatrzymujcie się tuż za nią. Poczuł, że odwróciła głowę w jego stronę. Teraz powinien myśleć przede wszystkim o wyswobodzeniu się, tymczasem pragnął przyciągnąć Kathleen do siebie i pocałować bardzo mocno. Postanowił jednak zachować zdrowy rozsądek, wiedząc, że w tym małym pomieszczeniu nie wytrzymają długo bez powietrza. Wyciągnął rękę w stronę ściany. Napotkał dłoń Kathleen i już razem wiedli rękami po obrysie drzwi, aż natknęli się na cienką szczelinę. Dobrze im się pracowało] w zespole. Nie musiał nic mówić, a mimo to Kathleen jakby wyczuwała, czego od niej oczekuje. Wetknął palce w szczelinę. Był wysportowany, bo dużo ćwiczył na siłowni, jednak obawiał się, że nie starczy mu sił, by rozepchnąć drzwi. Zebrał się w sobie i pchał podwoje w przeciwnych kierunkach. Otworzyły się z hukiem. Wyszedł na zewnątrz, ale coś się nie zgadzało. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad swoim odczuciem, bo widok, który go powitał, zaparł mu dech w piersi. Pokój obity ciemną boazerią oświetlały tylko świece stojące w świecznikach. Trzy kobiety tuliły się do siebie. Siedziały na wyściełanej złoto-purpurowym pluszem sofie. Poszedł za ich spojrzeniem. Pół tuzina mężczyzn dźgało sztyletami pozbawione życia ciało przewieszone przez stół. Krew ściekała na podłogę; pryskając na potłuczone naczynia i rozsypane resztki jedzenia. - Cholera jasna - wyszeptał. Czuł, że stojąca za nim Kathleen drży coraz mocniej. - To nie może się dziać naprawdę -wydusiła wreszcie. Jednak scena, którą oglądali, sprawiała wrażenie jak najbardziej rzeczywistej. -Czy widzisz, jak oni są ubrani? W stroje z szesnastego wieku. Duncan wyczuł, że podobnie jak i on Kathleen nie uważa, żeby to, co widzą, było przedstawieniem. Pospiesznie rozpakował miecz, który przyniósł ze sobą jako prezent dla Robertsona. Upominek miał osłodzić nieco cios wywołany utratą firmy, teraz jednak musiał unurzać go we krwi. - Nie wiem, co się dzieje, ale nie wygląda to na grę. Krew wydaje się prawdziwa. Zostań tu. Istniało przynajmniej tysiąc powodów, dla których sam powinien był posłuchać własnej rady, ale wiedział też, że nic go nie powstrzyma. Ktoś znalazł się w tarapatach to wystarczyło, nawet jeśli w grę wchodziło ryzyko utraty zdrowia, a nawet życia. Runął do środka izby. Chwycił za ramię mężczyznę, który ponownie zamierzał ugodzić ciało sztyletem, zacisnął pięść i walnął go w szczękę. Przeciwnik padł na podłogę. Duncanowi nagle zaświtała myśl, że ma przeciwko sobie zbyt wielu wrogów, zignorował jednak podszepty rozsądku. Ponownie ruszył do ataku, choć nie miał żadnego planu działania. Pozostali mężczyźni znieruchomieli. Duncan ucieszył się, że wreszcie zwrócili na niego uwagę. Osobnik ubrany w krótki czarny paltocik i obcisłe spodnie wepchnął zakrwawiony sztylet za pas. - Nauczę cie nie wtrącać się w sprawy, które ciebie nie dotyczą. Wyciągnął miecz i rzucił się na przybysza. Duncan zasłonił się mieczem. Uszy wypełnił mu zgrzyt ostrzy. Ramię zadrżało od uderzenia. To się dzieje naprawdę, zrozumiał. To nie jest żadne przedstawienie. Walczył, by się utrzymać na nogach, by nie stracić pozycji. Próbował nie myśleć o niesamowitości sytuacji, chcąc zachować jasność umysłu. Usłyszał, że Kathleen wykrzykuje jego imię. Następny osobnik dołączył do towarzysza i zamachnął się mieczem. Na szczęście Duncan zdążył odskoczyć i uniknąć ciosu. Z