15029
Szczegóły |
Tytuł |
15029 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15029 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15029 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15029 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stefan Wiechecki
Koszerny Kozak
Alicja Wiechecka
Projekt okładki i karty tytułowej Małgorzata Krasucka
Posłowie i redakcja Robert Stiller
Copyright © by Alicja Wiechecka Warsaw 1990
Copyright © for the selection
and afterword by Robert Stiller
Warsaw 1990
WEMA — 480/89/K — 409/89
тш
Trup przed sądem
Znany kupiec muranowski pan Dawid Rozensztok czuł się coś niedobrze. Czuł jak gdyby zimny powiew śmierci, jednak znajomy lekarz oświadczył mu:
— Pan masz końskie zdrowie, panie Er! więcej takich pacjentów, a zmuszony będę zwinąć gabinet i otworzyć kolekturę.
— Pan Rozensztok, nie dowierzając, udał się do słynnego fakira-jasnowidza Ben-A-Bisa. Znawca tajemnic pozagrobowych spojrzał bystro na handlowca i oświadczył:
— Uj cóś niedobrze jest z pana, panie Rozensztok. Pan będziesz taki hojzyk jeszcze trzy miesiące, może cztery, a potem już widzę pana leżyć w charakterze zimny trup na najdroższem miejscu w głównej alejki cmentarza przy ulicy Gęsiej.
Pan Rozensztok zdrętwiał: istotnie posiadał miejsce w głównej alei. Opanował się jednak i rzekł:
— Się mówi trudno, ale chociaż tego cholerę Rabinowicza nie zapłacę jednego złamanego protesta. I patent tyż nie potrzebuję wykupować?
— Zrozumie się, po co trupa patent?
— Masz pan rację. Co się należy za powróżyć?
— Pięć złotych mnie samemu kosztuje.
— Kogo pan idziesz bujać, kogo, Rozensztoka? Gadanie panu kosztuje. I tak pan siedzisz u braci Studnia w cukierni, darmo pan tam gadasz z Grinsztajnem, co dzień pana widzę, jeszcze za czarnej kawy musisz pan zapłacić. Złotówka będzie dosyć.
— Powiem pana tylko tyle: to dla nieboszczyka wypada? Zabierzesz pan tych pieniędzy z sobą do trumny?
— Co znaczy nie wypada? A pogrzeb to mnie nie będzie kosztował?
— Zresztą nie pójdę się targować ze zwłokami! wszak egipcjański fakirzec jestem, nie? Dawa pan jeszcze złotówkie i do wydzenia się z panem na tamtejszym świecie.
— Cześć!
Nikt nie może wyobrazić sobie satysfakcji i zimnej krwi, z jaką od tego dnia przyjmował pan Rozensztok wizyty komorników i sekwestratorów.
Z humorem przyjął również kupiec protokół kontrolera skarbowego, naznaczający karę 2000 złotych za nieposiadanie patentu.
— Uś, można się ześmiać ze śmiechu, pan myślisz, że ja to zapłacę?
— Tak mi się zdaje.
— Grosza pan nie zobaczysz. Żywy trup pana to mówi. Adje się z panem w sądzie ostatecznym.
Skoro jednak zapowiedziane cztery miesiące przeszły i pan Rozensztok żył ciągle, a nawet cieszył się coraz lepszym zdrowiem, komornicy zaś powyznaczali licytacje, urząd skarbowy zajechał pod sklep po ruchomości, niedoszły nieboszczyk zaniepokoił się nie na żarty. Toteż spotkawszy kiedyś fakira na placu Broni zapytał wprost:
— Panie Ef, co jest z moim pogrzebem?
J
— Ja wiem? widocznie prolongowany.
— To ja cię, szmondak, zrobię protest!
Tu Pan Rozensztok obliczył szybko w pamięci wszystkie straty poniesione przez fałszywą wróżbę i dał fakirowi taki wycisk, że na dworcu Gdańskim było słychać.
Nadbiegły stamtąd policjant sporządził protokół i żywy trup stanął przed sądem grodzkim, który skazał go na 3 dni bezwzględnego aresztu.
Niemoralny melonik
Pan Moniek Złocisty jest kawalerem w starszym wieku. Ma przeto szereg zalet, na których czele kroczy pedantyczna czystość.
Nie było na przykład wypadku, żeby pan Moniek rzucił główkę od śledzia na podłogę w swoim pokoju, jak to się innym kawalerom zdarza. Przeciwnie! on zawsze tego rodzaju odpadki zawija w starą gazetę i wyrzuca przez okno, wprost na ulicę.
Jest rzeczą oczywistą, że kto dba o wygląd i zapach swego pokoju, nie mniej uwagi pod tym względem poświęca również i swojej doczesnej powłoce.
Przestrzeganie czystości i kultywowanie fotogenicznej urody pociąga za sobą konieczność częstych kąpieli. Na tym właśnie tle między panem Złocistym, odnajmu-jącym pokój od państwa Mojżeszostwa Rozenkranc (Pawia 51), a jego gospodarzami dochodzi do ciągłych scysji.
W kontrakcie najmu pan Złocisty zastrzegł sobie wprawdzie prawo korzystania z gazowych instalacji kąpielowych, znajdujących się w mieszkaniu, ale państwo Rozenkranc przypuszczali, że będzie to robił normalnie przed większymi świętami i w razie, broń Boże, powołania na superrewizję wojskową. Ale żeby co tydzień dorosły mężczyzna, czy trzeba, czy nie trzeba, chlapał się w wodzie, tego nikt nie mógł przewidzieć.
Toteż gospodarze postanowili przed najbliższą kąpielą pana Mońka zamknąć mu dopływ gazu.
To co on robi? Jest kolacja. Rozenkrancowie w towarzystwie dwu dorastających córek siedzą przy stole, a tu drzwi się otwierają i wchodzi, można powiedzieć, nagus: pan Złocisty zupełnie rozebrany, osłaniając się tylko melonikiem.
— Co znaczy mam zamkniętego gazu?
— Przede wszystkiem jak pan przychodzisz, jak? Wstydź się pan cóś!
— Ja nie chcę, ja nie mam czasu. Się muszę natychmiast wykąpać.
— Po raz ostatni we wymieniu całej rodziny przeklinam pana, panie Moniek, ubierz się pan trochę, w przeciwnym razie zmuszony będę zdjąć własnych spodni i z siłą wciągnąć ich panu.
— A ja zwracam pańskiej uwagi, że to, co jest teraz, jest po prostu jeszcze nic. I uprzedzam się z panem, że jeżeli w ciągu jednej minuty nie puścisz pan gazu, to ja odsłaniam kapelusza i pokazuję takie anatomie ludzkiego ciała, że pan będziesz żałował.
— Złocisty, nie bądźcie świnia!
— Rozliczam się do trzech. Raz... dwa...
Tu pan Moniek z wdziękiem uchylił melonika.
6
— Dosyć! Poddaję się! Chodź pan, panie Moniek. Kąp się pan, niech cię cholera zdechnie, grandus jeden. Ale za tego kapelusza w więzieniu pan u mnie zgnijesz!
I pan Rozenkranc odkręcił gaz, po czym pobiegł do komisariatu. Sporządzono protokół i pozwano pana Złocistego przed sąd grodzki o obrazę moralności.
