Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15628 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ian McEwan
niewinni
Z angielskiego przełożyły
JULITA JEZIOREK
ANNA KUREK
WARSZAWA 2003
Tytuł oryginału: THE INNOCENT
Copyright © łan McEwan 1990 Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2003
Copyright © for the Polish translation Julita Jeziorek & Anna Kurek 1994
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Pierwsze polskie wydanie książki ukazało się riakjtfd&rr^
fł FILIA %\
ISBN 83-7359-014-5'f
fk
Dystrybucja:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155
e-mail:
[email protected]
www.olesicjuk.pl
Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy
Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338
Sprzedaż wysyłkowa:
merlin.com.pl/Dział Obsługi Klienta
Staszica 25, 05-500 Piaseczno
tel. (22)-716-7502, (22)-716-7503
e-mail:
[email protected]
www.merlin.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
adres dla korespondencji:
skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78
№k0
Warszawa 2003. Wydanie I
Skład: Laguna Druk: Abedik S.A., Poznań
99 0*f
Dla Penny
Praca przy głównym dziedzińcu niepotrzebnie napotykała coraz większe trudności (niepotrzebnie — oznacza, że schron nic nie zyskiwał na daremnej pracy) wskutek tego, iż właśnie w miejscu, gdzie plan przewidywał założenie placu, grunt był nader sypki i piaszczysty, trzeba było po prostu ubijać z całych sił ziemię, ażeby nadać dziedzińcowi kształty pięknie sklepione i zaokrąglone. A przecież do takiej pracy służyć może mi tylko własne czoło. Tak więc po tysiąc i po wiele tysięcy razy dniem i nocą bilem z rozpędu w ziemię własnym czołem i byłem szczęśliwy, gdy rozbijałem je sobie do krwi, bo to dowodziło, że ściana zaczyna się umacniać, i w taki oto sposób — każdy mi to przyzna — zasłużyłem sobie chyba na własny warowny dziedziniec.
Franz Kafka, Schron,
przełożył Alfred Kowalkowski
Nowele i miniatury, PIW, Warszawa 1961
Po obiedzie obejrzeliśmy zabawny film — Księżniczka i pirat z Bobem Норе. Potem usiedliśmy w Great Hall i słuchaliśmy z gramofonu „Mikado", granego w zbyt wolnym tempie. Premier powiedział, że jest to powrót do „epoki wiktoriańskiej, tych osiemdziesięciu lat, które w naszej wyspiarskiej historii równać się mogą z czasami Antoninusa". Teraz jednak „cienie zwycięstwa" są już za nami... Po tej wojnie, ciągnął premier, będziemy słabsi, nie będziemy mieli ani pieniędzy, ani siły. Będziemy ściśnięci między dwiema potęgami — USA i ZSRR.
(Obiad z Churchillem w Chequers,
dziesięć dni po zakończeniu konferencji jałtańskiej).
John Colville The Fringes of Power:
Downing Street Diaries, 1939—1955
Rozdział 1
Podczas spotkania mówił głównie porucznik Lofting.
— Słuchaj, Marnham. Dopiero co się tu zjawiłeś, nie możesz się więc orientować w sytuacji. Problemem nie są tu Niemcy ani Rosjanie, ani nawet Francuzi. Chodzi o Amerykanów. Oni nie wiedzą, w czym rzecz. Co gorsza, oni nie chcą o niczym wiedzieć, nie chcą o niczym słyszeć. Tacy właśnie są.
Leonard Marnham, pracownik poczty, właściwie nigdy do tej pory nie rozmawiał z żadnym Amerykaninem, za to zdążył dobrze przyjrzeć się Amerykanom w swoim kinie. Nieznacznie się uśmiechnął i kiwnął głową. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po posrebrzaną papierośnicę. Lofting uniósł dłoń, jak w indiańskim geście pozdrowienia, uprzedzając propozycję. Leonard założył nogę na nogę, wyjął papierosa i kilka razy postukał nim w pudełko.
Lofting błyskawicznie wyciągnął rękę ponad biurkiem i podsunął mu zapalniczkę. Młody cywil pochylił głowę nad płomieniem, Lofting natomiast mówił dalej:
— Zapewne domyślasz się, że mamy kilka wspólnych przedsięwzięć, wspólne fundusze, wspólne tajemnice i tym podobne rzeczy. Czy sądzisz jednak, że Amerykanie mają jakiekolwiek pojęcie o pracy w zespole? Oni najpierw zgadzają się na coś, a potem robią co innego. Depczą nam po piętach, ukrywają
7
informacje, w rozmowach z nami udają idiotów. — Porucznik Lofting poprawił bibularz, jedyny przedmiot na obitym blachą biurku. — Jednak prędzej czy później nasz rząd będzie musiał skończyć z ustępstwami. — Leonard chciał się odezwać, lecz Lofting powstrzymał go gestem ręki. — Pozwolisz, że podam pewien przykład. Biorę udział w organizowaniu międzysek-torowych zawodów pływackich, które mają się odbyć w przyszłym miesiącu. Tak się składa, nie można temu zaprzeczyć, że posiadamy najlepszy basen na tym terenie, na stadionie olimpijskim. Jest więc oczywiste, że tam powinny odbyć się zawody. Amerykanie zgodzili się na to kilka tygodni temu. Czy wiesz, gdzie się w końcu odbędą? Kawał drogi na południe, w ich sektorze, w jakiejś małej, mazistej kałuży. A wiesz, dlaczego?
Lofting mówił bez przerwy przez następnych dziesięć minut.
Kiedy już wszystkie perfidne posunięcia związane z zawodami pływackimi zdawały się ujawnione, Leonard wtrącił:
— Major Sheldrake miał dla mnie jakiś sprzęt i zapieczętowane instrukcje. Czy wiesz coś o tym?
— Właśnie do tego zmierzałem — ostro odparł porucznik. Chwilę milczał, jakby zbierając siły. Potem zaczął mówić, z trudem panując nad drżącym ze zdenerwowania głosem. — Wiesz, przysłano mnie tu jedynie po to, żebym na ciebie czekał. Kiedy major Sheldrake opuszczał placówkę, otrzymałem zadanie, żeby przejąć wszystko od niego i przekazać tobie. Jednak między odjazdem majora a moim przybyciem powstała czter-dziestoośmiogodzinna luka, na co nie miałem żadnego wpływu.
Znowu przerwał. Wyglądało na to, że się dobrze przygotował do wyjaśnienia całej sprawy.
— Najwidoczniej jankesi narobili straszliwego hałasu, choć to, co przywieziono koleją, było zamknięte w strzeżonym pomieszczeniu, a twoja opieczętowana koperta leżała sobie bezpiecznie w kancelarii dowódcy. Uparli się, że przez cały czas ktoś musi być za to wszystko osobiście odpowiedzialny. Po telefonie ze sztabu generalnego generał brygady zadzwonił do kancelarii dowódcy. Nikt już nie mógł nic zmienić; przyje-
8
chali ciężarówką i wszystko zabrali, kopertę, przesyłkę, wszystko. Ja przyjechałem już po fakcie. Dostałem nowe instrukcje, żeby czekać na ciebie, co właśnie robię od pięciu dni, upewnić się, że jesteś tym, za kogo się podajesz, wyjaśnić całą sytuację i przekazać ci ten adres kontaktowy.