korytarza dobiegły go głośne okrzyki i tupanie. Mężczyzna, z którym walczył, odskoczył i pobiegł do towarzyszy. Wpadając jeden na drugiego, wycofali się do krańca pokoju i znikli na wąskiej klatce scho- dowej. Zapadła cisza. Duncan schował miecz i ukucnął przy zakrwawionym ciele. Szukał pulsu, lecz go nie znalazł. Najwyższa z kobiet podbiegła do zabitego. Miała na sobie długą złotą suknię i sznur pereł na szyi. I była w zaawansowanej ciąży. Jej dwie towarzyszki stały za nią i załamywały dłonie, cicho popłakując. Ciężarna kobieta uniosła głowę zmarłego, a po jej policzkach popłynęły łzy. Nie zwracała uwagi na to, że krew plami jej suknię i rozlewa się kałużą po ciemnej posadzce. Duncan zdusił wzbierające mdłości. Wiedział, że leżący i przed nim mężczyzna został brutalnie zamordowany, lecz nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Wyprostował się, Kathleen? Gdzie ona jest? Odwrócił się i zobaczył, że stoi w drzwiach pomieszczenia, które wcześniej uważał za windę. Jej twarz była biała niczym kreda. Duncan podszedł do niej i sięgnął po jej rękę. - Musimy się stąd wydostać. Złapała go za ramię, - Tu się dzieje coś bardzo dziwnego. Nie umiem tego wyjaśnić. -Zniżyła głos. - Wzory na ścianach są jakieś inne, choć skądś znajome. I coś jeszcze. - Drżały jej ręce, jakby była w gorączce. - Portrety przedstawiające niektóre z obecnych tu osób wiszą w pałacowej galerii. To zabrzmi jak szaleństwo, ale zdaje się, że byliśmy właśnie świadkami zabójstwa Riccia. Przyjaźnił się z Marią, królową szkocką. Jej mąż, lord Darnley, był zazdrosny o ich przyjaźń, więc wraz z kompanami zamordował Riccia na oczach żony. - Masz rację- To rzeczywiście brzmi jak szaleństwo. A teraz chodźmy stąd. W tym momencie do pokoju wpadli jacyś mężczyźni ubrani w ciemnogranatowe i niebieskie kilty. Podbiegli do Duncana i otoczyli go, mierząc mu w pierś czubkami mieczy. Pierwszy, mężczyzna o płomieniście rudej brodzie, odezwał się, a raczej zaryczał.. - Kim jesteście? Duncan podczas swojej wizyty w Edynburgu nie słyszał jeszcze tak mocnego akcentu. Przykucnięta kobieta uniosła głowę. - Lordzie Hepburn, proszę go tak nie traktować. To on nas uratował. Nie traćcie czasu na przepytywanie go to tamtych trzeba ścigać i ukarać- - Znowu przycisnęła do piersi głowę zamordowanego. - Wiem, kto kryje się za tym zdradliwym występkiem i ta osoba mi zapłaci. Mężczyzna, do którego zwracała się mianem lorda, pokłonił się nisko. - Tak, wasza wysokość - Wyciągnął dłoń i pomógł jej wstać. Odwrócił się do Duncana. - Ja i tak się dowiem, w jaki sposób znalazłeś się w prywatnych pokojach jej wysokości. Kathleen dotknęła ramienia Duncana, jakby chciała powstrzymać go przed udzielaniem odpowiedzi. Teraz ona nisko się pokłoniła. Mówiła z wyraźniejszym niż zazwyczaj akcentem. - Zabłądziliśmy, milordzie. Duncan odwrócił się do niej. - Wcale nie... Przerwała mu i dała znak, żeby także się pokłonił. - Tak, tak, mężu, naprawdę zabłądziliśmy. I dlatego upraszamy waszą wysokość o wybaczenie. Duncan w zdumieniu uniósł brwi. - O czym ty mówisz? Kathleen zignorowała go zwróciła się do lorda Hepburna: - Jesteśmy nowymi kucharzami. Musieliśmy gdzieś źle skręcić. Lord Hepburn schował miecz. - Nie przypominam sobie, żebyśmy przyjmowali nową służbę. Królowa Maria położyła dłoń na brzuchu. - Jesteś zbyt podejrzliwy, milordzie. Pokłonił się jej. - To