Stefan Wiechecki Koszerny Kozak Alicja Wiechecka Projekt okładki i karty tytułowej Małgorzata Krasucka Posłowie i redakcja Robert Stiller Copyright © by Alicja Wiechecka Warsaw 1990 Copyright © for the selection and afterword by Robert Stiller Warsaw 1990 WEMA — 480/89/K — 409/89 тш Trup przed sądem Znany kupiec muranowski pan Dawid Rozensztok czuł się coś niedobrze. Czuł jak gdyby zimny powiew śmierci, jednak znajomy lekarz oświadczył mu: — Pan masz końskie zdrowie, panie Er! więcej takich pacjentów, a zmuszony będę zwinąć gabinet i otworzyć kolekturę. — Pan Rozensztok, nie dowierzając, udał się do słynnego fakira-jasnowidza Ben-A-Bisa. Znawca tajemnic pozagrobowych spojrzał bystro na handlowca i oświadczył: — Uj cóś niedobrze jest z pana, panie Rozensztok. Pan będziesz taki hojzyk jeszcze trzy miesiące, może cztery, a potem już widzę pana leżyć w charakterze zimny trup na najdroższem miejscu w głównej alejki cmentarza przy ulicy Gęsiej. Pan Rozensztok zdrętwiał: istotnie posiadał miejsce w głównej alei. Opanował się jednak i rzekł: — Się mówi trudno, ale chociaż tego cholerę Rabinowicza nie zapłacę jednego złamanego protesta. I patent tyż nie potrzebuję wykupować? — Zrozumie się, po co trupa patent? — Masz pan rację. Co się należy za powróżyć? — Pięć złotych mnie samemu kosztuje. — Kogo pan idziesz bujać, kogo, Rozensztoka? Gadanie panu kosztuje. I tak pan siedzisz u braci Studnia w cukierni, darmo pan tam gadasz z Grinsztajnem, co dzień pana widzę, jeszcze za czarnej kawy musisz pan zapłacić. Złotówka będzie dosyć. — Powiem pana tylko tyle: to dla nieboszczyka wypada? Zabierzesz pan tych pieniędzy z sobą do trumny? — Co znaczy nie wypada? A pogrzeb to mnie nie będzie kosztował? — Zresztą nie pójdę się targować ze zwłokami! wszak egipcjański fakirzec jestem, nie? Dawa pan jeszcze złotówkie i do wydzenia się z panem na tamtejszym świecie. — Cześć! Nikt nie może wyobrazić sobie satysfakcji i zimnej krwi, z jaką od tego dnia przyjmował pan Rozensztok wizyty komorników i sekwestratorów. Z humorem przyjął również kupiec protokół kontrolera skarbowego, naznaczający karę 2000 złotych za nieposiadanie patentu. — Uś, można się ześmiać ze śmiechu, pan myślisz, że ja to zapłacę? — Tak mi się zdaje. — Grosza pan nie zobaczysz. Żywy trup pana to mówi. Adje się z panem w sądzie ostatecznym. Skoro jednak zapowiedziane cztery miesiące przeszły i pan Rozensztok żył ciągle, a nawet cieszył się coraz lepszym zdrowiem, komornicy zaś powyznaczali licytacje, urząd skarbowy zajechał pod sklep po ruchomości, niedoszły nieboszczyk zaniepokoił się nie na żarty. Toteż spotkawszy kiedyś fakira na placu Broni zapytał wprost: — Panie Ef, co jest z moim pogrzebem? J — Ja wiem? widocznie prolongowany. — To ja cię, szmondak, zrobię protest! Tu Pan Rozensztok obliczył szybko w pamięci wszystkie straty poniesione przez fałszywą wróżbę i dał fakirowi taki wycisk, że na dworcu Gdańskim było słychać. Nadbiegły stamtąd policjant sporządził protokół i żywy trup stanął przed sądem grodzkim, który skazał go na 3 dni bezwzględnego aresztu. Niemoralny melonik Pan Moniek Złocisty jest kawalerem w starszym wieku. Ma przeto szereg zalet, na których czele kroczy pedantyczna czystość. Nie było na przykład wypadku, żeby pan Moniek rzucił główkę od śledzia na podłogę w swoim pokoju, jak to się innym kawalerom zdarza. Przeciwnie! on zawsze tego rodzaju odpadki zawija w starą gazetę i wyrzuca przez okno, wprost na ulicę. Jest rzeczą oczywistą, że kto dba o wygląd i zapach swego pokoju, nie mniej uwagi pod tym względem poświęca również i swojej doczesnej powłoce. Przestrzeganie czystości i kultywowanie fotogenicznej urody pociąga za sobą konieczność częstych kąpieli. Na tym właśnie tle między panem Złocistym, odnajmu-jącym pokój od państwa Mojżeszostwa Rozenkranc (Pawia 51), a jego gospodarzami dochodzi do ciągłych scysji. W kontrakcie najmu pan Złocisty zastrzegł sobie wprawdzie prawo korzystania z gazowych instalacji kąpielowych, znajdujących się w mieszkaniu, ale państwo Rozenkranc przypuszczali, że będzie to robił normalnie przed większymi świętami i w razie, broń Boże, powołania na superrewizję wojskową. Ale żeby co tydzień dorosły mężczyzna, czy trzeba, czy nie trzeba, chlapał się w wodzie, tego nikt nie mógł przewidzieć. Toteż gospodarze postanowili przed najbliższą kąpielą pana Mońka zamknąć mu dopływ gazu. To co on robi? Jest kolacja. Rozenkrancowie w towarzystwie dwu dorastających córek siedzą przy stole, a tu drzwi się otwierają i wchodzi, można powiedzieć, nagus: pan Złocisty zupełnie rozebrany, osłaniając się tylko melonikiem. — Co znaczy mam zamkniętego gazu? — Przede wszystkiem jak pan przychodzisz, jak? Wstydź się pan cóś! — Ja nie chcę, ja nie mam czasu. Się muszę natychmiast wykąpać. — Po raz ostatni we wymieniu całej rodziny przeklinam pana, panie Moniek, ubierz się pan trochę, w przeciwnym razie zmuszony będę zdjąć własnych spodni i z siłą wciągnąć ich panu. — A ja zwracam pańskiej uwagi, że to, co jest teraz, jest po prostu jeszcze nic. I uprzedzam się z panem, że jeżeli w ciągu jednej minuty nie puścisz pan gazu, to ja odsłaniam kapelusza i pokazuję takie anatomie ludzkiego ciała, że pan będziesz żałował. — Złocisty, nie bądźcie świnia! — Rozliczam się do trzech. Raz... dwa... Tu pan Moniek z wdziękiem uchylił melonika. 6 — Dosyć! Poddaję się! Chodź pan, panie Moniek. Kąp się pan, niech cię cholera zdechnie, grandus jeden. Ale za tego kapelusza w więzieniu pan u mnie zgnijesz! I pan Rozenkranc odkręcił gaz, po czym pobiegł do komisariatu. Sporządzono protokół i pozwano pana Złocistego przed sąd grodzki o obrazę moralności. — O tego mowy nie ma, bo przede wszystkiem córki pana Rozenkranca mają krótki wzrok, a poza tem to był kapelusz po moim tatuniu,'który miał największą głowę w Warszawie, a zatem nic nie było widać! Mimo tego logicznego wywodu sąd skazał pana Złocistego na 2 tygodnie bezwzględnego aresztu. Atak gazowy Nie każdy ma szczęście do wiernej żony. Tak już jest na świecie, że komu się powodzi w handlu, u tego z powodzeniem w miłości bywa rozmaicie. Do tego smutnego przeświadczenia doszedł również już w pierwszym roku małżeństwa pan Izrael Bukiet, kupiec z ulicy Muranowskiej. Krótko mówiąc, co do wierności żony pozbył się wszelkich złudzeń od czasu, gdy pewnego wieczoru wróciła z kina bez bluzki. Wykrył potem, że bluzka ta znajduje się w zbiorach znanego donżuana, pana Mietka Zalcwassera. Od tej pory zdawało się, że pogodził się z losem. Dochodziły go słuchy, iż podczas częstych wyjazdów jakiś uwodziciel bywa u jego żony. Pewnego dnia pan Izrael wrócił z Gdyni na dwa dni przed zapowiedzianym terminem. Pani Sala była już w łóżku, cała w koronkach i rumieńcach. — Izuś, wracałeś? Jak to słodko, że przyjeżdżałeś już do swojej małej żoneczki! — Salunia, co się stało, co? Może ty chora jesteś? — zapytał zdziwiony niezwykłym u chłodnej zazwyczaj małżonki przyjęciem. — Cóś nie wiem... Ale tak się stęskniłam za tobą... Desdemoniec ty mój! — Uj, niedobrze! — pomyślał mąż. I nagle zrozumiał wszystko. — Saluchna, o wiele mnie ucho nie myli, domyślam się być tutaj tego Zalcwassera. Ale z powodu się mnie chce spać, nie mam czasu go szukać. Ty mnie powiedz, gdzie się on schował, to pójdę tylko zbić go w pysk i wyrzucić z mieszkania, więcej nic, słowo honoru cię daję! — Izuś, kawałkarz jeden, figielman najdroższy, tu nie ma nikogo! — Się zobaczy! — odrzekł zazdrosny mąż i stanąwszy na środku pokoju zawołał głośno: — Zalcwasser, ja was proszę, wychodźcie! Wiem, że się tutaj znajdujecie, ale się mnie nie chce szukać w pięciu pokojach z kuchnią! Cisza. — Zalcwasser, po raz przedostatni pana mówię, wyjdź pan. Nic pana nie zrobię. Dostaniesz pan dwa razy w mordę i koniec. A jak się, broń Boże, zdenerwuję, z poszukiwaniem, mogę pana zabić na śmierć też. Cisza. 7 — Panie Zet. Pan rozumiesz, ja przyjechałem z podróży, zmęczony jestem, chcę się troszkę przespać. Jutro mam licytację u tego starego plajciarza Zyskinda. Czy ja mogę spać, jak ja wiem, że pan tu siedzisz, a nie wiem gdzie? Może pan w nocy pójdziesz wyskoczyć z szafy, albo nie daj Boże spod łóżka? 1 co wtedy będzie! Szanuj pan zdrowie bliźniaka i nie rób go nieprzyjemności. Pan by mogłeś spać, psia krew, z kochankiem pod materacem, cholera ciężka?! Jak powiem raz dwa trzy, wychodź pan, bo pójdę pana zatruć z gazem z maszynki. Sala, ubieraj się, idziemy spać do hotelu, a jego się zamknie w mieszkaniu. Raz, dwa... dwa i pół... i trzy, już odkręcam kranika... Słyszysz pan! Już pan nie żyjesz... Nagle drzwi bieliźniarki się otworzyły i wyszedł pan Pinkus Rabinowicz w masce gazowej, oświadczając, że gazu się nie boi, gdyż znalazł w bieliźniarce maskę, a tylko chodzi mu o wyjaśnienie przykrego nieporozumienia: nie chce być brany za Zalcwassera, którego nienawidzi. Zazdrosny mąż oświadczył, że nie robi mu żadnej różnicy, kto siedzi w szafie i nadwyrężył panu Pinkusowi nogę. Będzie to ciekawy proces przed sądem grodzkim na ulicy Przechodniej. Koszerny Kozak Koszerne zakłady gastronomiczne rzadko bywają widownią tak zwanych szaleństw. Goście piją przeważnie niewiele, za to dużo i głośno mówią oraz jedzą. Nic tedy dziwnego, że niesłychaną sensację w znanej wśród smakoszów restauracji przy ulicy Zamenhoffa wywołał nieduży brunet w rogowych okularach, wypijając pięć kieliszków wódki do jednej gęsiej wątróbki. Ale to był dopiero początek; w chwilę później tajemniczy gość przesiadł się do największego stolika na środku sali i skinął na kelnerów. — Już pan podawa pipek z farfelkami — tudzież boczek z perliczki — oraz niezależnie golonkie od indyka z grochem piure! Się rozumie samo przez siebie — mnóstwo alkoholu czyli wódki, psia krew, wyborowej, cholera ciężka! Się bawię, się pragnę szaleć. Już pan skaka do kuchni tam i z powrotem, bo w tę