Lofting wyjął z kieszeni kopertę z szarego papieru i podał ją przez biurko. Równocześnie Leonard wręczył swoje papiery. Lofting zawahał się. Została jeszcze jedna zła wiadomość.
— Sprawy mają się tak: cały ten twój sprzęt, cokolwiek to jest, został im przekazany, to samo dotyczy ciebie. Przechodzisz do nich. Od tej pory im podlegasz. Od nich będziesz odbierał instrukcje.
— W porządku — powiedział Leonard.
— Powiedziałbym raczej: parszywy los.
Spełniwszy swoją powinność, Lofting wstał i potrząsnął ręką Leonarda.
Wojskowy kierowca, który już wcześniej tego popołudnia przywiózł Leonarda z lotniska Tempelhof, czekał na parkingu przy Olympiastadion. Stąd do mieszkania Leonarda było parę minut jazdy. Kapral otworzył bagażnik małego samochodu koloru khaki, wyglądało jednak na to, że nie uważa wyjęcia walizek za swój obowiązek.
Przy Platanenallee 26 stał nowoczesny budynek z windą. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze; składały się na nie dwie sypialnie, przestronny pokój gościnny, połączona z kuchnią jadalnia i łazienka. W Tottenham Leonard wciąż mieszkał z rodzicami w ich własnym domu i dojeżdżał codziennie do Dollis Hill. Teraz przechadzał się z pokoju do pokoju, włączając wszystkie światła. Były tu przeróżne nowości: duże radio z kremowymi guzikami i telefon stojący na zestawie stolików do kawy. Obok leżał plan Berlina. Meble dostarczyła armia — dwa fotele i kanapę, upstrzone kwiecistym wzorkiem, puf ze skórzanymi chwostami, niezbyt prosto stojącą lampę oraz dosunięte pod ścianę w głębi pokoju biurko z grubymi, wygiętymi nogami. Przez chwilę delektował się możliwością
9
wyboru sypialni, następnie starannie rozpakował walizki. Jego własne mieszkanie. Nawet nie przypuszczał, że sprawi mu to aż taką przyjemność. We wbudowanej w ścianę szafie, której drzwi przesuwały się pod dotknięciem dłoni, powiesił dwa wyjściowe garnitury oraz szary, na co dzień. Na biurku położył posrebrzaną, wybitą drzewem tekowym papierośnicę z wygrawerowanymi jego własnymi inicjałami — pożegnalny prezent od rodziców. Obok postawił ciężką zapalniczkę w kształcie neoklasycznej urny. Czy kiedykolwiek będzie miał gości?
Kiedy urządził już wszystko tak, że mógł być zadowolony, usiadł w fotelu pod stojącą lampą i otworzył kopertę. Bardzo się rozczarował. Wewnątrz znalazł skrawek papieru wyrwany z notatnika. Nie było na nim żadnego adresu, jedynie nazwisko — Bob Glass — oraz berliński numer telefonu. A tak chciał rozłożyć na stole w jadalni plan miasta, odszukać na nim adres, wyznaczyć trasę dojazdu. Będzie musiał odebrać instrukcje od obcego, od przybysza z Ameryki, będzie musiał użyć telefonu, urządzenia, którym nie posługiwał się swobodnie, mimo charakteru swojej pracy. Jego rodzice nie mieli telefonu, podobnie żaden z jego przyjaciół, a z pracy rzadko musiał gdzieś dzwonić. Przytrzymując kartkę papieru na kolanie, starannie wykręcił numer. Wiedział, jaki ton chce nadać swojemu głosowi: swobodny, zdecydowany. „Mówi Leonard Marnham. Zdaje się, że czeka pan na mnie".
— Glass! — Z miejsca huknął głos w słuchawce. Leonard natychmiast stracił panowanie nad sobą i popadł
w typowe dla Anglików roztrzęsienie, którego tak chciał uniknąć w rozmowie z Amerykaninem.
— Hmmm, tak... jest mi strasznie przykro, ja...
— Czy to Marnham?
— Istotnie, tak. Mówi Leonard Marnham. Sądzę, że pan...
— Proszę zapisać adres. Nollendorfstrasse dziesięć, przy Nollendorfplatz. Niech pan tu będzie jutro o ósmej rano.
Kiedy Leonard powtarzał adres, nadając swojemu głosowi możliwie najbardziej przyjazny ton, w słuchawce zaległa głucha
10
cisza. Poczuł się głupio. Zaczerwienił się, chociaż był sam. W wiszącym na ścianie lustrze dostrzegł swoje odbicie; bezradnie zbliżył się do niego. Okulary, z żółtawymi plamami, które według jego własnej teorii powstały od parującego z ciała tłuszczu, idiotycznie tkwiły mu na nosie. Kiedy je zdjął, twarzy jakby zaczęło czegoś brakować. Po obydwu stronach nosa widoczne były czerwone bruzdy, odciśnięte aż do samej kości. Mógłby sobie poradzić bez okularów. To, co musiał widzieć, znajdowało się bardzo blisko. Schemat urządzenia, włókno żarówki, inna twarz. Twarz dziewczyny. Domowy spokój prysnął. Jeszcze raz przemierzył swą nową posiadłość, ścigany przez tęsknotę nie do opanowania. Odzyskał wreszcie równowagę, gdy usiadł przy stole w jadalni, żeby napisać list do rodziców. Tego rodzaju wypracowanie kosztowało go wiele wysiłku. Na początku każdego zdania wstrzymywał powietrze, na końcu z ulgą je wypuszczał. „Drodzy rodzice. Podróż miałem nudną, ale przynajmniej wszystko przebiegło bez przeszkód. Na miejsce przyjechałem o czwartej. Mam ładne mieszkanie z dwoma sypialniami i telefonem. Nie spotkałem się jeszcze z ludźmi, z którymi mam pracować, myślę jednak, że spodoba mi się w Berlinie. W tej chwili pada deszcz i wieje okropny wiatr. Wszędzie widać ogromne zniszczenia, nawet po ciemku. Dotąd nie miałem jeszcze okazji sprawdzić, jak mówię po niemiecku...".
Niebawem głód i ciekawość wypchnęły go z domu. Zapamiętał znalezioną na planie drogę, skierował się więc na wschód, w stronę Reichskanzlerplatz. W dniu zwycięstwa miał czternaście lat, wystarczająco dużo, by nabić sobie głowę nazwami i parametrami wojskowych samolotów, okrętów, czołgów i dział. Śledził desant w Normandii i posuwanie się wojsk na wschód Europy, a wcześniej marsz przez Włochy na północ. Dopiero teraz zaczynał zapominać nazwy ważniejszych bitew. Młody Anglik, który po raz pierwszy znalazł się wśród Niemców, nie mógł myśleć o nich inaczej jak o pokonanym narodzie, czując dumę ze zwycięstwa. Wojnę spędził ze swą
11
babką w walijskiej wiosce, nad którą nigdy nie przeleciał żaden wrogi samolot. Nie miał okazji dotknąć broni, a strzały słyszał tylko na strzelnicy; mimo to oraz pomimo faktu, że miasto oswobodzili Rosjanie, kroczył przez tę ładną willową dzielnicę Berlina dumny niby jej właściciel, wybijając butami rytm, jakby do wtóru przemówienia pana Churchilla.
