15637

Szczegóły
Tytuł 15637
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15637 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15637 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15637 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Zimniak POTRÓJNE ŻYCIE JAMESA OLIVERA CHUCKWOODA Piętnastego maja roku dwutysięcznego nad światem zawisło lustro czasu. Ci spośród kosmologów, którzy miewali przeczucia i byli do tego zwolennikami teorii kolapsu wszechświata, w tymże momencie odczuli coś na kształt satysfakcji — oto galaktyki zatrzymały się w odwiecznym pędzie, gwiazdy przestały stygnąć i ustał proces wyziębiania kosmosu. Po ułamku sekundy zdumionego oczekiwania galaktyki ruszyły ku sobie, gwiazdy zaczęły się rozgrzewać, temperatura kosmosu skoczyła raptownie, czarne dziury zmieniły się w seledynowe i pluły od tej chwili nieprzebranymi ilościami magazynowanej przez miliardlecia materii. Lecz pora wrócić na Ziemię. Mroźna zima niepostrzeżenie przeszła w wiosnę, a po kilku dniach w lato; Afrykę ewakuowano na Antarktydę, ponieważ Nil między godziną dwunastą a trzynastą czasu lokalnego gotował się na całej długości, rzeka Zambezi zaś wyschła zupełnie, każąc biednym krokodylom na gwałt przystosowywać się do życia w rozprażonym piasku. Morza i oceany stały się rozkosznie ciepłe, ponieważ cała materia ziemska ogrzewała się od wewnątrz w swojej masie, pędząc wraz z różnorakim kosmicznym śmieciem na wspólne spotkanie w pępku wszechświata. Ludzie przejrzeli się w lustrze czasu i… zaczęli żyć w drugą stronę, albowiem w chwili inwersji pędu galaktyk i odwrócenia biegu wszystkich procesów czas, który wszak ma sens tylko w odniesieniu do owych procesów, począł również biec wstecz. Lecz czas bynajmniej nie jest taśmą filmową. Ludzie nie zaczęli więc chodzić do tyłu, wypluwać ciastek po obiedzie, nie zanosili także pierwszego każdego miesiąca wypłaty do miejsca pracy. Po prostu zaczęli młodnieć, i tylko tyle… albo aż tyle. James Oliver Chuckwood zmarł — Boże świeć nad jego duszą — dziewiątego maja, a jedenastego odbył się, zgodnie z obyczajem, wspaniały Pogrzeb. Obsypany kwieciem kondukt pogrzebowy towarzyszył mu w ostatniej drodze, a potem szacowny nieboszczyk spoczął w marmurowym grobowcu, otoczony dostojnym smutkiem rodziny i przyjaciół. ,,Życie jego było długie i szczęśliwe” — oto fragment mowy pogrzebowej, który miał istotne znaczenie. Reszta składała się z frazesów, nie warto więc jej cytować. Lustro czasu zawisło nad Jamesem Oliverem piętnastego maja, entropia zmieniła znak, wszystko zaczęło dziać się na odwrót. Dziewiętnastego maja obsypany kwieciem radosny kondukt przybył do marmurowego grobowca, aby przywrócić światu Jamesa Olivera. Nad otwartą trumną wygłoszono mowę powitalną. Składała się głównie z frazesów, warto przytoczyć chyba tylko jeden jej fragment: „Niech żyje długo i szczęśliwie”. Ciało ekshumowanego wystawiono na widok publiczny, później zaś, dwudziestego pierwszego maja, rozpoczęto huczną Uroczystość Zmartwychwstania. Martwy jeszcze James Oliver spoczywał na obciągniętym zielonym jedwabiem (w białe kwiatki) katafalku, dodatkowo umajonym świeżym listowiem i pąkami róż. Katafalk stał na środku biesiadnego stołu, przy którym pito, objadano się, śpiewano i — czekano. Jak fajerwerki buchały w powietrze kaskady perlistego śmiechu, strzelały szampany, smużyły się i krzyżowały kręcące w nosie zapachy pieczystego i wytwornych kobiecych kosmetyków, gdy… James Oliver otworzył oczy, uniósł ramiona i usiadł. W niebo wzniósł się radosny wrzask stu gardzieli, przepijano do siebie, tańczono. Oto na świat przyszedł jeszcze jeden człowiek. James Oliver Chuckwood ochrzczony został nazajutrz w kościele Świętego Zbawiciela, po czym ściągnął od krewnych i rodziny majątek spadkowy po sobie i rozpoczął skromne, samotne życie. Lecz nie była to smutna, starcza egzystencja! O nie, moi mili, nie zapominajcie o lustrze czasu! Codziennie zmniejszał o jedną pigułkę porcję zażywanych leków, a mimo to czuł się coraz lepiej. Stopniowo ustawały bóle krzyża, rwanie w kolanach, skóra wygładzała się, a mięśnie zaokrąglały. Na łysinie pojawił się nieśmiały puszek włosów, dziąsła bolały i krwawiły, przerywane kantami wyrastających zębów. Kiedyś rozległo się znajome stukanie do drzwi. Na progu stał siwy, przygarbiony starzec. James Oliver wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył ducha. — Ty żyjesz?! — Owszem, już żyję. Od dwóch dni — zaskrzeczał starzec. Był to Gordon, długoletni przyjaciel Jamesa, który odumarł go na kilka lat przed jego własną śmiercią. Teraz energicznie wkroczył do mieszkania, trzymając pod pachą Johnnie Walkera. Z czarnym materiałem marynarki kontrastowały barwne wstążki, zwisające z ramion i łopatek. — Ach, to z tej przeklętej trumny! Przez dwa dni nie mogę doczyścić się z tego i ze świerkowych igieł — żachnął się w odpowiedzi na nieme pytanie Jamesa Olivera. — Whisky, przyjacielu, schowaj na lepsze czasy. — Czy nie czujesz, że lepsze czasy właśnie nadchodzą? Że teraz wszystko będzie coraz lepsze? — Tak, ale powinieneś pamiętać, że od przejścia na emeryturę nie wolno mi było spożywać ani kropli alkoholu. Wstrzymajmy się jeszcze te kilka miesięcy. Rzeczywiście, wkrótce James Oliver wyrósł z wieku emerytalnego (a raczej odrósł od niego) i musiał iść do pracy. W niecały rok później, w pewien chłodny, marcowy poranek nasz bohater ubrał się odświętnie, kupił piękny jodłowy wieniec z wplecionymi weń białymi liliami i udał się na grób swojej ostatniej małżonki, Isabelli Theodory z domu Duncan. Przed tym posunięciem wahał się i toczył wewnętrzne walki przez cały luty i nieraz poważnie zastanawiał się nad emigracją do Ameryki Południowej lub Nowej Zelandii, gdzie mógłby zająć się na przykład zbieraniem trawy morskiej na rozległych plażach Pacyfiku lub roznoszeniem po polach wulkanicznego popiołu. Zbyt dokładnie pamiętał ostatnie lata swego pożycia z Isabellą Theodorą, lecz wreszcie przemógł się, wspomniawszy z rozrzewnieniem początkowy okres ich wzajemnych stosunków. Wszystko to miał jeszcze przed sobą, musiał okazać tylko odrobinę cierpliwości. Na cmentarzu panował rozgardiasz i bałagan. Alejami jak okręty sunęły barwne kondukty ekshumacyjne, a między grobami pomykały watahy krewnych i przyjaciół, którzy, nie mogąc doczekać się zmartwychwstania swoich bliskich, przedwcześnie wyciągali ich z trumien. Wcześniakami należało opiekować się szczególnie starannie, przez tydzień lub dwa trzeba było trzymać ich w lodówkach. Po niedługim oczekiwaniu z czeluści