15198

Szczegóły
Tytuł 15198
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15198 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15198 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15198 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Moja mama o Dorocie łemkowskiej Katarzyna Т. Nowak czarownica Wydawnictwo Literackie Wierzę w taki raj jak u Borgesa, pełen bibliotek. Ale bardzo bym chciała, żeby ta biblioteka stała na jakiejś łące, blisko wody. Tak, bym co jakiś czas mogła wyjrzeć zza półek, pod nogami miała trawę, a na horyzoncie wodę. Bo gdyby rajem były same ściany pełne książek dookoła, byłoby to dla mnie zbyt ponure. Dorota Terakowska Wypowiedzi5? Doroty Terakowskiej pochodzą z jej ► e-maili Щ, z wywiadów, których udzieliła, z jej książek, w tym autobiograficznej Gumy do żucia. Pisząc rozdział o mamie „piwniczan-ce", korzystałam z książki Joanny Olczak-Ronikier Piwnica pod б Baranami, czyli koncert ambitnych samouków. „Porywaczk ma „Porywaczka małych plastikowych samolocików" Kiedyś mama właśnie tak zadedykowała mi jedną ze swoich książek: „Kaśce - porywaczce małych plastikowych samolocików"... Na pomysł porwania samolotu z Krakowa do Berlina naTem-pelhof wpadła grupka kilku moich kolegów licealistów, z których jeden - jak się potem okazało - współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa. Wszystko - pomysł, przygotowanie, realizacja - trwało niecały miesiąc. Pewnego dnia, pod koniec listopada 1980 roku, przyszli do mnie: Maciek (sąsiad z osiedla), który miał, tak jak ja, szesnaście lat, oraz Tomek, Paweł i Marek - po siedemnaście. Piąty, Rysiek, nie zjawił się wtedy, ale odegrał w tej historii, jak się później mieliśmy przekonać, główną rolę. Przyszli i powiedzieli: „Mamy pomysł. Spróbujemy porwać samolot. Samolot leci z Krakowa do Gdańska. Zmusimy pilota, by poleciał do Berlina. Pasażerowie tylko się ucieszą. A na miejscu od razu się poddamy i poprosimy o azyl". Mieli wszystko zaplanowane: poczynając od tego, jak kupić broń i przenieść ją przez bramkę, a w samolocie zająć różne miejsca. Ja miałam im tylko towarzyszyć. Nie bardzo wiedziałam, dlaczego właśnie mnie, jedyną dziewczynę, wybrali do tego wyczynu. Dopiero później zrozumiałam: chodziło o to, żeby afera z moim udziałem stała się pretekstem do wyrzucenia mojego taty, Maćka Szumowskiego, ze stanowiska redaktora naczelnego „Gazety Kra-8 kowskiej". Dorota Terakowska i Maciej Szumowski już wtedy byli znani na Zachodzie jako opozycyjni dziennikarze, więc dla kolegów „porywaczy" miałam stanowić gwarancję uzyskania azylu. Tak przynajmniej mi się wydawało. Kiedy wyskoczyli z tą propozycją, po prostu śmialiśmy się. Chyba od początku traktowaliśmy to jak wygłup. Chociaż trochę jednak wierzyliśmy, że może się uda. Wszyscy byliśmy z tak zwanych dobrych domów. Zdecydowaliśmy się szybko. Pieniądze na broń załatwił jeden z kolegów. A broń - pistolet - inny kolega, który miał odpowiednie dojścia. Bagaży mieliśmy nie brać, żeby nie budzić podejrzeń. No i oczywiście pełna konspiracja. O pomyśle wiedziała tylko dziewczyna Maćka. Nie udało się. Uznalimy, że pistolet to trochę za mało, by sterroryzować pilota, pasażerów i porwać samolot, dlatego Paweł na zajęciach praktyczno-technicznych w szkole zrobił granat atrapę. Kupili kastet. Pistolet mieliśmy odebrać w toalecie w kawiarni Warszawianka. Okazał się bronią mało przydatną, co najwyżej mógł urwać rękę osobie, która by go użyła. Ale był. I wyglądał. Granat atrapa też robił wrażenie. I tak 13 grudnia 1980 roku, w słoneczny dzień, zapakowaliśmy się do taksówki. W pięcioro. Rysiek w ostatniej chwili oznajmił, że zbyt się boi, by wziąć w tym udział. Pojechaliśmy na lotnisko i zgodnie z umową rozdzieliliśmy się. Tomek i ja usiedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy herbatę, ale Tomkowi tak trzęsły się ręce, że nie mógł podnieść szklanki do ust. Szczękał zębami. - Kaśka, przecież tu są sami tajniacy - powiedział. - Zwariowałeś? Niby dlaczego mieliby tu być? - wyśmiałam go wtedy. W tym samym czasie Maciek i reszta poszli do toalety, gdzie -jak się potem okazało - schowali niesprawny pistolet, atrapę granatu з « Л і-я::: У 0 є Е в и w >| І Є «,! в Я w І Е я N У в з Ł в & 10 і kastet. Nie rozmawiając ze sobą, zdecydowaliśmy, że żadnego porwania nie będzie, OK, polecimy, ale do Gdańska. W końcu mieliśmy już bilety! Weszliśmy do samolotu. Ja z Tomkiem, Maciek z Markiem i Pawłem. Usiedliśmy w różnych miejscach. Samolot był prawie pełny, ale jakoś dziwnie długo nie startował, choć minęła już godzina odlotu. Nagle przy wejściu pojawili się tajniacy. Weszli szybko i od razu podeszli do nas. Kazali nam przejść na tył samolotu. Potem zaprowadzili do poczekalni lotniska. Chłopaków, bladych jak ściana, zakuli w kajdanki. Prowadzili nas przez halę lotniska w szpalerze ludzi, którzy krzyczeli: „Mordercy! Terroryści" - nie wiem do dziś, na nas czy na milicję i taj-niaków, których rzeczywiście na lotnisku było chyba więcej niż pasażerów. Załadowali nas do „suki" i zawieźli na komisariat milicji w Balicach. Przez moment Tomek i ja siedzieliśmy w jednym pokoju, przy nas milicjanci. Tomek zaczął się śmiać. Odwrócił się do milicjanta i powiedział: - Mam do pana prośbę. - Czego? - spytał milicjant. - Czy mógłby pan nie mówić moim rodzicom, że palę papierosy? Bo mama się zdenerwuje. Wtedy nas rozdzielili. Zostałam sama. Po około półgodzinie pojawiło się kilku esbeków. Dostałam herbatę i marlboro. Włączyli magnetofon. Przesłuchanie trwało do rana. Pytano mnie głównie o rodziców: czy o mnie dbają, czy mamusia jest bardzo zajęta, czy się mną opiekuje, czy chciałam porwać samolot, bo mamusia nie ma dla mnie czasu... Odpowiadałam: „Nie, to nieprawda". Ale na taśmie, którą potem wielokrotnie puszczano w Komitecie Centralnym PZPR, było tylko słowo „prawda". Był też list napisany