5573

Szczegóły
Tytuł 5573
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5573 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5573 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5573 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

S. P. SOMTOW anio�y z g��bi mroku Pojawi� si� kiedy� historycy, kt�rzy opisz� wszystkie bitwy i ustal�, ilu poleg�o. Okre�l� taktyk� genera��w, a wszystko b�dzie dla nich kryszta�owo jasne, jakby patrzyli oczyma anio��w. Ale ja widzia�em to inaczej. Cho�by�cie mnie zabili, nie nazw� ani jednej z toczonych przez nas bitew. Brak�o mi czasu na liczenie trup�w, kt�re ledwie dostrzega�em przez czerwon� mg�� zasnuwaj�c� oczy. Kiedy opad� krwawy opar skroplony niczym rosa, a liczne jak robactwo cia�a sta�y si� widoczne, nie potrafi�em ich rozr�ni�; istne morze tors�w, g��w i skr�conych ko�czyn; trupy le�a�y jedne na drugich z��czone i przyci�ni�te do siebie niczym kochankowie; nie mia�o znaczenia, czy to nasi, czy tamci. Nie pami�tam, co mnie sk�oni�o do pozostania na ty�ach. Mo�e si� zgra�em na wy�cigach karaluch�w. Mo�e przez kaw�, oczywi�cie nie prawdziw�, lecz t� z pra�onych �o��dzi, doprawian� smalcem i odrobin� cykorii. A mo�e chodzi�o o moje buty, tak zdarte, �e przy ka�dym kroku czu�em si�, jakbym st�pa� po roz�arzonych w�glach. Najprawdopodobniej jednak sta�o si� tak, poniewa� by�em typem zbiega. Mia�em to we krwi. M�j tata i ja cz�sto wiali�my. S�dz�, �e nawet gdy umkn��em mu i poszed�em na wojn�, wci�� pali�em si� do ucieczki i nie potrafi�em zapanowa� nad t� gor�czk�. No i zosta�em maruderem, ale wiedzia�em, �e jak wr�c�, zostan� rozstrzelany i po �mierci natychmiast ogarn� mnie wieczne p�omienie, bo walczyli�my w obronie bo�ego prawa. Nie chcia�em trafi� do piek�a, skoro zaledwie czterna�cie lat �y�em na tym �miertelnym padole. Dlatego zosta�em w�r�d trup�w i tak spotka�em starego czarnucha, kt�ry dawniej pracowa� u Andersona. S�o�ce chyli�o si� ku zachodowi, a na pobojowisku panowa� spory ruch, bo �cierwo przez ca�y dzie� puch�o, rozk�ada�o si� i przyci�ga�o ptaki, robactwo oraz muchy. Przyjemnie si� sz�o po zw�okach, bo wtedy moje poranione stopy nie bola�y. Trupy zalega�y te� w p�ytkim strumieniu i dalej a� do lasu. Nie wiedzia�em, gdzie jestem ani dok�d id�. Zapada� zmierzch, a chcia�em przed noc� gdzie� doj��, byle gdzie. Robi�o si� zimno, wi�c zdj��em kurtk� z jednego trupa, a drugiemu zabra�em nowe buty, ale nie mog�em ich w�o�y� na otwarte rany. Pewnie waszym zdaniem nie godzi si� okrada� umar�ych, ale im nie potrzeba z�ota ani srebra. W gasn�cym �wietle dnia przetrz�sa�em kieszenie, szukaj�c monet. Niewiele ich si� znajduje na polu bitwy. W walce gin� zwykle sami biedacy. To ci�ka robota brn�� mi�dzy cia�ami i wypatrywa� b�yszcz�cego metalu w�r�d rozci�tych korpus�w, g��w z wy�upionymi oczyma i skr�conych kiszek. Omal si� nie udusi�em od smrodu, a ukradziona kurtka marnie chroni�a przed ch�odem. By�em g�odny i nie mia�em poj�cia, gdzie szuka� �arcia. Mg�a zn�w si� podnios�a, wi�c powiedzia�em sobie: wezm� jeszcze par� monet, a potem skr�c� do lasu, zbuduj� sza�as, a nawet rozpal� ogie�. Nikt mnie nie wypatrzy, bo jestem chudy jak patyk i cichy jak myszka. Zacz��em si� przeprawia� przez strumie�, co nie by�o trudne, bo le�a�o tam mn�stwo cia�, po kt�rych mog�em st�pa�. By�em w po�owie drogi, gdy pod topol�, w kr�gu wolnym od trup�w zobaczy�em starego czarnucha. Ponad ma�ym ogniskiem piek� kawa�ek mi�sa na ro�nie. Przez brz�czenie much s�ysza�em trzask ognia i mimo smrodu rozk�adaj�cego si� ludzkiego �cierwa czu�em zapach przypiekanego t�uszczu. Zbli�y�em si� do miejsca, gdzie siedzia� czarnuch. Ledwie trzyma�em si� na nogach, lecz dla posi�ku got�w by�em zabi�. Murzyn kuca�, obejmuj�c kolana ramionami; ko�ysa� si� w prz�d i w ty�. Zdawa�o mi si�, �e s�ysz�, jak nuci piosenk� podobn� do ko�ysanki w j�zyku bardziej przypominaj�cym francuski ni� slang czarnuch�w. To dziwne, ale zna�em t� melodyjk�. Zapewne mama urodzona w Luizjanie kiedy� mi j� �piewa�a. Im d�u�ej s�ucha�em, tym mniej chcia�o mi si� ukatrupi� starego. By� mocno posuni�ty w latach. Kiedy przywlok�em si� bli�ej, poj��em, �e nie ma si� czego ba�. Wci�� nie widzia�em twarzy czarnucha, kt�ry siedzia� ty�em do mnie wpatrzony w zachodz�ce s�o�ce, ale zorientowa�em si�, �e jest mocno zniszczony, ca�kiem posiwia�y i czarny jak nadci�gaj�ca noc. Wydawa� si� tak�e g�uchy, bo nawet nie nadstawi� ucha, gdy sta�em w cieniu topoli zaledwie par� jard�w za jego plecami. W�a�nie wtedy przem�wi� do mnie, ale si� nie obejrza�. - A, bonjour, paniczu Jimmy Lee. Nie s�dzi�em, �e si� jeszcze spotkamy. - Odwr�ci� si� i pozna�em go po czarnej opasce na prawym oku. Bo�e, jaka� to by�a niespodzianka zobaczy� go tam, po�rodku doliny �mierci. Dziesi�� lat min�o, odk�d tata i ja przyw�drowali�my do maj�tku Andersona. Nie by�o powodu, �eby tam wraca�, bo w tydzie� p�niej wszystko sp�on�o do fundament�w, stary Anderson umar�, a wszyscy jego niewolnicy zostali sprzedani. - Jak mnie pozna�e�? - spyta�em. - Kiedy ostatni raz si� widzieli�my, mia�em cztery lata. - Tw�j tata nadal jest w�drownym kaznodziej�, paniczu Jimmy Lee? - U�miechn�� si�. - Chyba tak - mrukn��em, nie chc�c na razie zdradza� mu wszystkiego. - Ju� z nim nie jestem. - Zawsze mia�e� natur� uciekiniera. - Poda� mi kawa�ek pieczeni. - Co to jest? - Chyba lepiej nie wiedzie�. - Jad�em wcze�niej oposa, pr�bowa�em szczura polnego, wi�c znam r�ne �cierwa. - Odgryz�em kawa�ek mi�sa, kt�re do�� mi smakowa�o, zw�aszcza �e od dw�ch dni nie mia�em w ustach przyzwoitego �arcia. Czarnuch zn�w nuci� swoj� piosenk�. Przypomnia�em sobie, �e w�a�nie od niego s�ysza�em j� tamtego dnia, kiedy tata strzeli� mamie w plecy, bo postanowi�a odej�� do india�skiego wie�niaka z plemienia Choctaw. Nie mam o to do niej pretensji, bo go�� mia� przynajmniej kawa�ek ziemi, a do tego czterech niewolnik�w. Tata pozwoli� jej spakowa� rzeczy i czeka�, a� b�dzie w po�owie mostu, i dopiero wtedy jednym strza�em pos�a� j� do kr�lestwa niebieskiego. Potem chwyci� mnie za r�k�, posadzi� na swego konia i zawi�z� do maj�tku Andersona. Kiedy zacz��em rycze�, bi� mnie po twarzy, a� poczerwienia�a i zsinia�a. "Ta kobieta nie zas�uguje na twoje �zy" - powtarza� mi�dzy uderzeniami. - Dopu�ci�a si� cudzo��stwa - powiedzia� na koniec. - Pismo �wi�te nakazuje kara� takie �mierci� przez ukamienowanie, szkoda na ni� kuli. Post�pi�em zgodnie z prawem, a je�li raz jeszcze zaszlochasz, wezm� na ciebie t�giego kija, bo kto szcz�dzi r�zgi dzieci�ciu swemu, ten go nie mi�uje. - Opr�ni� flaszk� gorza�y, dosta� czkawki i przez dziesi�� d�ugich lat ani razu nie wspomnia� o Mary Cox. Tata nie by� wy�wi�cony na pastora, ale zdaniem plantator�w dostatecznie zna� Bibli�, �eby wyg�asza� kazania dla ich czarnuch�w. Zajmowa� si� tym w ka�d� niedziel�, co tydzie� w innym maj�tku, a potem szed� do rezydencji na obiad z panem i pani�; czasami, je�eli w�a�ciciele nie mieli ochoty siada� do sto�u z bia�� ho�ot�, jada� w kuchni w�r�d czarnej s�u�by domowej. Murzyni nazywali go wielebnym Coxem, natomiast w�r�d bia�ych m�wi�o si� o nim po prostu Cox albo moczymorda Cox, zawzi�ty pyskacz, �a�osny i godny po�a�owania, takie zero, �e jego kobieta odesz�a do Indianina. U Andersona wyg�osi� kazanie w stodole, a jako temat wzi�� cudzo��stwo; niezauwa�ony wymkn��em si� na pole, ukry�em si� w zaro�lach trzciny cukrowej, �eby j�cze� i rozpacza�, jakby �wiat mia� si� sko�czy�, a mia�em w�wczas zaledwie cztery lata. Wtedy us�ysza�em tamt� piosenk�, kt�ra brzmia�a i teraz. Podnios�em g�ow� i zobaczy�em starego czarnucha z opask� na oku. - Och, skarbie, trudno �y� bez matki - zwr�ci� si� do mnie. Zapami�ta�em jego zapach przypominaj�cy ostr� wo� zgniecionych �wie�ych zi�. - Nadal mam w pami�ci dzie�, kiedy zabrano moj� mamman. Nie ty jeden cierpisz, bia�y ch�opcze. Troch� za�enowany, �e mnie kto� przy�apa� w tym moim osamotnieniu, st�umi�em szloch i zapyta�em: - Jak straci�e� oko? - Taka by�a cena wiedzy, skarbie - odpar� cicho. - Zamiast tu siedzie�, powiniene� teraz s�ucha� kazania mojego ojca, bo inaczej dostaniesz baty. - Dali ju� sobie spok�j z ch�ostaniem starego Josepha - powiedzia� ze smutnym u�miechem. - Twoja mama te� nie �yje? - Tak. Odesz�a... och, b�dzie ze sze��dziesi�t lat. Umar�a podczas wojny o wyzwolenie. - Ej�e! - zawo�a�em. - Nawet ja wiem, �e ta wojna by�a prawie sto lat temu, a ty nie mo�esz by� taki stary, poniewa� bia�y cz�owiek do�ywa siedemdziesi�tki, a czarnuchowi nale�y si� mniej. - Nie rozumia�em nic z tego, co m�wi�em, lecz wielokrotnie s�ysza�em, jak tata powtarza� to wszystko w swoich kazaniach. - Przecie� nie m�wi� o wojnie wyzwole�czej bia�ych ludzi, tylko o powstaniu kolorowych, kt�re mia�o miejsce na wyspie zwanej Haiti. Francuzi torturowali mamman, ale nie wyda�a swoich przyjaci�, wi�c j� zabili, a mnie sprzedali w niewol�. Statek odp�yn�� dzie� przed og�oszeniem wyzwolenia. I tak moi rodacy przed sze��dziesi�ciu laty uzyskali wolno��, a ja w obcym kraju nadal d�wigam kajdany. Wiedzia�em, �e czarnuchy sypi� jak z r�kawa opowie�ciami o czarach oraz dalekich krainach i w og�le nie potrafi� odr�ni� zmy�lenia od prawdy; tata m�wi�, �e prawda jest twardym konkretem, dla bia�ych �atwym do uchwycenia jak kamie� albo podkowa, natomiast tamtym wymyka si� niczym zjawa. Dlatego nie zbija�em k�amstw starca. Siedzia�em cicho, ws�uchany w melodi� jego g�osu, kt�ry mnie uspokaja� i chyba �agodzi� b�l, poniewa� kiedy po chwili przypomnia�em sobie mam� le��c� na mo�cie i krztusz�c� si� w�asn� krwi�, powr�ci�y te� najmilsze wspomnienia: ton, jakim wo�a�a mnie po imieniu, smak jej sutk�w, gdy po tym, jak straci�a moj� niedawno urodzon� siostrzyczk�, pozwala�a mi ssa� piersi pe�ne mleka, chocia� mia�em cztery lata. Znowu si� rozp�aka�em, ale tym razem �zy by�y jak uzdrawiaj�cy balsam. - Pos�uchaj mnie, paniczu Jimmy Lee - odezwa� si� wtedy stary Joseph. - Nie zawsze b�d� przy tobie, gdy zapragniesz otworzy� serce. - Zdziwi�em si�, bo wydawa�o mi si�, �e nie zdradzi�em mu �adnej z my�li przebiegaj�cych mi przez g�ow�. - Postanowi�em ci wr�czy� podarek - m�wi� dalej, wyci�gaj�c z r�kawa flakonik albo fiolk�, wysok� zaledwie na cal, w kt�rej tkwi�a lalka upleciona z �odyg kukurydzy. Rzecz wymaga�a nie lada kunsztu, bo jej g�owa by�a szersza ni� szyjka flakonu. Trzeba si� napracowa�, �eby co� takiego powsta�o, a rzecz wymaga�a pomy�lunku. - Oto lala powierniczka. Wys�ucha ci�, gdy nie b�dziesz m�g� zwierzy� si� �adnemu cz�owiekowi. S� w niej pot�ne czary z mojej rodzinnej wyspy. U�miechn��em si�, kiedy mi j� poda�, bo cz�sto s�ysza�em, �e Murzyni to pro�ci ludzie wierz�cy w rozmaite uroki. Zacisn��em d�o� wok� fiolki, ale Joseph zobaczy� chyba wyraz niedowierzania na mojej twarzy i doda� z ogromn� powag�: - Nie drwij z magii, bia�y ch�opcze. W�r�d kolorowych, kt�rzy nadal czcz� starych bog�w, mam przydomek houngan, czyli obdarzony moc�. - Co to za starzy bogowie? - zapyta�em. - Shango, Obatala, Ogun, Babalu Ay�... - odpar�, dziwacznie przykl�kaj�c i podskakuj�c, gdy wymawia� imiona. D�wi�cza�y w mojej g�owie, gdy patrzy�em w jego zdrowe oko. Nie mog� sobie przypomnie�, co by�o dalej ani jak odszuka� mnie tata, lecz zachowa�em wszystkie inne wspomnienia, jakby nie by�o nast�pnych dziesi�ciu lat w�dr�wki oraz narastaj�cego okrucie�stwa i pija�stwa taty. Mo�na by uzna�, �e kr��y�em ustawicznie wok� tamtej chwili i miejsca. Tylko zamiast upalnego dnia i letniego s�o�ca by� teraz przejmuj�cy ch��d i noc. Zamiast d�ugiej trzciny lepkiej od syropu mieli�my wok� zw�oki. Poza tym nie by�em ju� dzieckiem, cho� nie sta�em si� jeszcze m�czyzn�. - A poup�e, kt�r� ci podarowa�em? - zapyta� Joseph, gdy usiad�em obok niego. - Nadal j� masz? - M�j tata trafi� na ni� dzie� p�niej. Oznajmi�, �e w jego domu nie b�dzie diabelskich lalek hoodoo. Zniszczy� j� i rzuci� w ogie�, a potem obi� mnie kijem. - Teraz jeste� �o�nierzem. - Uciek�em. - Bo�e, ale� ty wygl�dasz, skarbie. Stary Joseph nie ma wi�cej lalek na prezent dla ciebie. Brak mu czasu, �eby je robi�. Straszliwe czary s� teraz we wszech�wiecie. Jedynie one sprawiaj�, �e stary Joseph nadal �yje na tym padole. Stary Joseph s�yszy, jak czary go wzywaj�. Stary Joseph zostanie, �eby us�ysze�, co czary maj� mu do powiedzenia. Jak g�upek uzna�em go za prostaka, kiedy zacz�� gada� o czarach. Roz�mieszy� mnie. Po raz pierwszy od wielu miesi�cy u�miechn��em si� nareszcie. Ten u�miech zast�pi� mi p�acz, bo z�y staje si� czternastoletni m�odzieniec, kt�ry z karabinem w r�kach idzie do walki, �eby broni� swego kraju. - Biedny zagubiony ch�opcze - rzek� Joseph - powinien budzi� ci� rano �piew skowronk�w, a nie gwizd kul i huk dzia�. Jeste� teraz na ko�cu drogi i nie masz dok�d i��; dlatego zostali�my przywo�ani do tej doliny �mierci. Tak nam by�o pisane od chwili, gdy si� spotkali�my, paniczu Jimmy Lee. Przez dziesi�� lat w�drowa�em samotnie na pustkowiu. Teraz anio�y z g��bi mroku zes�a�y mi ciebie. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Bez obaw. Oto zwiastuj� ci rado�� wielk�. Dziwi�em si�, �e ten cz�owiek zna s�owa ewangelisty, cho� nie przychodzi� s�ucha� kaza� mego ojca. Skuba�em piecze�. Przez moment podejrzewa�em, �e to ludzkie mi�so. Zapach mia�o przyjemny. Zjad�em swoj� porcj�, popi�em wod� z krwawego strumienia i zasn��em przy ognisku uko�ysany rytmiczn� piosenk� starca. Nie powiedzia�em Josephowi ca�ej prawdy. Z rodzinnego domu wygna�a mnie nie tylko potrzeba ucieczki. Ojciec by� twardzielem, ostro pi� i miewa� wizje, a wtedy ogl�da� inne �wiaty. Nie okazywa� mi lito�ci i cz�sto batem wyp�dza� ze mnie demony, ale wszelkie jego post�pki zgodne by�y z Pismem �wi�tym, kt�re m�wi, �e kochaj�cy ojciec nie zawsze jest uosobieniem s�odyczy, a cz�sto przynosi gorycz i b�l. Ja r�wnie� miewa�em wizje, lecz nie by�y one niebia�skie jak u ojca. Wyrodzi�em si�. Przynosi�em mu wstyd, poniewa� bawi�em si� z dzieciakami miejscowych czarnuch�w. Ros�em na dzikusa i w og�le nie chodzi�em do szko�y. Troch� jednak czyta�em, bo tata zap�dza� mnie do lektury Pisma �wi�tego, gdy tylko zdo�a� mnie przytrzyma�. Oto jak zaci�gn��em si� do regimentu: Mieszkali�my w chacie na ty�ach domu Jackson�w, tu� obok murzy�skiego cmentarza. M�ody pan Jackson kaza� sp�dzi� tam wszystkich swoich czarnuch�w, �eby pos�uchali specjalnej nauki mego taty, bo w�r�d niewolnik�w szerzy�y si� plotki o proklamacji dotycz�cej wyzwolenia. Zebra�a si� trzydziestka, mo�e czterdziestka i troch� drobiazgu pl�cz�cego si� pod nogami; siedzieli na trawie, oparci o drewniane tablice. Zosta�em w chacie, �eby pilnowa� stoj�cego na piecu kocio�ka z gulaszem. Przez otwarte okno s�ysza�em nauczaj�cego tat�. - To diabelski podst�p. Tamci wodz� na pokuszenie niewinne dusze, �eby was sk�oni� do ucieczki i uczyni� wsp�lnikami owych rze�nik�w, kt�rzy przychodz� rabowa� i �upi� nasz kraj, a wolno�ci� nagradzaj� zdrad�. Ale prawdziw� odp�at� jest �mier�, bo je�li czarnuch zostanie schwytany w jankeskim mundurze, na mocy postanowienia naszego rz�du zostanie rozstrzelany bez s�du. Zaprawd� nie ma sposobu, by odzyska� wolno��! Jest tylko jedna droga dla urodzonych w kajdanach: przez krew naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa, bo nie ma dla was wolno�ci na tym �wiecie, a b�dzie na tamtym. Czy� nie zosta�o bowiem napisane: "W domu mego ojca liczne s� mieszkania?" Jest tam miejsce dla ciebie, dla ciebie, dla ciebie i dla ciebie, je�li b�dziecie pos�uszni swemu panu i przyjmiecie jarzmo pokory i ch�ost� skruchy, albowiem czytamy w Pi�mie: "Przez jego cierpienia zostali�my uzdrowieni" oraz "B�ogos�awieni cisi". Nie ma dla kolorowych wolno�ci na tym �wiecie. Przewrotni, bezlito�ni jankesi �eruj� na waszej prostocie. Chc�, �eby�cie pomylili kr�lestwo niebieskie z buntowniczym kr�lestwem z tego �wiata. "Na wszystko jest odpowiedni czas". Tak, znajdzie si� mieszkanie dla was wszystkich. Dom o kolumnach z bia�ego kamienia i werandach chroni�cych przed s�o�cem. Dost�picie uzdrowienia za ciemn� dolin� �mierci... Tata dobrze m�wi�, kiedy mia� do tego g�ow� i do ka�dego tematu znajdowa� stosowny werset. Nie zwa�a�em jednak na jego s�owa, bo dla czarnuch�w s� inne wersy, a kiedy si� je cytuje bia�ym, zmieniaj� czasami znaczenie. Nie, zajmowa�em si� mieszaniem gulaszu i chowaniem whisky, bo tat� zawsze suszy�o po kazaniu, a kiedy si� napi�, bywa� napastliwy. Po kazaniu czarni zacz�li �piewa� z wielkim zapa�em. Zabrzmia�y pie�ni: "All God's Chillun Got Wings" i "Swing Low, Sweet Chariot". Tata nie zosta� z nimi na wsp�lne �piewanie, tylko wr�ci� do chaty, wo�aj�c o �arcie. Nie by�o jeszcze gotowe, wi�c zacz�� rzuca� garnkami i patelniami, a ja pospieszne usuwa�em mu si� z drogi, �eby nie oberwa�. W ko�cu znalaz� schowan� przeze mnie butelk� i pocz�apa� do izby, �eby si� napi�. Wkr�tce gulasz zabulgota�, wi�c nape�ni�em cynow� misk� i zanios�em do izby, w kt�rej obaj sypiali�my na pod�odze. By�a niemal pusta, je�li nie liczy� siennik�w wypchanych s�om�, komody, krzes�a bez jednej nogi oraz strzelby my�liwskiej. Ojciec trzyma� tam r�wnie� kije, kt�rymi mnie ok�ada�. Powinienem by� zapuka�, bo zaskoczy�em tat�. Siedzia� na krze�le, a spodnie opad�y mu do kostek. Nie widzia� mnie. Trzyma� medalion z portretem mamy. Drug� r�k� �ciska� cienkiego ptaszka i oddawa� si� z zapa�em praktykom Onana. By�em przera�ony, kiedy to zobaczy�em. Wstyd mi by�o patrze� na rozebranego ojca, a tak samo stropili si� synowie Noego. Rozgniewa�em si� r�wnie�, bo oczyma wyobra�ni ujrza�em, jak mama idzie przez most, pochyla si� i upada. Przez niespe�na dziesi�� lat w og�le o tym nie my�la�em. Sta�em tam zaczerwieniony, w�ciek�y i st�skniony za nie�yj�c� matk�, ws�uchany w mamrotanie ojca: - O, s�odki Jehowo, o, s�odki Panie, widz� ciebie i zast�py niebieskie. Oto moja cudna Mary stoi na chmurze i wyci�ga do mnie ramiona, naga jak Ewa w rajskim ogrodzie. Och, och, och, widz� oblicze Wszechmog�cego i s�ysz� ch�ry anielskie. Co� we mnie p�k�o, gdy us�ysza�em, �e tak gada o mamie. Nie do��, �e umar�a? Musia� jeszcze kala� blu�niercz� ��dz� jej dusz�, kt�ra jest w niebie? Upu�ci�em misk� i wtedy spojrza� na mnie, a w oczach mia� w�ciek�o��. Daremnie pr�bowa�em zmusi� si� do przestrzegania czwartego z dziesi�ciorga przykaza�, ale s�owa same wychodzi�y z moich ust. - Jak ci nie wstyd, tato, obna�a� kutasa dla kobiety, kt�r� zastrzeli�e� z zimn� krwi�! My�lisz, �e nie pami�tam, �e zabi�e� j� strza�em w plecy, kiedy sz�a przez most, a ten Choctaw w kapeluszu i porannym ubraniu z czterema niewolnikami czeka� na drugim brzegu, �eby j� zabra� do domu? Tata milcza� przez kilka chwil, a z cmentarza dobiega�o zawodzenie czarnuch�w. Stali�my tam, mierz�c si� wzrokiem. Potem