Moja mama o Dorocie łemkowskiej Katarzyna Т. Nowak czarownica Wydawnictwo Literackie Wierzę w taki raj jak u Borgesa, pełen bibliotek. Ale bardzo bym chciała, żeby ta biblioteka stała na jakiejś łące, blisko wody. Tak, bym co jakiś czas mogła wyjrzeć zza półek, pod nogami miała trawę, a na horyzoncie wodę. Bo gdyby rajem były same ściany pełne książek dookoła, byłoby to dla mnie zbyt ponure. Dorota Terakowska Wypowiedzi5? Doroty Terakowskiej pochodzą z jej ► e-maili Щ, z wywiadów, których udzieliła, z jej książek, w tym autobiograficznej Gumy do żucia. Pisząc rozdział o mamie „piwniczan-ce", korzystałam z książki Joanny Olczak-Ronikier Piwnica pod б Baranami, czyli koncert ambitnych samouków. „Porywaczk ma „Porywaczka małych plastikowych samolocików" Kiedyś mama właśnie tak zadedykowała mi jedną ze swoich książek: „Kaśce - porywaczce małych plastikowych samolocików"... Na pomysł porwania samolotu z Krakowa do Berlina naTem-pelhof wpadła grupka kilku moich kolegów licealistów, z których jeden - jak się potem okazało - współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa. Wszystko - pomysł, przygotowanie, realizacja - trwało niecały miesiąc. Pewnego dnia, pod koniec listopada 1980 roku, przyszli do mnie: Maciek (sąsiad z osiedla), który miał, tak jak ja, szesnaście lat, oraz Tomek, Paweł i Marek - po siedemnaście. Piąty, Rysiek, nie zjawił się wtedy, ale odegrał w tej historii, jak się później mieliśmy przekonać, główną rolę. Przyszli i powiedzieli: „Mamy pomysł. Spróbujemy porwać samolot. Samolot leci z Krakowa do Gdańska. Zmusimy pilota, by poleciał do Berlina. Pasażerowie tylko się ucieszą. A na miejscu od razu się poddamy i poprosimy o azyl". Mieli wszystko zaplanowane: poczynając od tego, jak kupić broń i przenieść ją przez bramkę, a w samolocie zająć różne miejsca. Ja miałam im tylko towarzyszyć. Nie bardzo wiedziałam, dlaczego właśnie mnie, jedyną dziewczynę, wybrali do tego wyczynu. Dopiero później zrozumiałam: chodziło o to, żeby afera z moim udziałem stała się pretekstem do wyrzucenia mojego taty, Maćka Szumowskiego, ze stanowiska redaktora naczelnego „Gazety Kra-8 kowskiej". Dorota Terakowska i Maciej Szumowski już wtedy byli znani na Zachodzie jako opozycyjni dziennikarze, więc dla kolegów „porywaczy" miałam stanowić gwarancję uzyskania azylu. Tak przynajmniej mi się wydawało. Kiedy wyskoczyli z tą propozycją, po prostu śmialiśmy się. Chyba od początku traktowaliśmy to jak wygłup. Chociaż trochę jednak wierzyliśmy, że może się uda. Wszyscy byliśmy z tak zwanych dobrych domów. Zdecydowaliśmy się szybko. Pieniądze na broń załatwił jeden z kolegów. A broń - pistolet - inny kolega, który miał odpowiednie dojścia. Bagaży mieliśmy nie brać, żeby nie budzić podejrzeń. No i oczywiście pełna konspiracja. O pomyśle wiedziała tylko dziewczyna Maćka. Nie udało się. Uznalimy, że pistolet to trochę za mało, by sterroryzować pilota, pasażerów i porwać samolot, dlatego Paweł na zajęciach praktyczno-technicznych w szkole zrobił granat atrapę. Kupili kastet. Pistolet mieliśmy odebrać w toalecie w kawiarni Warszawianka. Okazał się bronią mało przydatną, co najwyżej mógł urwać rękę osobie, która by go użyła. Ale był. I wyglądał. Granat atrapa też robił wrażenie. I tak 13 grudnia 1980 roku, w słoneczny dzień, zapakowaliśmy się do taksówki. W pięcioro. Rysiek w ostatniej chwili oznajmił, że zbyt się boi, by wziąć w tym udział. Pojechaliśmy na lotnisko i zgodnie z umową rozdzieliliśmy się. Tomek i ja usiedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy herbatę, ale Tomkowi tak trzęsły się ręce, że nie mógł podnieść szklanki do ust. Szczękał zębami. - Kaśka, przecież tu są sami tajniacy - powiedział. - Zwariowałeś? Niby dlaczego mieliby tu być? - wyśmiałam go wtedy. W tym samym czasie Maciek i reszta poszli do toalety, gdzie -jak się potem okazało - schowali niesprawny pistolet, atrapę granatu з « Л і-я::: У 0 є Е в и w >| І Є «,! в Я w І Е я N У в з Ł в & 10 і kastet. Nie rozmawiając ze sobą, zdecydowaliśmy, że żadnego porwania nie będzie, OK, polecimy, ale do Gdańska. W końcu mieliśmy już bilety! Weszliśmy do samolotu. Ja z Tomkiem, Maciek z Markiem i Pawłem. Usiedliśmy w różnych miejscach. Samolot był prawie pełny, ale jakoś dziwnie długo nie startował, choć minęła już godzina odlotu. Nagle przy wejściu pojawili się tajniacy. Weszli szybko i od razu podeszli do nas. Kazali nam przejść na tył samolotu. Potem zaprowadzili do poczekalni lotniska. Chłopaków, bladych jak ściana, zakuli w kajdanki. Prowadzili nas przez halę lotniska w szpalerze ludzi, którzy krzyczeli: „Mordercy! Terroryści" - nie wiem do dziś, na nas czy na milicję i taj-niaków, których rzeczywiście na lotnisku było chyba więcej niż pasażerów. Załadowali nas do „suki" i zawieźli na komisariat milicji w Balicach. Przez moment Tomek i ja siedzieliśmy w jednym pokoju, przy nas milicjanci. Tomek zaczął się śmiać. Odwrócił się do milicjanta i powiedział: - Mam do pana prośbę. - Czego? - spytał milicjant. - Czy mógłby pan nie mówić moim rodzicom, że palę papierosy? Bo mama się zdenerwuje. Wtedy nas rozdzielili. Zostałam sama. Po około półgodzinie pojawiło się kilku esbeków. Dostałam herbatę i marlboro. Włączyli magnetofon. Przesłuchanie trwało do rana. Pytano mnie głównie o rodziców: czy o mnie dbają, czy mamusia jest bardzo zajęta, czy się mną opiekuje, czy chciałam porwać samolot, bo mamusia nie ma dla mnie czasu... Odpowiadałam: „Nie, to nieprawda". Ale na taśmie, którą potem wielokrotnie puszczano w Komitecie Centralnym PZPR, było tylko słowo „prawda". Był też list napisany rzekomo przeze mnie, w którym tłumaczyłam, że zamierzałam porwać samolot, bo moja mama poświęca się karierze dziennikarskiej w „antyrządowej" gazecie (czyli działalności wywrotowej) i nie ma dla mnie czasu. W torbie miałam pamiętnik, łatwo było skopiować mój charakter pisma. O świcie mnie i Maćka przewieziono do Milicyjnej Izby Dziecka, pozostałych do aresztu. W Izbie, jako „niebezpieczna", miałam przy sobie non stop milicjantkę. Chodziła ze mną nawet do toalety. Była tam też pani psycholog, ale pytała tylko o jedno: - Powiedz mi, dziecko, dlaczego ty i czterech chłopców??? Dostałam wysokiej gorączki, myślałam o zbliżających się świętach, chciałam wrócić do domu. Milicjantka była miła, przyniosła mi jakieś gazety, chyba nawet wezwano lekarza. Mnie i Maćka, jako nieletnich, wypuszczono po paru dniach. Wyszliśmy tylko dlatego, że wysoko postawiony funkcjonariusz z Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej sympatyzował z „Solidarnością". Marka, Pawła i Tomka trzymano miesiąc. Tydzień później doszło do kolejnej próby porwania samolotu. Porucznikowi trzęsły się ręce, gdy przyjechał do moich rodziców. Bał się, że to znowu my. Ale tym razem to jacyś inni młodzi ludzie w Polsce doszli do wniosku, że im może się uda... Maciej Szumowski, mój ojczym i życiowy partner mamy, naczelny najodważniejszej w tym czasie gazety w Polsce, 14 grudnia 1980 roku musiał zamieścić na pierwszej stronie artykuł o „terrorystach" na lotnisku w Balicach. W innych gazetach, również na pierwszych stronach, pisano, że na krakowskim lotnisku próba porwania samolotu została udaremniona dzięki zmasowanej akcji SB i milicji. Wyrzucono mnie ze szkoły, dostałam tak zwany wilczy Met w całym Krakowie. Nie wiedziałam wówczas nic o prowokacji SB ani o przeszłości i działalności kolegi Ryśka, który wycofał się tuż przed akcją i który - jak się okazało - podsunął pomysł porwania moim kolegom. Po tej historii spotykaliśmy się przez jakiś czas. Ale po ulicach zawsze chodził za nami pijany, zataczający się facet. Robiono nam zdjęcia. W punkowym klubie Pod Ręką zespół napisał i śpiewał я piosenkę... o mnie. Mama bała się wypuszczać mnie z domu, zwłaszcza kiedy wyszło na jaw, że dowody przeciwko mnie zostały sfałszowane. Nie miałam pojęcia o polityce. S -o л і МИ w O mm O i э Nieprzypadkowo umieściłam tę historię na początku. Pokazu je ona bowiem, że - przez pewien czas, długi czas - nie potrafiły- в śmy ze sobą rozmawiać. O historię z samolotem pytano ją wiele razy i nigdy, w żadnym wywiadzie, w żadnej rozmowie, nie wspomniała o niej słowem. Nie pamiętam, co mi wtedy powiedziała. Zrobiła wszystko, by nic złego mi się nie stało, nic poza wyrzuceniem ze szkoły. Chciała wie- e rzyć, że to była „tylko prowokacja", nie dopuszczała do siebie myśli, że może w grę wchodziły inne, moje własne, powody, choć z pewnością odebrała ten wybryk jako mój atak na nią. Ja natomiast nic o prowokacji nie wiedziałam, ale na pewno nie chodziło mi tylko o to, by „na złość mamie odmrozić sobie uszy". Chociaż...? Nie potrafię tego wyjaśnić, jeszcze nie. Szukałyśmy siebie chaotycznie - krzykiem, wrzaskiem, wybrykami, niekiedy naiwnie, na pewno nieudolnie - wzajemnie siebie krzywdząc. Jedna o drugiej myślała: „Nie kocha mnie, nie akceptuje, brak jej wrażliwości". js; u Я їй © II: ; „Tajemnicza notatka" W wydanej w PRL w podziemiu książeczce pod tytułem 13 miesięcy i 13 dni „Gazety Krakowskiej" 1980-1981 próba porwania samolotu opisana jest jako prowokacja SB - i tak zapewne 12 było. Oto fragment: f j 14 grudnia 1980 roku na pierwszej stronie „Gazety Krakowskiej" ukazuje się tajemnicza notatka: „W Porcie Lotniczym Kraków Balice nie doszło do uprowadzenia polskiego samolotu". W informacji jest mowa o tym, że piątka szesnastolatków - licealistów - próbowała porwać samolot relacji Kraków-Gdańsk i skierować go do Berlina Zachodniego. W analogicznej informacji w „Dzienniku Polskim" AdamTeneta surowo napomina rodziców tych dzieci, inteligentów znanych w Krakowie. Podobny ton przyjmuje ogólnopolska relacja w DTV realizowana przez Arkadiusza Pilarza. Wszędzie pojawia się uzupełnienie, że młodzi porywacze dysponowali granatem o sile rażenia 200 metrów. Pod inicjałami szesnastoletniej Katarzyny N. kryje się córka Doroty Terakowskiej, pasierbica Macieja Szumowskiego. Przez miasto coraz głośniej, na różne sposoby, przetacza się słowo „prowokacja", z nazwiskiem płk. Gołębiowskiego, szefa krakowskiej SB. Jak wyglądały fakty? Piątka uczniów naprowadzona została na pomysł porwania samolotu przez 18-letniego, młodocianego agenta, R.A. Mając 16 lat, chłopiec ten ukradł samochód, a po nieudanej przejażdżce dachował. Od tego czasu - w zamian za zatuszowanie sprawy - zaczął współpracować z SB. To właśnie R.A. podpowiedział licealistom ideę porwania samolotu. On też wziął na siebie zdobycie „broni". Traktując pomysł jako rodzaj niewykonalnej zabawy, każdy z nieletnich miał ambicję wytrwać w niej jak najdłużej, czekając, kto pierwszy rzuci hasło do wycofania się. Prowokatorom to wystarczyło. W misternym łańcuszku prowokacji zabrakło jednak paru ogniw. R.A. udał się z licealistami na lotnisko i oświadczył w ostatniej chwili, że się wycofuje. Później przyzna się kolegom, że do tej „akcji" zmusił go człowiek, którego nazwiska nigdy nie ujawni, bo się go boi: „On mógłby mnie zabić". [...] Autorzy prowokacji nie przewidzieli jednak, iż w tym momencie licealiści, traktujący całą sprawę jako grę - kto dłużej wytrzyma - wyrzucą „broń" i natychmiast wykonają to, co zamierzali. Siądą do samolotu, by przelecieć się do Gdańska. Ale rozpędzona machina SB działa. Nie ma co czekać na próbę porwania, bo jej nie będzie.Trzeba więc zwinąć niedoszłych sprawców i upozorować czyn przestępczy. Specjalnie wezwano oddział saperów, aby rozbroił „granat". W 10 godzin po złapaniu „przestępców" odbyła się huczna konferencja prasowa, tylko że nikt nie chciał jej prowadzić. Odmawia tego prokurator Z. Kubicki, oświadczając, że nie ma żadnych dowodów. Odmawia też Wydział Kryminalny KW MO, także twierdząc, iż nie można robić konferencji prasowej, gdy jeszcze nawet nie poznano szczegółów sprawy. Tylko szef komisariatu MO w Balicach ppor. T. oświadcza, co następuje: 1. Miała miejsce próba porwania samolotu. 2. Próbę uniemożliwiły siły MO i SB. 3. Młodzi porywacze dysponowali granatem o sile rażenia 200 metrów. Dziennikarzom puszcza się też kasetę z zeznaniami jedynej dziewczyny, 16-letniej Katarzyny N., zaczynającą się od słów: „Katarzyna Terakowska". Kaseta z przesłuchaniem zawiera też zdanie, że dziewczyna porywała samolot, bo czuła się samotna, ponieważ mamusia robi karierę. Potem ta rzekomo poufna kaseta z przesłuchań zostanie dziwnym trafem przegrana w wielu egzemplarzach, a następnie kolportowana wśród działaczy partyjnych i solidarnościowych - w wielkich zakładach pracy - i „zaprzyjaźnionych" z redakcją osób. Dopiero wtedy dostaje sprawę prokurator. O dziwo, okazało się potem, że nawet Wydział Kryminalny KW MO był pełen niesmaku z powodu nieudolności prowokacji i zamiast zatrzeć, skrzętnie zgromadził wszelkie dowody. W krótkim czasie prokurator stwierdził, co następuje: 1. Nie było i nie miało być próby porwania samolotu, w związku z tym nie mogła ona być udaremniona przez MO i SB, bowiem młodzi uczniowie, prowokowani przez starszego kolegę, natychmiast zrezygnowali sami z cudzego pomysłu. 2. Nie było granatu o sile rażenia 200 metrów, była tylko szkolna atrapa [...]. Prokurator sprawę umorzył. [...] Kaseta była zmanipulowana, chodziło w niej głównie o wmieszanie w sprawę nazwiska Doroty Terakowskiej. [...] jeszcze tego samego dnia M. Szumowski złożył na ręce Krystyna Dąbrowy, I sekretarza KK, rezygnację z funkcji naczelnego „Gazety Krakowskiej". Czuł się odpowiedzialny za wychowanie Kasi. Nie wiedział nic o charakterze prowokacji - nie znał szczegółów. " Rezygnacji tej nie przyjęto, ponieważ robotnicy z Huty im. Lenina zagrozili masowym strajkiem. Wiosną 2005 roku napisałam do Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie, prosząc o możliwość wglądu w teczki esbeckie moich rodziców. Z ogromnym zdumieniem dowiedziałam się, że w IPN teczek nie ma, potem, że „dotąd ich nie znaleziono". Prawdopodobnie zostały zniszczone. Zwróciłam się więc do IPN wWar-szawie - nadal czekam na odpowiedź. „Kaśce, żeby sobie pofrunęła" Ta niepokorna, niesamowicie trudna i najważniejsza dla mnie osoba, moja mama, z jednej strony próbowała uczyć mnie samodzielności na swój własny sposób - gdy byłam nastolatką, potrafiła 15 głośno, przy ludziach, powiedzieć mi, że mam brudną szyję (pew-^e i miałam) lub że do niczego się nie nadaję, a z drugiej, chroniła mnie, jak mogła, choć nie okazywała tego wprost. To ona, wierząc, że mam talent do pisania, uczyła mnie dziennikarstwa, mozolnie poprawiała moje teksty, krzycząc:, Jak mogłaś coś t9k fatalnego napisać?!", „To zdanie to masło maślane!", „MYŚL! przecież umiesz!!!". Irytowałam się, ona też, ale dzięki temu naresz-cje pewnego dnia usłyszałam: „Nauczyłaś się. Piszesz dobrze". Pamiętam, jak drażniły mnie jej częste telefony do mnie i ten :ej rozkazujący ton. Teraz chciałabym usłyszeć od niej przez telefon: „Pisz lepiej! Bo umiesz".Ta książka jest moim pierwszym pi-g^rskim zadaniem bez możliwości spytania mamy, co o tym myśli. jjez koła ratunkowego w postaci jej opinii. Bez poczucia bezpieczeństwa. Przypominam sobie, jak Baja (tak nazywaliśmy w rodzinie matkę jyiaćka Szumowskiego), próbując nauczyć mnie pływać, zepchnęła mnie z materaca na głęboką wodę, mówiąc: - No pływaj, pływaj! Dziko przerażona... popłynęłam.Tylko że Baja była obok. Przez ostatnie lata próbowałam odkryć, jak to się stało, że ma-pia, w młodości szalona imprezowiczka, później politycznie zaangażowana dziennikarka, nagle, w dojrzałym wieku, zaczęła pisać tajcie książki, jak Tam, gdzie spadają Anioły, Ono czy Poczwarka. gdybym kupiła te książki i nie znała ich autora, nigdy bym nie pomyślała, że napisała je moja matka. Do dziś mam wrażenie, że ^ciąż na nowo ją poznaję. W reportażu telewizyjnym z 1993 roku, trafnie zatytułowanym pwie Doroty, mama mówiła, że tkwią w niej dwie osoby: pierwsza pilnie śledzi wszystkie newsy prasowe, słucha wiadomości, czyta gazety, pisze ostre felietony. Druga przebywa w zupełnie innej rzeczywistości, jakby po drugiej stronie lustra, gdzie wszystko jest możliwe i gdzie rządzą prawa magii. I te dwie Doroty - pierwsza, analizująca chłodno i krytycznie rzeczywistość publicystka, i druga, która wierzy w magiczne moce, sny i przeczucia, słyszy, jak łabędzie skrzydła śpiewają, a w życiu kieruje się nie rozumem, lecz intuicją - były w niej obecne obok siebie. Przez wiele lat mama - przynajmniej na pozór - lepiej od śpiewu łabędzich skrzydeł słyszała własny głos. Apodyktyczna, władcza, agresywna, uparta do niemożliwości, w ciągłym biegu. Nie czuła się dobrze w rodzinnym domu, więc z niego uciekała. Nie pasowała do żadnej szkoły, w każdej było jej za ciasno. Nie wiedziała, jakie studia wybrać. Szukała siebie w szaleńczym stylu życia cyganerii krakowskiej, w Piwnicy pod Baranami, w klubach jazzowych, kabaretach. Wszędzie musiała być pierwsza, jeśli nie najlepsza, to najgorsza. Byleby inna. Próbowała odnaleźć siebie nawet w partii. I w macierzyństwie, które przyszło zbyt wcześnie i od którego też uciekła. I w gazetach, w których koledzy, z powodu jej nieznośnego charakteru, nazywali ją „ta straszna Terakowska". Nawet w domu, który stworzyła, bywała straszna. Obie Doroty od dziecka zgadzały się w jednym: chciały pisać. Łamać konwenanse, burzyć struktury, żyć mocno i z pasją. Aż wreszcie, już po czterdziestce, mama przestała uciekać, powoli odnajdywała to, co zgubiła w szaleńczym biegu. Skryta, nie znosząca czułostkowości, zamknięta w sobie, choć otwarta na innych, odkrywała się coraz bardziej w książkach. Gdybym na co dzień wyrzucała z siebie to wszystko, co we mnie tkwi, nie miałabym już o czym pisać. Ale mam poczucie, że owo nieokreślone „coś" w pewnej chwili zgubiłam, rozmieniłam na drobne, swoim życiem sama temu czemuś zaprzeczałam i musiałam je dopiero odnaleźć w sobie na nowo. Znalazłam dopiero po czterdziestce i wtedy napisałam pierwszą powieść. * 17 'Є je HM w O g Te książki wywoływały szok wśród znajomych, bowiem nie pa- sowały do autorki. Kiedy koleżanka mamy i recenzentka jej twórczości Alicja Baluchowa, niedługo przed śmiercią mamy, powiedziała jej, że jest taka jak bohaterowie jej książek, mama bardzo się o g ucieszyła: m - Naprawdę??? * Najpierw przeczytałam Tam, gdzie spadają Anioły (wręczyła > 1 u Pt mi tę książkę z dedykacją: „Kaśce, żeby sobie pofrunęła") i doznałam wstrząsu. Bo nagle okazało się, że ta apodyktyczna, hiper-energiczna i hiperzajęta osoba, która przemyka obok jak huragan, tak naprawdę słucha, widzi i rozumie innych. I jest wewnątrz tak MW wrażliwa i czuła, jak chropowata na zewnątrz. Znikła złość i bariera, która dzieliła nas przez tyle lat. Skończyło się czekanie: która pierwsza wyciągnie rękę. I tak zaczęłyśmy poznawać siebie... Ja znalazłam w jej książkach to, czego szukałam. Ona znalazła to, л со zgubiła. iii Teraz, gdy odeszła, odczytuję te książki inaczej. Już wiem, dla- У czego tak starannie zamykała się na wiele godzin w „pokoju kom-В i* puterowym", w którym pisała, i spowita dymem papierosowym, z orzeszkami w zasięgu ręki, izolowała się od nas, nawet od taty * Maćka, który w pewnym wywiadzie wyznał rozbrajająco, że cier- n piał wtedy na chorobę sierocą. Tam odnajdywała się wśród nie za- » wsze przyjemnych wspomnień, dręczących ją lęków i obsesji, nie spełnionych marzeń, nadziei i przenosiła je na kartki papieru. Po czym, niejako „oczyszczona", wychodziła z impetem z pokoju i jak " gdyby nigdy nic mówiła: -To co, Maciuś? Może brokuły na kolację? - mimo że docho- dziła druga w nocy. - Brokuły? Czemu nie? Ale najpierw zerknę, co tam napisałaś . - mówił. 18 - Nie ma mowy - odpowiadała stanowczo. A tata Maciek nie ośmielił się, bez mamy zgody, otworzyć komputera. Zajrzał tam tylko raz, po jej śmierci, ale nawet wtedy, nieporadnie stukając w klawiaturę, powiedział do mnie: - Nie mogę. Czuję się jak złodziej. Zrób to ty, tobie to będzie potrzebne. Zrobiłam to więc i... poczułam się głupio, przeglądając e-maile i znajdując dziwny plik zatytułowany „Wierszyki-poradniki". Nie miałam pojęcia, że pisała takie rzeczy. Zbierała wszystkie listy od i do czytelników, zachowywała w osobnych folderach korespondencję ze znajomymi, ale gdy na skutek awarii komputera utraciła część danych, nie odzyskała wszystkiego. Biografowie opierają się na starych listach, pamiętnikach... Ja nie mogę skorzystać z podobnych źródeł, bo mama niczego takiego nie zostawiła, a jeśli miała, to zniszczyła. Nie rozmawiałyśmy też o przeszłości, o jej dzieciństwie, o przodkach... Żyłyśmy dniem dzisiejszym i przyszłością. Pisząc zatem tę książkę, opieram się na wywiadach, których udzieliła, na zachowanych e-mailach, na rozmowach z ludźmi, którzy ją znali, i na swojej pamięci. Niektóre daty mogą się nie zgadzać, a fakty zacierać, bo piszę o nich tak, jak je zapamiętałam, a przecież pamięć bywa zawodna. Zapamiętałam słowa Maćka: „Nie rób w tej książce żadnych uników". Postaram się. От W sierpniu 2003 roku w Gutach Rożyńskich na Mazurach, gdzie od wielu lat spędzaliśmy wakacje w naszym letnim domu, umarł na raka ukochany przez całą rodzinę pies Mrówa. Tam też został pochowany. Mama dzwoniła do mnie, płakała. I właśnie w sierpniu zaczęła się skarżyć, że boli ją żołądek. Mówiła: - Mam grypę żołądkową. We wrześniu, już po powrocie do Krakowa i badaniach, powiedziała, że będzie konieczny „drobny zabieg kosmetyczny". - No wiesz, to się przydarza dziewięćdziesięciu procentom kobiet, nic takiego - machnęła ręką. Ale jak przyszłam do niej do szpitala, była załamana. Powiedziała, że to nieprawda, że to rak i że umrze. Znając jej tendencję do panikowania i martwienia się „na zapas", pocieszałam ją: - Mamo, jesteś przygnębiona, to normalne. Nigdy nie byłaś w szpitalu! A jednak pielęgniarka na korytarzu powiedziała do mnie: „Zastanawiamy się nad chemią". Nie mogłam zrozumieć słowa „chemia". Jakbym usłyszała je po raz pierwszy w życiu. Okazało się, że „drobny zabieg" nic nie dał. Potem zadzwoniła, ożywiona, z onkologii: -Wyjdę z tego! Gdy bywała w domu, w przerwach między pobytami w szpitalu, zasiadała przy komputerze. Odpisywała na liczne e-maile od fanów i znajomych. Pisała do Jacka Dukają: ► Dziś wróciłam z pierwszej chemii, trzydzieści godzin pod kroplówką. Przede wszystkim wróciłam z tej PIERWSZEJ chemii -przede mną sześć podobnych - co trzy tygodnie jedna. I zdziwiłam się. Za tą bramą jest normalne życie. Ja MUSZĘ to polubić. Podobno jestem bardzo dzielna. -Ą Jeszcze dwie „chemie". Po każdej czuła się gorzej. ► Depresja na razie się trzyma. Jakoś lepiej niż ja. Mocna jest. Może nie BARDZO, ale jest. W efekcie do komputera podchodzę rzadko. Ta depresja, jak się okazuje, nie była bez powodu. Jutro idę do szpitala, na operację, podobno rutynową. Ale... Ale... Nigdy w życiu nie byłam w szpitalu, poza rutynowym rodzeniem dzieci. Spakowałam dwie torby, jak na Syberię. Wyniki przede mną, raczej złe. Ale zobaczymy, jakie mam szanse na walkę. Wiesz, statystyka jest, jaka jest, nikogo nie omija. Nikt nie jest wyjątkowy. Ja nie byłam u lekarza... hm... z piętnaście lat lub więcej, a gdy poszłam, to trochę za późno. Lepiej ryknąć: Nie mam depresji!!!! щ W klinice u profesora Andrzeja Szczeklika, w której spędziła większość czasu z tych ostatnich miesięcy życia, ważyła już czterdzieści kilo. Żadne ubrania nie pasowały. ► Między siódmym a czternastym dniem bywa ostry spadek zapasu odporności. Mam iść na morfologię w czwartek, jak będzie dobra, to OK. Jak nie - nie wolno mi się ruszyć do ludzi, bo złapię wszystko, jak aidsowiec. To jest przejściowe, ale jest. Może być, ale nie musi. -щ W grudniu 2003 roku, trzy tygodnie przed śmiercią, pisała w e-mailu do Dukają: ► Widzisz, ja wierzyłam - tak jak Woody Allen, że gdy się je brokuły, to nie ma się raka - że ta naturalna witalność i pogoda du-• cha człowieka chronią w ogóle przed chorobą - ale to niepraw- da. I że jak ma się wieńcówkę - wprawdzie jakoś ustabilizowaną « - to inna zaraza się nie przyplącze. Też nieprawda. Щ u W święta Bożego Narodzenia 2003 mama mówi: „Wiesz, że Z po chemii wyrosną mi gęste, kręcone włosy? Nigdy nie miałam - kręconych!". Mówię, że tak, że słyszałam o tym. Mama nie wie, że chemię dostaje tylko dlatego, że sama tego chce, bo już nie ma żadnych szans. Na żadne włosy. Nawet kręcone. - Ona żąda tej chemii.To nic nie da. Ale co ja mam, k.. .a, zrobić? - pytał lekarz. W Tam, gdzie spadają Anioły każdy człowiek ma swój zapis. Anioł Stróż go zna i może zmienić. Ale niekiedy zabiera kogoś przedwcześnie. Dlaczego? Nie wiem. To wie tylko Anioł. Coś za coś Była przesądna. Wierzyła w przeczucia i magię. Wierzyła, że jeśli zbyt dobrze się powodzi, to trzeba będzie za to jakoś zapłacić. Kiedyś, zimą, na przystanku tramwajowym znalazła kotka, małego, brudnego, z zaropiałymi oczami, chudego - ale żył. Nazwała go Ciapułek. Wzięła do domu, wezwała weterynarza, uratowała. Latem wyjechała, jak zawsze, do letniego domu na Mazurach. Zabrała Ciapułka. Pisała wtedy książkę. Skończyła ją pod koniec sierpnia. I dzień później Ciapułek wszedł do kałuży, w której był kabel podłączony do prądu. Mama powiedziała: -Wiesz, Kaśka, to ja zabiłam Ciapułka. On nie żyje, bo mnie 24 się udało skończyć tę książkę. Coś za coś - dodała. Zastanowiło mnie to, ale spojrzałam na nią trochę jak na wariatkę, mimo że sama wierzę w przeczucia, sny i znaki. - Mama miała taką dziwną, może trochę naiwną wiarę w los -powiedziała moja siostra, Małgosia Szumowska. - Czasem siadała w fotelu, z nieodłącznym papierosem w ręce, i mówiła: „Cholera, za dobrze mi idzie, musi się stać coś złego". Drażniło mnie to, budziło we mnie chłodną racjonalistkę i, zniecierpliwiona, machałam ręką na jej gadanie. Gdy odkryłam w sobie pomysł na Córkę Czarownic, ogromnie się przestraszyłam. Byłam zdania, że pomysł jest dobry, ale go nie udźwignę warsztatowo. Zaczęła mnie też opanowywać obsesja, że jeżeli mi się uda, zapłacę za to jakąś wielką cenę. Zaczęłam pisać, powoli, wchodząc w klimat powieści i cały czas bojąc się, aby z tym klimatem nie tracić kontaktu. Gdy byłam gdzieś w jednej czwartej maszynopisu i zaczęło mi się zdawać, że wszystko jest chyba właśnie tak, jak powinno być, i warsztatowo, i w klimacie, wtedy nagle umarła mi matka. Przez prawie rok nie pisałam w ogóle, walczyłam z nagłym poczuciem osamotnienia (tracąc matkę, ma się pierwszy raz w życiu odczucie: ,Ja będę następna") i walczyłam też z książką, tyle że na razie we własnej głowie. Gdy po roku wróciłam do pisania, wprowadziłam nowy wątek Pustelnika, który przeprowadza ludzi z Krainy Życia do Krainy Śmierci. To, co sama przeżyłam, wprowadziłam, przetworzone, do książki. Gdy wreszcie kończyłam całość, poprawiając maniakalnie każde słowo i każde zdanie po wiele razy, nagle dowiedziałam się, że jestem poważnie chora na serce. Trochę zbyt poważnie. „No, teraz, gdy zapłaciłam wysoką cenę za ten maszynopis, być może okaże się, że nie jest on taki zły..." - pomyślałam. ** Małgosia zapamiętała, jak w szpitalu, na krótko przed śmiercią, w mama siedziała na łóżku, taka spokojna i malutka. Uśmiechnęła się u * do niej i powiedziała: и - Tak nam dobrze wszystkim szło, musiało się coś stać. - Ро- мі głaskała Małgosię po głowie i dodała: - Lepiej, że to mnie spotka- ło, a nie ciebie. Już po jej śmierci tata Maciek, bardzo wzruszony, powiedział, Z że mama miała poczucie sensu swojej choroby, bo uważała ją za ~ rodzaj ceny za to, że Małgosia zrobiła piękny film, choć mojej sio- ы strze wydawało się to nonsensem, takim samym jak cała choroba, strach i bezradność silnej kiedyś mamy. W 2000 roku dostałam etat w dobrej gazecie. Byłam już prawie bez pracy, gdy przyszła ta propozycja. Miesiąc później mój ukochany kot Felek wypadł z balkonu, po czym dostał ataku serca. Mama powiedziała: -Widzisz, może ten kot musiał zginąć. Coś za coś? Nie wierzyłam w to. Ale potem już się bałam. Szło za dobrze: mama odnosiła sukcesy literackie, Małgosia zdobywała nagrody filmowe, mnie nieźle szła praca, Maciek zrobił nowy cykl dokumentalny... Jest początek stycznia 2004, mama umiera, oczy ma zamglone, ale nagle mówi: - Kupcie mi ciasteczka. - Jakie ciasteczka? - pyta tata. - Nooo, nie wiem, takie małe i dziwne. - Dziwne??? - No tak, takie strasznie dziiiwne, małe ciasteczka. Dobra. Biegamy po cukierniach, tata kupuje całe paczki ciasteczek. Mamie nie smakuje żadne. Bo tych „dziwnych" nie ma. 26 - Podawali je na przyjęciach - szepcze mama. Palimy papierosy w łazience obok pokoju. W łazience siwo od dymu. Tata siedzi z popularnymi. Prawie nie można oddychać. Lekarze udają, że nie widzą. Jesteśmy bardzo silni. Nie płaczemy -palimy. Trzymają nas popularne, marlboro i sobieskie. Nie możemy płakać, bo jeśli jedno się rozpłacze, to pozostali też. A mamie nie wolno pokazać łez. Mama pali po prostu w łóżku. I strzepuje popiół do pudełeczka, które kazała sobie kupić: takiego pięknego, zamykanego na klamerkę, pudełeczka na biżuterię. Na stoliku obok łóżka stoi szpitalny talerz z marchewką, puree z ziemniaków i kawałkiem indyka w sosie. I są ciastka. I gazety. I program telewizyjny. Dzień później oczy mamy są zasnute mgłą. Ciśnienia już prawie nie ma, ale serce bije. Mocno i równo. - Dziwne, ale ona wciąż żyje - mówi pielęgniarka. - To tylko serce ją trzyma... Widzi nas chyba jednak. Ruchem dłoni domaga się, by jej powiedzieć, co dziś w programie. Zaglądam do gazety i mówię, że jest dokument o francuskim komiku. Mama z wysiłkiem kiwa głową, że może być. W ogóle nie patrzy w telewizor ustawiony na parapecie. A na ekranie komik skacze, robi miny i wygłupia się. Oczy mamy zasnu-wa coś dziwnego. Jakby pajęczyna. Patrzy, ale już nie na nas; gdzieś przed siebie. Robi się coraz później. Wyłączamy komika. Cisza. Przychodzi pielęgniarka: -Wasza mama nie wie. Oni nigdy nie wiedzą - mówi. - Gdy zacznie patrzeć w jeden punkt, to może być dla was znak. Więc siedzimy z Małgośką sztywno, wbite w krzesła, i obserwujemy mamę: Patrzy?! Nie patrzy. Patrzy! Nie, jednak nie patrzy... Oczy mamy są całkiem białe. Oddycha z wielkim trudem. Wciąż rozpina górne guziki piżamy. Już nic nie mówi, pokazuje tylko na gardło. 27 W sobotę 3 stycznia, późną nocą, na kardiomonitorze: siedem- и dziesiąt pięć. I tak przez parę następnych godzin. Może siedemdzie- siat trzy Po południu, w niedzielę, spada do pięćdziesięciu. Wtedy a* « wychodzę. Uciekam do domu. Po godzinie już wiem: nie żyje. я ют и Na jej pogrzebie puszczono znaną „piwniczną" piosenkę, któ- " rą bardzo lubiła: Ta nasza młodość. - Coraz mniej osób rozumie, o czym naprawdę śpiewa Halina ~ Wyrodek - powiedziała kiedyś. - „Ta nasza młodość, ten piękny czas, ta para skrzydeł zwinięta w nas..." Rok wcześniej mama została zaproszona na czat na portalu ga-zeta.pl. Znalazłam zapis tej rozmowy. Oto fragment: ► kaczka: Ono, Poczwarka, Anioły to książki ponure, smutne, choć paradoksalnie z przesłaniem optymistycznym. Czy tak Pani widzi świat? Dorota Terakowska: Mniej więcej tak. Nigdy nie był lepszy. Trzeba nauczyć się żyć w takim, jaki jest, i dostrzegać światło tam, gdzie jest to możliwe. Życie dostajemy tylko jedno i nie wolno go zmarnować na narzekanie na świat. sandraardnas: Budzi się Pani i dowiaduje, że rozpoczęły się ostatnie godziny w Pani życiu, ale ma Pani jeszcze możliwość wybrać i wykonać jedną czynność. Co Pani wybierze: a) wypalenie papierosa, b) skok na bungee, c) naprawienie jakiegoś błędu? Dorota Terakowska: Wypalę sobie papierosa. 4 Co też zrobiła. 1 іщіщц' fM Ид fWĄ Terakowscjf Nazwisko „Terakowska(i)" występuje w Polsce niezbyt często. W krakowskiej książce telefonicznej były zawsze tylko dwie pozycje: „Dorota Terakowska" i, Janusz Terakowski", jej kuzyn. Kiedyś mama wspominała o jakiejś dalszej rodzinie w Gnieźnie, ale nie utrzymywała z nią żadnych kontaktów. Pozostała jeszcze moja ciotka Teresa Terakowska, wdowa po Januszu, i ich syn Kuba. Z Teresą rzadko się widywały, najczęściej przy okazji premier czy wernisaży. Czasem, gdy nie zapomniały, składały sobie życzenia świąteczne i obietnice spotkania, których nie spełniały. Dziadek mamy, Franciszek Salezy, był rodowitym krakowianinem, babcia, Joanna Fritz, pochodziła z Wiednia. O wcześniejszych przodkach nic nie wiadomo. Przynajmniej mnie. Nie przypominam sobie, by mama choć raz powiedziała coś w rodzaju: „A mój pradziadek to...". Słyszałam jedynie, że wszyscyTerakowscy z linii męskiej zajmowali się introligatorstwem. Na swojej stronie internetowej mama określała Terakowskich jako f § typową mieszczańską rodzinę, mieszkającą przez długie lata przy ulicy Gołębiej, obok Rynku. Dziadek Franciszek Salezy Terakowski, blisko związany z Kościołem, zaprzyjaźniony był z księdzem doktorem Ferdynandem Machayem, archiprezbiterem Bazyliki Mariackiej. Jeszcze za życia postawił rodzinny grobowiec na Rakowicach. Miał małą drukarnię i introligatornię -drukował i oprawiał księgi kościelne. Miał trzy żony, bo wdowiał. 3 0 Pierwszą żonę, a moją babcię, Joannę Fritz, wziął sobie z Wiednia. Jego trzecia żona, mimo upływu czasu, jeszcze po wojnie chodziła w najlepsze w długich sukniach z okropnym malutkim ratlerkiem na rękach. Moi rodzice to Anna i Marian. Ojciec prowadził wytwórnię wyrobów ze srebra i kości słoniowej przy ulicy Grodzkiej. Mama urodziła się we wsi Sanka pod Krakowem, więc jej ślub z tatą to był dla dziadków czysty mezalians. ** Pradziadek Franciszek Salezy i jego trzy żony Pradziadek podobno nosił długie, sarmackie wąsy, które podczas jedzenia moczył w zupie, czym doprowadzał dzieci i wnuczki niemal do szaleństwa. Golił głowę na łyso, gdyż wstydził się rudych włosów, a dzieciom kazał całować się w rękę. Jego pierwsza żona, Joanna, umarła na zapalenie płuc. Druga, Maria z Kurkiewi-czów Stamfestowa, którą poznał jako wdowę, umarła w 1920 roku, również na płuca. Trzecią żonę, Zofię, sierotę, Franciszek wziął z klasztoru. Po śmierci pierwszej żony miał dziecko ze służącą, córkę Lusię. Kiedy Zofia zmarła, Lusia zamieszkała z Franciszkiem w jego mieszkaniu przy ulicy Gołębiej. Przepisał na nią to mieszkanie, introligatornię i sporą działkę pod Krakowem. W rodzinie plotkowano, że Lusia biła go młotkiem po głowie i dręczyła psychicznie, by szybciej zmarł. Widziałam ją tylko raz, właśnie w owym mieszkaniu na Gołębiej, tuż przed jej śmiercią. Wtedy pierwszy raz odezwała się do nas, chciała, by pochować ją w rodzinnym grobowcu Terakowskich na cmentarzu Rakowickim, ale moja mama stanowczo się sprzeciwiła. Z pierwszą żoną Joanną Franciszek Salezy Terakowski miał dwóch synów: Mariana i Józefa. Synem Józefa był Janusz Terakowski, mąż Teresy. Bardzo zasadniczy i rygorystyczny w wychowywaniu dzieci i wnuków, Franciszek stale powtarzał: „Najważniejsze w życiu to trzymać się prosto", i wymuszał to w sposób dość 31 w ■ S ■ okrumy - w oparcie krzesła wbijał wielki gwóźdź. Któregoś dnia na krześle usiadł jego syn Marian, słusznej postury, liczący 198 centymetrów wzrostu. Od tej pory przez całe życie mój dziadek Marian chodził wyprostowany jak struna. Zgarbić się już nie potrafił. e ł- |f Przez pewien czas do moich córek mówiłam: „Nie garbcie Z się". Takie niegarbienie się przechodzi potem do psychiki, ma swoją cenę. To już lepiej się garbić, skoro się musi. - Podstawową lekturą pradziadka Franciszka były Żywoty świę-Z tych, które namiętnie czytał, często na głos. Mama wspominała: ы o )5 Straszliwe opisy tortur, jakie święci przechodzili za życia. Palono ich, odrąbywano członki, ćwiartowano. Zaglądałam do tej książki i bałam się spać. Do piętnastego roku życia potwornie bałam się ciemności, miewałam straszne sny. Ale chciałam być świętą. Gdy się z tego wyzwoliłam, to poleciałam w drugą stronę: chyba w ogóle nie mam instynktu samoobronnego. ' Niezwykle religijny i „prosto się trzymający" Franciszek Salezy Terakowski wydaje się postacią dość ponurą. Marian Piotr Terakowski, mój dziadek, urodził się 16 lipca 1900 roku w Krakowie, Anna Chodacka zaś, jego druga ukochana żona, a moja babcia, 5 lipca tego samego roku. Pierwsza żona dziadka, Kazimiera Agata z Tatarów, nazywana w rodzinie ze względu na wzrost „żyrafą", była starsza od niego o dziesięć lat. Weszła w związek jako dziewica i tak też z niego wyszła. Małżeństwo trwało trzy miesiące. Kazimiera wyprowadziła się i znikła. Marian mieszkał jakiś czas w kawalerce przy ulicy Czapskich. Czym się wtedy zajmował? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, że 32 w sierpniu 1920 roku pojechał do Piotrkowa i wstąpił na ochotnika do ułanów, gdzie służył kilka miesięcy. Tak przynajmniej wynika z zaświadczenia: 35 Zaświadczam niniejszym, iż Terakowski Marjan, rocznik 1900, syn Franciszka i Joanny, zamieszkały w Piotrkowie, dnia 10 sierpnia 1920 wstąpił do Wojska Polskiego jako ochotnik i służył w 6. Pułku Ułanów do dnia 6 grudnia 1920 roku, tj. do czasu bezterminowego urlopowania. Zaświadczenie niniejsze wydaje się celem uzyskania odznaki ochotniczej. Piotrków, dnia 23 września 1921 roku. Pułkownik i Komendant PKU [Powiatowej Komendy Uzupełnień]. "" Pewnego dnia, prawdopodobnie w 1931 roku, mój dziadek Marian siedział na Plantach, bo jako człowiek zamożny wykupił krzesło od „plantowego", mimo że były i bezpłatne ławki. (Marianowi nie wystarczało posiadanie majątku. Uważał też, że jego rodzina legitymuje się herbem Halka, ale taki herb nie istnieje). Plantami, spacerkiem, szła Anna Chodacka, szczupła, drobna, piękna wieśniaczka o wyglądzie arystokratki, która przyjechała do Krakowa na służbę. Być może była to miłość od pierwszego wejrzenia. Franciszek Salezy uznał małżeństwo syna za mezalians, wyrzekł się go i postanowił go spłacić. Przeszukując mieszkanie mojej mamy w nadziei znalezienia czegokolwiek, co by mi pomogło ustalić pewne fakty z życia rodziny, znalazłam pożółkły papierek w kratkę, na którym napisano na maszynie: )5 Niniejszym potwierdzam odbiór sumy złotych 4000 od moich Rodziców, a to celem usamodzielnienia się, przy czem równocześnie zaznaczam, iż nie mam pretensji materialnych za życia moich rodziców tychże, to jest Franciszka i ZofjiTerakowskich - podpisano: Marian Terakowski. Kraków dnia 14 lipca 1931 roku. * 33 Od lewej: prababcia Joanna, pradziadek Franciszek Salezy, praprababcia Józefa z Płaszyńskich-Terakowska oraz dzieci: starszy Marian i młodszy Józef, Kraków 1902 Franciszek Salezy' Mój pradziadek Franciszek Salezy Terakowski, ok. 1910 ■ Bracia Marian i Józef Terakowscy, początek XX wieku ■•'■■ ?- ■ ни Zofia ze Stanisławskich Terakowska, trzecia żona Franciszka Salezego, 1946 ■ $.