rzekomo przeze mnie, w którym tłumaczyłam, że zamierzałam porwać samolot, bo moja mama poświęca się karierze dziennikarskiej w „antyrządowej" gazecie (czyli działalności wywrotowej) i nie ma dla mnie czasu. W torbie miałam pamiętnik, łatwo było skopiować mój charakter pisma. O świcie mnie i Maćka przewieziono do Milicyjnej Izby Dziecka, pozostałych do aresztu. W Izbie, jako „niebezpieczna", miałam przy sobie non stop milicjantkę. Chodziła ze mną nawet do toalety. Była tam też pani psycholog, ale pytała tylko o jedno: - Powiedz mi, dziecko, dlaczego ty i czterech chłopców??? Dostałam wysokiej gorączki, myślałam o zbliżających się świętach, chciałam wrócić do domu. Milicjantka była miła, przyniosła mi jakieś gazety, chyba nawet wezwano lekarza. Mnie i Maćka, jako nieletnich, wypuszczono po paru dniach. Wyszliśmy tylko dlatego, że wysoko postawiony funkcjonariusz z Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej sympatyzował z „Solidarnością". Marka, Pawła i Tomka trzymano miesiąc. Tydzień później doszło do kolejnej próby porwania samolotu. Porucznikowi trzęsły się ręce, gdy przyjechał do moich rodziców. Bał się, że to znowu my. Ale tym razem to jacyś inni młodzi ludzie w Polsce doszli do wniosku, że im może się uda... Maciej Szumowski, mój ojczym i życiowy partner mamy, naczelny najodważniejszej w tym czasie gazety w Polsce, 14 grudnia 1980 roku musiał zamieścić na pierwszej stronie artykuł o „terrorystach" na lotnisku w Balicach. W innych gazetach, również na pierwszych stronach, pisano, że na krakowskim lotnisku próba porwania samolotu została udaremniona dzięki zmasowanej akcji SB i milicji. Wyrzucono mnie ze szkoły, dostałam tak zwany wilczy Met w całym Krakowie. Nie wiedziałam wówczas nic o prowokacji SB ani o przeszłości i działalności kolegi Ryśka, który wycofał się tuż przed akcją i który - jak się okazało - podsunął pomysł porwania moim kolegom. Po tej historii spotykaliśmy się przez jakiś czas. Ale po ulicach zawsze chodził za nami pijany, zataczający się facet. Robiono nam zdjęcia. W punkowym klubie Pod Ręką zespół napisał i śpiewał я piosenkę... o mnie. Mama bała się wypuszczać mnie z domu, zwłaszcza kiedy wyszło na jaw, że dowody przeciwko mnie zostały sfałszowane. Nie miałam pojęcia o polityce. S -o л і МИ w O mm O i э Nieprzypadkowo umieściłam tę historię na początku. Pokazu je ona bowiem, że - przez pewien czas, długi czas - nie potrafiły- в śmy ze sobą rozmawiać. O historię z samolotem pytano ją wiele razy i nigdy, w żadnym wywiadzie, w żadnej rozmowie, nie wspomniała o niej słowem. Nie pamiętam, co mi wtedy powiedziała. Zrobiła wszystko, by nic złego mi się nie stało, nic poza wyrzuceniem ze szkoły. Chciała wie- e rzyć, że to była „tylko prowokacja", nie dopuszczała do siebie myśli, że może w grę wchodziły inne, moje własne, powody, choć z pewnością odebrała ten wybryk jako mój atak na nią. Ja natomiast nic o prowokacji nie wiedziałam, ale na pewno nie chodziło mi tylko o to, by „na złość mamie odmrozić sobie uszy". Chociaż...? Nie potrafię tego wyjaśnić, jeszcze nie. Szukałyśmy siebie chaotycznie - krzykiem, wrzaskiem, wybrykami, niekiedy naiwnie, na pewno nieudolnie - wzajemnie siebie krzywdząc. Jedna o drugiej myślała: „Nie kocha mnie, nie akceptuje, brak jej wrażliwości". js; u Я їй © II: ; „Tajemnicza notatka" W wydanej w PRL w podziemiu książeczce pod tytułem 13 miesięcy i 13 dni „Gazety Krakowskiej" 1980-1981 próba porwania samolotu opisana jest jako prowokacja SB - i tak zapewne 12 było. Oto fragment: f j 14 grudnia 1980 roku na pierwszej stronie „Gazety Krakowskiej" ukazuje się tajemnicza notatka: „W Porcie Lotniczym Kraków Balice nie doszło do uprowadzenia polskiego samolotu". W informacji jest mowa o tym, że piątka szesnastolatków - licealistów - próbowała porwać samolot relacji Kraków-Gdańsk i skierować go do Berlina Zachodniego. W analogicznej informacji w „Dzienniku Polskim" AdamTeneta surowo napomina rodziców tych dzieci, inteligentów znanych w Krakowie. Podobny ton przyjmuje ogólnopolska relacja w DTV realizowana przez Arkadiusza Pilarza. Wszędzie pojawia się uzupełnienie, że młodzi porywacze dysponowali granatem o sile rażenia 200 metrów. Pod inicjałami szesnastoletniej Katarzyny N. kryje się córka Doroty Terakowskiej, pasierbica Macieja Szumowskiego. Przez miasto coraz głośniej, na różne sposoby, przetacza się słowo „prowokacja", z nazwiskiem płk. Gołębiowskiego, szefa krakowskiej SB. Jak wyglądały fakty? Piątka uczniów naprowadzona została na pomysł porwania samolotu przez 18-letniego, młodocianego agenta, R.A. Mając 16 lat, chłopiec ten ukradł samochód, a po nieudanej przejażdżce dachował. Od tego czasu - w zamian za zatuszowanie sprawy - zaczął współpracować z SB. To właśnie R.A. podpowiedział licealistom ideę porwania samolotu. On też wziął na siebie zdobycie „broni". Traktując pomysł jako rodzaj niewykonalnej zabawy, każdy z nieletnich miał ambicję wytrwać w niej jak najdłużej, czekając, kto pierwszy rzuci hasło do wycofania się. Prowokatorom to wystarczyło. W misternym łańcuszku prowokacji zabrakło jednak paru ogniw. R.A. udał się z licealistami na lotnisko i oświadczył w ostatniej chwili, że się wycofuje. Później przyzna się kolegom, że do tej „akcji" zmusił go człowiek, którego nazwiska nigdy nie ujawni, bo się go boi: „On mógłby mnie zabić". [...] Autorzy prowokacji nie przewidzieli jednak, iż w tym momencie licealiści, traktujący całą sprawę jako grę - kto dłużej wytrzyma - wyrzucą „broń" i natychmiast wykonają to, co zamierzali. Siądą do samolotu, by przelecieć się do Gdańska. Ale rozpędzona machina SB działa. Nie ma co czekać na próbę porwania, bo jej nie będzie.Trzeba więc zwinąć niedoszłych sprawców i upozorować czyn przestępczy. Specjalnie wezwano oddział saperów, aby rozbroił „granat". W 10 godzin po złapaniu „przestępców" odbyła się huczna konferencja prasowa, tylko że nikt nie chciał jej prowadzić. Odmawia tego prokurator Z. Kubicki, oświadczając, że nie ma żadnych dowodów. Odmawia też Wydział Kryminalny KW MO, także twierdząc, iż nie można robić konferencji prasowej, gdy jeszcze nawet nie poznano szczegółów sprawy. Tylko szef komisariatu MO w Balicach ppor. T. oświadcza, co następuje: 1. Miała miejsce próba porwania samolotu. 