— O tego mowy nie ma, bo przede wszystkiem córki pana Rozenkranca mają krótki wzrok, a poza tem to był kapelusz po moim tatuniu,'który miał największą głowę w Warszawie, a zatem nic nie było widać!
Mimo tego logicznego wywodu sąd skazał pana Złocistego na 2 tygodnie bezwzględnego aresztu.
Atak gazowy
Nie każdy ma szczęście do wiernej żony. Tak już jest na świecie, że komu się powodzi w handlu, u tego z powodzeniem w miłości bywa rozmaicie.
Do tego smutnego przeświadczenia doszedł również już w pierwszym roku małżeństwa pan Izrael Bukiet, kupiec z ulicy Muranowskiej.
Krótko mówiąc, co do wierności żony pozbył się wszelkich złudzeń od czasu, gdy pewnego wieczoru wróciła z kina bez bluzki.
Wykrył potem, że bluzka ta znajduje się w zbiorach znanego donżuana, pana Mietka Zalcwassera.
Od tej pory zdawało się, że pogodził się z losem. Dochodziły go słuchy, iż podczas częstych wyjazdów jakiś uwodziciel bywa u jego żony.
Pewnego dnia pan Izrael wrócił z Gdyni na dwa dni przed zapowiedzianym terminem. Pani Sala była już w łóżku, cała w koronkach i rumieńcach.
— Izuś, wracałeś? Jak to słodko, że przyjeżdżałeś już do swojej małej żoneczki!
— Salunia, co się stało, co? Może ty chora jesteś? — zapytał zdziwiony niezwykłym u chłodnej zazwyczaj małżonki przyjęciem.
— Cóś nie wiem... Ale tak się stęskniłam za tobą... Desdemoniec ty mój!
— Uj, niedobrze! — pomyślał mąż. I nagle zrozumiał wszystko.
— Saluchna, o wiele mnie ucho nie myli, domyślam się być tutaj tego Zalcwassera. Ale z powodu się mnie chce spać, nie mam czasu go szukać. Ty mnie powiedz, gdzie się on schował, to pójdę tylko zbić go w pysk i wyrzucić z mieszkania, więcej nic, słowo honoru cię daję!
— Izuś, kawałkarz jeden, figielman najdroższy, tu nie ma nikogo!
— Się zobaczy! — odrzekł zazdrosny mąż i stanąwszy na środku pokoju zawołał głośno:
— Zalcwasser, ja was proszę, wychodźcie! Wiem, że się tutaj znajdujecie, ale się mnie nie chce szukać w pięciu pokojach z kuchnią!
Cisza.
— Zalcwasser, po raz przedostatni pana mówię, wyjdź pan. Nic pana nie zrobię. Dostaniesz pan dwa razy w mordę i koniec. A jak się, broń Boże, zdenerwuję, z poszukiwaniem, mogę pana zabić na śmierć też.
Cisza.
7
— Panie Zet. Pan rozumiesz, ja przyjechałem z podróży, zmęczony jestem, chcę się troszkę przespać. Jutro mam licytację u tego starego plajciarza Zyskinda. Czy ja mogę spać, jak ja wiem, że pan tu siedzisz, a nie wiem gdzie? Może pan w nocy pójdziesz wyskoczyć z szafy, albo nie daj Boże spod łóżka? 1 co wtedy będzie! Szanuj pan zdrowie bliźniaka i nie rób go nieprzyjemności.
Pan by mogłeś spać, psia krew, z kochankiem pod materacem, cholera ciężka?! Jak powiem raz dwa trzy, wychodź pan, bo pójdę pana zatruć z gazem z maszynki.
Sala, ubieraj się, idziemy spać do hotelu, a jego się zamknie w mieszkaniu.
Raz, dwa... dwa i pół... i trzy, już odkręcam kranika... Słyszysz pan! Już pan nie żyjesz...
Nagle drzwi bieliźniarki się otworzyły i wyszedł pan Pinkus Rabinowicz w masce gazowej, oświadczając, że gazu się nie boi, gdyż znalazł w bieliźniarce maskę, a tylko chodzi mu o wyjaśnienie przykrego nieporozumienia: nie chce być brany za Zalcwassera, którego nienawidzi.
Zazdrosny mąż oświadczył, że nie robi mu żadnej różnicy, kto siedzi w szafie i nadwyrężył panu Pinkusowi nogę.
Będzie to ciekawy proces przed sądem grodzkim na ulicy Przechodniej.
Koszerny Kozak
Koszerne zakłady gastronomiczne rzadko bywają widownią tak zwanych szaleństw. Goście piją przeważnie niewiele, za to dużo i głośno mówią oraz jedzą.
Nic tedy dziwnego, że niesłychaną sensację w znanej wśród smakoszów restauracji przy ulicy Zamenhoffa wywołał nieduży brunet w rogowych okularach, wypijając pięć kieliszków wódki do jednej gęsiej wątróbki.
Ale to był dopiero początek; w chwilę później tajemniczy gość przesiadł się do największego stolika na środku sali i skinął na kelnerów.
— Już pan podawa pipek z farfelkami — tudzież boczek z perliczki — oraz niezależnie golonkie od indyka z grochem piure! Się rozumie samo przez siebie — mnóstwo alkoholu czyli wódki, psia krew, wyborowej, cholera ciężka!
Się bawię, się pragnę szaleć. Już pan skaka do kuchni tam i z powrotem, bo w tę chwilę pójdę rozbić lustro za 120 złotych z butelką szampana w małe drobnostki, że o skleić nie będzie mowy!
Michał Fiedorowicz Szelechow się nazywam. Ja jestem sztabs praporszczyk lejb gwardii najcięższej artylerii. Największy ruski książę i petersburski kozak! Pan wisz, co ja mogę zrobić? Przestrzelić z rewolwerem bufet, tudzież bufetowej, to jest dla mnie możno powiedzieć drobna szczegóła, takie cóś nic.
Gospodarz lokalu, pan Dawid Zimorodek, słuchał z przerażeniem wynurzeń niezwykłego gościa, ale widząc, że ten nie wprowadza swych pogróżek w czyn, postanowił obrócić wszystko w żart.
— Wasza książęca jegomość tylko chce mi tak przestraszyć, żeby wszystko było korekt punktualno podane i rachunek niedrogi. Figielman kochany, zabawidamek szanowny, koszerny kozak!
Tu właściciel restauracji tak się rozbawił, że dał gościowi lekką sójkę w bok.
8
Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego!
— Kogo pan poszłeś piknąć w klatkie piersiową?! Samego najpierwszego pogromszczyka! Z kim się pan odważasz żarcikować? ja cię pokażę, gdzie trawa rośnie!
Tu książę Szelechow dobył rewolweru i począł zeń łupić raz koło razu. Co było dalej, nie da się opisać. Dość powiedzieć, że lokal nagle opustoszał, a już w chwilę później został otoczony przez posterunkowego policji.
Książę Szelechow po wylegitymowaniu okazał się panem Mońkiem Zalcem, statystą scen żydowskich.
Tego wieczoru rzeczywiście wykonywał niemą rolę księcia Szelechowa w krwawym dramacie z dziejów carskiej Rosji pod tytułem „Der ruskij maładiec". Tak się nią przejął, że zabrawszy z rekwizytorni pistolet ze ślepymi nabojami wystrzelał cały magazyn, narażając dyrekcję na stratę 2 złotych 50 groszy.
Rzecz oczywista, stracił posadę, a w dodatku za awantury skazany został przez sąd starościński na 3 dni aresztu.