■;■%..;:■ Moja babcia Anna z Chodackich Terakowska, lata trzydzieste Podpisali się także świadkowie: Franciszek Terakowski, Zofia i Maria Klimczak. Pod spodem widnieje napisana odręcznie notka: „Zaznaczono poprawkę na 4000 (cztery tysiące) złotych", i tu podpisany jest notariusz. Suma przekazana Marianowi „celem usamodzielnienia się" miała pierwotnie wynosić pięć tysięcy, ale została pomniejszona o tysiąc niebieskim atramentem. Dziadkowie Anna i Marian Zamieszkali razem w kamienicy przy ulicy Starowiślnej 8, w mieszkaniu na drugim piętrze, tym, w którym wychowała się potem moja mama, a później ja. Jakiś czas żyli „na kocią łapę". Aby Marian mógł rozwieść się z Kazimierą, musiał ją odszukać. Na szczęście, dzięki ogłoszeniom sądowym, Kazimiera się odnalazła i 28 grudnia 1943 roku Krakowski Diecezjalny Konsystorz Prawosławny wydał Marianowi świadectwo, iż )f Sąd Duchowny Konsystorza wyrokiem swoim z dnia 22 grudnia 1943 roku na zasadzie danych dowodowych i na zasadzie art. 74 Dekretu Prezydenta Rzeczypospolitej z dn. 18 XI1938 roku i art. 59 Statusu Wewnętrznego Polskiego Autokefal. Kościoła Prawosławnego, Postanowień św. Synodu z 1 XII 1925 roku i z 27 ІП 1926 roku oraz art. 178, 184 i 185 Ut. J" Statusu Kons. Diecez. postanowił: pierwszy związek małżeński Mariana Piotra Terakowskiego, syna Franciszka i Joanny, wyznania prawosławnego, i Kazimiery Agaty z Tatarów Terakow-skiej, córki Józefa i Katarzyny, wyznania rzymskokatolickiego, zawarty w dniu 5 sierpnia 1923 roku w rzymskokatolickim kościele św. Józefa w Krakowie, rozwiązać poprzez rozwód z powodu niezgodności charakterów i faktycznego ustania związku małżeńskiego od 1928 roku. Wyrok ten został zatwierdzony przez J.E. Paladiusza, Ks. Arcybiskupa Krakowskiego i Łemkowskiego dnia 27 grudnia 1943 roku i uprawomocnił się w dniu 27 grudnia 1943 roku. Świadectwo niniejsze wydaje się p. Piotrowi Marianowi Tera-kowskiemu dla przedstawienia w urzędzie parafialnym przy zawarciu związku małżeńskiego. Członek Konsystorza: Prot. (podpis nieczytelny), Sekretarz: (podpis nieczytelny), MP: Krakowski Duchowny Konsystorz Prawosławny. " Pod spodem widnieje zapis notariusza, który poświadcza dosłowną zgodność odpisu „z oryginałem mi okazanym i pobranie cc tytułem honorarium notariusza taksy kwotę trzy zł. Kraków, dnia szóstego stycznia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego". I pieczęć Zastępcy Ludwika Mleczki Notariusza w Krakowie wraz z błękitnym ręcznym podpisem zastępcy. Tak więc 23 stycznia 1944 roku Anna i Marian wzięli ślub w cerkwi. Anna była katoliczką, ale ustąpiła Marianowi, który, by móc się powtórnie ożenić, musiał zmienić wyznanie. Mieli dwie córki: Hanię, którą wzięli na wychowanie tuż po urodzeniu w 1937 roku, i Basię, czyli Dorotę, która urodziła się rok później. Hania była córką Władka Chodackiego, brata Anny. Formalnie adoptowali ją w 1951 roku. Anna, córka Ignacego Chodackiego i Cecylii Ochmańskiej, pochodziła z podkrakowskiej wsi Sanka i miała dziewięcioro rodzeństwa. Mimo że była najstarsza, wszystkich przeżyła: Stefa zmarła w latach pięćdziesiątych na serce, najmłodszy, Antek, nie wrócił z wojny, Julek zmarł tragicznie, gdy miał zaledwie rok (dziesięcioletni Władek wziął go na barana, Julek spadł do tyłu i pękł mu kręgosłup), Hela odeszła w wieku dziewiętnastu lat podczas poronie-44 nia; Wikta, Magda i Maria - poumierały we wczesnej młodości, w и S O Ы щ 9 rm o jedynie Władek i Maciej dożyli lat osiemdziesiątych. Moja babka Anna chyba nie utrzymywała kontaktów z braćmi, bo nie pamiętam, by kiedykolwiek ją odwiedzali. Nigdy też nie jeździła do Sanki. Marian przed wojną skończył Wyższe Studium Handlowe, prowadził wytwórnię wyrobów ze srebra i kości słoniowej. Wykształcenie Anny to cztery klasy szkoły powszechnej, ale w przeciwieństwie do męża odznaczała się wrodzoną inteligencją. Powodziło im się świetnie, Anna, poza prowadzeniem domu, zbierała obrazy i książki, które kochała. W wytwórni Mariana sekretarzowała niejaka Zosia: duża, tleniona blondyna, którą Anna, jej całkowite przeciwieństwo, nazywała „grubą Zośką". Sąsiadki z kamienicy przy Starowiślnej „życzliwie" szeptały babci, że Marian coraz później wraca do domu, że coraz więcej czasu spędza w pracy, więc na pewno ma romans... Tak więc pewnego dnia Anna wybrała się do wytwórni i przyłapała męża i Zośkę in flagranti na łóżku polowym, które Marian wstawił do biura. Anna zrobiła dziką awanturę, skonfiskowała łóżko, a Marian na klęczkach przysiągł, że z Zośką koniec. Ale spotykał się z nią nadal. Pewnego dnia Anna dowiedziała się, że Marian siedzi z Zośką w kawiarni. Ubrała córki, wzięła parasolkę (choć dzień był upalny) i poszła do owego lokalu. Wpadła jak furia, wypatrzyła męża z Zośką, ustawiła córki przy stoliku i powiedziała: „A teraz patrzcie, co ja z nią zrobię". I zaczęła okładać Zośkę parasolką. Wtedy Marian definitywnie zakończył swój romans. Moi dziadkowie, mimo że Marian miał skłonności do despotyzmu, uchodzili za dobre małżeństwo. Marian ubóstwiał żonę i... panicznie się jej bał. Wojnę przeżyli spokojnie, mimo że wytwórnię skonfiskowali Niemcy. Po wojnie, za pozostałe oszczędności, Marian otworzył niewielką cukiernię i sklepik. Prowadził je razem z żoną. Dorocie, mojej mamie, wcale się to nie podobało: 5f Nienawidzę małego, ciemnego sklepu przy ulicy Batorego. Na szyldzie napis: „Cukiernia. MarianT." To mój ojciec, potężny, gruby mężczyzna. Drobna brunetka za ladą. To moja matka. [...] Nieduża pulchna dwunastolatka. Sepleni. Nie wymawia „r".Toja. „Nie miejmy tego sklepu! Ja was błagam, nie miejcie! Wszystko, tylko nie sklep! Tato! Mamo! Czy nie możecie być kimś innym?! Dlaczego nie jesteście robotnikami?" " W 1950 roku, w ramach planowej likwidacji resztek prywatnej inicjatywy, Marian musiał „zgłosić o zaniechaniu prowadzenia przedsiębiorstwa handlowego branży spożywczej". Cukiernia została zabrana i zamożne dotąd małżeństwo Terakowskich straciło wszystko. Marian zaczął pracować w wybudowanej właśnie Nowej Hucie jako zaopatrzeniowiec, a Anna wzięła się do prania cudzych brudów: na tarze w balii. Stali się robotnikami, ale ta nagła zmiana również nie spodobała się ich córce: 5f Już nie jestem burżujką. Czy mam być dumna z tego, że moja mama pierze cudze brudy, czy mam się tego wstydzić? Nie wiem. W kuchni zawsze unoszą się mydlane opary. Moja mama zawsze stoi nad balią i trze, trze szorstką metalową tarką cudze brudy. W całej okolicy ma sławę praczki solidnej, czystej, uczciwej." Dziadka nie poznałam, zmarł na wylew krwi do mózgu miesiąc po moim urodzeniu, w marcu 1964 roku. w m I В *; a Sb s »= któr Мата, Kraków 1939 ział czwarty Basia, która wolała być Dorotą f f Zawsze szukałam przestrzeni, która do mnie pasuje, a nie chciałam się sama do niej dopasowywać. Mówiłam: macie mnie taką, jaka jestem, albo nie macie mnie wcale. * * Barbara RozaliaTerakowska przyszła na świat 30 sierpnia 1938 roku w Krakowie. Nie rozmawiałyśmy o jej dzieciństwie, ale w wywiadach powtarzała, że to właśnie wtedy nauczono ją akceptować siebie taką, jaka jest. •5 Nie mam żadnych kompleksów i czuję się wolna, dzięki czemu mogę sobie pozwolić na tolerancję nie tylko wobec siebie, ale też wobec świata i innych ludzi. Jestem człowiekiem szczę-śliwym, a to szczęście zawdzięczam rodzicom. 7 Nie wiem, dlaczego tak powiedziała, bo przecież - z wzajemnością - nie znosiła swojego ojca, którego uważała za hipokrytę i tyrana. Przynajmniej tak twierdziła. Na swojej stronie internetowej napisała: f f Moja mama była najciekawszą osobą w tej rodzinie i zawsze się pocieszam, że najwięcej mam z niej, bo w ogóle to się wy-rodziłam... ** Anna prowadziła dom. Marian lubił święty spokój, nie był zbyt wylewny ani rozmowny; najchętniej siedział w swoim pokoju i układał pasjanse. Autorytetem dla Doroty nie był. Nigdy nie słyszałam, by ktoś w rodzime Terakowskich zajmował się twórczością literacką. Jeśli w kimś tkwił talent, to w babci Annie. Może miała skryte marzenia literackie, ale nie mogła ich zrealizować? Na pewno była pasjonatką, kochała sztukę, i tę pasję, miłość życia, wewnętrzną młodość przekazała córce. Dla niej Dorotka była najważniejszą osobą w rodzinie. Wyręczała ją we wszystkich pracach domowych, być może po to, by córka miała czas na czytanie, poznawanie ludzi, realizowanie marzeń, których ona, Anna, nie mogła spełnić... Ojciec nie wtrącał się zbytnio w wychowanie Doroty. Dzieciństwo mojej mamy poznałam głównie z opowieści jej przybranej siostry. Ciotka Hania Dominik mieszka dziś we Włocławku. -Twój dziadek miał tendencję do tyranizowania otoczenia, ale panicznie bał się żony - wspomina Hania. -Wciąż za wszystko ją przepraszał. Ja i Dorota robiłyśmy sobie z tego żarty. Wracałyśmy ze szkoły i pytałyśmy: „Tata, przepraszałeś dzisiaj mamę?" Odpowiadał: „Tak". „Za co?" - dociekałyśmy. „Czy ja wiem za co? Tak na wszelki wypadek", mówił. Ponieważ Anna pozwalała córce robić, co tylko chciała, Dorota wyznała kiedyś, że takie metody wychowawcze dla osoby słabszej psychicznie niż ona mogłyby w przyszłości okazać się tragiczne w skutkach. - Nigdy nie zapomnę pewnej sceny - wspomina Teresa Kwin-towa, która wówczas mieszkała przy Starowiślnej po sąsiedzku. -Przyszłam kiedyś rano odwiedzić Dorotę. Leżała w łóżku w nocnej koszuli z falbanami, a jej matka... przyniosła jej śniadanie na tacy. Dorota jadła i rozmawiała ze mną, a ja byłam w absolutnym szoku! Terakowskim niczego nie brakowało, gdyż jeszcze wtedy interes przynosił zyski. W domu były perskie dywany, srebra, obrazy, fortepian, więc Dorotę na podwórku i w szkole przezywano „burżujką", ziat czwarty Basia, która wolała być Dorotą 55 Zawsze szukałam przestrzeni, która do mnie pasuje, a nie chciałam się sama do niej dopasowywać. Mówiłam: macie mnie taką, jaka jestem, albo nie macie mnie wcale. ' Barbara RozaliaTerakowska przyszła na świat30 sierpnia 1938 roku w Krakowie. Nie rozmawiałyśmy o jej dzieciństwie, ale w wywiadach powtarzała, że to właśnie wtedy nauczono ją akceptować siebie taką, jaka jest. Nie mam żadnych kompleksów i czuję się wolna, dzięki czemu mogę sobie pozwolić na tolerancję nie tylko wobec siebie, ale też wobec świata i innych ludzi. Jestem człowiekiem szczęśliwym, a to szczęście zawdzięczam rodzicom. ' Nie wiem, dlaczego tak powiedziała, bo przecież - z wzajemnością - nie znosiła swojego ojca, którego uważała za hipokrytę i tyrana. Przynajmniej tak twierdziła. Na swojej stronie internetowej napisała: Я Moja mama była najciekawszą osobą w tej rodzinie i zawsze się pocieszam, że najwięcej mam z niej, bo w ogóle to się wy-rodziłam... э? Anna prowadziła dom. Marian lubił święty spokój, nie był zbyt wylewny ani rozmowny; najchętniej siedział w swoim pokoju i układał pasjanse. Autorytetem dla Doroty nie był. Nigdy nie słyszałam, by ktoś w rodzinie Terakowskich zajmował się twórczością literacką. Jeśli w kimś tkwił talent, to w babci Annie. Może miała skryte marzenia literackie, ale nie mogła ich zrealizować? Na pewno była pasjonatką, kochała sztukę, i tę pasję, miłość życia, wewnętrzną młodość przekazała córce. Dla niej Dorotka była najważniejszą osobą w rodzinie. Wyręczała ją we wszystkich pracach domowych, być może po to, by córka miała czas na czytanie, poznawanie ludzi, realizowanie marzeń, których ona, Anna, nie mogła spełnić... Ojciec nie wtrącał się zbytnio w wychowanie Doroty. Dzieciństwo mojej mamy poznałam głównie z opowieści jej przybranej siostry. Ciotka Hania Dominik mieszka dziś we Włocławku. -Twój dziadek miał tendencję do tyranizowania otoczenia, ale panicznie bał się żony - wspomina Hania. -Wciąż za wszystko ją przepraszał. Ja i Dorota robiłyśmy sobie z tego żarty. Wracałyśmy ze szkoły i pytałyśmy: „Tata, przepraszałeś dzisiaj mamę?" Odpowiadał: „Tak". „Za co?" - dociekałyśmy. „Czy ja wiem za co? Tak na wszelki wypadek", mówił. Ponieważ Anna pozwalała córce robić, co tylko chciała, Dorota wyznała kiedyś, że takie metody wychowawcze dla osoby słabszej psychicznie niż ona mogłyby w przyszłości okazać się tragiczne w skutkach. - Nigdy nie zapomnę pewnej sceny - wspomina Teresa Kwin-towa, która wówczas mieszkała przy Starowiślnej po sąsiedzku. -Przyszłam kiedyś rano odwiedzić Dorotę. Leżała w łóżku w nocnej koszuli z falbanami, a jej matka... przyniosła jej śniadanie na tacy. Dorota jadła i rozmawiała ze mną, a ja byłam w absolutnym szoku! Terakowskim niczego nie brakowało, gdyż jeszcze wtedy interes przynosił zyski. W domu były perskie dywany, srebra, obrazy, fortepian, więc Dorotę na podwórku i w szkole przezywano „burżujką", 49 o czym wspomina w autobiograficznej książce Guma do żucia. Wtedy jeszcze nie wiedziała, co znaczy słowo „burżujka" - wiedziała tylko, że coś brzydkiego. Rodzice wychowywali córki tak, jak przystało na bogatych mieszczan: lekcje gry na fortepianie, lekcje dobrych manier. Dorota buntowała się przeciwko dobrym manierom, Hania przyjmowała je z pokorą. Starsza od swojej siostry o rok, ciocia Hania twierdzi, że matka bardziej kochała niesforną Dorotę, natomiast ojciec wolał ją - grzeczną Hanię. Podobno uważał nawet, że Dorotka nie jest jego córką. Był przekonany, że jest bezpłodny. Znalazł ukryte na strychu listy do Anny od jakiegoś mężczyzny. - Przeczytałam je - wspomina Hania. - Ten mężczyzna miał już swoją rodzinę. Z listów można było wnosić, że Dorota rzeczywiście była jego córką. Ale głowy nie dam. To nie było napisane wprost. Może tak między wierszami? On się po prostu tłumaczył, że ma już żonę, dzieci, że nie może... Ale to tylko utwierdziło naszego ojca w przekonaniu, że Dorota nie jest jego dzieckiem. Traktował ją jak powietrze. Gdy proponował spacer, szykowałyśmy się obie. A wtedy on mówił: „A ty, Dorotka, po co się ubierasz? Ja wychodzę z Hanusią". Zachowały się zdjęcia Mariana Terakowskiego z żoną i z Hanią, ale nie ma ani jednego, na którym byłby z Dorotką. Nigdy nie usłyszałam tej historii z ust mamy, ale wiem, że odpłacała mu pięknym za nadobne. Jako trzylatka podkradła się i ugryzła go boleśnie w łydkę. Gdy krzyczał, ona też krzyczała. „Będziesz grzeczna?!", pytał. „Nie będę!", odpowiadała. I nie była. W końcu Marian dał za wygraną i zamknięty w swoim pokoju poświęcał się pasjansom. -Już wtedy nie znosiłam zakazów i nakazów - powiedziała mi kiedyś mama. - Zabraniano mi w domu czytania przy jedzeniu, więc teraz zawsze to robię. Ojciec zabraniał im też biegać po mieszkaniu, kazał siedzieć prosto przy stole i nie odzywać się bez powodu. Hania słuchała, Dorotka nie. - Ojciec i Dorota omijali się szerokim łukiem. Bo jak się spotkali, kończyło się zawsze totalną awanturą - mówi Hania. W jednym z wywiadów mama wspominała tamten czas: To były akty przemocy, ale ojciec przegrywał. Ja już wtedy wywalczyłam sobie prawo do bycia niegrzeczną. Nie był złym człowiekiem. Po prostu nie znał innych zasad wychowywania - dodawała. ** Być może jednak brak miłości ze strony ojca tkwił w niej mocno, skoro w Poczwarce ojciec nie akceptuje dziecka, które nie spełnia jego oczekiwań. W Córce Czarownic dziewczynka obdarzona magiczną mocą potrafi zamieniać pająka w kłębek wełny i na odwrót, potrafi rozmawiać z gwiazdami i zna myśli innych ludzi, ale nie ma rodziców. Moja mama Dorota zawsze szukała dla siebie akceptacji, chciała, by przyjmowano ją taką, jaka jest, ze wszystkimi zaletami i wadami. Mimo konfliktu z ojcem, dobrze wspominała dzieciństwo: If Ciepłe światło lampy nad stołem. Pochylona głowa matki, pomagającej dziecinnej rączce wodzić piórem po zeszycie. Ciasto domowej roboty na fajansowym talerzu. Tubalny śmiech ojca. Brzeg lnianej serwety, ręcznie mereżkowanej. Ciepła sierść psa przytulonego do nóg. Ciche, serdeczne głosy."* A może tylko tak mówiła, gdy podczas wywiadu pytano ją o dom rodzinny...? „Ciche, serdeczne głosy" kłócą się z tym, o czym opowiada mi ciocia Hania. 2" Dorota nie tylko z ojcem nie była w stanie się porozumieć. Z przybraną siostrą także. - Myśmy właściwie tylko mieszkały pod jednym dachem -konstatuje Hania. - Nie miałyśmy ze sobą żadnego kontaktu. Hania, przybrane dziecko, czuła się „gorsza". Ale Anna starała się być sprawiedliwa dla córek, wszystko dostawały po równo: gdy kupowała winogrona, to kładła je na domowej wadze z szalkami i szalki mu- o siały się równoważyć. Dawała im też jednakowe porcje czekoladek. 3 a o SN .S Я ■ JJ Hanka starannie je sobie wydzielała, zjadając jedną dziennie, 2 a ja pochłaniałam wszystkie naraz, po czym zjadałam też Han- * ki,które ona chowała w szafie. ** Щ Ш m « - Kiedy w domu coś się stało, zginaj jakiś cenny przedmiot czy ..... ш zniszczono perski dywan, podejrzewano mnie. Mama chyba nie * chciała wierzyć, że jej rodzona córka Dorotka mogła to zrobić, więc Z zawsze było na mnie - wspomina ciocia. - Pewnego dnia, gdy mia- łam trzy latka, a Dorotka dwa, do ojca przyszedł kolega z sąsiedztwa, u pan Józek, pożyczyć walizkę, bo wybierał się walczyć z Niemcami. Wziął walizkę, pożegnał się i wyszedł. Po godzinie wrócił, oznajmiając zdumionym Terakowskim, że jest absolutnie pewien, iż wróci ca-° ły i zdrowy, ponieważ któraś z dziewczynek o to się postarała. Aku- rat bawiłyśmy się w pokoju. Pan Józek wszedł i spytał: „Która z was nasrała mi do walizki?". Notabene, z wojny wrócił szczęśliwie. Hania wspomina, że już w dzieciństwie Dorota była „absolutnie nieopanowana, uparta i egocentryczna". Я Brak pewności siebie przykrywałam bezczelnością. ' - Była zupełnie nierodzinna. Typ samotnika, który sam sobie 52 sterem, żeglarzem i okrętem. Wychodziła na tym różnie. Nie przyjaźniłyśmy się, bo jak zaprzyjaźnić się z kimś, kto w niczym nie przyzna ci racji i w ogóle cię nie słucha? W domu wolała czytać, niż rozmawiać - opowiada ciocia. W tamtych czasach dziewczęta nosiły długie włosy, zaplatane w warkocz. Kiedyś, jeszcze za życia babci, znalazłam w szufladzie, w woreczku, warkocz. Okazało się, że to warkocz mamy, który babcia przechowała, bo młodziutka Dorota (sądząc ze zdjęcia, miała kilkanaście lat) bezczelnie sama poszła do fryzjera i kazała go sobie obciąć. A miała piękne włosy. Fryzjer omal się rozpłakał i powiedział, że zetnie warkocz, ale go nie kupi (wtedy włosy można było sprzedawać), tylko pozwoli jej zachować na pamiątkę. Dorota była też straszliwie uparta, co odziedziczyła po matce. Choćby w sprawie imienia. Nie wiadomo dokładnie, kiedy nazwała się Dorotą i tak kazała do siebie mówić. Podobno to, jakie imię człowiek nosi, wpływa na całe jego życie. Czarownice, szamani, czarnoksiężnicy chronią swoje prawdziwe imiona przed obcymi. Może nie podobało jej się imię Basia? Bo Basia brzmi stanowczo za miękko i za łagodnie. Nie tak jak Do-ro-ta! Być może wymyśliła je sobie właśnie w dzieciństwie jako rodzaj prywatnej walki z wadą wymowy: długo bowiem zamiast „r" mówiła „j". - Kiedyś wybiegłyśmy ze szkoły - wspomina Hania - i jak to dzieci, pędziłyśmy bulwarami wiślanymi, wrzeszcząc wniebogłosy. A z tyłu biegła Dorota, krzycząc: „Huja wiaja na tataja!". 55 A ja nie mówiłam litery „r" i robiłam drogę krzyżową w kościele - słowo honoru! - żeby się nauczyć, bo mama złośliwie posyłała mnie do sklepu po rabarbar. Rabarbar, rozumiesz?! I po kilku drogach krzyżowych nauczyłam się mówić „rrr". Drogę odprawiałam na klęczkach, w kilku największych krakowskich kościołach." 53 JS Q Ciocia Hania i mama, К Kraków, ok. 1941 Babcia Anna z moją mamą i ciocią Hanią w mieszkaniu przy ulicy Starowiślnej, Kraków, ok. 1941 Ciocia Hania, babcia i mama, Kraków 1947 11 I f :■:■-.' ^ЕШ^0Шт^ ~ " — "—--..- -->«^>' Ciocia Hania i mama na krakowskim Rynku, 1947 і '%'łfc ^ішга s» Od lewej: Janina Gayger (kuzynka dziadka Mariana), pradziadek Franciszek Salezy, ciocia Hania, dziadek Marian, babcia Anna, mama, Barbara (przyjaciółka rodziny) oraz Zofia (trzecia żona Franciszka Salezego), Kraków 1947 Dziadek Marian przed „Cukiernią Mariana T." na ulicy Batorego w Krakowie, ok. 1949/1950 ■■■■Ш- -ЛіЛ^^Л^Ж^ Powtarzała więc kilkanaście razy dziennie: „Czajna kjowa w kjopki bojdo gjyzła tjawę, kjęcąc mojdą".Tak długo, aż kjowa stała się krową, mojda mordą, Dojota Dorotą. Q Mi j j Aż pewnego dnia „r" trochę nieporadnie, lecz triumfująco wychodzi z mego gardła. Seplenienie zmalało i jakby nabrało JU dźwięku. ** o Zamieszanie z imieniem pamięta Andrzej Sulima-Popiel, dziś emerytowany muzyk operowy, który wiedząc, że pracuję nad książką o mamie, napisał do mnie list: я II Poznałem Dorotę w latach pięćdziesiątych, na wspólnym wy- jeździe do Zakopanego. Jechaliśmy jako zespół krakowskiej Stu- ж denckiej Estrady Rozrywkowej z odważnym jak na owe czasy programem pod tytułem „Raz na lewo, raz na prawo". W gru- * pie byli też Janusz Budzyński i Zbigniew Biegański, Marek Wal- * czewski, wówczas student politechniki, Jurek Binczycki, Ryszard Horowitz i Henryk Gońda, który jako towarzyszkę przy- ■- prowadził Dorotę. Przyjechaliśmy do Zakopanego wieczorem dziewiątego lutego 1956 roku. Zakwaterowano nas w jakimś technikum, gdzie były dwie zbiorowe sypialnie - damska i męska. Rozpakowywaliśmy się, gdy do naszej sypialni wpadła Magda Szymańska i zawołała: „Ratujcie Hankę (Konieczną, przyszłą laureatkę I Festiwalu Piosenki w Opolu), bo jest ranna!!!". Pobiegłem do damskiej sypialni, faktycznie, głowa Hanki mocno krwawiła. Pod ręką nie było apteczki, więc wrzasnąłem: „Przynieście czystego śniegu!". Całe towarzystwo stało jak przymurowane i tylko Baśka Terakowska zareagowała natychmiast: przyniosła śnieg i pobiegła po pogotowie. Okazało się, że 66 Hanka w trakcie poprawiania łóżka poruszyła jakąś opartą o ścianę żelazną sztabę, która upadając, trafiła ją w głowę. Sypialnia damska była w pracowni fizycznej, w której pełno było wszelakiego żelastwa. Baśka jako jedyna zachowała się wtedy przytomnie. Kilka lat później, chyba w 1961 roku, wszedłem do Piwnicy pod Baranami, w której była Baśka Terakowska, i mówię: „Cześć, Baśka, jak się masz?". Usłyszałem: „Nie mów tak do mnie! Nie znoszę tego imienia. Mów mi: Doroto!". Odtąd, gdy robiła się nieprzyjemna, groziłem: „Przestań, bo będę nazywał cię Baśką!". Zawsze skutkowało. Do dziś nie wiem, co takiego złego jest w imieniu Basia... 7У Dorota jako dziecko, na pytanie, kim chce być, gdy dorośnie, niezmiennie odpowiadała: pisarką. W wieku sześciu lat płynnie czytała, zawdzięczała to matce. Podobnie było ze mną, to zasługa mojej babci, która kochała książki. Nie miała określonego gustu, ale miała taki zwyczaj, że przed snem czytała mnie i mojej siostrze. Były to szalenie różne książki, i bajki, i romanse, i W pustyni i w puszczy, i Karol May, i Verne... W efekcie w pierwszej klasie szkoły podstawowej czytałam biegle, przez co straszliwie nudziłam się na lekcjach. Uwielbiałam Robinsona Crusoe i dostałam tę książkę pod choinkę. Bardzo lubiłam przygody Winnetou, Plastusiowy pamiętnik, Doktora Doolittle i Podróże Guliwera. Kiedy miałam siedem lat, na pytanie, kim chcesz być, na które dziewczynki z reguły odpowiadają: aktorką, ja mówiłam, że chcę być pisarką. Pisałam w odcinkach straszliwe westerny, które klasa czytała, podając sobie kartki pod ławką. Było to okropne; zawsze dostawałam dwóję wpisaną do dziennika, bo w końcu mnie przyłapywano. ? 67 9 ІЗ ы о ІЗ •у Я я О ш Я Ja też w szkole podstawowej i w liceum pisałam opowiadania -nie westerny - które cała klasa czytała podczas lekcji pod ławkami. Podobnie jak mama, wszystkie pewnego dnia wyrzuciłam. я Panie Terakowski, Mama, ok. 1950 R o 2 d z i a „Panie Terakowski, córka tu nie pasuje W 1944 roku rodzice posłali Dorotę do katolickiej szkoły Świętej Scholastyki. Nie podobało jej się tam. Później z niejaką dumą opowiadała, że najwięcej czasu spędziła nie w ławce, lecz klęcząc za karę w kącie. Uchodziła za niegrzeczną, „najgorszą w klasie": ciągnęła koleżanki za włosy, zaczepiała je, buntowała się przeciwko szkolnym rygorom. W końcu dyrektor napisał do Mariana Te-rakowskiego: „Panie Terakowski, córka tu nie pasuje". Mama wspominała to tak: 55 Gdy nauczycielka biologii kazała mi narysować żabę, to ja, pozbawiona daru plastycznego i pełna determinacji, wymalowałam kredkami niebieską plamę, a na niej malutką, czarną kropkę. To jest staw i schowana w nim żaba, wyjaśniłam. Oberwałam kolejną dwóję. Jestem osobą tak zwaną trudną i mam to od dziecka. Już w szkole podstawowej odkryłam, że lubimy przebywać w bezpiecznym stadzie, tępiąc każdego, kto jest inny. W mojej klasie, w bardzo porządnej krakowskiej szkole, dzieci atakowały dziewczynkę z rodziny świadków Jehowy, przezywając ją „kociarą", za aprobatą nie tylko nauczycieli, ale i księdza, który uczył nas religii. Stanęłam po stronie tej dziewczynki, a przeciw klasie. I już wtedy, intuicyjnie, przyrzekłam sobie nie być nigdy w stadzie. Stado bywa nietolerancyjne i okrutne. ' Zdesperowani rodzice przenieśli ją do świeckiej szkoły Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Niewiele to zmieniło: tej szkoły również nie znosiła. Pobiła koleżankę, która ją obraziła, wagarowała, a nawet skoczyła z pieca na dyrektora. Rodzice postanowili: trudno, znów ją przeniesiemy. Tym razem do podstawowej szkoły muzycznej na ulicy Basztowej. Zawzięcie ćwiczyła, ale kariera muzyczna nie była jej pisana. Powiedziała mi kiedyś: „Uczyłam się gry na fortepianie, ale przecież wiedziałam, że nie będę genialną pianistką, to po co marnować czas?". Dzięki szkolnej koleżance mamy, Aleksandrze Kurczab, trafiłam na Barbarę Borkowską. - Poznałam Dorotę, gdy była w piątej klasie szkoły muzycznej. Miałyśmy po jakieś jedenaście lat i z całej klasy pamiętam tylko ją - opowiada Barbara. -W czasie przerw i po lekcjach chodziłyśmy na Planty. I nie wiem dlaczego, ale wymyśliłyśmy sobie, że pani z ulicy Świętego Marka, spacerująca po Plantach, zamordowała swojego męża. Zaczęłyśmy ją śledzić. Łaziłyśmy za nią chyba przez rok, szukając dowodów rzekomej zbrodni. Dręczyłyśmy ją, nie mogła się od nas opędzić! Naprawdę nie wiem, co nam strzeliło do głowy. W ogóle miałyśmy same szalone pomysły. Pamiętam, jak w Warszawie odbywał się jakiś zjazd młodzieży socjalistycznej i wszyscy chcieli tam pojechać. W związku z tym w Rabce zorganizowano obóz szkoleniowy dla naszego szkolnego chóru. Po szkoleniu chór miał wystąpić na zjeździe. Mnie i Dorotę, jedenastolatki, zakwaterowano w pensjonacie. I pewnego ranka Dorota, ja i jeszcze trzy dziewczynki wzięłyśmy szczoteczki do zębów, ręczniki, mydła i poszłyśmy się umyć do Raby. Wróciłyśmy... wieczorem... Po prostu znikłyśmy! Wychowawczynie odchodziły od zmysłów, a my? A my z tymi akcesoriami kąpielowymi zwiedzałyśmy okoliczne pagórki. Wróciłyśmy głodne, zmęczone, ale szczęśliwe. Na drugi dzień, w nagrodę za dobre sprawowanie, uczestnicy obozu pojechali na wycieczkę do Zakopanego. No ale my - za m a s W karę! - musiałyśmy zostać w Rabce. W pensjonacie oprócz nas były tylko kucharki. Nie wiem, co nam wtedy odbiło, ale zasłoniłyśmy okna naszego pokoju kocami, położyłyśmy się do łóżek, wyciągnęłyśmy mewy (bardzo popularne wówczas papierosy, uchodziły za opiumowane!) i tak sobie paliłyśmy, opowiadając różne historie. Obóz w Rabce i te wybryki jakoś mnie i Dorotę ze sobą związały -zamyśla się Barbara Borkowska. - Dorota już wtedy była silną oso-ш bowością, miała szalone pomysły i występowała przeciwko wszyst-kiemu: grupie, zakazom, nakazom... Była strasznie niezależna. Ciocia Hania twierdzi, że owszem, mama była niezależna, ale też kompletnie nieopanowana. Nie słuchała nikogo, a babcia dla świętego spokoju pozwalała jej na wszystko, bo „ona po prostu nie pozwalała sobie nie pozwalać". Gdy pewnego wieczoru dziadek fi zabronił jej wyjść z domu, rzuciła w niego żelazkiem i... wyszła. - Jak się wkurzała, to rzucała różnymi przedmiotami. Sama oberwałam od niej szklanką! - opowiada ciocia. - Dorota była podobna do mamy, ale bardziej wybuchowa, za to mama miewała dni, kiedy nie odzywała się do nas. Gdy wychodziłyśmy do szko-ły, wszystko było w porządku, a jak wracałyśmy, milczała. Pytałyśmy: „Mamusia, co się stało?". Odpowiadała zawsze tak samo: ~ „Serce wam nie dyktuje?". Nigdy nam nie dyktowało. Na szcze- ci ście po dwóch godzinach zapominała, o co się obraziła, i wszystko Z wracało do normy. Nie mam żalu do Doroty, ale szkoda, że nie mogłyśmy się zaprzyjaźnić - dodaje Hania. Barbara Borkowska, która przychodziła do Doroty na Starowiślną, dziwi się, gdy jej mówię, że ciocia Hania była przez dziadków adoptowana. - Dorota nigdy mi tego nie powiedziała! Zawsze nazywała ją siostrą, ale rzeczywiście istniał między nimi absolutny konflikt, nie do załagodzenia. Żyły w zupełnie różnych światach i dzieliło je 72 wszystko: wygląd, styl życia, zamiłowania... Za to Dorota dogadywała się z Basią: obydwie, już wtedy silne osobowości, były do siebie podobne nawet z wyglądu: wysokie, szczupłe, z długimi, ciemnymi włosami. Niewątpliwie piękne. - Dorota już w szkole pisała jakieś opowiadania, nie pamiętam o czym, ale to był wyraźny zwiastun talentu - opowiada dalej Basia. - Pisywałyśmy też do siebie, nawet na lekcjach, i zamiast karteczek podawałyśmy sobie zeszyty, żeby nauczyciele się nie zorientowali. Zapisałyśmy cały stos tych zeszytów. Szkoda, że je wyrzuciłam. Kiedy podstawową szkołę muzyczną przenieśli do Florianki, kilka numerów dalej na tej samej ulicy, lubiły łazić wspólnie krużgankami po szkolnym dziedzińcu. - Pewnego dnia, właśnie na krużgankach, odkryłyśmy wejście na strych - opowiada Barbara Borkowska. - Strych, nie wiadomo dlaczego, nazywał się „dwunastką". Uczniom nie wolno było tam chodzić. Ale nas zakazy nie powstrzymywały. Strych był przepiękny, przesiadywałyśmy tam, paląc mewy. Nie wiedziałyśmy (strych był duży), że na ten sam pomysł wpadła też grupa licealistów. Pewnego dnia wezwał nas dyrektor szkoły. Okazało się, że licealiści założyli na dwunastce „komórkę walki politycznej" i zostali aresztowani za „działalność wywrotową". Na szczęście dyrektor dał się przekonać, że nie miałyśmy nic wspólnego z tą grupą. Ale trzeba przyznać, że w podstawówce próbowałyśmy z Dorotą prowadzić działalność polityczną - śmieje się Borkowska. - Pisałyśmy ulotki antypaństwowe i rozklejałyśmy je na kamienicach. Nazwałyśmy to „ZwiązekWalki Młodych". Po muzycznej szkole podstawowej moja mama, mimo braku talentu i chęci do gry na fortepianie, poszła do liceum muzycznego przy ulicy Basztowej 9. W tym samym liceum uczyli się Ewa Demarczyk i Zygmunt Konieczny. - Niewiele pamiętam z tego okresu, bo Dorota chodziła do niższej klasy. Pamiętam tylko, że graliśmy razem w siatkówkę - mówi Zygmunt Konieczny. jf Nie miałam absolutnie talentu. Nie bacząc na to, moja - szalenie krakowska - rodzina uważała, że wypada, żebym umiała grać na fortepianie, nie bacząc na to, że nie jestem zdolna. Płynnie przeszłam z podstawowej szkoły muzycznej do liceum muzycznego, skąd wreszcie mnie wylano. *•" A ja, w przeciwieństwie do mamy, bardzo chciałam grać na fortepianie, rodzice stwierdzili jednak, że nie mam słuchu, i nigdy nie kształcili mnie w tym kierunku. Ale były i podobieństwa: tak jak mamę wyrzucono mnie z paru szkół za „nieodpowiednie zachowanie". №ШьЖіЖіЖідЖуЦИИ»ЖЯЬііДЖУ.іИ „Tera -ska! Co z ciebie wyrośnie?" Byłam wyrzucana ze szkół, dwukrotnie repetowałam, mając od góry do dołu niedostateczne, z zachowaniem włącznie, a co najgorsze, nie żałuję tego. Całe życie słyszałam, jak mówiono: „Terakowska, z ciebie nigdy nic dobrego nie wyrośnie". Wydaje mi się, że jako pisarkę i jako człowieka ukształtowały mnie także tamte szkolne lata, dlatego że to wyrzucanie ze szkół wynikało z mojej niezgody na to, co mnie otaczało. To była niezgoda na konformizm, który mi wtłaczano do głowy, powtarzano: „Nie wychylaj się, mów i myśl tak jak inni, rób to, co robi większość, to jest zgodne z rozsądkiem". Ja co prawda musiałam w efekcie robić maturę w szkole dla pracujących, a na studia poszłam późno, mając dwadzieścia dwa lata, ale ta niezgoda pozostała we mnie do dziś. *' Dorota z Basią włóczyły się po Krakowie, odwiedzały krużganki w klasztorach Franciszkanów i Dominikanów. -Wszyscy tam wtedy chodzili, bo tam po prostu było pięknie! Cisza, spokój... - wspomina Borkowska. - Na tych krużgankach całowałyśmy się z chłopakami. Tam zresztą wszyscy się całowali. To był rodzaj buntu przeciwko świętości miejsca. Poza tym na krużgankach nikt nas nie widział, nie śledził, nie podglądał. Myślę, że myśmy naprawdę się przyjaźniły, bo obie byłyśmy podobne, zbuntowane i niezależne. Z Dorotą jednak trudno się było przyjaźnić bezwarunkowo. Dorota wymagała całkowitej akceptacji: żadnego podlizywania się, żadnych podchodów. Nie naginała się. Była wielką indywidualnością, dlatego musiała wchodzić w konflikty i w szkole, i w domu... 59 Jak kogoś lubię i ten ktoś mnie lubi, to jestem dobrym, lojalnym przyjacielem. Gdy ktoś mnie nie lubi - nie staram się zabiegać o jego sympatię, uważam to za stratę czasu. Bycie nonszalancką niczego nie zmieni. Bycie towarzysko przymilną i grzeczną - też nie. Warto być sobą. A że u mnie to bycie sobą ma wiele odmian, to inna sprawa. Wszystko zależy, na jakiego człowieka trafiam. Umiem być naprawdę dobrym przyjacielem. I umiem być pamiętliwą zołzą. — To nie przypadek, że mała Ewa, bohaterka książki Tam, gdzie spadają Anioły, zapisuje w pamiętniku: „Kiedyś spotkam kogoś, kto będzie mnie lubił, nawet gdy nie będę się o to starać. Gdy ktoś cię lubi, bo się starasz, to nie lubi cię takiej, jaka jesteś. Lubi nieprawdę o tobie". W jednym z e-maili mama napisała: ► Ja bywam OBCA - całe moje życie tego dowodzi, po kolei - ale lubię siebie i z tej obcości zrobiłam w efekcie postawę, która jest już trochę aprobowana. Pewnie nie byłabym aprobowana, gdybym nie zrobiła czegoś w życiu - zatem nie aprobują mnie samej, za to, że jestem, jaka jestem. Raczej aprobują otoczkę, щ - Była zamknięta w sobie, skryta - mówi ciocia Hania. - Uważała mnie za „intruza". Bo pewnie myślała, że gdyby nie ja, to jej należałoby się więcej. A przecież i tak brała i dostawała, co chciała. Kiedy po zlikwidowaniu cukierni w domu na dłuższy czas zapanowała bieda, dziadkowie zaczęli sprzedawać gromadzone latami i dziedziczone po rodzinie srebra i obrazy. Obrazy zbierała 77 zwłaszcza babcia Anna, która, w przeciwieństwie do pragmatycznego męża, kochała sztukę. - Niektóre cenne rzeczy cichaczem sprzedała Dorota - twierdzi Hania. -W domu została jedynie piękna srebrna zastawa stołowa - opowiada. - Pewnego dnia zniknęła. Podejrzewano mnie. Uparłam się wtedy, że przejdę po desach i znajdę tę zastawę. Wtedy Dorota się przyznała. Sprzedała ją, bo chciała pojechać ze swoim chłopakiem do Zakopanego. Podobnie jak zastawa, pewnego dnia zniknęła jesionka ojca. W tamtych czasach jesionka była na wagę złota. Kiedy wszyscy jej gorączkowo poszukiwali, weszła mieszkająca piętro niżej krawcowa i mówi: „Dorotko, z tej jesionki, niestety, nie da się zrobić kostiumu". Rozkładając bezradnie ręce, pokazała kompletnie popruty płaszcz, który moja siostra dała g jej do przenicowania. A perskie dywany? Po prostu pocięła je na kawałki! Jeden kawałek pasował jej na tapczan, a drugi na podłogę - opowiada Hania. -Tak sobie urządziła pokój: sufit na czarno, futryny i ramy okien na czarno, ściany w kolorze wściekłego różu. I ten dywan w kawałkach. Nasza matka na ten widok tylko się przeżegnała. Przecież nie było sensu robić awantury, bo Dorota by po prostu wyszła. Zresztą i tak wychodziła i wracała, kiedy chciała. A ja zawsze musiałam być w domu o dziesiątej wieczorem - wspo- 2 mina Hania. "O ы. 99 Wychodziłam z domu o jedenastej rano, wracałam o piątej nad ranem następnego dnia, starannie przechodząc cały „szlak" -tak się wtedy na to mówiło: kilka kawiarni, Jaszczury, Piwnica, potem nocny lokal, a nad ranem piwo na dworcu. Mile to wspominam. Prawie jak Proust swoje bale u księżnych. * Z poetami Andrzejem Bursą i Stanisławem Czyczem popijała 78 wódkę w bramie, włóczyła się z Iredyńskim, uwielbiała życie u a >« o Ї Ф 9 W N e я «І в kawiarniane. Ale znajdowała czas i na czytanie, i na chodzenie do Starego Teatru, na spektakle Kantora, Grotowskiego, do Teatru 38... W 1955 roku Tadeusz Kantor założył w Krakowie, razem z grupą plastyków, teatr Cricot 2. Pierwszą premierą była Mątwa według Witkacego. Począwszy od tego spektaklu aż do końca istnienia teatru mama chodziła na wszystkie przedstawienia Kantora, którego uwielbiała. W późniejszych latach zabierała mnie i Małgosię, a my, kompletnie zdezorientowane, ale i zauroczone, siedziałyśmy, nic nie rozumiejąc. W 1957 roku Jerzy Grotowski debiutował w Starym Teatrze, gdzie razem z Aleksandrą Mianowską wyreżyserował słynne Krzesła Ionesco. Prowadził też w klubie Pod Jaszczurami serię wykładów o filozofii orientalnej. Dwa lata później pokazał WujaszkaWa-nię, także w Starym Teatrze. Mama wiernie mu kibicowała i uwielbiała Czechowa. Lubiła też Teatr 38, założony w 1957 roku przez Waldemara Krygiera, który prezentował odważne, wręcz rewolucyjne jak na owe czasy prapremiery współczesnych dramaturgów: Samuela Becketta, Jeana Geneta, Arthura Adamova. „To były najlepsze czasy dla teatru", wspominała po latach. Zawsze jej zazdrościłam, że jej młodość przypadła na „wspaniałe lata sześćdziesiąte", kiedy samo siedzenie w kawiarni było czymś niezwykłym i fascynującym, bo w kawiarniach - przynajmniej według słów mamy i jej znajomych - toczyło się ożywione życie towarzy-sko-kulturalne. Miki Obłoński, piwniczny znajomy mamy z tamtych lat, mówi: - Owszem, piliśmy sporo, ale w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów alkohol nie służył urzynaniu się. Był tylko dodatkiem do rozmów, dyskusji o sztuce, filmie, literaturze... Nic dziwnego, że mama, zamiast w domu, wolała spędzać czas w kawiarniach. w i Kawiarnie! O rozkoszy przebywania w kawiarni! Dymie z papierosów, wypełniający ponurą salkę! Mdły smaku kawy w małej filiżance! Radości długich i niepożytecznych rozmów! Ra-dości małych i wielkich snobizmów! •*" -Traktowała dom jak sypialnię - wspomina ciocia Hania. - Do naszego mieszkania prowadziły dwa wejścia: jedno do kuchni, dla służby, drugie „na pokoje" i wprost do pokoju Doroty. Wchodziliśmy, jak chcieliśmy, bo żadnej służby nie było, ale pewnego dnia moja siostra zabroniła wchodzić do mieszkania przez jej pokój, więc cała rodzina musiała przechodzić dawnym wejściem dla służących. Część znajomych i krewnych się obraziła, ale nasza matka wolała ich stracić, niż sprzeciwić się despotycznej córce. Z liceum muzycznego Dorotę wyrzucono - za złe zachowanie, nieodpowiednie ubieranie się, jawne palenie papierosów. „Nie lubię hipokryzji - powiedziała mi kiedyś. - Nie chciałam palić pokątnie. Paliłam po prostu na korytarzu". - Poszła do szkoły średniej dla dziewcząt imienia Józefy Joteykówny, w której były trzy klasy: łacińska, francuska i niemiecka. Wybrała francuską. - Nie znosiła tej szkoły - wspomina Barbara Borkowska. - Nie pasowała do niej, nie pozwalała narzucać sobie surowej dyscypliny, jaka tam panowała. Ja zresztą też po ukończeniu drugiej klasy przeniosłam się z liceum muzycznego do innej szkoły. Byłyśmy szalone, z wyobraźnią, zupełnie inne niż poukładane dziewczyny w żeńskich gimnazjach. Nie miałyśmy poczucia strachu. Dorota ze zdumieniem opowiadała mi, że koleżanki z jej klasy tkwią w oknach, bo vis-a-vis znajduje się internat dla chłopców. A przecież ona pierwszy romans miała już w wieku czternastu lat! Ze szkoły im. Joteykówny usunięto ją dyscyplinarnie, bo - jak zwykle - „nie mieściła się w szkolnych strukturach". Ostatecznie maturę zdała w liceum dla pracujących w 1958 roku. 9 j Gdyby nie fakt, że dokładnie w tym roku, w którym zdawałam maturę, zmieniono nam nauczyciela matematyki, pewnie bym tu przed panią nie siedziała. Z oblaną maturą, już nie starałabym się o przyjęcie na studia, pewnie wyszłabym za mąż za ówczesnego narzeczonego, który tłumaczył mi, że żadne studia nie są potrzebne do zamążpójścia, wystarczą jego studia, więc ja dziś byłabym spokojną urzędniczką na emeryturze. Otóż byłam i jestem matematycznym osłem. Dziś ratują mnie kalkulatory i komputery, ale wtedy ich nie było. Ile razy dodaję coś w słupkach, to wychodzi mi inny wynik z góry na dół, a inny z dołu do góry. Zadanie maturalne z matmy do pewnego momentu wydawało mi się proste - gdy jednak wpadłam na pierwiastek z jednego, zrozumiałam, że nie wiem i nigdy tego nie wymyślę. Z rezygnacją podparłam głowę rękami i poddałam się psychicznie. Aliści ten nowy młody matematyk podszedł i spytał szeptem: „Terakowska, czemu masz taką minę?". „Panie profesorze, nie wiem, ile jest pierwiastek z jednego i nie będę wiedzieć", obwieściłam ze zrezygnowanym triumfem., Jeden, ty kretynko", syknął nauczyciel i reszta zadania jakoś poleciała. Pozostało we mnie do dziś przekonanie, że zatem pierwiastek z dwóch jest dwa, z trzech jest trzy itd. •" W liceum i tuż po maturze - skoro w domu pieniędzy ledwie wystarczało na skromne życie - szukała pracy. Dostała etat w Zarządzie Zieleni Miejskiej, gdzie od razu pokłóciła się z wulgarnym kierownikiem, mówiąc mu, że „lepiej klnie niż on", za co została natychmiast wyrzucona. Zdesperowana, znalazła dorywczą pracę na cmentarzu Rakowickim, gdzie przepisywała nazwiska nieboszczyków ze starych ksiąg do nowych. Nie wytrzymała tam długo i przeniosła się do Zakładu Kruszyw Mineralnych, gdzie znów popadła w konflikt z szefem, bo rozdrażniona jego niewiedzą literacką, 81 « з •їй о ь а' Ч u N # У Ні м її У poprawiała go, mówiąc na przykład, że Komu bije dzwon wcale nie napisał Steinbeck. 