535
Szczegóły |
Tytuł |
535 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
535 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 535 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
535 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ZDARZENIE W MISCHIEF CREEK
Na trupa natkn�li si� znienacka, niespodzianie, nagle spojrza� na nich czarnymi oczodo�ami znad krzak�w ja�owca. Z usch�ego drzewa, z kt�rym, zdawa�o si�, tworzy jedn� ca�o��. Na pierwszy rzut tak to w�a�nie wygl�da�o - jak gdyby cz�owiek i drzewo umarli razem. Jednocze�nie. Jak gdyby zro�li si� w chwili �mierci. Jason Rivet wzdrygn�� si� mocno.
Oczywista, poprawi� si� w my�lach, nie mog�o to by� prawd�, to wsp�lne umieranie. Drzewo by�o bia�e, niemal zupe�nie pozbawione ga��zi, pokraczne, strupiesza�e, okaleczone, rozdarte wielk� rozp�klin� - by�o jasne, �e umar�o ju� bardzo, bardzo dawno temu. Cz�owiek, kt�rego resztki do drzewa przybito, z pewno�ci� umar� p�niej. Te� dawno, ale p�niej.
- Niech to czart... - zacz�� Adam Stoughton, ale umilk�. Wuj William splun��, przechyliwszy si� na kulbace. Wielebny Maddox nie poruszy� si� ani nie odezwa�.
Abiram Thorpe zsiad� z konia, zbli�y� si� ostro�nie, rozgarniaj�c ja�owce luf� muszkietu. Podszed�, stan�� obok Izmaela Sassamona. Spyta� o co�, Indianin odpowiedzia�, kr�tko i gard�owo.
Czaszka trupa, oddzielona od reszty szkieletu, nadziana by�a na s�k na wysoko�ci dobrych sze�ciu st�p nad ziemi�. Pod czaszk�, jak�� stop� ni�ej, przybito klatk� piersiow�, nadpr�chnia�e drewniane kliny stercza�y mi�dzy obro�ni�tymi mchem �ebrami. Jedna r�ka, upiornie rozczapierzona, wisia�a u obojczyka. Druga - wraz z miednic�, femurami, goleniami i ca�� mas� drobniejszych kosteczek spoczywa�a, tworz�c kopczyk, u podn�a usch�ego drzewa.
- Czerwone Sk�ry - powiedzia� z przekonaniem konstabl Henry Corwin. - To robota dzikich.
- Izmael m�wi, �e nie - zaprzeczy� Abiram Thorpe. - Prawda, Izmaelu?
- Nie Mohawk - przem�wi� gard�owo Indianin. - Nie Seneka. Nie Mahikan. Nie Lenni Lenape.
- On sam to Czerwona Sk�ra - parskn�� konstabl - to i tak gada. Chrze�cijanin nie potraktowa�by zw�ok takim sposobem. A nie da�bym g�owy, czy tego nieszcz�nika nie przybijano do pnia �ywcem. Jak my�licie, panie Thorpe? Wy przecie czytacie �lady nie gorzej od dzikusa, wybaczcie por�wnanie...
- Jakie tam �lady - burkn�� my�liwiec. - To� to staro�. Musi tu by� od lat...
- Czasu Wojny Kr�la Filipa - odezwa� si� Adam Stoughton - nie brakowa�o po lasach truposz�w, �adna by�a dziwno�� potkn�� si� w krzakach o szkielet. My�lisz, Abiramie, �e ten te� mo�e tu wisie� od siedemdziesi�tego pi�tego?
- Mo�e. Zdaje mi si�...
- Trzeba pochowa� te szcz�tki - przerwa� wielebny Maddox, w oczywisty spos�b nie ciekawy tego, co si� zdaje traperowi. - Nu�e, panowie, z koni.
- Nie szkoda to czasu? - skrzywi� si� wuj William. -To przecie jeno par� gnat�w, pewnikiem dzikiego, zamordowanego przez innych dzikich. Niech tam...
- Jeste�my chrze�cijanami - przerwa� John Maddox g�osem dla siebie zwyk�ym, to jest chrapliwym, nieprzyjemnym i nie toleruj�cym sprzeciwu. Chudy, w wysokim kapeluszu, owini�ty w opo�cz�, pastor wygl�da� jak wielki czarny ptak. Wielka czarna wrona, pomy�la� po raz nie wiedzie� kt�ry Jason Rivet, wychud�a czarna wrona siedz�ca na siwku.
Wielebny odwr�ci� si� w siodle i przewierci� ch�opca wzrokiem, zupe�nie jak gdyby zdo�a� odczyta� jego my�li.
- We� konie, ch�opcze. Sprowad� je nad strumie� i nap�j. �ywo! Ruszaj-�e si�! Z koni, panowie. Sprawimy zmar�emu poch�wek.
- Nie nam�czymy si� - mrukn�� cie�la Stoughton. - Du�o tego nie ma. Wystarczy aby obcasem ziemi� rozgrzeba�...
Henry Corwin odrzek� co� gniewnie, Jason Rivet nie dos�ysza�, sprowadza� konie w kotlink�.
Strumie� pachnia� ch�odem, sza�wi� i zbutwia�� kor�. Woda by�a br�zowa od torfu, a w g��bszych miejscach, na zakolach, gdzie nurt wyp�uka� jamy, zdawa�a si� czarn� w cieniu schylonych nad kotlink� drzew. Nad sam� wod� ros�y buki, splataj�ce w g�rze konary na kszta�t dachu. Pod bukami, za zbitym g�szczem tarniny, usadzi�y si� sasafrasy, modrzewie i choiny.
Na zakr�cie, na g��binie pod wymytym brzegiem sp�awi� si� pstr�g, z pluskiem godnym bobra. Jason Rivet wzdrygn�� si�, konie unios�y �by.
- Je�li konie si� napoi�y - dobieg� z g�ry ostry g�os wielebnego Maddoxa - to przyprowad� je tu, ch�opcze. �ywo! Ruszaj si�!
Niech�e on przestanie mn� komenderowa�, pomy�la� Jason. Niech�e on przestanie traktowa� mnie jak s�u��cego, jak Negra, niech przestanie wydawa� mi polecenia, w dodatku takim g�osem, jak gdyby od razu karci� za opiesza�e i niew�a�ciwe tych polece� wykonanie. Mam tego do��. Mam te� do�� tego, �e wuj William na to pozwala, �e przygl�da si� oboj�tnie albo wr�cz udaje, �e nie widzi i nie s�yszy. Nie by�o by tak, gdyby ojciec �y�. Ojciec nie pozwoli�by na to, nie pozwoli�by na co� podobnego nawet samemu wielebnemu Johnowi Maddoxowi.
Mam tego do��, powt�rzy� w my�lach Jason Rivet, zbieraj�c w d�onie wodze wszystkich sze�ciu koni. Posz�y pos�usznie, �lizgaj�c si�, tupi�c i dzwoni�c podkowami na kamieniach, siwy wa�ach wielebnego, kasztan cie�li Stoughtona, gniada klacz pana Abirama Thorpe'a, jab�kowita koby�ka konstabla Corwina, hreczkowaty ogier wuja, jego w�asny bu�anek.
- Nu�e, ch�opcze - ponagli� pastor. - Nie mitr�!
Mam go do��, pomy�la� Jason. Mam do�� jego i ca�ej tej wyprawy.
Na szcz�cie, jak mi si� zdaje, nie jestem jedynym, kt�ry ma do��.
- Trzeba spojrze� prawdzie w oczy - powiedzia� ponuro Adam Stoughton. - Jeste�my wi�cej ni� sze��dziesi�t mil od domu. Obrok dla koni si� ko�czy, a dosta� go nie b�dzie gdzie, bo je�li i s� tu w lasach jakie� sadyby czy farmy, to z pewno�ci� n�dzne i biedne, nie dostaniemy tam niczego. Do czarta, panowie, jak d�ugo wy zamierzacie ci�gn�� to przedsi�wzi�cie? Do zimy? Dok�d zamierzacie doj��, do rzeki Connecticut? Do Appalach�w? Abiramie Thorpe, do czarta, odezwij-�e si�, powt�rz, co� mi niedawno rzek�. Kto� to, do czarta, musi wreszcie powiedzie�!
Wsparty na muszkiecie Abiram Thorpe przest�pi� z nogi na nog�, mn�c w r�ku ozdobion� szopim ogonem czapk�. Nie by�o tajemnic�, �e nie lubi� gada�. Pytany, odpowiada� kr�tko, burkliwie i nie zawsze. Nie pytany odzywa� si� wielce rzadko.
- Widzi mi si� - burkn�� wreszcie my�liwiec, kaszln�wszy w pi�� - �e trza wraca�. Odeszli�my ciut daleko.
- Ciut daleko! - parskn�� Adam Stoughton. - Dobre sobie! Jeste�my wi�cej jak sze��dziesi�t mil na zach�d od Watertown! Uszli�my dalej bez ma�a, ni�li kapitan Elizur Holyoke w tysi�c sze��set trzydziestym trzecim!