Zemsta górala
Karnawałowa noc w sali tańca Blajmana przy ulicy Franciszkańskiej pieniła się humorem i napojami gazowymi. Fruwały serpentyny, szalała poczta francuska, doręczająca setki listów na godzinę.
Młodzież hasała ochoczo, starsi panowie spokojnie ogryzali szprotki w bufecie. Wszędzie uwijali się kozacy, oberpolicmajstrzy i kontuszowa szlachta. Ale prawdziwym królem zabawy był młody góral tatrzański pan Beniek Berlinerszpic.
Tańczył zbójnickiego, wywijał ciupagą i uwodził pannę Ritę Cwajfuszerównę, posażną jedynaczkę króla branży galanteryjnej, choć każda poczta dostarczała mu moc liścików od innych piękności, reprezentujących nie mniej poważne firmy handlowe.
W powodzi różowych i niebieskich sekretników wyróżnił się swą formą i treścią jeden, który opiewał co następuje:
„Szanowny Panie Be!
Za górala zakopiańskiego być — to pan jesteś, z ciuciupagą machać — to pan możesz, do hop! hop! wołać to pan jesteś pierwszy maładiec, ale do wykupić weksel na 50 zł z pierwszym żyrem Przepiórki i drugim żyrem Dziewczepolskiego to cię nie ma, zimny łobuz jeden!
Skoro o wiele za 15 minut ja nie zobaczę te pieniądze, stary Cwajfuszer stoi tu koło mnie w bufecie i zje wątróbkie, to ja już nie mogę go to wszystko opowiedzieć, nie?
Z poważaniem Nr 53."
Młody góral przeczytał list, zmarszczył brew i wydobywszy z kieszeni guńki blok handlowy oraz kopiowy ołówek, nakreślił szybko:
„Szanowny Panie Nr 53! Nie szkodzi, że pana nie znam, ale z powodu obrażałeś pan możno powiedzieć dzikiego juhasa, nie zazdraszczam się z pańskim pyskiem.
Z góralskiem poważaniem
Jontek Trzaska-Berlinerszpic."
9
Młody gazda zakleił sekretnik, wrzucił go do pudełka od kapeluszy zastępującego skrzynkę pocztową i puścił się w pląs.
Kiedy przebiegał w tańcu obok bufetu, rzucił okiem na przyszłego swego teścia, który kończył właśnie wątróbkę. Obok stał jakiś łysy o nieprzyjemnym wyrazie twarzy pan i coś mu opowiadał. Pan miał w klapie Nr 53.
Zagrała zbójnicka krew w Trzasce-Berlinerszpicu. Przeprosił na chwilę tancerkę, podszedł do nieznajomego pana i rzekł groźnie:
— Szanowny panie En.
— Co znaczy En?
— Znaczy nieznajomy mi! czy otrzymałeś pan mojego lista?
— Owszem, jestem w posiadaniu takowego, ale ja prosiłem o walutę.
— A w mordę pan nie chcesz?
— Kto chce?
— A czy pan wisz, że ja jestem pierwszy taterman, co się dotyka wspinać i wypinać na Gąsienicową Halę, tudzież inne schroniska i pensjonaty zakopiańskie?
— Mnie to nie obchodzi, ja mam sklep w Hali Mirowskiej i proszę płacić zobowiązania, inaczej nie jesteś młody góral, tylko stara świnia!
Rzecz prosta, że na taki komplement nie pozostawało panu Berlinerszpicowi nic innego jak kropnąć pana En dwa razy ciupagą w łeb. Niesforny wierzyciel przewrócił się i wpadł w garnek z koszernymi parówkami na gorąco.
Zajście to oparło się o sąd, gdzie dziarski góral otrzymał 7 dni aresztu, mimo iż weksel był grzecznościowy i powinien go był wykupić pierwszy żyrant Przepiórka.
Parasol w śmietanie
Pan Motel Parasol jest wzorowym gospodarzem. Sam osobiście co piątek udaje się za Żelazną Bramę, kupuje garnek śmietany i uzupełnia w ten sposób zapasy swej spiżarni, umieszczonej w korytarzu obok mieszkania.
Tego rodzaju postępowanie teoretycznie chroni pana Parasola przed wyzyskiem sklepików i koszykowym panny Marcysi Piekutkówny, zarządzającej u niego departamentem kuchennym.
Okazało się jednak, że nie każda teoria wytrzymuje próbę życia.
O zapobiegliwości pana Motla dowiedział się jakiś specjalista od robót spiżarnia-nych i pewnego niedzielnego wieczoru, otworzywszy wytrychem skrytkę w korytarzu, zabrał stamtąd garnek ze śmietaną.
Tak się niefortunnie złożyło, że na zakręcie między trzecim a drugim piętrem specjalista spotkał pana Parasola, który, poznawszy swój garnek, zawołał do żony:
— Reguchna, co widzę ja? To nasza śmietana jest!
Usłyszawszy to włamywacz potroił krok i wkrótce znalazł się na ulicy. Za nim cwałował pan Parasol, wołając rozdzierającym głosem:
— Trzymaj śmietanę!
Sytuacja złodzieja była wręcz tragiczna. Rozhuśtany płyn zalepił mu twarz i oczy i bryzgał wesoło w górę, co wpływało bardzo na osłabienie tempa biegu.
10
Nic więc dziwnego, że pan Parasol wkrótce zrównał się z przestępcą, który po chwili namysłu wręczył mu garnek ze śmietaną i uciekał dalej.
Zacietrzewiony pan Parasol, zamiast przystanąć, biegł dalej, ochlapując śmietaną przechodnia, pana Nuchyma Krakowiaka, który przyłączył się do pogoni.
Wskutek tego między ścigającymi panami zawiązała się następująca rozmowa:
— Co pan się chlapasz, co?
— Co znaczy się chlapam! złodzieja muszę ganiać.
— To rzuć pan garnka.
— Nie mogie! się rozbije.
— To stój pan!
— Nie chcę! to mój złodziej jest.
— Uprzedzam się z panem, że jak pan jeszcze raz chlapniesz mnie na rymanarkie ze śmietaną, pójdę pana dać w pysk.
— Kogo pan dasz w pysk?
— Panu.
— Mi?
— Ci, cholera jedna! — zawołał pan Krakowiak, na którego bryznął właśnie nowy strumień śmietany.
W chwilę potem obaj goniący poczęli się okładać garnkiem, z którego zostały tylko skorupy.
Nadbiegł posterunkowy Michalak i rozbroił walczących. Złodziej uciekł... Resztę śmietany zjadł jakiś starozakonny.
Sprawa oparła się o sąd, przed który pan Krakowiak pociągnął pana Parasola, żądając odszkodowania za uszkodzony garnitur i domagając się kary za pobicie.
Sędzia grodzki, rozważywszy jednak całokształt zajścia, sprawę umorzył ku zadowoleniu obecnej na rozprawie panny Marcysi Piekutek, która wychodząc rzekła do swego chlebodawcy:
— No, widzi pan, chytremu zawsze tak wychodzi. Żałował pan te parę groszy na koszykowe dla mnie i co? Śmietanę ktoś zeżarł, po mordzie pan dostał i o mały figiel byliby pana w kozie zamkli!
Trudno odmówić pannie Marcysi pewnej racji.