Wiatr już osłabł i zrobiło się cieplej. Wszędzie, gdzie tylko spojrzał, prowadzono wytężone prace przy odbudowie. Dopiero co położono nowy chodnik i zasadzono młode, wrzecionowate platany. Wiele parcel już uprzątnięto. Ziemia została wyrównana, a stare, obłupane z zaprawy cegły leżały ułożone w równe stosy. Nowe budynki, przypominające ten, w którym mieszkał, wznoszono z dziewiętnastowieczną solidnością. Z końca ulicy dobiegły go głosy angielskich dzieci. Oficer RAF-u z rodziną wracał do domu; był to dający satysfakcję dowód na to, że miasto zostało pokonane.
Wyszedł na Reichskanzlerplatz, rozległy i pusty. W brunat-nożółtym świetle niedawno ustawionych betonowych latarń ujrzał wielki, zrujnowany budynek, z którego pozostała jedynie samotna ściana z oknami parteru. Na jej środku kilka schodów prowadziło ku okazałemu wejściu z dokładnie wypracowanymi kamiennymi detalami i frontonem. Drzwi, niewątpliwie masywne, zostały wyrwane, więc od czasu do czasu dostrzec było można światła samochodów przejeżdżających za budynkiem. Trudno było nie odczuwać szczeniackiej wręcz przyjemności na myśl o tysiącfuntowych działach, które pozrywały dachy z budynków, wymiotły ich wnętrza, zostawiając jedynie fasady z dziurami po oknach. Gdyby to było dwanaście lat wcześniej, pewnie rozłożyłby ramiona i, naśladując warkot silnika, na wspaniałą minutę lub dwie stałby się bombowcem. Skręcił w boczną uliczkę i znalazł się w Eckkneipe.
Wnętrze wypełniał gwar głosów starych ludzi. Nie było tu nikogo poniżej sześćdziesiątki, nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi, kiedy usiadł. Abażury z pożółkłego pergaminu i gęsty dym papierosów gwarantowały odosobnienie. Obserwował, jak
12
barman przygotowuje piwo, które zamówił; doskonale przećwiczonymi ruchami napełnił szklankę, strzepnął szpatułką narosłą pianę, dopełnił raz jeszcze i postawił, żeby się ustało. Następnie powtórzył całą procedurę. Minęło prawie dziesięć minut, zanim uznał, że napój można już podać. W krótkim, wypisanym gotyckimi literami menu Leonard z trudem rozpoznał, a następnie zamówił Bratwurst mit Kartoffelsalat. Potykał się przy tym o słowa. Kelner skinął głową i natychmiast odszedł, jak gdyby nie mógł dłużej słuchać, jak kaleczy się jego mowę.
Leonard nie był jeszcze gotów wrócić do ciszy swojego mieszkania. Po obiedzie zamówił drugie piwo, potem trzecie. Pijąc, zaczął się przysłuchiwać rozmowie trzech mężczyzn siedzących przy stoliku za jego plecami. Stawała się coraz głośniejsza. Nie pozostało mu nic innego, jak wsłuchać się w ożywione, nakładające się na siebie głosy, które, jak się zdawało, nie kłóciły się ze sobą, lecz usiłowały jak najdobitniej wyrazić tę samą myśl. Z początku dochodziła do niego jedynie pozbawiona znaczenia gmatwanina samogłosek i sylab, rwąca się w łamanym rytmie, daleka od złożenia się w niemieckie zdanie. Opróżniając trzeci kufel, zaczął lepiej rozumieć ich mowę; nawet rozróżniał pojedyncze słowa, które po chwili namysłu nabierały znaczenia. Przy czwartym zaczął wychwytywać wyrwane, proste zdania, które rozumiał od razu. Przewidując zwłokę związaną z przygotowywaniem piwa, zamówił kolejny kufel. Przy piątym jego rozumienie niemieckiego nabrało tempa. Bez wątpienia rozpoznał słowo „Tod", śmierć, chwilę później „Zug", pociąg, a także czasownik „bringen". Po chwili ciszy usłyszał wymówione ze znużeniem „manchmal", czasem. „Czasem było to konieczne".
Rozmowa znowu się ożywiła. Była to najwyraźniej rywalizacja w przechwałkach. Chwila wahania oznaczała wypadnięcie z gry. Przerywano sobie w brutalny sposób, każdy kolejny głos był bardziej natarczywy, chełpił się doskonalszymi niż u poprzednika przykładami. Piwo, dwa razy mocniejsze od angielskiego ale i podawane w półlitrowych kuflach, oczyściło ich
13
sumienia. Ci mężczyźni dobrze się bawili, choć raczej powinni byli kulić się ze strachu. Wykrzykiwali o swoich krwawych czynach na cały bar. „Mit meinen blossen Handen!". Własnymi rękami! Każdy z nich opowiadał niestworzone historie, dopóki nie przerwali mu kompani. Dawało się słyszeć zbijające z tropu szepty, pomruki zjadliwego przytakiwania. Inni pijący w Kneipe, pogrążeni we własnych rozmowach, nie zwracali na nich uwagi. Jedynie barman od czasu do czasu zerkał w stronę tej trójki, bez wątpienia po to, żeby skontrolować stan ich kufli. „Eines Tages werden mir alle daftir dankbar sein". Któregoś dnia wszyscy będą mi za to dziękować. Kiedy Leonard wstał, a barman podszedł, żeby zliczyć ołówkowe kreski z podstawki pod piwo, nie mógł się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na tych mężczyzn. Byli starsi i słabsi, niż sobie wyobrażał. Jeden z nich spostrzegł go, dwaj pozostali obrócili się na krzesłach. Pierwszy, z typowym pijackim błyskiem w oczach, uniósł swój kufel.
— Na, junger Mann, bist wohl nicht aus dieser Gegend, wie? Komm her und trink einen mit uns. Ober! — Zapraszamy do nas. Barman!
Leonard jednak liczył niemieckie marki, kładąc je w dłoń barmana, i udawał, że nie słyszy.
Następnego dnia wstał o szóstej rano, żeby wziąć kąpiel. Bez pośpiechu wybrał ubranie, długo analizując odcienie szarości i bieli tkanin. Włożył na siebie wyjściowy garnitur, lecz po chwili zdjął go. Nie chciał sprawiać takiego wrażenia, jak wcześniej, podczas rozmowy przez telefon. Młody człowiek w spodenkach i grubym podkoszulku, który zapakowała mu matka, stał przed szafą i wpatrywał się w wiszące w środku trzy garnitury i tweedową marynarkę; zaczął już poznawać siłę amerykańskiego stylu. Przyszło mu do głowy, że w sztywności jego manier musi być coś śmiesznego. Angielskość nie stwarzała mu już tego komfortu, co poprzedniemu pokoleniu. Nie dodawała mu siły. Amerykanie przeciwnie, byli sobą i sprawiali wrażenie zupełnie swobodnych. Wybrał sportową marynarkę
14
i jasnoczerwony, robiony na drutach krawat, którego prawie nie było widać spod swetra domowej roboty.