- Obaj panowie - wielebny Maddox utkwi� w cie�li i my�liwcu swe przenikliwe oczy, b�yszcz�ce niczym czarne jeziora mi�dzy rondem kapelusza a przybrudzon� nieco biel� wyk�adanego ko�nierza. - Obaj panowie na ochotnika zg�osili si� do po�cigu, nikt pan�w nie przymusza�. Dziwi� tedy pana s�owa, panie Stoughton, i pana nieoczekiwane zniech�cenie. Zdaje si� zapomina� pan o celu, kt�ry nam przy�wieca. Prawo i sprawiedliwo��...
- Prawo! - przerwa�, parskaj�c, cie�la Stoughton. W ca�ej kompanii, Jason Rivet stwierdzi� to ju� dawno, by� jedynym, kt�ry bez �enady zwyk� by� przerywa� wielebnemu. - Prawem koni nie nakarmimy, do czarta!
- Strze� si� - warkn�� Henry Corwin. - Strze� si� wzywa� czarta, Adamie Stoughton. Bo got�w zjawi� si� na wezwanie.
Cie�la rozejrza� si� p�ochliwie, spojrza� na kupk� �wie�ej ziemi, kryj�cej zdj�tego z drzewa ko�ciotrupa. Ale zaraz dumnie podni�s� g�ow�.
- Wzgl�dem waszej sprawiedliwo�ci - podj��, patrz�c na pastora - to pewnym i was upewniam, �e owej zado�� si� wnet stanie nawet i bez nas. Ko� dziewczyny pad� tu� za Penacook, zaje�dzi�a go, widzieli�cie przecie padlin�. A �e dziewka okulawiona jest, id�c pieszo przez to pustkowie nie ma �adnych szans. Sprawiedliwo�� wymierzy jej ch��d i g��d, za kata pos�u�y nied�wied�, wilk lub czerwonosk�ry. Tyle z niej zostanie, co z tego tu. Par� kosteczek bia�ych, do go�a ogryzionych.
Mo�emy tedy wraca� do domu i z czystym sumieniem rzec ca�emu hrabstwu...
- Nie! - wpad� mu w s�owo konstabl Corwin, od razu i dobitnie. - Nie zawr�c� wcze�niej, a� j� pochwyc�. Albo zobacz� jej trupa. Zreszt� w�tpi�, �eby dane nam by�o to drugie. Nie zapominajcie, z kim mamy spraw�. Gdyby to by�a zwyczajna dziewucha, ju� by�my j� mieli. Ale ona zwyk�� nie jest. Za nic takiej jak ona g��d albo dziki zwierz. Za nic takiej trud, bo si�a w niej diabelska! Zapomnieli�cie, do czego zdolny by� George Burroughs, ten z Salem? Cho� postury by� nikczemnej, w r�kach rozpostartych dzier�y� ci�ki muszkiet i bary�k� melasy i m�g� tak dzier�y� przez bite trzy pacierze, albowiem...
- Co to do rzeczy ma? - przerwa� mu ostro cie�la. - H�?
- A to - parskn�� Henry Corwin - �e w przeciwie�stwie do niekt�rych jam nie tch�rzem podszyty. Ja na widok byle umarlaka dud w miech nie chowam i nie skaml�, �e chc� do domu.
- Same� przed chwilk� czarta si� stracha�, Corwin.
- Ja nie boj� si� niczego!.
- Ani ja!
- Pok�j, panowie - za�egna� sprzeczk� chrapliwy g�os Johna Maddoxa. - Zgoda mi�dzy wami.
A ba� Boga si� jeno trzeba. Rozumiem, konstablu Corwin, �e jeste�cie za kontynuowaniem po�cigu?
- Jestem, jako �ywo. Chc� dziewk� widzie� na stryczku, nie my�l� zdawa� kary na wilki czy Czerwone Sk�ry. A jam nie cie�la, ko�ciotrup�w nie boj� si�.
- Panie Hopwood?
Wuj William j�zykiem przesun�� prymk� tytoniu pod drugi policzek, strzykn�� na paprocie brunatn� �lin�. Milcza� chwil kilka. Ale Jason Rivet nie mia� w�tpliwo�ci, co odpowie. I nie pomyli� si�.
- Mnie tam zajedno. Co ka�ecie, wielebny. Ka�ecie i�� dalej, p�jd�. Ka�ecie wraca�, te� dobrze. Ja tam tak, jak i wy.
- A ja - pastor przewierci� cie�l� wzrokiem - jestem za tym, by kontynuowa� po�cig. Tak bowiem ka�e prawo i tak ka�e Pismo. I tego by wystarczy�o nawet w�wczas, gdybym by� w mniejszo�ci. Ale to wy jeste�cie w mniejszo�ci, panie Stoughton.
- Ciekawie liczycie, wielebny. I troch� wcze�nie, widzi mi si�.
- Licz� akuratnie - odrzek� zimno pastor. - Panowie Corwin i Hopwood podzielaj� moje zdanie. S� wi�c trzy g�osy przeciw dwom i na tym koniec g�osowania. Bo nie b�dziemy przecie pyta� o zdanie wyrostka. Ani tym bardziej Indianina. Idziemy tedy dalej �ladem.
- Nie ma �lad�w - powiedzia� swym gard�owym g�osem Izmael Sassamon, jak duch wy�aniaj�c si� z g�szczu.
- Jak to, nie ma? - zmarszczy� si� Abiram Thorpe. - A gdzie si� niby podzia�y? Dobrze� patrzy�, Izmaelu?
- Nie ma �lad�w.
- Nie ma �lad�w - powt�rzy� po d�ugiej chwili ciszy Adam Stoughton. - Za czym mamy tedy i��? Dok�d ka�ecie, wielebny? Konstablu? A ty, Izmaelu? Twego india�skiego zdania nie s�uchaj� tu i nie licz� si� z nim. Ale ja, do czarta, akurat ch�tnie bym je pozna�.
Indianin patrzy� na niego, a jego twarz by�a jak oblicze wyrzezanej z drewna kuk�y.
- Kt�r�dy - powt�rzy� cie�la, nie pr�buj�c maskowa� drwiny - przyka�esz i��?
- Tam, gdzie siekiery - twarz Izmaela Sassamona nadal niczego nie wyra�a�a. - S�ycha� siekiery. Tu niedaleko wyr�b.
Oddzia� znalaz� si� w siod�ach bez komentarzy, nawet bez komend. Izmael pobieg� przodem, pozostali pod��yli za nim, tak szybko, jak pozwala� las. Prowadzili Abiram Thorpe, rychtuj�cy ju� muszkiet, i konstabl Corwin. Jason Rivet jecha� ostatni. Nauczono go ju�, gdzie jego miejsce.
- Ciekawe - mrucza� jad�cy przed nim Adam Stoughton - kt� to tu bydli, w�r�d puszczy. Ma�om co s�ysza� o osadach na zach�d od Worcester i Penacook Plantation.
William Hopwood nie odpowiedzia�, zaj�ty sprawdzaniem stanu panewek pistoletu i gar�acza. Jason Rivet wiedzia�, �e wuj umie pos�ugiwa� si� pistoletem i gar�aczem. Wszyscy o tym wiedzieli. By� to zreszt� jedyny pow�d, dla kt�rego wzi�to wuja do po�cigu.
William Hopwood cieszy� si�, je�li mo�na by�o to uzna� za w�a�ciwe okre�lenie, s�aw� zab�jcy. Wszyscy wiedzieli, �e
za m�odu polowa� w lasach na Penobscot�w, Pequot�w i Naszu�w, �e wyprawia� si� na Senek�w i Mohawk�w, �e mia� kolekcj� skalp�w. Jak twierdzili nie�yczliwi, w wi�kszo�ci kobiecych.
Wielebny Maddox, zaalarmowany zgrzytem ko�owego zamka, obejrza� si� w siodle. On te� zna� obiegow� opini� o wuju. On te� zauwa�y�, jak z ospa�ego, apatycznego i oboj�tnego na wszystko
gnu�nika William Hopwood przemieni� si� nagle w drapie�c� o p�on�cych oczach.
- Strzela� - ostrzeg� sycz�cym g�osem - dopiero nas komend�, panie Hopwood. Na komend�. Nie wcze�niej. Zrozumia� pan?
Jechali w gor� strumienia, lawiruj�c w�r�d k�p sasafras�w i sumak�w. Wkr�tce tak�e i do niewprawnych uszu Jasona dobieg� budz�cy echa stuk kilku topor�w. Po nied�ugiej chwili za� przenikliwy trzask i wcale nie daleki szum i chrupot �amanych ga��zi obwie�ci� efekt wysi�ku drwali. A po chwili oddzia� z Watertown wyjecha� na por�b�. Zabiela�o poci�tym drewnem i wi�rem. Zapachnia�o �ywic�.