W krainie marzeń
Panna Regina Szpilfidel i pan Maks Miodownik siedzieli przytuleni do siebie na ławce nad stawem w Ogrodzie Saskim.
Srebrnopióre ptaki pływały po cichej wodzie. Z dala dolatywał gwar Żelaznej Bramy. Było spokojnie i poetycznie.
Panna Regina spojrzała rozmarzonym okiem po powierzchni sadzawki i rzekła:
— Słuchajcie, Miodownik, azali chcielibyście być łabędź?
— Zależy który Łabędź? Doktór Łabędź weterynarz, co ładną forsę zarabia, owszem, chciałem by być... ale Dawid Łabędź, którego dziś izba skarbowa zabrała ze sklepa towar, kategorycznie nie!
11
— Jesteście chodząca prozja życiowa, nie o tych łabędziów mówię. Po prostu myślę łabędź w znaczeniu drób!
— Nawet tak też nie!
— Dlaczego?
— Się mnie nie opłaca. Latać z brzuchem po zimnej wsadzawce, zjadać muszek, komarów, jak kto rzuci mokrych rogalików, wodnej rzeżuchy... ja wiem, co jeszcze? To nie interes jest.
— Nie rozumiecie mnie, Miodownik, nie musicie od razu skakać do wody... to jest
marzenie!
— Jeżeli marzenie, to już bym wolał do innej kategorii zwierzyny się zapisać.
— Mianowicie. Chcielibyście może być lew, tygrys, małpozwierz, wywiórka, lis?
— I brajtszwanc też nie! W ogóle futrzana branża mnie nie odpowiada.
— Więc w charakterze jakiego zwierzęcia czulibyście się dobrze?
— W charakterze... skromna pluskwa.
— Powód?
— Zwyczajny. Cały dzień to ja bym nie potrzebował latać jak pies z wywieszonym ogonem po mieście, żeby zarobić, tylko bym sobie siedział za portretem waszej mamuni, a wieczorem to ja wskakałbym do waszego, Regina, łóżka i kąsiłbym was już wiecie gdzie...
— Przede wszystkiem świnia, a po drugie u nas nie ma pluskiew.
— Przede wszystkiem bujacie, a po drugie jeszcze lepiej: sam bym był. Zresztą to
jest marzenie!
I młodzi ludzie wpatrzyli się w księżyc, który srebrną poświatą itd.
Rzecz prosta, iż nie zauważyli pana Leona Kołodziejczyka, który przysiadł się do nich na chwilę, porwał torebkę panny Szpilfidlówny i począł szybko się oddalać.
Spostrzegł to jednak siedzący na drugim końcu ławki pan Teodor Mikulski i zawołał:
— Bajerujesz pan facetkie, pluskwę pan odstawiasz, że aż człowieka gryzie coś po nogach, a temczasem złodziej rąbnął sakwojaż i prysnął.
Usłyszawszy to pan Maks przemienił się z kolei w rączego charta i po 10 minutach gonitwy schwytał złodzieja.
W nagrodę panna Regina ucałowała go publicznie szepcząc:
— Uj ty mój słodki Kusiciński!
A pan Kołodziejczyk za swój brak taktu dostał w sądzie grodzkim 3 miesiące więzienia.
Nie upierać się
Warszawiacy słyną z uprzejmości dla płci pięknej, co się daje zauważyć zwłaszcza
w tramwaju.
Prawdziwy, tak zwany rodowity mieszkaniec stolicy na widok damy bez miejsca nie patrzy w okno, nie udaje, że zainteresowały go nagle szyldy mijanych sklepów, nie wtula nosa w gazetę, ale zrywa się szarmancko i zaprasza niewiastę na wygrzaną ławkę.
12
Do ludzi tego rodzaju należy pan Leon Zielony. Po prostu nie znosi widoku stojącej kobiety.
Właśnie jechał pan Leon dziewiątką do domu na Wolę, kiedy obok jego ławki stanęła piękna brunetka w źrebakowym futrze. Dżentelmen podniósł się momentalnie, uchylił kapelusza i rzekł:
— Pani szanowna siada!
— Dziękuję, postoję — odpowiedziała z miłym uśmiechem pasażerka.
— Ale dlaczego? Przez krępacji. Ja i tak niedługo wysiadam.
— Bardzo przepraszam, ale niech pan się nie trudzi.
— Jakie tam trudzenie się, ja lubię sobie postać.
— Pan bardzo uprzejmy, ale nie skorzystam, bo mi się palto pogniecie.
Pan Leon, nieco speszony, namyślał się chwilę, co robić. Z jego niezdecydowania skorzystał jakiś starszy pan w długim palcie i rozsiadł się wygodnie na opuszczonym miejscu.
Dobrze wychowany człowiek popatrzył znacząco na intruza, ale ten z niezmąconym spokojem drapał się w brodę, aż w końcu pan Leon zmuszony był rzec:
— Panie kupiec, o wiele mnie wzrok nie myli, ja zapraszałem tę panią.
— A jeżeli ta pani nie chce, to zadlaczego ja mam nie usiąść?
— Bo te miejsce jest moje.
— Ja nie wiem, czyje ono jest, numerów tu nie ma, tu nie cyrk. A zresztą pan i tak niezabawem wysiada.
— Ja mogę wysiadać dla tej pani, ale dla pana nie chcę. No już, fruwaj pan!
— Co znaczy fruwaj, sam pan fruwaj! Się mnie nie spodoba!
— Starozakonny, po raz ostatni grzecznie starozakonnego proszę, odskocz pan od tego miejsca, bo może być przykrość.
— A ja pana proszę, odczepiaj się pan.
— Nie wstaniesz, pudlu?!
— Nie.
— To ja ci pomogę!
I pan Leon energicznym ruchem podniósł upartego pasażera w górę, rozrywając mu od kołnierza do pięt przepisowy, czarny płaszcz.
Błysnęła biel bielizny. Zatrzymano tramwaj. Kupiec, pospinany agrafkami, ruszył ze swym wrogiem do komisariatu.
W sądzie grodzkim pan Leon tłumaczył się, że został sprowokowany i że nie mógł dopuścić do ośmieszenia się w oczach kolegów, którzy jechali tym samym tramwajem i już zaczęli mu docinać, iż odstępuje swoje miejsce starym beduinom.
Sędzia, po chwili wahania, skazał pana Leona na 20 złotych grzywny.
Cierpliwy klient
— Dosyć cię już mam, psia krew, przy drzwiach stać i 20 groszy od gościa żądać za oczyścić, kiedy ja cały zakład z brzytwą, mydłem plus minus woda kolońska dołożyć muszę, żeby zarabiać 25 groszy za golenie.
13
Od dzisiaj ubierasz cholera fartuch, nazywasz się pan Moniuś i golisz, a ja będę czyścił.
Z tymi słowami pan Dawid Cukierman, właściciel salonu męskiego pod firmą „Elegant" wyrwał miotełkę z rąk chłopca zakładowego Mońka Pracowitego i wręczył mu komplet złożony z białego płaszcza, grzebienia, brzytwy, maszynki, miseczki i pędzla.
Moniek przyjął insygnia nowego swego stanowiska w zakładzie z miną obojętną, zauważył tylko:
— Z powodu jeszcze dobrze nie znam robotę, za zarżnąć gościa nie odpowiadam.
— Jak cię klient mordę rozbije, się nauczysz — odparł krótko szef. Moniek Pracowity wzruszył ramionami i wszedł za przepierzenie poskarżyć się
manikiurzystce, pannie Rózi.