dlatego, pani, że ponad wszystko stawiam wasze bezpieczeństwo. Przez twarz kobiety przemknął lekki uśmiech. -Wierzymy, że tak jest. A teraz dopilnujcie, aby ci dwoje znaleźli ciepły kąt do spania i jakieś odpowiednie odzienie, bo to, które mają na sobie, nie nadaje się. W zachodnim skrzydle znajdziecie mnóstwo pustych komnat. Godzina jest późna. Jutro będzie wystarczająco dużo czasu, żeby zapoznać ich z kuchnią. - Tak jest, wasza wysokość. Stanie się wedle twojej woli. Królowa wstała i powoli odeszła do przyległego pokoju. Jej dwie towarzyszki skinęły głowami i podążyły za nią. Kiedy zniknęły, lord Hepburn odwrócił się do Kathleen i Duncana. - Królowa może sobie wierzyć w waszą bajeczkę, ale ja wam nie wierzę. Niemniej uczynię tak, jak prosiła. Wiedzcie wszak jedno: będę was obserwował. – Gestem dłoni kazał im iść za sobą po oświetlonym pochodniami korytarzu. Duncan jedną ręką chwycił miecz, drugą objął Kathleen w pasie. Pochylił się do niej. - Co się dzieje? - Musimy zaczekać, aż zostaniemy sami — odpowiedziała, zniżając głos. Przyciągnął ją bliżej do siebie. Pomyślał, że podobnie jak on musiała się czuć bohaterka Alicji w krainie czarów, kiedy ześliznęła się do króliczej nory. Kathleen zadrżała, gdy lord Hepburn otworzył drzwi do ciemnego i zimnego pomieszczenia, pokazując, że mają do niego wejść. Sam skierował się do kominka i rzucił drwa na żar, przywracając gasnący ogień do życia. W dalekim rogu komnaty stało łóżko, a na jej środku wielki stół. Na nim stał porcelanowy dzban i wielka misa. - To będzie wasza sypialnia - wycedził przez zęby lord Hepburn. Kathleen przyglądała się Duncanowi, który podszedł do łoża, aby je przetestować. Uniósł koce i materac. Zamiast sprężyn ujrzał sieć lin. Spojrzał na lorda Hepburna i uśmiechnął się. - Wygodne. Hepburn mruknął coś gniewnie pod nosem, po czyni wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Kathleen stała nieruchomo. - Nie powinieneś go prowokować. Duncan odłożył miecz na stół. - Wybacz, siła przyzwyczajenia. Zacisnęła spuszczone dłonie w pięści, - A więc postaraj się. Chcę ci zwrócić uwagę, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, że nie znajdujemy się w Kansas. Roześmiał się. - Przed chwilą porównywałem tę sytuację do położenia bohaterki Alicji w kramie czarów, ale może być też Dorotka w krainie Oz. Kathleen nie uśmiechnęła się. Sytuacja była poważna. - Jak ci się udaje zachować spokój? Wzruszył ramionami. - Mam porywczą naturę, ale reaguję tylko wtedy, gdy mnie ktoś prowokuje. To by tłumaczyło twoją próbę uratowania Riccia, a irytowało ją, że Duncan jest taki spokojny, ale w jakiś sposób jego postawa podtrzymywała ją na duchu, - To nie dzieje się naprawdę. Wyszłam przecież tylko na kilka minut. Zostawiłam sklep pod opieką Harriet. Pewnie zastanawia się, gdzie jestem. - No właśnie, sam się nad tym zastanawiam. Masz jakiś pomysł? Skrzyżowała ręce na piersi. - Ty naprawdę nie masz pojęcia, gdzie się znajdujemy, co? - W strefie cienia? - Skinęła głową. - Bardzo blisko. Jego nieustanne żarty odpędzały nieco ciemne chmury, które opadły na nią, gdy zdała sobie sprawę, co im się przytrafiło. Postanowiła mówić otwarcie, bez owijania w bawełnę. Wyprostowała się. - Pewnego lata oprowadzałam po pałacu wycieczki. Do najbardziej popularnych należał okres rządów królowej szkockiej, Marii. Dowiedziałam się wtedy wielu ciekawych