Drwali by�o sze�ciu. Trzej obciosywali konary z obalonej sosny. Dwaj odci�gali ku skrajowi polany wielkie karcze, zr�cznie powoduj�c dwukonnym sprz�ajem przysadzistych i kosmatych konik�w.
Trzeci, najbli�szy, zbiera� i uk�ada� ga��zie w s�g.
Na widok oddzia�u drwale zamarli, zastygli w pozach. Byli, jak zauwa�y� Jason, jak jeden m�� jasnow�osi. Ich twarze by�y jakie� dziwne.
- Nie l�kajcie si�, ludzie - og�osi� Maddox, ods�aniaj�c opo�cz� tak, by drwale mogli zobaczy�
srebrne fr�dzle na wyk�adanym ko�nierzu duchownego. - Jeste�my dobrzy chrze�cijanie, stronnicy kr�la, �adu i prawa.
Drwale nie wygl�dali na przestraszonych. Zaskoczonych, tak, ale nie przestraszonych. Cho� nie mogli nie widzie� muszkietu, gar�acza i pistolet�w, na ich szerokich, przypominaj�cych miesi�c w pe�ni twarzach nie zna� by�o ni cienia l�ku. Te szerokie oblicza - Jason Rivet wiedzia� ju�, �e dziwny ich wygl�d bra� si� z zupe�nego braku zarostu i niezwyk�ej wprost jasno�ci brwi i rz�s - wyra�a�y absolutn� i t�p� oboj�tno��.
- Jeste�my chrze�cijanami i str�ami prawa - powt�rzy� wielebny, prostuj�c si� w siodle i rozgl�daj�c po por�bie. - Przybywamy z Watertown, z hrabstwa Middlesex. �cigamy zbieg�ego z wi�zienia przest�pc�, skazanego przez legalny s�d Kolonii Zatoki Massachusetts.
- Przest�pc� tym jest niewiasta - doda� konstabl Corwin. - M�oda kobieta o jasnych w�osach. Widzieli�cie tak�?
Drwale patrzyli na niego tak, jak gdyby by� przejrzysty. Jak gdyby w og�le nie rozumieli s��w. Jak gdyby w og�le ich nie s�yszeli. Ten najbli�szy odwr�ci� si� i spokojnie, i, jak gdyby nigdy nic, wznowi� zbieranie ga��zi.
- Nie rozumiecie? - rozdar� si� Corwin. - Czy udajecie, �e nie rozumiecie?
Jeden z drwali, najwy�szy, prze�o�y� siekier� z r�ki do r�ki, otworzy� usta, kilka razy poruszy� wargami, i�cie niby ryba. Potem wyrzek� co� be�kotliwego. I absolutnie niezrozumia�ego.
- Holendrzy - stwierdzi� z przekonaniem wuj William. - To s� Holendrzy. Albo Niemcy.
- Holendrzy - powiedzia� Maddox - zazwyczaj znaj� francuski. Wy wszak m�wicie po francusku, panie Stoughton.
- Ale tam, m�wi� - mrukn�� cie�la. - Ledwo ledwo. A te� i zda mi si�, �e Holendr�w z Belgami mieszacie, wielebny. Ale niech tam b�dzie, spr�buj�... Mesje! Bon�ur! Nu som... Nu szersze un... Jedna dziewucha... Fam, znaczy... Un fam, co uciek�a z prison...
- Zapytajcie - wtr�ci� pastor - z jakiej s� osady.
- Wule wu? Kompri? Parle, kel osada? Kel...Do czarta! Nie wiem, jak si� m�wi...
- Nie pomog�oby - przerwa� konstabl Corwin - nawet gdyby� wiedzia�, Stoughton. Oni nie rozumiej� ni w z�b. I nie we francuszczy�nie sprawa. Oni zwyczajnie g�upi s�. G�upi, i tyle!
Jasne twarze drwali, Jason Rivet przysi�g�by, poja�nia�y jeszcze bardziej, wodnistob��kitne oczy o�y�y na moment. Ten najwy�szy znowu poruszy� ustami, jakby powtarzaj�c za konstablem znajome mu s�owo. Potem u�miechn�� si� szeroko, demonstruj�c �adne bia�e z�by. Ponownie wyda� z siebie seri� be�kotliwych i niezrozumia�ych d�wi�k�w. A potem odwr�ci� si�, zamachn�� i ci�� siekier�, odr�buj�c od zwalonego pnia kolejny konar. Pozostali r�wnie� wr�cili do swych prac, ca�kowicie lekcewa��c przyby�ych z Watertown dobrych chrze�cijan i str��w prawa.
- Nie spos�b - powiedzia� kwa�no Maddox - nie zgodzi� si� z wami, konstablu. Ci ludzie niezawodnie s�abowici s� na umy�le. B�ogos�awieni ubodzy duchem, ich bowiem b�dzie kr�lestwo niebieskie.
- Pierwsi napotkani od dw�ch dni - pokr�ci� g�ow� Stoughton. - I masz ci los - mato�y. Ich b�dzie kr�lestwo niebieskie. Ich szcz�cie, a nasz pech. I co teraz czyni�? Kogo pyta�?
Cie�la patrzy� na Izmaela, Indianin za� bez s�owa, z twarz� r�wnie niemal oboj�tn� co u drwali, wskaza� na wyje�d�ony przez wozy i zdeptany przez kopyta szlak, wiod�cy z por�by. Abiram Thorpe cmokn�� na myszatego wa�acha. Konstabl Corwin i Maddox ruszyli za nim. Wuj zwolni� kurek gar�acza, by nie fatygowa� spr�yny.
- Osada pewnie gdzie� w pobli�u - domy�li� si� Jason, podje�d�aj�c bli�ej do konia cie�li. - Jak my�licie, panie Stoughton?
- A jak ty my�lisz, ch�opcze? �e ci drwale przyszli tu z Bostonu?
- Nie szyd�cie. Ja jeno pytam. M�wili, �e nie ma osad na zach�d od Penacook Plantation.
- M�wili.
- I co?
- Nie mieli racji.
Jason Rivet schyli� si� do samej szyi konia, by m�c przejecha� pod niskim konarem choiny.
- Panie Stoughton?
- Co znowu?
- Ten ko�ciotrup przybity do drzewa... A teraz ci dziwni drwale... Nie boicie si�, �e...
- No?
- �e to czary? Si�a nieczysta?
- Nie b�d� g�upi, ch�opcze.
Strumie� przegrodzi� im drog�, ale szlak wi�d� wprost do brodu, bez trudno�ci, nawet bez zamoczenia strzemion sforsowali rzeczk� po piaszczystym dnie. Zaraz za brodem las rzed�, wyje�d�ona droga skr�ca�a wzd�u� skraju, na kt�ry wkr�tce wyjechali. Wyjechali na ��k�, zielon�, zalan� s�o�cem, pachn�c� sianem zagrabionym na kilkana�cie kopek. Izmael Sassamon zatrzyma� si�, chrz�kn��, wskaza� r�k�. Niepotrzebnie, wszyscy ju� widzieli.
Ko�o jednej z kopek, nieporz�dnie rozgrzebanej, sta� zgrabny srokaty ogierek, zaprz�ony do pomalowanej na zielono, ale mocno ob�a��cej z farby dwuk�ki. Zanim ktokolwiek z oddzia�u zdo�a� s�owem, gestem lub cho�by min� nawet okaza� zdziwienie, z kopki siana wyskoczy� jak sp�oszony jele� jasnow�osy, go�y do pasa m�czyzna. Nie trac�c chwili nawet na przygl�danie si�, m�czyzna rzuci� si� do ucieczki, sadz�c zwinnie przez osty i kopki, w czym nie przeszkadza�y mu nawet podtrzymywane obur�cz pludry. Mimo podtrzymywania pludry opada�y, nim m�czyzna w jelenich susach dopad� czarnej �ciany lasu, kilkakrotnie za�wieci� bia�ym ty�kiem, silnie kontrastuj�cym z ciemn� opalenizn� plec�w.
- Niech mnie czart... - zacz�� Adam Stoughton i urwa�, widz�c. jak z kopki siana unosi si� nast�pna posta�. T� by�a kobieta. Jason Rivet prze�kn�� �lin� i otworzy� usta.
Abiram Thorpe parskn��, cie�la zawt�rowa� mu, wuj zarechota�. Wielebny Maddox obr�ci� si� na kulbace i zmrozi� ich wzrokiem.
- Jak zwierz�ta - wycedzi�. - G�� si� w chuci i tarzaj� w grzechu jak byd�o. A �miechy tu nie na miejscu, panie Hopwood, i nie ma co chichota�, panie Stoughton. To jest nie tylko bezecno�� i wszetecze�stwo, ale i �amanie prawa. Panie konstablu Corwin...
- Lepiej - rzek� z naciskiem Abiram Thorpe, powa�niej�c - wywiedzie� si� pierwej. Drogi si� u owej baby wypyta�.