chwyci� mnie za kark i zawl�k� na krzes�o, cz�api�c i potykaj�c si�, bo zapomnia� podci�gn�� spodnie. �mierdzia� w�dk�. - Masz racj� - mamrota�. - Zgrzeszy�em. Moja wina. Ale to syn ma wzi�� na siebie grzechy tego �wiata: paschalny baranek, czyli ty, Jimmy Lee. O Bo�e, jeste� do niej taki podobny; przypominasz mi o niej; ci�kie jest twoje brzemi�, synu, bo masz wzi�� na siebie grzechy �wiata, ale wiem, �e to uczynisz przez mi�o��. - I tak dalej. Si�gn�� po kij, zerwa� mi z plec�w koszul� i bi� do woli, wo�aj�c przez ca�y czas: - O, Mary, och, moja Mary, jak�e bolej�, �e mnie opu�ci�a�... O, m�j synu, trzydzie�ci dziewi�� uderze� naznaczy grzbiet tw�j na pami�tk� naszego Zbawiciela. Och, ty mnie odkupisz... Kij wali�, a ja p�aka�em, lecz nie z b�lu, bo plecy mia�em wygarbowane od cz�stych raz�w, wi�c prawie straci�em w nich czucie. Zacisn��em z�by i stara�em si� znie�� baty jak wielokrotnie do tej pory, ale tym razem nie wytrzyma�em i gdy spad�o trzydzieste dziewi�te uderzenie, zerwa�em si� z krzes�a i wrzasn��em: - Nigdy wi�cej mnie nie skrzywdzisz, bo nie jestem paschalnym barankiem, a grzechy spadn� na ciebie, nie na mnie. - Z ca�ej si�y odepchn��em ojca. - B�g, B�g... - szepn��. - Widz� Boga. - Wzni�s� oczy ku niebu, ale zobaczy� tylko przeciekaj�cy sufit z desek zabranych spod niewolniczych barak�w. Chwyci�em strzelb� wisz�c� na �cianie i strzeli�em mu w �eb z obu luf, trzy, cztery, pi��, sze�� razy, a� osun�� si� na s�om�. Och, by�em w�ciek�y i przestraszony, wi�c uciek�em, nie sprawdzaj�c nawet, czy skona�. Przebieg�em w�r�d Murzyn�w �piewaj�cych nadal tak g�o�no, �e obudziliby nieboszczyka. Nie spostrzegli wychudzonego ch�opaka, niskiego jak na sw�j wiek, kt�ry przemkn�� w�r�d nich i pop�dzi� do lasu. Bieg�em i bieg�em, maj�c w kieszeni trzy dziesi�ciocent�wki i plik weksli ukradzionych z komody. W czasie tej ucieczki nie mog�em sobie przypomnie�, czy zgasi�em ogie� w kuchni. Oto czemu do��czy�em do regimentu i brn��em przez b�oto i krew, n�kany codzienn� biegunk�, a teraz zasn��em obok starego Josepha, uzdrowiciela voodoo, kt�ry sta� si� dla mnie drugim ojcem. Nie wyzna�em staremu Josephowi, �e zakatrupi�em ojca. Sam przed sob� nie przyznawa�em si� do tego. Mo�e on �yje? Stara�em si� o nim nie my�le�. Przesz�o�� umar�a. Oczywi�cie nie mog�em wr�ci� do maj�tku Jacksona ani do wojska, ani do �adnego innego miejsca, z kt�rego uciek�em. Zosta�em tylko ja i ten stary czarnuch: hieny cmentarne, s�py, padlino�ercy. Tak, jestem pewny, �e tamtego wieczoru i rankiem Joseph karmi� mnie ludzkim mi�sem. P�niej pokaza� mi, jak nale�y je wybiera�. Cz�� zw�ok si� nie nadawa�a, ale inne by�y idealne do jedzenia. W�drowali�my za �o�nierzami w bezpiecznej odleg�o�ci. Gdy odeszli, trupy by�y nasze. Zawsze wyw�szy�, gdzie nast�pi bitwa. Nie mia� przy sobie niczego z wyj�tkiem ludzkiej czaszki pomalowanej na czarno i pe�nej zi�, tych samych, kt�rymi stale pachnia�. Och, podoba�a si� Bogu przemierzana przez nas kraina: wzg�rza, lasy, ��ki, strumienie, a ca�e to pi�kno uzupe�nione by�o wytworami cz�owieka. Stary Joseph upomnia� mnie, �ebym nie pi� ze skrwawionych strumieni i poradzi� zlizywa� rankiem ros� gromadz�c� si� na kwiatowych p�atkach i w zwini�tych li�ciach. Kiedy nabra� do mnie zaufania, przyby�o mu �mia�o�ci. Wchodzili�my do obozowisk, siadaj�c w�r�d �o�nierzy, a ci ani razu nas nie zobaczyli. - Jeste�my niewidzialni - t�umaczy� mi stary Joseph. Dozna�em wstrz�su, gdy tak stali�my pod wierzb� w pe�nym �wietle dnia. Na drugim brzegu strumienia sta�o z pi��dziesi�t namiot�w, a za nimi widnia� g�sty las. Powietrze by�o ci�kie i wilgotne. Widzia�em kumpli z mojej dawnej kompanii z twarzami wychudzonymi jak u szkielet�w i nazbyt drobnymi przy szarych mundurach. Ledwie mogli podnie�� karabiny z bagnetami i siedzieli st�oczeni, czekaj�c na owsiank�. A oto ja, karmiony zw�okami, nabieram cia�a i mam rumie�ce na policzkach. Uderzy�o mnie, �e pozostaj� dla nich niewidoczny, chocia� podskakuj� na drugim brzegu strumienia. - Wydaje mi si�, �e wcale nie chodzi o niewidzialno�� - zwr�ci�em si� do starego Josepha. - Moim zdaniem... Och, staruszku, chyba jeste�my martwi od dnia, gdy si� spotkali�my. Stary Joseph wybuchn�� �miechem, kt�ry brzmia� sucho jak szelest jesiennych li�ci na wietrze, i powiedzia�: - Wcale nie jeste� trupem, skarbie; pomacaj swoje mi�nie; o nie, tw�j beau-pere dba, �eby� by� dobrze od�ywiony. - W takim razie czemu nas nie widz�, nawet gdy jeste�my w�r�d nich? - Bo narzuci�em na nas p�aszcz ciemno�ci. Zakrywamy w�asne twarze maskami ciemnego boga. - Nie ufam Bogu. Ilekro� ojciec go widzi, bije mnie. - Tw�j ojciec nie jest prawdziwym kaznodziej�, skarbie; to zwyk�y houngan macoute, cz�owiek u�ywaj�cy imienia bo�ego, aby doda� sobie powagi. Wzi�� mnie za r�k� i przeprowadzi� przez strumie�. Weszli�my mi�dzy �o�nierzy, a ci nadal mnie nie widzieli. Pocz�stowali�my si� sucharami i kaw� prosto z kocio�ka. Z oddali dobiega�y wrzaski cz�owieka szykowanego do amputacji nogi. Wok� nas zalegli j�cz�cy ludzie. Cia�o wyg�odzonego cz�owieka wydziela charakterystyczn� wo�, s�odkaw� i md��, gdy organizm spala ostatnie w��kna mi�ni, przed�u�aj�c agoni�. St�d wiedzia�em, �e tamci s� bliscy �mierci. W �rodku dnia dr�eli z zimna. Bo�e, cz�� z nich to jeszcze dzieci, niekt�rzy m�odsi ode mnie. Wiedzia�em, �e wojna jest w�a�ciwie przegrana... albo prawie. Straci�em ojczyzn�, nie mia�em te� ojca, je�li nie liczy� ciemnosk�rego znachora z Haiti. Rozleg� si� g�os tr�bki i niekt�rzy podnie�li wzrok, ale wi�kszo�� le�a�a w swym upodleniu. Stary Joseph i ja zobaczyli�my �o�nierzy wchodz�cych do obozu. Prowadzili gromad� czarnuch�w w b��kitnych mundurach, skutych �a�cuchem i p�dzonych za wozem, na kt�rym le�a� stos zarekwirowanej broni. Murzyni byli r�wnie chudzi i zabiedzeni jak nasi. Gdy wyszli z lasu na polan�, spogl�dali prosto przed siebie. By�o w�r�d nich paru bia�ych, zapewne oficer�w. Po chwili tr�bka znowu zagra�a. Kapitan wyszed� z namiotu i przem�wi� do je�c�w. G�os mia� monotonny, jakby nu�y�o go owo wyst�pienie. - Zgodnie z rozkazami, kt�re otrzyma�em od Kongresu Skonfederowanych Stan�w Ameryki, Murzyni schwytani w mundurach P�nocy nie b�d� w og�le uwa�ani za je�c�w