2. Próbę uniemożliwiły siły MO i SB. 3. Młodzi porywacze dysponowali granatem o sile rażenia 200 metrów. Dziennikarzom puszcza się też kasetę z zeznaniami jedynej dziewczyny, 16-letniej Katarzyny N., zaczynającą się od słów: „Katarzyna Terakowska". Kaseta z przesłuchaniem zawiera też zdanie, że dziewczyna porywała samolot, bo czuła się samotna, ponieważ mamusia robi karierę. Potem ta rzekomo poufna kaseta z przesłuchań zostanie dziwnym trafem przegrana w wielu egzemplarzach, a następnie kolportowana wśród działaczy partyjnych i solidarnościowych - w wielkich zakładach pracy - i „zaprzyjaźnionych" z redakcją osób. Dopiero wtedy dostaje sprawę prokurator. O dziwo, okazało się potem, że nawet Wydział Kryminalny KW MO był pełen niesmaku z powodu nieudolności prowokacji i zamiast zatrzeć, skrzętnie zgromadził wszelkie dowody. W krótkim czasie prokurator stwierdził, co następuje: 1. Nie było i nie miało być próby porwania samolotu, w związku z tym nie mogła ona być udaremniona przez MO i SB, bowiem młodzi uczniowie, prowokowani przez starszego kolegę, natychmiast zrezygnowali sami z cudzego pomysłu. 2. Nie było granatu o sile rażenia 200 metrów, była tylko szkolna atrapa [...]. Prokurator sprawę umorzył. [...] Kaseta była zmanipulowana, chodziło w niej głównie o wmieszanie w sprawę nazwiska Doroty Terakowskiej. [...] jeszcze tego samego dnia M. Szumowski złożył na ręce Krystyna Dąbrowy, I sekretarza KK, rezygnację z funkcji naczelnego „Gazety Krakowskiej". Czuł się odpowiedzialny za wychowanie Kasi. Nie wiedział nic o charakterze prowokacji - nie znał szczegółów. " Rezygnacji tej nie przyjęto, ponieważ robotnicy z Huty im. Lenina zagrozili masowym strajkiem. Wiosną 2005 roku napisałam do Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie, prosząc o możliwość wglądu w teczki esbeckie moich rodziców. Z ogromnym zdumieniem dowiedziałam się, że w IPN teczek nie ma, potem, że „dotąd ich nie znaleziono". Prawdopodobnie zostały zniszczone. Zwróciłam się więc do IPN wWar-szawie - nadal czekam na odpowiedź. „Kaśce, żeby sobie pofrunęła" Ta niepokorna, niesamowicie trudna i najważniejsza dla mnie osoba, moja mama, z jednej strony próbowała uczyć mnie samodzielności na swój własny sposób - gdy byłam nastolatką, potrafiła 15 głośno, przy ludziach, powiedzieć mi, że mam brudną szyję (pew-^e i miałam) lub że do niczego się nie nadaję, a z drugiej, chroniła mnie, jak mogła, choć nie okazywała tego wprost. To ona, wierząc, że mam talent do pisania, uczyła mnie dziennikarstwa, mozolnie poprawiała moje teksty, krzycząc:, Jak mogłaś coś t9k fatalnego napisać?!", „To zdanie to masło maślane!", „MYŚL! przecież umiesz!!!". Irytowałam się, ona też, ale dzięki temu naresz-cje pewnego dnia usłyszałam: „Nauczyłaś się. Piszesz dobrze". Pamiętam, jak drażniły mnie jej częste telefony do mnie i ten :ej rozkazujący ton. Teraz chciałabym usłyszeć od niej przez telefon: „Pisz lepiej! Bo umiesz".Ta książka jest moim pierwszym pi-g^rskim zadaniem bez możliwości spytania mamy, co o tym myśli. jjez koła ratunkowego w postaci jej opinii. Bez poczucia bezpieczeństwa. Przypominam sobie, jak Baja (tak nazywaliśmy w rodzinie matkę jyiaćka Szumowskiego), próbując nauczyć mnie pływać, zepchnęła mnie z materaca na głęboką wodę, mówiąc: - No pływaj, pływaj! Dziko przerażona... popłynęłam.Tylko że Baja była obok. Przez ostatnie lata próbowałam odkryć, jak to się stało, że ma-pia, w młodości szalona imprezowiczka, później politycznie zaangażowana dziennikarka, nagle, w dojrzałym wieku, zaczęła pisać tajcie książki, jak Tam, gdzie spadają Anioły, Ono czy Poczwarka. gdybym kupiła te książki i nie znała ich autora, nigdy bym nie pomyślała, że napisała je moja matka. Do dziś mam wrażenie, że ^ciąż na nowo ją poznaję. W reportażu telewizyjnym z 1993 roku, trafnie zatytułowanym pwie Doroty, mama mówiła, że tkwią w niej dwie osoby: pierwsza pilnie śledzi wszystkie newsy prasowe, słucha wiadomości, czyta gazety, pisze ostre felietony. Druga przebywa w zupełnie innej rzeczywistości, jakby po drugiej stronie lustra, gdzie wszystko jest możliwe i gdzie rządzą prawa magii. I te dwie Doroty - pierwsza, analizująca chłodno i krytycznie rzeczywistość publicystka, i druga, która wierzy w magiczne moce, sny i przeczucia, słyszy, jak łabędzie skrzydła śpiewają, a w życiu kieruje się nie rozumem, lecz intuicją - były w niej obecne obok siebie. Przez wiele lat mama - przynajmniej na pozór - lepiej od śpiewu łabędzich skrzydeł słyszała własny głos. Apodyktyczna, władcza, agresywna, uparta do niemożliwości, w ciągłym biegu. Nie czuła się dobrze w rodzinnym domu, więc z niego uciekała. Nie pasowała do żadnej szkoły, w każdej było jej za ciasno. Nie wiedziała, jakie studia wybrać. Szukała siebie w szaleńczym stylu życia cyganerii krakowskiej, w Piwnicy pod Baranami, w klubach jazzowych, kabaretach. Wszędzie musiała być pierwsza, jeśli nie najlepsza, to najgorsza. Byleby inna. Próbowała odnaleźć siebie nawet w partii. I w macierzyństwie, które przyszło zbyt wcześnie i od którego też uciekła. I w gazetach, w których koledzy, z powodu jej nieznośnego charakteru, nazywali ją „ta straszna Terakowska". Nawet w domu, który stworzyła, bywała straszna. Obie Doroty od dziecka zgadzały się w jednym: chciały pisać. Łamać konwenanse, burzyć struktury, żyć mocno i z pasją. Aż wreszcie, już po czterdziestce, mama przestała uciekać, powoli odnajdywała to, co zgubiła w szaleńczym