Przy Nollendorfstrasse 10 stał wysoki, smukły budynek, który właśnie remontowano. Odnawiający sień robotnicy musieli przesunąć drabiny, żeby przepuścić Leonarda na wąskie schody. Ostatnie piętro już ukończono, na podłodze leżały chodniki. Na korytarz wychodziło troje drzwi. Jedne z nich były uchylone. Leonard usłyszał dochodzące zza nich buczenie. Jakiś głos krzyknął:
— Czy to Marnham? Proszę wejść, na litość boską. Wszedł do pomieszczenia, które było ni to biurem, ni to
sypialnią. Na jednej ścianie wisiał wielki plan miasta, pod nim stało nieposłane łóżko. Glass siedział przy zabałaganionym biurku i przycinał brodę maszynką elektryczną. Wolną ręką wsypywał rozpuszczalną kawę do dwóch kubków z gorącą wodą. Elektryczny czajnik stał na podłodze.
— Siadaj — powiedział Glass. — Rzuć tę koszulę na łóżko. Ile cukru? Łyżeczkę? Dwie?
Nabrał cukru z papierowej torebki, a mleka w proszku ze słoika i tak energicznie zamieszał w obu kubkach, że kawa bryznęła na leżące obok papiery. Gdy była już gotowa, wyłączył maszynkę do golenia i podał Leonardowi jeden kubek. Kiedy zapinał koszulę, pod sztywnymi, czarnymi włosami na jego piersi Leonard dostrzegł masywne ciało. Glass dopiął kołnierzyk, ciasno krępujący grubą szyję. Podniósł z biurka krawat na gumce i włożył go, wstając. Nie marnował ruchów. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i wkładając ją na siebie, podszedł do mapy. Granatowy garnitur był wymięty i miejscami wyświecony. Leonard zmierzył go wzrokiem. Niektórzy ludzie, bez względu na to, co na siebie włożą, zawsze wyglądają tak samo. Mogą chodzić w czymkolwiek.
Glass uderzył w mapę wierzchem dłoni.
— Byłeś już tu wcześniej?
Leonard, który wciąż obawiał się, że nie zdoła uniknąć swoich „więc, właściwie, nie", potrząsnął głową.
15
— Właśnie przeczytałem to sprawozdanie. Piszą między innymi, czego i tak każdy się domyśla, że w mieście pracuje dla wywiadu od pięciu do dziesięciu tysięcy różnych gości. To nie jest jednak żadne poważne zaplecze. To są chłopaki z tego terenu. Szpiedzy. — Przechylił głowę i wycelował brodą w Leonarda, czekając na jego reakcję. — Większość z nich to wolni strzelcy, półetatowcy, dzieciaki, Hundert Mark Jungen, którzy przesiadują w barach. Gotowi są sprzedać jakąś historyjkę za cenę kilku piw. Kupić także. Byłeś już w Cafe Prag?
— Nie, jeszcze nie.
Glass podszedł znów do biurka. Tak naprawdę plan nie był mu wcale potrzebny.
— Odbywa się tam istny jarmark. Musisz to zobaczyć. Miał niecałe metr siedemdziesiąt wzrostu, był kilkanaście
centymetrów niższy od Leonarda. Wyglądało na to, że garnitur go krępuje. Uśmiechał się, lecz zarazem sprawiał wrażenie, że gotów jest roznieść cały pokój. Siadając, uderzył mocno dłonią w kolano i powiedział:
— A więc witam!
Włosy na jego głowie były także sztywne i ciemne. Zaczynały się dość wysoko i opadały w tył, nadając mu wygląd wziętego z komiksu naukowca z wysokim czołem, który opiera się silnemu wiatrowi. Natomiast jego broda, odbijająca światło, sterczała sztywno jak klin, zupełnie jak broda wyrzeźbionego w drewnie Noego.
Przez otwarte drzwi napłynął z drugiej strony korytarza wyczuwalny z daleka, uryniczny zapach spalonych grzanek. Glass skoczył, kopniakiem zatrzasnął drzwi i wrócił na swoje krzesło. Pociągnął duży łyk kawy, która dla Leonarda była za gorąca, nawet gdy ją pił małymi łykami. Smakowała jak gotowana kapusta. Cała sztuka polegała na tym, żeby skupić się na smaku cukru.
Glass, siedząc na krześle, pochylił się do przodu.
— Powiedz mi teraz, co wiesz.
Leonard zdał relację ze swojego spotkania z Loftingiem.
16
Wydawało mu się, że jego własny głos brzmi zbyt pedantycznie. W odróżnieniu od Glassa zmiękczał „t" i spłaszczał „a".
.— Nic więc nie wiesz o sprzęcie ani o testach, jakie trzeba będzie przeprowadzić?
— Nie.
Glass odchylił się do tyłu i założył ręce za głowę.
— Co za kretyn z tego Sheldrake'a! Że też nie mógł usiedzieć na dupie ani chwili dłużej, jak już dostał ten awans. Nie zostawił nikogo odpowiedzialnego przy twoim sprzęcie. — Z politowaniem spojrzał na Leonarda. — Ach, ci Anglicy. Jak ciężko jest zmusić tych gości z Olympiastadion, żeby podeszli do czegokolwiek poważnie. Są tak zajęci udawaniem dżentelmenów, że wcale nie robią tego, co do nich należy.
Leonard nie odezwał się. Pomyślał, że powinien być lojalny. Glass podniósł ku niemu swój kubek z kawą i uśmiechnął się.
— Ale wy, fachowcy, jesteście inni, prawda?
— Być może.
Kiedy to mówił, zadzwonił telefon. Glass chwycił słuchawkę i przez pół minuty słuchał.
— Nie. Zrobię tak, jak sam zechcę — powiedział. Podprowadził Leonarda do drzwi. — Nic więc nie wiesz o magazynie? Nikt nie wspomniał ci o Altglienicke?
— Obawiam się, że nie.
— Pojedziemy tam teraz.
Wyszli na korytarz. Glass użył trzech kluczy, żeby zamknąć drzwi mieszkania. Kręcił głową i uśmiechał się do siebie mrucząc:
— Ci Angole, ten pierdoła Sheldrake.
Rozdział 2
Leonard bardzo się rozczarował samochodem. Idąc od stacji U-Bahnu na Nollendorfstrasse, zauważył pastelowy amerykański samochód ze statecznikami i chromowanymi detalami. Wsiedli natomiast do ciemnobrązowego beetle'a, który nie miał jeszcze roku, a wyglądał tak, jakby przeszedł kąpiel w kwasie. Lakier był szorstki w dotyku. Wnętrze odarto niemal ze wszystkiego: brakowało popielniczek, wykładzin, plastikowych obra-mowań przy klamkach, nawet gałki drążka zmiany biegów. Tłumik albo był wadliwy, albo ktoś wcześniej przy nim dłubał, żeby uzyskać wrażenie, jakie daje prawdziwa, wojskowa maszyna.