rzeczy, których nie znajdzie się w podręcznikach szkolnych. Jakie potrawy lubiła i że lord Hepburn się w niej kochał. Tamte czasy były bardzo niebezpieczne dla kobiet, nawet dla królowej. - Kathleen zamilkła. - Duncan, cofnęliśmy się do epoki, w której kobiety się nie liczą. Dlatego właśnie przedstawiłam cię jako swojego męża. Podszedł i objął ją. - Dobrze zrobiłaś. Odsunęła się, żeby spojrzeć mu w oczy. Widniała w nich ukryta moc i czułość. Dotyk jego ramion sprawiał, że mniej się bała. Uśmiechnęła się. - Wierzysz mi? Uniósł brew. - Raczej nie. Podróże w czasie są możliwe tylko W teorii i filmach. - W takim razie, w jaki sposób, sir, wytłumaczysz naszą tutaj obecność? Powoli pokiwał głową. - Racja. Masz jakiś pomysł na powrót? - Nie. Ogień zaskrzypiał i wypluł z siebie mały kawałek, tlącego się drewienka, które przez chwilę migotało złotym blaskiem, a potem zgasło. Duncan wpatrywał się w nie, po czym podszedł i podniósł. Ukląkł i wrzucił je z po- wrotem do ognia. - W jednej z moich pierwszych gier umieściłem pewną postać o imieniu Sebaston. Sebaston utknął w równorzędnym wszechświecie. Zadanie było proste. Należało zniszczyć za pomocą ognia ścianę oddzielającą go od jego świata. Ogień znajdował się na pierwszym poziomie, a ściana na dziesiątym. Sebaston musiał umieścić ogień w pojemniku i zanieść go na dziesiąty poziom. Kathleen nabrała powietrza. - To rzeczywiście dość proste zadanie. – Zastanawiała się, dlaczego opowiada jej o grze w momencie, gdy ich życie zostało wywrócone do góry nogami. - Mów dalej. Dorzucił drew do ognia. - Każdy poziom był tak pomyślany, że ogień gasł, jeśli Sebaston nie wybrał odpowiedniego pojemnika. Sięgnął po żelazny pogrzebacz stojący obok paleniska i wzruszył nim żar. - Chcę wierzyć, że sprowadził nas tu jakiś logiczny mechanizm. My musimy tylko znaleźć klucz. Mamy podobny problem, przed którym stal Sebaston. Wstał i otrzepał dłonie. Spojrzał w stronę okna i prze-czesał ręką włosy. - Jakby tego wszystkiego było mało, wygląda na to, ze straciliśmy także większość dnia. Na zewnątrz jest ciemno. Chodźmy spać a rozwiązaniem zagadki zajmiemy się z rana. Położę się na podłodze. Kathleen odetchnęła ciężko. - Nie bądź śmieszny. Podzielimy się łóżkiem. Wygiął brew. - Zgodzisz się? Skinęła głową, pragnąc szybko zmienić temat. - Czy w naszym świecie zostawiłeś jakieś osoby,które będą za tobą tęskniły, jeśli nie wrócisz? Odsunął z jej twarzy kosmyk włosów i skrzywił się. - Akcjonariuszy. Jeśli okaże się, że zaginałem, ceny moich akcji spadną. Kathleen nie mogła uwierzyć, że znajomi Duncana będą martwili się tylko o jego akcje. Jakby nie cenili go za nic innego, tylko za zyski, jakich może im przysporzyć. Ona, zwłaszcza po scenie, w której tak rycersko bronił Riccia, czuła do niego wiele sympatii. Chyba Harriet miała rację. Ciemnooki Amerykanin rzeczywiście bardzo się jej podobał. I to uczucie się pogłębiało. Odchrząknęła. Może mi wyjaśnisz, gdzie nauczyłeś się posługiwać mieczem? Wzruszył ramionami. - Na średniowiecznych festynach organizowanych w okolicy, w której mieszkałem. Lepsze to niż szkoła. - To znaczy, ze szkoła cię nudziła? - Zgadza się. Tak jak gry komputerowe. Były za mało interaktywne. W liceum sytuacja nieco się poprawiła. Wybierałem tylko zajęcia tych nauczycieli, którzy interesowali się wyłącznie egzaminami końcowymi. Teraz twoja kolej. Opowiedz