chwilę pójdę rozbić lustro za 120 złotych z butelką szampana w małe drobnostki, że o skleić nie będzie mowy! Michał Fiedorowicz Szelechow się nazywam. Ja jestem sztabs praporszczyk lejb gwardii najcięższej artylerii. Największy ruski książę i petersburski kozak! Pan wisz, co ja mogę zrobić? Przestrzelić z rewolwerem bufet, tudzież bufetowej, to jest dla mnie możno powiedzieć drobna szczegóła, takie cóś nic. Gospodarz lokalu, pan Dawid Zimorodek, słuchał z przerażeniem wynurzeń niezwykłego gościa, ale widząc, że ten nie wprowadza swych pogróżek w czyn, postanowił obrócić wszystko w żart. — Wasza książęca jegomość tylko chce mi tak przestraszyć, żeby wszystko było korekt punktualno podane i rachunek niedrogi. Figielman kochany, zabawidamek szanowny, koszerny kozak! Tu właściciel restauracji tak się rozbawił, że dał gościowi lekką sójkę w bok. 8 Nagle nastąpiło coś nieoczekiwanego! — Kogo pan poszłeś piknąć w klatkie piersiową?! Samego najpierwszego pogromszczyka! Z kim się pan odważasz żarcikować? ja cię pokażę, gdzie trawa rośnie! Tu książę Szelechow dobył rewolweru i począł zeń łupić raz koło razu. Co było dalej, nie da się opisać. Dość powiedzieć, że lokal nagle opustoszał, a już w chwilę później został otoczony przez posterunkowego policji. Książę Szelechow po wylegitymowaniu okazał się panem Mońkiem Zalcem, statystą scen żydowskich. Tego wieczoru rzeczywiście wykonywał niemą rolę księcia Szelechowa w krwawym dramacie z dziejów carskiej Rosji pod tytułem „Der ruskij maładiec". Tak się nią przejął, że zabrawszy z rekwizytorni pistolet ze ślepymi nabojami wystrzelał cały magazyn, narażając dyrekcję na stratę 2 złotych 50 groszy. Rzecz oczywista, stracił posadę, a w dodatku za awantury skazany został przez sąd starościński na 3 dni aresztu. Zemsta górala Karnawałowa noc w sali tańca Blajmana przy ulicy Franciszkańskiej pieniła się humorem i napojami gazowymi. Fruwały serpentyny, szalała poczta francuska, doręczająca setki listów na godzinę. Młodzież hasała ochoczo, starsi panowie spokojnie ogryzali szprotki w bufecie. Wszędzie uwijali się kozacy, oberpolicmajstrzy i kontuszowa szlachta. Ale prawdziwym królem zabawy był młody góral tatrzański pan Beniek Berlinerszpic. Tańczył zbójnickiego, wywijał ciupagą i uwodził pannę Ritę Cwajfuszerównę, posażną jedynaczkę króla branży galanteryjnej, choć każda poczta dostarczała mu moc liścików od innych piękności, reprezentujących nie mniej poważne firmy handlowe. W powodzi różowych i niebieskich sekretników wyróżnił się swą formą i treścią jeden, który opiewał co następuje: „Szanowny Panie Be! Za górala zakopiańskiego być — to pan jesteś, z ciuciupagą machać — to pan możesz, do hop! hop! wołać to pan jesteś pierwszy maładiec, ale do wykupić weksel na 50 zł z pierwszym żyrem Przepiórki i drugim żyrem Dziewczepolskiego to cię nie ma, zimny łobuz jeden! Skoro o wiele za 15 minut ja nie zobaczę te pieniądze, stary Cwajfuszer stoi tu koło mnie w bufecie i zje wątróbkie, to ja już nie mogę go to wszystko opowiedzieć, nie? Z poważaniem Nr 53." Młody góral przeczytał list, zmarszczył brew i wydobywszy z kieszeni guńki blok handlowy oraz kopiowy ołówek, nakreślił szybko: „Szanowny Panie Nr 53! Nie szkodzi, że pana nie znam, ale z powodu obrażałeś pan możno powiedzieć dzikiego juhasa, nie zazdraszczam się z pańskim pyskiem. Z góralskiem poważaniem Jontek Trzaska-Berlinerszpic." 9 Młody gazda zakleił sekretnik, wrzucił go do pudełka od kapeluszy zastępującego skrzynkę pocztową i puścił się w pląs. Kiedy przebiegał w tańcu obok bufetu, rzucił okiem na przyszłego swego teścia, który kończył właśnie wątróbkę. Obok stał jakiś łysy o nieprzyjemnym wyrazie twarzy pan i coś mu opowiadał. Pan miał w klapie Nr 53. Zagrała zbójnicka krew w Trzasce-Berlinerszpicu. Przeprosił na chwilę tancerkę, podszedł do nieznajomego pana i rzekł groźnie: — Szanowny panie En. — Co znaczy En? — Znaczy nieznajomy mi! czy otrzymałeś pan mojego lista? — Owszem, jestem w posiadaniu takowego, ale ja prosiłem o walutę. — A w mordę pan nie chcesz? — Kto chce? — A czy pan wisz, że ja jestem pierwszy taterman, co się dotyka wspinać i wypinać na Gąsienicową Halę, tudzież inne schroniska i pensjonaty zakopiańskie? — Mnie to nie obchodzi, ja mam sklep w Hali Mirowskiej i proszę płacić zobowiązania, inaczej nie jesteś młody góral, tylko stara świnia! Rzecz prosta, że na taki komplement nie pozostawało panu Berlinerszpicowi nic innego jak kropnąć pana En dwa razy ciupagą w łeb. Niesforny wierzyciel przewrócił się i wpadł w garnek z koszernymi parówkami na gorąco. Zajście to oparło się o sąd, gdzie dziarski góral otrzymał 7 dni aresztu, mimo iż weksel był grzecznościowy i powinien go był wykupić pierwszy żyrant Przepiórka. Parasol w śmietanie Pan Motel Parasol jest wzorowym gospodarzem. Sam osobiście co piątek udaje się za Żelazną Bramę, kupuje garnek śmietany i uzupełnia w ten sposób zapasy swej spiżarni, umieszczonej w korytarzu obok mieszkania. Tego rodzaju postępowanie teoretycznie chroni pana Parasola przed wyzyskiem sklepików i koszykowym panny Marcysi Piekutkówny, zarządzającej u niego departamentem kuchennym. Okazało się jednak, że nie każda teoria wytrzymuje próbę życia. O zapobiegliwości pana Motla dowiedział się jakiś specjalista od robót spiżarnia-nych i pewnego niedzielnego wieczoru, otworzywszy wytrychem skrytkę w korytarzu, zabrał stamtąd garnek ze śmietaną. Tak się niefortunnie złożyło, że na zakręcie między trzecim a drugim piętrem specjalista spotkał pana Parasola, który, poznawszy swój garnek, zawołał do żony: — Reguchna, co widzę ja? To nasza śmietana jest! Usłyszawszy to włamywacz potroił krok i wkrótce znalazł się na ulicy. Za nim cwałował pan Parasol, wołając rozdzierającym głosem: — Trzymaj śmietanę! Sytuacja złodzieja była wręcz tragiczna. Rozhuśtany płyn zalepił mu twarz i oczy i bryzgał wesoło w górę, co wpływało bardzo na osłabienie tempa biegu. 10 Nic więc dziwnego, że pan Parasol wkrótce zrównał się z przestępcą, który po chwili namysłu wręczył mu garnek ze śmietaną i uciekał dalej. Zacietrzewiony pan Parasol, zamiast przystanąć, biegł dalej, ochlapując śmietaną przechodnia, pana Nuchyma Krakowiaka, który przyłączył się do pogoni. Wskutek tego między ścigającymi panami zawiązała się następująca rozmowa: — Co pan się chlapasz, co? — Co znaczy się chlapam! złodzieja muszę ganiać. — To rzuć pan garnka. — Nie mogie! się rozbije. — To stój pan! — Nie chcę! to mój złodziej jest. — Uprzedzam się z panem, że jak pan jeszcze raz chlapniesz mnie na rymanarkie ze śmietaną, pójdę pana dać w pysk. — Kogo pan dasz w pysk? — Panu. — Mi? — Ci, cholera jedna! — zawołał pan Krakowiak, na którego bryznął właśnie nowy strumień śmietany. W chwilę potem obaj goniący poczęli się okładać garnkiem, z którego zostały tylko skorupy. Nadbiegł posterunkowy Michalak i rozbroił walczących. Złodziej uciekł... Resztę śmietany zjadł jakiś starozakonny. Sprawa oparła się o sąd, przed który pan Krakowiak pociągnął pana Parasola, żądając odszkodowania za uszkodzony garnitur i domagając się kary za pobicie. Sędzia grodzki, rozważywszy jednak całokształt zajścia, sprawę umorzył ku zadowoleniu obecnej na rozprawie panny Marcysi Piekutek, która wychodząc rzekła do swego chlebodawcy: — No, widzi pan, chytremu zawsze tak wychodzi. Żałował pan te parę groszy na koszykowe dla mnie i co? Śmietanę ktoś zeżarł, po mordzie pan dostał i o mały figiel byliby pana w kozie zamkli! Trudno odmówić pannie Marcysi pewnej racji. W krainie marzeń Panna Regina Szpilfidel i pan Maks Miodownik siedzieli przytuleni do siebie na ławce nad stawem w Ogrodzie Saskim. Srebrnopióre ptaki pływały po cichej wodzie. Z dala dolatywał gwar Żelaznej Bramy. Było spokojnie i poetycznie. Panna Regina spojrzała rozmarzonym okiem po powierzchni sadzawki i rzekła: — Słuchajcie, Miodownik, azali chcielibyście być łabędź? — Zależy który Łabędź? Doktór Łabędź weterynarz, co ładną forsę zarabia, owszem, chciałem by być... ale Dawid Łabędź, którego dziś izba skarbowa zabrała ze sklepa towar, kategorycznie nie! 11 — Jesteście chodząca prozja życiowa, nie o tych łabędziów mówię. Po prostu myślę łabędź w znaczeniu drób! — Nawet tak też nie! — Dlaczego? — Się mnie nie opłaca. Latać z brzuchem po zimnej wsadzawce, zjadać muszek, komarów, jak kto rzuci mokrych rogalików, wodnej rzeżuchy... ja wiem, co jeszcze? To nie interes jest. — Nie rozumiecie mnie, Miodownik, nie musicie od razu skakać do wody... to jest marzenie! — Jeżeli marzenie, to już bym wolał do innej kategorii zwierzyny się zapisać. — Mianowicie. Chcielibyście może być lew, tygrys, małpozwierz, wywiórka, lis? — I brajtszwanc też nie! W ogóle futrzana branża mnie nie odpowiada. — Więc w charakterze jakiego zwierzęcia czulibyście się dobrze? — W charakterze... skromna pluskwa. — Powód? — Zwyczajny. Cały dzień to ja bym nie potrzebował latać jak pies z wywieszonym ogonem po mieście, żeby zarobić, tylko bym sobie siedział za portretem waszej mamuni, a wieczorem to ja wskakałbym do waszego, Regina, łóżka i kąsiłbym was już wiecie gdzie... — Przede wszystkiem świnia, a po drugie u nas nie ma pluskiew. — Przede wszystkiem bujacie, a po drugie jeszcze lepiej: sam bym był. Zresztą to jest marzenie! I młodzi ludzie wpatrzyli się w księżyc, który srebrną poświatą itd. Rzecz prosta, iż nie zauważyli pana Leona Kołodziejczyka, który przysiadł się do nich na chwilę, porwał torebkę panny Szpilfidlówny i począł szybko się oddalać. Spostrzegł to jednak siedzący na drugim końcu ławki pan Teodor Mikulski i zawołał: — Bajerujesz pan facetkie, pluskwę pan odstawiasz, że aż człowieka gryzie coś po nogach, a temczasem złodziej rąbnął sakwojaż i prysnął. Usłyszawszy to pan Maks przemienił się z kolei w rączego charta i po 10 minutach gonitwy schwytał złodzieja. W nagrodę panna Regina ucałowała go publicznie szepcząc: — Uj ty mój słodki Kusiciński! A pan Kołodziejczyk za swój brak taktu dostał w sądzie grodzkim 3 miesiące więzienia. Nie upierać się Warszawiacy słyną z uprzejmości dla płci pięknej, co się daje zauważyć zwłaszcza w tramwaju. Prawdziwy, tak zwany rodowity mieszkaniec stolicy na widok damy bez miejsca nie patrzy w okno, nie udaje, że zainteresowały go nagle szyldy mijanych sklepów, nie wtula nosa w gazetę, ale zrywa się szarmancko i zaprasza niewiastę na wygrzaną ławkę. 