Przez okrągłą dziurę w podłodze widać było nawierzchnię jezdni. Wlokąc się tą zimną i rezonującą blaszaną skorupą, przejechali z wyjącym silnikiem pod wiaduktami Anhalter Bahnhof. Glass miał zwyczaj włączać czwarty bieg i prowadzić samochód tak, jakby miał automatyczną skrzynię biegów. Już przy szybkości trzydziestu kilometrów na godzinę cała karoseria wpadała w drżenie. Nie bawił się w ostrożną jazdę, na jezdni on był panem i władcą; zaciskał obie ręce na górnej części kierownicy i surowym wzrokiem mierzył przechodniów i innych kierowców. Zadzierał przy tym brodę. Był Amerykaninem, a to był amerykański sektor.
18
Gdy tylko się znaleźli na szerszej jezdni Gneisenaustrasse, Glass przyśpieszył do pięćdziesięciu na godzinę, zdjął prawą dłoń z kierownicy i zacisnął ją na drążku zmiany biegów.
— Teraz — powiedział, sadowiąc się głębiej w fotelu, jakby był pilotem odrzutowca — jedziemy na południe do Altglieni-cke. Zbudowaliśmy tam stację radarową, przy samej granicy radzieckiego sektora. Słyszałeś o AN/APR9? Nie? To bardzo nowoczesny odbiornik. Sowieci mają bazę lotniczą niedaleko Schónefeld. Będziemy odbierać ich sygnały.
Leonard poczuł się nieswojo. O radarach nie miał żadnego pojęcia. Jego dziedziną były telefony.
— Twój sprzęt jest już w środku. Dostaniesz wszystko, czego potrzeba do jego przetestowania. Jeśli będziesz czegoś chciał, daj mi znać, dobrze? Nie zwracaj się do nikogo innego. Czy to jasne?
Leonard skinął głową. Wpatrywał się przed siebie, obawiając się jakiejś okropnej pomyłki. Wiedział jednak z własnego doświadczenia, że wyrażanie wątpliwości co do metod działania, dopóki to nie jest absolutnie konieczne, to nie najlepsza polityka. Człowiek powściągliwy popełnia mniej błędów, lub przynajmniej takie sprawia wrażenie.
Zbliżali się do czerwonego światła. Glass zwolnił do trzydziestki, potem nacisnął sprzęgło, w końcu się zatrzymali. Wtedy wrzucił luz. Obrócił się w fotelu, zwracając twarz do milczącego pasażera.
— Daj spokój, Marnham. Leonard. Na litość boską, rozluźnij się. Odezwij się do mnie wreszcie. Powiedz coś. — Leonard już miał się przyznać, że nie ma pojęcia o radarach, gdy Glass zasypał go serią denerwujących pytań: — Czy masz żonę albo kogoś takiego? Gdzie chodziłeś do szkoły? Co lubisz? O czym myślisz? — Zmieniło się światło i poszukiwanie pierwszego biegu przerwało potok pytań.
Przyzwyczajony do porządku, Leonard odpowiedział na pytania w tej samej kolejności.
— Nie, nie mam żony. Niczego takiego nawet nie planowa-
19
łem. Wciąż jeszcze mieszkam z rodzicami. Studiowałem elektronikę na uniwersytecie w Birmingham. Wczoraj wieczorem przekonałem się, że lubię niemieckie piwo. I myślę, że jeśli potrzebny jest ktoś, kto by zajął się radarami... Glass podniósł ręce.
— Nic mi o tym nie mów. Wszystko wraca znowu do tego pierdoły Sheldrake'a. Leonard, nie jedziemy do żadnej stacji radarów. Wiesz o tym dobrze. I ja wiem. Antena na dachu nie jest do niczego podłączona. Jednakże nie zostałeś jeszcze dopuszczony do trzeciego stopnia wtajemniczenia. Dlatego jedziemy do stacji radarów. Przy bramie, to poniżające, czeka nas prawdziwa przeprawa. Nie będą chcieli cię przepuścić. Ale to już mój kłopot. Leonard, czy lubisz dziewczyny?
— Hmmm, tak, właściwie, w gruncie rzeczy tak.
— Świetnie. Wieczorem wybierzemy się gdzieś razem. Po dwudziestu minutach wyjechali z przedmieścia. Otoczył
ich płaski, nieciekawy krajobraz: rozległe, brunatne pola przecinały rowy zarośnięte rozmokłą, zbitą trawą, pośród nich sterczały nagie, samotne drzewa i słupy telegraficzne. Wiejskie domy, zwrócone tyłem do drogi, kucały nisko w swoich zagrodach. Przy błotnistych ścieżkach, na zmeliorowanych kawałkach ziemi, stały zbudowane już częściowo domy nowych przedmieść. Wzniesiony do połowy blok mieszkalny wyrastał na środku pustego pola. Dalej, tuż przy drodze, stały sklecone z pochodzącego z odzysku drewna i blachy falistej baraki, które, jak wyjaśnił Glass, należały do uchodźców ze wschodu. Skręcili w boczną drogę, która zwężała się coraz bardziej, przechodząc w ścieżkę. Nieco dalej, z lewej strony, widać było drogę o nowo położonej nawierzchni. Glass odchylił głowę do tyłu i wskazał na coś brodą. Dwieście metrów w oddali, początkowo niewidoczny wśród nagich konarów rosnącego z tyłu sadu, znajdował się cel ich drogi. Stały tam dwa duże budynki. Pierwszy miał dwie kondygnacje i lekko spadzisty dach; drugi, ustawiony pod kątem, szary i niski, przypominał więzienie. Układające się w jedną linię okna zdawały się zamurowane. Na
20
dachu drugiego budynku widać było cztery kule, dwie duże i dwie małe, które razem układały się w kształt tęgiego człowieka z rozłożonymi rękami. Tuż obok stały radiowe maszty, tworzące na tle bezbarwnego nieba misterną, geometryczną strukturę. Ukazały się też baraki, wewnętrzna, okrężna droga i pas nagiej ziemi przed podwójnym ogrodzeniem. Przed drugim budynkiem stały trzy wojskowe ciężarówki, wokół nich uwijali się jak w ukropie jacyś ludzie; prawdopodobnie rozładowywali samochody.
Glass dojechał do końca drogi i zatrzymał się. Szlaban zagradzał im przejazd. Za nim stał wartownik i mierzył ich wzrokiem.