wojennych, lecz maj� zosta� natychmiast przywr�ceni do niewolniczego stanu albo rozstrzelani - powiedzia�, odwr�ci� si� i wszed� do namiotu, a konw�j ruszy� dalej, za obozowisko, w g�r� strumienia, gdzie zaczyna� si� las. - Oba kos�! - szepn�� starzec. - Zabij� ich. - Chod�my st�d - rzuci�em. - Nie - sprzeciwi� si� stary Joseph. - Czuj�, �e sp�ywa na mnie boski wiatr. Czuj� tchnienie losu. Koulev, w�� ziemi, otacza mnie swymi zwojami. Och nie, paniczu Jimmy Lee, nigdzie nie p�jd�, ale ty jako bia�y mo�esz odej��, je�li taka twoja wola. - Sam wiesz, �e tak nie jest. Mniej mam swobody od ciebie. Zdaj� sobie spraw�, �e gdybym od ciebie odszed�, straci�bym ochron� twego zakl�cia niewidzialno�ci. - Spojrza�em je�com prosto w oczy, poczu�em ich cuchn�cy oddech i smr�d zaropia�ych ran, lecz nie by�o w nich nic znajomego. Czary Josepha dzia�a�y, mia�em jednak pewno��, �e stoj� za nimi jakie� ciemne moce, a nie B�g. Powlok�em si� za je�cami wzd�u� strumienia; gdy poprowadzono ich do lasu, dalej szed�em po zboczu, a� dotarli�my na skraj p�ytkiego jaru pog��bianego ju� przez czarnuch�w. Rozumia�em, na co si� zanosi, i nie chcia�em na to patrze�, bo nie by�a to bitwa, tylko najzwyczajniejsza jatka. Nasi �o�nierze, zbyt wyczerpani i g�odni, nie drwili z je�c�w i nie rzucali obra�liwych epitet�w. Twarze czarnych i bia�ych by�y pozbawione wyrazu. Nasi ustawili Murzyn�w oraz ich dow�dc�w w szeregu nad brzegiem jaru, wywr�cili im kieszenie, szukaj�c forsy i chleba, kazali stan�� twarzami do rowu i kolejno strzelali w ty� g�owy, p�ki jama si� nie nape�ni�a. Wtedy po�udniowcy zawr�cili i ruszyli do obozu. Och, Bo�e! Gdy zabrzmia� pierwszy wystrza�, przypomnia�em sobie Mary, moj� matk�, le��c� w po�owie mostu. Za ni� by�o dawne �ycie, przed ni� nowe, �mier� wypisana na twarzy i strumie� krwi tryskaj�cy z plec�w na koronk� i perkal. - Skarbie, zobaczy�em, co nale�a�o - powiedzia� stary Joseph. - Teraz musz� i�� mroczn� drog�. Mo�e brak ci si�, �eby mi towarzyszy�, ale z niech�ci� my�l� o samotnej w�dr�wce. Stary Joseph te� si� czasem boi, cho� kawa� czasu �yje na tym padole. Wzywam na �wiadk�w pot�gi, ni ay� ati ni orun. - Co to znaczy? - Jako w niebie, tak i na ziemi. Widzia�em, �e oko mu zab�ys�o, i ba�em si� okropnie. Nie by� ju� skurczonym staruszkiem. Wydawa�o si�, �e jego twarz przyci�ga s�oneczny blask i promienieje ja�niej od letniego nieba. Odstawi� na ziemi� puchar z czaszki i powtarza� raz po raz: - Koulev, Koulev-O! Damballah Wedo, Papa! Koulev, Koulev-O! Damballah Wedo, Papa! - Nast�pnie rzek� chrapliwym g�osem: - Uwa�aj, paniczu Jimmy Lee, b�g zst�pi i zaw�adnie teraz moim cia�em... Nie podchod�, bo inaczej ogarnie ci� tchnienie w�a! - Zacz�� mamrota� do siebie. - Och, dieux puissants, czemu zmuszacie do rzucania najpot�niejszych czar�w mnie, starego szamana, kt�ry nie ma ani poudre, ani zi�? Och, zabierzcie ode mnie t� czar�, odsu�cie od mych warg gorzk� trucizn�, bo stary Joseph nie bada ju� wi�cej �ycia ani �mierci. Zacz�� dr�e� na ca�ym ciele, zerwa� przepask� i rzuci� w piasek, a gdy spojrza�em w pusty oczod�, ujrza�em oko wewn�trzne, krwistoczerwone i l�ni�ce jak rubin. Joseph pad� na kolana przed jam� wype�nion� trupami i nadal mamrota�, ko�ysz�c si� w prz�d i w ty�, w prz�d i w ty�. Zdrowe oko uciek�o pod czaszk�. - I c�, staruszku Josephie? - zapyta�em go. - Co chcesz zrobi�? Nie zwraca� na mnie uwagi, tylko nadal rzuca� si� i trz�s�, a po chwili zerwa� si� na r�wne nogi i rozpocz�� dziwny taniec z�o�ony z podskok�w, przy ka�dym skoku za� wo�a� g�osem trac�cym stopniowo ludzkie brzmienie: - Shango! Shango! Po chwili wo�anie przypomina�o grom i by�o nim, poniewa� niebo si� zaci�gn�o i b�yskawice przebija�y warstw� chmur. Och, jak�e pociemnia� firmament! Puchar kipia� i l�ni�, chocia� Joseph nawet go nie dotkn��. Anio�y z g��bi mroku, o kt�rych wspomnia�, wo�a�y do niego od piekielnych bram. Poj��em, �e ju� nie jestem z tego �wiata, bo starzec krzycza� na ca�e gard�o, ale cho� byli�my w pobli�u obozowiska, nikt nas nie szuka�. Mo�e pochowali si� w namiotach przed burz�. Wkr�tce zacz�o pada�, a ulewa run�a na nas i zaraz przemokli�my. Deszcz by� gor�cy, parzy� mi sk�r�. Kiedy rozb�ys�a b�yskawica, zajrza�em do jaru i dostrzeg�em jaki� ruch. Zapewne potoki deszczu przesuwa�y cia�a, spychaj�c jedne na drugie. Stary Joseph nadal wykrzykiwa� afryka�skie s�owa, skaka� i macha� r�kami. Ulewa siek�a moje cia�o tak, �e omal nie zemdla�em, bo deszcz zalewa� mi nozdrza i przenika� do p�uc, a przy ka�dym oddechu nabiera�em wi�cej powietrza ni� wody; nie mam poj�cia, jak starzec by� w stanie ta�czy�; widzia�em go w �wietle b�yskawic: porusza� si� ciemny i zwinny, po�yskliwy od sp�ywaj�cej wody, kt�ra sprawia�a, �e jego pier� i ramiona wygl�da�y niczym pokryte �uskami wielkiego czarnego w�a; spogl�da�em na niego, wci�gaj�c w p�uca paruj�cy deszcz. Stos martwych czarnuch�w drga�, jakby ziemia si� pod nim otwiera�a, a zbiorowy gr�b rozja�ni�a o�lepiaj�ca jasno��, kt�ra ca�kiem mnie o�lepi�a, i dopiero wtedy zemdla�em ze strachu. Kiedy otworzy�em oczy, po deszczu zosta�o tylko wspomnienie; s�o�ce wschodzi�o; las by� cichy i spowity mg��. Pomy�la�em sobie, �e to by� sen, �e nadal jestem ko�o strumienia w�r�d le��cych wok� trup�w, �e wcale nie spotka�em starego Josepha, kt�rego zna�em z przesz�o�ci, lecz nagle zobaczy�em go; piek� kawa�ek solonej wieprzowiny wyniesiony z obozowiska. Nie s�ysza�em porannego grania tr�bek, a wi�c kompania zwin�a si� i odesz�a w �rodku nocy, gdy tylko burza ucich�a. Stary Joseph zn�w mia� opask� na oku i nuci� melodi� znan� mi z dzieci�stwa. Kiedy zobaczy�, �e si� poruszy�em, mrukn��: - Obudzi�e� si�, paniczu Jimmy Lee. - Co to za piosenka? - zapyta�em. - Nosi tytu� "Au claire de la lune", skarbie, to znaczy "Przy jasnym �wietle ksi�yca". - Josephie? - Usiad�em. - Tak, paniczu Jimmy Lee? - Tej nocy mia�em przedziwny sen... niemal wizj�. �ni�o mi si�, �e by�e� op�tany, ta�czy�e� woko�o, macha�e� ramionami, �piewa�e� pie�� w jakim� afryka�skim j�zyku i wskrzesi�e� pogrzebanych murzy�skich �o�nierzy. - To nie by� sen, m�j skarbie. Nazywamy ich les zombis od s�owa nzambi, kt�re w j�zyku kikongo oznacza trupa chodz�cego po ziemi. W rzedniej�cej mgle zobaczy�em