biegu. Skryta, nie znosząca czułostkowości, zamknięta w sobie, choć otwarta na innych, odkrywała się coraz bardziej w książkach. Gdybym na co dzień wyrzucała z siebie to wszystko, co we mnie tkwi, nie miałabym już o czym pisać. Ale mam poczucie, że owo nieokreślone „coś" w pewnej chwili zgubiłam, rozmieniłam na drobne, swoim życiem sama temu czemuś zaprzeczałam i musiałam je dopiero odnaleźć w sobie na nowo. Znalazłam dopiero po czterdziestce i wtedy napisałam pierwszą powieść. * 17 'Є je HM w O g Te książki wywoływały szok wśród znajomych, bowiem nie pa- sowały do autorki. Kiedy koleżanka mamy i recenzentka jej twórczości Alicja Baluchowa, niedługo przed śmiercią mamy, powiedziała jej, że jest taka jak bohaterowie jej książek, mama bardzo się o g ucieszyła: m - Naprawdę??? * Najpierw przeczytałam Tam, gdzie spadają Anioły (wręczyła > 1 u Pt mi tę książkę z dedykacją: „Kaśce, żeby sobie pofrunęła") i doznałam wstrząsu. Bo nagle okazało się, że ta apodyktyczna, hiper-energiczna i hiperzajęta osoba, która przemyka obok jak huragan, tak naprawdę słucha, widzi i rozumie innych. I jest wewnątrz tak MW wrażliwa i czuła, jak chropowata na zewnątrz. Znikła złość i bariera, która dzieliła nas przez tyle lat. Skończyło się czekanie: która pierwsza wyciągnie rękę. I tak zaczęłyśmy poznawać siebie... Ja znalazłam w jej książkach to, czego szukałam. Ona znalazła to, л со zgubiła. iii Teraz, gdy odeszła, odczytuję te książki inaczej. Już wiem, dla- У czego tak starannie zamykała się na wiele godzin w „pokoju kom-В i* puterowym", w którym pisała, i spowita dymem papierosowym, z orzeszkami w zasięgu ręki, izolowała się od nas, nawet od taty * Maćka, który w pewnym wywiadzie wyznał rozbrajająco, że cier- n piał wtedy na chorobę sierocą. Tam odnajdywała się wśród nie za- » wsze przyjemnych wspomnień, dręczących ją lęków i obsesji, nie spełnionych marzeń, nadziei i przenosiła je na kartki papieru. Po czym, niejako „oczyszczona", wychodziła z impetem z pokoju i jak " gdyby nigdy nic mówiła: -To co, Maciuś? Może brokuły na kolację? - mimo że docho- dziła druga w nocy. - Brokuły? Czemu nie? Ale najpierw zerknę, co tam napisałaś . - mówił. 18 - Nie ma mowy - odpowiadała stanowczo. A tata Maciek nie ośmielił się, bez mamy zgody, otworzyć komputera. Zajrzał tam tylko raz, po jej śmierci, ale nawet wtedy, nieporadnie stukając w klawiaturę, powiedział do mnie: - Nie mogę. Czuję się jak złodziej. Zrób to ty, tobie to będzie potrzebne. Zrobiłam to więc i... poczułam się głupio, przeglądając e-maile i znajdując dziwny plik zatytułowany „Wierszyki-poradniki". Nie miałam pojęcia, że pisała takie rzeczy. Zbierała wszystkie listy od i do czytelników, zachowywała w osobnych folderach korespondencję ze znajomymi, ale gdy na skutek awarii komputera utraciła część danych, nie odzyskała wszystkiego. Biografowie opierają się na starych listach, pamiętnikach... Ja nie mogę skorzystać z podobnych źródeł, bo mama niczego takiego nie zostawiła, a jeśli miała, to zniszczyła. Nie rozmawiałyśmy też o przeszłości, o jej dzieciństwie, o przodkach... Żyłyśmy dniem dzisiejszym i przyszłością. Pisząc zatem tę książkę, opieram się na wywiadach, których udzieliła, na zachowanych e-mailach, na rozmowach z ludźmi, którzy ją znali, i na swojej pamięci. Niektóre daty mogą się nie zgadzać, a fakty zacierać, bo piszę o nich tak, jak je zapamiętałam, a przecież pamięć bywa zawodna. Zapamiętałam słowa Maćka: „Nie rób w tej książce żadnych uników". Postaram się. От W sierpniu 2003 roku w Gutach Rożyńskich na Mazurach, gdzie od wielu lat spędzaliśmy wakacje w naszym letnim domu, umarł na raka ukochany przez całą rodzinę pies Mrówa. Tam też został pochowany. Mama dzwoniła do mnie, płakała. I właśnie w sierpniu zaczęła się skarżyć, że boli ją żołądek. Mówiła: - Mam grypę żołądkową. We wrześniu, już po powrocie do Krakowa i badaniach, powiedziała, że będzie konieczny „drobny zabieg kosmetyczny". - No wiesz, to się przydarza dziewięćdziesięciu procentom kobiet, nic takiego - machnęła ręką. Ale jak przyszłam do niej do szpitala, była załamana. Powiedziała, że to nieprawda, że to rak i że umrze. Znając jej tendencję do panikowania i martwienia się „na zapas", pocieszałam ją: - Mamo, jesteś przygnębiona, to normalne. Nigdy nie byłaś w szpitalu! A jednak pielęgniarka na korytarzu powiedziała do mnie: „Zastanawiamy się nad chemią". Nie mogłam zrozumieć słowa „chemia". Jakbym usłyszała je po raz pierwszy w życiu. Okazało się, że „drobny zabieg" nic nie dał. Potem zadzwoniła, ożywiona, z onkologii: -Wyjdę z tego! Gdy bywała w domu, w przerwach między pobytami w szpitalu, zasiadała przy komputerze. Odpisywała na liczne e-maile od fanów i znajomych. Pisała do Jacka Dukają: ► Dziś wróciłam z pierwszej chemii, trzydzieści godzin pod kroplówką. Przede wszystkim wróciłam z tej PIERWSZEJ chemii -przede mną sześć podobnych - co trzy tygodnie jedna. I zdziwiłam się. Za tą bramą jest normalne życie. Ja MUSZĘ to polubić. Podobno jestem bardzo dzielna. -Ą Jeszcze dwie „chemie". Po każdej czuła się gorzej. ► Depresja na razie się trzyma. Jakoś lepiej niż ja. Mocna jest. Może nie BARDZO, ale jest. W efekcie do komputera podchodzę rzadko. Ta depresja, jak się okazuje, nie była bez powodu. Jutro idę do szpitala, na operację, podobno rutynową. Ale... Ale... Nigdy w życiu nie byłam w szpitalu, poza rutynowym rodzeniem dzieci. Spakowałam dwie torby, jak na Syberię. Wyniki przede mną, raczej złe. Ale zobaczymy, jakie mam szanse na walkę. Wiesz, statystyka jest, jaka jest, nikogo nie omija. Nikt nie jest wyjątkowy. Ja nie byłam u lekarza... hm... z piętnaście lat lub więcej, a gdy poszłam, to trochę za późno. Lepiej ryknąć: Nie mam depresji!!!! щ W klinice u profesora Andrzeja Szczeklika, w której spędziła większość czasu z tych ostatnich miesięcy życia, ważyła już czterdzieści