rodzinnego grobowca Chuckwoodów wychynęła uśmiechnięta Isabella Theodora Duncan. Zaraz po zastępującej stypę Uroczystości Zmartwychwstania James Oliver powiódł ją do ich domu, w którym po kilku trudnych latach rozpoczęła się prawdziwa idylla. Z każdym cofającym się dniem ich uczucia stawały się żywsze, kochali się bardziej namiętnie, czerpali coraz większą radość ze swoich coraz młodszych ciał. Mieli pewność, że każdy następny dzień będzie lepszy od Poprzedniego. James Oliver często stawał przed lustrem i z przyjemnością dotykał bicepsów i różowej skóry. Stawał się również coraz głupszy, tego faktu nie potrafił ukryć nawet przed sobą samym, ale nie było czasu na rozmyślania, skoro tyle rzeczy należało codziennie zrobić. Najważniejsze, że chciało się je robić. Jamesa Olivera wprost rozpierał nadmiar energii. Mimo że miał swoją Isabellę, zaczął oglądać się za kobietami; systematycznie uprawiał leśny jogging, a codziennie wieczorem, po ciemku, skakał przynajmniej trzydzieści razy przez podwórkowy trzepak. Aż kiedyś, w niewiele tygodni po hucznym weselisku i wystawnym ślubie nadszedł, bo musiał nadejść ów dzień, kiedy to poznał Isabellę Theodorę, młodą, acz nieszczęśliwą mężatkę, wydaną przez rodzinę staremu profesorowi weterynarii ze względów materialno–prestiżowych. Posiedzieli sobie w małej kawiarence przy dźwiękach tanga w stylu retro, on dał jej bukiet żółtych róż, ona jemu ostatni pocałunek, po czym z ciężkim sercem odeszła do męża weterynarza, on zaś począł myśleć o ekshumowaniu pierwszej żony, która powinna opuścić grób za niespełna kilka miesięcy. Malwina Conway, ta wiotka, anemiczna i melancholijna dziewczyna, którą obdarzył swoją pierwszą miłością, znów miała pojawić się w jego życiu. Cieszył się z tego, i w ogóle ze wszystkiego. Każde, nawet najbłahsze wrażenie przeżywał w sposób tak intensywny jak nigdy dotychczas? przedtem? Kierunki upływu czasu pomyliły mu się już dawno, dał się nieść rzece trwania nawet bez prób zrozumienia zachodzących wokół zjawisk. Tak było prościej. Zresztą, czy jest pora na spekulacje filozoficzne, kosmologiczne, eschatologiczne czy jakiekolwiek inne, gdy w żyłach burzy się młoda krew? James Oliver udał się do ich dawnego mieszkania; posprzątał je i urządził na przyjęcie Malwiny. W oknach powiesił żółte firanki, takie jakie lubiła, przygotował także wygodne łóżko, wszak przez parę miesięcy będzie chora. Zaledwie kilka osób spośród najbliższych przybyło, aby odszukać zarośnięty trawą grób. Malwina ocknęła się w szpitalu; James czym prędzej zdarł z niej prześcieradło, odłączył i cisnął w kąt kroplówki i zabrał żonę do domu, w którym powoli wracała do zdrowia. No i historia powtórzyła się: po przebrnięciu przez smutne zakończenie James i Malwina pławili się w szczęściu, które z dnia na dzień stawało się pełniejsze, w miarę jak zbliżał się do początku swojej pierwszej przygody miłosnej. Gdy stan Malwiny poprawił się już wystarczająco, jej matka, Melania Conway, przyprowadziła ich córeczkę Amelię. Dziecko było rozkoszne i szczebiotało bez przerwy — James Oliver często zwykł brać tę kruszynkę w swoje silne ramiona i przystawać przed lustrem, z którego wyglądała pociągła twarz dużego chłopca, lub jak kto woli młodego mężczyzny, i roześmiana dziecięca buzia