— Pozwól, że ci teraz powiem coś o pierwszym stopniu wtajemniczenia. Wojskowy inżynier, który to wszystko budował, wiedział, że to będzie magazyn; zwyczajny, wojskowy magazyn. Instrukcje, które dostał, określały wysokość części podziemnej na trzy i pół metra, a więc bardzo głęboko. Oznaczało to, że trzeba wybrać niesamowitą ilość ziemi, załadować na ciężarówki i gdzieś wywieźć, znaleźć na to miejsce, i tak dalej. Wojsko nie buduje magazynów w taki sposób. Dlatego dowódca postanowił wstrzymać budowę, aż uzyska potwierdzenie bezpośrednio z Waszyngtonu. Wzięto go na bok i wtedy dowiedział się, że istnieją różne stopnie wtajemniczenia, a on zostanie dopuszczony do drugiego. Powiedziano mu, że nie buduje żadnego magazynu, tylko stację radarów, a głębokie podziemie przeznaczone jest na specjalne urządzenia. Uszczęśliwiony, zabrał się do pracy. Teoretycznie był tu jedynym facetem, który wiedział, do czego naprawdę ma służyć ten budynek. Mylił się jednak. Jeżeli dopuszczono by go do trzeciego stopnia, dowiedziałby się, że wcale nie buduje stacji radarów. Gdyby Sheldrake cię wtajemniczył, też byś o tym wiedział. Ja dobrze się orientuję, co to za obiekt, nie jestem jednak upoważniony, żeby ci wyjaśniać. Każdemu się zdaje, że osiągnął już najwyższy stopień, myśli, że zna wersję ostateczną, na tym to polega. O istnieniu jeszcze wyższego stopnia dowia-
21
dujesz się dopiero wtedy, gdy zostajesz do niego dopuszczony. Być może istnieją cztery stopnie. Nie wiem nic na ten temat; dowiedziałbym się dopiero wtedy, gdyby mnie w to wprowadzono. Ale ty...
Glass zawahał się. Drugi wartownik wyszedł z budki i dał im sygnał ręką. Dokończył więc szybko:
— Zostałeś dopuszczony do drugiego stopnia, wiesz już jednak o istnieniu trzeciego. To jest wbrew przepisom. Mógłbym więc równie dobrze o wszystkim ci powiedzieć. Nie zamierzam jednak tego robić, póki nie zabezpieczę sobie tyłów.
Glass podjechał do przodu i opuścił okno. Wyciągnął z portfela przepustkę i podał wartownikowi. Siedzący w samochodzie mężczyźni utkwili wzrok w środkowych guzikach żołnierskiego płaszcza.
Po chwili przyjacielska, szeroka twarz wypełniła okno i odezwała się zza Glassa do Leonarda:
— A pan ma coś dla mnie?
Leonard wyciągnął listy polecające z ośrodka badań Dollis Hill.
— Chryste, nie! — mruknął w tym momencie Glass i odsunął listy z zasięgu ręki wartownika. Potem powiedział: — Zabieraj twarz, Howie. Wychodzę.
Obaj poszli w stronę budki wartowniczej. Dragi wartownik, który zajął pozycję przed szlabanem, w niemal ceremonialny sposób trzymał przed sobą uniesiony karabin. Kiedy Glass przechodził, skinął mu głową. Glass i pierwszy wartownik weszli do budki. Przez otwarte drzwi można było dostrzec, że Glass rozmawia przez telefon. Po pięciu minutach wrócił do samochodu i powiedział przez okno:
— Muszę wejść do środka, żeby wszystko wyjaśnić. — Już miał odejść, ale zmienił zdanie, otworzył drzwiczki i wsiadł do samochodu. — Jeszcze jedno. Ci goście przy bramie o niczym nie wiedzą. Nawet nie mają pojęcia o magazynie. Powiedziano im, że to ma być dobrze strzeżone, więc pilnują. Mogą wiedzieć, kim jesteś, ale nie mogą wiedzieć, co robisz. Nie pokazuj im
22
więc listów. Albo lepiej daj mi je. W biurze zniszczę je w maszynce.
Glass mocno trzasnął drzwiami i oddalił się, wpychając do kieszeni listy Leonarda. Schyliwszy się, przeszedł pod szlabanem i ruszył w stronę piętrowego budynku.
Nad Altglienicke zapadła nieznośna niedzielna cisza. Wartownik stał nadal na środku drogi, jego kolega siedział w budce. Wewnątrz ogrodzenia nic się nie działo. Nie było widać żadnej ciężarówki, wszystkie stały po drugiej stronie niskiego budynku. Dało się słyszeć jedynie nieregularne pykanie kurczącego się metalu. Blacha samochodu ściągała się pod wpływem zimna. Leonard owinął się mocno płaszczem. Miał ochotę wysiąść z samochodu i przejść się trochę, lecz obecność wartownika krępowała go. Zatarł więc ręce i czekał, starając się nie trzymać stóp na metalowej podłodze.
Niebawem boczne drzwi niskiego budynku otwarły się i wyszło z nich dwóch mężczyzn. Jeden odwrócił się, żeby zamknąć drzwi za sobą. Obydwaj mieli dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Byli ostrzyżeni na jeża i ubrani w szare podkoszulki wypuszczone z luźnych spodni khaki. Sprawiali wrażenie, że są odporni na zimno. Mieli pomarańczową piłkę do rugby, którą rzucali między sobą, jednocześnie się od siebie oddalając. Wreszcie piłka, zataczając łuk, pokonała nieprawdopodobnie dużą odległość, wirując wokół swej dłuższej osi. Nie był to rzut rugby z obu rąk, lecz rzut jedną ręką, podobny do uderzenia batem znad ramienia. Leonard nigdy nie widział meczu futbolu amerykańskiego ani nie słyszał żadnej opowieści o tej grze. Sposób przyjmowania piłki, wysoko, wprost na obojczyk, wydał mu się zanadto pokazowy, zbyt samolubny, żeby mógł być stosowany w jakiejkolwiek poważnej grze. To była krzykliwa demonstracja sprawności fizycznej. Ci dorośli mężczyźni popisywali się. Ich publiczność, Anglik siedzący w zamarzającym, niemieckim samochodzie, patrzyła na nich jednocześnie z odrazą i urzeczeniem. Nie było doprawdy żadnej potrzeby, żeby prowadzić grę w tak ekstrawagancki sposób, poprzedzać rzut
23
gwałtownym wyciągnięciem lewej ręki czy też wyć jak idiota przed podaniem partnera. Jednakże pomarańczowa piłka wznosiła się dzięki pełnej radości, wyzwolonej sile, a czystość tego lotu na tle białego nieba, paraboliczna symetria wznoszenia się i opadania, pewność, że chwyt nie będzie spartaczony, była niemal piękna; był to spontaniczny bunt przeciw otoczeniu — betonowi, podwójnemu ogrodzeniu ze słupami w kształcie litery Y i zimnu.
To, że ci dwaj ludzie mogli publicznie tak swawolić, nie dawało mu spokoju, złościło go. Dwaj brytyjscy żołnierze, którzy mieliby ochotę na krykieta, zaczekaliby, aż zbierze się powiadomiony we właściwy sposób zespół, lub chociaż w przyzwoity sposób zaimprowizowaliby spotkanie. To natomiast była fanfaronada, dziecinada. Żołnierze grali dalej. Po piętnastu minutach jeden z nich spojrzał na zegarek. Powoli wrócili do bocznych drzwi, otworzyli je i weszli do środka. Jeszcze jakiś czas po ich odejściu na skrawku zeszłorocznego zielska między ogrodzeniem a niskim budynkiem odczuwało się ich nieobecność. Dopiero po jakimś czasie wrażenie to się zatarło.