- �wi�te s�owa - doda� cie�la. - Musimy wreszcie zasi�gn�� j�zyka. Nie straszcie wi�c niewiasty prawem i kar�, bo i owa ucieknie.
Nic jednak nie wskazywa�o, by niewiasta zamierza�a ucieka�. Wsta�a z siana, podci�gn�a po�czochy, wzu�a trzewiki. Zapi�a sukienk�, zas�aniaj�c r�ne kr�g�e rzeczy, widoczne do niedawna ca�kiem wyra�nie i przyprawiaj�ce Jasona Riveta o dreszcz i przyspieszony oddech. Ch�opiec zauwa�y�, �e jakby szybciej oddychaj� te� i wuj, i cie�la Stoughton, i konstabl. Szybciej. Tym szybciej, im bli�ej niewiasta podchodzi�a. Bo podchodzi�a, palcami wyczesuj�c �d�b�a z pi�knych kasztanowatych w�os�w, si�gaj�cych do po�owy plec�w.
- Nie l�kaj si� - Adam Stoughton obliza� wargi. - Jeste�my chrze�cijanie, s�u�ymy kr�lowi i prawu.
- Nie l�kam si� bynajmniej - kobieta u�miechn�a si�, rzeczywi�cie bez cienia obawy unosz�c na je�d�c�w du�e zielone oczy. Cienka lniana sukienka mocno opina�a jej si� na piersiach. Jason Rivet prze�kn�� �lin� i stwierdzi�, �e kulbaka nagle sta�a si� niewygodna a spodnie ciasne.
- Nie l�kam si� was, chrze�cijanie, s�udzy kr�la i prawa. O ile w rzeczy samej takowymi jeste�cie.
- I�cie jeste�my! - potwierdzi� Henry Corwin, prostuj�c dumnie sw� ko�cist� posta�.- W strony te
sprowadza nas za�...
- Rzecz, kt�ra nas tu sprowadza - przerwa� chrapliwie wielebny Maddox - przeznaczona jest dla godniejszych uszu. I dla rozumu, zdolnego j� poj��. Okryj bezwstydn� nago��, niewiasto.
Chwil� potrwa�o, zanim kasztanowow�osa poj�a, �e wielebnemu idzie o przedramiona, ods�oni�te przez odwini�te powy�ej �okci r�kawy sukienki. Okry�a je otrzepan� z siana chustk�, nie spuszczaj�c z pastora oczu, co, jak da�o si� miarkowa�, bardzo Maddoxa z�o�ci�o.
- W Kolonii Zatoki Massachusetts - zagrzmia� pastor, spogl�daj�c na kobiet� jakby nie z siod�a siwego wa�acha, lecz ze szczytu g�ry Synaj - nieskromne obna�anie si� jest �cigane prawem. R�wnie jak rozpusta. To ku pami�ci, kt�rej zreszt� postaram si� dopom�c ch�ost�, gdy jeno rozm�wi� si� z kim� z tutejszych w�adz. A teraz wska� drog� do osady, kt�ra, tusz�, jest tu nieopodal. Wska� mi drog� do kogo�, z kim m�g�bym si� rozm�wi�. Z kim� o stosownej pozycji, urz�dzie, rozumie i p�ci! Czy pojmujesz moje s�owa, niewiasto?
- Ze wszystkim.
- A kim by� - spyta� ostro konstabl Corwin - ten, kt�ry zbieg�?
- To m�j ma��onek - wyja�ni�a spokojnie kasztanowow�osa. - Trudzi si� tu przy wyr�bie. Uciek�, albowiem l�ka si� obcych. Jest nadto... cudzoziemcem. Szwedem.
- Jak i tamci inni na polanie, h�? Te� Szwedzi?
- Niekt�rzy - kobieta u�miechn�a si� �adnie. - Bo s� tam te� Holendrzy i jeden Norweg. Domy�lam si�, �e�cie ich spotkali. I niewiele si� dowiedzieli. C�, s�abo oni, nijak zaprzeczy�, mow� nasz� w�adaj�. Nadto, co tu du�o m�wi�, s� to prostaczkowie...
- Zauwa�yli�my. A osada owa, gdzie?
- Nieopodal, tu, nad Mischief Creek. Zwiemy j� r�wnie� Mischief Creek. Ja za� jestem Frances Flowers.
- Nie ciekawi�my twego miana - uci�� Maddox. - Wied� do osady, niewiasto. M�wi�em, pilno nam rozm�wi� si� z kim� powa�niejszym. Dysponuj�cym rozumem.
- Oczywi�cie, oczywi�cie - ust kobiety nie skrzywi� u�miech, ale w zielonych oczach, Jason Rivet da�by g�ow�, zata�czy�y iskierki weso�o�ci. - Co tylko przyka�ecie, s�udzy kr�la i prawa. Pojad�, je�li zezwolicie, przodem, by o waszej wizycie uprzedzi� w�a�ciwe i kompetentne osoby.
Maddox nie raczy� odpowiedzie�. Tr�ci� bok konia pi�t� i skierowa� go na wyra�ny, skr�caj�cy za skraj lasu szlak. Indianin szed� obok niego. Kobieta - Frances Flowers - wskoczy�a do dwuk�ki, gwizdn�a przeszywaj�co i strzeli�a lejcami. Srokacz szarpn�� dyszlem i poszed� w ostry k�us, tak, �e oblaz�a dwuk�ka skaka�a za nim niczym c�tkowana �aba.
- Ale� ostro - mrukn�� Abiram Thorpe - dziewucha je�dzi...
- W sianie - wyszczerzy� z�by Adam Stoughton - pewnie te� niezgorzej.
Wuj William zarechota�.
Jechali nadal wzd�u� strumienia, kt�ry zaraz za lasem zwalnia� bieg i rozszerza� si� w spore rozlewisko. Zaraz za rozlewiskiem, za poletkami kukurydzy i �yta, w�r�d klon�w, wi�z�w i brz�z zabiela�y gonty dom�w. By�o ich, na ile da�o si� oceni�, z tuzin.
- Jak ona rzek�a? - odezwa� si� konstabl Corwin. - Mischief Creek? Nigdy nie s�ysza�em. Ten strumie� to niezawodnie dop�yw Swift River, alem ja nigdy nie s�ysza� o osadach na zach�d od Penacook Plantation i Elwes Marsh. Dawniej by�y, i owszem, ale jak jedna posz�y z dymem w siedemdziesi�tym pi�tym, za Wojny Kr�la Filipa.
- To ju� osiemna�cie lat - zauwa�y� Abiram Thorpe. - Ludzie si� buduj�. Nowych ziem szukaj�.
Czasem daleko...
- Daleko - potwierdzi� cierpko pastor. - Czasem bardzo daleko. Zw�aszcza, je�li maj� powody.
- Co macie na uwadze, wielebny?
Maddox nie odpowiedzia�.
Zobaczyli, �e jad�ca i�cie po kawaleryjsku dwuk�ka zwolni�a, potem zatrzyma�a si�. Frances Flowers wychyli�a si� i zamieni�a kilka s��w z kim�, kogo nie widzieli zza kukurydzy. Potem gwizdn�a, pok�usowa�a ku osadzie.
Rych�o dop�dzili rozm�wc�, kt�rym okaza�a si� dziewczynka lat mo�e dwunastu, nios�ca kosz z kolbami. Na ich widok zatrzyma� si�, zadar�a g�ow�. Oczy mia�a tak samo zielone jak Frances Flowers, tak�e w�osy identyczne w kolorze, d�ugie, poskr�cane w loki sypi�ce si� spod s�omianego kapelusza.
- Co te� ta Frances gada�a - powiedzia�a �mia�o, wodz�c oczami od jednego do drugiego je�d�ca oddzia�u. - Jaki osio�? Same konie przecie. �adnego os�a tu nie widz�. A ty, ty jeste� Indianinem?
Izmael Sassamon potwierdzi� lekkim skinieniem g�owy. Maddox pop�dzi� konia. Ale Adam Stoughton swego wstrzyma�, zosta� z ty�u, jecha� st�pa obok dziewczynki. Henry Corwin zrobi� podobnie.
Tak�e Jason Rivet.
- Mo�e - zaproponowa� cie�la - na ��k ci� wzi��, panieneczko?
Dziewczynka podnios�a g�ow� i poruszy�a nozdrzami.
- Nie, pi�knie dzi�kuj�. I nie jestem �adna panieneczka, ale Verity Clarke.
- Ha. A ja my�la�em, �e Frances Flowers to twoja matka. Jeste� do niej podobna...
- Frances to moja kuzynka, nie �adna matka. Ona nie ma dzieci. Ale stara si�, jak mo�e. Jak tylko jest czas i sposobno��. Nawet gdy Arne Lennart, jej m��, idzie na por�b�, Frances je�dzi tam do niego dwuk�k�. I robi� dziecko.