z zadartym noskiem. Z troską obserwował, jak mała z dnia na dzień staje się lżejsza i mniejsza, jak przedtem zupełnie wyraźnie wypowiadane przez nią słowa przechodzą w niemowlęce gaworzenie. Zdawało się, że minęło zaledwie kilka dni, a Amelia leżała już w beciku i ssała wezbraną pierś Malwiny. Nieuchronnie zbliżał się smutny dzień odwróconego porodu, kiedy to dziecko, umieszczone w chciwym łonie matki, zacznie powoli rozpuszczać się w płynach fizjologicznych rodzicielki, zostanie strawione i wchłonięte przez jej tkanki. Ciąża stopniowo zaniknie, a Malwina znów będzie mogła brać udział w międzyszkolnych zawodach lekkoatletycznych, w trakcie których ją poznał, wiotką, bladą, długonogą, stroniącą od ludzi. Tak też się stało. Gdy ciąża stała się mniej widoczna, odbył się ich cichy ślub, w trakcie którego ksiądz pogratulował im dotychczasowego zgodnego pożycia i życzył mało bolesnego rozstania. Wkrótce nadeszły owe pamiętne zawody lekkoatletyczne i James Oliver zobaczył po raz ostatni swoją pierwszą żonę, Malwinę z domu Conway. Barwne proporce trzepotały na wietrze, krzyk młodzieży niósł się po wilgotnym poranną rosą stadionie, a ona odeszła od niego takim samym lekkim krokiem, jakim kiedyś, bardzo już dawno, podeszła, aby zapytać o godzinę rozpoczęcia konkurencji skoków. I w ten sposób James Oliver wkroczył w zwariowane, zielone lata dorastania, kiedy to szczenięca, nieokiełznana energia młodego ciała i niedojrzałej duszy wyzwala się w pisaniu pierwszych wierszy, w dramatycznej melancholii, nocnych zmazach, w gwałtownych radościach, głupich psotach, bitkach i naiwnych zalotach do małych kobietek ze szkolnej klasy. A nieco później — jak szybko biegnie czas, obojętne w którą stronę — był to znów mały Jimmie na kolanach matki, najlepszej i najpiękniejszej na świecie kobiety, Olivii Cecylii z domu Preston, która już wkrótce miała wchłonąć go i rozpuścić we własnym żarłocznym łonie. Na swoje szczęście nie wiedział już o tym — zagłębiał się w tajemniczy świat coraz to większych i dziwniejszych przedmiotów i zjawisk, głos ojca dudnił niezrozumiałymi dźwiękami gdzieś bardzo wysoko, a on, Jimmie, przekładał bajecznie kolorowe bryły klocków i ściskał między bezzębnymi dziąsłami coś prawie tak miękkiego i przyjemnego jak mama. Olivia Cecylia Preston — Chuckwood odziała się w czerń, wzięła na ręce kwilące niemowlę i na czele niewielkiego orszaku, pośród chryzantem i lilii, udała się do szpitala, aby stawić czoło temu, co najpierw jej synowi, a później kiedyś i jej samej pisane, bez względu na kierunek upływu czasu. I wtedy, za pięć dwunasta, Pan Bóg rozmyślił się, jak by powiedzieli wierni, rozwarła się głębia Nieznanego pod cienką warstwą wiedzy, jak by powiedzieli uduchowieni agnostycy, lub wszechświat, napompowany energią, przestał się kurczyć i znów rozpoczął ekspansję, jak by powiedzieli uczeni kosmoloogowie. Jakiekolwiek były przyczyny zjawiska, stało się; lustro czasu znikło, rzeka trwania zatrzymała się w pędzie i jeszcze raz zmieniła kierunek swego ruchu, ochłodziło się (w sam czas, bo oceany omal że nie wyschły), a ludzie znów zaczęli żyć w drugą stronę. I w ten sposób, drodzy Państwo, James Oliver Chuckwood rozpoczął swoje trzecie, nie wiadomo, czy przez to szczęśliwsze, życie. Styczeń 1984