coś o sobie. - Nie mam wiele do powiedzenia. Studiowałam na uniwersytecie w Edynburgu, a potem, po śmierci mamy, przejęłam prowadzenie ciastkarni. - Czy chciałaś kiedykolwiek robić coś innego? - Masz na myśli coś w stylu zdobycia Everestu lub skakanie na spadochronie? - Pytam poważnie. -Ja też mówię poważnie. Bardzo chciałabym zajmować się różnymi rzeczami, ale najpierw muszę spłacić rachunki. Duncan ściągnął kurtkę i rzucił ja, na podłogę, po czym padł na łóżko. - Zamierzasz ją tak zostawić? - Jasne, dlaczego nie? -Przymknął oczy i splótł dłonie na piersi. Podkoszulek mocno opinał jego atletyczna klatkę piersiową. Otworzył oczy. Kathleen przypomniała sobie, że zadał jej pytania, a ona jeszcze na nie nieodpowiedziała. Znowu odchrząknęła. Chciała o czymś rozmawiać nawet o bzdurach, żeby rozjaśnić umysł i uspokoić nerwy. - Jeśli mamy żyć razem, nawet przez krótki czas, musimy Ustalić jakieś zasady. Nie chcę potykać się o twoje ubrania za każdym razem, kiedy wejdę do pokoju. Uśmiechnął się. - Nigdy nie byłem bardzo zorganizowany, za to ty chyba tak. Niech no zgadnę, używasz oznakowanych kolorami wieszaków. Ogień zaskrzypiał wesoło i rozświetlił się ciepłym blaskiem. Kathleen, patrząc na leżącego Duncana, od którego biła siła i pewność, czuła dziwny niepokój. Nic potrafiąc pohamować fantazji, wyobrażała sobie siebie leżącą obok niego. - A co złego widzisz w systematyczności? Może tobie też by się przydała. - Wiedziała, że jej wypowiedź za brzmiała zbyt ostro, ale nie potrafiła się opanować. Potrząsnął głową. - Mnie? W czym? To pewnie ty zaczynasz dzień od spisania planu. Aż zatupała ze złości, w ostatniej chwili połykając okrzyk, że wcale nie robi planów z rana, tylko poprzedniego dnia. To duża różnica. - Nie pozwolę, żebyś budził we mnie poczucie winy za to, że jestem osobą zorganizowaną. Właśnie dzięki temu moja cukiernia dobrze prosperuje. Duncan zsunął się na brzeg łóżka i usiadł. - Masz rację. W biznesie talent organizatorski Jest niczym skarb. Właśnie dlatego wynajmuję ludzi takich jak ty. - Co masz na myśli, mówiąc: ludzi takich jak ja? No wiesz, zorganizowanych, ostrożnych, metodycznych. — Jeśli dodasz, że też nudnych, przebiję cię twoim własnym mieczem. Poza tym znam mężczyzn takich jak ty. Nieodpowiedzialnych ryzykantów. Pewnie należysz do tego typu osób, co to skaczą ze skarpy, nie sprawdzając nawet wcześniej, czy w dole znajduje się woda. - Ostatnie słowa prawie wykrzyczała, czując zarazem, że robi jej się gorąco. Za gorąco. Duncan nic przestawał się do niej uśmiechać. - Znasz mnie lepiej, niż myślałem. Czy wiesz także, po której stronie lubie spać? - W duchu przyznał Kathleen rację. Kiedyś, w czasie pobytu na Hawajach, rzeczywiście zdarzyło mu się skoczyć ze skarpy i dopiero po skoku z ulgą stwierdził, że ma pod sobą głębokie wody laguny. To doświadczenie powinno było go obudzić, tak się jednak nie stało. No, ale przecież przeżył. - Nie śpimy razem. Podrapał się po szyi. - W porządku, skorzystam z podłogi. - Nie bądź śmieszny - Możemy zwinąć koce i położyć je miedzy nas. Spojrzał na nią wymownie, jakby chciał powiedzieć, że nawet betonowa ściana nie powstrzymałaby go od myślenia o niej, ale uznał, że nie jest to najlepsza pora na tego typu wynurzenia. Powinien się kontrolować. Widział, że Kathleen jest na niego zła. Zapewne był ostatnią osobą, z która chciałaby utknąć w tym miejscu. Jej twarz lśniła w blasku ognia. Przełknął ślinę. Czekała go najdłuższa noc w życiu. 