12 Do ludzi tego rodzaju należy pan Leon Zielony. Po prostu nie znosi widoku stojącej kobiety. Właśnie jechał pan Leon dziewiątką do domu na Wolę, kiedy obok jego ławki stanęła piękna brunetka w źrebakowym futrze. Dżentelmen podniósł się momentalnie, uchylił kapelusza i rzekł: — Pani szanowna siada! — Dziękuję, postoję — odpowiedziała z miłym uśmiechem pasażerka. — Ale dlaczego? Przez krępacji. Ja i tak niedługo wysiadam. — Bardzo przepraszam, ale niech pan się nie trudzi. — Jakie tam trudzenie się, ja lubię sobie postać. — Pan bardzo uprzejmy, ale nie skorzystam, bo mi się palto pogniecie. Pan Leon, nieco speszony, namyślał się chwilę, co robić. Z jego niezdecydowania skorzystał jakiś starszy pan w długim palcie i rozsiadł się wygodnie na opuszczonym miejscu. Dobrze wychowany człowiek popatrzył znacząco na intruza, ale ten z niezmąconym spokojem drapał się w brodę, aż w końcu pan Leon zmuszony był rzec: — Panie kupiec, o wiele mnie wzrok nie myli, ja zapraszałem tę panią. — A jeżeli ta pani nie chce, to zadlaczego ja mam nie usiąść? — Bo te miejsce jest moje. — Ja nie wiem, czyje ono jest, numerów tu nie ma, tu nie cyrk. A zresztą pan i tak niezabawem wysiada. — Ja mogę wysiadać dla tej pani, ale dla pana nie chcę. No już, fruwaj pan! — Co znaczy fruwaj, sam pan fruwaj! Się mnie nie spodoba! — Starozakonny, po raz ostatni grzecznie starozakonnego proszę, odskocz pan od tego miejsca, bo może być przykrość. — A ja pana proszę, odczepiaj się pan. — Nie wstaniesz, pudlu?! — Nie. — To ja ci pomogę! I pan Leon energicznym ruchem podniósł upartego pasażera w górę, rozrywając mu od kołnierza do pięt przepisowy, czarny płaszcz. Błysnęła biel bielizny. Zatrzymano tramwaj. Kupiec, pospinany agrafkami, ruszył ze swym wrogiem do komisariatu. W sądzie grodzkim pan Leon tłumaczył się, że został sprowokowany i że nie mógł dopuścić do ośmieszenia się w oczach kolegów, którzy jechali tym samym tramwajem i już zaczęli mu docinać, iż odstępuje swoje miejsce starym beduinom. Sędzia, po chwili wahania, skazał pana Leona na 20 złotych grzywny. Cierpliwy klient — Dosyć cię już mam, psia krew, przy drzwiach stać i 20 groszy od gościa żądać za oczyścić, kiedy ja cały zakład z brzytwą, mydłem plus minus woda kolońska dołożyć muszę, żeby zarabiać 25 groszy za golenie. 13 Od dzisiaj ubierasz cholera fartuch, nazywasz się pan Moniuś i golisz, a ja będę czyścił. Z tymi słowami pan Dawid Cukierman, właściciel salonu męskiego pod firmą „Elegant" wyrwał miotełkę z rąk chłopca zakładowego Mońka Pracowitego i wręczył mu komplet złożony z białego płaszcza, grzebienia, brzytwy, maszynki, miseczki i pędzla. Moniek przyjął insygnia nowego swego stanowiska w zakładzie z miną obojętną, zauważył tylko: — Z powodu jeszcze dobrze nie znam robotę, za zarżnąć gościa nie odpowiadam. — Jak cię klient mordę rozbije, się nauczysz — odparł krótko szef. Moniek Pracowity wzruszył ramionami i wszedł za przepierzenie poskarżyć się manikiurzystce, pannie Rózi. W tej chwili w drzwiach zakładu stanął klient. Pan Cukierman obrzucił go badawczym spojrzeniem, po czym krzyknął: — Panie Moniuś, proszę do rezury! Nowo kreowany subiekt zabrał się tak raźno do roboty, że wkrótce wśród białej mydlanej maski, jak dwa rodzynki, czerniały tylko oczy klienta. Mydło pryskało wszędzie. Pan Cukierman tego nie przewidział. Jako człowiekowi niezwykle oszczędnemu serce mu się krajało na widok takiej rozrzutności, podszedł więc i szepnął przez zęby: __Kogo pan właściwie golisz, kogo? gościa, mnie, sufita, wieszaka, czy może pannie Róźi? — Gościa. — Jak gościa, to z powodu nam wszystkiem mydłasz, czy ja dodatki zbieram w śmietniku? No już, proszę golić. Incydent z mydłem był niestety tylko wstępem do dalszych ciężkich przeżyć pana Cukiermana. Moniek zgodnie z zapowiedzią zacinał klienta bezustannie, ale gość był wyjątkowo wyrozumiały i zupełnie na to nie reagował. Za to szef zżymał się przy drzwiach, aż wreszcie nie mógł opanować nerwów, podbiegł i z okrzykiem: — To jest golenie! To jest golenie! — trzasnął dłonią po najbardziej sfuszerowanych miejscach. Cierpliwy klient podniósł się, otarł ręcznikiem mydło i zapytał: — Nie wiem, dlaczego właściwie lejesz mnie pan po pysku? Jak mnie chłopak okaleczał raz koło razu, nic nie mówiłem, bo rozumie, że młodziak musi się na kiemś fachu nauczyć, ale za co pudlu starozakonny grzejesz w szczękie? Tu gość, jak się potem okazało, pan Sebastian Grochowski, zirytował się do tego stopnia, że potłukł dwa lustra, szefa oraz subiekta. Za to właśnie wyrokiem sądu grodzkiego skazany został na 3 dni aresztu z dwuletnim zawieszeniem. 14 Wąż w pociągu W zatłoczonym przedziale trzeciej klasy pociągu, idącego w stronę Tłuszcza, siedziało dostojne towarzystwo złożone z kilkunastu panów z rozłożystymi brodami, odziane jednolicie w długie czarne anglezy. Ożywiona rozmowa dotyczyła najwidoczniej spraw handlowych, gdyż co pewien czas jeden z biorących udział w dyskusji udawadniał coś innym za pomocą skomplikowanych wyliczeń ołówkiem na odwrocie biletu kolejowego. Nagle czarno ubrani handlowcy przerwali konferencję matematyczną i z uwagą przysłuchiwać się poczęli rozmowie prowadzonej przez jakichś dwóch panów w strojach letniskowych. Jeden z letników mówił: — Faktycznie w takiem na przykład Kłębowie masz pan węży, żmij, jaszczurek i inszych gadów do cholery i trochę. W zeszłym tygodniu podobnież wąż Żyda w lesie ugryzł, to chociaż przyleciał zaraz do doktora do Tłuszcza, nic nie pomogło. Puchł, puchł i pod wieczór zakitował. — Bo dochtór nie umiał go leczyć. W takiem wypadku trzeba tylko dać choremu wypić butelkie wódki i na drugi dzień przyjdzie do siebie. — A ja panu powiem, że doktór nie frajer. Żydzi do wódki nie zwyczajne. Mogłoby mu nie pomóc, a jeszcze by białej gorączki dostał i całe urządzenie z szafą z nożamy i ceratową kanapą w drebiezgi doktorowi porozbijał. — I to racja. Ale powiedz mnie pan, co to jest, że żmije po największej części na starozakonnych się rzucają? — Bo czostku nie lubią, w oczy ich szczypie. — To tak jak człowieka. — Wiadomo, gad także samo stworzenie i nie ma życzenia bez dania racji łzamy się zalewać. — W taki sposób i do kolei za tem zapachem żmija czyli też wąż może się czasem wślizgnąć? — Rzecz naturalna. Dlatego tyż jak się ma usiąść, zawsze ławkie trzeba detalicznie obejrzeć, żeby gada nie przydusić, bo może być krewa. Handlowcy poruszyli się niespokojnie, unieśli się nieco, obejrzeli za siebie i już mieli usiąść z powrotem, gdy nagle na górnej półce wśród walizek coś się zakotłowało. Zaszeleścił papier i szarostalowy, sprężysty, długi, śliski, wijący się kształt przeciął powietrze, spadając wprost na szyję jednemu z brodatych pasażerów. Kupiec zbladł jak chusta, schował głowę w ramiona, potem nagle wynurzył szyję jak tylko mógł najdłużej, zerwał się z ławki i machając rękami począł skakać nerwowo po całym przedziale. Przypominał do złudzenia wschodnią tancerkę z wężem. Ale nie wywołał zachwytu wśród współwyznawców, którzy z okrzykami trwogi tłoczyli się do wyjścia lub nakrywali głowy połami haweloków. Nie stracił przytomności tylko jeden z letników. Skoczył na kupca występującego w charakterze egzotycznej bajadery, zerwał mu z szyi węża, zawinął w papier, owiązał sznurkiem i zawołał z pasją: — Teraz już mnie, draniu, nie pryśniesz! Patrz pan, od Łomianek go wieżę w papierze i taki jeszcze wesoły. — A kto to jest? 15 — Węgorz cholera. Prezent od teścia dla żony. Tu dwaj letnicy uśmieli się serdecznie i chcieli zmienić temat rozmowy, kiedy zaprotestowali przeciwko temu przerażeni kupcy, zapowiadając na stacji interwencję policji. Jakoż po zatrzymaniu się pociągu do przedziału wkroczył policjant celem spisania protokołu za nielegalny przewóz kolejami dzikich zwierząt. Wysłuchawszy jednak opowiadania pasażera o teściu rybaku i obejrzawszy węgorza odmówił interwencji. Kupcy zapowiedzieli skargę do samego ministra. Żydzi w przeręblu Łyżwy i saneczki mają swych gorących wyznawców w północnej dzielnicy Warszawy, prawdziwy jednak podziw budzą dwaj dzielni handlowcy, zażywający przez całą zimę co dzień lodowatej kąpieli w wiślanym przeręblu. Wśród przypadkowych widzów bohaterstwo to wywołuje przeróżne komentarze. — Patrz pan, otczajne pudle, co? W taką zimną wachę włazić! — Pan byś nie wytrzymał. — Wiadomo. Ale Żydzi historyczny kant na to mają. W ten deseń parę tysięcy lat temu nazad jednego egipskiego gienierała w karafkie nabili. A było to, uważasz pan, tak. Ten gienierał za niewolników Żydów trzymał. Musieli tyrać od rana do nocy, a on jem pensji nie płacił, tylko kaszkie mannę raz na dzień opychać dawał. Żydzi jak to Żydzi, do roboty niezwyczajne, a wtrajać lubieją niezgorzej: kugiel, rosół z kury, ulika pocztowego... No i w taki sposób widzą, że w tem Egipcie siedzieć dłużej nie interes, spomknęli się i jednego dnia chodu. Ten gienierał dawaj ich ganiać. Myśli sobie: daleko mnie nie prysą, bo Morze Czerwone drogie im przegradza, a woda zimna jak cholera, bo to było przed Bożem Narodzeniem. I patrz pan, co się robi? Gienierał takie oczy postawił, bo widzi, że oni jeden za drugiem dawaj skikać do morza. Zanim oprzytomniał, wszyscy już we wodzie byli. No to on, ma,się rozumieć, tyż także samo prysk ze swojemi sołdatami do wody. A tu kurcz jak ich nie złapie, jak mu się sołdaci jeden po drugiem nie zaczną topić! co do sztuki wyginęli. — Wszyscy? — Wszyscy! — A Żydzi? — A Żydzi, jakby nigdy nic, zapychają na drugi brzeg, tylko jem chałaty w powietrzu wiwają. Wyleźli na piasek i dawaj się z tego egipskiego flimona nabijać. I co się pokazało? Wszyscy gęsiem szmalcem byli grubo wysmarowane, a rzecz wiadoma, że tłuszcz zimna nie przepuszcza. W ten deseń gienierał za frajera się u nich został... — No to znakiem tego i te w przeręblu tak samo biblijnem sposobem się posługują. — Rzecz jasna! 