ich nogi. Czarne, wci�� skute kajdanami, z licznymi otarciami i ranami. Otaczali nas. Gdy s�o�ce rozproszy�o mg��, ujrza�em r�wnie� ich twarze. W�a�nie zostali rozstrzelani i pogrzebani w dole; rozpozna�em rysy niekt�rych. Wiercili si�, poruszali, spogl�dali po sobie, ale ich oczu nie rozja�nia� blask, a nozdrzy nie porusza� oddech. Zapewne nie byli ju� martwi, ale trudno ich by�o uzna� za �ywych. Stali blisko nas. Ka�dy z widoczn� ran�. Wszyscy pachnieli zio�ami. - Czary nadal s� we mnie, cho� brak coup poudre - powiedzia� Joseph. U�wiadomi�em sobie, �e nigdy w �yciu nie ba�em si� tak bardzo. Sk�ra mi cierp�a, krew pulsowa�a. - Nie mia�em poj�cia, �e stara magia nadal we mnie jest. - W g�osie Josepha brzmia�o zdumienie. �adnego strachu. Wok� nas sta�y i czeka�y trupy, kt�re sprawia�y wra�enie, �e nie maj� w�asnego rozumu. - Och, Josephie, co uczynimy? - Nie wiem, bia�y ch�opcze. Tkwi� nadal w ciemno�ciach. Moje wizje utraci�y wyrazisto��. Zestarza� si� Joseph, zestarza� si�. Nakarmi� mnie oraz napoi� prawdziw� kaw�, bo zabici jankesi mieli jej troch� przy sobie. Poszed�em na skraj jamy, kt�ra by�a prawie pusta, bo le�eli w niej tylko dwaj biali dow�dcy. - Dlaczego ich nie wskrzesi�e�? - zapyta�em. - Nie by�o sensu, paniczu Jimmy Lee. Dla bia�ych istnieje wy��cznie niebo i piek�o; �adnych stan�w po�rednich; lepiej machn�� na nich r�k�. Zasypali�my ich piaskiem i ruszyli�my w drog�, a za nami pod��a�a kolumna nieumar�ych. Nie zna�em nazw przemierzanych miejsc i miejscowo�ci, lecz Joseph wiedzia�, kt�r�dy i��. Kierowa� si� na s�o�ce w zenicie, wi�c moim zdaniem zmierza� na po�udnie. O zmierzchu odpocz�li�my. Trafi� si� wiejski dom. Nie by�o tam ludzi, zwierz�ta zosta�y wyprowadzone, ale w spi�arni wisia�a szynka, wi�c si� najad�em. Noc przespa�em w prawdziwym ��ku. Stary Joseph siedzia� na werandzie. Zombis nie potrzebowali snu. Stali wok� domu i ko�ysali si� lekko w takt piosenki Josepha; gdy wyjrza�em przez wybite okno, ich oczy nadal by�y pozbawione blasku; przypomnia�em sobie r�wnie�, �e nie przyjmowali po�ywienia. Jak to jest by� zombi? Podobno oczy s� zwierciad�em duszy, a skoro tak, to ci tutaj, te cielesne pow�oki, byli dusz pozbawieni. W opuszczonym domostwie znale�li�my sporo z�ota ukrytego w studni otoczonej trupami �o�nierzy P�nocy; wed�ug mnie woda zosta�a zatruta, �eby nikt nie m�g� zaspokoi� pragnienia. Ale trupom trucizna nie szkodzi. Szli�my dalej, a grupa �ywych trup�w osi�gn�a liczebno�� kompanii, bo wsz�dzie znajdowali�my zabitych czarnuch�w, nie tylko �o�nierzy w jankeskich mundurach, lecz tak�e martw� kobiet� w jamie, porzuconego na pastw� losu ch�opaka przykutego �a�cuchem do drzewa, kt�ry umar� z g�odu, kiedy jego pan umkn�� przed wrogiem; znale�li�my r�wnie� klatk�, a w niej si�demk� martwych dzieciak�w - Mulat�w o bardzo jasnej sk�rze z ranami postrza�owymi na g�owach; to by�y straszne czasy i ludzie pope�niali uczynki, kt�re w latach pokoju by�yby nie do pomy�lenia. W�r�d dzieci�cych trupk�w zobaczy�em kolejn� poup�e z kukurydzianych �odyg, podobn� do tamtej, kt�r� przed dziesi�ciu laty da� mi Joseph, tak�e umieszczon� we flakonie, zamkni�tym w d�oni nie�yj�cej dziewczynki. Kiedy obudzili�my dzieciaki, poda�a mi go i mia�em wra�enie, �e oczy jej zab�ys�y albo tylko sobie to wyobrazi�em. - Wsta�cie, naprz�d - poleci� Joseph. I poszli. Raz po raz pyta�em go: - Josephie, staruszku, dok�d zmierzamy? - Ku wolno�ci - odpowiada�. - Wolno�� jest chyba na p�nocy. - Skarbie, wolno�� mieszka w sercu. W�drowali�my. Przez wiele dni nie pokaza� si� �aden bia�y cz�owiek. Widzieli�my spalone budynki w maj�tkach i poluj�ce watahy bezpa�skich ps�w. Mijali�my zn�w wielkie pola bitewne, gdzie nie brakowa�o cia� zdolnych do marszu, kt�re Joseph wskrzesza�. I ros�a jego moc. W ko�cu wystarcza� gest i par� s��w, �eby trup wsta� z grobu. Zacz��em powtarza� wyrazy, najpierw bezg�o�nie, poruszaj�c wargami, potem cicho, wreszcie krzycza�em je razem z nim na ca�y g�os, bo zaj�ty czarowaniem nie zwraca� na nic uwagi; �ama�em sobie j�zyk na tych wymy�lnych, barbarzy�skich d�wi�kach, uwa�aj�c, �e sam wskrzeszam umar�ych, si�gam po nich i wyci�gam z otch�ani. Nadal nie spotykali�my �ywych. Za dnia letnie s�o�ce mocno przygrzewa�o i odnosi�em wra�enie, �e oblewam si� krwawym potem. Nie mia�em pewno�ci, czy jeste�my �ywi i pozostajemy na ziemi, poniewa� okolica zosta�a spustoszona; by�y tu jednak soczy�cie zielone ��ki, g�rskie zbocza pokryte dywanami purpurowego kwiecia, mocno pachnia�a ziemia i pada� ciep�y deszcz. Czasami wydawa�o mi si�, �e w�drujemy przez widmow� krain�, przez fa�szywy Eden. Albo przez obszar troch� z tego, a troch� z tamtego �wiata. Nie wiedzia�em, dok�d prowadzi droga, ale czu�em si� szcz�liwy. Ufa�em staremu, opr�cz niego nie mia�em nikogo. Smuci�em si� tylko w�wczas, gdy wspomina�em �mier� taty i mamy. Zastanawia�em si�, czy tata jest ju� u Boga, bo nim rozwali�em mu �eb, powiedzia�, �e widzi Bo�e oblicze. Czasami �ni�em sen o powrocie do domu, a ojciec by� zdr�w i ca�y. Tylko sen. Wiem, �e go zabi�em. Si�dmego dnia zn�w pokazali si� ludzie. Droga by�a coraz szersza, zbli�ali�my si� do miasta. Wiedzia�em, �e to port, mo�e Charleston. Brakowa�o oznak, kt�re by to potwierdza�y, ale tata i ja zostali�my kiedy� wykopani z Charlestonu. Zapami�ta�em wo� bryzy, ostr� i wilgotn�. Kilka mil dalej nasza droga krzy�owa�a si� z go�ci�cem biegn�cym pro�ciutko z p�nocy. Tam spotkali�my id�c� ku nam grup� ludzi w szarych mundurach. Nie by�o ich wielu, mo�e trzydziestka. Trudno powiedzie�, �eby maszerowali. Podpierali si� nawzajem, ku�tykali, a jeden z nich, w�a�ciwie ch�opiec, postukiwa� w �ciank� pozbawionego membrany b�bna. Odziani byli w �achmany, wi�kszo�� nie mia�a karabin�w. Zwykli starcy i ch�opaki, kt�rych dawno opu�ci�a fizyczna krzepa. - Czarnuchy w mundurach! - wrzasn�� jeden z nich, kiedy nas dostrzegli. Uformowali �a�osny szyk, ci ze strzelbami wycelowali, id�cy o kulach gro�nie nimi potrz�sali. - Przepu��cie nas! - krzykn��em. - Nie szukamy zwady. - Niedobitki armii Po�udnia wygl�da�y �a�o�nie, wi�c by�em pewny, �e wojna przegrana, a oni wracaj� do zburzonych dom�w. - Kompan czarnuch�w! Zdrajca! - rzuci� ze wzgard� jeden z ch�opak�w, zapewne