Wartownik chodził wzdłuż pasiastego szlabanu, zaglądał do swojego towarzysza siedzącego w budce, potem wracał na poprzednią pozycję i przytupywał nogami na betonie. Po dziesięciu minutach Bob Glass nadszedł w pośpiechu od strony piętrowego budynku. Obok niego szedł oficer armii USA. Schyliwszy się, przeszli pod szlabanem, omijając z obu stron wartownika. Leonard zamierzał wysiąść z samochodu, lecz Glass dał mu znak, żeby opuścił okno. Przedstawił mężczyznę jako majora Angela. Sam usunął się do tyłu, major zaś pochylił się i powiedział:
— Witaj, młody człowieku! — Miał długą, zapadniętą twarz, na której wyróżniały się zielonkawym odcieniem dokładnie ogolone miejsca. Nosił czarne, skórzane rękawiczki. Wręczył Leonardowi jego papiery. — Uratowałem to przed maszynką. — Zniżył głos, nadając mu poufały, kpiący ton. — Bob zachował się jak zapalczywy dzieciak. Niech ich pan na przy-
24
łość nie nosi przy sobie. Lepiej trzymać to w domu. Wydamy panu przepustkę. — Zapach płynu po goleniu, którego używał major, wtargnął do zimnego samochodu. Przypominał zapach napoju cytrynowego. — Upoważniłem Boba, żeby oprowadził nana po terenie. Nie mogę wtajemniczać innych przez telefon, więc sam przyszedłem porozmawiać z tymi facetami.
Odszedł w kierunku budki wartowniczej. Glass usiadł za kierownicą. Szlaban podniósł się, a kiedy pod nim przejeżdżali, major zasalutował w zabawny sposób, przytykając jeden tylko palec do skroni. Leonard zaczął machać ręką, ale zaraz zrobiło mu się głupio, opuścił dłoń i wysilił się na uśmiech.
Zaparkowali przy piętrowym budynku, równolegle do wojskowej ciężarówki. Gdzieś zza węgła doszedł ich odgłos silnika Diesla. Glass ujął Leonarda za łokieć i zamiast do wejścia, poprowadził kilka kroków przez trawnik w stronę ogrodzenia, wskazując na coś w oddali. Sto metrów dalej, na polu, dwóch żołnierzy patrzyło na nich przez lornetki.
— Sektor radziecki. Volkspolizei obserwuje nas dniem i nocą. Bardzo ich interesuje nasza stacja radarów. Notują każdego, wszystko, co tu przychodzi i co stąd wychodzi. W tej chwili widzą cię po raz pierwszy. Jeżeli zaobserwują, że przychodzisz regularnie, możesz nawet otrzymać własny kryptonim. — Wrócili do samochodu. — Trzeba przede wszystkim pamiętać, żeby zawsze zachowywać się jak gość zwiedzający stację radarów.
Leonard miał ochotę zapytać o mężczyzn z piłką, lecz Glass poprowadził go za budynek, mówiąc przez ramię:
— Miałem zamiar pokazać ci twój sprzęt, ale niech go diabli. Równie dobrze możesz zobaczyć, jak tu się pracuje.
Skręcili za róg i przeszli między dwoma wyjącymi prądnicami ustawionymi na platformach. Glass przytrzymał przed Leonardem drzwi prowadzące do krótkiego korytarza, na końcu którego widać było inne drzwi z napisem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Był to mimo wszystko magazyn: ogromne, betonowe pomieszczenie, słabo oświetlone przez dziesiątki
25
nagich żarówek zwisających ze stalowych belek. Różne towary, I drewniane skrzynki i paki leżały w boksach z metalowej siatki. W jednym końcu magazynu było jaśniej; Leonard dostrzegł tam wózek. widłowy, manewrujący na poplamionej olejem' podłodze. Ruszył za Glassem w stronę wózka, wzdłuż rzędu j paczek oznaczonych szablonowym napisem „ostrożnie".
— Część twojego sprzętu wciąż jeszcze tu leży — powie-l dział Glass. — Ale większość jest już u ciebie w pokoju.
Leonard nie zadawał pytań. Było oczywiste, że powolne odsłanianie tajemnicy sprawia Glassowi przyjemność. Stanęli z boku i zaczęli się przyglądać pojazdowi.
W miejscu, w którym się zatrzymał, leżały poukładane w stosy elementy z giętej stali, mniej więcej na trzydzieści centymetrów szerokie i dziewięćdziesiąt centymetrów długie. Były tego dziesiątki, może setki. Część z nich właśnie podnoszono.
— To są okładziny z blachy stalowej. Spryskano je płynną gumą, żeby nie robiły hałasu. Możemy pójść za nimi. — Poszli za wózkiem widłowym, który po betonowej rampie zaczął zjeżdżać do części podziemnej. Kierowca — muskularny, niski mężczyzna w roboczym kombinezonie wojskowym — odwrócił się i skinął głową Glassowi. — To jest Fritz. Na nich wszystkich mówi się Fritz. Jest jednym z ludzi Gehlena. Wiesz, kogo mam na myśli? — Leonardowi zdławił w ustach odpowiedź narastający smród, który napływał gdzieś z dołu. Glass mówił dalej: — Fritz był nazistą, jak większość ludzi Gehlena, ale ten Fritz był naprawdę makabryczny. — W tym momencie spostrzegł, jak Leonard zareagował na smród, i uśmiechnął się z dezaprobatą, jakby mu to schlebiło. — Tak, z tym to jest dopiero historia. Opowiem ci później.
Nazista wjechał swoim wózkiem w kąt pomieszczenia i zgasił silnik. Leonard stał u podnóża rampy obok Glassa. Smród dochodził ze sterty ziemi, która zajmowała dwie trzecie podłogi piwnicy i sięgała sufitu. Leonard pomyślał o swojej babci, właściwie nie tyle o niej, co o ustępie, który stał na skraju jej
26
•odka, pod śliwą. W jego wnętrzu panował taki sam mrok,
к i tu. Drewniana deska była na obrzeżu wytarta na gładko • wyczyszczona do białego. Z dziury rozchodził się smród, który jednak, wyjąwszy okres letni, nie był aż tak bardzo nieprzyjemny. Była w nim i ziemia, i grobowa wilgoć, i odchody niezneutralizowane jeszcze przez chemikalia.
__ To jest nic w porównaniu z tym, co było wcześniej — powiedział Glass.
Wózek stał na skraju dobrze oświetlonego wykopu, który miał około sześciu metrów głębokości i tyleż średnicy. Do jednego z wbitych w dno szybu pali przymocowano żelazną drabinę. Blisko dna, w- ścianie szybu, wycięta była okrągła, czarna dziura — wejście do tunelu. Dochodziły do niej liczne druty i kable. Do przewodu wentylacyjnego podłączono hałaśliwą pompę, ustawioną znacznie dalej, przy ścianie piwnicy. Biegły tam też druty telefonów polowych, gruby pęk przewodów elektrycznych i ocementowany wąż dochodzący do drugiej, mniejszej maszyny, stojącej cicho obok pierwszej.