5) Cholera, chyba byłam przemądrzała. ™ O tym epizodzie dowiedziałam się z reportażu Renaty Radłow-skiej (zaprzyjaźnionej z mamą dziennikarki) o naszej rodzinie -mama nigdy nam nie powiedziała, że jako nastolatka i uczennica musiała zarabiać na życie. W historię o poprawianiu szefa wierzę, bo ta cecha jej pozostała: wkurzała się, gdy mówiłam „matematyka" czy „opera", akcentując nie tę sylabę co trzeba, lub gdy myliłam nazwiska klasyków światowej literatury. Po męczarni w liceach mama nie miała ochoty iść na studia - nie wiedziała nawet, jakie wybrać. Postanowiła dać sobie trochę swobody, zwłaszcza że już w wieku szesnastu lat odkryła Piwnicę pod Baranami, co musiało mocno kolidować z zajęciami szkolnymi. ■іСТГПЛ КШСШЧ „Jestem «piwniczanką»!" m Środowisko piwniczne nauczyło mnie nie bać się, być trochę szaloną - niby że jak ci odbije, to niech odbije i już, a komen-tarze masz w nosie. ,J Moja mama zawsze była tam, gdzie działo się coś ważnego, ciekawego i modnego - wtedy słowo „modne" oznaczało coś ekscytującego i nowego, może wręcz trochę zakazanego - więc jak mogłaby w latach pięćdziesiątych nie znaleźć się w Piwnicy pod Baranami? II Wszyscy chodzą do Piwnicy Trzeba chodzić do Piwnicy To też jest sposób na życie. Obowiązuje całkiem inna ankieta personalna. Ale nic nie grozi, jeśli wypełnisz ją fałszywie. Prawda też w zasadzie ujdzie ci na sucho. э э W książce Joanny Olczak-Ronikier, zatytułowanej Piwnica pod Baranami^ mama wspomina: f 5 Piotr [Skrzynecki] miał w Michaliku zarezerwowaną dla siebie ogromną, przepaścistą, pochodzącą chyba jeszcze z czasów Zielonego Balonika kanapę, na której nikt bez jego zaproszenia nie śmiał siadać. Gromadziliśmy się wokół niego na innych, gorszych kanapach i słuchaliśmy zafascynowani. Przynajmniej ja. Opowiadał nam najrozmaitsze rzeczy, które czasem były 84 prawdą, a czasem nie. Mędzy innymi mówił o tym, że istnieje taka piwnica pod Domem Kultury w Rynku, że niedługo dostanie do niej klucze, że nas tam zaprowadzi, że będziemy tam mogli robić, co chcemy: teatr, wystawy, tańce. [...] A któregoś dnia zaprowadził nas na dziedziniec Domu Kultury, gdzieś znikł, potem wrócił z wielkim kluczem, otworzył żelazne wrota prowadzące do piwnic, zeszliśmy w dół po schodach i ujrzeliśmy to wymarzone królestwo. Były to dwa ciemne i brudne pomieszczenia. W innych leżał jeszcze węgiel i koks. [...] Przez pierwsze miesiące właściwie nie wychodziłam stamtąd. Szorowaliśmy ściany, paliliśmy w kominku jakieś stare rupiecie, kiedy wracałam do domu, moja matka łamała ręce, byłam czarna od stóp do głów. Z początku tylko parę osób, najbardziej zaufanych, miało prawo brać klucz od dozorcy, pana Sztyca. [...] Pamiętam, jaka byłam dumna, kiedy po pewnym czasie pan Sztyc uznał, że może mi ten klucz powierzyć, i sama po raz pierwszy otwierałam piwniczne drzwi. Byłam zafascynowana wszystkim, co się tam działo: miejscem, atmosferą, ludźmi. Pochodzę z typowej mieszczańskiej, zasiedziałej w Krakowie rodziny. Rosłam w atmosferze mieszczańskich zasad, konwencji, manier, które drażniły mnie do nieprzytomności. Powstanie Piwnicy zbiegło się w czasie z naturalnym dla mego wieku buntem wobec rodziny i środowiska, w którym rosłam. A dlaczego Piotr mnie w ogóle przyjął do swojego grona? [...] Lubił bardzo kolekcjonować ludzi, skupiać ich wokół siebie, podkreślać ich szczególne cechy i jak gdyby popisywać się nimi wobec innych. [...] „A to są nasze najpiękniejsze dziewczyny: Pusia Pawełek i Dorota Terakowska. Ona ma dopiero szesnaście lat - szeptał o mnie - jeszcze nie zdała matury". [...] Razem z Pusią Pawełek byłyśmy pierwszymi piwnicznymi barmankami. Brudnym wózkiem z dyszlem, jakim kiedyś wożono węgiel, jechało się do Towarzystwa Kulturałno-Społecznego Żydów, na Sławkowską, po wino, bo tam dawano je nam na kredyt. Wybierał się zawsze z nami Wiesio Dymny. W jedną stronę wiózł nas obie na tym wózku. W drugą my pomagałyśmy mu pchać obładowany pojazd. Potem sprzedawałyśmy to wino, oczywiście na kredyt. A kiedy przychodził termin płacenia, robiłyśmy z Pusią straszny wrzask i wszyscy składali się, ale nigdy zebranych pieniędzy nie starczało. W końcu doszło do tego, że nasz dług wynosił czterysta złotych - sumę, o której nie można było nawet marzyć, i musiałyśmy z Pusią ogłosić upadłość baru, który po nas przejął ktoś inny. Wydaje mi się dzisiaj, że byłam świadkiem prapoczątku kabaretu. Było takie spotkanie, na które Janina [Garycka] przyniosła Orfeusza Cocteau i powiedziała, że nie można tak marnotrawić czasu, pić ciągle wina, trzeba od czasu do czasu coś przeczytać, a nawet wystawić. I kazała tym, co akurat się zebrali, czytać na głosy tego Orfeusza. Czytaliśmy grzecznie, po kawałku, a kiedy przyszła kolej na Piotra - odmówił. Powiedział, że nie może ani mówić, ani czytać, bo gra węża. Runął do stóp Janiny i zaczął się wić jak prawdziwy wąż po podłodze. Wiesiek, Kika Lelicińska zaraz także zaczęli się wygłupiać, jak to oni, a zawsze przecież byli szaleni. I coś tam wtedy zaświtało po raz pierwszy, jakiś się stworzył nastrój drwiny z powagi, solenno-ści, klasyki - właściwy dla przyszłych kabaretów. * - Dorota była w Piwnicy od samego początku - opowiada „piwniczanka" Barbara Nawratowicz-Stuart, która od wielu lat mieszka w Perth w Australii. - Przywędrowała za Piotrem Skrzyneckim, jak za słynnym szczurołapem z Hameln, razem z innymi wielbicielkami Piotrowych barwnych opowieści w kawiarni Michalika. Dorotka, wzorem zachodnich egzystencjalistek, była ubrana cała na czarno: czarne pończochy, czarny sweterek, czarna spódniczka i czarne włosy. Czarny kolor był „hasłem dnia", bowiem w październikowej odwilży 1956 roku otworzyła się dla nas kultura i sztuka Zachodu: egzystencjałizm (co w wyglądzie zewnętrznym i sposobie bycia oznaczało: czarne golfy, nonszalancję, smutne spojrzenie i wiecznie zapalonego papierosa), Jean-Paul Sartre, Andre Gide, Simone de Beauvoir, Juliette Grćco ze swoją słynną fryzurą (czarne włosy do ramion i opadająca na czoło równo ścięta grzywka) i modna wtedy Francoise Sagan - wspomina Barbara. - Nie przeszkadzało nam, że korzystając z dobrodziejstw egzysten-cjalizmu, zdrowo się z niego natrząsaliśmy; jeden z moich pierwszych monologów piwnicznych, napisany przez Krzysztofa Zrałka--Pankiewicza, nosił tytuł Jak się egzystencjalizować, czytałam też parodię rozchwytywanej wówczas powieści Saganki Witaj smutku. W sobotę 26 maja 1956 roku, o godzinie 21 odbyło się oficjalne otwarcie Piwnicy pod Baranami. Jedenaście dni wcześniej powołano Komitet Organizacyjny Klubu Młodzieży Twórczej Piwnicy pod Baranami, w którego skład wszedł między innymi Bronisław Chromy, dziś sławny rzeźbiarz. I moja mama, Dorota Terakowska. -Ja tam niewiele przebywałem, bo nie piłem, nie paliłem, rano musiałem być w pracy. Ale wspólnie z Dorotą wywozffiśmy gruz z tej piwnicy, myliśmy ściany... Ona była bardzo uczynna. A jak już powstał kabaret, to siedziała tam jako ta piękna „maskotka": subtelna, niemal zjawa - wspomina Chromy. 59 W PRL istniała tendencja do tłamszenia indywidualności, do równania, strzyżenia wszystkich jak żywopłot, pod sznurek. Żadna gałązka nie miała prawa wyrastać ponad inne. W Piwnicy -na odwrót [...]. Pamiętam, jak Piotr chodził za mną i groził, że mnie przepędzi z Piwnicy, jeżeli nie zdam matury.Tłumaczył mi, że muszę iść na studia, że muszę coś w życiu osiągnąć, „bo się 87 bardzo dobrze zapowiadam". Czułam, że to będzie straszne, jeśli go zawiodę i nie sprostam jego oczekiwaniom, nie dorównam tym innym, którzy przychodzili do Piwnicy. A przychodzili naprawdę fantastyczni ludzie. Byli wykształceni, utalentowani, mieli własne zasady, poglądy - chciało im się dorównać. Panował snobizm na to, by jak najwięcej przeczytać, wiedzieć, zobaczyć. Biegało się pracowicie oglądać obrazy, pamiętam, jak kiedyś całą piwniczną grupą poszliśmy na wystawę Andrzeja Wróblewskiego, bo Piotr o nim pisał. Teraz czasem myślę sobie, że cała moja praca dziennikarska, książki, które napisałam, wszystko, co zdziałałam w życiu, było po to, by ci, którzy znali mnie w tamtych latach z Piwnicy jako ładną, zabawową panienkę, nie powiedzieli kiedyś: Pamiętacie? Była taka Dorota. Jak ona się nazywała? Ciekawe, co się z nią stało? * - Piwnica wylansowała wiele osób. Ale chyba nie Dorotę. Ona wtedy była w liceum, nie wiem, co twórczego mogła wynieść z Piwnicy? - zastanawia się Bronisław Chromy. - Raczej sama doszła do tego, do czego chciała. Urodziła się do pisania. Uchodziła za piękną maskotkę, a jednak już wtedy coś w tej dziewczynie tkwiło... - Była niesamowita! - mówi z zachwytem Zygmunt Konieczny. - Chodziliśmy do tej samej szkoły muzycznej, ale ona nagle znikła. Odnalazłem ją w Piwnicy, gdzie była barmanką. A w czasie piwnicznych występów fikała nogami na scenie (nazywaliśmy ją „oprawą plastyczną", bo miała najładniejsze nogi w całym Krakowie), kłóciła się, upijała jak my wszyscy i jak wszyscy za dużo paliła. Była jak wiatr. Przeleciała tu, przeleciała tam... Próbowała śpiewać. Napisałem nawet dla niej piosenkę czy dwie, ale oboje wiedzieliśmy, że kariery na scenie nie zrobi. Czego szukała w Piwnicy? Może emocji, a może po prostu siebie? 95 Ze śpiewania zrezygnowałam, gdy Ludwik Flaszen stwierdził, że przychodzi tylko po to, żeby popatrzeć na moje nogi. " Jako barmanka miała klucze do Piwnicy. Pewnego dnia postanowiła pokazać to słynne miejsce swojej grzecznej siostrze i jej koleżance. Piwnica była pusta, jak zwykle przed południem. Dorota otworzyła, dziewczyny weszły i zaczęły zwiedzanie. Ale Dorota się spieszyła: „Szybciej! Co tak marudzicie? Już wystarczy tego oglądania. Ja muszę wyjść!". Dziewczyny się ociągały, więc... po prostu wyszła i je zamknęła. Hania razem z koleżanką, obie w obcisłych krótkich spódniczkach, musiały przeciskać się przez wąskie okienko, wychodzące wprost... na ulicę Świętej Anny. Nie wyobrażam sobie mamy jako barmanki, ale chyba to lubiła. Wiktor Herzig powiedział mi, że bardzo mu imponowała: urodą, mądrością, oczytaniem: - Nie można było jej nie zauważyć. Była dla mnie autorytetem. Znała wszystkie literackie i stylowe nowości z Zachodu, świetnie się ubierała... To prawda: wystarczy popatrzeć na zdjęcia mojej mamy z tamtych lat. Nic dziwnego, że chętnie ją fotografowano, jej zdjęcie było na okładce „Przekroju", chętnie ją też malowano, zachowało się kilka jej portretów (w tym jeden, na którym, ubrana w strój do jazdy konnej, trzyma w ręku szpicrutę). Krążyła legenda, że któryś z wielu skrytych wielbicieli trzymał jej portret w mieszkaniu i... palił przed nim świeczki jak przed świętym obrazem. - Bardzo dbała o wygląd - przyznaje Hania. -Jak było modne mini, to nosiła supermini, a jak weszło maksi, to spódnicą zmiatała cały uliczny kurz. Pod koniec lat pięćdziesiątych w Piwnicy pojawił się Jan Gtint-ner. Przyjechał do Krakowa z Kielc, gdzie pracował w teatrze. W Piwnicy pisał piosenki i czytał swoje wiersze. Starszy od Doroty 89 o kilka lat, zapamiętał ją jako „śliczną gimnazjalistkę, która w czerwonych pończochach, w spódnicy w kratkę i czarnym swetrze podawała herbatę, wino z korzeniami i wódkę". - Nazywaliśmy to płynem „U". Dorota piła, ale w normie. Miała za to skłonność do niefrasobliwości - uśmiecha się Jan Giintner, gdy siedzimy przy kawie w kawiarni Teatru im. Juliusza Słowackiego. - Stale jej trułem: „Musisz się uczyć i iść na studia!". Ale ona była kompletnie niezdecydowana, co chce robić. Wsiąkała w Piwnicę i w środowisko jazzmanów w słynnym jazz-clubie Helikon przy ulicy Świętego Marka 15. W tym małym, ciemnym, wilgotnym pomieszczeniu spotykali się wtedy znakomici muzycy: Andrzej Kurylewicz, Andrzej Trzaskowski, Krzysztof Komeda, Zbigniew Namysłowski, Jan Byrczek, Tomasz Stańko... Jazz, produkt zgniłego Zachodu i symbol wolności, był wtedy w Polsce formą protestu. Przychodzili więc wszyscy młodzi zbuntowani, w tym Dorota. -Jak nie siedziała w Piwnicy, to była w Helikonie i właśnie tam związała się z mało zdolnym, przeciętnym saksofonistą - opowiada Jan Giintner. -Ten facet był bardzo sympatyczny, ale mało inteligentny, więc nie mógł dla Doroty być dobrym partnerem, w czym sama szybko się zorientowała. Martwiłem się o nią. Szalenie namiętna, nieopanowana, wręcz nieobliczalna...! Dojrzewanie w środowisku cyganerii mogło się dla niej skończyć tragicznie. Spotkałem ją, gdy zrobiła już dyplom, i usłyszałem: „No i co? Tyle się nagadałeś, tyle mędrkowałeś, a ja studia mam za sobą". J5 Kraków, druga połowa lat pięćdziesiątych, wszyscy sławni jazzmani są w Krakowie, Komeda, Trzaskowski, Kurylewiczowie. Po Krakowie chodzą sobie Andrzej Bursa, Irek Iredyński, Staszek Czycz. Leje się dużo alkoholu. Czycz z piersiówką z czystą wódką, zawsze ciepłą. Komeda mówi do Piotra, że idziemy na Wódkę, Piotr, że nie może, bo prowadzi kabaret. „Właśnie że idziesz", mówi Komeda i bierze pod pachę gipsowe popiersie Piotra, wyrzeźbione przez Bronka Chromego. I jakaś taka duża grupa, Dymny, Komeda, Trzaskowski, inni piwniczanie, rusza na tak zwany szlak... W pewnej chwili znaleźliśmy się blisko przystanku autobusowego, jest noc, wsiadamy i naciskamy na kierowcę, że ma nas wieźć do Rynku. Drzemy się, śpiewamy - a kierowca nas wiezie, owszem, ale prosto na dworzec, gdzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę urzęduje najsurowsza milicja w całym Krakowie. I tam się drze nagle, że wiezie chuliganów... Uciekła większość, ale ja, idiotka, byłam tak pewna, że nie robimy nic złego - że mnie złapano, wylegitymowano i... z paragrafu 0 chuligaństwo wpakowano do aresztu. Miałam prawo do wykonania jednego telefonu. I zadzwoniłam do Janki Garyckiej z Piwnicy, a nie do domu. Mama by się rozpłakała ze strachu, a Janka... Wiedziałam, że Janka coś będzie działać. Pełna cela, osiem kobiet w celi czteroosobowej. Pytam, gdzie prycza, bo widzę tylko jakąś twardą ławę. „Tu prycza", one w śmiech. Siedzimy na kamiennej podłodze, pozwolono nam zostać w płaszczach, bo zimno jak diabli... Prostytutki każą mi walić pięściami w drzwi i prosić o papierosy: „Bo tobie da...", mówią. Po czterdziestu ośmiu godzinach wiozą mnie na rozprawę. Wchodzę, patrzę - wszyscy piwniczanie, z Piotrem na czele! 1 wspaniała młoda adwokatka, nasza piwniczna przyjaciółka, Ruth Buczyńska. „Płacz i okazuj skruchę, to jest sędzia, który nie znosi studentów i Piwnicy", szepcze Ruth i zaczyna wygłaszać płomienne przemówienie. Nigdy wcześniej ani potem nie usłyszałam o sobie tyle dobrego, i w efekcie nie tylko ja, ale wszyscy piwniczanie mieli łzy w oczach. Dostałam trzy miesiące w zawieszeniu na dwa lata. .. ** 91 Mama, ok. 1956 bozie'" • '■, v ';'•■: szkoleniowym ' '.*••» chóru Państwowego Liceum Muzycznego , ł Państwowej Podstawowej Szkoły Muzycznej. Od lewejr Ola Wołoszyn, mama, Krystyna Mucha, Rabka Zaryte 1952- ..<■• Ні Mama, ok. 1956 І Щ Mama, lata sześćdziesiąte - Poznałem Dorotę w Piwnicy, przy barze - wspomina Miki Obłoński. - Bar był w tym samym miejscu, w którym jest teraz. Podobna lada jak dziś, tylko w kanciapie, z tyłu - nie było żadnej kanalizacji ani wody - stały wiadra: jedno z czystą, drugie z brudną wodą i kilka literatek. W Piwnicy nie można było nie trafić do в baru, a tam królowały Dorota z Pusią. Dorota przyciągała wszyst- kie męskie spojrzenia. Miała wtedy kruczoczarne proste włosy do ramion, które zasłaniały jej pół twarzy. Była bardzo piękna. Wybijała się z tłumu także tym charakterystycznym, ostrym, nieco se- С pieniącym głosem. * W 1957 roku Miki Obłoński, razem z panem Heniem, został m • „piwnicznym" portierem. i - Takim wykidajło po prostu - opowiada. - Dorota zaczęła wprowadzać mnie w życie piwniczne. Dawała mi drobne rady, jak mam się zachowywać, mówiła, kto z kim jest związany, jak długo « i dlaczego, czy jeszcze i czy już nie. Dorota była kokieteryjna, lu-Z biła mężczyzn, toteż zawsze ją otaczali i lgnęli do niej, ale była wybredna: fascynowali ją ludzie twórczy. Aby ją oczarować, trzeba było mieć w sobie to COŚ. Ciekawe, że miała też wielbicielki. Otaczała się - co jak na kobietę jest nietypowe - pięknymi dziewczynami. Po prostu nie miała kompleksów. Miała za to problemy z nauką i wyborem drogi życiowej. Opowiadała, że nauka ją nudzi, że podoba jej się egzystencjalizm, a jej idolką była Saganka. Mnóstwo czytała i chciała pisać. Próbowała też sił jako artystka estradowa. Wystąpiliśmy nawet w duecie, śpiewając przebój kanadyjskiego piosenkarza Paula Anki, pod tytułem You are my destiny. Po 1956 roku, czyli tak zwanej odwilży, zachłysnęliśmy się nowymi ideami, możliwościami tworzenia, sztuką, zagraniczną literaturą... Wreszcie można było chodzić po Rynku Głównym z dziewczyną za rękę, bo przedtem takie zachowanie było zabronione. Tak jak zabro-110 nione było noszenie marynarki samodziałowej. Dorota lubiła czarne swetry, spódniczki mini i czarne trykoty. Była odważna, bo mini budziło na ulicy spore zgorszenie. Ale ona lubiła zwracać na siebie uwagę... - podsumowuje Miki Obłoński. Pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy zaczęła pracować w „Gazecie Krakowskiej", odeszła z Piwnicy. Czarne trykoty, egzystencjalizm i powieści Saganki zastąpiła praca, partia... - Czasami jeszcze wpadała do Piwnicy, jak to ona, podekscytowana, ale już inna. Krzyczała na nas, że tylko sobie śpiewamy i pijemy, że nic nas nie obchodzi - mówi Zygmunt Konieczny. -Złapała inny wiatr, czego zresztą się spodziewaliśmy. Bo ona sama była jak wiatr. Przyzwyczailiśmy się, że jest, a za chwilę jej nie ma. Do końca - mimo że to już nie była ta Piwnica sprzed kilkudziesięciu lat - chodziła na tradycyjne imprezy piwniczne: jajko wielkanocne i opłatek. Sprawiało jej przyjemność spotykanie starych przyjaciół. Parę razy zabrała mnie ze sobą: z energią przeciskając się przez tłum, rozpromieniona, witała się ze znajomymi, tańczyła, bawiła się, piła wino, zupełnie jakby cofnął się czas. W latach dziewięćdziesiątych jej odlana z brązu głowa, autorstwa Bronisława Chromego, znalazła się na pomniku Piwnicy pod Baranami, który stoi w galerii rzeźbiarza w parku Decjusza. j j Pomnik stawiany żywym bulwersował. Tymczasem wielu z tych, których głowy na nas patrzą (na pomniku są głowy piwniczan), już przeszło na drugą stronę -Wiesiek Dymny, Andrzej Bursa, Piotr Skrzynecki, Janka Garycka, Jerzy Turowicz, Krzyś Litwin. .. A gdy wszyscy tam przejdziemy, pomnik zyska społeczną akceptację. * Pomnik wzbudzał kontrowersje także wśród samych piwniczan, którzy spierali się o to, kto naprawdę powinien się na nim znaleźć. 111 - Dorota zasłużyła na to, by być na pomniku. Stworzyła fundamenty Piwnicy i jest historyczną postacią Krakowa - mówi stanowczo Bronisław Chromy, który sam decydował o tym, czyją głowę uwiecznić, a czyją nie. Gdy zabrał mnie do swojej galerii, już z daleka rozpoznałam charakterystyczną głowę mamy. Nie mogłam sobie tylko wyobrazić, jak wytrzymała ciągnące się godzinami pozowanie. - Po prostu energicznie chodziła po pracowni, opowiadała, paliła, a ja rzeźbiłem - uśmiecha się Chromy. НЯВ Od lewej: Anka Arway, mama, Zosia Pragłowska, Inka Pelc, Barbara Nawratowicz, Jaszczury, Kraków 1961 I МтМЛмШм „Czas prawdziwej wolności' Mama nieraz z widocznym zachwytem i tęsknotą powtarzała, że studia to najpiękniejszy okres w życiu. Ale mówiła to dopiero z perspektywy czasu, bo wtedy, na początku lat sześćdziesiątych, wcale studiować nie chciała; nie odpowiadał jej żaden kierunek. Piwniczanie podpowiedzieli: socjologia. jf Szukałam studiów o maksymalnym stopniu ogólności - bo wydawało się, że nie mam żadnych zainteresowań. Słowo. Wszystko po łebkach, a nic naprawdę. Zabawne, ktoś podpowiedział: no to socjologia. Nie chciałam iść na polonistykę - bo bałam się, że pozostanie mi tylko zawód nauczyciela, do czego nie mam przekonania ani charakteru. Byłabym fatalna jako nauczycielka, niecierpliwa... *' - Na socjologię dostała się cudem - opowiada ciocia Hania. -Zresztą ona zawsze miała szczęście. Otóż cierpiała na nerwicę i wciąż coś musiała pogryzać, miała przy sobie w woreczku pokrojone marchewki. Wtedy jeszcze nie było w sklepach orzeszków ziemnych, które potem zawsze nosiła przy sobie. Przy najmniejszym zdenerwowaniu dostawała torsji, więc to pogryzanie jakoś jej pomagało. A była naprawdę nerwowa. Nie potrafiła opanować emocji. No i poszła na ten egzamin... Wyciągnęła pytania - na żadne nie znała odpowiedzi, zdenerwowała się, zasłoniła usta i wybiegła do toalety. Gdy wróciła, komisja oznajmiła: „Na te pytania już pani nie będzie odpowiadała, bo na pewno miała pani ukrytą w toalecie ściągę". Kazali jej losować kolejne, i tym razem na wszystkie znała odpowiedź. Ciocia Hania nie poszła na studia. W 1959 roku wyszła za mąż i wyprowadziła się z Krakowa. Potem rzadko się z mamą kontaktowały. Niedawno opowiedziała mi ich ostatnią rozmowę przez telefon (mama jeszcze wtedy nie była chora): ,Ja się ciebie, Dorota, bałam. Ale teraz powiem ci coś: przerywałaś mi w połowie zdania i traktowałaś jak idiotkę, nawet przy ludziach. Pamiętasz, jak mi kiedyś powiedziałaś, że moja starsza córka nie ma żadnych ambicji, bo po studiach zajęła się domem? Bo według ciebie ambitny człowiek to tylko twórca. Ale wreszcie się nie boję i mogę ci powiedzieć: ty też nie masz ambicji. Na przykład nie masz ambicji prowadzenia domu. U ciebie panuje wieczny bałagan, nie dbasz o obiady, nie sprzątasz. Więc widzisz teraz: ty masz inne ambicje, a moja córka inne". -1 Dorota mnie wysłuchała. Wiem, że było jej przykro, ale nie przyznawała się do takich emocji. To w jej książkach są jej marzenia, lęki, poczucie winy i rodzaj pokuty. Ale jedno muszę przyznać: nie okazywała uczuć, ale była bardzo lojalna. Jak potrzebowałam pomocy, to wiedziałam, że mogę do niej zadzwonić, bo poruszy niebo i ziemię, żeby mi pomóc -mówi Hania. Nie sądzę, by mama pasjonowała się socjologią. Uczyła się tyle, by bez trudu przechodzić z roku na rok, ale poza tym... nic się nie zmieniło: wszelkie struktury, nawet studenckie, choć dużo luźniejsze niż te w liceum, były dla niej za ciasne. 39 No cóż, nie byłam wzorem studenta. Ale dobrze wspominam naszą grupę koleżeńską na roku i profesorów. Byli wyrozumiali i tylko jeden z nich obniżył mi ocenę z egzaminu „za wygląd". Wtargnęłam na egzamin w dżinsach iT-shircie, a on określił to „brakiem szacunku dla egzaminatora i uczelni". * 115 Pasjonowało ją natomiast samo studiowanie. Przeglądając w jej komputerze setki plików z wywiadami, odpowiedziami na e-maile, pytania dziennikarzy i fanów, znalazłam taki zapis: «f To był czas prawdziwej wolności, bo studiowaliśmy inaczej. To był tzw. głęboki PRL i prawie nikt nie miał motywacji, by szybko kończyć studia i ruszyć do zarabiania pieniędzy. Przeciwnie, było to jednoznaczne ze znalezieniem mało ciekawej i źle płatnej pracy. Może dlatego z reguły studiowaliśmy średnio (noce zary-wane przed sesją i radosne „nicnierobienie" przez cały semestr), za to mnóstwo energii pakowaliśmy w życie towarzysko-kultu-ralne. To nie przypadek, że wtedy powstały najlepsze kabarety, festiwale kultury studenckiej, mnóstwo pisemek, narodziły się juwenalia, a gwiazdy niegdysiejszej studenckiej kultury trwają do dziś. Sama występowałam w kabarecie Wieśka Dymnego w Jaszczurach. To były czasy debiutu Ewy Demarczyk, Marka Grechuty, a wcześniej całej watahy jazzmanów, którzy grywali w Jaszczurach do późnej nocy, aby potem przenieść się do Piwnicy. My wędrowaliśmy za nimi. Studiowało się pomiędzy odwiedzaniem różnych klubów i Piwnicy. Myślę, że to już nie powróci - dziś studia to pośpiech, precyzja i bieg do pierwszych posad. Moje pokolenie - zapewne z konieczności i braku innych motywacji? - miało mnóstwo czasu na szaleństwa. " To właśnie w tym okresie mama poznała późniejszą długoletnią przyjaciółkę - dziennikarkę Helenę Lazar, którą w dzieciństwie nazywałam „ciocią Lusią". Wprawdzie i ta przyjaźń - tak jak inne w życiu mojej mamy - raptownie się urwała, ale tak to już u niej było: przychodził moment, że zbaczała ze wspólnej drogi, gnała do przodu, wiecznie ciekawa świata, nowych ludzi, zdarzeń. Nagle zaczynały pasjonować ją działalność polityczna, podróżowanie czy cokolwiek innego i wchodziła w to całkowicie, całą sobą. Nie potrafiła - nie chciała? - tkwić w jednym i tym samym miejscu, nawet jeśli jeszcze przed chwilą było tak fascynujące. Uciekała od tego, co stawało się rutyną. Biegła przed siebie, a nie wszyscy potrafili - nie chcieli? - za nią podążyć. Nie rozstawała się w gniewie czy złości, po prostu odchodziła. „Łapała inny wiatr". - Przyjechałam do Krakowa w 1960 roku zdawać właśnie na socjologię. Wtedy poznałam Dorotę. Była ode mnie starsza o pięć lat - wspomina Helena Lazar. - Na roku było nas niewiele, jakieś dwanaście, może piętnaście osób. Trzymaliśmy się we czwórkę: Zbyszek Pucek, Kazio Sowa, Dorota i ja. Zajęcia mieliśmy po południu, w budynku przy ulicy Straszewskiego. Dorota nie wkuwała, ale nie miała też problemów z nauką. Prace pisałyśmy w terminie, nie zawalałyśmy egzaminów. Uczyłyśmy się u Doroty w domu. Siedziałyśmy na parapecie albo na tapczanie w jej pokoju, obłożone książkami i notatkami, a mama Doroty donosiła nam jedzenie: kanapki, sernik, herbatę, kawę... I jak to na studiach, po skończonej nauce szłyśmy balować. - Gdy zaczynałam studia, modne było wyskakiwanie na golonkę do małego barku na Szewskiej albo na jajko z kawiorem w barze na Jagiellońskiej - opowiada dalej Lusia. - Na wódeczkę chodziło się do Feniksa na św. Jana i do „Francuza", czyli Hotelu Francuskiego. Potem otwarli w P.ynku klub Pod Jaszczurami i Empik na Jagiellońskiej. Trasa zatem wyglądała następująco: najpierw kawa z ekspresu za dwa siedemdziesiąt w Empiku, a wieczorem Jaszczury i Piwnica. Przyjaciółki miały też pewien ulubiony rytuał: godzinami spacerowały po Plantach i rozmawiały o książkach. -To właśnie te rozmowy tak nas połączyły. Ona zaraziła mnie fascynacją Proustem, którego uwielbiała, a ja ją uwielbieniem dla Faulknera - mówi Lusia. -Wtedy nie dyskutowało się o polityce, 117 tylko o książkach. Fascynowała nas też poezja, na przykład Gałczyński, i piosenka międzywojenna. Dorota miała w domu stary adapter i nieraz całymi dniami słuchałyśmy Ordonki. Jej piosenki znałyśmy na pamięć. A Dorota, która doskonale poruszała się w krakowskim środowisku, była dla mnie jak starsza siostra, której nigdy nie miałam. Zarażała mnie swoją pasją i głodem poznawania napływających z Zachodu nowości. N •g. 5« Jakie przyjemne, miękkie i tajemnicze są te nowe słowa, w któ- rych -izmy goszczą rzadko. Słowa związane ze światem zjawisk, rzeczy i spraw, które leżały głęboko schowane za żelazną kurtyną. Dżaaz! Kokto! Roknrol! Hemingłej! Bluss! Czesterfild! Hłasko! '* Ш Lusia, z natury spokojniejsza i bardziej „zdroworozsądkowa" є niż moja mama (przynajmniej tak mi się wydawało), lubiła szaleń- ■° cze pomysły przyjaciółki. - Kiedyś, latem, po egzaminach, pojechałyśmy autostopem do Opola na pierwszy w Polsce festiwal piosenki, na którym debiutował Czesław Wydrzycki, czyli Niemen - opowiada. - Piwnica występowała z kabaretem w Opolu, więc Dorota powiedziała, że możemy bez obaw jechać „w ciemno", bo zawsze nas ktoś przygarnie. Pojechałyśmy tramwajem do Bronowie, stamtąd dalej, gdzie dzisiaj są osiedla, a wtedy była droga, i złapałyśmy pierwszy samochód. Jechałyśmy na skrzynkach z owocami i pomidorami, objadając się. Drugi transport złapałyśmy pod Gliwicami i zadowolone, że mamy takie szczęście, szybko wpakowałyśmy się do auta. Ale kierowcy wcale się nie spieszyło. Co gorsza, zatrzymywał się w każdej wsi, bo okazało się, że... naprawia sprzęt AGD. A tu co wieś, to popsute lodówki, pralki, telewizory... Wylądowałyśmy w Opo-118 lu o. pierwszej w nocy! Od razu poszłyśmy do słynnej opolskiej restauracji, w której po koncercie przesiadywali muzycy. Siedzieli tam oczywiście piwniczanie i Dorota dzięki nim załatwiła nocleg u jakiegoś plastyka. Innym razem obydwie - same! - spędziły całą noc na krakowskich Plantach. - Tata przysłał mi pieniądze na buty - mówi Lusia - więc po zajęciach powiedziałam Dorocie, że buty można przecież kupić tańsze, a za to iść na tatara i wódeczkę. Poszłyśmy do takiej dużej restauracji przy Floriańskiej, wesoło sobie plotkowałyśmy, pijąc i jedząc, a gdy przyszło do płacenia, okazało się, że nie mam portfela. Dorota wymyśliła, że pójdzie pożyczyć pieniądze do kuzyna Janusza Terakowskiego, a ja, jako „zastaw", zostanę w restauracji. Pożyczyła, zapłaciłyśmy, a potem siedziałyśmy całą noc na Plantach, czekając, aż dozorca otworzy drzwi uczelni na Straszewskiego, w nadziei, że znajdziemy portfel, oddamy dług i jeszcze starczy na buty. Portfela nie znalazłyśmy, bo oczywiście mnie okradli, ale pomyśl, jaka to była wspaniała noc! I ten świt na Plantach! - wspomina Lusia. A ja czuję zazdrość za ten świt, bo wiem, że dziś nawet za najwspanialsze buty, najgenialniejszego tatara, najdroższą wódeczkę i najbardziej fascynującą rozmowę o książkach nie spędziłabym nocy z koleżanką na ciemnych Plantach. - Studiowałem z Dorotą na jednym roku. Byłem pierwszą osobą po Lusi, której się zwierzyła, że spodziewa się dziecka - wspomina krakowski socjolog Zbigniew Pucek. - W tamtych czasach studentka w ciąży była rzadkością. Nasze pokolenie było nastawione przeciwko wikłaniu się w rodzinę, dzieci... Jeżeli już kobieta była w ciąży, to się jej pozbywała. Natomiast Dorota od początku chciała mieć dziecko i nie ukrywała tego. Była bardzo kontrowersyjna. Reprezentowała taki typ osobowości, który u jednych - jak we mnie - budził spontaniczną akceptację, a w innych niechęć. Niektórzy jej autentycznie nie znosili. Dziewczyny - bo za ładna, ;, a chłopcy - bo nieosiągalna. Jeden z nich dostał od Doroty ostre- ^ go kosza i strasznie się na nią obraził. Było to na obozie studenc- kim w Ochotnicy. Z innym znów tak się pokłóciła, że powiedziała с do niego „odpier... się". Chłopak bardzo się oburzył i poszedł na o g skargę do profesora Kazimierza Dobrowolskiego. A profesor, wiel- ,_ ki autorytet w dziedzinie etnografii, zrobił wykład, co to słowo oznacza w innych gwarach i wyszło, że jest to zupełnie łagodne po- - wiedzenie w stylu „nie zawracaj głowy", nic obraźliwego ani ob- " scenicznego. 3 Po co komu pieniądze? Bi Gdy zadzwoniłam do ciotki Teresy Terakowskiej, żony Janusza, i powiedziałam, że piszę książkę o mamie i szukam jej koleżanek к z czasów studenckich, krzyknęła: - Cudownie! To były takie wspaniałe lata! Mam pomysł: zapro-e szę Teresę Kwintowa i Barbarę Długoszową, bo przecież one świet-•° nie znały się z twoją mamą, i urządzimy sobie wieczór wspomnień. ™ Taki mały sabat czarownic! ~ Siedzimy więc we cztery w dużej, pełnej książek, zdjęć, rozma- itych pamiątek, przedzielonej stylowo starym wiejskim płotem (na którym wiszą garnki) kuchni w mieszkaniu Teresy na ulicy Świętej Anny w Krakowie, popijamy białe wino (choć może powinnyśmy pić czerwone, bo mama uwielbiała czerwone wytrawne wino) i rozmawiamy... Janusza, męża Teresy, a kuzyna mamy, założyciela słynnego w tamtych łatach SAiW-u (Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli, które miało siedzibę przy Rynku Głównym 13), nie ma z nami - zmarł w 2002 roku. - Mieszkałyśmy przy tej samej ulicy, ale poznałyśmy się w Saj-wie.Tak mawiało się potocznie na SAiW. Oczywiście nie należałyśmy do tego stowarzyszenia, tylko wykorzystywałyśmy ich lokal na 120 spotkania towarzyskie - opowiada Teresa Kwintowa, która w latach sześćdziesiątych była sąsiadką mamy. -Ateiści spotykali się o dwunastej w południe w niedzielę, a my wieczorami. To było naprawdę niezwykłe miejsce, taka ostoja. W Sajwie była świetnie zaopatrzona biblioteka, Ewa Demarczyk miała tu swoje pierwsze próby, ktoś genialnie śpiewał poezje Burnsa, grało się w szachy i w bri-dża... Urządzaliśmy też totalnie spontaniczne kabarety - wspomina Teresa Kwintowa. - Na przykład ktoś nagle rzucił hasło: „jesteśmy łysi". I zaczynała się rozmowa o łysych, przytaczaliśmy teksty Mrożka, wołaliśmy chórem: „O co walczyli bernardyńscy mnisi, gdy byli łysi?". Albo hasło: sznurek. I gadaliśmy o sznurze: z czego jest zrobiony, do czego służy, jak można się na nim najwygodniej i najskuteczniej powiesić... Mieliśmy strasznie dużo czasu i co najważniejsze, wcale nie potrzebowaliśmy pieniędzy, żeby się dobrze bawić. Jest taka piosenka, którą mój mąż, Tadeusz Kwinta, śpiewa do słów Kurylanki: „Po co komu pieniądze w sobotę?". No bo faktycznie, po co? I tak nic nie można było za nie kupić. W Sajwie był bufet z pysznymi kanapkami. Jak nie było mnie na nie stać, to fundowała koleżanka, i vice versa. Nikt nie miał takiej obsesji na punkcie kasy jak dziś. Nie mieliśmy nic innego do roboty poza chodzeniem do teatru, na koncerty, spotykaniem się z ludźmi... Jeździłyśmy z grupą znajomych do Teatru Ludowego w Nowej Hucie (był nawet specjalny autobus, przywożący i odwożący gości z Krakowa), którym kierowała Krystyna Skuszanka. Tam grano wówczas naprawdę świetne spektakle. Jak Alina Janowska czy Wojciech Siemion przyjeżdżali z monodramami, to całym Sajwem jechaliśmy to zobaczyć - mówi Teresa Kwintowa. -I nawet nie zauważaliśmy, że obok nas istnieje inny świat: świat ludzi niewykształconych, udręczonych, którzy nigdy nie widzieli Rynku, bo żyli tylko w Hucie. -To prawda. Żyliśmy niejako w enklawie, zupełnie odcięci od trosk i nieszczęść innych, „zwykłych" ludzi - wtrąca Barbara :, Długoszowa, żona poety i barda Leszka Długosza, która poznała £ moją mamę („zdaje się, że było to w 1962 roku") przez Wieśka Dymnego, gdy pracowała jako barmanka w klubie Pod Jaszczurami. "■ - Dorota występowała jako girlsa w kabarecie Dymnego i Ba- | si Nawratowicz w Jaszczurach. Po kabarecie Wiesiek urządzał noc- ne nasiadówki, a ja mieszkałam daleko od centrum Krakowa, na Woli Duchackiej. I w końcu Dorota powiedziała: „Co będziesz tak jeździła i jeździła? Zamieszkaj u mnie!". No to zamieszkałam. "« W domu na Starowiślnej (po wojnie zmienionej na Bohaterów Sta- lingradu, ale nikt nie używał tej komunistycznej nazwy) panowała całkowita swoboda. W pokoju Doroty, po powrocie z Jaszczurów, IŁ urządzaliśmy nocne balangi. Pamiętam zwłaszcza jedną, bo akurat * 1 wtedy zaczęłam palić papierosy. Poszliśmy całą grupą, w tym kił- N w ka młodych, bardzo atrakcyjnych dziewczyn, a na imprezie był też 8 pewien lekarz, w którym Dorota się podkochiwala. A była dość za-e zdrosna. Podchodziła więc po kolei do tych dziewcząt i mówiła ■° ostrym szeptem: „Uważajcie na niego, bo on ma syfa" - uśmiecha « się Długoszowa. - Balanga trwała niemal do rana. Na drugi dzień, ~ w południe, obudziłyśmy się w straszliwym bałaganie, wszędzie wa- o lały się puste butelki, popielniczki pełne petów. Miałam wielką ocho- tę zapalić. Pytam Dorotę: „Masz jakieś papierosy?" „Nie mam - mówi - zobaczę, może tata jakieś ma". Tata też nie miał. No to zaczęłyśmy grzebać w popielniczkach w poszukiwaniu nie dopalonych papierosów. I kiedy wreszcie znalazłam w miarę całego peta, nagle przypomniałam sobie o tym lekarzu, też palaczu, rzekomo chorym na syfa. Spanikowana pomyślałam: „Cholera, a jak on akurat te papierosy palił?". Nie wiedziałam wtedy, co to „syf', ale wolałam nie ryzykować - śmieje się Barbara Długoszowa. - Ja jeszcze mam w głowie obraz Doroty, która w wyzywających czerwonych pończochach podaje wódkę w Piwnicy. Była na-122 prawdę piękna - zamyśla się Teresa Kwintowa. -1 zawsze na topie. Zależało jej, by we wszystkim, od wyglądu po sposób bycia, zachowania, rozmowę, być pierwszą. I była! Zazdrościłam jej tego „hop do przodu". Może stwarzała wokół siebie nie do końca prawdziwy świat, ale zdobywała to, co chciała. - Poznałam Dorotę w 1957 roku w klubie dziennikarzy Pod Gruszką - opowiada profesor polonistyki UJ Marta Wyka. - Nosiła aksamitny beret a la Rembrandt. Miałyśmy artystyczne towarzystwo, studentów architektury albo jazzmanów, malarzy, fotografików. .. Spotykaliśmy się przy ulicy św. Jana w cukierni, która wtedy nazywała się Wschodni Targ (dziś Rio). Prowadziły ją panie ze Lwowa i była repliką lwowskiej kawiarni o takiej samej nazwie. Potem spotykałyśmy się w kawiarni Marago. W kawiarniach się nie tańczyło, bo nie puszczano tam muzyki. W kawiarniach się rozmawiało. Na tańce chodziło się do Piwnicy, do Teatru 38 za Waldka Krygiera, potem do Jaszczurów. Chodziliśmy na jam session do klubu przy ul. Friedleina, gdzie koncerty były tylko częściowo legalne, i do Jacht Klubu przy Zwierzynieckiej. Na początku lat sześćdziesiątych Dorota zadebiutowała opowiadaniem w „Zebrze". To było pierwsze literacko-artystyczne bardzo znane wówczas pismo krakowskie. Potem zapisała się do Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich, gdzie ja byłam krytycz-ką, a ona prozaiczką. Girlsa Ale na początku 1956 roku przyjechała z Warszawy do Krakowa Barbara Nawratowicz. Z jedną walizką, bez grosza, nie miała gdzie spać ani co jeść. Na szczęście spotkała Piotra Skrzyneckiego, którego znała przez wspólnych warszawskich znajomych. Piwnica pod Baranami jeszcze wtedy nie istniała, a Piotr studiował historię sztuki. Powiedział Basi, żeby poszła do klubu żydowskiego (czyli Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów, z którym potem współpracowała Piwnica), bo tam dają za darmo śledzia i wódeczkę. W klubie siedzieli już Wiesiek Dymny, Mariusz Chwedczuk i Joanna Olczakówna (dziś Olczak-Ronikier). Barbara zamieszkała u Joanny. Wkrótce potem związała się z Wieśkiem Dymnym, zamieszka-li razem w kamienicy na św Jana 3, w mieszkaniu 1 За, które wcześniej zajmowała inna sławna para: piosenkarka "Wanda Warska i jazzman Andrzej Kurylewicz. Była to prawdziwa nora: zagraco-ne, zimne, pozbawione pieca mieszkanie; żeby się umyć, trzeba było najpierw rąbać zamarzniętą wodę w miednicy. Barbara Nawratowicz-Stuart opowiedziała mi o tamtych sza-e lonych latach. N u - Dorota, wówczas studentka, często wpadała do nas na Jana. * Występowałam wtedy w Piwnicy, ale na początku 1961 roku Wie-e siek, znudzony Piwnicą, wpadł na szatański pomysł, żeby zrobić ° kabaret z girlsami u konkurencji po drugiej stronie Rynku, czyli * w klubie Związku Studentów Polskich Pod Jaszczurami. Na za-~ pleczu tego klubu mieścił się zresztą świetny Teatr 38, prowadzo-o ny przez naszych przyjaciół, Waldka Krygiera i Irenę Wollen. Od nich właśnie „wypożyczyliśmy" do kabaretu dwóch czołowych aktorów: Andrzeja Skupnia i Zbyszka Horawę. "Wiesiek napisał teksty i piosenki do programu pod tytułem Opera strażacka, wymalował piękny plakat z nazwą kabaretu Remiza i zaczęło się polowanie na girlsy. Jako znawca zgrabnych i pięknych dziewcząt, Wiesiek zwerbował pięć długonogich, pięknych studentek. Jedną z nich była właśnie Dorota. Do kabaretu włączył się też znany perkusista jazzowy Andrzej Dąbrowski i uparł się, że musi śpiewać. Był w Jaszczurach cenioną postacią, gdyż jego ojciec przywiózł z zagranicy pierwszą w Krakowie szafę grającą i co kilka dni 124 przychodził z dużym workiem, otwierał szafę, a my z zawiścią patrzyliśmy na sypiący się do worka strumień bilonu. W kabarecie postanowiła również wystąpić matka muzyka Wojciecha Karolaka, duża starsza pani z bujną blond fryzurą, którą Wojtek błagał na kolanach, żeby nie kompromitowała rodziny - śmieje się Barbara. - Ale mamusia się uparła, postanowiła zaśpiewać, no i zaśpiewała. 