16 Dokuczliwe dziecko — Szanowny panie Zet. Ja przychodzę we wymieniu firmy Dawid Marmurek i Spółka. Szef kazał mnie pana coś powiedzieć. Tymi słowy zaczął wyłuszczać swe pełnomocnictwa 12-letni chłopiec do posyłek Kuba Zaks, przysłany przez pana Marmurka do sklepu konkurenta i wroga osobistego pana M. Zylbersztajna. — Natomiast mianowicie, co cię kazał powiedzieć twój szefunio? — Mój szefunio kazał się zapytać, co robi taki tyfus, taka broń Boże grypa, z czem się obecnie zajmuje sama cholera, że pan panie Zet, siedzisz w sklepie zamiast leżeć w szpitalu na Czystem. — A za dlaczego ja mam tam leżyć, a nie firma Marmurek i Spółka? — Z powodu jesteś pan grandus i psujesz pan cen na guzików. — Co jeszcze kazał cię powiedzieć pan Marmurek? — Pan Marmurek już wszystko, ale i Spółka prosił mnie, żeby dodawać, że jak pan nie podniesiesz tych cen, to będziesz pan podnosił własnoręcznie z ziemi swoich zębów. Poza tem na zakończenie obydwa powiedzieli, że jesteś pan zwyczajny żuliworek, prolongowany proteściarz i te de! — I te de... powiedzieli też? — Tak jest! Adje! Z tymi słowy wysłannik Marmurka skłonił się i chciał odejść, ale pan Zylbersztajn zerwał się raptem z krzesła i zawołał na swego subiekta: — Leonie, zamykaj pan drzwi. — Na klucza? — Na klucza, psia krew, a ja go pokażę i te de! Jednak oburzony kupiec po chwili zreflektował się i zapytał cicho subiekta: — Co ja właściwie mam go pokazać? — Ja wiem?! Przypuszczam tej sprawy trzebno załatwić honorowo! — Co znaczy? — Znaczy zbić pysk i oddać szmondaka do komisariatu. — No to już, bij go pan, a ja dzwonię po policję. — Wprost przeciwnie, pan go bij, a ja będę telefonował. — Z powodu? — Przede wszystkiem z powodu pan masz chrypkie i komisarz nie pójdzie pana zrozumieć, a po drugie co będzie, jak on mnie odda?! — Zawstydzajcie się, Leonie! Małoletni dzieciak go odda?! — Owszem, wolę być zawstydzony jak uderzony w mordę za pomocą dzieciaka. — Wobec tego co my się będziemy kłócić, niech go policja nauczy, gdzie rak w trawie piszczy. Szef wyszukał numer, subiekt zadzwonił do komisariatu, dla większego zainteresowania władz dodając,.żeoniał miejsce napad bandycki. Przybyła^olicja przedeWszystkim sporządziła protokół przeciwko panu Zyl-bersztajnowi o wprowadzenie'władzy w błąd. у n Co zaś do obelg poradziła skrzywdzonemu kupcowi wystąpić z prywatnym oskarżeniem. Pan Marmurek usiadł niezwłocznie i wypisał sążnistą skargę o obrazę za pomocą dzieciaka. Jakie będą jej losy, pokaże niedaleka przyszłość. Agent negusa — Pan Alojzy Knapik wracał z imienin swego przyjaciela Wacusia w stanie wiadomym. Jakkolwiek zamieszkuje przy ulicy Puławskiej, solenizant zas na Pradze, droga dziwnym trafem wypadła mu przez ogród Krasińskich. Stanąwszy w głównej alei, pan Alojzy długo patrzył z niemym wyrzutem na kilku kupców siedzących na ławkach, wreszcie podszedł do nich i zawołał: — Do Abisynii, pudle karakułowe, pieska wasza niebieska! Handlowcy zaniepokoili się i chcieli się zerwać z ławki, ale pan Alojzy stał już przed nimi z pamiątkową antypką i mówił: — Do Abisynii, beduiny, za ondulowane brody szarpane! To wy tu na ławkach się opalacie, w październiku plażę sobie uskuteczniając, a Musolińszczaki waszych wujaszków na puszczy grzeją w kuchnię jak w kaczy kuper? To wy tu jajka na twardo w Krasińskiem ogrodzie opychacie, a Włochy Abisyńczykom Abdułę i Alibabę zabierają. Wstydu w oczach za grosz trzeba nie mieć, żeby na to pozwolić! Chorzy ze szpitali się wypisują, na gołego z majchramy w ręcach, boso, na pozycje lecą, a wy sobie piegi na słońcu przypala ta? Dosyć tego! już się w pary ustawiać i jazda na kolej, do Abisynii wujaszków bronić! Widząc drogę do Nalewek odciętą kupcy postanowili pertraktować z panem Alojzym. — Szanowny panie Pe. — Dlaczego Pe? — Co znaczy dlaczego? Pijany jesteście, nie? A poza tym z powodu mamy jechać do Abisynii? — Bo Abisyńczyki także samo podobnież starozakonne i przez nieboszczyka króla Salomona jezdeście krewniaki. W kurierach czytałem, że cwaniak Salomon abisyńskie królowe Sabinę, co za wróżkie się zatrudniała, sobie przygruchał i na wiarę parę ładnych lat z nią żył. A wiadomo, że starozakonne na kobiety zawzięte i stąd się właśnie te murzyny starego destamentu wzięli. Skoro jeżeli ojciec wykształcenia jem nie dał, majątku także samo nie zostawił i taki mortus cierpią, że nawet butów sobie nie mają za co kupić, wasze prawo famielii teraz dopomóc. Chciało się Salomonowi Sabiny, to wam się musi chcieć teraz, psia wasza nędza, w murzyńskiem wojsku służyć! Przychodzisz, beduinie, do wróżki, to jej prepozycji nie rób, tylko słuchaj, co ci przepowieda, a nie umiesz się w przyzwoitem mieszkaniu zachować, to ci potomków na wojnę zabieram! Dosyć tego gadania i jazda do Abisynii! Tu pan Alojzy, ustawiwszy rekrutów w pary, ruszył z nimi w stronę dworca Gdańskiego. Na szczęście spotkali po drodze policjanta, który, uwolniwszy poborowych, odprowadził ich przewodnika do komisariatu. Przed sądem starościńskim pan Alojzy oświadczył, że wobec zmiany sytuacji wojennej w Abisynii mobilizację w Krasińskim ogrodzie uważa za niepotrzebną i poprzednie swoje zarządzenia całkowicie cofa. Niewiele to jednak pomogło. Sąd bowiem uznał, że ogłaszanie tego rodzaju aktów w miejscu publicznym stanowi zakłócenie spokoju, i skazał agenta negusa na 30 złotych grzywny. Wysoka eksmisjo! Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej kocham psy, a zwłaszcza cwąjnosy! powiedział sobie pan Antoni Moczulski, otrzymawszy potężny okład od swych sąsiadów, braci Walendów. To rzekłszy, nabył na Karcelaku wspaniałego buldoga i przyprowadził do domu, pewny, że bracia Walendowie nie zaryzykują już drugiego najścia. Istotnie buldog siedzący na słomiance przed drzwiami pana Moczulskiego budził ogólny szacunek i zaczepni bracia poniechali dalszego prześladowania pana Antoniego. Niestety jednak obecność wiernego zwierzęcia nie tylko broniła nietykalności jego pana, ale zatamowała wszelki ruch na klatce schodowej. Lokatorzy wyższych pięter, przeważnie poważni handlowcy, nie wychodzili na ulicę, nie upewniwszy się uprzednio, że „un ten pies" jest w mieszkaniu. Tak się złożyło, że sąsiadem pana Moczulskiego drzwi w drzwi był sam właściciel domu, pan Mordka Szwarcman. Jako człowiek zamożny pan Szwarcman był bardzo przywiązany do życia i nie znosił żadnego gwałtu fizycznego, toteż jemu wierny pies lokatora najwięcej dawał się we znaki. Nieszczęśliwy gospodarz, sprawdziwszy przez dziurkę od klucza, że buldog jest nieobecny, wyskakiwał jak marionetka ze swych drzwi, w kilku susach przebywał schody i odzyskiwał przytomność dopiero na ulicy. Rzecz jasna, że tego rodzaju wzruszenia, przeżywane cztery razy dziennie, mogły poważnie podkopać zdrowie. Toteż pan Szwarcman z początku osobiście, a później za pomocą pisma rejentalnego wezwał pana Moczulskiego do usunięcia psa z domu. Ale ponieważ apele te pozostawały bez skutku, zwrócił się wreszcie do sądu o uwolnienie go od uciążliwego lokatora. Na rozprawie pan Szwarcman wielkim głosem domagał się usunięcia niebezpiecznej przeszkody z sieni. . 19 — Trzy miesiące, jak ten pies idzie leżyć na słomiance, ja zupełnie nie żyję. 1 nie wiem, czy ten dom jest mój, czy temu psu. On się rozbija po sieni jak sam gospodarz, a ja przy niego jestem po prostu, można powiedzieć, mały kotek. Ja wyglądam przez dziurkie, ja skakam jak wariat po schodach, ja się cieszę, że on akurat ji i że ma apetytu. Ale z powodują też chcę trochę żyć, proszę bardzo, żeby on się wyprowadził. — Wysoka eksmisjo! — zaczął swoje przemówienie pan Moczulski — Konstytucja jest od tego, żeby każden jeden obywatel miał prawo trzymać w domu takie stworzenie, jakie lubi. Jeden chowa złote rybki, drugi ma życzenie, żeby cholera wiewiórka cały dzień mu w klatce skikała, inszy znowuż zadowolniony jest, kiedy kanarek drze się jak powietrze. Ja obóstwiam psy. Piesek mój to łagodniak jest, jakich mało. Mordę ma faktycznie wredne, ale serce dobre i taką smykałkie, że uszkodzić może tylko drania, co się do moich drzwi podsuwa. Pana gospodarza szanuje i nigdy nie zaczepi, a że czasem jakiego starozakonnego postraszy i trochę po schodach przegoni, to tylko z nudów i przez samopoczucie humoru. Sąd wysłuchawszy tego wywodu orzekł, że, ponieważ tego rodzaju żarty nie znajdują uznania wśród współlokatorów, pan Moczulski winien się zobowiązać, że będzie trzymał psa w mieszkaniu. W przeciwnym razie zostanie wraz z nim wyeksmitowany. Pan Moczulski ze łzą w oku zobowiązanie podpisał, obiecując poskarżyć się towarzystwu opieki nad zwierzętami. Roztańczony areszt Pod niezwykłym zarzutem stanął przed sądem grodzkim poważny kupiec warszawski, właściciel rozłożystej brody i długiego angleza, pan Mojżesz Stokrotka. Ni mniej, ni więcej tylko imputowano mu, iż osadzony w areszcie policyjnym wespół z dwoma innymi skazańcami odśpiewał kilka przebojów kabaretowych, wykonał szereg najmodniejszych tańców, a następnie targnął się na własność państwową, odrywając deskę od nary i waląc nią wytrwale w drzwi kaźni. Po ukazaniu się w celi klucznika miał wypowiedzieć o nim kilka krzywdzących opinii, porównując go m.in. do pewnej części gleby, używanej przy budowie pieców. — Czy oskarżony przyznaje się do winy? — pada sakramentalne pytanie. — Co znaczy się przyznaję? Do tańczyć i śpiewać — tak, ale co się dotyka uderzyć w drzwi z deską, to niech pan Bóg zabroni. — A ubliżał pan policjantowi słowami: „Ty glino za podpinkę szarpana"? — Panie sędzio kochany, czy jak ja jestem starozakonny kupiec i mam dwa dni odsiadki za handel w niedzielę, to ja się pójdę kłócić z panem postronkowem, po co mnie tego? Śpiewać i tańczyć, owszem, ja musiałem. — Któż pana zmuszał? — Co znaczy kto? Te dwa panowie pijaki. Tu pan Stokrotka wskazuje na współoskarżonych panów Teofila Gołębia i Zenobiusza Buraczewskiego. 