dow�dca. Spojrza�em mu w oczy i ju� wiedzia�em, �e obaj jeste�my tacy sami: bia�a ho�ota uwik�ana w wojn� bogaczy. Zrobi�o mi si� �al oszukanej duszy, bo ju� wiedzia�em, �e na wojnie nie ma sprawiedliwo�ci, a �adna za stron nie walczy w imi� Boga, ka�dy broni swojej sprawy. - To bez sensu! - zawo�a�em do ch�opca, kt�ry mnie przypomina�. - W tych czarnuchach nie ma �ycia; to widma zmierzaj�ce w stron� morza; nie maj� dusz, wi�c nie mo�na ich zabi�. - Naprz�d, moje dzieci - powiedzia� stary Joseph. Tamci zacz�li do nas strzela�. To by�o moje najgorsze prze�ycie podczas owej w�dr�wki, bo Murzyni szli i szli, a �adna kula nie mog�a ich zatrzyma�. Oddano salw� i biali ch�opcy wznie�li okrzyk, mizerne echo bitewnego okrzyku, les zombis maszerowali, stary Joseph i ja razem z nimi, a kule si� nas nie ima�y, poniewa� czar chroni� nasze �miertelne cia�a. Murzyni szli: twarze mieli poszarpane, ale parli do przodu. M�zg wyp�ywa� im z czaszek, trzewia wysuwa�y si� z brzuch�w, lecz nadal le�li. Maszerowali, a� odleg�o�� sta�a si� zbyt ma�a, �eby odda� strza�. Wtedy biali ch�opcy rzucili si� na nas i zostali rozdarci na strz�py. Trupy o pustych i szklistych oczach wyrywa�y im ko�czyny. Ostatnia wojenna potyczka trwa�a zaledwie kilka minut. Krzyk zamiera� bia�ym w gard�ach. Zombis �amali im karki i rzucali nimi o ziemi�. Nieludzka by�a ich si�a. Zag��biali r�ce w brzuchu starca, �ami�c kr�gos�up i wyci�gaj�c jelita niczym zwoje liny. Chwytali za strzelb� i lufa �ama�a si� na p�. Nie czynili tego w gniewie. Zabijali bez ha�asu. R�wnie dobrze mogliby cerowa� skarpetk� albo karmi� dr�b; po prostu robili, co nale�a�o. Poszli�my dalej, zostawiaj�c cia�a na drodze, by zgni�y; szlak wi�d� teraz na zach�d. Och, z�o�ci�em si�. Ch�opcy, kt�rych zabili�my, to nie obcy przybysze z p�nocy; mogli by� moimi bra�mi. Och, wrzeszcza�em rozw�cieczony na starego Josepha; straci�em do niego zaufanie; ju� nie czu�em si� szcz�liwy. - S�ysza�e�, jak na mnie wo�ali?! - krzycza�em. - Zdrajca narodu! Kumpel czarnuch�w! �wi�ta prawda! Skoro pragniesz wolno�ci, czemu nie poszed�e� na p�noc, prosto w obj�cia jankes�w? Gada�e� do mnie o wielkich czarach, o zwojach w�a imieniem Koulev, o boskim wietrze, g�osach anio��w z g��bi mroku... i jak to si� sko�czy�o? Oto diabelskie sztuczki, magia daj�ca umar�ym poz�r �ycia, aby� m�g� zabija� moich rodak�w! - Dosy� - powiedzia� do mnie, gdy w oddali ukaza�y si� wie�e ko�cielne portowego miasta. - Twoja wojna mnie nie dotyczy. S�dzisz, �e jankesi id� na �mier�, �eby wyzwoli� starego Josepha? Twoim zdaniem dekret o wyzwoleniu powsta�, �eby zwr�ci� czarnemu jego dusz�? Powiadam ci, bia�y ch�opcze, �e kawa�ek papieru nie czyni ludzi wolnymi. W tym kraju Murzyn nie odzyska wolno�ci ani jutro, ani za sto lat, ani za tysi�c. Nie wyprowadzi�em czarnych ludzi z ciemnej otch�ani, �eby pucowali twoje buty albo czy�cili bro�. Kr�lestwo armii, kt�r� wiod�, nie jest z tego �wiata. - Oszala�e�, starcze Josephie - rzek�em i zap�aka�em, bo przesta� by� mi ojcem. Wkroczyli�my do miasta. Wystraszone dzieciaki zerka�y zza pustych beczek po piwie. Konie stawa�y d�ba i r�a�y. Kobiety przygl�da�y nam si� z obaw�. Jankesi zaj�li ju� ten teren, tli�a si� po�owa dom�w, w og�le nie widzieli�my doros�ych m�czyzn. Sztandar P�nocy powiewa� nad ruinami s�du. Moim zdaniem mieszka�cy uznali nas za kolejny oddzia� zwyci�skiej armii. Dotarli�my do portu, w kt�rym cumowa�y tylko dwa statki: wys�u�one �aglowce z podartymi �aglami. Armia trup�w czeka�a w pogotowiu, a stary Joseph przem�wi� do mnie. - Teraz pojmuj�, czemu tak daleko ze mn� poszed�e�. Wszystko ma cel wy�szy, ni ay� ati ni orun. Nie chcia�em z nim d�u�ej zosta�. Patrz�c, w jaki spos�b les zombis masakruj� moich rodak�w, czu�em wielki gniew i nie mog�em och�on��. - Jaki� to wa�ny cel? - spyta�em. Od s�onego wiatru pierzch�y mi wargi. - My�lisz, �e stary Joseph oszuka� ci�, zwodzi� jakimi� sztuczkami - odpar�. - Ale nie m�wi�em przecie�, �e walczymy po tej samej stronie. Daleko razem doszli�my, wi�c chcia�bym, �eby� wy�wiadczy� mi jeszcze jedn�, ostatni� przys�ug�, nim rozstaniemy si� na ca�� wieczno��. - A c� to za przys�uga, stary czarowniku? S�dzi�em, �e wszystko potrafisz. - Owszem, ale tego nie. Przecie� widzisz, �e stary Joseph jest czarnuchem, wi�c nie mo�e wej�� do portowego baru i wy�o�y� z�ota na kupno �aglowca. - Teraz statku ci si� zachciewa? Dok�d si� wybierasz? Z powrotem na Haiti, gdzie dobieg�y ko�ca rz�dy bia�ych? - Mo�e tam, dok�d zmierzamy, b�dzie jak na Haiti. - Stary Joseph wybuchn�� �miechem. - Haiti, o tak, Haiti! Pop�yn� na spotkanie z moj� mamman, cho� to zimny trup i od sze��dziesi�ciu lat spoczywa w grobie. A mo�e udamy si� do macierzy Afryki. Oba kos�! Przypomnia�em sobie, co od niego s�ysza�em: "Moje kr�lestwo nie jest z tego �wiata". M�wi� tak samo jak nasz Pan i Zbawiciel. Och, ciep�a by�a morska bryza, wiatr hula�, a podarte �agle �opota�y na masztach. W powietrzu czu�o si� wilgo�. Murzyni stali jak s�upy, �lepi na wszystko. - Spe�ni� twoj� pro�b� - oznajmi�em, bior�c worek z�ota wydobyty z zatrutej studni. Poszed�em wzd�u� nabrze�a, dop�ki nie znalaz�em portowej tawerny i kapitana statku czekaj�cego na �adunek, co nie by�o trudne, poniewa� embargo sprawi�o, �e handel zamar�. Wkr�tce powr�ci�em, aby powiedzie� Josephowi, �e wszystko za�atwione. Murzyni stali rz�dem, gotowi do zaokr�towania. Zapad�a noc. Kiedy szykowali si� do wej�cia na pok�ad statku, nie mog�em d�u�ej milcze�: - Starcze Josephie, twoje kr�lestwo zbudowane jest na k�amstwie. Sprawi�e�, �e powsta�y z martwych cia�a, ale gdzie s� ich dusze? Twoim marzeniem jest zaprowadzi� te istoty do mistycznej zamorskiej krainy i uwolni� je z wi�z�w niewoli, lecz jak przywr�ci� wolno�� tym, kt�rym nie mo�na jej przywr�ci�? Jak zdo�asz oswobodzi� ska��, drzewo, kawa� ziemi? Prochem s� i pozostan� nim a� do ko�ca �wiata. A wojownicy zombis stali bez ruchu, �aden nie mrugn�� powiek�, nie westchn��, tylko wiatr hula� i owiewa� ich twarze. Stary Joseph spogl�da� na mnie d�ugo i uwa�nie, wi�c domy�li�em si�, �e te s�owa musia�y pa��. - Przez usta dzieci i osesk�w objawiasz moc, Panie - szepn�� i pad� przede mn� na kolana. - Przez ca�y czas s�dzi�em, �e jestem m�drcem, a ty