kilo. Żadne ubrania nie pasowały. ► Między siódmym a czternastym dniem bywa ostry spadek zapasu odporności. Mam iść na morfologię w czwartek, jak będzie dobra, to OK. Jak nie - nie wolno mi się ruszyć do ludzi, bo złapię wszystko, jak aidsowiec. To jest przejściowe, ale jest. Może być, ale nie musi. -щ W grudniu 2003 roku, trzy tygodnie przed śmiercią, pisała w e-mailu do Dukają: ► Widzisz, ja wierzyłam - tak jak Woody Allen, że gdy się je brokuły, to nie ma się raka - że ta naturalna witalność i pogoda du-• cha człowieka chronią w ogóle przed chorobą - ale to niepraw- da. I że jak ma się wieńcówkę - wprawdzie jakoś ustabilizowaną « - to inna zaraza się nie przyplącze. Też nieprawda. Щ u W święta Bożego Narodzenia 2003 mama mówi: „Wiesz, że Z po chemii wyrosną mi gęste, kręcone włosy? Nigdy nie miałam - kręconych!". Mówię, że tak, że słyszałam o tym. Mama nie wie, że chemię dostaje tylko dlatego, że sama tego chce, bo już nie ma żadnych szans. Na żadne włosy. Nawet kręcone. - Ona żąda tej chemii.To nic nie da. Ale co ja mam, k.. .a, zrobić? - pytał lekarz. W Tam, gdzie spadają Anioły każdy człowiek ma swój zapis. Anioł Stróż go zna i może zmienić. Ale niekiedy zabiera kogoś przedwcześnie. Dlaczego? Nie wiem. To wie tylko Anioł. Coś za coś Była przesądna. Wierzyła w przeczucia i magię. Wierzyła, że jeśli zbyt dobrze się powodzi, to trzeba będzie za to jakoś zapłacić. Kiedyś, zimą, na przystanku tramwajowym znalazła kotka, małego, brudnego, z zaropiałymi oczami, chudego - ale żył. Nazwała go Ciapułek. Wzięła do domu, wezwała weterynarza, uratowała. Latem wyjechała, jak zawsze, do letniego domu na Mazurach. Zabrała Ciapułka. Pisała wtedy książkę. Skończyła ją pod koniec sierpnia. I dzień później Ciapułek wszedł do kałuży, w której był kabel podłączony do prądu. Mama powiedziała: -Wiesz, Kaśka, to ja zabiłam Ciapułka. On nie żyje, bo mnie 24 się udało skończyć tę książkę. Coś za coś - dodała. Zastanowiło mnie to, ale spojrzałam na nią trochę jak na wariatkę, mimo że sama wierzę w przeczucia, sny i znaki. - Mama miała taką dziwną, może trochę naiwną wiarę w los -powiedziała moja siostra, Małgosia Szumowska. - Czasem siadała w fotelu, z nieodłącznym papierosem w ręce, i mówiła: „Cholera, za dobrze mi idzie, musi się stać coś złego". Drażniło mnie to, budziło we mnie chłodną racjonalistkę i, zniecierpliwiona, machałam ręką na jej gadanie. Gdy odkryłam w sobie pomysł na Córkę Czarownic, ogromnie się przestraszyłam. Byłam zdania, że pomysł jest dobry, ale go nie udźwignę warsztatowo. Zaczęła mnie też opanowywać obsesja, że jeżeli mi się uda, zapłacę za to jakąś wielką cenę. Zaczęłam pisać, powoli, wchodząc w klimat powieści i cały czas bojąc się, aby z tym klimatem nie tracić kontaktu. Gdy byłam gdzieś w jednej czwartej maszynopisu i zaczęło mi się zdawać, że wszystko jest chyba właśnie tak, jak powinno być, i warsztatowo, i w klimacie, wtedy nagle umarła mi matka. Przez prawie rok nie pisałam w ogóle, walczyłam z nagłym poczuciem osamotnienia (tracąc matkę, ma się pierwszy raz w życiu odczucie: ,Ja będę następna") i walczyłam też z książką, tyle że na razie we własnej głowie. Gdy po roku wróciłam do pisania, wprowadziłam nowy wątek Pustelnika, który przeprowadza ludzi z Krainy Życia do Krainy Śmierci. To, co sama przeżyłam, wprowadziłam, przetworzone, do książki. Gdy wreszcie kończyłam całość, poprawiając maniakalnie każde słowo i każde zdanie po wiele razy, nagle dowiedziałam się, że jestem poważnie chora na serce. Trochę zbyt poważnie. „No, teraz, gdy zapłaciłam wysoką cenę za ten maszynopis, być może okaże się, że nie jest on taki zły..." - pomyślałam. ** Małgosia zapamiętała, jak w szpitalu, na krótko przed śmiercią, w mama siedziała na łóżku, taka spokojna i malutka. Uśmiechnęła się u * do niej i powiedziała: и - Tak nam dobrze wszystkim szło, musiało się coś stać. - Ро- мі głaskała Małgosię po głowie i dodała: - Lepiej, że to mnie spotka- ło, a nie ciebie. Już po jej śmierci tata Maciek, bardzo wzruszony, powiedział, Z że mama miała poczucie sensu swojej choroby, bo uważała ją za ~ rodzaj ceny za to, że Małgosia zrobiła piękny film, choć mojej sio- ы strze wydawało się to nonsensem, takim samym jak cała choroba, strach i bezradność silnej kiedyś mamy. W 2000 roku dostałam etat w dobrej gazecie. Byłam już prawie bez pracy, gdy przyszła ta propozycja. Miesiąc później mój ukochany kot Felek wypadł z balkonu, po czym dostał ataku serca. Mama powiedziała: -Widzisz, może ten kot musiał zginąć. Coś za coś? Nie wierzyłam w to. Ale potem już się bałam. Szło za dobrze: mama odnosiła sukcesy literackie, Małgosia zdobywała nagrody filmowe, mnie nieźle szła praca, Maciek zrobił nowy cykl dokumentalny... Jest początek stycznia 2004, mama umiera, oczy ma zamglone, ale nagle mówi: - Kupcie mi ciasteczka. - Jakie ciasteczka? - pyta tata. - Nooo, nie wiem, takie małe i dziwne. - Dziwne??? - No tak, takie strasznie dziiiwne, małe ciasteczka. Dobra. Biegamy po cukierniach, tata kupuje całe paczki ciasteczek. Mamie nie smakuje żadne. Bo tych „dziwnych" nie ma. 26 - Podawali je na przyjęciach - szepcze mama. Palimy papierosy w łazience obok pokoju. W łazience siwo od dymu. Tata siedzi z popularnymi. Prawie nie można oddychać. Lekarze udają, że nie widzą. Jesteśmy bardzo silni. Nie płaczemy -palimy. Trzymają nas popularne, marlboro i sobieskie. Nie możemy płakać, bo jeśli jedno się rozpłacze, to pozostali też. A mamie nie wolno pokazać łez. Mama pali po prostu w łóżku. I strzepuje popiół do pudełeczka, które kazała sobie kupić: takiego pięknego, zamykanego na klamerkę, pudełeczka na biżuterię. Na stoliku obok łóżka stoi szpitalny talerz z marchewką, puree z ziemniaków i kawałkiem indyka w sosie. I są ciastka. I gazety. I program telewizyjny. Dzień później oczy mamy są zasnute mgłą. Ciśnienia już prawie nie ma, ale serce