Cie�la chrz�kn��, zamilk�, zapatrzy� si� w grzyw� konia. Konstabl przygl�da� si� dziewczynce uwa�nie.
- �w Szwed - zmarszczy� si� - zwie si� wi�c Lennart. A twoja kuzynka Flowers. Jak�e to tedy jest z tym ich ma��e�stwem?
- Eee?
- Twoja kuzynka nie nosi nazwiska m�a.
- A czemu mia�aby nosi�?
Corwin zamilk�. Ale tylko na chwil�.
- A tw�j ojciec? Jakie nazwisko nosi?
- Tata umar�.
Nad strumieniem, na usianej pi�rami ��czce, pas�y si� g�si. Za ��czk�, w cieniu klon�w, zobaczyli cmentarz, okolony niziutkim kamiennym murkiem. Mogi� by�o sporo. Rzuca�o si� to w oczy.
Na samym skraju osady, tu� za zielon� p�ani� ogrod�w, wznoszono du�y budynek, ju� zaznaczaj�cy si� a�urow�, jaskrawo bia�� klatk� belek i krokwi. Przy budowie trudzi�o si� kilku m�czyzn, do uszu dobiega� stukot m�otk�w. Spod samych niemal kopyt siwka pastora Maddoxa prysn�� rudy kot, rysi� pomkn�� ku op�otkom.
- Czy to prawda - odezwa�a si� nagle Verity Clarke - �e w miastach s� maszyny?
- Jakie maszyny?
- Takie, co same robi� r�ne rzeczy. I maj� k�ka.
- Jak kieraty? M�ockarnie? M�oty wodne?
- W�a�nie. I r�ne wehiku�y, kt�re je�d�� po drogach. S�?
- S�.
- Och. To pi�knie.
- A jak - wielebny Maddox nagle odwr�ci� si� na kulbace, przeszy� dziewczynk� i�cie jastrz�bim wzrokiem - miewa si� Janet Hargraves?
- Kto?
- Janet Hargraves. Ta obca pani, kt�ra przysz�a do was... niedawno. Ta z chor� nog�. Czy zdrowa?
Czy noga nadal j� boli?
Dziewczynka patrzy�a na niego, szeroko rozwar�szy oczy i jeszcze szerzej usta. Albo tak sprytna, pomy�la� Jason Rivet, albo po prawdzie nie wie nic, nic nie widzia�a, przebieg�y fortel wielebnego spali� na panewce.
Maddox musia� doj�� do podobnego wniosku, bo pop�dzi� konia, przestaj�c po�wi�ca� dziewczynce uwag�. Verity Clarke westchn�a g�o�no. Sz�a tu� obok konia Jasona, podskakuj�c i nuc�c.
Byli ju� bardzo blisko osady, tak blisko budowanego domu, �e do stuku m�otk�w do��czy� si� symfonicznie rz꿹cy �piew pi�, a wiaterek doni�s� ostr�, terpentynow� wo� �wie�o r�ni�tej so�niny. Widzieli ju� cie�li, by�o ich sze�ciu. Adam Stoughton zlustrowa� prac� fachowym okiem.
- Dobra robota - oceni� kr�tko. - Sprawnie im idzie.
- Wida�.
Na widok oddzia�u cie�le przerwali robot�, a Jason Rivet a� westchn�� ze zdumienia. Gdyby nie to, �e
rozs�dek przeczy�, przysi�c m�g�by, �e to niedawno spotkani drwale z por�by, ci sami, cudem jakim� tu przetransportowani. Cie�le byli bowiem tak samo jasnow�osi, mieli tak samo dziwne, pozbawione brwi i rz�s twarze. I tak samo oboj�tne, puste oczy, w kt�rych pr�no szuka�by� jakiej b�d� reakcji .
- Witajcie. Przybywamy z Watertown. Jeste�my stronnikami kr�la i prawa...
Maddox urwa�. Zrozumia�, jak i pozostali, �e gadanie pozbawione jest sensu.
- Z nimi - Verity Clarke d�wi�cznym g�osikiem potwierdzi�a to, co by�o oczywiste - z nimi nie pogada si�. Nie b�j si� ich, Adrianie van Rijssel. Oni ci� nie skrzywdz�. Wracaj do pracy.
- Tot Uw dienst, juffrouw.
Wjechali pomi�dzy budynki. I natychmiast zobaczyli te, kt�re na nich czeka�y na werandzie jednego z dom�w.
Jedn� z kobiet by�a znana im ju� Frances Flowers. Podobie�stwo drugiej, starszej, do ma�ej Verity nie mog�o pozosta� niezauwa�one, by�a to wi�c niezawodnie jej matka. Trzecia kobieta by�a wysoka i chuda, ko�ci wyra�nie rysowa�y si� jej pod woskow� sk�r� twarzy, a spod czepka wymyka�y si� siwe kosmyki. Czwarta kobieta, niezwykle pi�kna, mia�a w�osy czarne i l�ni�ce jak krucze pi�ra, a usta czerwone jak krew. Skromny kabacik, prosta bawe�niana sp�dnica i bia�y fartuszek le�a�y na niej lepiej i atrakcyjniej ni� jedwabie i at�asy na �onie gubernatora Kolonii. Ale najdziwniejsza by�a ta czwarta.
Czwarta kobieta, siedz�ca na bujanym fotelu z wysokim rze�bionym oparciem, by�a mocno ju� zaawansowana w latach i tuszy. Nosi�a czarny kapelusz z klamr� i kr�tk� pelerynk�. Oczy mia�a seledynowe, jasne tak, �e wygl�da�y jak pozbawione t�cz�wek, maj�ce tylko ciemn� plamk� �renicy. W oczach tych by�o co�, stwierdzi� Jason Rivet, co� takiego, �e z miejsca czu�o si� mus uk�oni�, spu�ci� wzrok i przyzna� do zjedzenia konfitur. Od oty�ej kobiety promieniowa� autorytet. Ale Jason Rivet nie zna� tego s�owa.
- Spotka�am ich na polu, babko - zabrzmia� w ciszy piskliwy g�osik Verity Clarke. - To s� stronnicy kr�la i czego� tam.
- Wiemy to ju� - powiedzia�a Frances Flowers, do�� z�o�liwie u�miechni�ta. - Wyrazili�cie, panowie, ochot� rozm�wi� si� z kim� o stosownej pozycji, urz�dzie, rozumie i p�ci. Oto wi�c jeste�my.
- Witam pan�w - powiedzia�a oty�a i jasnooka. Gdyby us�ysza� jej g�os za plecami, Jason pewien by�by, �e to g�os m�odej dziewczyny. - Witam pan�w w Mischief Creek. Jestem Dorothy Sutton.
- Co to s� za jase�ki? - zawarcza� gromko pastor Maddox. - Co to za kpiny? Gdzie m�� tw�j, niewiasto?
- Nie mogli�cie nie spostrzec cmentarza za osad�. Tam le�y, �wie� Panie nad jego dusz�.
- Chc� m�wi� z m�czyzn�!
- M�wili�cie - z warg Frances Flowers ani my�la� znika� z�o�liwy i bezczelny u�mieszek - z drwalami. I z cie�lami buduj�cymi spichlerz. Nie wystarczy�o?
- Nie ma tu innych?
- Ale� s�, s� - przem�wi�a ta pi�kna, czarnow�osa. - O, cho�by ten.
Spomi�dzy dom�w wy�oni� si� m�czyzna w podkasanych portkach, pchaj�cy taczk� pe�n� gnoju. Przechodz�c obok, po�wi�ci� im g�upi� min� i wyl�knione nieco spojrzenie, po czym przyspieszy� kroku. Konstabl Corwin zakl�� z cicha, cie�la Stoughton parskn��, wuj William splun��. Wielebny Maddox s�yszalnie zazgrzyta� z�bami.
- Wi�c nie ma tu... - zachrypia�, odkaszln��. - Nie ma tu... innych m�czyzn? Waszych ojc�w? Braci? �adna z was nie ma m�a?
- Nie ma - potwierdzi�a Dorothy Sutton. - Tak los sprawi�, niezbyt nam ostatnio przychylny. Tym sposobem to ja, nikt inny, mo�e przywita� was w Mischief Creek, przybysze z dalekich stron. Ja, a wraz ze mn� panie Faith Clarke, Annabel Prentiss i Jemima Tyndall.
Jej jasne spojrzenie ewidentnie dzia�a�o r�wnie� na pastora, bo gdy si� odezwa�, powstrzymywana dot�d z�o�� znik�a z jego g�osu. Pozornie.
- C� - wzruszy� ramionami - ci�ko was, miarkuj�, Pan do�wiadczy�. Nielekko wam musi by� bez m�czyzn.
- Bywaj� takie chwile.