uczniem. Och, paniczu Jimmy Lee, dobrze powiedzia�e�. Les zombis nie maj� w sobie �ycia, poniewa� nie �mia�em wyp�aci� si� do ko�ca. Teraz jednak postanowi�em z�o�y� t� ofiar�. Kiedy� po�wi�ci�em oko w zamian za wiedz�. Ale w rajskim ogrodzie dwa ros�y drzewa, paniczu Jimmy Lee: drzewo wiedzy i drzewo �ycia. Tak powiedzia� i ukry� twarz w d�oniach. Wbi� kciuk w zdrow� ga�k� oczn� i wyrwa� j�, krzycz�c z b�lu do wszechmog�cego Boga. Prawdziwe by�o jego cierpienie. Krew �ci�a mi si� w �y�ach, kiedy us�ysza�em ten wrzask, kt�ry przypomnia� mi o karach taty, o umieraj�cej matce, o marszu bosymi stopami po ostrych kamieniach, o towarzyszach przebijanych bagnetami, rozrywanych pociskami z dzia�, o ich urwanych ko�czynach i rozprutych brzuchach, o m�odym �yciu uchodz�cym do strumienia gor�c� czerwon� strug�. Och, jak�e pragn��em wzi�� na siebie cierpienie Josepha, lecz on zosta� wybrany, �eby je znosi�, ja za� mia�em to mu u�wiadomi�. Oto le�y jego oko na d�oni - bia�e, okr�g�e i l�ni�ce jak per�a, a krzyk rozlega si� niczym odg�os gromu. "Je�li twoje oko gorszy ci�, wy�up je". Joseph celuje na o�lep i z ca�ej si�y ciska je w morsk� g��bin�. Zacisn��em w d�oni poup�e. Pokaza�a si� b�yskawica, bo stary Joseph przyzywa� moc w�a imieniem Kulev, kt�rego zwoje otaczaj� ziemi�. Sprowadzi� wielki deszcz. Potem ze skrwawionym okiem zwr�ci� si� do mnie, nicponia z bia�ej ho�oty, kt�ry zabi� w�asnego ojca i okrada� trupy. - Ty� mnie odkupi�. Po raz pierwszy i jedyny ujrza�em, jak zombis si� u�miechaj�. Potem, gdy ulewa zel�a�a, a niebo rozb�ys�o zimnym b��kitnym �wiat�em nie pochodz�cym ani od s�o�ca, ani od ksi�yca, us�ysza�em �miech umar�ych i zobaczy�em ogie� �ycia b�yskaj�cy w ich oczach. Maszerowali ju� po trapie i wkr�tce zosta� tylko stary �lepiec. S�dzi�em, �e lada chwila umrze. - �egnaj - powiedzia� do mnie. - Nie, starcze Josephie. Jeste� niewidomy. Potrzebujesz ch�opaka, kt�ry we�mie ciebie za r�k�, poprowadzi i b�dzie twoimi oczyma po�r�d szalej�cych morskich odm�t�w. - Nie jestem �lepy. Postanowi�em, �e nie b�d� widzie�. Odt�d spogl�dam w g��b, na chwa�� i pot�g� wiekuistej �wiat�o�ci. - A co ze mn�? Dok�d mam i��, je�li nie p�jd� z tob�? - Skarbie, prze�y�e� czterna�cie lat z nale�nych siedemdziesi�ciu. Nie jest ci pisane p�yn�� ze starcem za morze do krainy, kt�ra by� mo�e wcale nie istnieje, a jest tylko w jego marzeniach. Id� ju�. Ale najpierw poca�uj na po�egnanie swego beau-pere, bo on ci� mi�uje. S�one by�y moje �zy, a on krwawi�. Gdy ca�owa�em jego policzek, s�l zla�a si� ze szkar�atem. Nigdy wi�cej go nie widzia�em. Nie zobaczy�em, jak statek wyp�ywa� z portu, poniewa� o�lep�em od �ka�. Szed�em i szed�em, a� wr�ci�em do maj�tku Jackson�w. Z pa�acyku zosta�y tylko zgliszcza, nawet pola by�y wypalone, a zwierz�ta martwe. Maj�tek zosta� spl�drowany; nie by�o tam ani jednego cennego przedmiotu: z�otych monet, srebrnych �y�eczek, a nawet dywanik�w kupionych przez Jackson�w od francuskiego domokr��cy. Wdrapa�em si� na niski pag�rek, gdzie by� cmentarz czarnuch�w, a obok sta�a kiedy� nasza chata. Drewniane tablice by�y nadpalone, a do niekt�rych przyczepi�y si� strz�pki samodzia�u; przysz�o mi do g�owy, �e niespe�na godzin� po mojej ucieczce, kiedy Murzyni jeszcze �piewali religijne pie�ni, do maj�tku Jackson�w weszli jankesi. Sukienki zosta�y na pewno zerwane z kilku niewolnic, bo jankesi lubi� si� zadawa� z Murzynkami. Pomy�la�em, �e w chacie znajd� mo�e swego tat� le��cego w sypialni przy ramce z fotografi� mamy, z kijem w gar�ci i spodniami spuszczonymi do kostek. I rzeczywi�cie. Nie by� ju� taki hardy. Od mojej ucieczki min�o wiele miesi�cy. Niewiele zosta�o z twarzy, niez�artej jednak przez robaki. Ko�ci obna�onych ud stercza�y pod sk�r� cienk� jak papier, a wok� k��bi�y si� mr�wki. To cud, �e a� tyle pozosta�o z ojca, bo w okolicy w��czy�y si� zdzicza�e psy. Od�o�y�em poup�e na krzes�o i zastanawia�em si�, co powinienem uczyni�. - Najbardziej pragn��bym zacz�� wszystko od nowa - powiedzia�em do lalki, bo wiedzia�em, �e jakim� cudem zamieszka� w niej duch starego Josepha. - Nie wiem, sk�d pochodzisz i nie mam poj�cia, gdzie przebywasz - ci�gn��em. - Ale daj mi si�� do nowego �ycia. Och, spraw, �ebym powr�ci� z krainy umar�ych. Machinalnie zacz��em mamrota� afryka�skie s�owa, kt�rych nauczy�em si�, jak obserwowa�em Josepha wskrzeszaj�cego trupy. Ukl�k�em przy zw�okach taty i czeka�em na tchnienie w�a. Szepta�em tamte wyrazy na okr�g�o, a� oczy�ci�em umys�, kt�ry wype�ni�y dusze anio��w z g��bi mroku. Wydaje mi si�, �e ca�� noc, a mo�e kilka nocy, sp�dzi�em na kl�czkach. Gdy otworzy�em oczy, ko�ci mego ojca by�y pokryte cia�em. W�a�nie si� podnosi�, w oczach mia� ogie� �ycia, dla kt�rego stary Joseph po�wi�ci� drugie oko. - Ale wyros�e�, synu - powiedzia� cicho. - Nie jeste� ju� sadzonk�, tylko silnym drzewem. - Owszem, tato - przytakn��em. - Synu, obudzi�e� mnie ze strasznego snu, w kt�rym zaniedba�em ci�, okrutnie pastwi�em si� nad tob�, wi�c anio� z g��bi mroku przyszed� do ciebie i zosta� twoim nowym tat�. Poszed�e� za nim nad rzek� oddzielaj�c� �ywych od umar�ych. - Zgadza si�, tato. Zatrzyma�em si� na jej brzegu i patrzy�em, kiedy tamten odp�ywa�. Wr�ci�em do ciebie. - Och, Jimmy Lee, synu m�j, widzia�em piek�o, by�em pogr��ony w ogniu zag�ady i czu�em samotno�� wiecznego pot�pienia. A najgorsz� tortur� by�a roz��ka z tob�, cia�em z mego cia�a i krwi� z mojej krwi. O, s�odki Jezu! Jimmy Lee, wiedz, �e przez ciebie wci�� o niej my�la�em, cho� zgin�a z mojej r�ki. Kocha�em j� nawet w�wczas, gdy strzela�em jej w plecy. Dziwne s�owa, bo dawniej tata gada� tylko o niebie, spogl�daniu w Bo�e oblicze, a kiedy zobaczy� twarz Boga, wali� mnie, gdzie popad�o, wzywaj�c Pana na �wiadka swej pod�o�ci i mego po�wi�cenia. Odk�d ujrza� piek�o, ca�kiem z�agodnia�. - M�j synu, b�agam ci� o wybaczenie - odezwa� si� znowu. - Nie ma co wybacza�. - W takim razie obdarz mnie swoj� mi�o�ci�, bo jeste� wysoki i silny, a ja si� zestarza�em, wi�c teraz b�dziesz mi ojcem, a ja b�d� jak dziecko. Czas przekroczy� most i zabli�ni� rany. - Zawsze ci� kocha�em, tato. Tak powiedzia�em i obj��em go; w ten spos�b nasza wojna dobieg�a ko�ca. Prze�o�y�a Iwona ��towska S. P. SOMTOW Urodzi� si� w