W tej chwili w drzwiach zakładu stanął klient. Pan Cukierman obrzucił go badawczym spojrzeniem, po czym krzyknął:
— Panie Moniuś, proszę do rezury!
Nowo kreowany subiekt zabrał się tak raźno do roboty, że wkrótce wśród białej mydlanej maski, jak dwa rodzynki, czerniały tylko oczy klienta. Mydło pryskało wszędzie.
Pan Cukierman tego nie przewidział. Jako człowiekowi niezwykle oszczędnemu serce mu się krajało na widok takiej rozrzutności, podszedł więc i szepnął przez zęby:
__Kogo pan właściwie golisz, kogo? gościa, mnie, sufita, wieszaka, czy może
pannie Róźi?
— Gościa.
— Jak gościa, to z powodu nam wszystkiem mydłasz, czy ja dodatki zbieram w śmietniku? No już, proszę golić.
Incydent z mydłem był niestety tylko wstępem do dalszych ciężkich przeżyć pana Cukiermana.
Moniek zgodnie z zapowiedzią zacinał klienta bezustannie, ale gość był wyjątkowo wyrozumiały i zupełnie na to nie reagował.
Za to szef zżymał się przy drzwiach, aż wreszcie nie mógł opanować nerwów, podbiegł i z okrzykiem: — To jest golenie! To jest golenie! — trzasnął dłonią po najbardziej sfuszerowanych miejscach.
Cierpliwy klient podniósł się, otarł ręcznikiem mydło i zapytał:
— Nie wiem, dlaczego właściwie lejesz mnie pan po pysku? Jak mnie chłopak okaleczał raz koło razu, nic nie mówiłem, bo rozumie, że młodziak musi się na kiemś fachu nauczyć, ale za co pudlu starozakonny grzejesz w szczękie?
Tu gość, jak się potem okazało, pan Sebastian Grochowski, zirytował się do tego stopnia, że potłukł dwa lustra, szefa oraz subiekta.
Za to właśnie wyrokiem sądu grodzkiego skazany został na 3 dni aresztu z dwuletnim zawieszeniem.
14
Wąż w pociągu
W zatłoczonym przedziale trzeciej klasy pociągu, idącego w stronę Tłuszcza, siedziało dostojne towarzystwo złożone z kilkunastu panów z rozłożystymi brodami, odziane jednolicie w długie czarne anglezy. Ożywiona rozmowa dotyczyła najwidoczniej spraw handlowych, gdyż co pewien czas jeden z biorących udział w dyskusji udawadniał coś innym za pomocą skomplikowanych wyliczeń ołówkiem na odwrocie biletu kolejowego.
Nagle czarno ubrani handlowcy przerwali konferencję matematyczną i z uwagą przysłuchiwać się poczęli rozmowie prowadzonej przez jakichś dwóch panów w strojach letniskowych.
Jeden z letników mówił:
— Faktycznie w takiem na przykład Kłębowie masz pan węży, żmij, jaszczurek i inszych gadów do cholery i trochę. W zeszłym tygodniu podobnież wąż Żyda w lesie ugryzł, to chociaż przyleciał zaraz do doktora do Tłuszcza, nic nie pomogło. Puchł, puchł i pod wieczór zakitował.
— Bo dochtór nie umiał go leczyć. W takiem wypadku trzeba tylko dać choremu wypić butelkie wódki i na drugi dzień przyjdzie do siebie.
— A ja panu powiem, że doktór nie frajer. Żydzi do wódki nie zwyczajne. Mogłoby mu nie pomóc, a jeszcze by białej gorączki dostał i całe urządzenie z szafą z nożamy i ceratową kanapą w drebiezgi doktorowi porozbijał.
— I to racja. Ale powiedz mnie pan, co to jest, że żmije po największej części na starozakonnych się rzucają?
— Bo czostku nie lubią, w oczy ich szczypie.
— To tak jak człowieka.
— Wiadomo, gad także samo stworzenie i nie ma życzenia bez dania racji łzamy się zalewać.
— W taki sposób i do kolei za tem zapachem żmija czyli też wąż może się czasem wślizgnąć?
— Rzecz naturalna. Dlatego tyż jak się ma usiąść, zawsze ławkie trzeba detalicznie obejrzeć, żeby gada nie przydusić, bo może być krewa.
Handlowcy poruszyli się niespokojnie, unieśli się nieco, obejrzeli za siebie i już mieli usiąść z powrotem, gdy nagle na górnej półce wśród walizek coś się zakotłowało. Zaszeleścił papier i szarostalowy, sprężysty, długi, śliski, wijący się kształt przeciął powietrze, spadając wprost na szyję jednemu z brodatych pasażerów.
Kupiec zbladł jak chusta, schował głowę w ramiona, potem nagle wynurzył szyję jak tylko mógł najdłużej, zerwał się z ławki i machając rękami począł skakać nerwowo po całym przedziale. Przypominał do złudzenia wschodnią tancerkę z wężem. Ale nie wywołał zachwytu wśród współwyznawców, którzy z okrzykami trwogi tłoczyli się do wyjścia lub nakrywali głowy połami haweloków. Nie stracił przytomności tylko jeden z letników. Skoczył na kupca występującego w charakterze egzotycznej bajadery, zerwał mu z szyi węża, zawinął w papier, owiązał sznurkiem i zawołał z pasją:
— Teraz już mnie, draniu, nie pryśniesz! Patrz pan, od Łomianek go wieżę w papierze i taki jeszcze wesoły.
— A kto to jest?
15
— Węgorz cholera. Prezent od teścia dla żony.
Tu dwaj letnicy uśmieli się serdecznie i chcieli zmienić temat rozmowy, kiedy zaprotestowali przeciwko temu przerażeni kupcy, zapowiadając na stacji interwencję policji.
Jakoż po zatrzymaniu się pociągu do przedziału wkroczył policjant celem spisania protokołu za nielegalny przewóz kolejami dzikich zwierząt. Wysłuchawszy jednak opowiadania pasażera o teściu rybaku i obejrzawszy węgorza odmówił interwencji.
Kupcy zapowiedzieli skargę do samego ministra.
Żydzi w przeręblu
Łyżwy i saneczki mają swych gorących wyznawców w północnej dzielnicy Warszawy, prawdziwy jednak podziw budzą dwaj dzielni handlowcy, zażywający przez całą zimę co dzień lodowatej kąpieli w wiślanym przeręblu. Wśród przypadkowych widzów bohaterstwo to wywołuje przeróżne komentarze.
— Patrz pan, otczajne pudle, co? W taką zimną wachę włazić!
— Pan byś nie wytrzymał.
— Wiadomo. Ale Żydzi historyczny kant na to mają. W ten deseń parę tysięcy lat temu nazad jednego egipskiego gienierała w karafkie nabili.
A było to, uważasz pan, tak. Ten gienierał za niewolników Żydów trzymał. Musieli tyrać od rana do nocy, a on jem pensji nie płacił, tylko kaszkie mannę raz na dzień opychać dawał.
Żydzi jak to Żydzi, do roboty niezwyczajne, a wtrajać lubieją niezgorzej: kugiel, rosół z kury, ulika pocztowego... No i w taki sposób widzą, że w tem Egipcie siedzieć dłużej nie interes, spomknęli się i jednego dnia chodu.