bije. Mocno i równo. - Dziwne, ale ona wciąż żyje - mówi pielęgniarka. - To tylko serce ją trzyma... Widzi nas chyba jednak. Ruchem dłoni domaga się, by jej powiedzieć, co dziś w programie. Zaglądam do gazety i mówię, że jest dokument o francuskim komiku. Mama z wysiłkiem kiwa głową, że może być. W ogóle nie patrzy w telewizor ustawiony na parapecie. A na ekranie komik skacze, robi miny i wygłupia się. Oczy mamy zasnu-wa coś dziwnego. Jakby pajęczyna. Patrzy, ale już nie na nas; gdzieś przed siebie. Robi się coraz później. Wyłączamy komika. Cisza. Przychodzi pielęgniarka: -Wasza mama nie wie. Oni nigdy nie wiedzą - mówi. - Gdy zacznie patrzeć w jeden punkt, to może być dla was znak. Więc siedzimy z Małgośką sztywno, wbite w krzesła, i obserwujemy mamę: Patrzy?! Nie patrzy. Patrzy! Nie, jednak nie patrzy... Oczy mamy są całkiem białe. Oddycha z wielkim trudem. Wciąż rozpina górne guziki piżamy. Już nic nie mówi, pokazuje tylko na gardło. 27 W sobotę 3 stycznia, późną nocą, na kardiomonitorze: siedem- и dziesiąt pięć. I tak przez parę następnych godzin. Może siedemdzie- siat trzy Po południu, w niedzielę, spada do pięćdziesięciu. Wtedy a* « wychodzę. Uciekam do domu. Po godzinie już wiem: nie żyje. я ют и Na jej pogrzebie puszczono znaną „piwniczną" piosenkę, któ- " rą bardzo lubiła: Ta nasza młodość. - Coraz mniej osób rozumie, o czym naprawdę śpiewa Halina ~ Wyrodek - powiedziała kiedyś. - „Ta nasza młodość, ten piękny czas, ta para skrzydeł zwinięta w nas..." Rok wcześniej mama została zaproszona na czat na portalu ga-zeta.pl. Znalazłam zapis tej rozmowy. Oto fragment: ► kaczka: Ono, Poczwarka, Anioły to książki ponure, smutne, choć paradoksalnie z przesłaniem optymistycznym. Czy tak Pani widzi świat? Dorota Terakowska: Mniej więcej tak. Nigdy nie był lepszy. Trzeba nauczyć się żyć w takim, jaki jest, i dostrzegać światło tam, gdzie jest to możliwe. Życie dostajemy tylko jedno i nie wolno go zmarnować na narzekanie na świat. sandraardnas: Budzi się Pani i dowiaduje, że rozpoczęły się ostatnie godziny w Pani życiu, ale ma Pani jeszcze możliwość wybrać i wykonać jedną czynność. Co Pani wybierze: a) wypalenie papierosa, b) skok na bungee, c) naprawienie jakiegoś błędu? Dorota Terakowska: Wypalę sobie papierosa. 4 Co też zrobiła. 1 іщіщц' fM Ид fWĄ Terakowscjf Nazwisko „Terakowska(i)" występuje w Polsce niezbyt często. W krakowskiej książce telefonicznej były zawsze tylko dwie pozycje: „Dorota Terakowska" i, Janusz Terakowski", jej kuzyn. Kiedyś mama wspominała o jakiejś dalszej rodzinie w Gnieźnie, ale nie utrzymywała z nią żadnych kontaktów. Pozostała jeszcze moja ciotka Teresa Terakowska, wdowa po Januszu, i ich syn Kuba. Z Teresą rzadko się widywały, najczęściej przy okazji premier czy wernisaży. Czasem, gdy nie zapomniały, składały sobie życzenia świąteczne i obietnice spotkania, których nie spełniały. Dziadek mamy, Franciszek Salezy, był rodowitym krakowianinem, babcia, Joanna Fritz, pochodziła z Wiednia. O wcześniejszych przodkach nic nie wiadomo. Przynajmniej mnie. Nie przypominam sobie, by mama choć raz powiedziała coś w rodzaju: „A mój pradziadek to...". Słyszałam jedynie, że wszyscyTerakowscy z linii męskiej zajmowali się introligatorstwem. Na swojej stronie internetowej mama określała Terakowskich jako f § typową mieszczańską rodzinę, mieszkającą przez długie lata przy ulicy Gołębiej, obok Rynku. Dziadek Franciszek Salezy Terakowski, blisko związany z Kościołem, zaprzyjaźniony był z księdzem doktorem Ferdynandem Machayem, archiprezbiterem Bazyliki Mariackiej. Jeszcze za życia postawił rodzinny grobowiec na Rakowicach. Miał małą drukarnię i introligatornię -drukował i oprawiał księgi kościelne. Miał trzy żony, bo wdowiał. 3 0 Pierwszą żonę, a moją babcię, Joannę Fritz, wziął sobie z Wiednia. Jego trzecia żona, mimo upływu czasu, jeszcze po wojnie chodziła w najlepsze w długich sukniach z okropnym malutkim ratlerkiem na rękach. Moi rodzice to Anna i Marian. Ojciec prowadził wytwórnię wyrobów ze srebra i kości słoniowej przy ulicy Grodzkiej. Mama urodziła się we wsi Sanka pod Krakowem, więc jej ślub z tatą to był dla dziadków czysty mezalians. ** Pradziadek Franciszek Salezy i jego trzy żony Pradziadek podobno nosił długie, sarmackie wąsy, które podczas jedzenia moczył w zupie, czym doprowadzał dzieci i wnuczki niemal do szaleństwa. Golił głowę na łyso, gdyż wstydził się rudych włosów, a dzieciom kazał całować się w rękę. Jego pierwsza żona, Joanna, umarła na zapalenie płuc. Druga, Maria z Kurkiewi-czów Stamfestowa, którą poznał jako wdowę, umarła w 1920 roku, również na płuca. Trzecią żonę, Zofię, sierotę, Franciszek wziął z klasztoru. Po śmierci pierwszej żony miał dziecko ze służącą, córkę Lusię. Kiedy Zofia zmarła, Lusia zamieszkała z Franciszkiem w jego mieszkaniu przy ulicy Gołębiej. Przepisał na nią to mieszkanie, introligatornię i sporą działkę pod Krakowem. W rodzinie plotkowano, że Lusia biła go młotkiem po głowie i dręczyła psychicznie, by szybciej zmarł. Widziałam ją tylko raz, właśnie w owym mieszkaniu na Gołębiej, tuż przed jej śmiercią. Wtedy pierwszy raz odezwała się do nas, chciała, by pochować ją w rodzinnym grobowcu Terakowskich na cmentarzu Rakowickim, ale moja mama stanowczo się sprzeciwiła. Z pierwszą żoną Joanną Franciszek Salezy Terakowski miał dwóch synów: Mariana i Józefa. Synem Józefa był Janusz Terakowski, mąż Teresy. Bardzo zasadniczy i rygorystyczny w wychowywaniu dzieci i wnuków, Franciszek stale powtarzał: „Najważniejsze w życiu to trzymać się prosto", i wymuszał to w sposób dość 31 w ■ S ■ okrumy - w oparcie krzesła wbijał wielki gwóźdź. Któregoś dnia na krześle usiadł jego syn Marian, słusznej postury, liczący 198 centymetrów wzrostu. Od tej pory przez całe życie mój dziadek Marian chodził wyprostowany jak struna. Zgarbić się już nie potrafił. e