Wokół wykopu zgromadziło się czterech czy pięciu rosłych mężczyzn; Leonard dowiedział się, że są to żołnierze, specjaliści od kopania tuneli. Jeden z nich obsługiwał umieszczony na obrzeżu dźwig, drugi rozmawiał przez telefon polowy. Leniwie podniósł rękę w kierunku Glassa, potem odwrócił się i rozmawiał dalej:
— Słyszałeś, co powiedział. Jesteś dokładnie pod ich stopami. Rozłącz to powoli i do jasnej cholery nie narób hałasu. — Słuchał i co chwila wtrącał: — Jeżeli ty... słuchaj... nie, słuchaj... jeżeli masz zamiar się wściekać, przyjdź tu na górę, proszę bardzo. — Odłożył słuchawkę i z drugiej strony szybu odezwał się do Glassa: — Pieprzony podnośnik nawalił. To już drugi raz dziś rano.
Glass nie przedstawił Leonarda żadnemu z mężczyzn, oni zaś w ogóle nie wykazywali zainteresowania jego osobą. Był dla nich niewidzialny, kiedy okrążał wykop, żeby lepiej się przyjrzeć. Tak już miało być zawsze, a wkrótce sam nabrał
27
tego samego nawyku — nie rozmawia się z ludźmi, jeżeli się z nimi razem nie pracuje. Taki sposób postępowania wynikał częściowo z troski o bezpieczeństwo, a częściowo, co odkrył później, z pewnego męskiego kultu dla fachowości, który pozwalał ignorować obcych i rozmawiać mimo ich obecności.
Okrążając wykop, przeszedł na dragą stronę, żeby przyjrzeć się, jak przebiegać będzie wymiana. Z tunelu wyłonił się wagonik na szynach i wjechał do szybu. Stała na nim prostokątna, drewniana skrzynia wypełniona ziemią. Obnażony do pasa mężczyzna popychający wagonik krzyknął coś w górę do tego, który stał przy dźwigu. Ten zaś odmówił spuszczenia na dół stalowej liny i haka. Odkrzyknął w dół, że skoro podnośnik nawalił, nie ma żadnego sensu wysyłanie okładzin na czoło tunelu, bo nie można rozładować wózka widłowego ani wywieźć skrzyń z ziemią, nawet jeśli się je wyciągnie z wykopu. Dlatego wszystko może zostać na swoim miejscu.
Mężczyzna w szybie wykrzywił twarz, oślepiony padającym z góry światłem. Nie usłyszał wyraźnie. Dźwigowy powtórzył wszystko raz jeszcze. Wiertniczy potrząsnął głową i położył swoje wielkie ręce na biodrach.
— Skrzynię można by wciągnąć — zawołał i usiadł z boku czekając, aż wózek widłowy będzie gotów.
Dźwigowy miał już odpowiedź. Chciał teraz zajrzeć w mechanizm napędowy dźwigu. Człowiek w wykopie powiedział, że to, kurwa, można zrobić, kiedy skrzynia już będzie wciągnięta.
— Nie, kurwa, nie można — odparł ten przy dźwigu. Mężczyzna odpowiedział, że idzie na górę, a operator dźwigu,
że to wspaniale, że czeka na niego.
Człowiek stojący w wykopie spojrzał na dźwig. Oczy miał prawie całkiem zamknięte. Nagle ruszył biegiem po drabinie. Na myśl o możliwej bójce Leonardowi zrobiło się niedobrze. Spojrzał na Glassa. Ten założył ręce i zadarł głowę. Mężczyzn znalazł się na szczycie drabiny, okrążył wykop i omijając różn urządzenia, zmierzał w kierunku dźwigu. Dragi mężczyzna uparcie nie odrywał wzroku od tego, co robił.
28
W jakiś sposób, mimowolnie, w kurczącą się przestrzeń między dwoma mężczyznami leniwym krokiem weszli inni żołnierze. Dało się słyszeć uspokajające głosy. Wiertniczy wyrzucił z siebie potok przekleństw skierowanych do dźwigowego, który manipulował śrubokrętem we wnętrzu maszyny i nie reagował. To było rytualne wyładowanie się. Oburzonemu mężczyźnie zaczęto tłumaczyć, żeby awarię podnośnika wykorzystał dla siebie i zrobił sobie przerwę. Wiertniczy w końcu odszedł w stronę rampy, mrucząc coś pod nosem i kopiąc leżące kamienie. Jego odejście nie wywołało żadnej reakcji. Mężczyzna przy dźwigu splunął do wykopu.
Glass ujął Leonarda za łokieć.
— Pracują tak od sierpnia, zmieniając się co osiem godzin, przez całą dobę.
Korytarzem łączącym oba budynki przeszli do części administracyjnej. Glass zatrzymał się przy oknie i po raz kolejny wskazał na posterunek obserwacyjny za ogrodzeniem z drutu.
— Chcę ci pokazać, gdzie już dotarliśmy. Patrz. Tam dalej leży cmentarz. Zaraz za nim stoją wojskowe pojazdy. Parkują przy głównej drodze, Schonefelder Chaussee. Jesteśmy dokładnie pod nimi, wkrótce dojdziemy do drogi.
Wschodnioniemieckie ciężarówki oddalone były od nich o jakieś trzysta metrów. Leonard widział nawet jadące drogą pojazdy. Glass ruszył dalej. Leonard po raz pierwszy zniecierpliwił się takim jego postępowaniem.
— Panie Glass...
— Mów do mnie Bob.
— Może mi wreszcie powiesz, czemu to wszystko ma służyć.
— Oczywiście. To właśnie jest coś, co ciebie dotyczy najbardziej. Za tą drogą leżą ukryte w kanale sowieckie linie telefoniczne, utrzymujące bezpośrednią łączność z najwyższym dowództwem w Moskwie. Wszystkie połączenia między stolicami Europy Wschodniej prowadzą przez Berlin. To spadek po starej, imperialistycznej kontroli. Twoim zadaniem jest prze-
29
kopać się do góry i założyć podsłuch. My zrobimy resztę. — Glass przecisnął się przez wahadłowe drzwi do głównego holu, gdzie paliły się świetlówki, stał automat z coca-colą i rozlegał się stuk maszyny do pisania. Leonard złapał Glassa za rękaw.
— Słuchaj, Bob. Nie znam się wcale na kopaniu, a co do zakładania... co do reszty...
Glass aż krzyknął z uciechy. Wyciągnął klucz.
— Bardzo zabawne. Miałem na myśli was, Anglików, ty idioto. Praca dla ciebie jest tutaj. — Otworzył drzwi, sięgnął ręką do środka, włączył światło i puścił Leonarda przed sobą.
Było to wielkie, pozbawione okien pomieszczenie. Dwa stojące na kozłach stoły zepchnięto pod ścianę. Na jednym z nich stał zestaw do testowania obwodów i kolba lutownicza. Pozostałą przestrzeń zajmowały identyczne kartonowe pudła ułożone w dziesięciu rzędach aż pod sufit.
Glass lekko kopnął najbliższe z nich.
— Sto pięćdziesiąt magnetofonów Атрех. Twoim pierwszym zadaniem jest rozpakować je i pozbyć