Ten gienierał dawaj ich ganiać. Myśli sobie: daleko mnie nie prysą, bo Morze Czerwone drogie im przegradza, a woda zimna jak cholera, bo to było przed Bożem Narodzeniem.
I patrz pan, co się robi? Gienierał takie oczy postawił, bo widzi, że oni jeden za drugiem dawaj skikać do morza. Zanim oprzytomniał, wszyscy już we wodzie byli.
No to on, ma,się rozumieć, tyż także samo prysk ze swojemi sołdatami do wody. A tu kurcz jak ich nie złapie, jak mu się sołdaci jeden po drugiem nie zaczną topić! co do sztuki wyginęli.
— Wszyscy?
— Wszyscy!
— A Żydzi?
— A Żydzi, jakby nigdy nic, zapychają na drugi brzeg, tylko jem chałaty w powietrzu wiwają. Wyleźli na piasek i dawaj się z tego egipskiego flimona nabijać.
I co się pokazało? Wszyscy gęsiem szmalcem byli grubo wysmarowane, a rzecz wiadoma, że tłuszcz zimna nie przepuszcza. W ten deseń gienierał za frajera się u nich został...
— No to znakiem tego i te w przeręblu tak samo biblijnem sposobem się posługują.
— Rzecz jasna!
16
Dokuczliwe dziecko
— Szanowny panie Zet. Ja przychodzę we wymieniu firmy Dawid Marmurek i Spółka. Szef kazał mnie pana coś powiedzieć.
Tymi słowy zaczął wyłuszczać swe pełnomocnictwa 12-letni chłopiec do posyłek Kuba Zaks, przysłany przez pana Marmurka do sklepu konkurenta i wroga osobistego pana M. Zylbersztajna.
— Natomiast mianowicie, co cię kazał powiedzieć twój szefunio?
— Mój szefunio kazał się zapytać, co robi taki tyfus, taka broń Boże grypa, z czem się obecnie zajmuje sama cholera, że pan panie Zet, siedzisz w sklepie zamiast leżeć w szpitalu na Czystem.
— A za dlaczego ja mam tam leżyć, a nie firma Marmurek i Spółka?
— Z powodu jesteś pan grandus i psujesz pan cen na guzików.
— Co jeszcze kazał cię powiedzieć pan Marmurek?
— Pan Marmurek już wszystko, ale i Spółka prosił mnie, żeby dodawać, że jak pan nie podniesiesz tych cen, to będziesz pan podnosił własnoręcznie z ziemi swoich zębów.
Poza tem na zakończenie obydwa powiedzieli, że jesteś pan zwyczajny żuliworek, prolongowany proteściarz i te de!
— I te de... powiedzieli też?
— Tak jest! Adje!
Z tymi słowy wysłannik Marmurka skłonił się i chciał odejść, ale pan Zylbersztajn zerwał się raptem z krzesła i zawołał na swego subiekta:
— Leonie, zamykaj pan drzwi.
— Na klucza?
— Na klucza, psia krew, a ja go pokażę i te de!
Jednak oburzony kupiec po chwili zreflektował się i zapytał cicho subiekta:
— Co ja właściwie mam go pokazać?
— Ja wiem?! Przypuszczam tej sprawy trzebno załatwić honorowo!
— Co znaczy?
— Znaczy zbić pysk i oddać szmondaka do komisariatu.
— No to już, bij go pan, a ja dzwonię po policję.
— Wprost przeciwnie, pan go bij, a ja będę telefonował.
— Z powodu?
— Przede wszystkiem z powodu pan masz chrypkie i komisarz nie pójdzie pana zrozumieć, a po drugie co będzie, jak on mnie odda?!
— Zawstydzajcie się, Leonie! Małoletni dzieciak go odda?!
— Owszem, wolę być zawstydzony jak uderzony w mordę za pomocą dzieciaka.
— Wobec tego co my się będziemy kłócić, niech go policja nauczy, gdzie rak w trawie piszczy.
Szef wyszukał numer, subiekt zadzwonił do komisariatu, dla większego zainteresowania władz dodając,.żeoniał miejsce napad bandycki.
Przybyła^olicja przedeWszystkim sporządziła protokół przeciwko panu Zyl-bersztajnowi o wprowadzenie'władzy w błąd.
у n
Co zaś do obelg poradziła skrzywdzonemu kupcowi wystąpić z prywatnym oskarżeniem.
Pan Marmurek usiadł niezwłocznie i wypisał sążnistą skargę o obrazę za pomocą dzieciaka.
Jakie będą jej losy, pokaże niedaleka przyszłość.
Agent negusa
— Pan Alojzy Knapik wracał z imienin swego przyjaciela Wacusia w stanie wiadomym.
Jakkolwiek zamieszkuje przy ulicy Puławskiej, solenizant zas na Pradze, droga dziwnym trafem wypadła mu przez ogród Krasińskich.
Stanąwszy w głównej alei, pan Alojzy długo patrzył z niemym wyrzutem na kilku kupców siedzących na ławkach, wreszcie podszedł do nich i zawołał:
— Do Abisynii, pudle karakułowe, pieska wasza niebieska!
Handlowcy zaniepokoili się i chcieli się zerwać z ławki, ale pan Alojzy stał już przed nimi z pamiątkową antypką i mówił:
— Do Abisynii, beduiny, za ondulowane brody szarpane! To wy tu na ławkach się opalacie, w październiku plażę sobie uskuteczniając, a Musolińszczaki waszych wujaszków na puszczy grzeją w kuchnię jak w kaczy kuper?
To wy tu jajka na twardo w Krasińskiem ogrodzie opychacie, a Włochy Abisyńczykom Abdułę i Alibabę zabierają.
Wstydu w oczach za grosz trzeba nie mieć, żeby na to pozwolić!
Chorzy ze szpitali się wypisują, na gołego z majchramy w ręcach, boso, na pozycje lecą, a wy sobie piegi na słońcu przypala ta? Dosyć tego! już się w pary ustawiać i jazda na kolej, do Abisynii wujaszków bronić!
Widząc drogę do Nalewek odciętą kupcy postanowili pertraktować z panem Alojzym.
— Szanowny panie Pe.
— Dlaczego Pe?
— Co znaczy dlaczego? Pijany jesteście, nie? A poza tym z powodu mamy jechać do Abisynii?
— Bo Abisyńczyki także samo podobnież starozakonne i przez nieboszczyka króla Salomona jezdeście krewniaki. W kurierach czytałem, że cwaniak Salomon abisyńskie królowe Sabinę, co za wróżkie się zatrudniała, sobie przygruchał i na wiarę parę ładnych lat z nią żył. A wiadomo, że starozakonne na kobiety zawzięte i stąd się właśnie te murzyny starego destamentu wzięli.
Skoro jeżeli ojciec wykształcenia jem nie dał, majątku także samo nie zostawił i taki mortus cierpią, że nawet butów sobie nie mają za co kupić, wasze prawo famielii teraz dopomóc.
Chciało się Salomonowi Sabiny, to wam się musi chcieć teraz, psia wasza nędza, w murzyńskiem wojsku służyć!
Przychodzisz, beduinie, do wróżki, to jej prepozycji nie rób, tylko słuchaj, co ci przepowieda, a nie umiesz się w przyzwoitem mieszkaniu zachować, to ci potomków na wojnę zabieram!
Dosyć tego gadania i jazda do Abisynii!