55 Niesłychanie sobie cenię, że byłam pierwszą girlsą w PRL-u! Wiesiek Dymny założył kabaret Remiza i na premierze w Jaszczurach pojawiły się klasyczne girlsy - a w PRL-u tego jeszcze nie było! - więc na premierę ruszył dziki tłum i wytłukł szyby, byle się dostać. Miałyśmy czarne pończochy, buty na obcasach, cylindry i, zaprojektowane przez Dymnego, błyszczące, nader kuse fraczki z kolorowej podszewki. Jedną z pięciu girls byłam ja, drugą Ania Arway, trzecią Zosia Pragłowska, pozostałych nie pamiętam! Fama o girlsach wyprzedziła prawdę, że w ogóle nie umiemy tańczyć. Jednak myślę, że Dymnemu nie chodziło o to, czy precyzyjnie zatańczymy, tylko żeby w tak zwanej erze prza-śnego Gomułki sprowokować obyczajowy skandal. Niewątpliwie mu się udało. Po takich przygodach trudno źle wspominać tamte wariackie lata! J* 9 kwietnia 1961 roku Remizę zaanonsował „Przekrój", pisząc: 5j REMIZA, pierwszy program nowości: kabaret + varićtćs. Reżyser i zapowiadaczka: Barbara Nawratowicz, teksty, dekoracja i atrakcyjne kostiumy: mistrz Wiesław Dymny. Muzyka małego Kisiela, syna już starego obecnie Stefana Kisielewskiego. Aktorzy: Dąbrowski, Horawa, Skupień i Brodacki. Zupełnie wdechowe girlsy: Ina, Dorota, Zofia, Ania i Ela. r9 125 Z kolei „Kurier Polski", wraz z recenzją zatytułowaną Opera za 20 złotych, zamieścił duże zdjęcie girls, które w 1961 roku w socjalistycznej Polsce były ewenementem. - Pomimo komuny to był piękny czas - powiedziała Barbara o I Nawratowicz-Stuart, gdy w latach dziewięćdziesiątych odwiedziła _ Kraków. - Bo choć dookoła panowała niewola, my nosiliśmy wol- ш ność w sobie. Kabaret Remiza przetrwał jakieś pół roku. w •sn e S M „Która z nas jest bardziej inteligentna?" Щ Pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych i życie towarzysko-kulturalne toczyło się wokół Rynku, toteż moja mama była blisko wszelkich wydarzeń (odpadał problem: jak ja u w wrócę do domu, gdy ucieknie mi ostatni autobus?!), a uczestniczą- •s су w nich ludzie mieli blisko do niej. Dziadków nie dziwił już tłum e kłębiący się w pokoju córki, młodzi ludzie zaglądający do Maria- ■° na stawiającego, jak zwykle, pasjansa, nocujące przez tydzień lub « mieszkające miesiącami koleżanki... AnnaTerakowska, młoda du- chem i podobnie jak córka ciekawa świata i ludzi, lubiła towarzy-o stwo znajomych Doroty. Chyba najdłużej, bo prawie rok, mieszkała na Starowiślnej Krystyna Gonet, której znajomość z mamą także urwała się znienacka, w niemiłej raczej atmosferze. Krystyna, młodsza od Doroty o sześć lat, po wyrzuceniu z Liceum Sztuk Plastycznych w Warszawie, przyjechała do Krakowa. - Właściwie nie wiem, gdzie myśmy się poznały, bo wtedy „wszyscy byli wszędzie", po prostu przechodzili z jednego klubu do drugiego - mówi Krystyna. - Może Pod Jaszczurami? A może w Teatrze 38? Za czasów Krygiera było to, obok Piwnicy pod Baranami, miejsce wyjątkowe. Krygier bezskutecznie walczył o umiesz-126 czenie repertuaru na afiszu zbiorczym, z natury rzeczy był to więc teatr, jak mówi się dzisiaj - niszowy. W godzinach wolnych od prób i przedstawień spotykało się tam niewielkie grono ludzi teatru, plastyków, muzyków, literatów: Ludwik Flaszen, Jan Błoński, Jan Paweł Gawlik, Witold Pyrkosz, Ryszard Kotys, Jan Gtintner, Jan Ptaszyn Wróblewski i jego obecna żona Ewa Czuba, artyści Piwnicy pod Baranami, a także - wówczas jeszcze studenci - Maja Komorowska, Maciej Prus... i inni. Pijąc nieprawdopodobnie mocną herbatę lub wódkę, gadało się całymi godzinami (to znaczy ja nie gadałam, ja się pilnie przysłuchiwałam starszym), a noce, przede wszystkim te, kiedy przychodzili ludzie po występie w Piwnicy, były prawdziwie niezwykłe. Pamiętam Ludwika Flaszena, owiniętego w czerwoną kotarę, recytującego na scenie - a raczej śpiewającego, jak to robią Rosjanie - Puszkina, pamiętam Krystynę Zachwatowicz i Wieśka Dymnego, tańczących w niebezpiecznym zapamiętaniu Kryminalne tango (scena była niewielka, a pod nią „przepaść", czyli schody prowadzące na widownię). Wszystko to w improwizowanych przez Krygiera teatralnych światłach i oprawie muzycznej... - Meszkałam w rozmaitych wynajętych pokojach - opowiada Krystyna - co było uciążliwe i mało komfortowe dla młodej dziewczyny. W dodatku miałam pecha do właścicieli i często musiałam się przeprowadzać. W końcu Dorota, mimo że nie znała mnie dobrze, zgodziła się, żebym zamieszkała u niej. I tak przez rok mieszkałam na Starowiślnej - opowiada. - Spałyśmy razem na jednym tapczanie, ale pod osobnymi kołdrami, żeby sobie nawzajem nie przeszkadzać: Dorota potrzebowała dużo snu, przynajmniej dziesięć godzin - ja mało. Więc jak ona jeszcze spała, ja czytałam, a potem cichutko, na palcach, wychodziłam. Krystyna bardzo lubiła Annę Terakowska, z którą spędzały czas na długich rozmowach. Anna podobno skarżyła się na Dorotę, która zarabiała przepisywaniem na maszynie, ale do budżetu domowego nie dawała żadnych pieniędzy. 127 1 -W domu Doroty na śniadanie była kromka chleba z masłem £ - twierdzi Krystyna. -W niedzielę z bryndzą, co było już niemal luksusem. Od czasu do czasu zrzucałyśmy się z Dorotą na toreb- E ~" kę kawy Marago, która kosztowała około siedmiu złotych: sypały- I śmy kawę do kubeczka, potem cukier, mocno ucierałyśmy i zale- wałyśmy wrzątkiem. I to już była prawdziwa uczta! ffi Dorota z Krystyną starały się zarabiać, łapiąc różne fuchy. 31 " Chałturzyły głównie na balach: a to plastyków, a to architektów, to з znów medyków Robiły kanapki i rozlewały wino. Za jedną kanap- kę dostawały pięćdziesiąt groszy. Robiły zakupy, a potem przez wiele godzin przyrządzały setki maleńkich kanapeczek. - Im efektowniej wyglądały, a mniej zawierały, tym lepiej dla Ul nas, bo płacili nam od kanapki. Podobnie było z winem - z jednej N w butelki nalewałyśmy osiem kieliszków! Zarobione pieniądze wydawały na słynnym krakowskim baza-e rze zwanym Tandetą, bo tylko tam można było kupić jakiś orygi- •° nalny zachodni ciuch. Po jednym z intratnych balów kupiły sobie ™ supermodne kostiumy: Krysia beżowy, a Dorota w zieloną kratę. ~ Taki zdobyczny kostium musiał wystarczyć na lata. - Dorota, która znała wszystkie modne miejsca w Krakowie, zabierała mnie ze sobą na rozmaite spotkania towarzyskie i często udzielała mi różnych porad w trosce o to, żebym nie popełniła jakiejś gafy. Kiedyś zdarzyło mi się opowiedzieć w towarzystwie dowcip o łysych. Nie zauważyłam, że obok siedział nieco łysawy pan. Dorota zrobiła mi straszną awanturę: Jak mogłaś się tak zachować?! Zrobiłaś mu przykrość!". Ona w ogóle była nie tylko szalenie aktywna, ale i szalenie apodyktyczna. Często się sprzeczałyśmy, ale jakoś zawsze potrafiłyśmy się dogadać i lubiłyśmy przebywać ze sobą. Oprócz Piwnicy i Jaszczurów przyjaciółki chodziły do „Fran-128 cuza", gdzie przyciągały luksusowa restauracja i ekskluzywny (pod względem marki podawanych alkoholi i cen) bar. Cyganeria artystyczna raczej się tam nie pojawiała ze względu na horrendalne ceny, ale bywało, że przy barze przesiadywali znani scenografowie Lidia i Jerzy Skarżyńscy, lekarz Jan Nowotny, aktorzy, dziennikarze. Grał zespół pod kierunkiem Leszka Sokołowskiego. Pewnego wieczoru, robiąc wielkie zamieszanie, pojawiła się Beata Tyszkiewicz. - My, w tych ciuchowych kostiumach, siadałyśmy przy barze, zamawiałyśmy jedną pięćdziesiątkę na dwie i tak spędzałyśmy kilka godzin. Dorota, dużo bardziej wyluzowana niż ja, swobodnie gawędziła, ja milczałam i przysłuchiwałam się rozmowom. Nikt nas nie wyrzucał - mówi Krystyna. - Czasami wpadał pewien redaktor, który niezmiennie wołał:, Jestem, bawimy się, ja stawiam!". I dziennikarz Jurek Biały, który wspaniale tańczył rock and rolla. Szaleliśmy na parkiecie. W nocy otwierał podwoje klub Feniks na św. Jana, tam zwykle bawiliśmy się do rana. To był niemal rytuał - opowiada Krysia. -Po kabarecie w Piwnicy mówiliśmy: „To teraz Grand, Kaprys, Cyganeria?".^ był taki lejtmotyw, bo szliśmy, oczywiście, do Feniksa. Jurek miał tam znajomości, więc wpuszczali nas za darmo. Kiedyś tańczyliśmy we trójkę, Jurek przerzucał przez ramię to mnie, to Dorotę, i pech chciał, że niechcący mnie popchnął. Ludzie wstali wzburzeni od stolików, zrobiła się awantura, że facet uderzył kobietę. Wyjaśnienia nic nie pomogły i... wyrzucono nas. Mieszkając z Krystyną Gonet, moja mama jeszcze nie znała swego pierwszego męża, mojego ojca, Andrzeja Nowaka. Była zakochana w lekarzu (tym, który rzekomo miał syfa), który potem uzależnił się od morfiny. (Mama opowiadała mi, że kiedy do Polski trafiła morfina, wielu lekarzy stało się nałogowcami). -W swoim pokoju co chwila siadała przy pianinie i grała, nucąc: , Ja kocham pana L., ja kocham pana L." - wspomina Krysia. Г_ - Bardzo pewna siebie, szalenie ambitna i apodyktyczna - tak Dorotę zapamiętała Krystyna Gonet. - Miałyśmy taki zwyczaj, że wieczorami razem się kąpałyśmy, — po prostu nie wstydziłyśmy się swojej nagości. Przy okazji tego в wspólnego mycia dużo rozmawiałyśmy: o sensie życia, o tym, czy _ Bóg jest, czy go nie ma.... Nigdy nie zapomnę, jak nagle, całkiem poważnie, Dorota zapytała:, Jak myślisz, która z nas jest bardziej inteligentna?". Kompletnie mnie zatkało, a to była właśnie cała ona. Po prostu zawsze chciała być najlepsza. Kiedyś pewien dziennikarz wydrukował swoje opowiadanie i podpisał je moim nazwiskiem. Wtedy już nie mieszkałyśmy razem, idę ulicą, spotykam Dorotę: „Podobno zadebiutowałaś w prasie?", pyta. „No coś ty!", od- Й я powiadam. Gdy prawda wyszła na jaw, odetchnęła z ulgą. To ona ш у ogłosiła w „Przekroju" w 1961 roku („Debiut młodej autorki") Opowiadanie pod tytułem: opowiadanie. Potem wydrukowała dwa є reportaże. W jednym z nich opowiedziała, jak statystowała we francuskim filmie Mandrin, kręconym w Polsce. Chyba wtedy uwie-я rzyła, że naprawdę może pisać - mówi Krystyna. Chciała być pisarką, ale naczelny „Przekroju", Marian Eile, po-o wiedział jej, że z pisania nie wyżyje, więc lepiej niech zajmie się ty dziennikarstwem. Wspólne wakacje zakończyły się zerwaniem przyjaźni między Krysią i Dorotą... - Moi rodzice zaprosili nas na wakacje do Krosna - opowiada Krystyna. - Byli bardzo gościnni, ale dość wymagający. Nauczyciele, wcześnie chodzili spać i wcześnie wstawali. Ale Dorotę lubili, tata nawet papierosy jej kupował... Trochę ich drażniło, że chodzi po podwórku w bikini, ale jakoś to przełykali. Do Krosna wpadali też w wakacje moi koledzy, którzy studiowali w różnych miastach. Pewnego wieczoru urządziliśmy prywatkę. Około jedenastej 130 w nocy ktoś wpadł na pomysł: jedziemy się wykąpać! Zostawiłam rodzicom kartkę: „Nie denerwujcie się. Pojechaliśmy się wykąpać. Nie wiem, o której wrócimy. Krysia". Jak się okazało, moja mama po naszym wyjściu wstała, znalazła puste butelki, kartkę i przeraziła się, że w takim stanie pojechaliśmy nad wodę! I rzeczywiście, Dorota o mało się nie utopiła, uratował ją jeden z chłopaków. Do domu wracałyśmy około czwartej nad ranem pieszo przez całe miasteczko. Dorocie strasznie chciało się palić. Stukała do każdych drzwi, wołając: „Możecie poczęstować sportem?". Nas to bawiło, ale tych ludzi niespecjalnie - wspomina Krystyna Gonet. - Kiedy dotarłyśmy do domu, mama siedziała przy oknie zapuchnięta od płaczu. Wtedy pierwszy raz od początku wakacji zrobiła nam awanturę; tata też powiedział kilka ostrych słów. Po powrocie do Krakowa ktoś mi powiedział: „Wiesz, jak Dorota skomentowała wakacje u ciebie? Mama histeryczka, tata psychopata". Zabolało mnie to. I wtedy nasze kontakty się urwały, każda poszła w swoją stronę. - Potem czasami, raz na kilka lat, widywałyśmy się na jakichś imprezach, w końcu Kraków jest mały - kontynuuje opowieść Krystyna. - Mówiłyśmy sobie „cześć" i tyle. W stanie wojennym ktoś chciał anonimowo dostarczyć pieniądze waszej rodzinie, bo nie mieliście za co żyć, i ja je przyniosłam. Gdy weszłam, Maciek siedział w fotelu, chudy jak patyk, Dorota robiła sweter. Dałam Maćkowi pieniądze, a on powiedział: „Mogę je przyjąć, ale przekaż ofiarodawcy, że pod warunkiem iż je podzielimy na kilka osób, które są w podobnej sytuacji". Gdy wiele lat później, na parę miesięcy przed chorobą Doroty, spotkałyśmy się z okazji przyjazdu Basi Nawratowicz z Australii, postanowiłyśmy, że napiszemy wspomnienie o Teatrze 38. Potem się dowiedziałam, że Dorota jest w szpitalu i zadzwoniłam do niej. „Słyszałam, że jesteś bardzo chora?". „Tak, co będę ukrywać". Powiedziała, że nie czuje się dobrze, była po pierwszej chemii., Jak tylko poczuję się lepiej, to się 131 1 spotkamy", obiecała. Wierzyła, że wyzdrowieje, ja też w to wierzy- łam. I to była nasza ostatnia rozmowa. Krysię Gonet poznałam kilka lat temu na jakimś przyjęciu, powiedziałam o tym mamie, a ona ożywiła się: „Krysia? Strasznie І dawno jej nie widziałam, a kiedyś tak długo mieszkałyśmy razem. Zakumpluj się z nią, bo to ciekawa osoba. Kiedyś była bardzo pięk- m na...". Ale o wakacjach w Krośnie mi nie opowiedziała. Bardzo możliwe, że wcale tego nie pamiętała. Mama potrafiła mocno kogoś urazić, a nawet zranić, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. A nawet kiedy sobie to uświadamiała, obracała wszystko w żart, że- ': by tylko uniknąć słowa: „przepraszam". Znałam ją dobrze od tej strony i nieraz mnie to bawiło, ale częś- я ciej denerwowało. Utwierdzała w przekonaniu, że jest zapatrzoną N u w siebie egocentryczką, która zawsze musi postawić na swoim. Teraz wydaje mi się, że po prostu wstydziła się przyznać do błędu. e W swoich oczach chciała być perfekcyjna. To był jeden z powo- dów, dla których tak długo nie mogłyśmy siebie odnaleźć: każda czekała, że ta druga otworzy się pierwsza. To czekanie zajęło nam ~ kilkanaście lat. ы O Ci" m ■іПТППГНПЖШ „Wyszłam на mąż, zaraz wracam Ten rozdział będzie krótki - tak jak krótkie było małżeństwo mamy z moim ojcem. Wyszłam za mąż za muzyka Andrzeja Nowaka, który napisał słynną piosenkę Pasą się, pasą barany wełniane (znaną też jako Niebieska patelnia). Ale po trzech latach rozstaliśmy się, bo nie pasowaliśmy do siebie. ** I tak od mniej więcej trzeciego roku życia zajmował się mną Maciej Szumowski, wieloletni partner życiowy mamy - mój „tata". Tak zwracałam się do niego. Było to dla mnie naturalne. Wiedziałam, że mam gdzieś „prawdziwego" ojca, gdzieś daleko, za granicą. Nie wiedziałam nawet, jak wygląda. Zobaczyłam go, mając może dziewięć, dziesięć lat. Chodziłam wtedy do szkoły podstawowej. Pod szkołą czekał na mnie pan, który powiedział:, Jestem twoim tatą". - A jak pan ma na imię? - spytałam. - Andrzej - powiedział. - A na nazwisko? - Nowak. - A to się zgadza - odpowiedziałam. Ojciec Andrzej wspomina: - Znałem Dorotę z widzenia, wpadała do klubu Pod Jaszczurami, gdzie grałem. To był chyba 1963 rok. Któregoś dnia przysiadła się do mnie przy barze. Przyszła wtedy jako dziennikarka „Przekroju" i na zlecenie Mariana EHego robiła ankietę, taki test na znajomość różnych terminów. Zapytała mnie, co znaczy słowo „frustracja". Nie wiedziałem. Zrobiło mi się strasznie wstyd, chociaż to słowo nie było wtedy wcale takie popularne. I od tej rozmowy wszystko się zaczęło. Mama i mój ojciec spotykali się w klubie jazzowym Helikon, wpadali do Feniksa „na wódeczkę", siedzieli w Jaszczurach, które uchodziły wtedy za najbardziej ekskluzywny klub w Polsce. Gdy Andrzej Nowak szedł przez Rynek, ludzie oglądali się i mówili: „Patrz, to ten muzyk z Jaszczurów!". Jednocześnie grał w Piwnicy pod Baranami. Większość piosenek skomponował w domu - specjalnie wtedy kupili z mamą stary, wiedeński fortepian. Oprócz słynnej Niebieskiej patelni napisał muzykę do kilku innych piosenek Wieśka Dymnego, jak: Natężę, Ulica wściekła, ulica zła, Serwus, madonna (znaną obecnie pod tytułem Moja madonna), Opuszczony dom czy Naga.Tę ostatnią piosenkę w latach siedemdziesiątych chciał zaśpiewać Czesław Niemen, ale cenzura mu nie pozwoliła. - Całymi dniami przesiadywaliśmy też w Sajwie, gdzie obowiązywał absolutny zakaz picia alkoholu. Na szczęście obok był komunistyczny bar, bez toalety, za to z wódeczką i śledzikiem - uśmiecha się. - Zakochała się! Stawała przed lustrem w Sajwie, malowała się, pudrowała i biegła do Jaszczurów pilnować Nowaka, bo była o niego strasznie zazdrosna - wspomina Barbara Długoszowa. - Mnie i Kwintowej kazała sprawdzać, co Andrzej robi i z kim rozmawia. Był przystojny, znany, panienki kręciły się wokół niego, ale wobec Doroty zachowywał się lojalnie. Spotykali się u znajomego muzyka, który udostępniał im pod swą nieobecność służbowe mieszkanie przy Filharmonii. - Taka dziupla, bez okna. Ale dawał nam klucze - opowiada ojciec. - Utkwił I mi w pamięci ten wieczór, kiedy miałem do wyboru: randkę z pew- e ną aktorką lub z twoją matką. Wybrałem Dorotę. Poszliśmy do teki go mieszkania i wtedy powstałaś ty. li Jak to jest, że mam ojca muzyka, mama chodziła do szkoły muzycznej, zostałam poczęta niemal w Filharmonii, a jednak nie posiadam słuchu i potwornie fałszuję? Jest to dla mnie kompletnie niezrozumiałe. я Щ Щ Ы m Rodzice wzięli ślub w 1964 roku - mama miała wtedy dwadzieścia sześć lat, tata dwadzieścia dwa. Na świadków poprosili Andrzeja Jaroszewskiego i Barbarę Krzyworzekę (moją matkę chrzestną, widziałam ją może dwa razy w życiu, bo wcześnie wyjechała do Anglii, gdzie później zmarła). Nie zaprosili nikogo więcej, potem poszli na wódkę. O ślubie nic nie wiedział dziadek Nowak. Gdy tata wychodził w garniturze, zapytał: „A gdzie ty się wybierasz tak elegancko ubrany?". „Idę na ślub kolegi", odpowiedział niedbale tata. -Wszystko się wydało, gdy ojciec zajrzał do mojego dowodu osobistego. Wściekł się. Złagodniał dopiero, jak zobaczył ciebie. ~ Zakochał się w tobie, bo zawsze chciał mieć córkę - mówi tata Andrzej. Z Dorota i Andrzej byli w sobie zakochani, to nie był ślub z ko- * niecznosci. o * -Ty byłaś kropką nad „i" - mówi ojciec. - Dorocie nie zależało na ślubie; powiedziała, że i tak urodzi dziecko. Była bardzo swobodna, nie poddawała się mieszczańskim kanonom. A gdy się urodziłaś, nosiła cię pod pachą, budząc ogólne zgorszenie, bo wtedy dzieci woziło się wyłącznie w wózeczku. W latach sześćdziesiątych ludzie mieli inną mentalność. Pamiętam, jak przywiozłem jej z Holandii białe botki do pół łydki. Gdy szła ulicą Sienną w tych bot- 136 kach i supermini, kobiety pluły na jej widok! Ojciec zamieszkał z mamą na Starowiślnej. Dziadek Terakowski, jak wspomniałam, umarł miesiąc po moich narodzinach. Dom prowadziła babcia. - Gotowała, prała, sprzątała i niańczyła ciebie, bo Dorocie nie chciało się zajmować ani dzieckiem, ani domem. Cieszyła się, że ma ciebie, ale byliśmy zbyt niedojrzali do małżeństwa i rodzicielstwa. Ja paliłem w piecu, a pomoc domowa latała po wódkę do baru na dole. Oboje z Dorotą woleliśmy balować, niż kołysać niemowlę - przyznaje mój ojciec. Mama studiowała.Tata przerwał edukację, by zarabiać na dom. Zaczął chałturzyć. - Grałem w big-bandzie Pagartu, czasami w Piwnicy pod Baranami. Z bandem jeździłem po Polsce, więc w domu bywałem może przez tydzień w ciągu miesiąca - opowiada. - Między mną i Dorotą układało się dobrze, dopóki nie zacząłem wyjeżdżać za granicę: do Skandynawii, Niemiec, Holandii... Z grupą Popierajmy się, byli w niej: Jacek Fedorowicz, Bohdan Łazuka, Piotr Szczepanik, jeździliśmy na zagraniczne tournee. Zapraszałem ją, ale się wykręcała. Tylko raz przyjechała do Rotterdamu. - Jak wróciłem z Holandii - mówi tata Andrzej - próbowano zrobić ze mnie konfidenta. Akurat miałem pilny wyjazd, a na paszport trzeba było czekać, co nie mieściło się w głowach moich zagranicznych kolegów (grałem wtedy w międzynarodowej orkiestrze). Gdybym nie przyjechał, tłumaczenie, że nie dostałem paszportu na czas, byłoby w stylu „paluszek i główka". Zadzwonili do nas na Starowiślną, ubek umówił się ze mną w hotelu Polonia, miał mieć pod pachą jakąś gazetę, chyba „Film". Wypiłem wtedy trzy koniaki na koszt państwa polskiego, bo facet zapłacił rachunek, co mnie najbardziej ucieszyło w tej historii. Za obietnicę natychmiastowego otrzymania paszportu zgodziłem się pisać raporty z moich pobytów w Holandii. A ponieważ grałem z obcokrajowcami ... i z Bohdanem Łazuką, lata sześćdziesiąte 1 І e^iWf^S.,^- Andrzeja No лцг-- "> Mama z tatą Andrzejem, 1963 Od lewej: Jan Byrczek, X, Stanisław Raczyński, Anna Larsen, Andrzej Piela, tata Andrzej, Jan Kudyk f• .'la с: п , г с- £» V bele: 2 " э и а к і ( рг ■-•.J t.UUC • elki po śmierci •ffl.Andrze i ki Łecierpliwię і _ . x-*^ *■ -' -i-ci.. , » ii і іеріеЛо wi^c ero? шагіаш, * С sig Пс: 5 І et światły, bo się byoi.chciałg щ% •coc f, ,•■ 0- Rodzice podpisują akt ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego, Kraków 1963 йҐ Rodzice ze mną w mieszkaniu przy ulicy Starowiślnej, Kraków 1964 х. ■=:■■: ::э ИЗ о й 1/к 13 гШ » # *_ i z Polonią nie miałem żadnego kontaktu, po powrocie napisałem jakieś idiotyczne sprawozdanie, do tego stopnia durne, że nawet ta banda kretynów uznała mnie za głupszego od siebie i dali mi spokój. Dorota oczywiście o wszystkim wiedziała. Z Holandii N przywiozłem samochód, austina, ale nie mieliśmy na opłacenie cła. Po moim kolejnym powrocie z zagranicy między nami było już naprawdę źle. Ty miałaś wtedy ponad rok. Tak zwani życzliwi zaczęli mi donosić, że Dorota źle się prowadzi. Kłóciliśmy się. - Pogłębiał się rozdźwięk między nami. Podejrzewam, że już wte- * dy kogoś miała... - Powoli wciągały ją komunizm i partia, Andrzeja to nie inte-B resowało - wspomina koleżanka mamy. - Różnice między nimi sta- Ш щ Wały się coraz większe. - Źle o sobie nawzajem mówili - przypomina sobie Krystyna Ш Gonet. - Dorota wciąż miała o coś pretensje. Traktowała mnie trochę jak „kopciucha", który nie dorasta jej do pięt - mówi tata Andrzej. - Nic jej się we mnie nie podobało. Przestałem być tym, kim byłem dotąd. Wiecznie okazywała mi swoje niezadowolenie. Pamiętam, jak poszliśmy do kina. Po seansie próbowałem podać jej płaszcz jedną ręką, bo w drugiej miałem jakiś pakunek. Usłyszą- 'Z łem: „Nawet płaszcza nie umiesz podać!". Byłem dla niej kimś gorszym, ale zdarzenie, które przypieczętowało nasze rozstanie, nastą- a piło po moim powrocie z Norwegii, gdy dowiedziałem się, że Do- rota z tobą wyjechała na wczasy do Rabki. Pojechałem tam. Gospodyni otworzyła mi drzwi; mówię:, Jestem ojcem Kasi, chcę ją zobaczyć". A ona na to: „Tu już jeden tatuś Kasi był i wyjechali". Wściekłem się. Nad morzem poznałem kobietę, moją drugą żonę, i na złość Dorocie przywiozłem ją do Krakowa. Mama wniosła pozew o rozwód. Sprawa rozwodowa była ty-148 powa, nieprzyjemna. Ojciec tak ją wspomina: - Byłem młody, okropnie to przeżyłem. W sądzie Dorota oskarżyła mnie o wszystko. Ona była niewinna, ja winny. Pewnie, że nie byłem święty, bo w trasach zdarzały się różne rzeczy. Ale ten rozwód był okropny. Zrobiła ze mnie potwora. Rodzice stracili ze sobą kontakt. Tata wyjechał za granicę, coraz rzadziej przyjeżdżał do Polski. W 1974 roku z Czesławem Niemenem nagrał płytę pod tytułem Aerolit, co napawało mnie wielką dumą, zwłaszcza gdy jako nastolatka poznawałam sławnych muzyków. Wtedy nie rozmawialiśmy o jego związku z mamą. Tata wolał milczeć, mama, jeśli w ogóle coś wspominała, to tylko źle. Wydawał mi się kimś mitycznym, postacią z bajki, która przywozi prezenty, zabiera w nieznane światy, niczego nie wymaga, niczego nie chce. Jakiś czas spotykałam się też z dziadkiem, Tadeuszem Nowakiem. - Ale twoja babcia i mama zabroniły kontaktów - mówi tata. -Babcia nie chciała, żebyś widywała się z dziadkiem. Zabierał cię co niedziela do kina, kupił ci psa, kupił nawet samochód, żeby cię wozić na wycieczki. Oszalał na twoim punkcie. Ale babcia Terakow-ska nie chciała tego. W końcu straciliście kontakt, a dziadek popadł w depresję, potem umarł. Po latach, gdy wróciłem do Krakowa, Dorota złagodniała, ale dzwoniła do mnie tylko wtedy, gdy miała z tobą problemy: a to narkotyki, a to ucieczka z domu... Obarczała mnie całą odpowiedzialnością. Nie mam za miłych wspomnień z okresu tego małżeństwa - dodaje. - Dorota była despotyczna, w domu panował całkowity matriarchat, musiałem jej się podporządkowywać... Ale sporo jej zawdzięczam: nauczyła mnie miłości do literatury. W dużym stopniu to dzięki Dorocie napisałem te wszystkie piosenki i gdybym był z nią dłużej, pewnie powstałoby ich więcej, ona mnie niesamowicie mobilizowała, nikt inny nie był 149 1 я и л Ш ;:= Щ ы т м щ • щ я' і и И т п Ш т > w stanie tego zrobić. Dymny przecież masę czasu spędzał u nas w domu, więc praca w Piwnicy i komponowanie dla Dymnego to jej zasługa, a atmosfera tego środowiska była niezwykła, zupełnie jak Atlantyda na morzu PRL-owskiej przeciętności. Dziś lubię słuchać piosenki zatytułowanej Chciałbym kiedyś (do słów Jacka Fedorowicza), którą tata, już po rozstaniu z mamą, skomponował dla Piotra Szczepanika. Zdjęcie, które ukazało się na okładce „Przekroju" - mama opala się na dachu kamienicy przy ulicy Karmelickiej 55, Kraków, ok. 1967 - / ziennikarką/ ■чнниумгнш'і Jestem dziennikarką! Mama była dla mnie największym autorytetem zawodowym. To ona nauczyła mnie dziennikarstwa, a raczej tak zwanego warsztatu, bo jak mawiała, „pewne zawody, w tym dziennikarstwo, muszą przyjść do człowieka same". Kiedy mnie krytykowała, złościłam się i pytałam: - Mamo, a może ja po prostu zostanę gospodynią domową? - A zostań, byle dobrą - odpowiadała. I dodawała: - Albo starasz się być w czymś najlepsza, albo daj sobie z tym spokój. Mówiła, że wcale jej nie zależy, bym pracowała twórczo jak reszta rodziny, że mogę być, kim chcę. Ale kiedy zniechęcona jej ostrymi słowami marudziłam, że może ja rzeczywiście nie nadaję się na dziennikarkę, zaprzeczała: - Oczywiście, że się nadajesz. Masz talent, tylko jesteś leniwa. Rzeczywiście, pracoholizm, tkwiący w mojej mamie, był mi obcy. 55 Poświęciłam dziennikarstwu dwadzieścia parę lat. Mam uczucie, że nie byłam złym dziennikarzem, ale zawsze miałam problemy z szefami. Wielekroć odczuwałam na własnej skórze, że dziennikarz jest trybikiem w machinie, wymaga się od niego dopasowania do układu. Ja tego nie umiem. Ciągle skądś pró-bowano mnie wyrzucać. " W roku 1969 dostała etat w „Gazecie Krakowskiej", której redaktorem naczelnym był Wacław Pituła. Musiała czuć się „kimś", 152 skoro wspominała w Gumie do żucia: 55 Jestem ważna. Szczęśliwa. Rozpiera mnie duma. Matka zalewa się szczerymi łzami, czytając każdy mój artykuł. Sąsiadki żółkną z zazdrości. *" Ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, jakie było dziennikarstwo w komunistycznej Polsce: 55 Nie wiem, co piszę. Piszę, bo chcę pisać. Widzieć w druku swoje słowa. Swoje nazwisko. Uczę się, jak być dziennikarzem. Jaki jest wzorowy język dziennikarza. Kogo umieszczać. Kogo pomijać. Osobowość? Czymże jest osobowość? Osoba? Nie istnieje. Gdyby jednak istniała... kurde! byłaby niebezpieczna! Własnym językiem, językiem osoby, możesz napisać coś trefnego. Ten język, język wzorowego dziennikarza, chroni. Gwarantuje wieczność w zawodzie. *3 Jeszcze wtedy, na początku pracy, czuła się przeżuwana przez system, dlatego po latach nazwała siebie „gumą do żucia". W grudniu 1970 roku pierwszym sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR został Edward Gierek. 55 Ja: 1970. Gierek. Pełna nadziei i nieprzeczuwalnej klęski. Tańczyłam na ulicach miast. W pokojach redakcji. W fabrycznych halach. Porzucając na krótko strach. *' Rok później redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej" został Zbigniew Regucki, który na wiele lat stał się przyjacielem naszej rodziny. - Dorotę poznałem w 1962 roku. Byłem wtedy prezesem Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich wWyższej Szkole Pedagogicznej. Dorota pracowała tam jako sekretarka, ale wiecznie spóźniała się na zebrania. Kilka razy powiedziałem jej: „Słuchaj, musisz przychodzić punktualnie". Ale zawsze coś jej wypadało. W końcu ją zwolniłem. Po kilku dniach przyszła wściekła i mówi: „Nie nadaję się na sekretarkę, za to nadaję się na dziennikarza в «Przekroju»!, i pokazała mi legitymację współpracownika. To była ,:: cała ona. Musiała mi udowodnić, że mam złe kryteria oceny - wspomina Regucki. - Była wybuchowa. Wręcz nieopanowana. Legitymację „Przekroju" odebrano jej bardzo szybko, gdy zrobiła awanturę w restauracji Hotelu Francuskiego, ale o co...? Nie pamiętam - uśmiecha się Kern. Mama dobrze zapamiętała swoje pierwsze spotkanie z Ludwi-* kiem Jerzym Kernem. 01 Z 5} Ludwik nie może pamiętać, jak go poznałam, choć było to za- bawne, dziewczyńsko-chichotliwe i zarazem bezczelne zdarze- n nie - a miało miejsce około 1958 roku. „Przekrój" był wtedy pismem otoczonym nimbem uwielbienia, a w centrum nimbu niewątpliwie tkwił Kern, jego wierszyki, dowcipy, powiedzonka, teksty piosenek dla Marii Koterbskiej. Kern - wciąż młody, a już instytucja. Moja zwariowana, dziś nieżyjąca przyjaciółka, studentka pierwszego roku architektury, Baśka Krzy-worzeka, pewnego wiosennego dnia powiedziała: - Chodź, wtargniemy do „Przekroju", zobaczymy, jak tam jest w środku, popatrzymy sobie na Eilego, Kerna... Aura podziwu, snobizmu i tajemnicy otaczająca ówczesny „P" była tak duża, że ruszyłyśmy na lekko drżących nogach. Pismo mieściło się w zwykłym, choć wielkim mieszkaniu przy dawnej ulicy Piłsudskiego (wtedy - Manifestu Lipcowego), przechodziło się przez liczne pokoje, korytarze, łazienki, dawne spiżarnie i dziwne ko-154 morki (bodajże w łazience miał ciemnię fotograficzną Wojtek Plewiński, który później zrobił mi do „P" zdjęcie w wyzywającym kostiumie bikini, pod nazwą „Opalamy się na dachach"). „Przekrój" i Kern to były wtedy zjawiska kultowe -choć nikt i nigdy nie użyłby tego słowa, kojarzonego wówczas wyłącznie z dopiero co minionym kultem Stalina. Może dlatego moje pokolenie do dziś krzywi się na ten nadużywany przymiotnik? - ...a panienki czego? - zagadnął jakiś ważniejszy redaktor, tarasując nam drogę w ciasnym przedpokoju. -My do pana Kerna - powiedziała twardo przyjaciółka. Pokazano nam jakiś pokój, bodajże w prawo z ciemnego korytarza, i weszłyśmy. LJK siedział plecami do okna, słabo widoczny, ale już potężny duchem, ciałem i nazwiskiem, twórca i nadredaktor ostatniej strony „P", od której wtedy wszyscy zaczynali lekturę - i rozmawiał z jakimś innym redaktorem tego Bardzo Ważnego Magazynu. -Panie do mnie? - spytał mimochodem. -Tak, do pana! - odparłyśmy chórem. -A w jakiej sprawie? Pisujecie wierszyki? Macie jakieś pomysły, teksty, wycinki? -Nie, my tylko chcemy sobie na pana popatrzeć - oznajmiłam. -Aaa... no to patrzcie - odparł sympatycznie. Patrzyłyśmy. Po minucie Kern spytał: -Długo jeszcze? -Z minutkę albo dwie. -Dobra - powiedział. W kolejnej minutce spytał: -Może wystarczy? - i szarmancko ucałował nas w dłonie. " Ale w dziennikarstwo zaangażowała się bardziej dopiero w „Gazecie Krakowskiej" kierowanej przez Zbigniewa Reguckiego. - Była jedną z najzdolniejszych dziennikarek, może nawet najzdolniejszą - opowiada Regucki. - Szybka, energiczna, stanowcza. Jeśli był do zrobienia trudny, delikatny temat, wymagający jednocześnie pewnej ostrości i szybkiego napisania, zawsze wysyłałem Dorotę. Bo ona, wracając z reportażu, miała już w głowie cały tekst! Nie musiała się zastanawiać, jak zbudować zdanie, siadała i pisała. Wymyślała też znakomite tytuły. Bardzo ją ceniłem. Jeśli wchodziła w konflikty, to raczej z zastępcami, bo była bardzo wymagająca i mówiła to, co myślała. Miała swoje zdanie i potrafiła go bronić, ale też dawała się przekonać do cudzych racji. Krytykowała nawet mnie, ale pozwalałem jej na to, bo była w tym uczciwa - wymagała także od siebie. Poza tym uważałem, że dzięki niej ta gazeta będzie lepsza. To ona sprawiła, że kolegia redakcyjne przestały być tylko potakiwaniem szefowi, a stały się prawdziwą burzą mózgów. Nauczyła innych, że nikogo, z sobą samym włącznie, nie należy oszczędzać. Jasne, że niektórzy się obrażali. Mieli pretensje, że za dużo jej pozwalam. Mówili, że jest zarozumiała, apodyktyczna, że źle traktuje ludzi... Ja tak nie uważałem. Nie pisała byle jak ani byle czego, więc miała prawo wymagać. Pisała o robotnikach, o ZMS-ie, o szewcach, o szkole tańca Mariana Wieczystego... Zamieściła te reportaże w Próbie generalnej wydanej w 1983 roku. Artykuł o Wieczystym był dla mnie wzorem sztuki dziennikarskiej. Czytywałam go namiętnie dużo wcześniej, nim sama zostałam dziennikarką. Zresztą większość jej artykułów to teksty literackie, więcej w nich pisarza niż dziennikarza. - Po fali strajków i protestów, do których doszło w Polsce pod koniec czerwca 1976 roku, po wprowadzeniu przez rząd Piotra Jaroszewicza drastycznych podwyżek cen urzędowych na niektóre artykuły konsumpcyjne, Dorota zaczęła wycofywać się z pisania „zaangażowanych" tekstów - wspomina dalej Regucki. Wtedy powstał KOR, czyli Komitet Obrony Robotników, założony przez działaczy demokratycznych i intelektualistów, po to by wspierać, prawnie i finansowo, represjonowanych uczestników strajków robotniczych w 1976 roku. KOR organizował też niezależny ruch wydawniczy, z którym współdziałał Maciek Szumow-ski.To wtedy powstała między innymi Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA, która dzięki pomocy Bogdana Rogatki, przyjaciela domu, wydała w 1986 roku Gumę do żucia. -Wielu ludzi należących do partii zrozumiało, że partia daje deklaracje bez pokrycia. I Dorota już mniej zajmowała się polityką. Zaczęła pisać teksty obyczajowe, kulturalne, założyła nawet kącik mody w „GK" - mówi Regucki. Jednocześnie w 1976 roku dostała etat reportażystki we wciąż niesłychanie modnym i już legendarnym „Przekroju". Redaktorem naczelnym był Mieczysław Czuma. Dwadzieścia lat później był także moim szefem, gdy przez pewien czas pracowałam w tym tygodniku. -Wszystkie gazety były w latach siedemdziesiątych organami partii - opowiada Mieczysław Czuma. - Należały do Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch, ale w „Przekroju" lawirowaliśmy jak się tylko dało i sami dobieraliśmy sobie tematy. Po prostu robiliśmy pismo dla ludzi: pisaliśmy o tym, jak się modnie ubrać, co czytać, czego słuchać, jak zachować się przy stole, jak dbać o zdrowie... To pismo podpowiadało, jak żyć. Było takim wentylem, okienkiem na Zachód. Wtedy w Polsce panowała gierkowska propaganda sukcesu i dziennikarzom odgórnie zalecano, by chwalili rzeczywistość i Gierka. Dorota jeszcze nie pokazała wszystkich swoich możliwości. Pisała na tematy społeczne, jeździła do Uzbekistanu na reportaże. Ale te teksty Doroty już były inne: w ich centrum był człowiek i jego problemy. Pełne znaków zapytania, zmuszały do refleksji. 157 5) Pamiętam Uzbekistan. To niesamowity kraj, trudno nie pamiętać. Inna cywilizacja. Tam oficjalnie islam był zakazany - była komuna - a jednak ten islam tkwił w nich w środku. Rozmawiałam wtedy z Ryśkiem Kapuścińskim, który napisał Kirgiz schodzi z konia, i namówił mnie, żebym zwróciła uwagę na tamtejsze kobiety (napisałam reportaż) i żebym wiedziała, że oni kupują na czarnym rynku, za straszne pieniądze, egzemplarze Koranu przemycane z Afganistanu. Widziałam na własne oczy dwie pustynie - Kara-Kum i Ky-zył-Kum, i szalenie dzikie góry Tien-szan. Wszystko to razem kojarzyło mi się z... krzyżówkami. Nazwy tych pustyń i gór często pojawiały się w krzyżówkach. Śmieszne skojarzenie... Aha, jechałam na wielbłądzie. * - Pisała bardzo sprawnie i szybko - opowiada Mieczysław Czu-ma. - Do tego bardzo efektownie się prezentowała: przychodziła zawsze oryginalnie ubrana: w luźne kolorowe swetry, torebka przerzucona przez ramię, modna fryzura... Pracowaliśmy razem do stanu wojennego, gdy dostała zakaz wykonywania zawodu. Ja jej nie wyrzuciłem z „Przekroju", takie zakazy przychodziły z góry. Tata Maciek Szumowski, lata siedemdziesi, siąte ( І ' II. І І -И P^yUl!- tych tym czarna „Stu-.1 gniźl^ potowi, ro-ue miała gro-«rabiałaprze- ic.Nie-Do-. -Zna-Potrzebo- I potkali Się łi- ta- neniu ^Ł__ ^ ^ ka s/e W ■ Ze śtak ІИ1' min54 lat.MamazaWodpowiadaUv. „ chamy... • obiadu, choć mam W domu często me оую u > 7P teściowa - mama маск< *r*ć Nie ukrywała, ze tesuuwa wac Mie u^ ^a wpadła do ich emanował sztukę kulinarna do perfekcn „ bl kTa uie lubi prozaicznych obownazkow кропай nas kocha--wspo-пша, Mac "tła pytanie dzieomkarka: ,*tóre unię be To dla niego bardzo charakterystyczne-: skromność to ważna cecha: zarówno w zyctu wodowym. Kiedy Małgosia lub* Л rdem, zbyt pyszme, mawiał: „ dze, tdze, , ostropierdztcka». Lubił wymyślać rożne po władałyśmy mn rozmaite anegdoty, korne Jajca amerykańskie blues". _ Maciek odegrał najważraejszą rolę „ „powiadała mi Helena Lazar.-Pod,ego raribardztei, zaczęła dużo pisać, rozwmeta aek nauczył Dorotę, jak ważne ,est słowo, cowanie sobie własnego stylu. Nauczył , wrażliwość, literackiej. Pamiętam,aksp„ i zwierzyła mi się, że znów iest Kochan»: łom yeiest zakochana naprav szy zobaczyłam, ze jest tylko o Maćku. ■ і.и.