ł- |f Przez pewien czas do moich córek mówiłam: „Nie garbcie Z się". Takie niegarbienie się przechodzi potem do psychiki, ma swoją cenę. To już lepiej się garbić, skoro się musi. - Podstawową lekturą pradziadka Franciszka były Żywoty świę-Z tych, które namiętnie czytał, często na głos. Mama wspominała: ы o )5 Straszliwe opisy tortur, jakie święci przechodzili za życia. Palono ich, odrąbywano członki, ćwiartowano. Zaglądałam do tej książki i bałam się spać. Do piętnastego roku życia potwornie bałam się ciemności, miewałam straszne sny. Ale chciałam być świętą. Gdy się z tego wyzwoliłam, to poleciałam w drugą stronę: chyba w ogóle nie mam instynktu samoobronnego. ' Niezwykle religijny i „prosto się trzymający" Franciszek Salezy Terakowski wydaje się postacią dość ponurą. Marian Piotr Terakowski, mój dziadek, urodził się 16 lipca 1900 roku w Krakowie, Anna Chodacka zaś, jego druga ukochana żona, a moja babcia, 5 lipca tego samego roku. Pierwsza żona dziadka, Kazimiera Agata z Tatarów, nazywana w rodzinie ze względu na wzrost „żyrafą", była starsza od niego o dziesięć lat. Weszła w związek jako dziewica i tak też z niego wyszła. Małżeństwo trwało trzy miesiące. Kazimiera wyprowadziła się i znikła. Marian mieszkał jakiś czas w kawalerce przy ulicy Czapskich. Czym się wtedy zajmował? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, że 32 w sierpniu 1920 roku pojechał do Piotrkowa i wstąpił na ochotnika do ułanów, gdzie służył kilka miesięcy. Tak przynajmniej wynika z zaświadczenia: 35 Zaświadczam niniejszym, iż Terakowski Marjan, rocznik 1900, syn Franciszka i Joanny, zamieszkały w Piotrkowie, dnia 10 sierpnia 1920 wstąpił do Wojska Polskiego jako ochotnik i służył w 6. Pułku Ułanów do dnia 6 grudnia 1920 roku, tj. do czasu bezterminowego urlopowania. Zaświadczenie niniejsze wydaje się celem uzyskania odznaki ochotniczej. Piotrków, dnia 23 września 1921 roku. Pułkownik i Komendant PKU [Powiatowej Komendy Uzupełnień]. "" Pewnego dnia, prawdopodobnie w 1931 roku, mój dziadek Marian siedział na Plantach, bo jako człowiek zamożny wykupił krzesło od „plantowego", mimo że były i bezpłatne ławki. (Marianowi nie wystarczało posiadanie majątku. Uważał też, że jego rodzina legitymuje się herbem Halka, ale taki herb nie istnieje). Plantami, spacerkiem, szła Anna Chodacka, szczupła, drobna, piękna wieśniaczka o wyglądzie arystokratki, która przyjechała do Krakowa na służbę. Być może była to miłość od pierwszego wejrzenia. Franciszek Salezy uznał małżeństwo syna za mezalians, wyrzekł się go i postanowił go spłacić. Przeszukując mieszkanie mojej mamy w nadziei znalezienia czegokolwiek, co by mi pomogło ustalić pewne fakty z życia rodziny, znalazłam pożółkły papierek w kratkę, na którym napisano na maszynie: )5 Niniejszym potwierdzam odbiór sumy złotych 4000 od moich Rodziców, a to celem usamodzielnienia się, przy czem równocześnie zaznaczam, iż nie mam pretensji materialnych za życia moich rodziców tychże, to jest Franciszka i ZofjiTerakowskich - podpisano: Marian Terakowski. Kraków dnia 14 lipca 1931 roku. * 33 Od lewej: prababcia Joanna, pradziadek Franciszek Salezy, praprababcia Józefa z Płaszyńskich-Terakowska oraz dzieci: starszy Marian i młodszy Józef, Kraków 1902 Franciszek Salezy' Mój pradziadek Franciszek Salezy Terakowski, ok. 1910 ■ Bracia Marian i Józef Terakowscy, początek XX wieku ■•'■■ ?- ■ ни Zofia ze Stanisławskich Terakowska, trzecia żona Franciszka Salezego, 1946 ■ $.■;■%..;:■ Moja babcia Anna z Chodackich Terakowska, lata trzydzieste Podpisali się także świadkowie: Franciszek Terakowski, Zofia i Maria Klimczak. Pod spodem widnieje napisana odręcznie notka: „Zaznaczono poprawkę na 4000 (cztery tysiące) złotych", i tu podpisany jest notariusz. Suma przekazana Marianowi „celem usamodzielnienia się" miała pierwotnie wynosić pięć tysięcy, ale została pomniejszona o tysiąc niebieskim atramentem. Dziadkowie Anna i Marian Zamieszkali razem w kamienicy przy ulicy Starowiślnej 8, w mieszkaniu na drugim piętrze, tym, w którym wychowała się potem moja mama, a później ja. Jakiś czas żyli „na kocią łapę". Aby Marian mógł rozwieść się z Kazimierą, musiał ją odszukać. Na szczęście, dzięki ogłoszeniom sądowym, Kazimiera się odnalazła i 28 grudnia 1943 roku Krakowski Diecezjalny Konsystorz Prawosławny wydał Marianowi świadectwo, iż )f Sąd Duchowny Konsystorza wyrokiem swoim z dnia 22 grudnia 1943 roku na zasadzie danych dowodowych i na zasadzie art. 74 Dekretu Prezydenta Rzeczypospolitej z dn. 18 XI1938 roku i art. 59 Statusu Wewnętrznego Polskiego Autokefal. Kościoła Prawosławnego, Postanowień św. Synodu z 1 XII 1925 roku i z 27 ІП 1926 roku oraz art. 178, 184 i 185 Ut. J" Statusu Kons. Diecez. postanowił: pierwszy związek małżeński Mariana Piotra Terakowskiego, syna Franciszka i Joanny, wyznania prawosławnego, i Kazimiery Agaty z Tatarów Terakow-skiej, córki Józefa i Katarzyny, wyznania rzymskokatolickiego, zawarty w dniu 5 sierpnia 1923 roku w rzymskokatolickim kościele św. Józefa w Krakowie, rozwiązać poprzez rozwód z powodu niezgodności charakterów i faktycznego ustania związku małżeńskiego od 1928 roku. Wyrok ten został zatwierdzony przez J.E. Paladiusza, Ks. Arcybiskupa Krakowskiego i Łemkowskiego dnia 27 grudnia 1943 roku i uprawomocnił się w dniu 27 grudnia 1943 roku. Świadectwo niniejsze wydaje się p. Piotrowi Marianowi Tera-kowskiemu dla przedstawienia w urzędzie parafialnym przy zawarciu związku małżeńskiego. Członek Konsystorza: Prot. (podpis nieczytelny), Sekretarz: (podpis nieczytelny), MP: Krakowski Duchowny Konsystorz Prawosławny. " Pod spodem widnieje zapis notariusza, który poświadcza dosłowną zgodność odpisu „z oryginałem mi okazanym i pobranie cc tytułem honorarium notariusza taksy kwotę trzy zł. Kraków, dnia szóstego stycznia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego". I