20 — Z początku ja siedziałem w tę kozę sam, to było cicho, jak kot napłakał. We wieczór to pan władza wpuszczał do mi pana Gołąbka. Pan Gołąbek zaczął śpiewać „Choć burza huczy wkoło nas" i mnie kazał tyż. Ja nie chciałem, to on powiedział, że mnie zabije na śmierć. To co miałem zrobić, ja śpiewałem. Ale to wszystko jeszcze było nic. Dopiero jak do nas przychodził pan Buraczkie-wicz, zaczęło się prawdziwe siekane nieszczęście. On był bardzo wesoły, się go chciało tańczyć. Pan Gołąbek się zgadzał i mi oni zmusili tyż. To myśmy tańczyli „Trzy świnki" razem, a potem „Małą kobietkie" ja z panem Buraczkiewiczem. On ciągle wołał do mnie „Daj buzi!" I myśmy się całowali. Jak to zobaczył pan Gołąbek, jego się też zachciało pocałusków! Z dalszych zeznań pana Stokrotki wynikało, że pod wpływem pieszczot obydwu alkoholików uległ on niejakiemu zamroczeniu i jakkolwiek sam nie brał udziału w demolowaniu celi, zachęcał ich do tego okrzykami. Aprobował również śmiechem epitety, jakimi pijacy obrzucali policjanta. Stąd powstało solidarne oskarżenie wszystkich trzech aresztantów. Po zbadaniu świadków sąd doszedł do wniosku, że pan Stokrotka padł ofiarą przemocy moralnej, i od kary go uwolnił. Roztańczeni alkoholicy dostali po 2 tygodnie aresztu. Groźny fant Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć takiego interesu, jaki zrobił znany dyskonter prywatny pan Salomon Kapelan licytując swego długoletniego dłużnika, byłego ziemianina, pana W. R. zamieszkałego przy ul. Marszałkowskiej. No, bo proszę pomyśleć! gdy licytanci, wyłącznie starozakonni, byli już obecni w ciasnym pokoju, okazało się, że pierwszym przedmiotem podlegającym sprzedaży jest dubeltówka. Gdy komornik zawołał: — Dubeltówka firmy National Liege, w dobrym stanie, złotych 75 po raz pierwszy, kto daje więcej? — najbliżej stołu stojący kupcy drgnęli i cofnęli się z szacunkiem o dwa kroki. — Może panowie chcą obejrzeć, proszę — Tu egzekutor wziął do ręki śmiercionośne narzędzie. — Panie komisarzu, zostaw pan takich żartów! Może być nieszczęście! — Broń nie jest nabita! — Kto może wiedzieć?! Ja pana proszę, trzymaj pan wintowkie wyżej! — Co znaczy wyżej? Trzymaj pan niżej! Troszkie na lewo! — krzyczeli licytanci, zależnie od wzrostu i zajmowanych miejsc. A w końcu oświadczyli, że nie przyszli tu się bać, tylko kupować, i jeśli dubeltówka nie zostanie wyniesiona do drugiego pokoju, odstąpią od licytacji. Uratował sytuację pan Zalcman, dzięki swej wypróbowanej odwadze znany pod przezwiskiem „Zalcman chojrak". Bohaterski człowiek kupił flintę i obiecał przysłać po nią dozorcę domu. 21 Przystąpiono do dalszego ciągu. — Proszę sprowadzić następny przedmiot! — Rasowy doberman, złotych 50! __Co jest doberman? Czy broń Boże nie rewolwer? __Chciałem bym, żeby to był rewolwer, to jest pies! __Co pan mnie nie mówisz? Żywy pies? Ja odchodzę. Ale było już za późno: następny przedmiot wpadł do pokoju ze straszliwym szczekaniem, rwał się na smyczy, wpadał w podskokach na licytantów, którzy nie czekając co będzie dalej, ruszyli po schodach na dół, koziołkując i przewracając się wzajemnie. Niektórzy z nich zatrzymali się dopiero w Saskim Ogrodzie Chcąc za wszelką cenę dokończyć licytacji pan Kapelan został, kupił dobermana i wraz z dwoma synami postanowił przewieźć go na Wołówkę i tam niezwłocznie 8РГ2 Akfiak go przewieźć? Przyjęto następujący plan strategiczny. Przodem miał postępować starszy Kapelan, trzymając w ręku kawałek prawdziwej otwockiej kiełbasy z czosnkiem. Za nim, dzierżąc dobermana na smyczy, zgodził się isc nieszczęsny dłużnik. W tym porządku pochód posuwał się do wynajętej taksówki. Według umowy, gdy zły pies znajdzie się wewnątrz taksówki, pan Kapelan rzuca kiełbasę i wyskakuje, synowie zatrzaskują drzwi i wehikuł rusza na Wołowkę Plan był dobry, ale widocznie wykonanie szwankowało, gdyż w pewnej chwili pan Salomon znalazł się w zamkniętej taksówce sam na sam z dobermanem. Co się tam działo, dokładnie nie wiadomo. Szofer słyszał tylko jakieś warczenie i kotłowaninę, po której nastąpił brzęk wybijanych szyb i krzyki rozpaczy. Po zatrzymaniu samochodu na jedną stronę wyskoczył blady jak świeca pan Kapelan, na drugą doberman, aportując w zębach fragmenty jego spodni. Kupiec przeleżał tydzień na oddziale dla nerwowo wyczerpanych w szpitalu na Czystem, po czym pozwany przez szofera musiał stawić się w sądzie grodzkim. Zapłacił grubszy grosz za wybite szyby. Egzamin z wymowy Pan Teofil Budziszewski wracał pewnej nocy do domu bardzo zmęczony i zły, gdy przeszedł mu przez drogę rudy izraelita. A wiadomą jest rzeczą, że starozakonny i w dodatku rudy, spotkany wieczorową porą, przynosi nieszczęście, któremu można zapobiec tylko przez lekkie poturbowanie jego zwiastuna. Toteż pan Budziszewski przyśpieszył kroku, dogonił izraelitę i na początek dał mu przepisową fangę w plecy. Starozakonny obejrzał się szybko i pan Teofil przekonał się ze zdumieniem, że nie był on wcale rudy i co gorsza nie był izraelitą, tylko posterunkowym policji państwowej. Przesądny obywatel, poznawszy pomyłkę, w grzeczny sposób usiłował ją naprawić. 22 — Najmocniej szanownego pana władzę przepraszam... ale miałem apteczne złudzenie ludzkiego wzroku, że beduin czyli starozakonny pudel drogie mnie przeleciał, znakiem tego, żeby nieszczęście odwrócić, chciałem mu dać lekki okład, ale ponieważ widzę, że jest wprost przeciwnie, nie mam pretensji i moje najniższe uszanowanie, a także samo ukłony dla pana komisarza, ucałowanie rączek dla małżonki. Tu ugrzeczniony pan Teofil, skłoniwszy się kapeluszem, usiłował skręcić w boczną ulicę, ale zatrzymała go latarnia i głos policjanta: — Zaraz, zaraz, poczekaj pan troszeczkę. Osobnik zagazowany, czyli alkoholik, ma prawo spokojnie udać się do miejsca zamieszkania i nie uskuteczniać zaczepiania przechodniów. Jeżeli się tego dopuszcza i w dodatku natnie się na przedstawiciela władzy, musi być do komisariatu doprowadzony. Taki jest przepis wykonawczy. — Przede wszystkiem nie jestem zagazowany... — No tak, ale jesteś pan równy, a to wystarczy. — Kieliszka wódki w ustach nie miałem od imienin nieboszczki ciotki. — Tak? Zaraz się przekonamy. Powiedz pan prędko: drabina z powyłamywanymi szczeblami. — Proszę bardzo: drabina z po-wy-my-ła-ny-wami szczeblami. — W porządku. Proszę do komisariatu! Tym sposobem pan Teofil znalazł się w areszcie do wytrzeźwienia. Ale rozgoryczony z powodu posądzenia go o opilstwo, zrobił podobno wielką awanturę, za którą stanął przed sądem grodzkim, wziąwszy sobie dla pewności adwokata, który bronił go w ten sposób: — Wysoki sądzie! Stwierdzam, że klient mój podlegał wówczas zakłóceniu czynności psychicznych i znajdował się w stanie zwiększonej pobudliwości. — Jednem słowem byłem zalany w dechę, proszę najwyższego sądu, i niech pan mecenas mówi prawdę, bo kręceniem tu, już widzę, daleko nie zajedziem. Faktycznie sobaczyłem, na czem świat stoi, policję państwową, jak również także samo wyłamałem urzędową barierkie, za co niniejszem szanownych czynników miarodajnych przepraszam. Wobec tego oświadczenia adwokat zrezygnował z wygłoszenia mowy, sąd zaś, nie badając świadków, skazał prawdomównego oskarżonego na 1 miesiąc aresztu z zawieszeniem. Dorożkarz sportowiec Pan Mojżesz Zalc, kupiec z Kałuszyna, po kilkugodzinnej podróży z rodzinnego miasta wylądował w stolicy z bagażem złożonym z klatek napełnionych kaczkami. Na dworcu Wschodnim zaangażował dorożkę konną i polecił odwieźć się wraz z towarem na ulicę Dziką, gdzie zamieszkują jego krewni. Zaprzężony w rączego konika wehikuł posuwał się żwawo przez ulice miasta i pan Mojżesz bliski już był kresu swej wędrówki, gdy nagle nastąpiło coś niepokojącego. 23 Rumak, idący dotąd równym kłusem, nagle poderwał się l,^£TJri2Ł Dorożka, wprowadzona w zawrotne tempo, poczęła P^^^^TS^ bruku, zmuszając pana Mojżesza do niebezpiecznego Р°^^^шГки Klatki z kaczkami, umieszczone na spodzie dorożki, rozpoczęły jakieś dzikie harce, ku przerażeniu zawartego w nich drobiu. nr7Pkr7vkuiac Kupiec znosił to na razie z jakim takim spokojem, ale w końcu przekrzykując wrzask kaczek, zawołał do woźnicy: . „ 7шя1піяі nan - Dorożkarzu, co jest?! Z powodu my tak prędko jechamy? Zwalniaj pan troszkie! - Nie mogie. - Co znaczy pan nie możesz? . , ,. .. - Fachowy honor mnie nie pozwala, żeby karaban był pierwszy - odkrzyknął mu dorożkarz, wskazując na mknący obok karawan, na którym prócz powożącego siedziało sześciu żałobników z latarniami w rękach. Personel karawanu był najwidoczniej w świetnych humorach i przynaglał wyraźnie swego woźnicę do zdystansowania dorożki pana Zalca. Ak dorożkarz nie miał wcale zamiaru ustąpić: cmokał na swego koma i wołał. - Zar>vchai, Wańka, zapychaj! . , , • „ Niedoczekame wasze, łapiduchy, w nekrolog szarpane, zebysta mojego ogiera WySCOnęna wojnie w kozackiem pułku służył i wojskowe ambicje posiada. Ш daj Boże, żebym mu teraz ze dwie kozice przyłożył, pójdzie jak maszyna, dorożkie w drebiezgi rozbije, pasażera cholera weźmie, a on się nie da. Pan Mojżesz usłyszawszy to zbladł jak płótno, zerwał się z siedzenia, wdrapał na klatki i chwyciwszy dorożkarza za ramiona krzyknął: - Dorożkarzu, ja żądam się zatrzymać, z powodu wysiadam! - A już! Nie ma tak dobrze, skikaj pan z kaczkamy na ulicę, albo trzymaj się test za kozioł, bo teraz pojadziem na wylot! Nie mogą łapiduchy z pasażerskiej komunikacji się nabijać Tu dorożkarz wzniósł bat i zaciął dwa razy kozackiego wierzchowca. Pan Mojżesz przymknął oczy i otoczył szyję dorożkarza ramionami. Pojazd robił chyba sto kilometrów na godzinę, ale czarne rumaki przy karawanie miały również dobre nogi i wyprzedzały Wańkę o pół długości. Jeszcze dwa chlaśnięcia batem i pan Mojżesz poczuł, że klatki usuwają mu się spod kolan... Jeszcze dwie minuty i dorożka przechyliła się gwałtownie, a pan Zalc, puściwszy z objęć dorożkarza, znalazał się w głębokim rynsztoku pod murem cmentarza. . , Dokoła fruwały kaczki wyzwolone z rozbitych kojców. A wyścigi trwały dalej. Zakończył je dopiero posterunkowy na granicy miasta, przyznając zwycięstwo dorożkarzowi panu Wincentemu Cynaderce, który po nagrodę zgłosić się musiał do sądu starościńskiego, gdzie mu wręczono dyplom, opiewający na tydzień aresztu. . . Prócz tego czeka go jeszcze sprawa o potłuczenie pasażera i kaczek. Tak to u nas prześladuje się pionierów sportu. Nic dziwnego, ze na terenie międzynarodowym osiągamy marne wyniki. 