іліиигіїигі Bitwa o łóiko Gdy mama zaczynała pracę w „Gazecie Krakowskiej", mieszkała już z Maciejem Szumowskim w garsonierze w bloku przy ulicy Skarbińskiego. Poznała go pod koniec lat sześćdziesiątych w akademiku Nowy Żaczek. Studiował dziesięć lat, ale w tym czasie był mocno zaangażowany w tworzenie słynnego pisma „Student". Był, jak mi mówiła: „Niezwykle chudy, miał gruźlicę, potwornie dużo palił". Gdy kiedyś opowiedziałam to Maćkowi, roześmiał się: „Ależ ona konfabuluje! Jak ją poznałem, nie miała grosza przy duszy, chodziła w cerowanych rajstopach i dorabiała przepisywaniem na maszynie". - Maciek był wtedy mocno zagubiony, tuż po rozwodzie. Niezwykle inteligentny, wręcz geniusz, bardzo lubiany, ale słaby. Dorota wzięła go ostro za frak - opowiada Zbigniew Regucki. - Znałem Maćka wcześniej, bo „Studenta" robiliśmy razem. Potrzebował dokładnie takiej partnerki jak Dorota. Po latach, w wywiadzie, Maciej Szumowski wspominał spotkanie z moją mamą: „Taka śliczna... taka mądra. Przyglądałem się jej długo. Jakoś inaczej się zachowywała niż kobiety, które znałem. Nie posiadała instynktu gry, była na to zbyt szczera. Niczego nie udawała, może dlatego była strasznie bezbronna. To mnie wzruszyło i zakochałem się. Ile rzeczy wtedy w niej odkrywałem... Czasem kilka naraz - spontaniczność, otwartość, wrażliwość, ufność... Starałem się zaintrygować Dorotę, a to tak, jakby próbować policzyć wszystkie gwiazdy. Odnaleźliśmy się w naszym zagubieniu 160 w świecie". Ze ślubem zwlekali, mimo ponagleń Maćka, trzydzieści sześć lat. Mama zawsze odpowiadała: „A po co? Wystarczy, że się kochamy...". W domu często nie było obiadu, choć mama starała się gotować. Nie ukrywała, że teściowa - mama Maćka - nie przepadała za nią, i vice versa. Pewnego dnia wpadła do ich mieszkania, wzięła syna do kuchni i nauczyła robić bitki. Trzeba przyznać, że Maciek opanował sztukę kulinarną do perfekcji. „Wolałem być z kobietą, która nie lubi prozaicznych obowiązków, a jest za to interesująca i potrafi nas kochać" - wspominał Maciek w jednym z wywiadów. A na pytanie dziennikarki: „Które imię będzie w encyklopedii przy nazwisku «Szumowski»?, odpowiedział: „Dorota. Dorota Tera-kowska, moja żona. Autorka rozlicznych powieści, w tym bestsellerowej Poczwarki. Jej mąż Szumowski M. robił coś dla telewizji". To dla niego bardzo charakterystyczne - zawsze podkreślał, że skromność to ważna cecha: zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Kiedy Małgosia lub ja zachowywałyśmy się, jego zdaniem, zbyt pysznie, mawiał: „Idze, idze, znalazła się księznicka ostropierdzicka". Lubił wymyślać różne powiedzonka. Gdy opowiadałyśmy mu rozmaite anegdoty, komentował z uśmiechem: ,Jajca amerykańskie blues". - Maciek odegrał najważniejszą rolę w życiu twojej mamy -opowiadała mi Helena Lazar. - Pod jego wpływem zmieniła się najbardziej, zaczęła dużo pisać, rozwinęła się intelektualnie. Maciek nauczył Dorotę, jak ważne jest słowo, jego znaczenie, wypracowanie sobie własnego stylu. Nauczył ją także pewnego typu wrażliwości literackiej. Pamiętam, jak spotkałam Dorotę na ulicy i zwierzyła mi się, że znów jest zakochana, ale wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, że jest zakochana naprawdę i całkowicie. Mówiła tylko o Maćku. ж ПН шш ■ Ja nad morzem, 1971 Ja i Wojtek Szumowski (syn Maćka z pierwszego małżeństwa) m :шшшШшшт Mama z babcią Anną, 1971 Mama ze mną na zabawie choinkowej dla dzieci dziennikarzy w klubie Pod Gruszką, Kraków 1974 Mama na wiosłówce Ja u taty Andrzeja, Gdynia 1976 Tata Maciek, Małgosia i ja na zabawie sylwestrowej w budynku OTV, Kraków, ok. 1976 4- та Е - Była inna niż Maciek, ale miała na niego dobry wpływ. Trzy-* mała taki rygor, że jak się zdarzyło, że Maciek się gdzieś zawieru- -fi szył i kolega przyprowadzał go późną nocą do domu, to tak bał się o Doroty, że opierał Maćka o drzwi, dzwonił i uciekał - śmieje się Zbigniew Regucki. - No, faktycznie dostawała furii, jak Maciek pił - opowiada Leszek Mazan. - Kiedyś przyprowadził go do domu Mietek Czuma. „ Tylko że zamiast uciec, zadzwonił i czekał. Dorota otworzyła drzwi, zawołała: „Poczekaj chwilę!", wróciła i rzuciła w niego bu- те dzikiem. Maciek lubił niekiedy zawieruszyć się w mieście. Pamię-Z tam, jak pewnego dnia zniknął, późna noc, a jego nie ma... A było to po marcu 1968 roku, czyli po rozruchach studenckich. Wtedy każdego podejrzewano, że jest „uchaczem", czyli tajniakiem Służby Bezpieczeństwa, którą to instytucję ironicznie nazywaliśmy ° „spółdzielnią zdrowia i szczęśliwości". Poszliśmy z Dorotą szukać Maćka i znaleźliśmy go w kompletnie pustym klubie Pod Jaszczurami. Siedział przy barze z dwoma facetami, których profesja aż rzucała się w oczy. Bardzo się zdziwiłem, że oni mówią do niego per „Zygmunt". Dorota nie wytrzymała i krzyczy: „Maciek, co ty wyprawiasz?!". A on: „Ciii, ja się ukrywam" - uśmiecha się Leszek Mazan. - Kilka razy mu pomogłem, jak miał chwile słabości. Dorota do mnie dzwoniła, żebym go znalazł i przyprowadził do domu -mówi Andrzej Jaskowski, operator, który pracował z Maćkiem w latach osiemdziesiątych. -Trwało to parę lat, ale Dorota wzięła się za niego, co w końcu odniosło skutek. Bał się, bo Dorota miała już wieńcówkę, i ten lęk o nią powstrzymywał go. Była dla niego świętością, bardzo go dyscyplinowała. Maciej Szumowski w latach siedemdziesiątych zasłynął cyklem reportaży telewizyjnych Polska zza siódmej miedzy, za który dostał 174 dwa Złote Ekrany od tygodnika „Ekran" i Nagrodę im. Bolesława Prusa od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Do „Gazety Krakowskiej", kierowanej przez Zbigniewa Reguckiego, pisał ostre, odważne felietony: Moim zdaniem i W pół słowa. Dla mamy zawsze był niezaprzeczalnym, może nawet jedynym autorytetem. Nie lubiła tylko pokazywać mu tego, co napisała, bo... bała się krytyki z jego strony. Wolała, żeby czytał już wydrukowane książki. - Znasz tatę - mówiła do mnie - przyczepi się do każdego słowa, będzie je analizował cały dzień i tylko zrobi mi mętlik w głowie. Ale jeśli chodziło o dziennikarstwo, przyznawała, że to właśnie on najwięcej ją nauczył. Garsonierę, w której zamieszkali, Maciek dostał w latach sześćdziesiątych, gdy zaczął pracować w telewizji krakowskiej. Akurat wtedy budowano blok na Skarbińskiego, który należał do Akademii Górniczo-Hutniczej, ale część mieszkań, zgodnie z ówczesnymi przepisami, AGH musiała oddać do dyspozycji miasta. A miasto dawało je między innymi pracownikom Ośrodka Telewizji Kraków. Mieszkanie miało może ze dwadzieścia dwa metry kwadratowe, malutki aneks kuchenny i niewielką łazienkę, w której Maciek, siedząc na taborecie i stawiając maszynę do pisania na muszli klozetowej, pisał felietony i scenariusze. Mieszkali w nim sześć lat.Tam urodziła się Małgosia. - Cały ten blok był specyficzny, mieszkało tam sporo ludzi, którzy wzajemnie się znali - opowiada Leszek Mazan. - Poznałem Maćka na polonistyce Uniwersytetu Jagiellońskiego, po czym on wyjechał do Bielska-Białej, gdzie pracował w „Kronice Beskidzkiej", a ja do Nowego Sącza. I w 1966 roku Mieczysław Czuma, który został zastępcą szefa OTV Kraków do spraw programowych, ściągnął nas do Krakowa. Pamiętam, jak we trójkę spotkaliśmy się w Feniksie i Czuma zaczął nas namawiać na pracę w telewizji. Powiedział też, że dadzą nam mieszkania. - Mazan i Szumowski byli pierwszymi dziennikarzami, których ściągnąłem do krakowskiej telewizji - opowiada Mieczysław Czu-ma. - Ośrodek na Kjzemionkach dopiero był w budowie, stacja TV mieściła się w budynku radia na Szlaku. A na Krzemionkach były cegły, kurz, cement, mury i gołe ściany... I Maciek z Leszkiem tam zamieszkali. Mieli materac, stolik... Szalenie prymitywne warunki. Po tej budowie kręcili się też inni młodzi dziennikarze, którzy mieli stworzyć zespół. Pewnej nocy Maciek trochę popił i zasnął, zapomniawszy zgasić papierosa. A palił jak smok; dosłownie odpalał jednego papierosa od drugiego, i zapalił się materac. Oczywiście zaraz zrobiła się afera, kogo ja tu ściągnąłem! Ale wkrótce Maciek zaczął robić swój cykl reportaży Polska zza siódmej miedzy. Te filmy były rewolucyjne, bulwersujące, niewygodne dla władz. Wiele razy musieliśmy się z tego powodu tłumaczyć w Komitecie Wojewódzkim PZPR. Maciek pokazywał ludzi z ich prawdziwymi problemami, zupełnie inny świat. Te filmy to było objawienie! - zachwyca się Czuma. - Wtedy nie pracowało się w telewizji tak jak dzisiaj. Na wizji było telekino, a lektor czytał z kartki komentarz pod obrazek, który widział na ekranie. I bywało, że telekino ruszało, lektor czytał pierwsze kartki pod kadr, który już był na wizji, a Maciek jeszcze dopisywał ostatnie sekwencje. Biegłem do jego pokoju, wyrywałem mu te kartki z rąk, po czym pędziłem do lektora. Maciek był geniuszem, ale mało zdyscyplinowanym. Do tego strasznym perfekcjonistą. - Mieszkałem po sąsiedzku - wspomina Zbigniew Regucki. -Dorota i Maciek byli bardzo towarzyscy, zwłaszcza Maciek. W tym samym bloku mieszkali: Leszek Mazan, profesor Władysław Lon-ga, profesor Jan Adamczyk, przychodzili też koledzy z pracy. Dorota nie zawsze była tym zachwycona, bo znała słabości Maćka. Stała się bardziej zorganizowana. Wprowadzała reżim, przynajmniej jeśli chodzi o pracę. Wiedziała, że Maciek zawsze robi wszystko w ostatniej chwili, że potrzebuje spokoju, a imprezy przedłużały się nieraz do rana. A rano - czyli dla Doroty i Maćka w południe - trzeba było dokończyć robotę: pisanie artykułów, felietonów. Dorota nie uznawała zawalania, była bardzo solidna. Ja miałem inny tryb życia, wstawałem o ósmej, więc rzadko siedziałem u nich do rana. Wpadałem około dziesiątej wieczorem na trzy, może cztery godziny. W tej garsonierze Dorota napisała chyba najwięcej swoich dziennikarskich tekstów. Coś tam gotowała, ale bez entuzjazmu. W jakimś stopniu była domatorką - twierdzi Regucki. -Lubiła dom, miała swoje miejsce, swój ulubiony fotel... Jednocześnie rozmawiała, robiła na drutach i oglądała telewizję. Miała po-dzielną uwagę. Potrafiła robić wiele rzeczy naraz. Ale prowadzenie domu nie było jej pasją, robiła to, bo wiedziała, że jest to po prostu potrzebne. Maciek miał wrzody, więc dbała, by się normalnie odżywiał. A jak nie chciało się jej gotować, to jadaliśmy w stołówce „Gazety Krakowskiej" na Wielopolu. Ją bardziej od gotowania czy sprzątania pasjonowała dyskusja, wymiana poglądów o polityce, kulturze, pisarzach. Mimo wszystko potrafiła stworzyć rodzinny klimat. - Dostałem garsonierę na dziesiątym piętrze, a Maciek na ósmym - wspomina Leszek Mazan. - Obaj byliśmy wtedy na etapie „renegacji": on po rozwodzie z pierwszą żoną, ja po niedoszłym małżeństwie. Miałem klucze do jego mieszkania, a on do mojego. Nieźle zarabialiśmy, prowadziliśmy bujne życie towarzyskie, piliśmy wódkę, gadaliśmy... Przychodzili do nas późniejszy prezydent Krakowa Andrzej Gołaś, operator Krzysztof Konarzewski z telewizji, dziennikarze... Te nasze garsoniery były malutkie, ale mieściło się w nich całkiem sporo ludzi. Maciek nie miał żadnych mebli. Po prostu nie przywiązywał do tego wagi. Spał na stercie ubrań. Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawiła się Dorota. Wszyscy mu jej zazdrościli! I w końcu Krzysiek Konarzewski, dziennikarz Wacek Kaczmarczyk i ja zlitowaliśmy się i kupiliśmy Maćkowi takie niskie łóżko z desek. Cały szczęśliwy, ustawił je sobie w poko-* ju, a wieczorem poszedł „w kurs" na miasto. Akurat u mnie była o impreza i nie było na czym siedzieć, więc przenieśliśmy to łóżko я do mnie. Nad ranem zjawili się oboje z Dorotą i mówią: „Odda- waj łóżko, bo nie mamy na czym spać". A na łóżku siedział tłum gości, więc rozpoczęła się bitwa. W końcu łóżko oddaliśmy, a moi ^ goście siedzieli na podłodze i na wannie. I ta anegdota przetrwała w naszym pokoleniu: że związek Maćka i Doroty zaczął się od wal-ki o łóżko - śmieje się Leszek Mazan. - On znalazł w Dorocie oso-Z bę, której potrzebował - dodaje. - Był dla niej autorytetem, a to nie było łatwe: być kimś dla Doroty. Akceptowała go, a on szukał w niej wsparcia. Wzajemnie się uzupełniali. Jedno drugiemu było bardzo potrzebne, chociaż nie zawsze okazywali to na zewnątrz. ° - Oboje silni, niezależni, dawali sobie wolność, ale byli głęboko zjednoczeni ze sobą - wspomina Mieczysław Czuma. - Bywałem w tej ich malutkiej garsonierze i nigdy nie zapomnę pewnej imprezy. To były czasy, w których bardzo ciężko zdobywało się papier toaletowy. Wchodzę do łazienki, a tam kilkanaście rolek papieru, które Dorota z Maćkiem skądś przynieśli. Poczułem taką euforię, że wziąłem te rolki, poszedłem na balkon, zawiesiłem je na barierce i zacząłem rozwijać, tak że cały blok był oflagowany. Powiewały na wietrze jak sztandary! • i * §§ i grubi шшаксшнш „Mama Ї tata» chudzi i grubi" Pamiętam tę garsonierę bardzo dobrze, bo ją uwielbiałam. Gdy mama z Maćkiem tam się przeprowadzili, miałam około pięciu lat i mieszkałam z babcią na Starowiślnej. Marzyłam, że jak dorosnę, to kupię sobie garsonierę. I koniecznie w bloku. Dla mnie ta garsoniera to był raj, totalna odmienność! Zamiast antyków i dużego mieszkania w kamienicy - był aneks kuchenny, mały pokój, w którym stał tapczan (a może tylko leżał materac?), przykryty futrzakiem, skrzynia na pościel wypełniona po brzegi pustymi butelkami po pepsi i mała łazienka, z której nocami dochodził stukot maszyny do pisania. Jednej rzeczy tam nie lubiłam: windy. Bałam się, że w jakiś dziwny sposób winda nie zatrzyma się ani na ósmym piętrze, ani na dziesiątym, tylko wyleci gdzieś poza ten blok razem ze mną. Ja i babcia jeździłyśmy do garsoniery z obiadem w menażkach dla rodziców, bo oni nie mieli czasu ani chęci na gotowanie. A gdy babcia szła do szpitala, mieszkałam z nimi. I to był przedsmak naszego późniejszego domu na Kapelance. Bez przerwy kłębili się ludzie, nocami siedzieli, rozmawiali, grali w brydża, a ja spałam na łóżku polowym za parawanem. Byłam zachwycona, gdy Zbigniew Regucki o drugiej w nocy wsadzał głowę za parawan i pytał: „Co tam, Kasia, u ciebie? Idziesz jutro do szkoły? A może zamiast do szkoły pojedziesz ze mną na reportaż?". No i jechałam. A on w samochodzie pytał: ,Jak bardzo kochasz mamę?". Odpowiadałam: „Tak bardzo, ile mrów-180 ków na świecie". Mieszkając z rodzicami, więcej czasu spędzałam w redakcji „Gazety Krakowskiej" niż w szkole, bo oni najczęściej nie słyszeli budzika, więc zabierali mnie ze sobą do pracy. Albo przyjeżdżał po mnie kierowca z „Gazety". Ponieważ było ich kilku, podjeżdżałam pod szkołę różnymi samochodami i dzieci w klasie myślały, że moi rodzice mają kilka aut. Nie pamiętam, czy mieli wtedy jakiś samochód: Chyba tak, starą skodę, w której zawsze wymiotowałam, bo cierpiałam na chorobę lokomocyjną. - Mieli - potwierdza Leszek Mazan. - Ja i Maciek kupiliśmy sobie w tym samym czasie samochody: on skodę, a ja trabanta. Nigdy nie zapomnę malutkiej kuchni w przedpokoju, w której tata Maciek coś przyrządzał lub odgrzewał to, co przywiozła babcia. Pamiętam smak sałaty, którą robił: ze śmietaną, posypaną białkiem jajka ugotowanego na twardo. Kiedyś pozwolił mi odsmażyć pierogi z mięsem (zapewne zrobione przez babcię), udało się i byłam strasznie z siebie dumna. W wolnych chwilach uczył mnie stawać na głowie: robił to znacznie lepiej niż ja. Nie lubiłam tylko, jak z mamą wychodzili wieczorami, bo bałam się zostawać sama w domu. Zazwyczaj, gdy wracali, znajdowali mnie śpiącą w korytarzu pod drzwiami. Z tego okresu pamiętam tylko obrazy. Na przykład, jak tata Maciek wrócił z Włoch i rano znalazłam na łóżku polowym, przy głowie, błękitne rajstopy i słodycze. Nikt w szkole nie miał wtedy takich rajstop! Tata bardzo lubił robić prezenty - innym, nigdy sobie. Gdy babcia wychodziła ze szpitala, wracałam na Starowiślną. Nie lubiłam tego. Mieszkanie wydawało mi się za duże i mimo że słoneczne - ponure. Inne. Ze świata rodziców, butelek po pepsi, pisania na maszynie w łazience i nocnych wizyt znajomych, musiałam wracać do uporządkowanego i cichego świata babci. Nagle przestałam lubić niedziele i leżenie w łóżku, podczas gdy babcia cały dzień prasowała. Do dziś nie znoszę prasowania i niedzieli. 181 Bywa, że mówię: Jakiś dziwny ten dzień, taki niedzielowaty". Bo w garsonierze nie było niedzieli. To był taki sam dzień jak wszystkie inne. Razem z Leszkiem Mazanem zaczęliśmy wtedy jeździć na wakacje nad morze: mama z Maćkiem, babcia ArmaTerakowska, rodzice Maćka i Wojtek, jego syn z pierwszego małżeństwa. Pamiętam kuszetki w przedziale i jajka na twardo, i pieczonego kurczaka, wiktuały, które babcia zabierała na drogę. Jechaliśmy całą noc i to dla mnie było cudowne przeżycie: spanie na najwyższej półce i obserwowanie ciemności za oknem. - Dorota uczyła cię piosenek - mówi mi Leszek Mazan. - Leżeliśmy na plaży, sypałaś mi piasek na brzuch i śpiewałaś: „Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, mama i tata, chudzi i grubi". Albo: „Czemu mnie nie kochasz, czemu mnie nie lubisz, pójdę jeść robaki". Albo: „Tak mnie matka ciągle łaje, napomnienia srogie daje, lecz powiedzcie, proszę, czy ja słusznie kary znoszę. Ledwie czasem się odwrócę, w twoją stronę okiem rzucę, to dlatego, bo natura nieszczęśliwa do kochania mnie stworzyła. I powiedzcie, czyja wina: moja czy też marulina". Mazan nigdy nie mówił do mojej mamy „Dorota", tylko „seksi". - Protestowała, ale była wyraźnie zadowolona - uśmiecha się Mazan. i '*- -!•**- Mama w krakowskim zoo, lata siedemdziesiąte ■;IłTHHMŁti'iJ-Łlfl Palec w ogień Wielu ludzi zarzucało mamie, że najpierw była w partii komunistycznej, a potem, po 1981 roku, zbliżyła się do opozycji. Te zarzuty według mnie i tych, którzy dobrze ją znali, nie miały sensu, zresztą odpierała je bardzo logicznymi argumentami. O polityce i jej partyjnej działalności wiele nie rozmawiałyśmy, bo polityka nigdy mnie nie interesowała. Może za dużo miałam jej w domu...? Wstąpiła do partii w wieku dwudziestu sześciu lat, za namową literata Jerzego Broszkiewicza, który powiedział: „Musisz zapisać się do partii, bo gdy tam będzie więcej takich osób jak ty czy inni ludzie myślący i uczciwi, wtedy ta partia będzie lepsza i lepsza będzie Polska. Nikomu nie wolno stać z boku". No i się zapisała. A po latach wspominała: 55 Przecież mogłam powiedzieć: „nie" lub odejść, gdy zobaczyłam, czym to naprawdę jest. - j. Tymczasem była w partii ponad dziesięć lat. Wiedziała, że popełniła błąd, potem mówiła: i;i Dziś nigdy nie piszę z pozycji wyższości moralnej, ale w poczuciu, że jestem człowiekiem, który całe życie błądził, w ten czy inny sposób. Zawsze byłam osobą, która już od dziecka musiała sama wkładać palec w ogień, aby uwierzyć, że parzy. ™ No i włożyła... - Pewnego dnia, jakoś na przełomie 1969 i 1970 roku, spotkałam Dorotę na ulicy - wspomina Teresa Kwintowa. - Zaczęła opowiadać, że wraca ze szkolenia partyjnego. Była rozświetlona, rozpromieniona, zachwycona! I naprawdę święcie przekonana, że zbawi świat. To późniejsze oskarżanie jej o zmianę światopoglądu jest bez sensu. j* Ja: 1969. Światopogląd? Marksistowski. Chcę należeć. Chcę. A czemu? Bo chcę zmieniać. Ulepszać. Budować. Iść do. Iść ku. Chcę. Chcę być czynna. Zaangażowana. Aktywna. Chcę brać udział. Nie chcę, nie umiem stać z boku. Chcę być w środku. " A po latach w jednym z wywiadów powiedziała: Całe to moje bycie w partii opisałam w powieści Guma do żucia, którą wydałam w podziemiu.Ta tytułowa guma to ja... Żuł mnie system, a wcześniej byłam przecież wolna, wiedziałam, że wolność nosi się w sobie, w środku, i umiałam ją nosić... Rozczarowałam samą siebie. Z własnego wyboru stałam się gumą do żucia. Sama sobie powiedziałam: „Byłaś w Piwnicy... Pamiętasz Skrzyneckiego, pamiętasz Dymnego? Nauczyli cię, że wolność tkwi w człowieku, w środku, i co z tym zrobiłaś? Gówno zrobiłaś, Dorota, wielkie gówno". Ja, buntowniczka przez całe życie, poznałam smak własnego oportunizmu. ' Ta wypowiedź dowodzi, iż jednak trochę żałowała, że wstydziła się i rozliczała sama ze sobą. Wierzyłam w Gierka. Ładnie mówił. Wszyscy się ze mnie śmiali. Maciek wręcz konał ze śmiechu. ' W tym samym wywiadzie Maciej Szumowski powiedział: „Robiła jednocześnie to, co musiała, ale i to, co chciała. To jest pewna schizofreniczność, to jest oportunizm, ale i odwaga. Zawsze była w konflikcie z kolejnymi naczelnymi «Gazety Krakowskiej». Kiedy pisała przeciw antysemityzmowi, ryzykowała. Dostawała anonimy, pogróżki, na przykład ktoś telefonował i mówił: «My, robotnicze Podgórze, protestujemy, żeby ta Terakowska pracowała w naszej gazecie»". - Partia? Była w niej długo - mówi Helena Lazar. - Ale nie wierzyła w komunizm, tylko, podobnie jak Maciek Szumowski, w to, że trzeba być w środku, żeby móc współdecydować o tym, co się dzieje. - W pewnym momencie Kraków podzielił się na partyjnych i bezpartyjnych - wspomina Marta Wyka. - Dorota należała do tych pierwszych. To było dziwne, bo ona nie miała żadnego powodu, by zapisać się do partii, do której wstępowali głównie ludzie z małych miasteczek i wsi, dla których przynależność miała być stopniem do kariery. Nasz kontakt się urwał, ale bez kłótni. Natomiast wielu ludzi nie mogło jej darować tego partyjnego zaangażowania. - Poznałem ją w „Gazecie Krakowskiej" - opowiada Józef Klasa, do maja 1975 roku pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Krakowie. -W lutym 1971 roku wróciłem z Kuby, gdzie byłem ambasadorem, i objąłem stanowisko pierwszego sekretarza KW. Dorota była społecznikiem, szalenie aktywnym na wszystkich płaszczyznach: i jako dziennikarka, i jako działaczka w Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej. Była niezwykle wrażliwa na ludzką krzywdę, a jak się w coś angażowała, to do samego końca. Bezkompromisowa w walce ze złem. I bardzo uczulona, żeby ludziom nie działa się krzywda za to, co robią i mówią. Mimo że bardzo zasadnicza, nigdy nikogo nie potępiała za poglądy, że ktoś ma inne zdanie. Każdemu zostawiała margines swobody. Przynajmniej ja tak ją odbierałem. Bywałem u niej w domu, razem chodziliśmy do kawiarni i na obiad do Wierzynka. -Wierzyła w Gierka i jego deklaracje - wspomina z kolei Zbigniew Regucki. - Autentycznie się w to wszystko angażowała. Działała w Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej, która sprawdzała, czy ludzie partii zachowują się należycie i etycznie, czy nie nadużywają władzy i nie robią przekrętów. A robili. I Dorota z tym walczyła. Z satysfakcją opowiadała mi, jak udało jej się poskromić jakiegoś partyjnego dygnitarza. I właśnie tę przynależność, tę aktywność tak wypominano jej po latach. A ona, bardzo logicznie, tłumaczyła, że należała do partii, bo wierzyła, że dzięki temu można coś zmienić w tym kraju. Przyjaciel rodziny, Bogdan Rogatko, twierdzi: - Wbrew dość powszechnej opinii, nie uważałem, że Dorota zmieniła poglądy w sposób radykalny. One po prostu dojrzewały wraz ze zmieniającą się rzeczywistością, ale nigdy nie cechował jej radykalizm, nie cierpiała postaw dogmatycznych i tak zwanych oszołomów, po obu stronach barykady. Jeżeli potępiała, to koniunkturalizm i oportunizm. - Pewnego dnia - opowiada Józef Klasa - przyszedł do mnie, do KW, Tadeusz Hołuj, mówiąc, że w Krakowie potrzebne jest miejsce, w którym ludzie mogliby swobodnie, bez kontroli cenzury, wyrażać swoje opinie, dyskutować o wszystkim tym, o czym nie można pisać. Nie miałem nic przeciwko temu. I tak w kwietniu 1975 roku, w kamienicy na rogu Rynku iWiśl-nej, zaczął działać Klub Twórców i Działaczy Kultury „Kuźnica". Wśród założycieli, obok mojej mamy, znaleźli się między innymi: Jerzy Broszkiewicz, Julian Kawalec, Leszek A. Moczulski, Jerzy Skarżyński, Kazimierz Mikulski, Bronisław Chromy, Jerzy Trela, Jerzy Aleksandrowicz, Zbigniew Regucki i Maciej Szumowski. Prezesem został Tadeusz Hołuj. - Dorota była jedną z najbardziej aktywnych osób w klubie, ona też decydowała, kogo należy zaprosić. A zapraszaliśmy na wspólne dyskusje znanych ludzi kultury, sztuki, filmu - opowiada Zbigniew Regucki. - Na spotkania przychodziło po kilkadziesiąt osób. Można powiedzieć, że Dorota wyżywała się intelektualnie, bo uwielbiała dyskusje. „Kuźnica" była centrum skrzydła liberalnego partii, które chciało więcej wolności, toteż gromadzili się wokół niej ci, którzy jeszcze, w tym 1975 roku, chcieli coś zmienić. Od 1977 roku „Kuźnica" zaczęła przyznawać nagrody Kowadła (zaprojektowane przez rzeźbiarza Mariana Kruczka) twórcom, którzy nie wahali się odważnie, niekonwencjonalnie działać w tamtych czasach. Kowadło dostali między innymi: Andrzej Wajda, Tadeusz Łomnicki, Ryszard Kapuściński. Dostał je także Maciej Szumowski. W 1980 roku Maciej Szumowski, na wniosek Zbyszka Reguc-kiego i Józefa Klasy, został redaktorem naczelnym „Gazety Połu-dniowej". Przywrócił jej dawną nazwę: „Gazeta Krakowska". Zbigniew Regucki był wtedy kierownikiem sekretariatu I sekretarza КС PZPR Stanisława Kani, a Józef Klasa pełnił funkcję kierownika Wydziału Prasy, Radia i Telewizji КС PZPR. Ulubione zajęcie mamy: łowienie ryb, Mazury, ok. 1974 Kobieta z wędką Ш Przez wiele lat, aż do stanu wojennego, spędzaliśmy wakacje w leśniczówce w Karwicy, w nadleśnictwie maskulińskim, w Puszczy Piskiej. Każdego lata dostawaliśmy ten sam pokój na pierwszym piętrze. Leśniczówką zarządzała pani Lusia, której specjalnością były genialne obiady i jagodzianki na deser - obie z Małgosią podkradałyśmy je wieczorami z kuchni. Na tym samym piętrze, w pokoju obok nas, mieszkali starsi państwo Izabela i Mirosław Żuławscy (rodzice Andrzeja, reżysera). Na zewnątrz drzwi ich pokoju był haczyk. Ulubioną zabawą kilkuletniej Małgosi było zamykanie starszych państwa. Gdy przenieśli haczyk kilka centymetrów wyżej, Małgosia stawała na taborecie i zabawa trwała dalej. Pani Żuławska była elegancką, zawsze pięknie ubraną panią z manierami arystokratki. Moi rodzice kładli się bardzo późno spać, bo nierzadko odwiedzali ich znajomi i siedzieli niemal do rana. Zarówno ja, jak i Małgosia lubiłyśmy przysłuchiwać się ich rozmowom. Pewnego dnia, przy obiedzie, pani Żuławska powiedziała do mojej mamy: „Pani młodsza córeczka tak pięknie i perliście śmieje się o trzeciej nad ranem". Obiady jadaliśmy we wspólnej jadalni na parterze lub przy drewnianym stole w ogrodzie, pod lipą. Nigdy nie zapomnę pewnej sceny... Schodzimy jak zwykle na obiad, przed nami idą państwo Żuławscy, a pod schodami, na wycieraczce psa pani Lusi leży golusieńka Małgosia. -Jestem psem - oznajmiła. - Zjem obiad w misce. Na obiady do leśniczówki schodzili się z Krzyży znani aktorzy, artyści estrady, biznesmeni, politycy... Często na polanie obok odbywały się huczne nocne imprezy, na które, jako nastolatka, nie miałam wstępu, ale po północy mało kto zauważał moją obecność. Nocą jeździliśmy łowić węgorze, potem tata Maciek sprawiał je i smażył w ogromnej kuchni pani Lusi. Robiliśmy też nocne wyprawy - na rowerach! - do pobliskiego jeziorka, by łowić raki, które nad ranem gotowało się w ogromnym garze. Niedaleko domu był brzozowy lasek, nazywany „krowiakiem", bo przylegał do pastwiska. Tam mama zbierała poziomki, potem przechowywała je w wielkim szklanym gąsiorze, w pokoju na poddaszu. Pewnego dnia ktoś z gości niechcący przewrócił krzesło, które rozbiło naczynie, a poziomkowy ekstrakt przesiąknął przez drewniane stropy, zalewając reprezentacyjny salon pani Lusi. - Namiętnie zbierałyśmy też maliny - wspomina Helena Lazar. - Robiłyśmy z nich ogromne ilości soku, które Dorota i Maciek zabierali ze sobą do Krakowa. Codziennie chodziłyśmy na grzyby. Zaprawiałyśmy grzybki w zalewie octowej. Były pyszne. Aby je odpowiednio przyrządzić, trzeba było je obrać, wypłukać pod pompą, zagotować, wyparzyć słoiki... Godzinami, bez przewodnika, zapuszczałyśmy się daleko w puszczę, ale zawsze odnajdywałyśmy drogę powrotną. Problemy pojawiały się, gdy szedł z nami Maciek, który nie miał orientacji w terenie i kłócił się, że musimy skręcić w prawo, a trzeba było w lewo. Czasami brałyśmy ze sobą książki, do czytania w lesie, na leśnej dróżce. Do dziś pamiętam pyszne kotlety z kani... Suszyłyśmy prawdziwki i kozaki. Wystarczało na całą zimę. Sprawiałyśmy z Dorotą ryby, które Maciek namiętnie łowił w jeziorze. Do nas należało wykopanie ogromnej ilości robali, bo Maciek niechętnie się tym zajmował. Obok leśniczówki, w małym domku, mieszkali państwo Koneccy z Warszawy. Pamiętam ich syna, Wojtka, mojego rówieśnika. Niedawno napisałam do niego e-maila; okazało się, że doskonale pamięta nasze wspólne wakacje. -To była głucha puszcza, w której oprócz leśniczówki pani Lu-si stały jeszcze dwa małe domy - wspomina. -Tam poznałem was jako jedną z najbardziej oryginalnych rodzin spośród tych, które co roku spędzały w Karwicy wakacje. Pamiętam moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że Dorota łowi ryby. Kobieta z wędką! Kiedyś złowiła na wędkę... własną córkę. Zarzucając, nie zauważyła podchodzącej z tyłu Małgosi i z rozmachem zaczepiła haczykiem o jej dolną wargę. Dziwiłem się też, że Dorota nazywa się inaczej niż Maciek, że pozwala małej Małgosi chodzić późno spać, że drukuje teksty w gazetach. Nie przypominam sobie, czy kiedykolwiek widziałem ją w spódnicy. Zawsze w wąskich spodniach, wyprostowana, opalona, z nieodłącznym papierosem. Pamiętam, jak niosła kosze prawdziwków zebranych w lesie nazwanym Niedźwiedzim Rogiem. - To właśnie w Puszczy Piskiej zastały nas strajki - opowiada Helena Lazar. - Pewnego dnia opalałyśmy się z Dorotą nad jeziorem, z nieodłącznym radiem na kocu. Był lipiec 1980 roku i podali wiadomość o strajku w Lublinie, a my... po prostu przewróciłyśmy się na drugi bok, uważając, że to jakiś lokalny, mało ważny bunt. Wkrótce okazało się, że strajki ogarniają całą Polskę. Dorota z Maćkiem natychmiast wrócili do Krakowa. ІіімипЯШЇЕаЯ „Ja: 1980-1981" jj ...płynę na wielkiej sztormowej fali. Niesie mnie wielka sztormowa fala, gnana ciepłym, przyjaznym wiatrem. Leżę na niej i czuję, jak obmywa moje ciało wodą gorzką od soli, wypłukując cały brud?ipot, strach. Ta sól powoli wżera się w moją skórę. To boli. Nie wiem, gdzie niesie mnie ta fala, nie pytam o to. Nie mam odwagi pytać. Jeśli niesie mnie na dobry brzeg, Boże, podziękuję Ci za to. Jeśli rzuci mną o twarde kamienie, Boże, podziękuję Ci za to. .. .bo jak mówią ci, którzy w Ciebie wierzą, i jest im przez to lżej na tej ziemi, dziękować Ci trzeba nawet wtedy, gdy karzesz. .. .a może pozwolisz jednak, aby to była ziemia obiecana? " Rok 1980 kojarzy mi się głównie z moim „wygłupem" na lotnisku w Balicach. Rodzice mało bywali wtedy w domu. Bo to właśnie w 1980 roku Maciej Szumowski razem z mamą stworzyli „Gazetę Krakowską", która stała się najgłośniejszym, rozchwytywanym przez czytelników dziennikiem (na bazarach dawali za nią nawet dziesięciokrotnie wyższą cenę niż w kiosku), czytanym regularnie nawet przez papieża Jana Pawła П. Stała się legendą. -W 1981 roku Maciek i Dorota zrobili ze mną ogromny wywiad, drukowany aż w trzech kolejnych numerach „Gazety Krakowskiej", który narobił strasznego szumu w Komitecie Centralnym - wspomina Józef Klasa. - Byłem wtedy kierownikiem Wydziału Prasy, Radia i Telewizji КС PZPR. Rozmawialiśmy głównie 194 o sytuacji w kraju, w partii, w Krakowie, o tym, dlaczego powstała „Solidarność" i dlaczego cieszy się taką popularnością. Powiedziałem, że było to wynikiem błędnej polityki partii i rządu. Braku wolności kulturalnej, politycznej, gospodarczej. Wywiad spowodował dosłownie trzęsienie ziemi w partii, został bardzo skrytykowany na plenum КС: że jest to uleganie wpływom „Solidarności", niepotrzebne dolewanie oliwy do ognia. Członkowie Biura Politycznego naskoczyli na mnie, żądając natychmiastowego odwołania Szumowskiego. W efekcie odszedłem z КС. Był to jedyny przypadek, kiedy wysoki funkcjonariusz partyjny podał się do dymisji. Nie odpowiadała mi polityka Biura, które nie miało woli, żeby dogadać się z „Solidarnością". - Później - wspomina dalej Klasa - wiele razy przyjeżdżałem do Krakowa. Razem z Maćkiem, jako delegaci z Krakowa, kandydowaliśmy na IX Nadzwyczajny Zjazd Partii, który odbył się w lipcu 1981 roku. Spotykałem się z Maćkiem i Dorotą, bywałem w ich mieszkaniu na Kapelance na słynnych imieninach. Przygotowywaliśmy stanowisko na Zjazd. Obaj z Maćkiem przeszliśmy w pierwszym głosowaniu. Po dyskusji, kto ma wejść do КС, proponowano to Maćkowi. Zdecydowanie odmówił i wskazał mnie. Gdy pracowałem w Komitecie Centralnym, Maciek często do mnie dzwonił, kiedy cenzura zatrzymywała „Gazecie Krakowskiej" artykuły. Były zarzuty, że „Gazeta" jest zapleczem intelektualnym dla „Kuźnicy", że krytycznie odnosi się do polityki partii i rządu, że bardziej sprzyja „Solidarności". Interweniowaliśmy wspólnie z Reguckim. Potem „Krakowska" podlegała cenzurze centralnej, a nie krakowskiej. Zbliżyłem się z Dorotą i Maćkiem, choć nie we wszystkim się zgadzaliśmy. Dużo dyskutowaliśmy. - Kraków w latach osiemdziesiątych był miastem liberalnym, przeciwnym wszelakiemu dogmatyzmowi, w tym partyjnemu. I spośród wszystkich gazet wojewódzkich w Polsce „Gazeta Krakowska" przodowała w tym sprzeciwie. Ideą Maćka było, żeby „Krakowska" była pismem niezależnym, nie kontrolowanym przez partię. Komitet Wojewódzki PZPR sprzyjał Maćkowi, rozwinął nad nim parasol ochronny - mówi Józef Klasa. Jan Pieszczachowicz, dziennikarz i krytyk, nazwał Macieja Szumowskiego jedną z największych postaci Polski posierpniowej. - Był wielkim humanistą, genialnym intuicjonistą, arcymi-strzem wrażliwości i poetą porozumienia między ludźmi. - Dorotę i Maćka poznałem w „Gazecie Krakowskiej" w 1980 roku - opowiada dziennikarz Tadeusz Pikulicki. - Po Helenie Lazar byłem pierwszym dziennikarzem, którego Maciek przyjął, mimo że wcale się nie znaliśmy. Wcześniej byłem szefem Klubu Dziennikarzy Studenckich w Krakowie i szefem „Magazynu Studenckiego". Nie bardzo chciałem iść do gazety codziennej. Ale rozeszła się wieść, że naczelnym „Gazety Krakowskiej" został Szumowski. Był już wtedy znany, poszła fama, że to będzie zupełnie inna gazeta. Było po Sierpniu, po Wałęsie, po strajkach. Maciek liczył wtedy około czterdziestu lat, a ja byłem po studiach i szukałem pracy. I dostałem dwie propozycje - jedną do działu miejskiego „Dziennika Polskiego", a drugą „na depesze" w „Krakowskiej". Dział miejski mnie nie interesował. Wybrałem „Gazetę Krakowską", a jej sercem były właśnie depesze. „Gazetę" robiło się tak, że wieczorem lub nocą siadał zespół ludzi i po decyzjach, które teksty puszczamy, zaczynało się ją łamać. To było ciekawe, bo Maciek był naczelnym, który siedział w redakcji do oporu, nieraz do trzeciej, czwartej nad ranem - mówi Pikulicki. - Konstruktorem „Krakowskiej" był Maciek, a Dorota jego prawą ręką. Ona znakomicie czuła tę gazetę, i z informacji, jakie pojawiały się w serwisach PAP-u czy z doniesień innych dziennikarzy potrafiła zrobić sprawę, czyli temat na znakomity artykuł, a przy tym umiała go napisać w piętnaście minut. Niezwykle sprawna zawodowo, ale i zaborcza, co niektórych w redakcji drażniło. Л5 Jestem zwolenniczką starej tezy, że gazety się nie robi - tylko się ją tańczy. Tezę tę wygłaszał mój mąż Maciej Szumowski, będąc redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej". I to wówczas rzeczywiście był taniec, taniec nad przepaścią, za to znakomity ц - Sprawność zawodowa Doroty polegała na tym, że bardzo szybko i celnie skracała teksty, opracowywała depesze PAP-u, czyli wyrzucała „wodolejstwo", podkreślała to, co najważniejsze, nadawała śródtytuły - opowiada Helena Lazar. - Dziś to brzmi normalnie, ale w latach 1980-1981 jakiekolwiek ingerowanie w depesze PAP-u, zwłaszcza w relacje z partyjnych obrad najwyższego szczebla (czyli w „stanowisko oficjalne PZPR"), było niedopusz-czalne.To Maciek zdecydował (pierwszy w polskiej prasie codziennej!), że depesza PAP-u jest surowcem do opracowania, a nie „świętością". A ponadto, że dobrze będzie, gdy reporter „Krakowskiej" sam pojedzie, zbierze informacje, napisze tekst, a gazeta opublikuje obie wersje: własną i oficjalną, i na podstawie tej konfrontacji czytelnik będzie mógł dotrzeć do prawdy. Dorota nie tylko dużo i dobrze pisała, ale także świetnie redagowała. I jak każdy bardzo dobry dziennikarz potrafiła się cieszyć, gdy inny reporter gazety napisał dobry tekst, zdobył ciekawą informację, przekazał coś ważnego. Ale - i tu widziałabym bardziej jej „władczość" niż „zaborczość" - lubiła rządzić. Maciek miał do niej ogromne zaufanie, więc Dorota w wielu sytuacjach, gdy musiał się zająć czymś innym, decydowała za niego. A ponieważ miała w sobie dużo apodyktycz-ności, rządziła, krytykowała, i gdy ktoś zrobił coś bardzo głupiego lub szkodliwego dla „Gazety", potrafiła bez skrupułów objechać go z góry na dół, nie bawiąc się w żadną dyplomację. To niektórych drażniło, bo uważali, że naczelny, tak, on ma prawo do wszystkiego, ale dlaczego Dorota? Mnie to nie drażniło, bo nauczyłam się od Doroty i od Maćka bardzo wiele - podsumowuje Helena Lazar. W tym czasie chodziłam do liceum, najpierw do czwórki, skąd wyrzucono mnie po ukończeniu drugiej klasy z powodu konfliktu z wychowawczynią i „złego zachowania". Przeniosłam się więc do dziesiątki, z której wyleciałam po kilku miesiącach, po aferze z samolotem. Dostałam wtedy nie tylko „wilczy bilet" do wszystkich szkół w województwie, ale i zakaz wstępu na lotniska. - Ministerstwo Spraw Wewnętrznych codziennie przysyłało do Komitetu Centralnego meldunki z różnych niewygodnych wydarzeń. W jednym z nich wspomniano, że córka Doroty Terakowskiej i Macieja Szumowskiego, Katarzyna Nowak, zaopatrzona w granat, planowała porwanie samolotu - mówi Józef Klasa. - Regucki i ja śmialiśmy się, uważając, że jest to milicyjna „kaczka" wymierzona przeciwko Szumowskiemu i Terakowskiej. Regucki powiedział I sekretarzowi PZPR Stanisławowi Kani, że to nie zasługuje na reakcję władz centralnych. Że nie warto się tym zajmować. - Wolna Europa podała, że ta próba porwania to ucieczka od reżimu, szukanie drogi do wolności. Maciek, ze względu na sposób prowadzenia „Gazety", był kontrowersyjny dla władzy. Wielu chciało go jak najszybciej usunąć. Powiedziałem więc Kani, że ta próba porwania to głupi, szczeniacki wymysł i żeby nie reagować, nie zdejmować Maćka ze stanowiska, bo to sprawa szyta grubymi nićmi. Część ludzi z władz centralnych chciała go wyrzucić, ale Stanisław Kania powiedział, żeby nie reagować nerwowo, tylko wyjaśnić tę sprawę. I sprawa została wyciszona. Dorota nie komentowała tego, twierdziła tylko, że to była prowokacja esbecka. O tobie nie wspomniała - mówi Regucki. ział szesnast Dom petem arrasów 55 Ja 1982: biegnę. Ja, lat czterdzieści cztery, która biegłam do swojej ziemi obiecanej, biegłam lekko i czysto, a szukałam jej w ludziach, faktach, zdarzeniach, w słowie drukowanym i w słowie mówionym, na mapie i w telewizorze. Moją ziemią obiecaną jest teraz ciemna brama bloku. Albo inaczej: ja, która przez czterdzieści cztery lata pozwalałam się przeżuwać okolicznościom, ideom, ludziom, wytrawnym i mniej wytrawnym propagandzistom, politykom, gazetom, telewizji. Teraz nadal mnie żują, doskonałą gumę do żucia madę in Poland. Żują mnie w marszowym rytmie wojskowej orkiestry. ™ 13 grudnia 1981 roku rodzice, wraz z grupą niewygodnych dla władz dziennikarzy, zostali wyrzuceni z „Gazety Krakowskiej" i dostali zakaz wykonywania zawodu. 