3 Kathleen przerzuciła rękę przez pierś mężczyzny i przysunęła się bliżej. Czuła pod palcami jego serce, bijące w tym samym rytmie, co jej. Leżała na miękkim łóżku, otulona szczelnie kocami, i marzyła, żeby nigdy się nie obudzić. Jednak coś w jej śnie ją niepokoiło. Zaczął się od tego, że za pomocą windy została wraz z Amerykaninem przeniesiona do szesnastego wieku. Jakież to dziwne, Zawsze myślała, że najpiękniejsze sny to te, których akcja toczy się na jakiejś tropikalnej wyspie, gdzie kochankowie, owiewani aromatyczną bryzą, wylegują się na plaży spleceni w miłosnych uściskach. Odgłos stukotu końskich kopyt o kocie łby w jednej sekundzie przywrócił jej pamięć i wyrwał z marzeń. Puls zabił mocniej. Spojrzała na przeciwległą ścianę obitą materiałem. Przez drewniane okiennice do pokoju wsączało się światło słoneczne. To nie sen. Uniosła się na łokciu i z niedowierzaniem stwierdziła, że leży obok Duncana MacGreggora. Serce Kathleen zabiło tak mocno, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej. Duncan, nadal pogrążony we śnie, najpierw podrapał się, a potem sięgnął po nią. Przyciągnął do siebie i pogładził po szyi. Kathleen zapragnęła wtulić się w niego mocno i jeszcze raz poczuć dotyk jego ust, Odsunęła się. Co się z nią dzieje? Nigdy przedtem nie myślała tak wiele o żadnym mężczyźnie. To pewnie przez tę sytuację. Musi się skupić. Musi znaleźć drogę powrotną do ich czasów. Coś jej jednak mówiło, że jest to zadanie o wiele trudniejsze niż wydostanie się z bezludnej wyspy. Potrząsnęła lekko Duncanem. - Duncan, proszę, obudź się. - Podniosła głos. - Duncanie MacGreggor. Przekręcił się na plecy, potarł oczy, po czym bardzo wolno je otworzył. Zerknął na nią, wciągnął powietrze i natychmiast usiadł. - Kto?- Jeszcze raz przetarł oczy i rozejrzał się. Szerzej otworzył oczy. - Do diaska, to nie był sen. Potrząsnęła głową. - Nie, nie był. - Jaka szkoda. Jego część była bardzo przyjemna. Nie chciałem się obudzić. Kathleen ogarnał niepokój. Czyżby w nocy zaszło coś, czego nie pamięta? - Duncan, co masz na myśli? Dotknął lekko jej twarzy. Nie martw się, nic się nie stało. Westchnęła. Nie wiedziała, czy z ulgi, czy z żalu. - Zdaje się, że wczoraj zrobiliśmy między nami barierę Odrzucił koc i opuścił stopy na podłogę. - Zgadza się, ale ogień zgasł i w pokoju zrobiło się tak lodowato jak na morzu arktyczny m. Drżałaś z zimna zresztą ja także. Okryłem nas kocami, zakładając, że mi to wybaczysz, ponieważ uratowałem nas przed zamarznięciem. - Uśmiechnął się. - Czy wiesz, że kiedy jest zimno, sinieją ci usta? Kathleen też się uśmiechnęła. - To był znak dla mojej mamy, że powinnam wracać z dworu do domu. Kiedy marzłam, moje usta przybierały barwę wiosennego nieba. Odwrócił się i spojrzał na nią. - Hm, zawsze lubiłem niebieski kolor. Ta uwaga była miła, ale Kathleen wiedziała, że Duncan żartuje, pragnąc sprawić, by ich sytuacja nie wydawała się tak bardzo przygnębiająca. Wstał i stęknął, w ostatniej chwili połykając siarczyste przekleństwo. - Podłoga jest jak lód. Rozpalę ogień. Lepiej myślę kiedy jest mi ciepło. Musimy znaleźć sposób, żeby się stąd wydostać. Może powinniśmy, nie zwracając niczyjej uwagi, obejść cały zamek. Potarł ramię, podbiegł do paleniska i zaczął dmuchać na ledwo