24 Ładny chłopak Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć przygody, jaką przeżył niedawno sympatyczny handlowiec pan Mojżesz Wiewiórka. No, bo proszę sobie wyobrazić: ostatecznie mężczyzna jest mężczyzną i musi od czasu do czasu podstrzyc się nieco i ogolić, choćby tak jak pan Wiewiórka nosił przepisową, czarną brodę. W tych to zrozumiałych celach udał się pan Mojżesz do renomowanego załadu fryzjerskiego pana Pawła Świstalskiego na Ochocie. Zasiadłszy w fotelu, z serwetką pod brodą, kupiec skonstatował z zadowoleniem, że jest jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną i wyobraził sobie, co to będzie dopiero po doprowadzeniu zarostu do porządku. Następnie spojrzał nieco z ukosa na stojącego z boku fryzjera i struchlał nieco. Mistrz nożyczek miał bowiem mętne spojrzenie, chwiał się na nogach i wymachiwał brzytwą, jakby chciał za jednym zamachem pozbawić klienta brody razem z głową. Pan Mojżesz cofnął się w tył i rzekł drżącym głosem: — O wiele mnie ucho nie myli, prosiłem pana o ostrzyc, nie golić! — To wszystko jedno... dobry fryzjer... i brzytwą potrafi ostrzyc... A w ogóle wypraszam sobie uwagi... Czem będę pracował, to moja rzecz... żeby tylko robota była odstawiona korekt i punktualnie. To mówiąc, chwycił pana Wiewiórkę za brodę i jednym chlaśnięciem odciął mu jej lewą połowę. Handlowcowi pociemniało w oczach. Chciał się zerwać z fotela, ale przytrzymany za prawą połowę brody nie mógł się ruszyć z miejsca, zdołał tylko wyszeptać: — Uś, co pan robisz, co pan robisz? — Ładnego chłopaka chcę z pana wyszykować! Po jaką cholerę masz pan ludzi straszyć brodą... Młody człowiek, a na starego beduina wygląda... Tak nie można! Obcięło się z lewej, obetnie się z prawej... i zostanie... szpicbródka. Teraz na doktora jest pan podobny... Zlany potem pan Wiewiórka zamknął oczy, usłyszał znów złowrogi zgrzyt brzytwy, a gdy po chwili ukradkiem spojrzał w lustro, ujrzał, że istotnie z pięknej rozłożystej brody pozostała mu niewielka hiszpanka. Cyrulik, trzymając wciąż brzytwę w ręku, przymrużywszy lewe oko przyglądał się swemu dziełu. Ale nie zadowoliło go widocznie, bowiem począł kręcić głową i rzekł: — Nie... to nie to! Nie masz pan twarzy do szpicbródki... Cała robota na nic... Trzeba wszystko do gruntu ogolić na Anglika. Pan Mojżesz ze łzami w oczach począł prosić fryzjera o odłożenie reszty zabiegów do jutra, ale mistrz oświadczył kategorycznie, że mowy być nie może o wypuszczeniu niewykończonego klienta z zakładu, i z zapałem wziął się do pracy. Kupiec omdlał i poddał się biernie dalszym zabiegom. Pan Świstalski, po głębszym namyśle, zmienił plan po raz wtóry. Hiszpankę wprawdzie zgolił, ale pozostawił klientowi pod nosem niewielkie wąsy, włosy ułożył panu Wiewiórce w charakterystyczny ząbek, spadający na lewe oko, i z zadowoleniem stwierdził, że klient jest kubek w kubek podobny do głośnego męża stanu, wysoce niepopularnego wśród współziomków pana Mojżesza. 25 Spraskany kolońską wodą, kupiec zerknął w lustro, ryknął jak zraniony łoś i wybiegł z zakładu wprost do komisariatu. Sporządzono protokół o samowolę i pan Świstalski stanie niebawem przed sądem grodzkim. Wyrok jest oczekiwany z niesłychanym napięciem przez przedstawicieli branży fryzjerskiej i wszystkich obywateli noszących brodv. Wytworny krawiec Nomen omen. Jakąż sprawę sądową może mieć człowiek nazwiskiem Galant? Oczywiście z krawcem. Wierny brzmieniu swego rodowego miana, pan Beniek Galant jest najelegantszym mężczyzną na całych Stawkach. Jego nieposzlakowane getry zna każda piękna kobieta, która kiedykolwiek przechodziła Smoczą, Dziką, Kaczą czy Pawią, nie mówiąc już o rodzimych Stawkach. Jego garnitury mają wiedeński sznyt, który ich właściciel zawdzięcza całkowicie krojowi firmy „Abramson i Kaczka, wytworne krawiectwo męskie". Jest rzeczą niewątpliwą, że pan Galant świetnie nosi swoje garnitury, a tym samym dobrze reprezentuje w stolicy arcydzieła firmy; ale panom Abramsonowi i Kaczce to nie wystarcza, wymagają oni jeszcze, żeby elegancki klient płacił rachunki. Na to znów pan Galant nie chce się zgodzić i starannie omija wspólników, a zwłaszcza pana Kaczkę, który jest bardziej nerwowy. Że jednak nikt nie wie, kiedy go co spotkać może, pewnej ciepłej soboty pan Beniek w towarzystwie uroczej kobiety wsiadł w dorożkę i kazał jechać w Aleje. Dlaczego właśnie tam, nie wiadomo, przypuszczalnie grała tu rolę złośliwość losu. Bo gdy tylko dorożka znalazła się na rogu ulicy Piusa, z tłumu spacerowiczów wyrwał się nagłym galopem jakiś krótki blondyn, skoczył na stopień i powiedział: — Szanowny, panie Gie! — Dzień dobry się z panem. Ale po co pan tu skakasz, panie Ka? — Co znaczy po co? Z powodu jestem pewny, że teraz mi pan zapłacisz rachunku. — To pan mnie nie znasz. Ja pana proszę, panie Kaczka, fruwaj pan ze stopnia, bo dam 20 groszy dorożkarza, żeby pana uderzył z batem. — Spróbuj pan. Ja owszem pójdę zeskakać z dorożki, jak pan zapłacisz za garnituru. W przeciwnym wypadku będę z panem jeździł cały dzień. Koń zdechnie, psia krew, a ja nie zejdę! — Panie Beniek, kto to jest, kto? On robi coś kompromitację. Cała ulica się patrzy! — zapytała zgorszona towarzyszka pana Galanta. — To jest jeden wariat, się go zdaje, że ma u mnie jakieś pieniądze! — Tak, masz pan rację, wariat jestem, że takiego szmondaka, podrzutka społeczeństwa, dałem garnitur na kredyt! Ale dosyć już! Płać pan rachunek, albo zdejmuj garnitura. — Dorożkarzu, uderzajcie tego łobuza z tyłu batem! — zawołał zrozpaczony pan Galant. 26 — A już, żebym za pudla na dwa tygodnie do mamra poszedł! Nie chcę, bijta się beduiny same. Pan Galant widząc, że na pomoc dorożkarza liczyć nie może, sam postanowił pozbyć się natręta. Zepchnął pana Kaczkę ze stopnia, ale dzielny krawiec chwycił go za rękę. Legł wprawdzie minutę po tym na śliskim asfalcie, ale razem z niesumiennym klientem. Zrobiło się niesłychane zamieszanie, zakończone protokołem i grzywną po 50 złotych dla każdego z panów. Ale pan Galant za garnitur nie zapłacił. Poszukuje teraz nowego krawca. Ostrożnie, gryzie! Piękna brunetka, panna Reginka Goldmanówna, poznała gdzieś wytwornego młodzieńca, z zawodu kamasznika, imieniem oczywiście Moniek. Jedynym defektem pana Mońka było nazwisko, które brzmiało trochę niecodziennie , a trochę groźnie... Zresztą co tu owijać w bawełnę! pan Moniek nazywał się po prostu Pies. Ostatecznie nie powinno to nikomu przeszkadzać, poza tym wiadomo, że nazwisk sobie nie wybieramy; każdy maje takie, o jakie postarał mu się papa, który też zresztą odziedziczył to w spadku po dziadku. Toteż panna Goldmanówna miałaby się z panem Psem świetnie, gdyby nie zawiść poprzedniego jej narzeczonego, odtrąconego dla pięknego kamasznika. Człowiek ten, noszący szlacheckie, historyczne nazwisko Rabinowicz, nie mogąc znaleźć innej dziury w całym, przyczepił się do rodowego miana swego szczęśliwego rywala. Z początku ograniczył się tylko do tego, że zasiadał w ulubionej alei narzeczonych w ogrodzie Krasińskich i na widok pana Mońka przeciągle cmokał. Potem przestało mu to wystarczać, począł więc wołać: — Piesuchna, na tu na! — albo: — Ozorek, Ozorek do nogi! Ponieważ młodzi reagowali na te zaczepki tylko pogardliwym milczeniem, mściwy Rabinowicz nazajutrz przemógł się, wszedł do wędliniarni, kupił 10 deka tak zwanego kadryla, uwiązał na sznurku i czekał na zjawienie się zakochanych. Kiedy podeszli, rzucił czarną kiełbasę pod nogi pana Mońka udając, że go wabi. Powtarzał ten manewr kilkakrotnie, wołając za każdym razem: — A pójdziesz, psia krew! Pan Moniek zżymał się i wściekał, ale ubłagany przez pannę Reginkę w dalszym ciągu znosił prześladowanie. Wreszcie miarka się przebrała. W dwa tygodnie później, gdy narzeczeni przypuszczali, że Rabinowicz dosyć już ma tej głupiej zabawy, gdyż przestał przychodzić do ogrodu, wzgardzony kochanek wyłonił się zza drzewa, podszedł i powiedział z uśmiechem: 27 — Się mnie zdaje, że pani zgubiła tego kagańca i tej smyczki. — Tu chciał wręczyć pannie Goldmanównie wymienione przedmioty. — Nic podobnego! a w ogóle łobuz — odcięła się panienka. — Pani nie zgubiła? To się bardzo podziwiam, że pani wychodzi z pieskiem na spacer i nie nałoży go nic na mordę. Broń Boże, może ukąsać! Tego pan Moniek miał dość, odezwały się w nim dziwne jakieś instynkty. Warknął głucho, rzucił się 'na Rabinowicza, przewrócił go na trawnik i dwukrotnie ugryzł w podudzie. Przerażony złośliwiec pobiegł do pobliskiej apteki po jodynę, a potem do komisariatu. Pan Moniek Pies stanął przed sądem, gdzie wyszły na jaw wszystkie wyżej wymienione okoliczności, wobec czego skazano go tylko na 30 złotych grzywny. Buchalter poeta Beniek Szpilfogel urodził się poetą. Od