pieczęć Zastępcy Ludwika Mleczki Notariusza w Krakowie wraz z błękitnym ręcznym podpisem zastępcy. Tak więc 23 stycznia 1944 roku Anna i Marian wzięli ślub w cerkwi. Anna była katoliczką, ale ustąpiła Marianowi, który, by móc się powtórnie ożenić, musiał zmienić wyznanie. Mieli dwie córki: Hanię, którą wzięli na wychowanie tuż po urodzeniu w 1937 roku, i Basię, czyli Dorotę, która urodziła się rok później. Hania była córką Władka Chodackiego, brata Anny. Formalnie adoptowali ją w 1951 roku. Anna, córka Ignacego Chodackiego i Cecylii Ochmańskiej, pochodziła z podkrakowskiej wsi Sanka i miała dziewięcioro rodzeństwa. Mimo że była najstarsza, wszystkich przeżyła: Stefa zmarła w latach pięćdziesiątych na serce, najmłodszy, Antek, nie wrócił z wojny, Julek zmarł tragicznie, gdy miał zaledwie rok (dziesięcioletni Władek wziął go na barana, Julek spadł do tyłu i pękł mu kręgosłup), Hela odeszła w wieku dziewiętnastu lat podczas poronie-44 nia; Wikta, Magda i Maria - poumierały we wczesnej młodości, w и S O Ы щ 9 rm o jedynie Władek i Maciej dożyli lat osiemdziesiątych. Moja babka Anna chyba nie utrzymywała kontaktów z braćmi, bo nie pamiętam, by kiedykolwiek ją odwiedzali. Nigdy też nie jeździła do Sanki. Marian przed wojną skończył Wyższe Studium Handlowe, prowadził wytwórnię wyrobów ze srebra i kości słoniowej. Wykształcenie Anny to cztery klasy szkoły powszechnej, ale w przeciwieństwie do męża odznaczała się wrodzoną inteligencją. Powodziło im się świetnie, Anna, poza prowadzeniem domu, zbierała obrazy i książki, które kochała. W wytwórni Mariana sekretarzowała niejaka Zosia: duża, tleniona blondyna, którą Anna, jej całkowite przeciwieństwo, nazywała „grubą Zośką". Sąsiadki z kamienicy przy Starowiślnej „życzliwie" szeptały babci, że Marian coraz później wraca do domu, że coraz więcej czasu spędza w pracy, więc na pewno ma romans... Tak więc pewnego dnia Anna wybrała się do wytwórni i przyłapała męża i Zośkę in flagranti na łóżku polowym, które Marian wstawił do biura. Anna zrobiła dziką awanturę, skonfiskowała łóżko, a Marian na klęczkach przysiągł, że z Zośką koniec. Ale spotykał się z nią nadal. Pewnego dnia Anna dowiedziała się, że Marian siedzi z Zośką w kawiarni. Ubrała córki, wzięła parasolkę (choć dzień był upalny) i poszła do owego lokalu. Wpadła jak furia, wypatrzyła męża z Zośką, ustawiła córki przy stoliku i powiedziała: „A teraz patrzcie, co ja z nią zrobię". I zaczęła okładać Zośkę parasolką. Wtedy Marian definitywnie zakończył swój romans. Moi dziadkowie, mimo że Marian miał skłonności do despotyzmu, uchodzili za dobre małżeństwo. Marian ubóstwiał żonę i... panicznie się jej bał. Wojnę przeżyli spokojnie, mimo że wytwórnię skonfiskowali Niemcy. Po wojnie, za pozostałe oszczędności, Marian otworzył niewielką cukiernię i sklepik. Prowadził je razem z żoną. Dorocie, mojej mamie, wcale się to nie podobało: 5f Nienawidzę małego, ciemnego sklepu przy ulicy Batorego. Na szyldzie napis: „Cukiernia. MarianT." To mój ojciec, potężny, gruby mężczyzna. Drobna brunetka za ladą. To moja matka. [...] Nieduża pulchna dwunastolatka. Sepleni. Nie wymawia „r".Toja. „Nie miejmy tego sklepu! Ja was błagam, nie miejcie! Wszystko, tylko nie sklep! Tato! Mamo! Czy nie możecie być kimś innym?! Dlaczego nie jesteście robotnikami?" " W 1950 roku, w ramach planowej likwidacji resztek prywatnej inicjatywy, Marian musiał „zgłosić o zaniechaniu prowadzenia przedsiębiorstwa handlowego branży spożywczej". Cukiernia została zabrana i zamożne dotąd małżeństwo Terakowskich straciło wszystko. Marian zaczął pracować w wybudowanej właśnie Nowej Hucie jako zaopatrzeniowiec, a Anna wzięła się do prania cudzych brudów: na tarze w balii. Stali się robotnikami, ale ta nagła zmiana również nie spodobała się ich córce: 5f Już nie jestem burżujką. Czy mam być dumna z tego, że moja mama pierze cudze brudy, czy mam się tego wstydzić? Nie wiem. W kuchni zawsze unoszą się mydlane opary. Moja mama zawsze stoi nad balią i trze, trze szorstką metalową tarką cudze brudy. W całej okolicy ma sławę praczki solidnej, czystej, uczciwej." Dziadka nie poznałam, zmarł na wylew krwi do mózgu miesiąc po moim urodzeniu, w marcu 1964 roku. w m I В *; a Sb s »= któr Мата, Kraków 1939 ział czwarty Basia, która wolała być Dorotą f f Zawsze szukałam przestrzeni, która do mnie pasuje, a nie chciałam się sama do niej dopasowywać. Mówiłam: macie mnie taką, jaka jestem, albo nie macie mnie wcale. * * Barbara RozaliaTerakowska przyszła na świat 30 sierpnia 1938 roku w Krakowie. Nie rozmawiałyśmy o jej dzieciństwie, ale w wywiadach powtarzała, że to właśnie wtedy nauczono ją akceptować siebie taką, jaka jest. •5 Nie mam żadnych kompleksów i czuję się wolna, dzięki czemu mogę sobie pozwolić na tolerancję nie tylko wobec siebie, ale też wobec świata i innych ludzi. Jestem człowiekiem szczę-śliwym, a to szczęście zawdzięczam rodzicom. 7 Nie wiem, dlaczego tak powiedziała, bo przecież - z wzajemnością - nie znosiła swojego ojca, którego uważała za hipokrytę i tyrana. Przynajmniej tak twierdziła. Na swojej stronie internetowej napisała: f f Moja mama była najciekawszą osobą w tej rodzinie i zawsze się pocieszam, że najwięcej mam z niej, bo w ogóle to się wy-rodziłam... ** Anna prowadziła dom. Marian lubił święty spokój, nie był zbyt wylewny ani rozmowny; najchętniej siedział w swoim pokoju i układał pasjanse. Autorytetem dla Doroty nie był. Nigdy nie słyszałam, by ktoś w rodzime Terakowskich zajmował się twórczością literacką. Jeśli w kimś tkwił talent, to w babci Annie. Może miała skryte marzenia literackie, ale nie mogła ich zrealizować? Na pewno była pasjonatką, kochała sztukę, i tę pasję, miłość życia, wewnętrzną młodość przekazała córce. Dla niej Dorotka była najważniejszą osobą w rodzinie. Wyręczała ją we wszystkich pracach domowych, być może po to, b