tlący się żar. W twarz poleciała mu chmura kurzu. Kathleen zakryła dłonią usta, zduszając śmiech. Ocierając twarz z sadzy, Duncan powoli się odwrócił. -To nie jest śmieszne. Zagryzła usta, by nie powiedzieć głośno, że powinien dmuchać trochę słabiej, przecież i tak nie posłuchałby jej rady. - Pomóc ci? Uśmiechnął się kwaśno. - Proszę. Ześliznęła się z łóżka. Aż podkurczyła stopy, kiedy dotknęła nimi posadzki. Duncan miał rację. Podłoga była jak bryła lodu. Kathleen podbiegła do paleniska i przykucnęła obok towarzysza. Urwał kawałek koszuli i przyłożył do żarzącego się węgla. Dziewczyna pochyliła się i dmuchnęła delikatnie na gasnący żar. Zabłysł bursztynową czerwienią, Iskrą zajęła materiał. Duncan dodał suchych gałązek, które leżały obok paleniska, po czym urwał jeszcze jeden kawałek koszuli. Ogień zaskrzypiał i powrócił do życia. Duncan oparł się na piętach. - Tworzymy zgraną drużynę. Skinęła głową i podążyła za jego spojrzeniem. Rzeczywiście tak było. Mały ognik oblizywał kawałek drewna i stawał się coraz silniejszy. Wyciągnęła ręce do ciepłą. Jej towarzysz wstał i wytarł dłonie o dżinsy. - Możesz popilnować ognia? Muszę odszukać pomieszczenię, które w tym wieku uchodzi za łazienkę. Zostaniesz tu sama na chwilę? Uśmiechnęła się. - Chyba dam sobie radę. Odpowiedział jej ciepłym spojrzeniem. - Zdaje się, że dasz sobie radę prawie ze wszystkim. W naszej sytuacji większość ludzi dawno by już oszalała. - Gdybym pozwoliła sobie na panikę, sam musiałbyś odnaleźć drogę powrotną do naszych czasów. - Podoba mi się tok twojego myślenia. - Zniżył głos.-Nie martw się, wydostaniemy się stąd. Jego słowa mimo wszystkich obaw napełniły ją nadzieją. Duncan podszedł do drzwi i otworzył je. W przedsionku stała pulchna kobieta ubrana w czerwono-żółtą spódnicę i lnianą bluzkę. Przez ramię miała przewieszone jakieś ubrania. Kathleen z wolna się podniosła. Udało im się wywieść w pole królową Marię i lorda Hepburna, ale ten test będzie trudniejszy. Patrząc na odzienie kobiety, domyśliła się, że to pałacowa służąca. Ludzie pracy są bardzo spostrzegawczy. Niewiele uchodzi ich uwagi. Kobieta skłoniła się przed Duncanem. - Dzień dobry. Pańska żona... Czy już się obudziła? - Tak. Czy coś się stało? Kobieta zakaszlała. - Nie, chłopcze. Kazano mi wprowadzić pana i pana żonę w życie pałacowe. - OK, zdaje się, że to dobrze. - Duncan skinął głową i obszedłszy kobietę, zniknął na korytarzu. Służąca weszła do środka i położyła ubrania na łóżku. - Mam na imię Marta. Pani małżonek jest bardzo opiekuńczy. Chyba nie chciał mnie tu wpuścić. Podobają mi się tacy mężczyźni. - Zamilkła na chwilę. - Tylko jakoś tak dziwnie mówi, jeśli pani nie urażam. Skąd pochodzi? Kathleen zdawała sobie sprawę, że kobieta ją testuje. Uśmiechała się wprawdzie, ale jej intencje były oczywiste. Chciała dowiedzieć się czegoś o obcych, którzy poprzedniego wieczoru wpadli do komnaty królowej. Kathleen zastanawiała się nad miejscem, którego służąca mogłaby nie znać. W końcu podała nazwę pierwszego egzotycznego kraju, jaki przyszedł jej na myśl, modląc się, aby nie okazało się, że Marta tam była. - Egipt. Mój mąż pochodzi z Egiptu. Kobieta powoli pokręciła głową. - Słyszałam o takiej krajnie, ale nigdy nie opuszczałam Szkocji. Mówiono mi, że Egipt to dziwne miejsce. Pełno tam pięknych przedmiotów. Daleko stąd. Nic dziwnego, że pani mąż mówi z a