Tu pan Alojzy, ustawiwszy rekrutów w pary, ruszył z nimi w stronę dworca Gdańskiego.
Na szczęście spotkali po drodze policjanta, który, uwolniwszy poborowych, odprowadził ich przewodnika do komisariatu.
Przed sądem starościńskim pan Alojzy oświadczył, że wobec zmiany sytuacji wojennej w Abisynii mobilizację w Krasińskim ogrodzie uważa za niepotrzebną i poprzednie swoje zarządzenia całkowicie cofa.
Niewiele to jednak pomogło. Sąd bowiem uznał, że ogłaszanie tego rodzaju aktów w miejscu publicznym stanowi zakłócenie spokoju, i skazał agenta negusa na 30 złotych grzywny.
Wysoka eksmisjo!
Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej kocham psy, a zwłaszcza cwąjnosy! powiedział sobie pan Antoni Moczulski, otrzymawszy potężny okład od swych sąsiadów, braci Walendów.
To rzekłszy, nabył na Karcelaku wspaniałego buldoga i przyprowadził do domu, pewny, że bracia Walendowie nie zaryzykują już drugiego najścia.
Istotnie buldog siedzący na słomiance przed drzwiami pana Moczulskiego budził ogólny szacunek i zaczepni bracia poniechali dalszego prześladowania pana Antoniego.
Niestety jednak obecność wiernego zwierzęcia nie tylko broniła nietykalności jego pana, ale zatamowała wszelki ruch na klatce schodowej.
Lokatorzy wyższych pięter, przeważnie poważni handlowcy, nie wychodzili na ulicę, nie upewniwszy się uprzednio, że „un ten pies" jest w mieszkaniu.
Tak się złożyło, że sąsiadem pana Moczulskiego drzwi w drzwi był sam właściciel domu, pan Mordka Szwarcman. Jako człowiek zamożny pan Szwarcman był bardzo przywiązany do życia i nie znosił żadnego gwałtu fizycznego, toteż jemu wierny pies lokatora najwięcej dawał się we znaki.
Nieszczęśliwy gospodarz, sprawdziwszy przez dziurkę od klucza, że buldog jest nieobecny, wyskakiwał jak marionetka ze swych drzwi, w kilku susach przebywał schody i odzyskiwał przytomność dopiero na ulicy.
Rzecz jasna, że tego rodzaju wzruszenia, przeżywane cztery razy dziennie, mogły poważnie podkopać zdrowie.
Toteż pan Szwarcman z początku osobiście, a później za pomocą pisma rejentalnego wezwał pana Moczulskiego do usunięcia psa z domu. Ale ponieważ apele te pozostawały bez skutku, zwrócił się wreszcie do sądu o uwolnienie go od uciążliwego lokatora.
Na rozprawie pan Szwarcman wielkim głosem domagał się usunięcia niebezpiecznej przeszkody z sieni.
.
19
— Trzy miesiące, jak ten pies idzie leżyć na słomiance, ja zupełnie nie żyję. 1 nie wiem, czy ten dom jest mój, czy temu psu. On się rozbija po sieni jak sam gospodarz, a ja przy niego jestem po prostu, można powiedzieć, mały kotek.
Ja wyglądam przez dziurkie, ja skakam jak wariat po schodach, ja się cieszę, że on akurat ji i że ma apetytu. Ale z powodują też chcę trochę żyć, proszę bardzo, żeby on się wyprowadził.
— Wysoka eksmisjo! — zaczął swoje przemówienie pan Moczulski — Konstytucja jest od tego, żeby każden jeden obywatel miał prawo trzymać w domu takie stworzenie, jakie lubi. Jeden chowa złote rybki, drugi ma życzenie, żeby cholera wiewiórka cały dzień mu w klatce skikała, inszy znowuż zadowolniony jest, kiedy kanarek drze się jak powietrze. Ja obóstwiam psy. Piesek mój to łagodniak jest, jakich mało. Mordę ma faktycznie wredne, ale serce dobre i taką smykałkie, że uszkodzić może tylko drania, co się do moich drzwi podsuwa. Pana gospodarza szanuje i nigdy nie zaczepi, a że czasem jakiego starozakonnego postraszy i trochę po schodach przegoni, to tylko z nudów i przez samopoczucie humoru.
Sąd wysłuchawszy tego wywodu orzekł, że, ponieważ tego rodzaju żarty nie znajdują uznania wśród współlokatorów, pan Moczulski winien się zobowiązać, że będzie trzymał psa w mieszkaniu. W przeciwnym razie zostanie wraz z nim
wyeksmitowany.
Pan Moczulski ze łzą w oku zobowiązanie podpisał, obiecując poskarżyć się
towarzystwu opieki nad zwierzętami.
Roztańczony areszt
Pod niezwykłym zarzutem stanął przed sądem grodzkim poważny kupiec warszawski, właściciel rozłożystej brody i długiego angleza, pan Mojżesz Stokrotka.
Ni mniej, ni więcej tylko imputowano mu, iż osadzony w areszcie policyjnym wespół z dwoma innymi skazańcami odśpiewał kilka przebojów kabaretowych, wykonał szereg najmodniejszych tańców, a następnie targnął się na własność państwową, odrywając deskę od nary i waląc nią wytrwale w drzwi kaźni. Po ukazaniu się w celi klucznika miał wypowiedzieć o nim kilka krzywdzących opinii, porównując go m.in. do pewnej części gleby, używanej przy budowie pieców.
— Czy oskarżony przyznaje się do winy? — pada sakramentalne pytanie.
— Co znaczy się przyznaję? Do tańczyć i śpiewać — tak, ale co się dotyka uderzyć w drzwi z deską, to niech pan Bóg zabroni.
— A ubliżał pan policjantowi słowami: „Ty glino za podpinkę szarpana"?
— Panie sędzio kochany, czy jak ja jestem starozakonny kupiec i mam dwa dni odsiadki za handel w niedzielę, to ja się pójdę kłócić z panem postronkowem, po co mnie tego?
Śpiewać i tańczyć, owszem, ja musiałem.
— Któż pana zmuszał?
— Co znaczy kto? Te dwa panowie pijaki.
Tu pan Stokrotka wskazuje na współoskarżonych panów Teofila Gołębia i Zenobiusza Buraczewskiego.
20
— Z początku ja siedziałem w tę kozę sam, to było cicho, jak kot napłakał. We wieczór to pan władza wpuszczał do mi pana Gołąbka. Pan Gołąbek zaczął śpiewać „Choć burza huczy wkoło nas" i mnie kazał tyż. Ja nie chciałem, to on powiedział, że mnie zabije na śmierć. To co miałem zrobić, ja śpiewałem.
Ale to wszystko jeszcze było nic. Dopiero jak do nas przychodził pan Buraczkie-wicz, zaczęło się prawdziwe siekane nieszczęście. On był bardzo wesoły, się go chciało tańczyć. Pan Gołąbek się zgadzał i mi oni zmusili tyż.
To myśmy tańczyli „Trzy świnki" razem, a potem „Małą kobietkie" ja z panem Buraczkiewiczem. On ciągle wołał do mnie „Daj buzi!"
I myśmy się całowali.
Jak to zobaczył pan Gołąbek, jego się też zachciało pocałusków!