najwcześniejszych lat marzył o wawrzynach i zaszczytach mistrza pióra, uwieczniając chwilowo ołówkiem różne sentencje i krótkie wiersze w najmniej wspólnego z poezją mających miejscach. Wywoływało to nawet nieporozumienia z dozorcą domu, po których mamusia Benka wpadała w prawdziwą rozpacz. — Beniuchna, co z ciebie będzie? Za poetę chcesz się zostać, chcesz nie zarabiać? Jednak tatunio genialnego dziecka był dobrej myśli. — Nie szkodzi, niech będzie za poetę, taki Sienkiewicz też ładną forsę zarabia. Mimo to Beniek poszedł za głosem matki, został buchalterem i całe życie nie przestawał tego żałować. Był stale roztargniony, nawet ślęcząc nad grubymi księgami firmy „Salomon Pechkranc i Syn" myślał wiecznie o czym innym. Firma dawno już by się pozbyła zamyślonego buchaltera; trzymano go prawie wyłącznie przez sentyment, mając w pamięci piękny wiersz, który ułożył na 25-lecie zaprotestowania przez firmę pierwszego weksla. Poemat ten, zaczynający się od słów: Pieprz, kawę, cukier i cynamon Trzyma Pechkranc Salomon rozsławił szeroko imię firmy i przyczynił się do zawarcia kilku wcale korzystnych transakcji. Jednak wszystko ma swoje granice; wiersz wierszem, ale darmo pieniędzy brać nie można. Toteż pewnego dnia pan Pechkranc starszy postanowił przyjrzeć się pracy swego buchaltera. O dziewiątej jeszcze go nie było. O godzinie dziesiątej wpadł jak bomba, przywitany uwagą szefa: — O wiele mnie oko nie myli, spóźniałeś się pan, panie Szpilfogel. 28 — Możliwe. — Co znaczy możliwe? — Możliwe, że się spóźniałem, bo rura pękła w Otwocku — Co ranie obchodzi rura pękła w Otwocku? Czy pan jesteś kanalizator, pan potrzebujesz zatykać rury? — Ja nie jestem kanalizator, ale ja mieszkam w Otwocku, ulica była zalana to c0 ja miałem robie? — Pływaj pan, jak pan nie możesz przyjść! — Tak, szprotką pójdę być?! Za wiele? Za 150 złotych miesięcznie! Garnituru te* mnie cos kosztuje, nie? — Już! Bierz się pan do roboty. Pan Szpilfogel zabrał się do buchalterii, ale po godzinie nieufny szef zajrzał mu przez ramię i ze zdumieniem zobaczył, że w starej, wycofanej księdze kasowej buchalter wypisał pięknym rondem następujące tajemnicze słowa: Ziółkowski pod Су córą — Panie Szpilfogel, co za jeden ten Ziółkowski, czy to klient? Nie słyszałem o takowego. Pan się mi zdaje znowuż robisz jakieś fiki miki? Oburzony poeta wstał i odpowiedział z godnością: • ~ JiiS ŻaCJne ЙкІ mikL Ja pisze historyczną poezję a propos staroświecki giemerał Ziółkowski, co się walczył pod Cycorą z turecką potęgą — Pan u mnie pisz rachunki dla tureckiej cukierni, psia krew, bo ja za to t?anu • Cycorę go się zachciewa. Gienierałów mnie w buchalterii księguje Pierwszego pójdziesz pan po forsę do Komendy Miasta, ja grosza nie dam' I srogi szef dotrzymał słowa. Pensji nie wypłacił, a nawet polecił nie wpuszczać pana Szpilfogla więcej do biura. Sprawa oparła się o sąd pracy, gdzie buchalter poeta żądał trzymiesięcznej odprawy i wynagrodzenia za urlop, razem 600 zł. Na wniosek sędziego strony się pogodziły i pan Szpilfogel otrzymał połowi tej Smutny pasażer W zatłoczonym przedziale pędzącego z zawrotną szybkością 20 km na środom? Pociągu kolejki Jabłonna-Karczew siedział jakiś smutny pan Niby to wyglądał przez okno, ale nawet widok naszych staropolskich letnisk Podwarszawskich me był w stanie go rozchmurzyć. Gdy pociąg dobiegał do stacji Wawer, zasmucony pasażer nagle począł nerwowo macać się po wszystkich kieszeniach, po czym zbladł, potoczył dokoła wzrokiem ranionej gołębicy i krzyknął: — Psia krew, cholera, okradli mnie! Ale niedoczekanie wasze, beduiny na mahoniowe powietrze jadące, żebyście z moją forsą i biletem żywe stąd wyszli! 29 Wszystkich będę aresztował. Żaden nie zobaczy dzisiaj żony ani tych drobnych dzieci, ani tego faszerowanego szczupaka. Na więziennem chlebie sobotę przesiewacie. Taka wasza tam i nazad! . ,,„,., ;ctr.tnie Pogróżka była adresowana do współpasażerów, istotnie handlowców, istotnie jadących na sobotę do Miedzeszyna i Otwocka. . W47VStkich Toteż perspektywa spędzenia święta w więzieniu podziałała na wszystkich w sposób gwałtowny. Kupcy zaczęli spoglądać na siebie podejrzliwie. — Co jest? Co go się stało? Może wariat, a może bron Boże pijany. Lękliwsi rzucili się do drzwi, ale smutny pasażer zawołał: — Stać bo będę strzelał! Obkradzony jestem i mam prawo każdego jednego drania, co będzie uciekał, za nieboszczyka zrobić. „r^nvm Wówczas kupcy wybrali natychmiast delegację celem pertraktowania z groźnym towarzyszem podróży. Delegacja rozpoczęła pracę natychmiast. — Ile pana podróżnego zginęło, ile? . ■, ■ я„ — Dwadzieścia dwa złote z groszamy i bilet! i jezeh się to nie znajdzie, do Karczewia wasz wszystkich zawiezę i władzy doręczę, tam się z wami oblecą. — Ale my potrzebujemy wysiadać w Miedzeszymu. — Żadnego nie wypuszczę! żywa noga nie wysiądzie. — A iak my pana damy 10 złotych, to tyż me? — Nie! wszystko co do grosza i bilet. Bilet najważniejszy. Forsa rzecz nabyta, ale wstydu przed konduktorem bym nie przeżył. _ — Podróżnik, nie bądźcie dzieckiem. Najwyżej zapłacicie karę. — Nie chcę. W honor nie mogie być stuknięty przez starozakonnego złodzieja. Ojciec by mnie się wyrzekł. Jadziem do Karczewia! ; > Zapadło ciężkie milczenie. W końcu ktoś zaproponował przeszukać przedział, kto wie, może woreczek z pieniędzmi gdzieś się zawieruszył. Kupcy zaglądali pod ławki, zrywali ze ścian przepisy, wisieli na półkach... na nic. Postanowionodopomóc poszkodowanemu w ^dnyrnpr^^be^^ — Tylko mnie nie łachotać, bo z początku się śmieję, ale potem zły jestem 1 Ч1Г^оГаёпо%е11ка1п1е, wszystko na próżno... kamień, woda. W końcowych posłaniach wziął nawet udział konduktor. Ruch i krzyk zainteresował sąsiedni przedział. . W drzwiach stanął pan Mojżesz Kukawka z Falemcy. — Uj! co widzę ja Ten sumograndus, ten nachalnik znowu poszedł zgubie biletu i pieniędzy?! Złapajcie mu! , Smutnv pasażer chciał wyskoczyć, ale konduktor go przytrzymał Z olowiS Pana Kukawki okazało się, że ofiara kradzieży jest zwykłym gapowiczem który gdy zbliża się kontrola biletów, udaje okradzionego Nie w^pulzcza nikogo^ przedziału, a gdy dojeżdża do celu swej podroży, wyskakuje, rzucając prześladowanym współtowarzyszom na pożegnanie. — A teraz pocałujcie mnie wszyscy w...! Za te brzydkie figle w dniu wczorajszym pomysłowy młodzieniec, pan Teofil Karaś, został skazany na 2 tygodnie aresztu. 30 Trzeci kurs — W jakim charakterze oskarżona zamieszkuje u Szpigielsztajna? — W charakterze Leontyny Biodro. — Nie pytam o nazwisko, tylko o charakter zamieszkania! — Charakter mam, nie mogie powiedzieć, żeby najgorszy. Cicha jezdem ma się rozumieć kobieta, ale jak mnie taka ślaja kuchnię zaświnia, swoją przemowę mam. No, bo czy wysoki sąd byłby lepszy? Jakby się wysoki sąd naszorował jak ten haman, a ktoś by wysokiemu sądowi na podłogie nocną nieczystość rozlał? A mnie za to państwo płacą, żeby był porządek. — A więc oskarżona jest służącą u Szpigielsztajna, oskarżycielka Królik zaś zamieszkuje tam jako sublokatorka? — To jest nagła śmierć, nie sublokatorka, ona mnie całe zdrowie zabrała — odpowiada sędziemu nie pytany pan Kuba Szpigielsztajn, oskarżony wraz ze swą służącą o znieważenie słowne i czynne sublokatorki, pani Cypojry Królik. — Jakże to było krytycznego dnia? — pyta sędzia w dalszym ciągu pannę Biodro. — To nie było krytycznego dnia, tylko w niedzielę; to owa pani Królik idzie bez wszystkie pokoje z pełnym naczyniem i chlap, chlap po podłodze. Ja nic nie mówię, tylko patrzę. Idzie drugi raz, ja znowuż nic, ale za trzecim razem już odezwałam się: skończ że pani to noszenie, bo panią obsztorcuję, jak święty Michał diabła. Tu nerwowy chlebodawca znowu nie wytrzymał i przerywa wiernej służącej: — W ogóle nie rozumie, skąd oni tyle tego biorą... dwoje ludzi! To trzebno być wodospad Misipipi, żeby zdążyć. Oni się mogą w cyrku pokazywać i zarabiać ładny pieniądz! ale na suplikatorów z krępującem się wejściem są do niczego. Trzeba wyjaśnić, że pani Królik wraz ze swym mężem zajmuje w apartamentach pana Szpigielsztajna ostatni pokój i chcąc się do niego dostać, albo zeń wyjść, musi przechodzić przez wszystkie inne; to ją właśnie naraża na konflikty w rodzaju tego, który był przedmiotem sprawy w sądzie grodzkim. Zajście powstało, jak już zaznaczyliśmy, na tle różnicy poglądów na potrzeby naturalne człowieka i według dalszych zeznań miało następujący epilog. Męki, które znosiła wierna służąca w kuchni, były niczym w porównaniu z tym, co cierpiał jej pracodawca leżąc w łóżku, w swoim pokoju. Przy trzecim kursie pani Królikowej wyskoczył spod kołdry i krzyknął: — Może dosyć będzie, nie? Ja nie wymagam od was być króliki, ale nie mogę trzymać w mieszkaniu wołów do karety! — Co znaczy do karety, obliczaj się pan ze słowami! Ponieważ pan Szpigielsztajn nie chciał się obliczać, pani Królikowa podniosła również głos, w sukurs szefowi przybiegła kierowniczka kuchni i wspólnymi siłami zmaltretowali panią Królik zupełnie. Sędzia, wziąwszy pd uwagę okoliczności łagodzące, skazał pana Szpigielsztajna i jego adiutantkę po 30 złotych grzywny. 