55 Umiem być sobą. Nie gram nikogo innego. I powiedziałam sobie w 1981 roku, gdy mnie wyrzucano z dwóch redakcji, że resztę życia spędzę w poczuciu absolutnego komfortu (jestem sobą, nawet gdyby mnie to miało drogo kosztować) i w poczuciu, że nie będę marnować czasu, żeby kogoś przekonywać, by mnie lubił, bo jest to strata czasu. Niech mnie lubią ci, którzy mnie lubią taką, jaka jestem. ™# 200 Alicja Baluchowa powiedziała kiedyś mamie, że - jak bohaterowie jej książek - jest Tą, która Idzie: odważną, poszukującą i wolną. Zawsze do przodu, bez względu na to, co się w jej życiu dzieje. To prawda. Mama przyznała kiedyś, że paradoksalnie to właśnie stan wojenny popchnął ją do pisania książek. Potrafiła też, gdy w domu nastała bieda, wymyślić coś z niczego. A to leczo z parówek i koncentratu pomidorowego, a to znakomitą zupę na warzywach, a to coś słodkiego. Pamiętam, jak robiła na blacie kuchennym taką wielką „krówkę", którą potem kroiło się nożem na kawałki. Razem z Bogdanem Rogatką i jego żoną Małgosią uprawiali działkę, z której przynosiła warzywa. Przychodziły też paczki z zagranicy: ksiądz Kazimierz Jancarz z kościoła w Mistrzejowi-cach, nazywany kapelanem „Solidarności", blisko związany z naszym domem, dał znać księżom w Niemczech i Francji, co jest potrzebne w Polsce. Ci księża z ambon podawali nazwiska i adresy działaczy opozycji i wyrzuconych dziennikarzy, a obcy ludzie wysyłali paczki. W paczkach było purće w proszku, batoniki, szczoteczki i pasty do zębów, proszki do prania... Maciek część darów zostawiał dla nas, a część chował, by następnie przekazać innym. Tylko że wtedy ja i Małgosia pierwszy raz zobaczyłyśmy to wspaniałe purće w proszku. Chowanie w szafce niewiele dało, założył więc kłódkę. To też nie było dla nas przeszkodą: wyciągnęłyśmy drzwi szafki z zawiasów i purće było nasze. - Koleżanki mi zazdrościły, bo w paczkach były kolorowe szczotki i pasty do zębów, czekolada i batoniki... - wspomina moja siostra, która miała wtedy dziewięć lat. - Mama uwielbiała słodycze i chowała je dla siebie, a mnie wydzielała. Podkradałam je, ale robiła o to straszne afery. W domu co wieczór kłębili się ludzie, dosłownie tłumy. I co wieczór mama gotowała swoje słynne leczo i głośno puszczała radio. Ale nieważne ile osób było, zawsze w nocy i do mnie zaglądała. A tata przychodził dać mi buzi na dobranoc, и Byli dla mnie bardzo czuli. Miałam poczucie bezgranicznego bez- a pieczenstwa. -Wpadli w pułapkę - mówi Tadeusz Pikulicki. - Dotąd wiecz-_ nie zajęci pracą, nagle stali się bezrobotni. Ale mama, jak to ona, potrafiła sobie poradzić. Tata Maciek, dzięki pomocy Sobiesława Zasady, został stróżem DL , nocnym, a mama zajęła się robieniem swetrów na drutach. Miała do tego wielki talent, swetry były przepiękne i wkrótce zaczęła na O nich zarabiać. Pamiętam, jak zaklejała palce plastrami, bo strasznie Г ją bolały od ciągłego robienia na drutach. Swetry robiła szybko, tak jak wszystko. Wspominała potem w wywiadach: № ) j Kręgosłup bardziej boli przy robieniu swetrów, niż gdy się tkwi ~ przed komputerem, no i to drugie jest ciekawsze. Robienie na "O N drutach było koniecznością. To był akt desperacji, jedyna pra- O 12 ca, którą mogłam wykonywać w stanie wojennym, bo do cen- zurowania swetrów nie dochodziło, a do cenzurowania tekstów jak najbardziej. •*'*' Najpierw robiła je dla znajomych, a potem, gdy rozeszła się wieść, jak bardzo są niepowtarzalne, zgłaszały się rozmaite osoby. Zrobiłam dwa swetry dla Kory, no i chyba z dziesięć dla reżyserki Marty Meszaros. Pamiętam zresztą, że kiedyś zapytałam Martę, po co jej tyle swetrów, a ona powiedziała mi, że daje je w prezencie aktorkom. Podobno jedną z nich była Julie Christie. " Poeta Leszek A. Moczulski, który często nas odwiedzał, napi-202 sał o mamie wiersz. jf Fascynowało go, że mogę równocześnie patrzeć na niego, rozmawiać z nim i wyplatać wzory. Pewnego dnia zadzwonił i powiedział: napisałem o tobie wiersz. Jest tam takie zabawne zdanie o „cieniutkiej niteczce pychy". Leszek chyba rozszyfrował, że mam jakąś skłonność do zarozumialstwa. * Oto wiersz: Opis półbezrobotnej Doroty, robiącej swetry na drutach. Arras, który wyszywa pani Dorota na drutach (za pieniądze dla domu), jest szyty małą, niewidoczną nitką pychy właściwą dwudziestowiecznym artystom (maleńką, w osnowie miłości). Na przekór - obrazom za oknem, Które pragną wejść w nasze mieszkania Jak w ramy. Gotowa do przemiany lub wściekłej odmowy - Stąd wyszywa na drutach, nawet odbierając telefony (zręczność głowy Mistrzyni, przytrzymującej wtedy słuchawkę, godna pracy starych mistrzów lub z młodszych wczesnego Lentza). Jej arrasy w błękicie, jej swetry noszą mężowie pracownic Kombinatu. Leszek Aleksander Moczulski, Kraków, zima 1983 - Dorota była pasjonatką - mówi Tadeusz Pikulicki. - Tak jak pasją była praca w „Gazecie", tak pasją stało się robienie swetrów. Zawsze musieliśmy wysłuchać: jaki sweter, dla kogo, w jakim kolorze. .. Mija jakiś czas i Dorota zaczyna pisać powieści: znowu jest pasjonatką, ale teraz cały czas opowiada nam o książkach. Gdy n w latach dziewięćdziesiątych przychodzili do mnie na imieniny h z Maćkiem, Dorota przynosiła mojej żonie Elżbiecie swoją książ- kę z taką dedykacją: „Elu, przeczytaj i streść mu, bo ja wiem, że on tego nie przeczyta". a Б 0 fi ozdziat siedemnasty Dom polityczny 206 - Dorocie i Maćkowi, po wyrzuceniu ich z pracy, udało się stworzyć może najważniejszy salon polityczny Krakowa - opowiada Tadeusz Pikulicki. - My, dziennikarze wyrzuceni z „Gazety Krakowskiej", chcieliśmy gdzieś się spotykać, i w naturalny sposób zaczęły się spotkania u Maćka i Doroty na Kapelance. Przychodziliśmy sporą grupą i to była jakby kontynuacja gazety. Ta grupa z czasem trochę się wykruszyła, gdy się okazało, że przychodzenie do Szumowskich to duże ryzyko: tajniacy pod domem, podsłuch w telefonach i w całym mieszkaniu - mówi Tadek, który wtedy stał się naszym „domownikiem". - Część ludzi po prostu bała się ich odwiedzać. Wiadomo było, że Szumowscy są źle widziani przez władze. To wtedy zrodziła się tradycja sylwestrów i imienin Macieja Szumowskiego 24 lutego, podczas których niekiedy, na pięćdziesięciu metrach kwadratowych, kłębiło się i kilkadziesiąt osób. - Bywać na tych imprezach to był zaszczyt; coś, czym chwalono się w mieście - wspomina Pikulicki. -Wprawdzie drzwi stały otworem, ale nie każdy mógł przyjść. Imprezy były oczywiście składkowe: każdy coś przynosił. Na cztery dni wcześniej Maciek zaczynał przygotowywać bigos. On miał całą teorię na temat tego, jak robi się bigos, i rzeczywiście robił go znakomicie. A do tego barszczyk, no i, oczywiście!, leczo Doroty. A ja musiałam pomagać rodzicom w przyrządzaniu stosu kanapek, czego szczerze nie znosiłam, choć bardzo lubiłam te imprezy. Nie bywałam na nich, ale wpadałam tam co jakiś czas. - Po transformacji w Polsce śmialiśmy się, że te imprezy to był pierwszy okrągły stół - wspomina Pikulicki. Bo z jednej strony przychodzili ludzie z opozycji, jak Stanisław Handzlik czy Mieczysław Gil, a z drugiej - ludzie związani z partią. Nie widzieliśmy jednak powodu, by wyrzucać tych, których znało się latami, tylko dlatego że mieli inne poglądy. Imprezy polegały głównie na dyskusjach, w których czasami dochodziło do sporów. Dorota była bardzo zapalczywym rozmówcą i lubiła spory. Maciek starał się je łagodzić, ale też prowokował. -To dzięki obecności „szych" partyjnych tajniacy nie mogli na ich mieszkanie zrobić „nalotu". Na jednej z imprez znienacka pojawił się wysoki rangą dygnitarz partyjny z obstawą. Dosłownie zdębiałem. Maciek powiedział wtedy: „Spokojnie. To ty masz się tu dobrze czuć, nie oni. To jakiś desant. Skoro już są, niech zostaną". No i zostali. Tylko że w pewnym momencie ów dygnitarz, już mocno pijany, przewrócił się, a ja usiłowałem go podnieść. I do КС dotarła fama, że na imprezie u Szumowskich chciano go pobić. Zresztą miał spore kłopoty za to, że w ogóle pojawił się w tym mieszkaniu! Musiał się nieźle tłumaczyć. Co gorsza, był wtedy straszny mróz, a te palanty z КС zostawiły swoich kierowców w samochodach. Jak Dorota dowiedziała się o tym, wpadła w szał: „Co?!!! Oni tam siedzą nawet bez herbaty?!!!". I kazała zanieść im kanapki i herbatę. Taka właśnie była - kończy swą opowieść Pikulicki. Na jednej z imprez zmarł ukochany pies rodziców, wielki dog Szach. Sekcja wykazała, że został otruty. Wśród gości były też „wtyki". Nikt z nas nie wiedział kto. Dziś to już nieistotne. Tradycja imprez u Szumowskich trwała do 1989 roku. - Dla nas stan wojenny skończył się dopiero wtedy - tłumaczy mi Pikulicki. A Józef Klasa wspomina: - Nawet ja, pomimo nagonki na Te-rakowską i Szumowskiego, bywałem u nich w domu. Pozostaliśmy przyjaciółmi niezależnie od tego, że na cenzurowanym byli oboje, " i Maciej, i Dorota. u л Listonosz przynosił całe worki listów i kartek z życzeniami od Лі zupełnie obcych ludzi, a pewnej nocy, w czasie gdy trwały imieniny, ktoś napisał na drzwiach czerwoną kredką: „Do it! Po prostu si. do it!", i położył kwiaty na wycieraczce. В - Myśmy na tych imprezach naprawdę tworzyli zręby później- в 0 szego okrągłego stołu, ale tkwiła w nas wielka gorycz - mówi Ta- Г deusz Pikulicki. - A ja się w tym wszystkim pałętałam, najczęściej siedziałam є pod stołem i przysłuchiwałam się rozmowom - wspomina moja 13 siostra Małgosia. - Nawet w swoim pokoju, gdy kładłam się spać, Z słyszałam Radio Wolna Europa i gwar głosów. Waliłam wtedy w ścianę, żeby się uciszyli lub wychodziłam po nocy z pokoju, za-'ń spana, prosząc o ciszę, i wszyscy mówili, że to było strasznie "O śmieszne, i trochę się uciszali. Ale tylko na chwilę. W efekcie dziś, a aby zasnąć, potrzebuję ciszy. - Pamiętam, jak dyskutowaliśmy, tańczyliśmy i mimo że esbe-cy stali pod oknami, wychodziliśmy na balkon, krzycząc:, Jeszcze nie zginęliśmy!!!" - śmieje się Helena Lazar. f j Gdzieś w lutym 1982 roku nagle mojego męża Maćka Szumowskiego odwiedził ksiądz profesor Tischner. Z długiej rozmowy pamiętam krótką opowieść księdza, że spotkał młodą studentkę ASP, która akurat malowała obraz. „Dziecko drogie - mówi ksiądz Tischner - tu czołgi jeżdżą po ulicach, ludzie siedzą w więzieniach, a ty malujesz obraz!" Na to dziewczyna: „Może ten rok 1982 przejdzie dla księdza do historii jako rok stanu wojennego, a dla mnie także jako rok, w którym namalowałam obraz". Ksiądz Tischner powiedział nam, że ta dziewczyna mu zaimpo-208 nowała. Coś w tym jest, pomyślałam. Można oddać się rozpaczy, ale można też zrobić coś sensownego. Domyślam się, że ksiądz Tischner przyszedł do nas między innymi po to, aby nas, bardzo wówczas załamanych, natchnąć tą myślą, i natchnął. " To wtedy mama przygotowała aż cztery maszynopisy książek, których nikt w owych czasach nie chciał wydać, poza autobiograficzną „malutką ąuasi-powieścią polityczną", czyli Gumą do żucia. Efekt był taki, że cenzura zakazała drukowania czegokolwiek, co napisała Terakowska. Sama tak wspominała ten okres: jj Tak naprawdę zaczęłam pisać książki, kiedy wyrzucono mnie z dziennikarstwa, w 1981 roku, za sprzyjanie „Solidarności" i niezgodę na stan wojenny. Napisałam wtedy taką cienką książeczkę pod tytułem Guma do żucia, rzecz dla dorosłych - moje osobiste, prywatne pożegnanie z PRL-em, który już wtedy pogrzebałam, choć on jeszcze istniał. Narracja była w pierwszej osobie, pisałam na przykład: Ja-56Ja-68. W rozdziale Ja-68, który był bardzo krótki, liczył trzy strony, napisałam o Jonaszu w brzuchu potwora, ale tym potworem był po prostu antysemityzm. Rok 1968 uważam za datę, której wszyscy powinniśmy się wstydzić, także ci, którzy nie brali w tym udziału. Guma do żucia jest - i nie jest - moją autobiografią. Ja mam trudny charakter - po prostu w ogóle go mam. Narratorką Gumy była osoba bez charakteru, ale to pomogło mi podkreślić, co komuna robiła z ludźmi. Żuła ich jak gumę. Wtedy napisała też Władcę Lewawu. - Ale w tej książce, niby dla dzieci, było więcej polityki niż literatury. Nikt nie chciał jej wydać. Bo to była ukryta w bajce ocena sytuacji panującej w kraju - mówi Helena Lazar. 209 Mama, tata Maciek i Szach, lata siedemdziesiąte Mama w „Gazecie Krakowskiej", koniec lat siedemdziesiątych ел S'; а, ш 'S З і* і *':.' л .: 1 Maciek Szumowski w „Kuźnicy", ок. 1980-1981 Kolegium redakcyjne w „Gazecie Krakowskiej", ok. 1980-1981 Jeszcze wcześniej, w 1979 roku, mama pokusiła się o napisanie bajki dla dzieci, Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie. 55 Miałam po uszy dziennikarstwa i wyobraziłam sobie, że najłatwiej jest napisać coś dla dzieci. Napisałam taką całkiem zgrabną, choć - moim zdaniem - banalną bajeczkę. Jeszcze nie wiedziałam, że można pisać całkiem inaczej, poza regułami wszelkich gatunków. Dostałam konkretne zamówienie z KAW [Krajowej Agencji Wydawniczej]: jeżeli napiszesz coś z akcentami krakowskimi, to ci wydamy. ** Ale... przyszedł Sierpień 1980... A potem stan wojenny i bajeczkę schowano do szuflady. Dziś Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie trafiła, wraz z kilkoma innymi książkami mamy, na listę lektur szkolnych. Ale wtedy jej powieści, także Lustro pana Grymsa i Córka Czarownic (za którą później dostała nagrodę IBBY, czyli Międzynarodowej Izby do spraw Książek dla Młodych), były odrzucone kolejno przez trzy wydawnictwa jako „nieudane, słabe, złe". Nikt z wydawców nie chciał otwarcie przyznać, że Dorota Terakowska znajduje się na tak zwanej czarnej liście. - W latach osiemdziesiątych niełatwo było wydać jej utwory, czego najlepszym dowodem jest fakt, że pierwsza powieść ukazała się dopiero w roku 1986. Kiedy wydawnictwa odsyłały jej maszynopisy z opinią, że nie nadają się do druku, o mało nie przestała pisać - wspomina Bogdan Rogatko. 55 Prawie uwierzyłam w to, że nie umiem pisać. * e a o a tf Pa» mm i mm ozdziaf osiemnasty „Przechow W 1982 roku mama dostała etat w redakcji „Zeszytów Praso-znawczych", kwartalnika Ośrodka Badań Prasoznawczych. Powiedziała do Maćka: - Tu są sami wariaci, którym nie zależy na forsie - nie będzie mi tu źle! »f To była taka „przechowalnia". Niewiele tam robiłam. Żeby było całkiem śmiesznie, razem z sekretarką „Zeszytów" przechowywałyśmy różne podziemne pisemka. *' „Zeszyty Prasoznawcze" były poświęcone wszelkim sprawom związanym z mediami i zawodem dziennikarskim, publikowały głównie prace naukowe o charakterze socjologicznym. Ówczesnym redaktorem naczelnym był Paweł Dubiel. - Dorotę poznałem już wcześniej, w mieszkaniu Jerzego Pomorskiego, gdzie w latach sześćdziesiątych spotykało się grono socjologów. Potem pewnego dnia Dorota mnie odwiedziła. To był 1969 rok, a ona zaczynała właśnie pracę w „Gazecie Krakowskiej", przyniosła swój tekst. Akurat było u mnie dwóch wybitnych dziennikarzy z „Przekroju": Jan Kalkowski i Andrzej Klominek. Siedzieliśmy przy winie, rozmawialiśmy i Dorota poprosiła, żeby rzucić okiem na jej artykuł. Zaczęliśmy go oceniać i poprawiać. Kalkowski z Юопііпкіет byli zgodni: „Dorota, to jest dobry tekst, ale trzeba go porządnie skrócić i zmienić tytuł".Trochę się oburzyła: „Wy 220 się tu wygłupiacie, a ja mam poważny artykuł". I o dziwo, na drugi dzień jej artykuł ukazał się w formie, jaką jej zaproponowaliśmy -wspomina Dubiel. Potem, gdy mama dostała zakaz wykonywania zawodu, spotkali się znowu; tym razem w „Zeszytach Prasoznawczych". - Ktoś w Krakowskim Wydawnictwie Prasowym i Komitecie Wojewódzkim PZPR był na tyle rozsądny, że powiedział: „Dajcie ją gdzieś na przeczekanie" - mówi Paweł Dubiel. Ten „ktoś" to był Mieczysław Czuma: - Dorota przed komisją weryfikacyjną zachowała się wyniośle i lekceważąco. Wtedy załatwiłem w RS W Prasa-Książka-Ruch, żeby dać ją gdzieś „na przechowanie". Negatywna opinia komisji weryfikacyjnej oznaczała zakaz pracy w prasie wydawanej przez koncern RSW Prasa-Książka-Ruch. -W dodatku Stefan Olszowski, ówczesny wpływowy członek Biura Politycznego, zadysponował, by „siedziała cicho i nic nie pisała" -wspomina Paweł Dubiel. - Zostałem wezwany do dyrektora Krakowskiego Wydawnictwa Prasowego (KWP), gdzie mi oznajmiono: „Te-rakowska jest usunięta z pracy, niech idzie do ciebie na przeczekanie, tam nie ma co pisać, nie będzie miała co robić". Szczerze mówiąc, nie ucieszyłem się z tego. Dla reportażystki, komentatorki, publicystki etat w naszym kwartalniku był kagańcem, zepchnięciem w dziennikarski niebyt. Obawiałem się, że trudno będzie znaleźć dla niej jakieś zajęcie. W redakcji było troje dziennikarzy, co zupełnie wystarczało na kwartalnik, bałem się, czy ona się przystosuje i czy oni przystosują się do niej. Myśleliśmy, że ta zsyłka będzie krótka, tymczasem trwała aż siedem lat. Ale Dorota od razu się zaadaptowała. - Była z innego świata, ale weszła do redakcji, jakby od dawna tam była, swobodnie - mówi Józef Kozak. - Znała mnie, znała też Marysię Russ, naszą sekretarkę, mocno zaangażowaną w „Solidarność", razem kolportowały gazetki „Solidarności". Dorota była ostra. Pamiętam, jak w 1981 roku, podczas nadzwyczajnych wyborów 221 V^( sffl Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Krakowie, odkryto, że ktoś oddał kilkadziesiąt fałszywych głosów, by przeforsować swojego kandydata, Dorota wtedy z pasją zawołała: „To niech się sam przyzna!". 3 W „Zeszytach" recenzowała książki, najczęściej o tematyce socjo- logicznej. Dwa razy w tygodniu miała dyżury i raz w tygodniu przychodziła na kolegium. Dyrekcja kwestionowała utrzymywanie jej w pra- e су. Były naciski z zewnątrz, głównie z krakowskiego komitetu PZPR. & - Gdy zdecydowanie zażądano zwolnienia Doroty - mówi Pa- weł Dubiel - poprosiliśmy o pomoc wiceprezesa Zarządu Główne-go RS W, AlinęTeplLW listopadzie 1987 roku na posiedzeniu Rady с Naukowej Ośrodka Badań Prasoznawczych przekazała ona pozdro- ш wienia dla Doroty, „niech spokojnie pozostaje w redakcji". Dorota pozostała: recenzowała książki, pisała sprawozdania i opracowywała opinie o szkoleniu dziennikarzy. W 1988 roku napisała artykuł pod ~ tytułem: Hodowla zaangażowanych ignorantów.Tytuł mówił sam za siebie - uśmiecha się Paweł Dubiel. -W ostatnich dwóch latach kie- o <* rowała działem recenzji i miała nadzwyczajny talent do redakcji tek- stów. Z sześćdziesięciu stron mdłego naukowego gniotu potrafiła błyskawicznie zrobić piętnaście stron znakomitego artykułu. Bywało, że autorzy dziękowali jej za to. Do redakcji wpadała jak burza i zaczynała opowiadać nowinki z miasta. W końcu przerywaliśmy: „Dorota, masz jeszcze dziesięć minut i zabieramy się do pracy". Czasem wpadałam do redakcji „Zeszytów", która mieściła się przy Rynku Kleparskim 4, ale niewiele z tego pamiętam, poza mamą siedzącą przy biurku. Paweł Dubiel mówi rozbawiony: - Kiedyś przyszła mała Małgosia, twoja siostra, i zobaczyła pieska Marysi Russ. Mówi do mnie: „Pan mi da tego pieska". „Przecież to jest pies Mańki!", zawołała Dorota. Na to Małgosia: „Ale tu rządzi ten pan", i wskazała na mnie. - Wtedy w „Mesięczniku Literackim" drukowano w odcin-222 kach autobiograficzną książeczkę Doroty Guma do żucia. Druk załatwił pisarz Andrzej Kuśniewicz. Potem pokazała mi list, który do niej napisał: „Pani Doroto, niech Pani da sobie spokój z dziennikarstwem. Niech Pani zacznie pisać książki". Moim zdaniem ta zsyłka do „Zeszytów" stała się jej wygraną - dodaje Dubiel. - Bo miała dużo czasu i poszła za radą Kuśniewicza. Nie jest żadną tajemnicą, że zamiast pomagać rodzicom w tym trudnym dla nich okresie, przysparzałam im tylko kłopotów. Po wilczym bilecie, który notabene mnie wcale nie zmartwił, bo nie znosiłam szkoły, związałam się ze środowiskiem krakowskich hipisów. Wtedy poznałam Maćka Maleńczuka. Potem zaprzyjaźnił się też z mamą i przyjeżdżał do nas, na Mazury, do Gut, na wakacje. Na początku 1981 roku z grupą znajomych zaczęliśmy jeździć po Polsce, na co mama, o dziwo, się zgodziła. No i co tu dużo mówić, wpakowałam się w narkotyki. Nie było mnie w domu może pół roku, może dłużej? Nie pamiętam. Snułam się po Polsce, trochę mieszkałam wWarszawie, trochę na Śląsku, jakiś czas we Wrocławiu. .. W końcu wróciłam do domu. Jakimś cudem nie uzależniłam się od heroiny, a raczej słynnego „kompotu". Po prostu pewnego dnia powiedziałam sobie „dość".Tylko że pewnego dnia w domu zjawiła się milicja razem z tajniakami. Zabrano mnie na komisariat, a potem do prokuratury, mówiąc, że „szybko nie wrócę". Jeden z tajniaków wyszedł, a drugi, zapewne prokurator, który mnie przesłuchiwał, należący do „Solidarności" (nie pamiętam nazwiska), po prostu mnie... wypuścił. Pamiętam, że ryzykował, ale dał mi nawet pieniądze na bilet tramwajowy. Jakiś rok później doszło do rozprawy sądowej o narkotyki i zostałam uniewinniona z braku dowodów. Pamiętam tylko, jak stałam z rodzicami na korytarzu sądu, czekając na wyrok, i że mama była bardzo zła, bo uważała, że zamiast roznosić ulotki, wpakowałam się w „takie gówno". -Taki wstyd - powtarzała - inni w twoim wieku walczą z władzą, a ty jak jakaś kryminalistka masz proces o narkotyki. Sędzia (miał ksywę „Krwawy Zenek") powiedział, że zostaję I uniewinniona, ponieważ dawno skończyłam z narkotykami i on nie widzi podstaw, by karać mnie dla przykładu. W końcu przyjęto u mnie do liceum na osiedlu Prokocim, do piętnastki, gdzie zrobiłam t ч maturę. Większość nauczycieli w tej szkole (między innymi Teresa Ь i, Starmach - uczyła fizyki) należała do „Solidarności", więc przy- mykali oczy na to, że przynajmniej raz w tygodniu wagarowałam, a SB regularnie sprawdzała moją obecność w szkole. Uczyłam się - poza językiem polskim i angielskim, które lubi- 1 łam - tak sobie. Fizyka, chemia, matematyka... były mi zupełnie obce. Co gorsza, nie widziałam powodów, by uczyć się tych przedmiotów, wolałam czytać książki. Korepetytorzy zmieniali się nie-mai co tydzień, bo żaden nie mógł ze mną wytrzymać. Z Po maturze nie wiedziałam, jakie wybrać studia. Podobało mi a. się literaturoznawstwo i myślałam, że na Uniwersytecie Jagielloń- skim jest taki kierunek, ale była tylko polonistyka. Wtedy poeta Leszek A. Moczulski, który przyjaźnił się z moimi rodzicami, powiedział: - Jeśli lubisz książki, nie idź na polonistykę. Bo zamiast czytać, będziesz robiła rozbiór zdania. W 1983 roku wybrałam religioznawstwo, czego nie żałuję. Studiowałam długo, bo w tamtych latach nie widziałam powodu, by kończyć studia w terminie. Jedyny zawód, na jaki mogłam liczyć, to posada nauczycielki w szkole, do czego kompletnie się nie nadawałam. W 1988 roku rodzice wysłali mnie do USA, gdzie przez ponad rok pracowałam jako pomoc domowa i opiekunka pary staruszków. Tata Maciek ze słynną mocną herbatą, w redakcji „Gazety Krakowskiej", ok. 1980-1981 Іші WM W. И ИР ШШ ж-Ш'. Opozycjoniści ozd z i a t dziewiętnasty Wiosna „Solidarności" - dokument, czas projekcji 22 minuty, 05 sekundy. Reżyseria - Maciej Szumowski. Zdjęcia - Andrzej Ja-skowski. Muzyka -Janusz Grzywacz. Dokumentalny zapis wydarzeń społeczno-politycznych w Nowej Hucie (także w okresie stanu wojennego). Realizacja w warunkach konspiracyjnych, z wykorzystaniem amatorskich kamer. Produkcja: Niezależna Telewizja Kraków Mistrzejowice. Tu niewiele mogę powiedzieć, bo, niestety, nie interesowałam się polityką. Studiowałam i... balowałam. A w tym czasie tata Maciek, ryzykując niemal życie, a na pewno więzienie, zrobił film Wiosna „Solidarności", kręcony amatorską kamerą i pokazywany w całej Europie. Aby dostać się do strajkującej Huty im. Lenina, Maciek razem z operatorem Andrzejem Jaskowskim jeździli karetkami pogotowia, ukryci pod noszami. Z NiezależnąTelewizją związany był ksiądz Kazimierz Jancarz. - Niezależna Telewizja to był pomysł Maćka - wspomina Tadeusz Pikulicki. - Filmy, dzięki pomocy księdza Jancarza, szły na Zachód, tak jak ten o szturmie ZOMO na Hutę. Ja pamiętam to tak: rok 1988, Huta strajkuje. Przyjechałem do Maćka i powiedziałem mu, że trzeba wejść do Huty z kamerą, z dyktafonem, że trzeba tam po prostu być! Byli tam już działacze opozycji: Handzlik, Gil... Dorota na mnie naskoczyła: „Wariat!!! Oszalał! Przyjmą to jako prowokację!". Pojechałem do domu. Po chwili dzwoni Maciek: „Przyjedź". W te pędy wróciłem i pojechaliśmy do księdza 226 Jancarza. A Jancarz mówi: „Oczywiście, że trzeba przedrzeć się do Huty". Kombinat był obstawiony, więc ksiądz załatwił mi wejściówkę: napisał odręcznie, że jestem strażnikiem. Z duszą na ramieniu wszedłem bocznym wejściem. Zobaczyłem ogromną pustą halę. I nagle drogę zastąpili mi robotnicy ze styliskami od łopat w rękach. Wytłumaczyłem im, kim jestem, i zawieźli mnie do „szefostwa", na tak zwany zgniatacz. Tam byli już Gil i Handzlik. Pojawił się też Jaskowski z kamerą. Była noc. Opowiada Andrzej Jaskowski: - Mnie i Piotra Augustynka, także operatora, wyrzucili z krakowskiej telewizji w 1982 roku, zostaliśmy na lodzie. Szarpałem się, otworzyłem zakład fotograficzny, próbowałem jakoś przeżyć. Pewnego dnia przyszedł do mnie Au-gustynek i mówi: „Słuchaj, jest taki ksiądz, nazywa się Jancarz, prowadzi działalność opozycyjną w kościele w Mistrzejowicach, ma sprowadzoną z Zachodu kamerę". Wcześniej kręciliśmy już uliczne zadymy, ale amatorskim sprzętem. Trzynastego każdego miesiąca robotnicy szli w pochodzie z kombinatu w stronę centrum Nowej Huty. Wiadomo było, że dojdzie do starcia z ZOMO. Albo koło Arki, albo w okolicach placu Centralnego. Piotrek robił zdjęcia, a ja kręciłem rosyjską kamerą Krasnogorsk 16 milimetrów. Rejestrowaliśmy więc wydarzenia w Hucie. Tam były dwa kościoły -Świętego Maksymiliana i Arka. Pierwsze zadymy zaczęły się pod Arką i tu, z balkonów sąsiednich bloków, robiliśmy czarno-białe zdjęcia, jak robotnicy bili się z ZOMO. Ksiądz Jancarz miał sprzęt z Francji: w tirach między lekami przyjeżdżały kamery, powielacze. .. Zaczęliśmy rejestrować msze. Działaliśmy chaotycznie, nikt nie panował nad tym merytorycznie, nikt nie montował materiałów. To było takie zachłyśnięcie się, a Jancarz zbierał dokumentację i wysyłał na Zachód. W zamian oni przysyłali dodatkowy sprzęt, kolejną kamerę. I któregoś dnia pojawił się Maciek, który dla mnie, po szefowaniu słynnej „Gazecie Krakowskiej", był jak guru. Powiedział, że wszystko trzeba ogarnąć fachowo, montować z tego Г, dokumenty, a nie chaotyczne nagrania naVHS. Jeździliśmy doWar- „ szawy, do Gdańska i nagrywaliśmy wywiady z działaczami opozy- Ш cji. Zwoziliśmy materiały i z pomocą Maćka na dwóch VHS-ach nieudolnie je montowaliśmy - w kanciapie w kościele Świętego Maksymiliana w Mistrzejowicach. Warunki techniczne były fatal- 5 ne, ale z filmów robiło się kopie i rozsyłało po zaprzyjaźnionych parafiach w Polsce i za granicą. W 1988 roku powstała stworzona przez Maćka Niezależna £ Telewizja Mistrzejowice. Z - Czuliśmy, że coś się stanie - mówi Jaskowski. - Pierwszy ma- ja był szóstym dniem strajku w kombinacie. Właśnie wtedy zdecydowaliśmy z Maćkiem, że wejdziemy do Huty, mimo że kombinat ■o był całkowicie obstawiony. Nie ma co ukrywać, byliśmy mocno Z przestraszeni. Tadek Pikulicki dostał się innym wejściem. W środku byli już Mieczysław Gil, Stanisław Handzlik, Andrzej Rusek i in- o ni opozycjoniści. Robotnicy zorganizowali sobie wewnątrz zakła- du marsz pierwszomajowy po alejach Huty, szli pod główną bramę, a jednocześnie z głośników słychać było oficjalne rządowe uroczystości. To zostało sfilmowane. Ksiądz Jancarz przyjechał i odprawił mszę w kombinacie. Byliśmy tam dwa dni, wyszliśmy w nocy przed szturmem. Został tylko Pikulicki. Mieliśmy fart! To, co zrobiliśmy, to były jedyne zdjęcia na świecie! Musieliśmy wyjść, żeby przekazać materiały dla ABC, amerykańskiej telewizji, która miała stację w Warszawie. Byliśmy ich korespondentami. Właśnie z tego powstała Wiosna „Solidarności". -W nocy z 4 na 5 maja nastąpiła pacyfikacja Huty - wspomina Tadeusz Pikulicki. - ZOMO zaatakowało, a ja kompletnie nie wiedziałem, gdzie mam się schować. Wlazłem do jakiejś beczki, z której wyciągnęli mnie czarnego jak smoła. Zabrali na Komendę Wojewódzką Milicji przy Mogilskiej i trzymali całą noc na dworze. Potem 228 zawieźli mnie do aresztu i wsadzili do jednej celi z Gilem. Dorota wydzwaniała wtedy po wszystkich komendach, żądając, by podali miejsce naszego pobytu. W końcu jej się udało i razem z Maćkiem zrobili dla mnie paczkę: dostałem kalesony, flanelową koszulę i całą masę papierosów sportów. To była cała Dorota: tak długo zabiegała, aż zdobyła, co chciała. Baliśmy się dużych wyroków, ale wstawił się za nami episkopat i wyszliśmy po dwóch tygodniach. - Niezależna Telewizja Mistrzejowice istniała chyba ze trzy lata -opowiada Andrzej Jaskowski. - Pewnego dnia ksiądz Jancarz nam podziękował, powiedział, że ta działalność straciła rację bytu. Przenieśliśmy sprzęt do Maćka do domu i urządziliśmy montażownię w jego pokoju: biurko, dwa magnetowidy, kasety, mały mikser dźwiękowy... Kręciliśmy zadymy studenckie, strajki, podziały w „Solidarności". I zawoziliśmy to do Wideo Nowa, komórki telewizyjnej przy podziemnym wydawnictwie NOWA. Baliśmy się, bo w domu był podsłuch, ale robiliśmy i już! Wypijaliśmy tysiące herbat, Dorota gotowała dla nas, robiła na drutach, pisała - potrafiła zrobić coś z niczego, cokolwiek zrobiła, było pyszne. Maciek omawiał z nią scenariusze, ona patrzyła, jak pracujemy. Nigdy nie powiedziała, że to jest niebezpieczne, mieliśmy pełną akceptację. Ja prawie u nich mieszkałem. Pamiętam te jej druty, koty, hektolitry herbaty i tony papierosów... Maciek był dla mnie prawie jak ojciec. Rozmawialiśmy o wszystkim, także o moich problemach osobistych. Bardzo to nas zbliżyło. Mama starała się nie angażować intensywnie w działalność opozycyjną. - Świadomie tak postanowiła. Bała się, żebyście nie zostały same z Małgosią - mówi Helena Lazar. W 1989 roku w Warszawie doszło do obrad okrągłego stołu. - Pojechaliśmy z Maćkiem, Tadkiem Pikulickim i Wojtkiem Szumowskim jako opozycyjni operatorzy - wspomina Andrzej 229 І Jaskowski. -W ostatniej chwili strona rządowa odmówiła nam wej-m, ścia. Wtedy Wałęsa powiedział: „Nie to nie, to my też nie wchodzi- my". A w środku była już telewizja rządowa. I jak Wałęsa postawił ultimatum, zgodzili się. Kręciliśmy trzy dni. Powstał z tego film. - Potem Maciek został szefem kampanii medialnej Wałęsy - opowiada dalej Jaskowski. - Z Piotrem Augustynkiem jeździliśmy a, es po całej południowej Polsce i robiliśmy wywiady z delegatami, przyszłymi posłami, z czego powstawały pięciominutowe materiami ły dla publicznej telewizji - wtedy już „Solidarność" wywalczyła sobie wejście na antenę w czasie reklamowym, w oficjalnym bloku wyborczym. Maciek zawoził materiały do krakowskiej telewizji, gdzie były montowane. Po wyborach, kiedy działalność opozycyj-■o na się zakończyła, Maciek zaczął robić film dokumentalny Polski Z poślizg kontrolowany. Tata mógł wtedy zostać senatorem, posłem, ale nie palił się do żadnych funkcji. Zamiast tego na początku lat dziewięćdziesiątych wziął ogromny kredyt, sprowadził z zagranicy profesjonalny sprzęt do robienia i montowania filmów i założył firmę „Shot-Szumow-ski". Prowadzi ją teraz moja siostra, Małgosia. - Pracowałem z nim w tej firmie przy Polskim poślizgu kontrolowanym, już na zawodowym sprzęcie. Mówił do mnie „Andrzejka", a ja nazywałem go „Maciejką". To była ciekawa praca, Maciek wiele mnie wtedy nauczył - mówi Andrzej Jaskowski, który teraz jeździ do Iraku i Sudanu jako operator telewizyjny. -W tej pracy czuję adrenalinę, tak jak kiedyś, gdy pracowałem z Maćkiem. :' '■:,. ;'' . ■ ■ o. N ■■. ■ , ?•_: ..--ГС^ЛІІ^^И^ doniec I, attóewęćdziesiatych ■іМІ'ННІГІТГГНІІЦІ'І „Druga naczelna" W 1989 roku, kiedy przebywałam w Stanach Zjednoczonych, mama napisała do mnie list: f 5 Możesz wracać, tworzymy z tatą gazetę. Nazywa się „Czas Krakowski". Będziesz miała gdzie pracować. * * Szybko jednak wycofali się z „Czasu". Nie podobał im się kierunek, w którym gazeta zmierzała. Wspomina Bogdan Rogatko: - Kierunek ten, zdecydowanie prawicowy, nadał gazecie jej redaktor naczelny Jan Polkowski, twórca i redaktor naczelny podziemnego pisma „Arka", wówczas, w latach osiemdziesiątych, bardzo cenionego za wysoki poziom intelektualny. Założycielami „Czasu Krakowskiego" oprócz Polkowskiego byli Jan Maria Rokita i Maciej Szumowski. Trzy silne indywidualności, ale różniące się poglądami i biografiami politycznymi. Różnice z czasem zaczęły się pogłębiać, więc stało się oczywiste, że nie mogli razem wydawać i redagować jednego pisma. Maciek i Dorota zajęli się więc reanimacją „Gazety Krakowskiej", mając nadzieję, że uda się im stworzyć dziennik na miarę czasu, z zespołem składającym się z dziennikarzy zweryfikowanych negatywnie w 1982 roku oraz zatrudnionych nawet w stanie wojennym, ale nie skompromitowanych moralnie i politycznie. 4 czerwca 1989 roku odbyły się w Polsce pierwsze wolne wybory do sejmu i senatu. Powstało Biuro Prasowe Małopolskiego Komitetu Obywatelskiego, kierowane przez Maćka, wydające „Głos Wyborczy Solidarności". Pracami zespołu redakcyjnego kierował Jerzy Surdykowski. - Sztab wyborczy „Solidarności" urzędował w hotelu Polonia - opowiada Bogdan Rogatko. - Dorota mniej udzielała się politycznie, ale nie zapomnę pewnej dyskusji, tuż przed wyborami, na temat tak zwanej listy kontraktowej - ówczesne władze partyjne utworzyły, starym zwyczajem, listę z nazwiskami osób, które ich zdaniem powinny znaleźć się w sejmie, i oczekiwały, że „Solidarność" tę listę poprze. Maciek i Dorota byli zdania, że należy lojalnie ją poprzeć, bo to część kontraktu zawartego przy okrągłym stole, ja byłem innego zdania. Uważałem, że należy iść na żywioł, czyli niczego wyborcom nie sugerować. Tata Maciek znalazł się także w Komisji Likwidacyjnej RSW Prasa-Książka-Ruch. Jej zadaniem była prywatyzacja partyjnej dotąd prasy. Gazety i pisma, dzięki tej Komisji, były przejmowane zwykle przez zespoły redakcyjne, które tworzyły bądź spółdzielnie, bądź spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Taką spółką stała się „Gazeta Krakowska", tyle że dzięki mamie i Maćkowi jej akcjonariuszami, oprócz dziennikarzy „Krakowskiej", byli też niektórzy dziennikarze związani ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego" oraz grupa krakowskich literatów należących do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (jego członkiem była też mama). Grupa ta stworzyła potem dwutygodnik „Dekada Literacka". -W powstaniu „Dekady" pomógł niewątpliwie ówczesny redaktor naczelny „Gazety" i prezes spółki Tadeusz Pikulicki, ale miał swój cel, który mi kiedyś zdradził. Dotyczyło to Doroty - mówi Bogdan Rogatko. - Dorota była, trzeba powiedzieć otwarcie, szarą eminencją „Gazety Krakowskiej". Pełna pomysłów, niezwykle aktywna, lubiana przez młodych dziennikarzy, nadawała ton i kierunek gazecie. Dla naczelnego było to trudne wyzwanie, i mimo że Tadek Dorotę cenił i lubił, wolał skierować jej twórczy impet na inne tory. Dlatego łatwo zgodził się na utworzenie „Dekady Literackiej", która początkowo była sobotnim dodatkiem do „Gazety", a dopiero później została przekształcona w osobny tytuł. Dorota nie była nominalnie jej redaktorem naczelnym, takie stanowisko wówczas w „Dekadzie" nie istniało, lecz faktycznie sprawowała tę funkcję, poświęcając redagowaniu „Dekady" sporo czasu i twórczego wysiłku. Ale nie rezygnowała z kierowania „Krakowską", co w konsekwencji doprowadziło do konfliktu z Pikulickim. Tadeusz Pikulicki został redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej" w 1989 roku, z poparcia Maćka Szumowskiego. - Byłem nim jakieś pół roku - wspomina Pikulicki. - Zatrudniłem Dorotę, Maciek nie chciał pracować jako dziennikarz. No i zaczęły się konflikty... Jak to w gazecie codziennej, każdy z dziennikarzy co jakiś czas miał dyżur, ale Dorota przychodziła każdego dnia, burząc cały porządek, co tu dużo mówić, rządziła. Narzucała własne koncepcje, mówiła, co pisać, a czego nie. Weszła w rolę „drugiej naczelnej", a jednocześnie nie chciała żadnego formalnego stanowiska. Dziennikarze nie wiedzieli, kogo słuchać: mnie czy jej. Co gorsza, w tym czasie zaczęła się „wojna" między Mazowieckim a Wałęsą. Dorota popierała Mazowieckiego, ja Wałęsę. I nagle zauważyłem, że w mojej gazecie pojawiają się teksty, których ja nie znam, teksty atakujące obóz Wałęsy. Porozmawiałem z nią: „Dorota, skoro przejmujesz ster, to zostań naczelną, ja będę zastępcą". Nie miałem do niej pretensji, ale nie wiedziałem, co robić! Z drugiej strony chciałem być lojalny wobec Maćka, który powołał mnie na to stanowisko. Dorota nie chciała być naczelną, więc zaproponowałem to Maćkowi. Wściekł się. I wtedy wspólnie postanowiliśmy, że skoro tak, to niech naczelnym „Gazety Krakowskiej" zostanie Jerzy Sądecki. Ja odszedłem. ЖЛМктШЛ 2 І Є S t У pierw S Z У „Ta straszna Terakowska1 W 1990 roku wróciłam ze Stanów Zjednoczonych do Polski, zrezygnowałam z kontynuowania studiów i od razu poszłam pracować do „Gazety Krakowskiej", której redaktorem naczelnym był wtedy Jerzy Sądecki. Mama również pracowała w „Gazecie". Stwarzało to często konflikty, ponieważ niektórzy, zwłaszcza młodzi dziennikarze, uważali, że „jestem uprzywilejowana". Było dokładnie na odwrót: mama wymagała ode mnie więcej niż od innych. Mówiono o niej różnie: „harpia", „taczerka" lub po prostu „ta straszna Terakowska" - zawsze za plecami, do innych, nigdy wprost. Mama wiedziała, co o niej mówią i że się jej boją, ale twierdziła, że boją się tylko ci, którzy bać się powinni. Hipokryzja, tchórzostwo, brak lojalności budziły w niej „strasznąTerakowska". Tak wspomina ten okres Katarzyna Janowska, która wtedy właśnie pojawiła się w „Gazecie": - Poznałam Dorotę Terakowska na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy przyszłam do pracy do „Gazety Krakowskiej". Dorota nie była naczelną, ale jej charakter i temperament sprawiały, że głównie ją było w redakcji słychać i widać. W Pałacu Prasy, gdzie w tym czasie mieściła się redakcja, z klatki schodowej widać było przekrój wszystkich pięter. Już z dołu słyszałam jej powitanie: „Cześć, Kasia". Dorota nie chodziła: ona fruwała, mocno stąpając po ziemi. Nosiła modne wówczas długie spódnice i kamizelki, które powiewały za nią, gdy przelatywała przez redakcyjne korytarze. Chciała robić gazetę żywą, młodą, która mówi nowoczesnym językiem. Trzon pisma stanowili wówczas dziennikarze, którzy w „Krakowskiej" pracowali w stanie wojennym. Rzemieślników bez polotu Dorota chciała zastąpić osobowościami. Szukała ich wśród młodych, początkujących dziennikarzy. Czasem dawała nam zadania ponad nasze możliwości. Ale jej zaufanie mobilizowało nas do pracy. Przyglądała się ludziom. Nie poganiała, wiedziała, kto ile czasu potrzebuje na napisanie dobrego tekstu. Meliśmy w redakcji koleżankę, utalentowaną, dociekliwą, ale bardzo wolno pisała teksty. Dorota jej nie pospieszała. Reportaż o strajkujących górnikach przygotowywała trzy tygodnie (na codzienną lokalną gazetę to bardzo długi czas). Kilkakrotnie jeździła na Śląsk na spotkania z nimi. W końcu powstał bardzo dobry, wyczerpujący tekst, który pokazywał nie tylko sytuację, ale i jej kontekst. Dorota codziennie przygotowywała listę tematów, które muszą się znaleźć w „Gazecie". Krytykowano ją, że w ten sposób tłamsi inicjatywę reporterów, zwalnia od samodzielnych poszukiwań. Ale z drugiej strony, kto inny byłby w stanie przygotować codziennie gorącą listę dwudziestu tematów do napisania? - Dzięki Dorocie napisałam pierwszy w życiu reportaż - kontynuuje opowieść Katarzyna Janowska. - Zajmowałam się wówczas samorządem lokalnym i całe dnie spędzałam w magistracie, wysłuchując mniej lub bardziej ciekawych wypowiedzi radnych. Byłam znużona. Wtedy Dorota zleciła mi napisanie reportażu o niedźwiedziu, który terroryzował mieszkańców jednej z podkrakowskich miejscowości. Zadanie zupełnie różne od tego, co robiłam i umiałam. Ale jak odświeżające! Pamiętam, z jakim przejęciem śledziłam wyraz twarzy Doroty, która czytała mój reportaż. Z każdym akapitem spoglądała na mnie z coraz większym uznaniem. Chyba sama była zaskoczona, że udało jej się ze mnie wykrzesać lekki, zabawny tekst, zamiast nudnych sprawozdań z prac komisji. Do dziś powracam do niego z rozrzewnieniem i bez wstydu. M Była fachowcem. Kiedyś uratowała mnie od dziennikarskiej katastrofy. Obsługiwałam wizytę premier Hanny Suchockiej w Kra-я kowie. Cały dzień spotkania, rozmowy, mnóstwo informacji. Wie- li czorem w redakcji miałam pustkę w głowie. Nie wiedziałam, co jest ważne, a co należy pominąć. Wtedy do akcji wkroczyła Dorota. Zadała mi kilka pytań. Odpowiedzi złożyły się w tekst może nie najwyższych lotów, ale dobrze streszczający wydarzenia. Drzwi jej ga-w « binetu zawsze były uchylone. W każdej chwili można było do niej ь * wejść i porozmawiać. Nie celebrowała swojej funkcji. Dziennika- w rzy traktowała po partnersku. h Miała to coś, co niezależnie od zawodu sprawia, że człowiek się wyróżnia. Osobowość, talent, instynkt? Lubiła być na przekór. W ostatnich latach życia pisała felietony do miesięcznika „ELLE". Ale nie o świecie high life. Do snobistycznej gazety pisała o swo-ich sąsiadach z osiedla Podwawelskiego, o brudnych klatkach scho- *, dowych, o bezinteresownym chamstwie, z jakim spotykamy się na co dzień. Nie musiała się silić na oryginalność na łamach wysma- Z kowanego magazynu. Była oryginalna. Jej teksty były furtką, przez => którą do wyidealizowanego świata wdzierało się normalne życie. •*» Lubiła błyszczeć nie tylko jako dziennikarka, ale i jako kobieta. « Miała świetną figurę, interesowała się modą, zawsze była na cza- sie. Często w redakcji wspólnie oglądałyśmy żurnale, komentowałyśmy fryzury. Dorota zawsze była ciekawa, co się nosi w danym sezonie, co trzeba koniecznie mieć. Ją naprawdę interesowało to, co się wokół niej działo. Lubiła być na pierwszej linii frontu. Znajomi z dawnych czasów uszczypliwie twierdzili, że Dorota miała charakter aktywistki, że z równym impetem angażowała się kiedyś po stronie PZPR, jak w latach dziewięć-238 dziesiątych po stronie Unii Wolności. „Gazeta", także za sprawą Doroty, stała się tubą Unii Wolności w Krakowie i zaczęła tracić czytelników. Przez redakcję przetaczały się burze. Dorota była w ostrym konflikcie z Lesławem Maleszką i Jerzym Sądeckim, redaktorem naczelnym. Skonfliktowała się z częścią zespołu. Nie umiała i nie lubiła kapitulować. Wiedziała, czego chce, i walczyła o swoje racje. Miała w sobie dozę szaleństwa, ryzyka, odwagi, koniecznych w tym zawodzie. Każdą wypowiedź zaczynała od słowa: „ja". Nie lubiła słuchać, chciała, żeby jej słuchano. Ci, którzy się jej narazili, nie mieli łatwego życia. Postawiono jej ultimatum: musi odejść z „Gazety". Pamiętam zaskakujący dla mnie seans nienawiści, kiedy już było wiadomo, że Dorota odejdzie. Ci, którzy jeszcze wczoraj przybiegliby na każde jej skinienie, przez kilka godzin z satysfakcją krytykowali każde jej pociągnięcie. Pierwszy raz zrozumiałam, co oznacza słowo: obłuda. Była bezpośrednia, kontaktowa, ale jednocześnie zakładała maski. Jej ulubioną była maska sukcesu. Nie tolerowała porażek. Każdą klęskę zamieniała w sukces. Kiedy zmuszono ją do odejścia z „Gazety", zaczęła pisać książki dla dzieci i młodzieży. Jedna z nich trafiła na tworzoną przez IBBY Listę Andersena, a Dorota stała się bardzo popularną autorką. Później spotykałam ją na wernisażach, premierach, promocjach książek. I byłam za każdym razem zaskoczona. Czas płynął, my wraz z nim, ale nie ona. Dorota co sił wiosłowała pod prąd. Pochłaniał ją Internet. Najpierw gry komputerowe, a potem najróżniejsze internetowe listy i grupy dyskusyjne. Ciągle był jakiś gorący temat, sprawa, problem, o których warto było rozmawiać. Pamiętam, jak opowiadała mi, że całymi godzinami siedzi w Internecie i dyskutuje o filmie Matrix. Wkurzała się, że ludzie za płytko ten film odbierają. Podziwiała Neo, bohatera, który chce uratować ludzkość. Kiedy myślę o Dorocie, widzę ją, jak siedzi w swoim gabinecie obłożona gazetami. Na biurku leży przepastna torba, z której wyjada orzeszki w czekoladzie. Zaraz znowu trafi na gorący temat -kończy wspomnienia Katarzyna Janowska. Z kolei Katarzyna Kolenda-Zaleska, którą również poznałam w „Gazecie Krakowskiej" w tym samym czasie co Katarzynę Janowską, tak wspomina moich rodziców: - Stanowisko prowadzącego numer to jedno z największych wyróżnień, jakie może spotkać dziennikarza. To on decyduje, który tekst idzie na czołówkę, co na drugą stronę, a co do kosza. Nie rezygnując z własnej pracy dziennikarskiej i reporterskiej, człowiek dostaje szansę na zdobycie doświadczenia, którego nie dają lata siedzenia przed komputerem. Może poczuć nerw gazety, a zapach farby pierwszego świeżego egzemplarza, który w środku nocy, prosto z prasy drukarskiej, trafia do naszych rąk, jest równie ekscytujący jak pierwsze perfumy Chanel nr 5. Miałam okazję doświadczyć tych przeżyć dzięki Dorocie i Maćkowi, którzy nie zważając na mój młody wiek i zerowe, co tu kryć, doświadczenie, dali mi szansę na przechodzenie dziennikarskich stopni wtajemniczenia w tempie zawrotnym. Dawali taką szansę wszystkim młodym, którzy pchali się wtedy do redakcji. Sami pełni entuzjazmu, podsycali entuzjazm innych. Dorota to był żywioł. Jak jej się coś nie spodobało, waliła prosto z mostu. Lekko zaokrąglonym charakterem pisma bezlitośnie ciachała nieudolnie napisane akapity. Dopisywała uwagi, używając przy tym nieskończonej liczby wykrzykników. Nigdy nie były złośliwe. Zawsze bardzo celne. Dla tych, którzy w jej opinii nie mieli co szukać w dziennikarstwie, potrafiła być bezlitosna. Dla tych, którzy rokowali jakieś nadzieje, była ostra, ale sprawiedliwa. Czasem ją ponosiło. Pamiętam - mówi dalej Katarzyna Kolenda-Zaleska - siedziałyśmy w drukarni i czytałyśmy teksty, które przysyłali nam korespondenci z Warszawy. Chyba chodziło o kongres Porozumienia Centrum. Trwała „wojna na górze", a gazety jasno określały swoje stanowiska. Dorota siedziała i czytała tekst wypowiedzi braci Kaczyńskich. Nie wytrzymała. Tak jak dopisywała swoje uwagi do tekstów dziennikarskich, tak dopisała je również do wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego. Nie były złośliwe, ale ostre, jednoznacznie prezentujące jej polityczne preferencje. Jako redaktor wydania dostałam od niej poprawiony tekst i osłupiałam. - Czy to ma iść tak do druku? - spytałam. Odpowiedź była krótka i nie pozostawiająca wątpliwości. Pokłóciłyśmy się wtedy strasznie. Ja uważałam, że tekst musi być chłodny, a dopiski Doroty nie były takie na pewno, zresztą nic, co robiła, nie było chłodne ani nawet letnie. Zawsze musiało być „jakieś". Dorota przekonywała, że słów, które tam padały, nie można zostawić bez komentarza. W końcu znalazłyśmy kompromis. Dorota napisała własny komentarz. W tym była najlepsza. Chyba nudziła ją zwykła sprawozdawczość. Nauczyła mnie jednak, że dobre dziennikarstwo powstaje z pasji i odrobiny szaleństwa. Każda historia była dla niej wyzwaniem, każda musiała mieć jej osobiste piętno. Można się spierać, czy to jest obiektywizm. Pewnie nie do końca, ale do tej pory wolę czytać teksty, w których odnajduję osobiste zaangażowanie dziennikarza, niż te, które przypominają depesze agencyjne. Kiedy teraz piszę lub na żywo relacjonuję jakieś wydarzenia, są tacy, którzy mnie krytykują. Że za bardzo emocjonalne, zbyt dużo emocji. Przypominam sobie wtedy Dorotę. I wolę być taka jak ona, niż chłodna i zdystansowana. Z Dorotą zawsze można było pogadać i o polityce, i o książkach, i o ciuchach. Chcę wierzyć, że ceniła sobie te rozmowy, tak jak my byliśmy jej wdzięczni za to, że poświęcała nam swój czas. Ganiła, ale i chwaliła. Była partnerem i przełożonym. Ale przełożonym z autorytetem. Gdy przyszła do redakcji, nie sposób było я M » j jej nie zauważyć i nie usłyszeć. Zawsze rano zaglądałam i patrzy łam, w co jest ubrana. Robiła fantastyczne swetry, no i miała fan 8 Ж ■ tastyczne nogi. i. в t- Patrząc na nią i na Maćka, odnosiło się wrażenie, że to ona dominuje, że całą energię przeznaczoną dla dwojga ludzi zagarnęła dla siebie. Nic bardziej mylnego. To Maciek i dla niej, i dla nas był zawsze ostateczną instancją. Często stał z boku naszych redakcyj- i M » nych sporów, palił papierosy i słuchał. Czekał, aż się wygadamy, ii ■ i dopiero wtedy wkraczał do akcji. Jego zdanie było wyrocznią i nikt * nigdy z nim nie dyskutował. Nawet Dorota, choć jak ją znam, pew-ł- nie musiała się wściekać, kiedy stawało na naszym, a nie na jej. Odchodząc z „Gazety Krakowskiej", przenosząc się do telewizji do Warszawy, poszłam do Maćka na rozmowę. Sam był wybitnym reportażystą i czuł telewizję jak mało kto. Namawiał mnie na to przejście, argumentując, że w Krakowie niczego nowego się już nie nauczę. Poprosiłam go o radę. Dał jedną: „Pamiętaj, że w telewizji masz szansę tylko raz zadać pytanie. Nigdy nie będziesz mia-n ła okazji go powtórzyć ani stylistycznie wycyzelować". Zapamię- э tałam sobie tę radę na zawsze. I często, kiedy coś dukam do moje- « go rozmówcy, staje mi przed oczami twarz Maćka, który łagodnie Z kiwa na mnie palcem i zdaje się przypominać: „Przecież ci mówiłem". Zawsze więc staram się rzetelnie przygotować do każdego, najkrótszego nawet wywiadu. Tego też oni mnie nauczyli. Maciek i Dorota - podsumowuje Kolenda-Zaleska. Podobnie jak mama, i ja popadłam w konflikt z redaktorem naczelnym, którym po Jerzym Sądeckim został Ryszard Niemiec. Poza tym czułam, że w tej gazecie już niczego więcej się nie na- 242 uczę. Chciałam iść dalej. Na szczęście akurat wtedy dostałam od Mieczysława Czumy propozycję pracy w „Przekroju". Mama również przeszła do tego tygodnika. To wtedy, w 1998 roku, stworzyła na jego łamach swoje słynne „Muzeum Rzeczy Nieistniejących" i została jego kustoszem. Figurowały w nim przedmioty z naszej wyobraźni, jak uśmiech kota z Cheshire czy piąte koło u wozu, czytelnicy przysyłali setki „eksponatów", a mama przeglądała stosy listów. W styczniu 1999 roku powstało w Internecie Wirtualne Muzeum, którego kustoszem jest Małgorzata „Zuzanka" Krzyżaniak. f f Wszyscy gonią za pieniędzmi, za coraz szybszym tempem życia - żeby się utrzymać na jego powierzchni - a „Muzeum" daje szansę przystanięcia i pomyślenia, w dodatku w sposób wy- . . . «»» soce abstrakcyjny. y7 Pracowałyśmy w „Przekroju" kilka lat, do odejścia Mieczysława Czumy. Mama wpadała, podrzucała tematy, brała udział w kolegiach, ja pisałam reportaże. Widywałyśmy się codziennie, z redakcji najczęściej zabierała mnie taksówką do siebie do domu, wychodziłyśmy z psem na spacer, rozmawiałyśmy. Spędzałyśmy razem dużo czasu, tylko po południu mamie nie należało przeszkadzać - wtedy zasiadała do komputera. Mama w pokoju komputerowym z Piratem, lata dziewięćdziesiąte lifHtUłfcUrrilłllłliMJAlUM »Juz nie czuję się dziennikarką Dziennikarstwo i pisarstwo to są dwa różne sposoby widzenia rzeczywistości. Dziennikarka patrzy „na skróty", na fakty, opisuje to, co widzi. Pisarz kreuje, wymyśla, musi widzieć obrazy. Nie ukrywam, że im jestem starsza, tym bliższe jest mi to drugie, i sama powoli wycofuję się z dziennikarstwa. Coraz rzadziej piszę, ponieważ lubię kreować jakieś światy. To jest niesamowitą te uczucie. " Nie chciała już pisać artykułów: nie było gdzie ani po co. Świat mediów - pełen idoli, seriali, skandali i teleturniejów - stawał się obcy. Jeszcze tylko pisała felietony do miesięcznika „ELLE", które w 2004 roku zostały wydane przez Wydawnictwo Literackie w książce pod tytułem Dobry adres to człowiek. Felietony pisała „na zapas". -Wiesz, w razie, gdybym zachorowała. Poza tym boję się, że taki świetny temat wyleci mi z głowy - tłumaczyła. 55 Cieszę się, iż nie jestem już dziennikarzem teraz, kiedy gazety nie mają czytelnika, tylko „target", czyli „docelową grupę czytelników, którzy reagują na reklamy". Dla „targetu" nie chcę pisać. Książki pisze się nadal dla czytelników, nie dla „targetu". Gazeta stała się towarem, ale książka wciąż jest książką. * Czytała masę gazet, ale mówiła, że ten świat, choć ciekawy, za-246 czyna być dla niej obcy i niezrozumiały. Jak dawniej komentowała wydarzenia polityczne i społeczne, ale częściej rozmawiałyśmy o tym, co dzieje się w literaturze czy kinie. Coraz częściej znikała w swoim „pokoju komputerowym", tworząc światy, w których mogła być sobą. Nadawała bohaterom cechy swoje i swojej rodziny. Pisała o tym, o czym nie chciała lub nie mogła rozmawiać. Ostatnie kilkanaście lat należały do najszczęśliwszych w jej życiu. Akceptowana, obsypywana nagrodami, otoczona kochającą rodziną... Często wtedy powtarzała, jak ważna jest dobra, lojalna wobec siebie rodzina. Pisała prawie codziennie od piątej po południu, zapisywała anegdoty, które mogą się przydać do kolejnego wywiadu, wspomnienia, odpisywała na listy. Pomysły na książki zjawiały się same, nagle rodziły się zdania lub obrazy, niekiedy z jej snów, tak jak było z pierwszym zdaniem powieści Tam, gdzie spadają Anioły. Mama przywiązywała do snów dużą wagę. f f .. .nie siadam do pisania, dopóki nie mam pomysłu. A zanim siądę i zacznę pisać, przez pół roku chodzę z pomysłem. Wtedy z reguły piszę pierwszą i ostatnią stronę. Jak wiem, że to będzie to, że ma się tak skończyć - wypełniam środek. W tym środku czasem coś się zmienia w stosunku do zamierzeń, ale naprawdę jest to proces czysto instynktowny. Jeżeli jest to po-komplikowane, to może dlatego, że człowiek jako istota jest w ogóle pokomplikowany, prawda? ** Cieszyła się z każdego odniesionego sukcesu, z otrzymywanych od czytelników listów, których przychodziło coraz więcej i na które zawsze odpowiadała. Była dumna, że o jej twórczości pisano prace magisterskie, że jej książki znalazły się na liście lektur szkolnych. Na spotkaniach z czytelnikami była bezpośrednia i otwarta. s яг X к « X s s в НІЖ N ■в «« w ш S 248 Jedną z prac magisterskich napisała studentka Izabela Tumas. Idąc na spotkanie z moją mamą, spodziewała się zupełnie innej osoby... Tak je wspomina: -W czerwcowy letni dzień 2001 roku przyjechałam do Krakowa, żeby - tak jak obiecałam pani Dorocie - dać jej ksero mojej pracy magisterskiej. „Będę odpowiadała na twoje pytania, ale obiecaj mi ksero pracy. Mam ich już około pięciu. To taka mała megalomania" - napisała do mnie w pierwszych e-maHach. Dzwonię z budki, żeby zapytać, jak dojechać na Kapelankę, i tym samym zapowiedzieć swoje przyjście. Pierwszy raz - nikt nie odpowiada. Drugi - też nie. Za trzecim razem zaczynam się niepokoić, bo nie za bardzo wiem, co zrobić. W końcu pani Dorota odbiera i mówi: „A, Izka, wiesz, odkurzam - kiedyś w końcu trzeba - i dlatego nie słyszałam telefonu. Przyjeżdżaj! Dojedziesz tak a tak". Za piętnaście minut jestem pod blokiem. W przedpokoju rzeczywiście rozciągnięty odkurzacz, na prawo drzwi do łazienki, na których wisi wielki plakat promujący Poczwarkę, a za nimi powoli uspokaja się pies. Pani Dorota mówi, że on nie za bardzo toleruje obcych. Wchodzę do pokoju, uchylone drzwi balkonowe i dwa koty wylegujące się w słońcu. Rozglądam się po pokoju, dostrzegam pieniek dla kotów, który bardzo mi się podoba, szafkę z mnóstwem szufladek, która podoba mi się jeszcze bardziej, a już najbardziej podoba mi się to, że ściany w mieszkaniu pisarki, o której napisałam pracę magisterską, kiedyś pewnie białe, teraz są szare - najzwyczajniej w świecie brudne. Dorota Terakowska podczas rozmowy zapala papierosa, ja staram się wywinąć przed dymem. Na jednym ze spotkań z czytelnikami w moim mieście uderzyło mnie, że przypala jednego papierosa od drugiego, jestem przeciwnikiem palenia. Zapytałam: „Mój Boże, dlaczego pani tak dużo pali?". A ona odpowiedziała: „Bo lubię". Opowiadałam jej trochę o sobie, ale ona słuchała jakby mimochodem, odnosiło się wrażenie, że tak naprawdę najważniejsze jest dla niej to, co sama powie, albo że w ogóle nie słucha. Potem gdzieś przeczytałam, że miała podzielną uwagę. Kiedyś spóźniłam się na spotkanie z jej czytelnikami, gdy weszłam, krzyknęła: „A, Izka!!!". I powiedziała do zgromadzonych: „Izka napisała o mnie pracę magisterską!". Jak zadzwoniłam do radiowej Trójki w czasie, kiedy Jerzy Sosnowski prowadził z nią rozmowę, reakcja była tak samo spontaniczna: „Cześć, Izka!!!!! Co tam słychać?". I musiałam jakoś z tego wybrnąć, bo wcześniej uprzedzono mnie, żeby w rozmowie nie było żadnych poufałości - opowiada mi Iza Tumas. Ze spotkań z czytelnikami, na które chętnie jeździła, choć przed każdym wyjazdem marudziła, jak to wytrzyma, wracała rozświetlona, pełna dobrej energii, i o wszystkim, z detalami, opowiadała mnie i tacie. Cieszyło ją każde spotkanie, zarówno to wWarszawie, Petersburgu, jak i w Chełmku czy Andrychowie. Jeździła po Polsce, odbierając z jednakową radością nagrodę ШВУ і glinianego anioła od dzieci ze szkoły w podkarpackim miasteczku. Miała kolekcję aniołów: drewnianych, ceramicznych, glinianych, narysowanych... Była szczęśliwa, że jej książki budzą tak żywe reakcje. Po wydaniu Poczwarki rozpromieniona opowiadała, że na spotkania przychodzą kobiety z dziećmi cierpiącymi na zespół Downa i że zupełnie obcy ludzie piszą do niej pełne podziękowań listy za tę książkę. Droga Pani Doroto! Mam 11 lat. Miałam przyjemność spotkać się z Panią w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Katowicach. Przed spotkaniem z Panią przeczytałam Córkę Czarownic, a potem W Krainie Kota. Obie te książki mnie zafascynowały. Zachwyciła mnie Pani fantazja, którą poznałam, czytając Pani książki oraz przy spotkaniu z Panią. Uwielbiam czytać książki, lecz znaczna część mojej klasy, jak również inni uczniowie coraz częściej uważają, że czytanie to nudny i monotonny proces. Na szczęście są jeszcze 249 osoby takie jak Pani, dzięki którym młodzież czyta książki z zainteresowaniem. Mam nadzieję, że napisze Pani wiele cudownych i zajmujących książek, które pokocha wielu ludzi. * Zdecydowałam się do Pani napisać po przeczytaniu tej najcudowniejszej, bogatej i wzruszającej książki pod tytułem Po-czwarka. Nie wiem, jak wyrazić mój podziw dla Pani.Tego chyba nie da się opisać w słowach... Ta opowieść nauczyła mnie bardzo dużo i otworzyła mi oczy. Sama zaczęłam kochać Myszkę, a każdy rozdział przeżywałam naprawdę bardzo mocno. Nie było dnia, w którym bym nie pamiętała o Myszce... Ta książka pozwoliła mi inaczej patrzeć na świat. Obiecuję, że już nigdy nie będę ślepa; obiecuję!!! Teraz mogę napisać tylko z całego serca DZIĘKUJĘ, ŻE OTWORZYŁA MI PANI OCZY NATO, CO MNIE OTACZA... Córeczka mojej siostry ma zespół Downa. Trudno się z tym pogodzić. Pani książka pozwala innym ludziom, nie mającym kontaktu z takimi dziećmi, dojrzeć w nich kogoś niezwykłego wewnętrznie, bo przecież Myszka była - jest - niezwykła. Katarzyna R. Pierwsze wrażenie przy czytaniu Poczwarki? Mój dotychczasowy kontakt z dziećmi sprowadza się, niestety, do kilku nieudanych prób „zniżenia się" - jak napisała Pani na swojej stronie www - do ich wyimaginowanego poziomu. Dziecko było dla mnie takim trochę niepełnosprawnym czy niegotowym człowiekiem. Miałam poczucie, że moje komunikaty trafiają w próżnię (może dlatego, że występowałam w narzuconej roli nauczycielki), a brak porozumienia męczył i gniewał. Czytając Pani książkę, znalazłam jednocześnie potwierdzenie swoich odczuć i całkowitą ich rewolucję. Opowieść o Myszce sprawia, że zaczyna się wierzyć - nie mając żadnego dowodu - że dziecko, nawet „takie" dziecko, może myśleć wszystko. *' f • To piękna książka. I bardzo mądra. Bardzo, bardzo mądra. Bardzo okrutna i bardzo delikatna. Bardzo nierzeczywista i bardzo realna. Bardzo dwoista. Bardzo interpretowalna (znaczy że szeroka, że każdy może mieć jej własną interpretację). I piękny fragment w niej, jeden z wielu pięknych - wtedy mnie ugryzło w środku gardła - kiedy Adam biegnie do domu. Ta chwila, w której się podrywa i leci do Myszki, a pani Aleksandra zostaje z innym Jankiem-Adasiem, ze starym nim. Teraz jeszcze nic nie wiem o tej książce. Teraz ją czuję. Może za jakiś czas mi się rozjaśni, ale czy o to chodzi? Ja ją czuję, a nie rozumiem. A może w czuciu jest rozumienie? Chyba tak. Dziękuję Ci bardzo. Bo to bardzo wyjątkowe. Kiedy będę już gotowa fizycznie, przeczytam ją jeszcze raz. Muszę.To jest książka, której nie będę się bała przeczytać ponownie. Bo ma w sobie zapach tajemnicy, na każdej kartce. )5 Nie przypominam sobie, kiedy czytałam tak prawdziwą i piękną opowieść o ludziach, o ich zagubieniu, o miłości, o tym, że każdy żyje i zamyka się we własnym świecie i nie zdaje sobie sprawy, że tak niewiele trzeba, by zrozumieć świat innych. Na razie tylko tyle jestem w stanie z siebie wydusić. * Mama odpisywała: Moja córka, Małgosia, od wielu lat „bawi" się z tą dziewczynką. To znaczy razem ze swoim chłopakiem biorą ją pod ręce - 251 ona to uwielbia - i udają, że ona chodzi. To bardzo męczące, bo ta dziewczynka - Ewa - jest gruba i ciężka. Pewnego dnia, rok temu, na wakacjach (1999), siedzieliśmy s sobie na łące, ja, Małgosia, Michał, jej narzeczony - mała Ewa в zawzięcie raczkowała (dwanaście lat) - i Małgosia mówi: „Mamo, spróbuj napisać książkę o takim dziecku, o jego świecie... Ja wiem, że potrafisz...". Uświadomiłam sobie, że mam prawo, jako pisarka, wyobrazić sobie, co ta dziewczynka widzi, czuje, № л я ж "Si w v w słyszy. и I tak się zaczęło. A potem książka prowadziła mnie gdzieś bar- dzo daleko - tak daleko, że sama byłam wystraszona, to było tak, jakby dziewczynka i pozostali bohaterowie powieści rządzi- m li mną, a nie ja nimi. Serdecznie pozdrawiam. Dorota. :,"ł Cieszyła się z listów i recenzji. Na przykład tej Przemysława Czaplińskiego, który napisał, że „Terakowska wcześniej, przedstawiając inność jako cud, odwoływała się do naszej wiary w ponad-ludzkie moce. [...] Tymczasem inność mieszcząca się w naszym życiu codziennym to nie odświętny anioł, lecz ktoś obok nas; ten ktoś nie pojawia się nagle, lecz istnieje cały czas. Jego istnienie nie apeluje do naszej wiary w magię i cuda, lecz do naszej tolerancji". Tu kończy się w miarę uporządkowana opowieść o mojej mamie, a zaczyna swoisty kolaż rozmów, gestów, skojarzeń, które zostały we mnie i w mojej pamięci... Pamięć bowiem nie zna chronologii. Mama z Małgosią na Kapelance, ok. 1978 шшшЕтшЕшшмхшатшжшзт Nasu dom 99 ...Kasię zagarnęła moja mama... I to nie było dobre. Moja mama, a jej babcia, z miłości, wszystko za nią robiła, ja, też z miłości, żądałam, by była samodzielna. Płaciła za to wysoką cenę. "* Długo miałam żal, że zamiast rodziców była tylko babcia, ale jednak dobrze wspominam tamte lata. Ogromne mieszkanie na Starowiślnej, w którym zawsze było czysto i słonecznie. Podwórko z ogródkiem, na którym bawiłam się z Piotrkiem, kolegą z sąsiedztwa. To miejsce było moim pierwszym domem. Mieszkałam tu dziesięć lat, z babcią i stałą pomocą domową. Mama wyprowadziła się do garsoniery Maćka Szumowskiego, gdy miałam ponad trzy lata. Gdy dorosłam, długo nie mogłam jej wybaczyć, że nie zabrała mnie ze sobą. Dopiero potem zrozumiałam, że nie mogła. Garsoniera była malutka, oboje z Maćkiem ciężko pracowali. No i poza tym babcia nie chciała mnie oddać. Ale może od początku... Rodziłam się prawie dwanaście godzin, by w końcu przyjść na świat 13 lutego 1964 roku. Miałam niedowagę. Ale wkrótce ją nadrobiłam. Na zdjęciach, w wieku około dwóch lat, wyglądam jak mały Chińczyk. Grubiutka, łysa, z dołeczkami w policzkach. Mama chciała dać mi na imię Natasza. Rodzina ze strony ojca oburzyła się: Jak to, ruskie imię??!".Wybuchła awantura i w końcu poszli na kom-254 promis: dali mi imię, jakie było w kalendarzu w dniu moich urodzin. Dość długo, bo prawie do drugiego roku życia, nie mówiłam. Mama, przestraszona, że coś ze mną jest nie tak, zaprowadziła mnie do lekarza. A lekarz: - Proszę pani, ona jest po prostu leniwa. Zacznie mówić, i to od razu pełnymi zdaniami. Tak też się stało. Mama potwierdziła, że byłam leniwa, ale też krnąbrna i rozkapryszona. Podczas zabaw w piaskownicy z trudem i wysiłkiem, ciężko przy tym wzdychając, przenosiłam wiaderko z jednej strony na drugą. Inne dzieci szalały i wspólnie się bawiły. Mówiła też, że jak zobaczyłam jakąś rzecz na spacerze, na przykład w kiosku, kładłam się na ziemi i tak długo wierzgałam, aż to dostałam. W książce Być rodziną, czyli jak budować dobre życie swoje i swoich dzieci, mama mówi do psychiatry, profesora Jacka Bomby, że wychowywała mnie z podręcznikiem. Ciocia Hania twierdzi jednak, że żadnego podręcznika nie było. Wychowania też nie. Mama była szczęśliwa, że mnie urodziła, studiowała wtedy na czwartym roku. Miała dwadzieścia sześć lat i energiczną matkę, chętną do zajęcia się wnuczką. Była zbyt niedojrzała i zbyt zajęta, by poświęcić się pieluchom. Wtedy na pierwszym miejscu była Piwnica, Jaszczury, mój ojciec, rozstanie z nim, i nowa miłość - Maciek. - Karmiła cię babcia i ja. Ona karmiła, ja klepałam po plecach, bo cierpiałaś na refłuks - wspomina Hania. - Pamiętam dzień twoich narodzin. - Dorota nawet w ciąży piła i paliła i była szczupła, nosiła wąską spódniczkę. Wracam do domu, zderzam się z nią w bramie. „Gdzie tak pędzisz?", pytam. A ona, w tej wąskiej spódniczce, zapiętej na agrafkę, na szpilkach, mówi: „Nie mam czasu, lecę rodzić!". I poleciała: biegiem do tramwaju i do szpitala przy Kopernika. Akurat wtedy z zagranicy wrócił twój ojciec. Pojechałam a z nim do szpitala po ciebie - opowiada dalej Hania. - Na począt- у ku na Starowiślnej w pokoju Doroty stała piękna kołyska, którą ,, twoja babcia dostała od kogoś w prezencie. Chciałam włożyć cię do niej, ale Dorota nie pozwoliła: „Zwariowałaś? Ta kołyska nie 1 może tu stać! Tu przychodzą znajomi, tu się pali papierosy!". Wy- niosła kołyskę do pokoju babci. I tak już zostało. Twoją matką i ojcem stała się odtąd babcia. Można powiedzieć, że w wieku sześćdziesięciu czterech lat urodziła ciebie - mówi ciotka Hanka. Babcia była ostoją, mama - huraganem, który pojawiał się i zni-1 kał. Babcię nazywałam „mamą", a mamę traktowałam jak „ciocię". ■o Nieraz wysyłała nas - mnie i babcię - do Rabki albo do Szczaw-* nicy. Za to latem wspólnie - mama, tata Maciek, jego syn Wojtek, -o babcia i ja - jeździliśmy nad morze. To było wspaniałe, szaleliśmy, skacząc przez fale, gdy był lekki sztorm i zakaz pływania. Mama mówiła potem (napisała też na swojej stronie w Internecie), że bab-« cia była wspaniałą osobą, choć trochę kłóciły się między sobą, głównie na mój temat. Babcię - Annę Terakowską - pamiętam jako drobną, szczupłą kobietę ze śladami wielkiej urody, z długimi włosami spiętymi w kok. Paliła jak smok, póki nie zachorowała na astmę. Była bardzo energiczna: sprzątała (pastowała i polerowała podłogi, by lśniły), gotowała, szyła i prasowała, mimo że zatrudnialiśmy pomoc domową. Ale babcia uważała, że nikt inny tego nie zrobi tak dobrze jak ona. Pani do pomocy mieszkała z nami w tak zwanej służbówce. Babcia gotowała znakomicie, była prawdziwą mistrzynią kuchni. Jadałyśmy w przestronnej jadalni, w której stał duży dębowy stół i szafa. Kuchnia była maleńka. Oprócz tego były jeszcze dwa pokoje. Ponieważ wszystkie pomieszczenia były ze sobą połączone, więc mogłam biegać dokoła i uciekać, gdy rozeźlona o coś bab-256 cia goniła mnie z trzepaczką. A nad mieszkaniem mieliśmy strych, na którym wieszałyśmy pranie. Pachniał czymś słodkim. Lubiłam tam chodzić, bo był miejscem tajemniczym, magicznym. Stały tam różne kufry, lampy i pudła, leżały zdjęcia i dywany... Zapach stęchlizny i wspomnień. Tuż obok, u zbiegu ulic Starowiślnej i Wielopola, stoi Pałac Prasy. Tam mieściła się redakcja „Gazety Krakowskiej", w której mama pracowała. Już wtedy mieszkała w garsonierze z Maćkiem, ale wpadała do nas codziennie i zabierała mnie do pracy. Biegałam tam po korytarzach albo, siedząc w drukarni, wąchałam zapach świeżych gazet. Do dziś, gdy kupuję gazetę, muszę ją najpierw powąchać. Mama wpadała i wypadała jak burza. Przynosiła wieści ze świata, który mnie - zamkniętej w świecie babci - był mało znany. Pamiętam, jak przyniosła butelkę pepsi, mówiąc, że to taka nowość, którą teraz właśnie się pije, bo jest modna. Dała mi skosztować (zastrzegając przy tym, że pepsi nie jest dla dzieci), wypiłam łyk i skrzywiłam się. Wychodząc, wołała: „Trzymajcie się!", co było wówczas jakimś nowym, modnym powiedzeniem. Nie rozumiałam, czego się mamy trzymać. Odbierałam to dosłownie. Oczywiście przychodziła też w święta Bożego Narodzenia, z prezentami. Raz był to dom dla lalek, innym razem tablica. Namalowała na niej jakiś rysunek, a ja rozpłakałam się, bo myślałam, że dostałam obrazek. Dopiero jak mi pokazała, że obrazek można ścierać i rysować nowe, ucieszyłam się. W czasie jednej wigilii zapaliła się choinka - wtedy nie było jeszcze lampek elektrycznych, do gałązek przyczepiało się świeczki. Wspomnienia z tamtego okresu są chaotyczne, bo pojawiają się jako oderwane obrazy. Na przykład pamiętam, jak mama kiedyś wniosła pudło. W środku był prawdziwy adapter w drewnianej obudowie. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego, z babcią słuchałyśmy tylko radia. Ustawiła adapter i pokazała mi, jak go obsługiwać. Przyniosła też płytę: singel Zdzisławy Sośnickiej Dom, który mam („To dom rodzinny, to mój dom"). Wkrótce śpiewałam razem z Sośnicka, bo słuchając tej piosenki na okrągło, nauczy- ч łam się jej na pamięć. Innym razem - pamiętam to doskonałe, bo akurat miałam wyjść do dentysty - pojawiła się, taszcząc, wraz z koleżanką, kolej- o ną wielką paczkę. Ucieszyłam się, bo już wiedziałam, że do denty- sty nie pójdę. Okazało się, że przyniosły telewizor! Odtąd co wieczór zasiadałyśmy z babcią przed telewizorem i oglądałyśmy pro-gram „jak leci". Lubiłam „Monitor" (odpowiednik dzisiejszych „Wiadomości"), bo prowadzący miał na biurku maskotkę (nie pamiętam jaką, chyba misia). Oglądałyśmy też filmy. Szczególnie pamiętam którąś z wersji Doktora Jekylla i pana Hyde'a w odcin- "O kach. Patrzyłam przerażona, ale i zafascynowana, jak bohater po - wypiciu jakiejś mikstury zmienia się w potwora. I jeszcze czarno-biały horror o odciętej ręce, która sama się poruszała i mordowała. Nie wiem, w którym momencie doszłam do wniosku, że w ciemności czają się upiory i że jest с о ś, co przychodzi po zmroku. Długo, aż do śmierci babci, nie mogłam spać ani sama w pokoju, ani w ciemności. Spałam więc zawsze z babcią, która musiała trzymać mnie za rękę. Oczywiście przy zapalonym świetle. W soboty babcia mnie kąpała: stawałam w wannie, a ona mnie myła, mimo że miałam już z dziewięć lat. Nie umiałam sama się umyć, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam. Potem w niedzielę leżałam w łóżku, a babcia donosiła mi jedzenie, zabawki, książki. Gdy złamała prawą rękę, pomagałam jej lewą kroić chleb. Sama nie umiałam! Skąd miałam umieć? Babcia, z miłości, nie pozwalała mi nic robić. Za to dużo mi czytała i dzięki temu, mając sześć lat, umiałam płynnie czytać. Dzieciństwo zatem pamiętam jako nie ograniczoną 258 niczym wolność, nikt mnie do niczego nie zmuszał, robiłam tylko to, co chciałam. Dopiero później zrozumiałam, że to był błąd, że byłam całkowicie niesamodzielna i uzależniona od babci, a babcia ode mnie. Babcia była chodzącą dobrocią, ale z drugiej strony była bardzo zaborcza. Zabroniła mi kontaktów z dziadkiem ze strony taty Andrzeja, który co niedziela zabierał mnie na spacery i do swojego domu. Babcię to drażniło, była zazdrosna, cierpiała. Pamiętam jedne moje urodziny. Pukanie do drzwi. Babcia spytała, kto tam, i nie otworzyła. Ale ja usłyszałam głos dziadka. Po prostu nie wpuściła go do domu. Płakałam, wrzeszczałam, nic nie pomogło. Babcia powiedziała, że to „jakiś obcy człowiek". Nie mam o to do niej żalu. Byłam jej ostatnią miłością. Moje niemiłe wspomnienia ze Starowiślnej wiążą się też z tym, że przyszedł taki czas, że chciałam mieszkać z rodzicami w garsonierze i mieszkanie w kamienicy przestało mi się podobać. Ale z kolei dziś mieszkam niedaleko Starowiślnej i wolę klimat kamienicy niż bloków, nawet strzeżonych apartamentów. W pobliżu mieszkania babci była cukiernia, do której biegałam po ciastka (zawsze wolałam słodycze niż obiad; babcia piekła pyszne serniki), i księgarnia, którą też lubiłam odwiedzać. Poza Przygodami Koziołka Matołka, które mnie przygnębiały, czytałam Kubusia Puchatka, Alicję w Krainie Czarów i Małego Księcia - książki, które uwielbiam do dziś. Gdy byłam starsza, na urodziny przychodziła do mnie cała klasa, bawiliśmy się w chowanego, a babcia pichciła różne dobre rzeczy. Poza dniem urodzin nie zapraszałam koleżanek z klasy, wolałam być sama lub bawić się z Piotrkiem z sąsiedztwa. Małam też ulubioną zabawę, która dziś wydaje mi się dziwna. Otóż siadałam przy kaflowym piecu (w którym paliło się węglem) w odwróconym krześle, w kamizelce z królika i... udawałam biedną staruszkę, której jest zimno. Nie wiem, dlaczego to robiłam. S Miałam kilka ładnych zabawek, których zazdrościły mi inne ■в dzieci, a które tata Andrzej przywiózł mi z zagranicy: grającą małp- N kę, tańczącego słonika, śpiewającą lalkę. Szkoły podstawowej dobrze nie pamiętam. Chodziłam do „je- S dynki" przy ulicy Świętego Marka. Nazywała się wtedy „szkołą Z eksperymentalną" dla dzieci uzdolnionych. Uczyłam się dość do- brze. Pamiętam wychowawczynię, panią Muchę, do której pisałam listy z kolonii, zaczynające się od słów: „Kochana pani Mucho". Chodziłam tam do czwartej klasy, do czasu przeprowadz- " ki na Kapelankę. ■o Mama wysyłała mnie na kolonie dla dzieci pracowników RSW * Prasa-Książka-Ruch w Podczerwonym. Pisałam wtedy opowia- dania. Jednego roku zachorowałam na ospę i musiałam wyjechać •- przed skończeniem opowiadania, dostałam wtedy list od wycho- wawczyni z pytaniem: „Czy skończyłaś swoje opowiadanie pod ty- ш tułem Drzwi w murze?" Nawet je sobie przypominam. Chodziło o to, że w ogromnie wysokiej wieży mieszkała królewna i nie wiedziała, jak się wydostać, a potem nagle otworzyły się magiczne drzwi w murze. Lubiłam kolonie. Był tylko jeden problem: nie umiałam ścielić łóżka, a rano zawsze odbywała się tak zwana inspekcja. Spałam więc po prostu na zaścielonym łóżku, a potem tylko je poprawiałam. Zazwyczaj też przesypiałam apel. Co jeszcze pamiętam z czasów Starowiślnej? Przede wszystkim nieszczęścia babci, która z właściwym sobie uporem i przekonaniem, że najlepiej wszystko zrobi sama, wchodziła na drabinę, żeby wieszać firanki, i kilka razy złamała sobie a to rękę, a to nogę, a to znów biodro. W czasie jej pobytu w szpitalu mieszkałam w garsonierze z mamą i tatą Maćkiem. Babcia usiłowała izolować mnie od ludzi. Bo każdy „inny" był 260 ingerencją w świat, który stworzyła i w którym nie było miejsca dla „obcych". Odizolowała mnie nie tylko od rodziny mojego ojca. Pod tym względem także mama była zagrożeniem. Babcia uzależniała mnie od siebie, stwarzając świat, w którym byłam królewną. Królewnie przysługiwało jedzenie podawane do łóżka, mycie i ubieranie, królewnie zawiązywano buty i decydowano o tym, z kim może się spotykać, a z kim nie. Babcia robiła to z miłości. W którymś momencie - zdaje się, że gdy zamieszkaliśmy w sąsiednich mieszkaniach na Kapelance - mama odkryła, że jej córka, w której pokładała wielkie nadzieje, jest królewną, a ja długo myślałam, że skoro babcia wszystko za mnie robi i usługuje mi, to widocznie tak być powinno. Bywało, że po tym odkryciu mama wpadała do mojego pokoju, zrzucała pościel na podłogę i zabraniała babci i pani do pomocy, która z nami mieszkała, dotykać łóżka. Albo sama pościelę, albo będę spać w takim rozgardiaszu! Myślałam wtedy, że mama mnie nie lubi, że robi mi na złość, że chce mnie upokorzyć. Siadałam i płakałam, a babcia cichaczem ścieliła łóżko. Nic nie rozumiałam. Dziś wiem, że mama usiłowała nauczyć mnie samodzielności, ale robiła to zbyt gwałtownie. Trzynastka W życiu naszej rodziny, Terakowskich i Szumowskich, liczba 13 odgrywała znaczącą rolę. Tata Maciek był szefem słynnej „Gazety Krakowskiej" 13 miesięcy i 13 dni. BabciaTerakowska zmarła 13 stycznia 1986 roku, ukochany pies Mrówa zakończył żywot mając 13 lat. Dom letni na Mazurach, który rodzice kupili w końcu lat osiemdziesiątych jako starą ruderę - ma numer 13. Ja urodziłam się 13 lutego, a moja siostra Małgosia 26 lutego (dwa razy 13). Piszę: „rodzina Terakowskich i Szumowskich", bo tworzyliśmy jedną rodzinę. Ja jestem pierwszym dzieckiem mojej matki z jej pierwszego małżeństwa z Andrzejem Nowakiem, a Wojtek synem 261 Maćka Szumowskiego z jego pierwszego małżeństwa z Marką. Tylko Małgosia jest ich dzieckiem wspólnym, ale dla nas nie mia-M ło to żadnego znaczenia. Zdarzały się zabawne sytuacje, jak choć- by ta, którą mama opisała w jednym ze swoich felietonów: li Z Moje córki trening inności przeszły w szkole podstawowej. Nie wiem, jak to wygląda dziś, ale w tamtych latach wychowawca dociekał, co robią rodzice, czy dziecko ma rodzeństwo, kto po-maga odrabiać zadania itp. Wyglądało to mniej więcej tak: -Kasia Nowak! Jak się nazywa mama? Nowak i co dalej? -Nie, mama nazywa się Dorota Terakowska. -Hmmm... - mruczała nauczycielka, nie wiedząc, że to prolog jej kłopotów. - A tata? П -Który tata? Tata Maciek czy tata Andrzej? - pytała siedmiolet-Z nia Kasia. a -Chyba nie masz dwóch ojców! - wołała nauczycielka. -Mam - mówiła z powagą Kasia, która przywykła mówić „tato" zarówno „oryginalnemu" ojcu, jak i mojemu wieloletniemu partnerowi. -Który ojciec jest prawdziwy? - wołała zdenerwowana nauczycielka. -Obaj - stwierdzała Kasia, bo obaj wydawali się jej jak najbardziej prawdziwi. Zrezygnowana nauczycielka rzucała kolejne hasło -„rodzeństwo" - nie mając pojęcia, w jaką pułapkę się pakuje. Nasza trójka dzieci z dwóch różnych małżeństw chowa się w przekonaniu, że jest prawdziwym rodzeństwem. No bo jest. -Siostra Małgosia Szumowska i brat Wojtek Szumowski - oznajmiała zatem Kasia. -Moment... Ty nazywasz się Nowak, mama Terakowska, a rodzeństwo Szumowscy?! - wołała nauczycielka, a część klasy, 262 w której rodzinach wszyscy nazywali się jednakowo, chichotała przymilnie. Ale Kasia rozglądała się z dumą po klasie. Była jedyną w takiej sytuacji, a ja już ją nauczyłam, że to jest dobrze, a nie źle. Za czasów dzieciństwa Małgosi sprawa się skomplikowała, bo pojawił się pierwszy pies. Zawsze tłumaczyłam, że zwierzęta to członkowie rodziny, zatem na pytanie o rodzeństwo Małgosia mówiła: -Siostra Kasia Nowak, brat Wojtek Szumowski i brat Kusy. -Kusy? Jaki Kusy? - dociekała nauczycielka. -Terakowski i Szumowski - mówiła Małgosia, dzieląc psa równo pomiędzy nas. *'7 Dwa mieszkania, dwa światy Dwa trzypokojowe mieszkania na drugim piętrze, rozdzielone korytarzem, w gierkowskim bloku z wielkiej płyty przy Kapelance rodzice kupili w 1975 lub 1976 roku. Osiedle było jeszcze w budowie, w tym samym bloku, na piątym piętrze, mieszkał Marek Pacuła (dziś dyrektor artystyczny Piwnicy pod Baranami). Znał Maćka jeszcze z czasów studenckich, rodziny szybko się zaprzyjaźniły i potem często odwiedzały. Jedno mieszkanie zajmowała mama z Maćkiem i Małgosią, drugie babcia i ja. Przez pewien czas mieszkały z nami rozmaite gosposie, które pomagały babci w pracach domowych i mamie w opiece nad małą Małgosią. Często się zmieniały; nie każda wytrzymywała specyficzną atmosferę obu tych domów, dziwny tryb życia i babcię, która zabraniała gosposi wchodzić do kuchni. Babcia źle się czuła w bloku. Jak powiedziała ciocia Hania: „Starych drzew się nie przesadza". Zaczęły się ostre konflikty między babcią a mamą. Ja też przestawałam być „babciną córeczką". Jako nastolatka nie potrafiłam odwzajemnić jej wielkiej miłości, przytłaczała mnie. Bywałam niedobra dla babci. Dziś mnie to boli. Wkrótce babcia popadła w starczą depresję, a niedługo umarła. Umierała w domu, nie zapomnę tego dziwnego, zawstydzającego uczucia ulgi, gdy umarła. Okropne uczucie. Przez całą noc leżała w pokoju - to była pierwsza noc, kiedy zgasiłam światło i poszłam spać, sama, w całkowitej ciemności. Lęk nagle minął. Może to jej zasługa...? Po śmierci babci często słyszałam w mieszkaniu charakterystyczne szuranie babci. Mama również je słyszała: 5J Było mi ciężko, gdy odchodziła moja mama (uwieczniłam to w Córce Czarownic). Miała osiemdziesiąt sześć lat i wiedziałam, że MUSZĘ przez to przejść, aby pamiętać. Pewnego dnia jest ostateczny koniec. Wtedy sobie mówimy:, Już nie ma nikogo między nami a Tamtą Stroną". Nieodwracalnie przestajemy być dzieckiem. Małam czterdzieści sześć lat, gdy umarła moja mama. I nie chodzi o to, aby zapomnieć. Raczej o to, aby pamiętać, mimo upływu czasu. To TRZEBA pamiętać. Przez wiele nocy po jej śmierci słyszałam, jak chodzi po przedpokoju. Tak bardzo charakterystycznie, jak to ona, trochę szurając pantoflami. Zawsze ze spokojem sobie myślałam: „Babcia chodzi po przedpokoju" - i zasypiałam. Wierzę, że tak jest. Maciek budował grobowiec dla swojej mamy, którą bardzo kochał, musiał być przy ekshumacji. Bał się... Nie jej, tylko w ogóle. I w trakcie ekshumacji usłyszał, jak mówi: „Nie bój się". I przestał się bać. Wierzę. Wiesz, oni umierają nie po to, abyśmy o nich szybko zapomnieli, ale żebyśmy pamiętali. " -Twoja babcia gotowała dla wszystkich i zajmowała się oboma domami, można było przyjść o dowolnej porze, nikt nie zamykał drzwi na klucz. Dorota pracowała w biegu, a Maciek siedział nocami w kuchni, wypijał kilkanaście mocnych herbat i wymyślał scenariusze filmów dokumentalnych - wspomina Helena Lazar. Nie pamiętam wiele z tego okresu, poza tym że z wielką niechęcią chodziłam do osiedlowej szkoły podstawowej. Podobnie jak rodzice kładłam się późno spać, więc najczęściej przesypiałam poranne lekcje. Mama zapisała mnie do szkółki tenisowej, w której wytrwałam kilka lat, ale w tenisa nie nauczyłam się grać do tej pory. Pisałam opowiadania i koszmarne dramaty (występował w nich na przykład mężczyzna w samym żabocie; oczywiście nie wiedziałam, co to ten żabot), które nocami czytałam mamie na głos i - do dziś nie wiem dlaczego - podpisywałam się pod nimi „Kasika Mówka". 