Z dalszych zeznań pana Stokrotki wynikało, że pod wpływem pieszczot obydwu alkoholików uległ on niejakiemu zamroczeniu i jakkolwiek sam nie brał udziału w demolowaniu celi, zachęcał ich do tego okrzykami. Aprobował również śmiechem epitety, jakimi pijacy obrzucali policjanta. Stąd powstało solidarne oskarżenie wszystkich trzech aresztantów.
Po zbadaniu świadków sąd doszedł do wniosku, że pan Stokrotka padł ofiarą przemocy moralnej, i od kary go uwolnił.
Roztańczeni alkoholicy dostali po 2 tygodnie aresztu.
Groźny fant
Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć takiego interesu, jaki zrobił znany dyskonter prywatny pan Salomon Kapelan licytując swego długoletniego dłużnika, byłego ziemianina, pana W. R. zamieszkałego przy ul. Marszałkowskiej.
No, bo proszę pomyśleć! gdy licytanci, wyłącznie starozakonni, byli już obecni w ciasnym pokoju, okazało się, że pierwszym przedmiotem podlegającym sprzedaży jest dubeltówka.
Gdy komornik zawołał:
— Dubeltówka firmy National Liege, w dobrym stanie, złotych 75 po raz pierwszy, kto daje więcej? — najbliżej stołu stojący kupcy drgnęli i cofnęli się z szacunkiem o dwa kroki.
— Może panowie chcą obejrzeć, proszę — Tu egzekutor wziął do ręki śmiercionośne narzędzie.
— Panie komisarzu, zostaw pan takich żartów! Może być nieszczęście!
— Broń nie jest nabita!
— Kto może wiedzieć?! Ja pana proszę, trzymaj pan wintowkie wyżej!
— Co znaczy wyżej? Trzymaj pan niżej! Troszkie na lewo! — krzyczeli licytanci, zależnie od wzrostu i zajmowanych miejsc.
A w końcu oświadczyli, że nie przyszli tu się bać, tylko kupować, i jeśli dubeltówka nie zostanie wyniesiona do drugiego pokoju, odstąpią od licytacji.
Uratował sytuację pan Zalcman, dzięki swej wypróbowanej odwadze znany pod przezwiskiem „Zalcman chojrak".
Bohaterski człowiek kupił flintę i obiecał przysłać po nią dozorcę domu.
21
Przystąpiono do dalszego ciągu.
— Proszę sprowadzić następny przedmiot!
— Rasowy doberman, złotych 50!
__Co jest doberman? Czy broń Boże nie rewolwer?
__Chciałem bym, żeby to był rewolwer, to jest pies!
__Co pan mnie nie mówisz? Żywy pies? Ja odchodzę.
Ale było już za późno: następny przedmiot wpadł do pokoju ze straszliwym szczekaniem, rwał się na smyczy, wpadał w podskokach na licytantów, którzy nie czekając co będzie dalej, ruszyli po schodach na dół, koziołkując i przewracając się wzajemnie. Niektórzy z nich zatrzymali się dopiero w Saskim Ogrodzie
Chcąc za wszelką cenę dokończyć licytacji pan Kapelan został, kupił dobermana i wraz z dwoma synami postanowił przewieźć go na Wołówkę i tam niezwłocznie
8РГ2 Akfiak go przewieźć? Przyjęto następujący plan strategiczny. Przodem miał postępować starszy Kapelan, trzymając w ręku kawałek prawdziwej otwockiej kiełbasy z czosnkiem. Za nim, dzierżąc dobermana na smyczy, zgodził się isc nieszczęsny dłużnik. W tym porządku pochód posuwał się do wynajętej taksówki. Według umowy, gdy zły pies znajdzie się wewnątrz taksówki, pan Kapelan rzuca kiełbasę i wyskakuje, synowie zatrzaskują drzwi i wehikuł rusza na Wołowkę
Plan był dobry, ale widocznie wykonanie szwankowało, gdyż w pewnej chwili pan Salomon znalazł się w zamkniętej taksówce sam na sam z dobermanem.
Co się tam działo, dokładnie nie wiadomo. Szofer słyszał tylko jakieś warczenie i kotłowaninę, po której nastąpił brzęk wybijanych szyb i krzyki rozpaczy. Po zatrzymaniu samochodu na jedną stronę wyskoczył blady jak świeca pan Kapelan, na drugą doberman, aportując w zębach fragmenty jego spodni.
Kupiec przeleżał tydzień na oddziale dla nerwowo wyczerpanych w szpitalu na Czystem, po czym pozwany przez szofera musiał stawić się w sądzie grodzkim. Zapłacił grubszy grosz za wybite szyby.
Egzamin z wymowy
Pan Teofil Budziszewski wracał pewnej nocy do domu bardzo zmęczony i zły, gdy przeszedł mu przez drogę rudy izraelita.
A wiadomą jest rzeczą, że starozakonny i w dodatku rudy, spotkany wieczorową porą, przynosi nieszczęście, któremu można zapobiec tylko przez lekkie poturbowanie jego zwiastuna.
Toteż pan Budziszewski przyśpieszył kroku, dogonił izraelitę i na początek dał mu
przepisową fangę w plecy.
Starozakonny obejrzał się szybko i pan Teofil przekonał się ze zdumieniem, że nie był on wcale rudy i co gorsza nie był izraelitą, tylko posterunkowym policji
państwowej.
Przesądny obywatel, poznawszy pomyłkę, w grzeczny sposób usiłował ją
naprawić.
22
— Najmocniej szanownego pana władzę przepraszam... ale miałem apteczne złudzenie ludzkiego wzroku, że beduin czyli starozakonny pudel drogie mnie przeleciał, znakiem tego, żeby nieszczęście odwrócić, chciałem mu dać lekki okład, ale ponieważ widzę, że jest wprost przeciwnie, nie mam pretensji i moje najniższe uszanowanie, a także samo ukłony dla pana komisarza, ucałowanie rączek dla małżonki.
Tu ugrzeczniony pan Teofil, skłoniwszy się kapeluszem, usiłował skręcić w boczną ulicę, ale zatrzymała go latarnia i głos policjanta:
— Zaraz, zaraz, poczekaj pan troszeczkę. Osobnik zagazowany, czyli alkoholik, ma prawo spokojnie udać się do miejsca zamieszkania i nie uskuteczniać zaczepiania przechodniów. Jeżeli się tego dopuszcza i w dodatku natnie się na przedstawiciela władzy, musi być do komisariatu doprowadzony. Taki jest przepis wykonawczy.
— Przede wszystkiem nie jestem zagazowany...
— No tak, ale jesteś pan równy, a to wystarczy.
— Kieliszka wódki w ustach nie miałem od imienin nieboszczki ciotki.
— Tak? Zaraz się przekonamy. Powiedz pan prędko: drabina z powyłamywanymi szczeblami.
— Proszę bardzo: drabina z po-wy-my-ła-ny-wami szczeblami.
— W porządku. Proszę do komisariatu!
Tym sposobem pan Teofil znalazł się w areszcie do wytrzeźwienia. Ale rozgoryczony z powodu posądzenia go o opilstwo, zrobił podobno wielką awanturę, za którą stanął przed sądem grodzkim, wziąwszy sobie dla pewności adwokata, który bronił go w ten sposób:
— Wysoki sądzie! Stwierdzam, że klient mój podlegał wówczas zakłóceniu czynności psychicznych i znajdował się w stanie zwiększonej pobudliwości.
— Jednem słowem byłem zalany