- Pos�uchajcie tedy. Jestem John Maddox, pastor z Watertown, w hrabstwie Middlesex. To za� jest pan Henry Corwin, konstabl tego� hrabstwa. I inni panowie, w s�u�bie prawa b�d�cy. �cigamy zbieg�� z wi�zienia zbrodniark�, zw�c� si� Janet Hargraves. Co mo�ecie mi w tej sprawie rzec?
- Nic.
- Przypominam, �e ka�dy poddany kr�la winien jest pos�uch i asyst� prawu. A kto zbrodniarza skrywa lub pomaga mu, na r�wni z owym karany jest.
- Wiem to. Czym, je�li mo�na spyta�, zawini�a inkryminowana Janet Hargraves?
- Zbrodni� czarownictwa.
- S�ucham?
- Janet Hargraves - w g�osie wielebnego znowu pobrzmia�y z�o�� i zniecierpliwienie - jest czarownic�. Uprawia�a czarn� magi� i zosta�a skazana prawomocnym wyrokiem s�du.
- I �cigacie ow� Janet Hargraves a� od Watertown? Spod samego Bostonu? Za uprawianie magii?
- Nie inaczej. Odpowiedz na moje pytanie, niewiasto.
Dorothy Sutton patrzy�a na niego d�ugo.
- Nic mi nie wiadomo o �adnej Janet Hargraves - przem�wi�a wreszcie. - Ani o innych osobach, �ciganych za czarn� magi�. Nie mog� panom pom�c. To znaczy, nie mog� pom�c inaczej jak go�cin�. Pocz�stunkiem, je�li panowie nie pogardz� skromnym wiktem. Noclegiem, o ile nie nazbyt nawykli�cie do wielkich luksus�w, kt�rych zaoferowa� nie mog�.
Adam Stoughton, konstabl i Abiram Thorpe do�� ochoczo zsiedli z koni, wuj William poszed� za ich przyk�adem. Wielebny Maddox pozosta� w siodle, wci�� wierci� kobiet� oczami.
- Jeste�my dobrymi purytanami - przem�wi� wreszcie, wskazuj�c wzrokiem i palcem Frances Flowers. - Przestrzegamy praw Kolonii. A t� tu przychwycili�my na wszetecze�stwie, na bezwstydnej rozpu�cie. W bia�y dzie�. Nie ma znaczenia, �e z m�em. Powiada bowiem aposto� Pawe� do Tesaloniczan: wol� Bo�� jest wasze u�wi�cenie, powstrzymywanie si� od rozpusty.
- Pisze - twarz Dorothy Sutton nie drgn�a nawet - jednakowo� ten sam Pawe� do Koryntian: nie unikajcie jedno drugiego. A m�wi Ksi�ga Przys��w: przemi�a to �ania i wdzi�czna kozica, jej piersi� upajaj si� zawsze, w mi�o�ci jej stale czuj rozkosz...
- Zamilcz, kobieto - zawarcza� Maddox, a twarz zrobi�a mu si� wilcza. - Zaiste, nie masz nic gorszego nad wypaczanie s�owa Bo�ego, czynione przez istoty bezrozumne. I�cie tr�ci mi to herezj�, niezbo�nymi ideami antynomian�w. Osobliwie Anny Hutchinson. Nie jest ci przypadkiem znajome to nazwisko, Anna Hutchinson? H�? Bo co� ty mi te� na tak� patrzysz, kt�rej bzdura si� bardziej m�em by� ni�li �on�, bardziej kaznodziej� ni� tym, kt�ry ma s�ucha�, bardziej w�adz� ni�li w�adzy podczynionym. Trzeba zna� swoje miejsce!
- Absolutnie zgadzam si� z wami, wielebny.
Maddox odczeka� chwil�, by nie wygl�da�o, �e za �atwo si� poddaje, po czym zsiad� z siwka.
- Przyjmiemy tw� go�cin�, niewiasto.
- Odprowadzimy wasze wierzchowce do stajni. Zadbamy o nie.
- Tym zajmie si� Indianin. We� konie, Izmaelu.
- Izmaelu - powt�rzy�a powa�nie Dorothy Sutton. - Jak�e trafnie! Izmael, syn Hagar. Napisano: b�dzie to cz�owiek dziki jak onager, b�dzie on walczy� przeciwko wszystkim i wszyscy przeciwko niemu; b�dzie on utrapieniem swych pobratymc�w.
- Izmael Sassamon - rzek� sucho Maddox - to dzikus ochrzczony. I ob�askawiony. Cho� prawd� jest, �e z poganina, jak z dzikiego zwierza, dziko�� ze szcz�tem wykorzeni� jest niemo�no�ci�, Izmael od dziecka, co rano i co wiecz�r, s�ucha w moim domu modlitwy, s��w Pisma i psalm�w, jak s�ucha�a i jego rodzicielka. Nie musicie si� go l�ka�.
- Wcale si� nie l�kamy. Zapraszam do �rodka, chrze�cija�skim obyczajem. Do �wietlicy. Go�� w dom, B�g w dom.
- B�ogos�awione imi� Pana. Zaraz wejdziemy. Jeno si� och�do�ymy i opatrzymy juki.
Gdy tylko niewiasty skry�y si� wewn�trz budynku, pastor odwr�ci� si� do reszty oddzia�u. Twarz, zauwa�y� Jason, nadal mia� wykrzywion�, z��, ale teraz przywodz�c� na my�l lisa bardziej ni� wilka.
Konstabl Corwin te� to dostrzeg�.
- Podejrzewacie...
- Podejrzewam - uci�� p�g�osem Maddox. - Ci cudzoziemscy prostacy patrz� mi na zbieg�w, po powrocie trzeba b�dzie da� zna� do Hartford i Providence, pos�a� wie�� do Albany nawet. Co do niewiast, to tr�c� mi sekciarstwem albo apostazj�. Bezbo�nymi antynomia�skimi ideami sekt bosto�skich, tych Hutchinson�w i Dyer�w r�nych. Albo, co pewniej, s� to odszczepie�czy kwakrzy, bo owi zwykli osiedla� si� na odludziu. I o tym trzeba b�dzie po powrocie uwiadomi� gubernatora. Ninie jednak co innego jest wa�niejsze - wied�ma Hargraves. Nie wykluczam, �e k�ami�, �e j� tu ukrywaj�. Trzeba tedy z g�ow�. Sposobem. Pos�uchajcie - wejdziemy, niby to z go�ciny korzystaj�c, ale co i troch� niech kt�ry wychodzi i patrzy dobrze,
do dom�w i stod� zagl�da, na okienka baczy, czy z kt�rego czarownica nie wyjrzy. Ty za�, Izmaelu, konie zostaw w stajni, sam za� ca�� osad� obejd� ko�em, szukaj �lad�w, wiod�cych od sadyb do lasu, do stog�w lub do inszego jakiego schowania. Gdy kto po�cig widzi i skry� si� chce, zwykle ucieka z osady do lasu.
- Wam - rzek� z niek�amanym podziwem Henry Corwin - konstablem by�, nie pastorem.
- Gdyby za� - ci�gn�� Maddox, nie komentuj�c - kt�ra z tych niewiast, gdy tam b�dziemy, ze �wietlicy wysz�a, niechaj kt�ry zaraz za ni� wyjdzie i baczy...
- To� z miejsca po�api� si� - b�kn�� Abiram Thorpe.
- W tym rzecz, by si� po�apa�y i przel�k�y. Na z�odzieju czapka gore. Wtedy mo�e i wied�ma si� sp�oszy, a gdy spr�buje ucieczki, schwyta j� Izmael.
- I�cie - powt�rzy� Corwin - marnujecie si� jako duchowny.
- Izmaelu, do stajni. Pan Stoughton z ch�opakiem niechaj za� w pierwszej kolei po osadzie si� pokr�c�, popatrz�. Ale nie za d�ugo, by pozoru nie dawa�. Wnet wracajcie.
- Pr�dzej ni� wnet - mrukn�� pod nosem cie�la. - Ze �wietlicy jad�em pachnie, a� kiszki skr�ca.
A tu masz, cz�eku, na przeszpiegi ci� posy�aj�. Chod�, ch�opcze.
Na �rodku wyje�d�onej drogi bawi�o si� troje dzieci, troje dziewczynek. Dwie usi�owa�y ustroi� psa w czepek zawi�zywany na tasiemki. Trzecia, kt�r� by�a Verity Clarke, toczy�a za pomoc� patyka jak�� dziwn�, sk�adaj�c� si� z licznych k�ek zabawk�. Zobaczy�a ich, pomacha�a r�k�. Adam Stoughton te� pomacha�, u�miechaj�c si� krzywo i wymuszenie.
- Zaraza na tego Johna Maddoxa - mrukn��. - Jak on to sobie przedstawuje to szpiegowanie? �e mamy tym babom do alk�w zagl�da�, do kom�d? A mo�e pod ��ka i do nocnik�w?
- M�wi� wielebny - prze�kn�� �lin� Jason - by na okienka mie� uwa�anie. A tam, gdzie zielone okiennice, firanka si� poruszy�a... Widzia�em...