5f Kaśka wiele razy skrzywdziła samą siebie, zanim złapała własny rytm. 'J Nie ukrywam, że byłam z mamą w stałym konflikcie - dziś raczej nazwałabym to nieporozumieniem. Szukałyśmy kontaktu ze sobą, ale długo nie mogłyśmy się zrozumieć. Mama chciała, żebym, po przeprowadzce ze Starowiślnej, zmieniła się w dwa dni: zaczęła ścielić łóżko, sprzątać, być samodzielna, otwarta, rozmawiać o swoich problemach... Ja, wychowana przez babcię, nie umiałam tak szybko się zmienić. Zachowanie mamy odbierałam jako atak, brak akceptacji. Ona z kolei myślała, że to ja nie akceptuję jej - ale to zrozumiałam dużo później. Przez wiele lat uważałam, że skoro ona mnie nie akceptuje, skoro twierdzi, że jestem „do niczego", no to będę taka, jaką mnie sobie wyobraża. Myślałam: „Nie kocha mnie". Ona myślała: „Nie kocha mnie?". - Pamiętam wasze nieustające kłótnie - wspomina Helena Lazar. - Narzekała, że jesteś niepozbierana, że się nie uczysz, że babcia cię rozpuszcza, że nic nie umiesz, że jesteś niegrzeczna. Nie przyjmowała do wiadomości, że to trochę jej wina. Zrozumiała dopiero, gdy zaczęła się zajmować Małgośką. Pojawiło się u niej poczucie winy. Zobaczyła, na czym polega wychowanie. Nieraz mówiła z żalem, że straciła z tobą kontakt, że żałuje tego okresu, ale zaraz potem zaczynała się usprawiedliwiać, że babcia przywłaszczała sobie ciebie, podczas gdy ona była zajęta. Próbowała przerzucić winę na babcię. To była zresztą jej niezwykła umiejętność otrząsania - się z życiowych ciosów. Myślę, że otrząsała się pozornie. Gdyby tak było naprawdę, nie ■° napisałaby Samotności Bogów, Poczwarki czy Tam, gdzie spadają Anioły. Może w ogóle niczego by nie napisała...? Była bardzo skryta i nie okazywała uczuć, co ja opacznie rozumiałam. Myśla-łam, że nie ma ich w stosunku do mnie. ki ■> - Miała żal do siebie, że cię straciła - twierdzi Helena Lazar -ec - Ze Małgosi poświęciła więcej czasu. Była niezadowolona, że jesteś zamknięta w sobie. Ale chwaliła cię: cieszyła się, że mówisz ładnym językiem, że piszesz ciekawe opowiadania, że nie trzeba poprawiać ci zadań. Z dumą mówiła o tym, choć zaraz narzekała, że jesteś leniwa i trudno cię zapędzić do roboty. Wierzyła jednak, że coś z ciebie będzie. W Tam, gdzie spadają Anioły pojawia się babcia. Poucza rodziców Ewy, że powinni poświęcać dziecku więcej czasu. Wiesza nad łóżkiem wnuczki oleodruk z Aniołem Stróżem, który mama dziewczynki uważa za kicz. Babcia wierzy w Boga, mama małej Ewy jest agnostyczką. Wierzy, że wszystkie żyjące istoty łączy jakaś więź. Moja mama w to wierzyła i mówiła o sobie, że jest agnostyczką. Zaprzyjaźniłyśmy się z mamą w połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy wyprowadziłam się z Kapelanki i wynajęłam mieszkanie 266 w innej części Krakowa. Chciałam zmienić otoczenie, źle się czułam w miejscu, w którym osaczały mnie nie najlepsze wspomnienia, mama także namawiała mnie, żebym uczyła się żyć sama. To znaczy nie w samotności, ale samodzielnie, na własny rachunek. Nie było dnia, żebym jej nie odwiedzała, nie było dnia bez rozmów przez telefon lub e-maili. Najpierw myślałam, że mnie kontroluje. A ona chciała po prostu, żebyśmy razem poszły na spacer z psem, do kina, zrobiły zakupy, żebym po prostu była. Nie mogłyśmy mieszkać razem, ale być bez siebie także nie. if Jak jedna z moich córek chodziła do psychoterapeuty (odchudzała się do granic anoreksji, wspomagając to amfą, na szczęście nie była uzależniona, tylko głupia, bo usłyszała, że po am-fie nie ma się apetytu), to ta baba, psychoterapeutka, wmawiała jej, że toksyczne dzieciństwo wszystko usprawiedliwia. I niby ona, Kaśka, miała toksyczne etc, bo ja byłam po rozwodzie. Pewnego dnia Kaśka informuje mnie, że w sklepie koło niej jakiś facet zarąbał siekierą żonę. Ja na to: „Musiał mieć toksyczne dzieciństwo". Najpierw lekko zgłupiała, potem wybuchnęła śmiechem i zrozumiała, dokąd prowadzą niektóre gadki psychologów. Do ucieczki od odpowiedzialności. ** To mama o mnie. Znalazłam w jej archiwum. Chodziłam rok do psychoterapeuty, bo rzekomo „byłam uzależniona od własnej matki". No, być może. Chodziło też o amfetaminę. Pewnego dnia (niedługo przed chorobą mamy), gdy jak zwykle zabrałyśmy psa na długi spacer, powiedziała znienacka: - Powinnaś mieć dziecko. - Co??? - spytałam zaskoczona. - Czy naprawdę dziecko nadaje życiu sens? Rozdział dwudziesty trzeci: Masi dom i w- i % С О Я D- a« Xi o o o B' « S. § N Й I i I л> о Е I > 8 B3 o- &• N- Q H ^ 3 P O n' I Mama w pokoju na Kapelance, koniec lat osiemdziesiątych ^ fr—■ я '^«йі^^шішййніїігіїмтшіїиіміііі ■■ Kapelanka ziesty czwarty Kapelanka to nazwa ulicy, przy której stał „nasz" blok. Jak mawiała mama: Jestem z bloku...". Chyba nigdy nie powiedziałam, że idę do rodziców, tylko zawsze „na Kapelankę". Nie chciałam już wracać do swojego mieszkania po babci. - Dla mnie to już nie nazwa ulicy, lecz nazwa stylu życia, w którym wyrastałam, który kochałam i od którego uciekałam - opowiada Małgosia Szumowska. -Wiecznie zagracone mieszkanie, z meblami nie zmienionymi od trzydziestu lat, na suficie w kuchni czarne plamy od piecyka gazowego, rozwalający się zlew i szafki, setki książek w różnych miejscach, ciężki zapach dymu z papierosów... Teraz, gdy już nie ma naszej Kapelanki, bardzo za nią tęsknię i chciałabym kiedyś w życiu stworzyć taką swoją Kapelankę, gdzie liczą się ludzie, a nie przedmioty. Szaleństwo było u nas praktykowane na co dzień i było czymś naturalnym, dla innych nie zawsze. Sąsiedzi z piętra założyli sobie podwójne drzwi, bo mama miała zwyczaj wyrzucać śmieci do blokowego zsypu o trzeciej nad ranem. Dom zasypiał mniej więcej o tej porze, a budził się około południa. - Z dzieciństwa pamiętam odgłos radia zza ściany, gdy zasypiałam. Szum trochę usypiał, ale i przeszkadzał - mówi Małgosia. -Tata słuchał, mama leżała w łóżku i czytała książkę. W środku nocy lubiła zjeść coś słodkiego, wołała więc bardzo kobiecym, wręcz słodkim głosem: „Maciusiu, przynieś mi trochę lodów i tę dużą łyżkę". Jadała lody łyżką do zupy. Mama budziła się przed dwunastą, a tata im był starszy, tym 270 wstawał coraz wcześniej i cichutko jak myszka siedział w kuchni, obserwując, co dzieje się za oknem, jak sąsiedzi wyprowadzają psy na spacer lub siedzą na ławce i rozmawiają. - Prawdziwa pobudka następowała dopiero, gdy usłyszeliśmy chrobot żabek metalowego karnisza w dużym pokoju, w którym sypiała mama - wspomina Małgosia. - Godzina jedenasta, mama wstaje i zaspana wchodzi do kuchni. Radio w pokoju nastawione, mama pali papierosy, pije kawę i pogryza paluszki. To było jej śniadanie. Nareszcie można hałasować, ale nie wolno mamie zadawać zbyt wielu pytań, bo rano jest rozdrażniona i często dochodzi do awantur. Pamiętam, jak kilka razy zdarzyło mi się znienacka wpaść na Kapelankę zbyt wcześnie i tata, otwierając drzwi, mówił szeptem: - Ciiii! Mama jeszcze śpi. Nie odzywaj się. Czekałam w kuchni, aż się obudzi i wypije kawę. Telefon był wyłączony. Ale w latach wcześniejszych... Chadzam spać o trzeciej w nocy, a wstaję około jedenastej. Długo się tego wstydziłam, nie każdy umiał zrozumieć, że lubię w nocy pracować, w ogóle niewielu docenia pracę umysłową, raczej mawiają: „Tobie to dobrze, nic nie robisz, śpisz sobie, ile chcesz, a ja...". Jestem dzieckiem PRL-u - wzorcem miał być proletariat, klasa robotnicza, która wstawała o piątej albo szóstej rano i jechała tramwajem do roboty... a ja śpię. Wbijano mi do głowy, że to wstyd. Więc w pewnej chwili zaczęłam to ukrywać. Ale miałam fatalny telefon, taki, którego nie dało się wyłączyć, chyba że przez odłożenie słuchawki. Jeszcze wtedy żyła moja mama i wpadłam na pomysł, że jeśli ktoś zatelefonuje rano, to ja udam głos mojej mamy. Odpowiednio go postarzę i chrypiąc, pokasłując, będę mówić: „Przepraszam, córki nie ma w domu, jest w pracy, proszę zadzwonić za trzy godziny". No i pomysł absolutnie wypalił. Półprzytomna mamrotałam o nieobecności córki i spałam dalej. Do dnia, gdy zatelefonowała 271 pewna moja gorąca wielbicielka, która na oświadczenie, że córki nie ma w domu, powiedziała radośnie: „Ależ ja z przyjemnością porozmawiam z mamusią Doroty Terakowskiej! Zawsze marzyłam, by poznać także mamusię! A my, dwie starsze panie, jak sądzę po głosie, wspaniale się porozumiemy...". I porozmawiała. Rozmowa trwała około trzech kwadransów, od siódmej trzydzieści do ósmej piętnaście. Pani starannie wypytywała o moje dzieciństwo, jak wyglądałam jako dziecko, w co lubiłam się bawić, czy byłam dzieckiem przyjemnym...? „Okropnym", odparłam, marząc, że w końcu zniechęcę tę panią, ale ona nadal pytała - czy mamusia jest ze mnie dumna, czy mamusia chciała, abym pisała, potem zaczęła opowiadać o swoim dzieciństwie, wypytywać o dzieciństwo mamy i tak dalej... Już wiedziałam, że gdybym nie udawała swojej matki, ta rozmowa trwałaby może trzy, cztery minuty, kilka zdawkowych, grzecznych zdań. A tu: ona - że lubi to, co moja córka pisze, a ja, że bardzo mi miło. Potem ona o pogodzie, o zdrowiu, a czy łamie panią na deszcz? A fronty atmosferyczne? A dietka? W pewnym wieku jest już ważna... W dodatku przez te trzy kwadranse musiałam konsekwentnie chrypieć, pokasływać i udawać starszą, niż jestem, aby moja perfidia nie wyszła na jaw. '*" Dom był zwariowany pod każdym względem: posiłki jadaliśmy w różnych porach i w różnych miejscach, każde z nas zajęte własnymi sprawami, wszędzie sierść psów i kotów... Kiedyś był nawet królik przyniesiony przez Małgosię, który stale przegryzał kabel od telefonu, oraz patyczaki, rozłażące się po całym pokoju. Wtedy myślałyśmy, że mamy szalony dom, i to szaleństwo nie zawsze nam odpowiadało. - Czasami tęskniłam za poukładanym domem, w którym wszyscy siedzą przy stole i jedzą kolację, a dokoła panuje porządek i stoją ładne meble - mówi Małgosia. - Gdy zamieszkałam osobno, ciągle sprzątałam. Dziś staram się jeść posiłki przy stole i mieć w domu ładne przedmioty, ale tak jak rodzice nie przywiązuję wagi do rodzaju mebli, nie uznaję luksusów, lubię wynajdywać meble na śmietnikach albo w dziwnych komisach. Rytuał dnia na Kapelance nie zmieniał się: po kawie małe zakupy, gazety w kiosku, potem czytanie gazet przy kolejnej kawie (czasami odkurzanie, ale tylko gdy było to już naprawdę konieczne), spacer z psami, wyjście do miasta (jeśli trzeba: po książki do księgarni, kosmetyki, na spotkanie z koleżanką), obiad zwykle ugotowany przez Maćka i popołudniowe pisanie w „pokoju komputerowym". Mama znikała w nim na wiele godzin. Pisała, grała w sieciowe scrabble, odpowiadała na setki e-maili, wchodziła na listy dyskusyjne. Komputer pochłaniał ją do tego stopnia, że nazywaliśmy ją w domu „Terdor", bo takiego miała піка w Internecie. Terdor - .. .była to miłość odwzajemniona, od pierwszego wejrzenia. Komputer umie to odpłacić - powiedziała kiedyś. Я Zaczęłam pracować na komputerze w 1992 roku, w 1993 kupiłam pierwszego macintosha, a potem pierwszego peceta. Bardzo szybko weszłam do Internetu, a nawet na kilka lat uzależniłam się od gier komputerowych. Od jakichś dwóch lat powoli mi to mija, choć nadal traktuję komputer jako moje własne ważne środowisko - do pracy, do odpoczynku, rozrywki, a nawet zawierania przyjaźni. Moja domowa strona oddała mi ogromne usługi: poznałam moich czytelników, a to jest fascynujące uczucie. Dostaję setki e-maili i pracowicie odpowiadam na każdy z nich. Książki piszę wyłącznie na komputerze. * Do mnie i do Małgosi też pisała sporo e-maili. Dostawałam i ta-b kie listy: „Przyjdź zaraz pomóc mi powiesić wyprane zasłony!". Щ Doprowadzały mnie one do szewskiej pasji (nienawidzę wieszania 0 firanek), ale też sprawiały przyjemność. Słałam jej e-mailem moje artykuły do oceny. Ona posyłała mi swoje felietony. „Odpisz ko-^ niecznie, jak się to czyta!" - prosiła. Niestety, nie archiwizowałam jej listów. Pamiętam, jak kupiłam modem i godzinami miałam za-jęty telefon. Pisała: „Co ty wyprawiasz??? Nie dam ci kasy na rachunek". Wiedziała, że godzinami siedzę na czacie. Zapytana, czy rzeczywistość wirtualna może zmienić nasze ży-" cie, odpowiedziała: N "O * )j Może, ale nie powinna. Ważniejszy jest świat realny. Zycie wir- "O i tualne w dużej mierze jest fikcją, kreacją, często zafałszowaniem siebie. Uleganie mu może być niebezpieczne. Ja na szczęście traktuję komputer wyłącznie jako narzędzie, ale znam wielu lu-<£ dzi, dla których jest to coś żywego i organizującego im życie. Wprawdzie znam też kilka świetnych par małżeńskich, które poznały się w Internecie - ale to raczej przypadek niż zasada. Zdrowiej jest nie demonizować Internetu. " I przekonywała dalej: 55 Oczywiście że Internet może być zagrożeniem. Jest w nim ogromna ilość nie tylko śmieci, czyli treści głupich i prostackich, ale mnóstwo agresji, chamstwa, wulgaryzmów, pornografii, brutalności. Internet powstawał jako Idealna Kraina Rozumu i Globalnego Porozumienia - ale ludzie są tylko ludźmi, więc niezwykle szybko zaczął przypominać nas i nasz świat. I teraz jest to już kwestia wyboru, czego chcemy od Internetu, 274 każdy bowiem znajduje w nim to, czego szuka. Kto szuka śmieci - nie będzie mieć problemów. Kto szuka informacji - na pewno ją znajdzie. Z Internetem jest trochę tak jak z komputerem: ten, kto polubił komputer, dostrzeże, że to urządzenie rewanżuje mu się pewną przyjaźnią. Ten, kto się go boi albo go nie lubi - będzie mieć z nim problemy. Ale pisarz nieobecny w sieci nic nie traci. Duch czasu nie tkwi w Internecie. Czy wiersze Szymborskiej byłyby lepsze, gdyby tu zaglądała? Na pewno nie. Czy one oddają ducha czasu? Na pewno tak. Umówmy się, że Internet to tylko pożyteczne narzędzie, skracające dystans między człowiekiem a informacją i między człowiekiem a człowiekiem. Internet służy też do nietypowego oglądu świata. Prywatne strony bardzo wiele mówią o ludzkim gatunku. Dla pisarza to kopalnia wiedzy. Portale przynoszą codziennie mnóstwo wiadomości, jakich nie są w stanie dać telewizja, radio czy gazeta. Lubię też pozornie bez celu łazić po Internecie i odnajdywać w nim różne dziwne rzeczy. Choć zgadzam się z Lemem, co jakiś czas znajduję tam także rzeczy przerażające, wystawiające ludziom paskudne świadectwo. No, ale czy świat jest inny? Też bywa przerażający... " Gdy Maciek spytał, co woli: nową kuchnię (stara się rozpadała) czy nowy komputer, powiedziała: „Oczywiście że komputer!". Najpierw, zanim podłączyła sobie Internet, pokochała gry komputerowe: Myst, Quake, Marathon... Dzwoniłam do niej, a ona lakonicznie odpowiadała: „Mhm" albo „No tak", i już wiedziałam. - Grasz? -Tak, zadzwoń później. W latach dziewięćdziesiątych, gdy co roku w lecie jeździliśmy do domku na Mazurach (ja bywałam tam średnio dwa tygodnie w ciągu całych wakacji), pisała mi w listach: f * Z Marathonem najpierw ruszyłam dalej, a teraz ponownie в utknęłam i bez końca łażę po różnych korytarzach, prawie - wszystkich wrogów wytłukłam, ale nie wiem, jaką drogą iść na kolejny etap. '*** ш ж Była bardzo dumna, gdy przeszła całą grę, a najczęściej „przechodziła". i N 55 Ruszyłam z Mystem - konkretnie z samolotem. Pamiętasz, że tam, w tym dziwnym świecie, wszędzie były znaki i przyciski oraz dźwięki? Otóż wymyśliłam, że monitor tak naprawdę pokazuje kolejność znaków. A łażąc po tym świecie, usłyszałam, że w jednym miejscu wyje wiatr, w innym bulgoce woda, w trzecim tyka zegar itp. I te dźwięki trzeba było ustawić w kolejności podanej na monitorze. Wtedy „budka" się otworzyła! Z - pisała w kolejnym liście. Z Wyszłam ze statku Obcych w Marathonie i pruję dalej. Je- stem jakieś cztery poziomy wyżej! - pisała w innym. ™ Przez jakiś czas wiodła spory na liście dyskusyjnej dotyczącej literatury science fiction, ale jak powiedział mi Jacek Dukaj, którego mama poznała właśnie na tej liście i z którym wymieniała tysiące e-maili, wycofała się po awanturze o tytuł Dolores Clairbone Stephena Kinga. Upierała się przy formie „Delores Clairbone", co rozdrażniło niektóre osoby, i doszło do kłótni. Po tej aferze napisała post do osób z listy: > Data: 2001-03-03 05:04:03 PST. Szanowne koleżeństwo, w trakcie waszej wielodniowej dyskusji nad moją osobą postano-276 wiłam pożegnać się z grupą, gdyż mogę sobie wyobrazić, jakiego typu argumenty będą padać przy kolejnym starciu, jeśli zaprezentuję inne zdanie niż wy. Przekroczona bowiem została granica smaku, taktu, kultury, rozumu, proporcji między agresją a dyskusyjnym zacietrzewieniem itp. - a wtedy zawsze następuje eskalacja. Po pęknięciu tamy zaczyna się powódź. Odchodzę dopiero teraz, gdy ta „dyskusja" już tylko się tli; gdy ostatnie osoby kategorycznie stwierdzają, że wysoki poziom waszych dyskusji dramatycznie spadł od czasu mojego pojawienia się na liście. A robię to dopiero teraz, gdyż nie jest moim obyczajem ucieczka z „pola bitwy". Na pożegnanie chciałam tylko napisać, że mój prawie dwuletni pobyt wśród was nadal uważam za ciekawy i sympatyczny - dla mnie, oczywiście - i nawet ostatni epizod nie zakłócił tego mojego przekonania. On najwyżej utrwala moją wiedzę o ludziach. Pozdrawiam Dorota -4f Ale zanim pożegnała się z listą, ostro na niej dyskutowała, najczęściej o literaturze, ale nie tylko. Zamieszczam tu niektóre jej posty: W roku 2000 pytano mamę, co ją na listę przyciągnęło? Odpowiedziała: ► Łażę po inecie od 4 lat. Postanowiłam wejść na niusy - bo in-et bez niusów to jakby zupa bez soli. Zapisałam się odruchowo na pLrec.ksiazki - i przez tydzień pracowicie czytałam po 25 postów na dobę: „Hej, kto mi poleci jakąś dobrą książkę?". Przepisałam się na pLrec.psychologia. Właśnie cała grupa doradzała jakiejś zranionej mężatce, jak przeżyć zdradę męża. Ja mam fajną rodzinę i nie lubię udzielać porad ani ich przyjmować. Przepisałam się na pLrec.religia. Okropnie się żarli. Przepisałam się na sf - dyskutowali o jakichś 10 tematach naraz, interesowały mnie przynajmniej 4. Zaczęła się gwałtowna dyskusja o Indianach -s już z moim udziałem (konkretnie o odkryciu Ameryki - odkrycie czy holokaust Indian) - trwała ta dyskusja ze 3 miesiące. W cią-gu tych 3 miesięcy zaaklimatyzowałam się na grupie. Lubię Internet - a jest pełny, gdy nie tylko łazisz po stronach, ale gdy nawiązujesz też kontakt z ludźmi. IMO to fajne. Nie ma granic, nie ma barier, czy będzie to 19-letni Jarek H., czy iluś-tamletni Stan albo ja. Jedyne bariery to różnice poglądów, ale ja jestem zwolenniczką różnic poglądów, inaczej świat byłby nudny. No i lubię sobie pogadać - a lista daje jedyną i niepowtarzalną szansę: in real musisz do końca wysłuchać rozmówcy, nawet jak już cię śmiertelnie znudzi. Na Liście nie czytasz jego postu. * In real wypada odpowiedzieć na pytanie, nawet najgłupsze. Na liście nie musisz. In real nie powinieneś okazać, że masz dość -tu się po prostu wyłączasz. W dodatku siedzisz sobie w dresie, na luzie, w domu, a nie w knajpie, masz gości w domu - a zarazem у nie musisz koło nich latać i pytać, czy chcą kawę, czy herbatę, a w duchu myśleć: „A niech was cholera... idźcie już sobie!". Mam dość - to się wyłączam. To i tak nie jest wyczerpująca odpowiedź. To jakaś część, bo można o tym długo. Aha, jeszcze dowiaduję się, co i jak myśli tzw. młoda inteligencja, a to mnie akurat naprawdę ciekawi. No i jeszcze jedno - mnie w ogóle wiele rzeczy ciekawi, щ Pisała o zwierzętach, o swojej miłości do każdego żyjącego stworzenia. ► On Mon, 16 Oct 2000 23:13:41 +0200, Dorota Terakowska Na Mazurach miałam w domu dwa giganty pająki i nazwałam je Frodo i Bilbo. Jeden zginął tragiczną śmiercią z winy jednego z domowników i naprawdę stało się pewne nieszczęście. Dokładnie na-278 zajutrz. Pająki wyjmuję z wanny (czemu one tak lubią wannę?!!! kto wie?!) i wkładam pod wannę. W domu jest zakaz zabicia ćmy latem. Idąc po deszczu alejką na osiedlu - podnoszę z ziemi ślimaki i dżdżownice i daję je na trawnik. Ha... Jakaś mania... No, może... Idiotyzm? A niech będzie. Wariactwo? A cóż byśmy zrobili w życiu bez odrobiny szaleństwa?! щ Dyskutowała o wszystkim. Udzielała nawet porad kulinarnych: ► Nie, najlepiej, dla pewności, zestaw z kuchenki, wwal w to jajko, błyskawicznie rozmieszaj, ponownie na kuchenkę i mieszaj dalej. Dla jeszcze większej pewności rozbełtaj jajko w kubeczku i wrzuć rozbełtane. Szpinak bez jajka to jak szpinak bez czosnku. Muszą być oba składniki, plus pieprz. A najlepszy szpinak: liście, bez siekania, wrzuć na wrzątek na 1 minutę. Zrób odrobinę sosu z oliwy, czosnku, pieprzu, soli i polej. «4 Wspominała: ► Za moich szkolnych lat były nieduże możliwości szaleństw. Wagary, papierosy, jakieś imprezy z alkoholem, wyjazdy np. do Zakopanego, w porze, gdy klasa męczyła się z klasówką - i nauczyciel, na urlopie, właził na ciebie na Krupówkach. W sumie to nic w porównaniu z możliwościami - często ponurymi - dzisiejszej szkolnej dziatwy. Była moda na tzw. koński ogon - włosy spięte gumką. Spięłam. Nauczycielka: „Ty, Terakowska, zrób sobie jakąś porządną, normalną trwałą, a nie kontestuj mi tu szkoły...". Ubiór to była rzecz bardzo ważna. Za moich czasów należało nosić do szkoły tzw. fartuchy szkolne, na płaszczu mieć odznakę szkoły (przypinaliśmy je agrafkami, żeby zrzucić zaraz po wyjściu) i na głowie obowiązkowy beret, także z odznaką szkoły. W zimie należało ten beret włożyć na... chustkę, żeby ci uszy nie marzły. Paranoja... Numerki szkoły były po to, bo chodziły 279 tzw. szkolno-rodzicielskie trójki po mieście i wyłapywały niesfor- JE в nych, źle zachowujących się uczniów. Może jednak - patrząc na - to, co dzieje się dziś - był w tym jakiś dziwny sens?! «4 51, Czy mama była uzależniona od Internetu? Nawet w czasie ^ przygotowań do świąt napisała post (2000): ► Ja nie uciekam, tkwię w kuchni, na odpoczynek lecę do Piwni-су na opłatek, a teraz biorę sobie choinkę nr 2 i ubieram ją w aniołki i bombki. Życzenia świąteczne dla wszystkich, będę wpadać pomiędzy " trzema rodzajami karpia a sernikiem, щ "O * Dyskutowała o wychowywaniu dzieci: ► Jest ogromna różnica między odchowaniem a wychowaniem. I to prawda, że większość rodziców „odchowuje" dzieci, a nie wychowuje. Dba o ich potrzeby, o edukację - a nie wpaja im pew- £ nych systemów wartości, systemów myślenia itp. Dorota -Щ Wspominała smaki dzieciństwa: ► Tak. Pamiętam doskonale. Ser miał jaskrawopomarańczową barwę i dziwny smak. A masło było wprawdzie mocno słone, ale wcale niezłe. Tyle że nie pasowało do dżemu, miodu i do pieczenia ciast. Wychodziło wtedy coś szalenie dziwnego smakowo. Dorota (też przeciwtopiona) «4 Szukała w Internecie kodów do gier - mówiła do mnie z satysfakcją: - Zobacz, znalazłam kody! Teraz będę nieśmiertelna i nikt mnie w grze nie zabije, żaden potwór. Wszystko robiła w komputerze: listę zakupów na święta, listę rze-280 czy potrzebnych na kolejny wyjazd, na spotkanie z czytelnikami. „Dom niezobowiązujący" Tak określił Kapelankę Wojtek, syn Maćka, który zamieszkał z ojcem i Dorotą, gdy przyjechał do Krakowa na studia. W jednym z wywiadów powiedział, że Dorota i Maciek stworzyli dziwny dom, w którym wszystko było poprzewracane. Po prostu dom niezobowiązujący. Mama nie nauczyła nas sprzątać ani gotować. Ubrania prała wprawdzie w pralce, ale prasowała tylko wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne. Nauczyła nas za to miłości do literatury. Czytanie w naszym domu było czymś tak naturalnym jak jedzenie czy spanie. Podsuwała Bułhakowa, Dostojewskiego, Marąueza... Lubiła też czytać loyminały. Prosiła: - Skocz mi do Empiku, bo wyszedł nowy Le Carrć i Grisham, i może jakąś nową Agatę Christie wypatrzysz? Mnie i Małgosi właściwie niczego nie brakowało: rodzice byli wiecznie zajęci, ale zawsze chętni do rozmowy i pomocy (zarówno finansowej, jak i duchowej). Choć do mamy trzeba było mieć cierpliwość. Bywało i tak: - Mamo, chcę z tobą pogadać. A ona: - Za chwilę. Nie widzisz, że gram w scrabbłe?? No to siadałam w jej fotelu, a ona kończyła grać, wyrzucała mnie z fotela, siadała i zaczynała ze mną rozmawiać. Gotował raczej Maciek, bo mama, pochłonięta Internetem i pisaniem, najczęściej wszystko przypalała. Pamiętam, jak kiedyś szłam do niej, jak zwykle, około pierwszej czy drugiej po południu. Już na parterze poczułam spaleniznę. Wiedziałam - mama siedziała przy komputerze. Pytam ją: - Nic nie czujesz?! Ona: - Nic, a co? -W garnku, w kuchni, przypala się mięso. Zerwała się z fotela: - Rany boskie! Co ja teraz zrobię? To była cielęcina dla Maćka! Miała talent do gotowania (zapewne po swojej matce), ale kuchnia nie była jej pasją. Kiedyś kupiłam jej tak zwane termoloki. - Zamiast układać włosy na szczotce, będziesz miała łatwiej. Założysz je na włosy i już. Ucieszyła się. Przychodzę za parę dni, uderza mnie smród nieziemski. Mama oczywiście siedzi pochłonięta przy komputerze, a w kuchni...? Jakiś koszmarny spalony plastik przyczepiony do dna garnka. Zajęta pisaniem, nic nie zauważyła. Mama potrafiła przez tydzień jeść wyłącznie podsmażone brokuły z pomidorami i mozzarellą. Maciek smażył sobie schabowe, gotował ziemniaki i zupę. Mama dbała o linię. Gdy któraś z nas -ja lub Małgośka - przytyła, krzyczała: - Macie tyłki jak szafy! Natychmiast się odchudzać! Mimo wiecznego bałaganu był to jednak DOM. Gdy musiała, odkurzała, myła podłogę. Nie lubiła tych zajęć, uważała je za stratę czasu. Na swojej stronie internetowej napisała: fi Mam męża. Jestem z niego zadowolona. On ze mnie też. Mimo że jak widzę w telewizji reklamę „O radości pieczenia z «Kasią»", to dostaję dreszczy i zastanawiam się, co za idiota to wymyślił. Nie znoszę piec, gotować, sprzątać. Wolę się ułożyć na moim wysypisku śmieci z książką w ręku i poczytać. Dlatego nic nie mogę powiedzieć, gdy widzę, jak córka zamiata śmieci pod szafę, bo pamiętam, że ja też tak robiłam. 77 Kiedyś zadzwoniła Małgosia z pytaniem (była akurat na wakacjach na Mazurach): - Mamo, jak się robi lane ciasto? Mama z Małgosią w Gutach, 1999 Mama ze mną w Krakowie, wrzesień 1996 m Ciocia Teresa Terakowska, Kraków 2000 Mama i ciocia Hania oraz Mrówa i Kula, święta Bożego Narodzenia, Kraków 1998 i h W: i Mama w Gutach, —— A mama na to: - Zwariowałaś? Po co będziesz to robiła? Ale przepis dała. Notabene, lane ciasto robiła genialnie. (Też robię według jej przepisu: takie duże, grube, miękkie kluski). Czasami wpadałam do niej około trzynastej i robiłam zakupy. Pisała na kartce: „Marchewka?", a w nawiasie: „Pół kilo". Śmiałam się: - Mamo, po co napisałaś to „pół kilo"? A ona: - Bo jak cię znam, to kupiłabyś połowę jednej marchewki. Na kartce zawsze było też: „Koniecznie placki z serem dla Maćka!!!!". Mówiła: - On nie może być taki chudy, utuczymy go. Zresztą uwielbia te placki. Uwielbiał je też Mrówa, nasz pies, więc placki dzielone były między tatę i psa. Mama obcinała też tacie włosy, bo nie było siły, żeby poszedł do fryzjera, nosiłby zapewne długie do ramion. Nie przywiązywał wagi do wyglądu, więc mama pilnowała, żeby nie wychodził do miasta dziwnie ubrany. Pamiętam, jak pewnego dnia kupiła mu szare kalesony. Jak zwykle zajęła się komputerem, a tata w kalesonach był w kuchni. Po jakimś czasie, gdy mama wyszła z pokoju, taty nie było. Wrócił po południu i okazało się, że poszedł na kawę ze znajomym ubrany w kurtkę i w... kalesony. Na wyrzuty mamy odpowiedział zdziwiony: - Jak to? Przecież to normalne spodnie. Nieraz zatrzymywała go w drzwiach, bo mimo że było lato, wychodził w zimowej czapce. Inna rzecz, że bał się zawiania, bo cierpiał na zapalenie nerwu trójdzielnego. Gdy kupowała mu buty, mówiła do mnie: - Pamiętaj, Kaśka, jakby co, to te buty kosztowały dwieście złotych, nie pięćset. я 298 Во tata się irytował, że niepotrzebnie wydaje pieniądze na niego, ale z drugiej strony widać było, że się cieszył. Za to zawsze namawiał mamę: - Idź i kup sobie coś naprawdę ekskluzywnego. Wolał sprawiać prezenty innym niż sobie. Do pieniędzy nie przywiązywaliśmy w domu wielkiej wagi: to znaczy były ważne, ale nikt nie oszczędzał. Małgosia przyznała w jednym z wywiadów: - Rodzice nigdy nie przywiązywali wagi do tak zwanej małej stabilizacji. Nigdy nie oszczędzali i nigdy w nic nie inwestowali. Jeśli pieniądze były, to się je wydawało na książki, płyty, dobre jedzenie czy ciuchy. Kiedy ich nie było, zaciskało się pasa. Oczywiście taki model wychowania ma też złe strony. Jestem bardzo rozrzutna, nie umiem gospodarować pieniędzmi i czasem popadam w tarapaty finansowe, ale to nie ma znaczenia, bo dla mnie forsa nie jest w życiu najważniejsza. Mama i Maciek kupili jednak dom w Gutach Rożyńskich i tam od 1989 roku spędzaliśmy każde wakacje, i działkę w Lusinie pod Krakowem, na której chcieli postawić dom, ale w końcu zrezygnowali. Mama nie miała ochoty na przeprowadzkę. Mówiła, że nie ma do tego sił ani zdrowia. Niektórzy dziwili się, że żyją bez ślubu. Nie był im potrzebny, mimo że tata pochodził z bardzo religijnej rodziny i uważał się za katolika. Mówili: „Wzięlibyśmy ten ślub, ale nie wiemy, gdzie są nasze akty rozwodowe, no i te urzędy", narzekali. Pobrali się po trzydziestu sześciu latach wspólnego życia, by uporządkować sprawy majątkowe. Świadkami były ich dzieci - Małgosia iWojtek. Potem po prostu poszliśmy na obiad. Rodzice cieszyli się jak młoda para. Ale już po kilku dniach zdjęli obrączki - nie mogli się do nich przyzwyczaić. Obrączki tata Maciek kupił w latach siedemdziesiątych w Turcji. Pamiętam ten wyjazd, a zwłaszcza powrót: przywiózł nam kożuchy; Małgosia miała taki zszywany z kawałków, długi do ziemi, ja z frędzlami, a mama ogromny kożuch, który uwielbiała. Oczywiście sobie nic nie kupił. Mama bardzo kochała Maćka, choć, jak to ona, nie okazywała swych uczuć. Po śmierci mamy Maciek zadzwonił do jej siostry, Hani. Rozmawiali przez telefon pół nocy. Maciek robił sobie wyrzuty, że mógł być lepszym mężem, i pytał: - Czy ona mnie chociaż lubiła? Na co ciocia powiedziała: - Maciek, ona cię bardzo kochała. Nie wyraziła tego wprost. Ale gdy odszedł ode mnie mąż, i żaliłam się jej, ona słuchała, słuchała i powiedziała: „Wiesz co, jakby Maciek odszedł, to ja nie wiem, co by się stało, ja sobie nie wyobrażam życia bez Maćka". - Dorota i Maciek? Nieraz między nimi iskrzyło, bo z Maćkiem rozmawiało się na ogół trudniej niż z Dorotą, był bardziej apodyktyczny, jeszcze bardziej niż ona bronił swoich racji, ale też był bardzo uczuciowy. Wspierali się jednak zarówno w momentach trudnych i ważnych, jak i w codziennym życiu - mówi Bogdan Rogatko. Natomiast Zbigniew Regucki wspomina: - Bardzo fajna para. Przychodzili do mnie, ona pełna życia, temperamentu, pijała winko, a Maciek mówił:, Ja jestem abstynentem, ja będę ci mył naczynia w kuchni". Po godzinie przychodzę do kuchni, a Maciek bardzo wesoły. Bo do kuchni wpadł kolega i mineralna zamieniła się w czystą wódkę. „To woda mineralna", mówił. A Dorota, wściekła, wszczynała śledztwo, kto nalał Maćkowi wódki. Na pozór byli krańcowo różni i wydawało się, że to ona dominuje, że rządzi całym domem, a Maciek tylko robi kawę i gotuje. A tak naprawdę, kiedy kilka lat temu powiedziałem: „Dorota, to ty trzymasz cały dom", oburzyła się: „Co ty opowiadasz!!!". Była bardziej zorganizowana, ale uzupełniali się i to ona słuchała 299 Maćka. Miała temperament, była szybka. Maciek odwrotnie - po- л в wolny, spokojny, człowiek umiaru, ale niekiedy trochę choleryk. - - Ich dom był otwarty - wspomina Bogdan Rogatko. - Po pro- в stu naciskało się klamkę i wchodziło. Dorota siedziała zwykle w du- żym pokoju, a Maciek w kuchni przy herbatce lub kawce, i non ^ stop „leciało" radio: w latach osiemdziesiątych Wolna Europa lub Głos Ameryki. Dorota oglądała telewizję i robiła swetry. Przychodzi- * lem do nich wieczorami, ale w stanie wojennym rozmowy nie prze-ciągały się, ze względu na godzinę policyjną. Dorota była skryta, ale jak się zdenerwowała, mówiła wprost, co myśli. Rzadko o sobie. O jej stosunku do świata więcej można dowiedzieć się z jej książek. * Mam niezwykle tolerancyjną rodzinę, w której każdy uprawia ja-kiś zawód twórczy. Nikt z rodziny nie pojmuje tradycyjnie domu, każdy rozumie, że drugi może nagle wszystko zaniedbać, bo coś pisze, kręci film, i trzeba dać mu święty spokój. Jesteśmy rodziną, a która nie tylko się kocha, ale i lubi, a także przyjaźni, co na ogół jest rzadkie. Jeśli się kłócimy, to nietypowo. Jak w każdym domu, awantury się zdarzają, ale nie kłócimy się o drobiazgi, spieramy się dziwnie. Na przykład nagle wybucha wrzask, bo Małgośka mówi, że Bóg jest osobowy, a ja krzyczę, że osobowy to jest pociąg, a przede wszystkim Boga może w ogóle nie być w tej formie, w jakiej wyobrażają Go sobie ludzie. Nasze awantury są wariackie. Życzyłabym wszystkim takich kłótni. One nie dzielą. * Może nie do końca tak było, ale trudno wymagać, by mama opowiadała w wywiadach, że kłóci się - a raczej walczy - z Maćkiem o to, by przestał palić dziennie trzy paczki popularnych, bo nie można wejść do kuchni bez maski gazowej. Lub o to, że zostawia ubrania gdzie popadnie, że po mieszkaniu walają się skarpetki (które psy 300 lubiły nosić w zębach). Oczywiście, sprzątała, wiedziała, że natury Maćka nie zmieni. Pamiętam, jak kiedyś przyszłam na Kapelan-kę, a tam w dużym pokoju, na samym środku, stoi miska z brudną wodą: - A cóż to jest? - zapytałam zdziwiona. A mama, siedząc w fotelu, spokojnie odpowiedziała: -Tata tydzień temu umył nogi i tym razem uparłam się, że nie sprzątnę. Ale to były drobiazgi, o których szybko się zapominało. Oboje znajdowali w sobie to, czego potrzebowali: miłość i oparcie. Rozrzucone skarpetki niczego nie zmieniały. Zarówno ja, jak i moja siostra wierzymy w taką miłość. Mama kiedyś powiedziała: - Takie związki zdarzają się może jeden na sto. W większości przypadków ludzie żyją ze sobą, ale nawet się nie lubią, a miłość bez przyjaźni nie ma sensu. Basen w tapczanie Rodzice wychowywali nas nietypowo - nie było szczególnych nakazów czy zakazów, ale obowiązywały pewne nienaruszalne zasady: rób, co chcesz, ale staraj się nie krzywdzić siebie i innych. Mogłyśmy nie iść do szkoły, ale kłamstwo było traktowane jak zdrada. Woleli, żebyśmy powiedziały, że nam się nie chce, niż udawały chorobę. W rezultacie Małgosia zgłosiła - nauczycielki można było okłamywać - ze sto wizyt u dentysty, a mnie notorycznie bolał brzuch, zwłaszcza w godzinach porannych. Nie mówili nam, że mamy mieć same piątki. Nie zależało im, abyśmy były prymu-skami. I nie byłyśmy, wręcz przeciwnie. Chcieli tylko, żebyśmy miały w życiu pasję i zawód, który będziemy lubiły. •i f Wedziałam, że Kaśka i Małgośka mają własne pasje. I to było ważniejsze od dobrych stopni. To wszystkowiedzący prymus był dla mnie podejrzany. *' W dzieciństwie obie miałyśmy rozmaite nianie, ale nie prze-s szkadzało nam to. Mnie wychowywała babcia, Małgosię wycho- — wywali rodzice. a, - Byłam ich wspólnym dzieckiem, które urodziło się późno, gdy " mieli blisko czterdzieści lat. Dali mi wszystko to, czego nie potra- fili dać wcześniej Kasi, gdy byli młodzi, szaleni, zajęci pracą... wiele ciepła i miłości. Byłam ukochaną córeczką tatusia, lgnęłam do niego, i mama to lubiła - opowiada Małgosia. - Nigdy w dzieciństwie nie miałam poczucia krzywdy, wiedziałam, że rodzice robią coś ważnego i że mimo wszystko poświęcają mi całą uwagę. Za-" wsze czytali mi przed snem: mama głównie Tolkiena, tata wymy- ■o ślał i opowiadał różne historie. To oni rozbudzili moją wyobraźnię. * Pokazali, że ważna jest fantazja i że istnieje magiczna strona rze- •o czywistości. Mamie zawdzięczam wrażliwość i prawo do własnej odrębności. Chciałabym być kiedyś matką podobną do niej, bo Z w życiu nie chodzi tylko o byt dzieci. Chodzi o zaufanie, akcepta- < O o «I fe (Л- 1 К N Ш n Я n O Ф n " O s N СГ SP «< i sobie po с» oo ---j Ю OJ Ю Ul Ul OJ Є h> UJ rv> po ro m w o OJ oo -^j oj un ел Ю •^1 J>. OJ PO ГО ГО 1-і 1-і ~~l «з j>. i-i ui po ---------- I 1 E \i OJ OJ PO PO ю oo o N a 1 S' Sb o fi) 1 Mrówa - Szach - p 1 Basen w t „Dom niezo Terdor i Dwa mieś Trzynastk ft S- co ШГ. apcz i » Ol S' !Л o IS, СУ o i "8 obr ■o o І ani F o ><• #* n> N y- ńca cjo 5 S' 1 -1 Г) (Л- ista ><_ wiaty Цій! L o o fas ф _ -» л "в ті З ф o a L Ш 1 V І 2 OJOJOJOJOJOJPOPOPOPOPO N N РОі-і1-іООООО-~4СУіСУіСУіиі^ UlUlPOlO~-4l-i|-iOJlOOJl-iOJUl PO PO PO PO PO 1-і 1-і OJ OJ PO 1-і O Ю Ю Ul 1-і ЦІ Ю Ul Ю OJ © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005 Wydanie pierwsze Redaktja Anita Kasperek, Roman Włodek Adiustacja i korekta Barbara Górska, Henryka Salawa, Barbara Wojtanowicz Indeks osób Wojciech Adamski Opracowanie graficzne Marek Wajda Zdjęcia na okładce str. 1: Dorota Terakowska - fot. Wiesław Dymny str. 4: autorka z Dorotą Terakowska - fot. Bogdan Krężel Autorzy fotografii zamieszczonych w książce Wiesław Dymny - s. 103-105, 107 (I); Michał Englert - s. 283, 327; Bogdan Krężel - s. 244-245, 285 (U), 287, 307; Bogumił Opioła - s. 98-101, 144, 145 (П); Wojciech Plewiński - s. 150; Witold Rozmysłowicz - s. 193; Jadwiga Rubiś - s. 199; Małgorzata Szumowska - s. 285 (I); Jacek Wcisło - s. 213, 216, 225; Jan Zych - s. 231. Pozostałe zdjęcia pochodzą z archiwów Hanny Dominik i Katarzyny T. Nowak. Za możliwość ich publikacji autorka i wydawnictwo dziękują wszystkim osobom, do których nie udało się dotrzeć. Redaktor techniczny Bożena Korbut Printed in Poland Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: księgarnia® www.wydawnictwoliterackie.pl fax: (+48-12) 430 00 96 tri.: (+48-12) 619 27 70 Skład: Studio Verbis; łamanie: Marek Wajda Druk i oprawa: Drukarnia Deka ISBN 83-08-03781-Х