- Obserwuj� nas.
Fakt, byli obserwowani, i to nie tylko skrycie, zza firanek, ale r�wnie� w spos�b tyle� jawny co ostentacyjny. Dwie dziewczyny, z kt�rych z �adna nie mog�a by� starsza od Jasona, uwa�nie przygl�da�y si� im zza p�otu, wcale nie usi�uj�c kry� si� za rosn�cymi tam malwami. Jedna z dziewczyn by�a czarniutka, druga ja�niutka. Obie by�y bardzo �adne, Jason poczu�, �e si� czerwieni. Odwr�ci� g�ow�. Po drugiej stronie drogi, na udekorowanej p�kami zi� werandzie, siedzia�a na �aweczce m�oda, ale do�� korpulentna kobieta, pal�ca fajk�. Ta te� pomacha�a im r�k� z weso�ym u�miechem. Ale tym razem cie�la nie pomacha� w odpowiedzi.
- Dziwne baby - mrukn�� pod nosem - spotyka si� po tych le�nych osadach.
- Panie Stoughton?
- Czego?
- Pastor m�wi�, �e to anto... mianie...
- Antynomianie. Jak Anna Hutchinson. I Mary Dyer, kt�r� powiesili w Bostonie w roku sze��dziesi�tym. Obie g�osi�y, �e przykaza� bo�ych i praw wcale nie ma musu przestrzega�. Sporo mia�y zwolennik�w, bo niema�o, jak sam pewnie miarkujesz, takich, kt�rym wielce mi�a taka wolno��, �e niby wolno ka�demu co i jak kto chce.
- M�wi� te� wielebny - Jason obejrza� si� przez rami�, na weso�� kobiet� z fajk� - �e mog� to by� kwakrzy. Odst�pcy. A je�eli... Panie Stoughton, je�eli...
- Je�eli co?
- Je�eli to czarownice? Same czarownice? Ca�a osada czarownic?
- Nie b�d� g�upi, ch�opcze.
- Ci m�czy�ni, jakby zauroczeni... Ten szkielet w lesie... Panie Stoughton? W Salem przecie...
- Nie b�d� g�upi, rzek�em. Chod�, wracamy. Nie zdzier��, tak to jad�o pachnie smakowicie.
Dwie m�ode dziewczyny zza p�otu z malwami, ta czarniutka i ta ja�niutka, odprowadzi�y ich spojrzeniami. A oczy mia�y b�yszcz�ce, ogniste, natr�tne. Bezczelne. Niebezpieczne. Jason Rivet odwr�ci� g�ow�. Ale czu�, jak ich wzrok podnosi mu w�osy na karku.
*
Smakowicie pachn�cym jad�em okaza�a si� kukurydza z fasol�, podana w wielkich miskach w towarzystwie ogromnych chleb�w o ciemnobr�zowych, sp�kanych sk�rach i dzbank�w klonowego syropu. Jason i cie�la jedli szybko i �apczywie. Konstabl Corwin i Abiram Thorpe skorzystali z okazji i dla towarzystwa na�o�yli sobie drugie porcje. Wuj William odsun�� talerz i wpakowa� do ust prymk� tytoniu. Wielebny Maddox gl�dzi�.
M�ode kobiety, kt�re poda�y straw�, znik�y ze �wietlicy. Wraz z nimi znik�a te� Faith Clarke, matka ma�ej Verity. I Frances Flowers. Jason odp�dzi� wywo�uj�c� rumieniec i dreszcz w kroczu my�l, �e Frances wr�ci�a na ��k�, do kopki siana. Odp�dzi� natr�tn� a nader detaliczn� wizj� tego, co robi tam ze swoim Szwedem.
W �wietlicy zosta�a tylko jasnooka Dorothy Sutton, a z ni� dwie inne: ta chudog�ba, kt�ra zwano Jemim� Tyndall i ta urodziwa, zw�ca si� Annabel Prentiss. Gdy Jason i cie�la weszli, wielebny Maddox w�a�nie sztorcowa� t� urodziw�. Jason s�ucha� nieuwa�nie.
By� zaj�ty jad�em, nadto s�ysza� ju� pastora wcze�niej. Bo ju� wcze�niej, w Penacook i w Elwes Marsh, Maddox podobn� mow� reagowa� na wyra�ane przez ludzi zdziwienie.
- Nie pojmuj� twego zdziwienia, niewiasto, i�cie nie pojmuj�! Gdyby sz�o o morderc�, zb�ja, koniokrada czy z�odzieja, nikt by si� nie dziwowa� po�cigowi. Gdyby was tu, w tej osadzie, ograbi� kto, gdyby was kto podpali�, gdyby kt�r�� z waszych dzieweczek zha�bi�, gwa�t zadawszy, jeszcze by�cie po�cig ponaglali i chcieliby przest�pc� na sam koniec �wiata �ciganym i tropionym widzie�, i ukaranym. A gdy czarownic� �cigamy, masz - dziwuj� si�, g�owami kr�c�, nosy krzywi�, my�l�, �e nie widz�. Czarownictwo zbrodni� jest tak� sam�, albo i gorsz� jeszcze, jak mord lub kradzie�, czy gwa�t. Postanowili Ojcowie Pielgrzymi, �e b�dzie Kolonia Zatoki Massachusetts rz�dzona wedle praw boskich, a m�wi Ksi�ga Wyj�cia: czarownicy...
- ...�y� nie dopu�cisz - doko�czy�a beznami�tnie Dorothy Sutton, bior�c na kolana b�benek do haftu. - Wiemy, wielebny, czytali�my. A �e nas co niekiedy dziwi, to wybaczcie, ot, takie ju� nasze p�oche i niedoskona�e niewie�cie przyrodzenie. Nie strofujcie nas ju� tedy, ale kontynuujcie opowie��. Rade by�my pos�ucha� o tym, co si� tam w Salem zdarzy�o. Plotki i tu do nas, do Mischief Creek dochodzi�y, wszelako nie by�o nam nigdy dane s�ucha� ludzi tak m�drych i pobo�nych.
Maddox sapn��, wyprostowa� si� na �awie. Nie by� pewien, czy jasnooka kpi z niego, czy te� prawdziwie wyra�a szacunek. Wreszcie zdecydowa� si� na to drugie.
- W Salem, w hrabstwie Essex - wznowi� opowie�� - ludzie zbrodniczy i czarownicy uknuli zmow�, wesp� z szatanem. Gdyby nie czujno�� ludzi �wiat�ych, prawych i pobo�nych, z�o owo, niczym tr�d, prze�ar�oby serca i run�yby ko�cio�y... Noc zapad�aby nad �wiatem. Wszystko zacz�o si� za� od Czarnej, murzynki znaczy, poga�skie imi� Tituba nosz�cej. Zaiste, dobrze rzek� kto�, nie pami�tam, kto, ale by� z Nowego Jorku, �e z powodu tych poga�skich Negr�w samo z�o tylko nas spotyka i spotyka� b�dzie. Niedobrze si� sta�o, �e oni tu z Afryki przybyli.
- W samej rzeczy - Dorothy Sutton nawlek�a ig��. - W rzeczy samej, nijak odm�wi� wam racji w tym punkcie, wielebny. Ani owemu �wiat�emu m�owi z Nowego Jorku. I�cie ku�nia to m�drc�w, �w Nowy Jork.
- Tak jest, tak jest - pokiwa�a g�ow� Jemima Tyndall. - Ja te� s�ysza�am, jak kto�, nie pami�tam jednak ani kto ani sk�d, m�wi�, �e bardzo niedobrze si� sta�o, �e�my tych Afrykan�w tu do nas zaprosili i przyp�yn�� im tu pozwolili.
Konstabl Corwin chrz�kn�� g�o�no. Wuj William postrzyka� �lin� pod policzkiem, ale nie splun��, powstrzymany wyszorowan� i pachn�c� biel� pod�ogi. Maddox milcza� przez chwil�, patrz�c na chud� kobiet� surowym wzrokiem.
- Kwakierstwem mi co� po�miardujesz, niewiasto - przem�wi� po chwili, wolno i dobitnie wymawiaj�c s�owa. - Handel niewolnikami, wbrew temu, co kwakrzy plot�, dozwolony jest zar�wno prawem ludzkim jak i boskim. M�wi Pismo: b�dziecie potrzebowali niewolnik�w i niewolnic, to b�dziecie ich brali od narod�w, kt�re s� naoko�o was. Herezj�, �e to proceder z�y i grzeszny, wydumali kwakrzy, i b�d� za to pot�pieni. Ale ja o Negrach gadam i m�wi�, �e Negr�w tu nie chcemy. W Anglii do�� jest ludzi, kt�rzy zb��dzili, weszli w konflikt z prawem i winni to odpokutowa�. I nie w lochach si� ich winno gnoi�, ani, jakem s�ysza�, na wyspy �adne bezludne wywozi�, jeno tu, do Kolonii, do nas i do Wirginii posy�a�, tu im si� trudzi� ku spo�ecznemu dobru i gwoli maj�tno�ci przysparzania.
- Aaa - pokiwa�a g�ow� Jemima Tyndall. - To jest r�nica.
- Jest - Maddox nadal m�wi�, jakby kaza�. - Jest, niewiasto.
- Za Czarnych s�ono p�aci� ka�� - wuj William znowu postrzyka� �lin�, ale nie splun�� i tym razem. - A ptaszki z Newgate za darmo by�yby....
- Co chrze�cijanin, to chrze�cijanin - doda� konstabl Corwin. - Do Negr�w zawsze czart ma przyst�p, bo urodzeni w poga�stwie afryka�skim. Kto w diabelskim ba�wochwalstwie i po�r�d czar�w rodzi� si� i wyr�s�, z tego diab�a tak �atwo nie wygonisz, cho�by i wod� chrztu. Tituba z Salem z przyk�adem.
- W�a�nie - przypomnia�a Dorothy Sutton, k�uj�c b�benek ig��. - Tematu nie trzymamy si�. Wr��my do hrabstwa Essex, wielebny. Do Salem.
- Czarownictwo i przed Salem by�o - wyburcza� milcz�cy dot�d Abiram Thorpe. - Rok�w b�dzie z dziesi��, jak schwytano wied�m� jedn�... W Bostonie samym.
- Wied�ma Glover - cie�la Stoughton, prze�kn�� �y�k� fasoli, kiwni�ciem g�owy da� zna�, �e s�ysza�. - Powiesili j�. Uprawia�a czarnoksi�ski proceder, urok rzuci�a na jednego bosto�skiego mularza...
- Johna Goodwina - najwi�cej szczeg��w, jak si� okaza�o, zna� sam wielebny Maddox. - Czarownica Glover dr�czy�a czarami mularza Johna Goodwina, jego �on� i dziatki jego, a to sposobem szmacianych kukie�ek, nadzianych materi� magiczn�, kozi� sier�ci� w g��wnej mierze.
- Ach! - do�� przesadnie za�ama�a r�ce Annabel Prentiss. - Kozi� sier�ci�! Straszne.
- Ta Glover - wykrzykn�� konstabl - by�a, jak si� wyda�o w �ledztwie, Irlandk� i papistk�! Czart zawsze si� papist�w trzyma, gdzie papista, tam i czarta tylko patrz. Osobliwie tyczy si� to pra�at�w ichnich sprzedajnych. Co z�e, to przez papist�w!
- No pewnie - powiedzia�a powa�nie Dorothy Sutton.
- Na bezludne wyspy z nimi - parskn�a Jemima Tyndall, ale �cich�a pod spojrzeniem rzuconym znad b�benka. Dorothy Sutton obejrza�a ig��, westchn�a.
- M�wcie, wielebny, m�wcie. S�uchamy was pilnie.
- Szatan nie pr�nuje - Maddox znowu przybra� poz� i min� kaznodziei. - Nie ustaje wodzi� na pokuszenie. Kto s�aby duchem i wiar�, pr�ny albo p�ochy, w pazurach diabelskich snadnie znale�� si� mo�e. Zw�aszcza, miarkujcie to sobie, moje panie, bia�og��w to dotyczy.
Jemima Tyndall i Annabel Prentiss spu�ci�y g�owy i prze�egna�y si� jak na komend�. Pastor skinieniem i sapni�ciem da� wyraz aprobacie.
- Diabe� - podj�� - kt�ry do hrabstwa Essex niezawodnie z murzynk� Titub� przyby�, znalaz� by� w Salem podatny grunt dla swego plugawego siewu. I wnet da� zna� o sobie. W miesi�cu lutym roku ubieg�ego, to jest tysi�c sze��set dziewi��dziesi�tego drugiego, rozpocz�� si� horror. Kilka m�odych dzieweczek, w�r�d nich Elizabeth, c�rka wielebnego Parrisa, a z ni� Abigail Williams, Anna Putman, Sara Vibber, Susan Sheldon i Mary Walcott, zdradza� j�y objawy czarodziejskich napa�ci i op�ta�. M�wi�y bez sensu i �adu, a cia�a ich i oblicza najokropniejsze wykr�ca�y paroksyzmy...
- Chryste Panie! - tym razem za�ama�a r�ce Jemima Tyndall, nie mniej przesadnie ni� poprzednio Annabel Prentiss. Konstabl Corwin nie przestawa� mierzy� obu z�ym wzrokiem.
- Nie pomog�a na te konwulsje ni klistiera, ni krwi puszczanie - kontynuowa� Maddox, nie zauwa�aj�cy niczego, bliski ju�, jak si� wydawa�o, transu. - Ale dzieweczki wyzna�y, kto je uroczy i dr�czy. Aresztowano i wzi�to na spytki czarn� Titub�, ta za� do paktu z diab�em przyzna�a si� i wskaza�a innych, do spisku nale��cych. Wpierw Sar� Good.
- Sara Good! - tym razem wuj William nie zdo�a� si� powstrzyma� i soczy�cie naplu� na pod�og�. Zaczerwieni� si� lekko i rozmaza� plwocin� butem.
- Sara Good - usprawiedliwi� si�, chrz�kaj�c. - Czacie nasienie. Najgorsza by�a to z nich wszystkich wied�ma. Mia�a w domu diabelskie stwory. Psa, ptaka dziwnego ��tego, takie co� kosmate i kota, kt�ry si� zwa� Tailrings. Nie kot to by�, ale istna bestia, jak tygrys wielka, ludojad z �elaznymi pazurami. Okropie�stwo.
- Na miotle lata�a - doda� burkliwie Abiram Thorpe. - Na sabaty. Razem z t�... No... Akuszerk� z Andover... Jak jej tam by�o...
- Marta Carrier - przypomnia� ponuro konstabl. - A ta druga zwa�a si� Nurse. Rebeka Nurse.
- Tematu - przem�wi�a �agodnym g�osem Dorothy Sutton - nie trzymamy si�, wci�� gubimy w�r�d dygresji. Wr��my do Sary Good. C� wi�c by�o z ow�? Czym zawini�a? Opr�cz tego, �e mia�a kosmatego psa, kota i kanarka?
- Sara Good - rzek� sucho Maddox - zapar�a si�, z diabelsk� wida� pomoc�, do niczego nie chcia�a si� przyzna� ani wsp�lnik�w wyda�. Na szcz�cie, jedna z tych wcze�niej wymienionych dzieweczek, cnotliwa Anna Putman, wyzna�a, kto zmusza� j� do diabelskich praktyk i kogo widzia�a, lataj�cego na czarcie sabaty, podczas kt�rych w nieopisanie obrzydliwy spos�b drwiono z Sakrament�w. M�odziutka Anna Putman...
- Oskar�y�a, kogo tylko mog�a - Dorothy Sutton unios�a b�benek, oceni�a haft. - Zw�aszcza tych, kt�rzy si� jej kiedy� narazili.
- Oskar�y�a winnych - Maddox znowu zmrozi� j� spojrzeniem. - Winnych, niewiasto! Tych wszystkich z hrabstwa Essex, kt�rzy z Diab�em podpisali pakt i w ramach czarowniczych praktyk dr�czyli i prze�ladowali ludzi, a na uwadze mieli obalenie porz�dku chrze�cija�skiego i zaprowadzenie rz�d�w Szatana nad ca�ym �wiatem. S�d spraw� zbada� i rozpatrzy� dowody, a dowody by�y niezbite. Winnych spotka�a surowa, lecz sprawiedliwa i zas�u�ona kara. George Borroughs, Bridget Bishop, wzmiankowana Sara Good, Rebeka Nurse, John Proctor i ma��onka jego El�bieta, John Willard, Marta Carrier i dwoje jej potomstwa, Giles Cory i ma��onka jego Marta... Zawi�li na szubienicy na Gallows Hill.
Zamilk�. W ciszy s�ycha� by�o stuk m�otk�w od strony budowanego spichrza. Potem rozleg�o si� pianie koguta. Jemima Tyndall bawi�a si� nawijan� na palec wst��k�. Pi�kna Annabel Prentiss za�o�y�a nog� na nog� i zalotnie kiwa�a obut� w sznurowany trzewiczek st�pk�. Cie�li Stoughtonowi, zauwa�y� Jason Rivet, ma�o oczy nie wylaz�y, tak gapi� si� na zgrabn� kostk� i ods�oni�ty kawal�tek
�ydki.
- ��cznie - przerwa�a cisz� Dorothy Sutton. - dziewi�tna�cioro powieszonych, dwoje zmar�ych w wi�zieniu. I Giles Cory, kt�rego wcale nie powieszono, lecz zakatowano, zgnieciono kamieniami na �mier�. R�wnie� i tu, na pustkowie, docieraj� wie�ci.