31 Hrabia i jego pies Łatwo sobie wyobrazić zazdrość, jaką budziła wśród ekspedientek branży galanteryjnej z Nalewek wiadomość, że panna Róża Buchmanówna, pracownica firmy „Szykpol" (wyroby dziane, tkane, tudzież wielki wybór pończoch) zaręczyła się z hrabią L. Na piętnaście minut przed siódmą panienki opuszczały swe odpowiedzialne stanowiska za ladami, aby biec przed firmę „Szykpol", gdzie pod latarnią oczekiwał na bogdankę hrabia L. w monoklu i z rasowym dobermanem na smyczy. Tu były świadkami, jak zjawiającą się z promiennym uśmiechem szczęścia na ustach pannę Rózię brał pod ramię młody arystokrata i uprowadzał w miasto. Ciekawsze postępowały za nimi i słyszały nieraz fragmenty wytwornych rozmów: — Ukochanku mój, hrabiowski waszmości, nie rozumie z powodu lata za nami ten pies? Do autobusu mu nie wpuszczą i ugryźć, broń Boże, może też. — Zamilczaj, nieszczęsna dziewico! To tajemnica starego rodu. Ja muszę się męczyć, ja muszę chodzić z tego dzikiego ogara na łańcuchu z powodu jestem potomek. Czy mnie przyjemnie, czy ja nie chciałem by wsiadać na autobus zamiast chodzić z piechotą? ale mówi się trudno: młody hrabia jestem, mnie bez wyżła po prostu nie wypada wyjść na ulicę. Cały musiałem by się spalić ze wstydu, jakby mnie zobaczył mój kolega Gucio Potocki albo nie przymierzając palcem, taki rok na niego, książę Waldemaras Michorowski, co wyszedł za mąż za Jadwigie Smosarskie, pomimo mamunia, tatunio i wszystkie ciocie nie chcieli. „Waldek — mówili go — kozierodztwo idziesz robić?" „A jak już zrobię, no to co jest? Wszak i książę jest człowiekiem i lubi dziewczynki! a Smosarska niezależnie ładną forsę zarabia." — Słuchajcie, hrabia, może i wam robią przykrość z powodu chodzicie z niezamożną panienką? — Zostawcie to, Rózia. Mnie stać na tego. Kaprys rozpieszczonego panicza mam. Wszak hrabia Walery Jastrzębiec Lubomirski jestem psia krew, cholera ciężka... pardon, izwinitie, przepraszam się uniosłem! Mimo tego rodzaju zaklęć hrabia Lubomirski nie dotrzymał słowa i chodzić z panną Rózią przestał. Nie wiadomo, czy kaprys minął, czy też młody arystokrata uległ w walce z nieubłaganą sferą... dość że przestał przychodzić pod „Szykpol". Panna Rózia wówczas odszukała hrabicza; dowiedziała się przy tym, że prawdziwe jego nazwisko brzmi Beniek Minerał, a tytuł: krawiec damski. Pod tym też nazwiskiem stanął młodzian przed sądem grodzkim, oskarżony o wyłudzenie od łatwowiernej niewiasty 200 złotych. Ponieważ przed samą sprawą potomek starego rodu wręczył zawiedzionej dziewczynie weksle na wymienioną sumę i wypłacił gotówką 13 złotych procentu, oskarżenie cofnięto i sprawa została umorzona. Aha, jeszcze jedno. Pies wraz ze smyczą i kagańcem był wypożyczony od dozorcy pewnego domu przy ulicy Bonifraterskiej. 32 W Z sercem skrwawionym i podartym na strzępy rozstał się pan Beniek Szmak, młodzian dwudziestoletni, ze swą ukochaną. Rudowłosa panna Żula nie dalej jak przed kwadransem powiedziała z nieodwołalną stanowczością: — Bernardzie, nie bądźcie dzieckiem, nie wymagajcie ode mnie być naiwna. Zastanówcie się, czy będę z wami szczęśliwa... za ile? Za 250 złotych miesięcznie! To jest pusty szał, ja nie zobaczę nigdy grosza pieniędzy. Na próżno zrozpaczony Beniek prosił i błagał; zrozumiał wreszcie, że wszystko jest skończone. Poszedł więc prosto Karmelicką, Gęsią, zjadł w firmie „Moniek" za 20 groszy włoskich lodów, ale nic nie pomogło, w sercu miał piekielny żar. Pomyślał tedy, że ochłodzić go mogą na wieki jedynie fale Wisły. Udał się więc na Gdańskie wybrzeże. Było już ciemno. Beniek stanął nad samym brzegiem i spojrzał w ciemną otchłań. — Samobójec idę być! Ale nachyliwszy się dotknął wody końcem palców i pomyślał, że wygodniej byłoby utopić się w wannie. Ubrał się więc, wsiadł w tramwaj i pojechał do zakładu kąpielowego „Wieloryb" na No winiarską. Wynajął kabinę, rozebrał się, zamknął oczy i zanurzył się w wodzie, ale o utopieniu się nie było mowy: głowa wystawała. Samobójca zmienił tedy pozycję, wystawił nogi na powietrze, a głową się zanurzył, ale po chwili wyskoczył ze strasznym kaszlem. — Tak nie możno z powodu mnie dusi! Postanowił więc skończyć z sobą radykalnie: jednym skokiem. Wdrapał się na stolik, krzyknął: — Raz, dwa, trzy! — i dał nurka. Woda zaczęła go krztusić, na głowie poczuł guz wielkości pardesa, a tu o wydostaniu się nie było mowy, choć nieszczęsny samobójca machał rozpaczliwie nogami. Ale ponieważ w ostatniej chwili panu Benkowi do tego wszystkiego żal się zrobiło życia, uczynił więc gwałtowny wysiłek, zatrzeszczały jakieś haki, wanna oderwana od ściany przewróciła się i pan Beniek wraz z wodą wypłynął na posadzkę. Gwałtowny huk sprowadził dwóch biało ubranych numerowych, którzy wyłamali drzwi i podnieśli desperata z ziemi. Nie wiedział, co się z nim dzieje. — Czy możno wiedzieć, gdzie ja się właściwie znajduję? O wiele mnie oko nie myli, mam zaszczytu z panami aniołkami. Biedny chłopiec wyobraził sobie, że jest już w niebie. — Co znaczy z aniołkami, szmondak, psia krew. Ubraj się już, łobuz jeden, i zapłać za reperację wanny. Ponieważ pan Beniek nie miał pieniędzy, wylegitymowano go, sporządzono Protokół. Postawiono przed sąd za pijaństwo. Kara 20 złotych. 33 Kosztowny narzeczony Miłość różnymi chadza drogami. Są tacy, co czekają, by spadła na nich niespodziewanie w tramwaju, w kinie lub na przyjęciu u cioci. Są inni, którzy obliczywszy, że mogą się zakochać za tyle a tyle miesięcznie, przystępują metodycznie do wyszukania sobie ideału. Są to młodzieńcy zrównoważeni, patrzący trzeźwo na życie. Należał do nich pan Kuba Szparag, student trzeciego roku medycyny. Zrobiwszy to postanowienie, zwrócił się do znanego swata, pana Jankla Zalca z ulicy Mura-nowskiej. Po trzech dniach swat odwiedził studenta i przymrużywszy figlarnie oko rzekł: — Mam coś, ale to coś dla pana! — Wyszczególnij pan. — Od zaraz: mieszkanie, opranie, fryzjer. Przyszłość: ojciec z cukrzaną chorobą i 5 tysięcy dolary. — A panna? — Końskie zdrowie. — Wygląd? — Karakuły, kołnierz skunksy. — Phi! — Co znaczy phi? Brajtszwance pójdę pana dać? na trzeciem kursie? Tak? To co się zostanie dla inżyniera z praktyką i dziadkiem, co pochodzi z Prywesów? — No, a aparycja? — Jaka operacja? Żadne operacje nie przechodziła, to konkurencyjna firma wypuszcza plotki. — Aparycja to znaczy warunki zewnętrzne. — Warunki do umowy, ja jeszcze nie powiedziałem ostatnie słowo, można dużo wytargować. — Chodzi mi o fizys. — Gadają, ale to nieprawda, kto dzisiaj nie ma wrogów? — O pysk się pytam, psia krew! — wyrzucił wreszcie z siebie zirytowany pan Kuba. — Mam fotografię, widzisz pan to dziecko? Miód z sokiem! — Stara! — Co znaczy stara? Ona w zeszłem roku jeszcze skakała ze skakanką w Krasińskim ogrodzie. Po drugie, małe dzieci w kołyskach to ja nie mam na składzie. Zresztą nie będziesz pan kupował byka w worku. Obejrzyć nie zobowiązuje. Wybieraj się pan ze mną z wizytką. Wizyta doszła do skutku, rozmowa z papą i córką dała jak najlepsze rezultaty. Po tygodniu pan Kuba był już narzeczonym panny Róży G., z tym, że przyszły teść ponosi wszystkie koszty związane z edukacją zięcia in spe. Ślub miał się odbyć po skończeniu studiów. I byłoby wszystko jak najlepiej, gdyby nie to, że po roku pan Kuba stracił zupełnie ochotę do małżeństwa. 34 Panna wyperswadowała sobie również łatwo męża, gdyż okazało się, że ma jedną nogę krótszą. Ale za to stary pan G. wpadł w szał i złożył skargę do sądu grodzkiego, domagając się od niesolidnego młodzieńca zwrotu wyłożonych kosztów. Ale do rozprawy nie doszło, gdyż w ostatniej chwili pan Kuba wręczył panu G. weksle z żyrem nowego kandydata na swego teścia, którego również wyszukał mu obrotny Zalc. Mlimluś — Jest pan oskarżony o przywłaszczenie sobie psa, stanowiącego własność Waleriana Sosińskiego. Czy przyznaje się pan do winy? — z takim pytaniem zwrócił się sędzia grodzki do pana Berka Fajersztajna, człowieka o minie przygnębionej i jak gdyby zmęczonego ciężkim jakimś przeżyciem. — Przede wszystkiem, proszę pana, to było nie tak... — Mówi się „proszę sądu". — To było całkiem inaczej, proszę pana sądu. — A mianowicie? — A mianowicie to nie ja przywłaszczyłem sobie temu psu, ale on, ten pies, przywłaszczył sobie mnie, moją żonę, wszystkie moje dzieci i całe moje mieszkanie. — Jakżeż to możliwe? — Pan sędzia nie zna temu psu. On nie jest pies, to jest cały byk. Raz ja siedziałem przy kolacji, to drzwi się otwierają i wchodzi, można powiedzieć, dzikie zwierzę z oczami, z nogami i z wielką mordą. On wszedł i się patrzy. To my wszyscy pochowaliśmy się, gdzie kto zdążył. A on zjadł naszą kolację i pomimo że ja wołałem z drugiego pokoju: „A psik! a psik!" on się położył na moje łóżko i spał jak ten hrabia całą noc. Co go chciał kto doruszyć, to on pokazał zęby i zaczął ryczyć. To my zastawiliśmy drzwi z kredensem i spaliśmy na dywanie. Ja myślałem, że on się wyśpi i na drugi dzień pójdzie. Nieprawda, on sobie zaczął żyć u mnie, jak u siebie. Ja musiałem kupować go mięso, moja żona i dzieci musieli chodzić na palcach, żeby broń Boże Mlimluś się nie zdenerwował. My go tak nazywaliśmy przez delikatność, bo to był wariat nie pies. Jak się go dało mało jeść, to on skakał w górę i szczekał. Przez te trzy dni, jak on mieszkał u nas, myśmy nie żyli, nie jedliśmy i nie spaliśmy też. Raz on wyszedł na ulicę, to my zamknęliśmy drzwi, żeby mu więcej nie wpuścić. To za godzinę ktoś się drapie. — Kto się drapie, kto? — się pytam. I jak pan sędzia myśli? Mlimluś się drapał. On przyszedł z panem Sosińskim. Ten pan też się rzucił, zabrał psa i krzyczał, że mnie zrobi sprawę, za co? ja nie wiem. 35 Poszkodowany pan Walerian Sosiński, z zawodu rzeźnik, oznajmił sądowi, ze kupił na placu Kercelego psa buldoga, który po trzech dniach przepadł jak kamień w wodzie. . , , Dopiero wypadkiem przechodząc ulicą Pawią pan Sosmski spotkał swego psa, który na widok właściciela począł uciekać i drapać się do mieszkania pana Fajersztajna Rzeźnik wysnuł stąd wniosek, że pan F. przywabił sobie jego własność. Ponieważ świadkowie potwierdzili słowa pana Berka, gdyż cały dom wiedział 0 tym niezwykłym najściu, sąd wydał wyrok uniewinniający. Dlaczego Mlimluś, którego prawdziwe imię brzmiało zresztą Rozbój, tak sobie "Podobał gościnę u państwa Fajersztajnów, pozostanie tajemnicą psiego serca. Kobieta i klejnoty Od wieków wiadomo, że żadna prawdziwa kobieta nie oprze się czarowi drogich kamieni, zwłaszcza ofiarowywanych jej przez dyskretnego mężczyznę i to po wyjątkowo przystępnej cenie. Pani Rózia Cukier nie byłaby prawdziwą córą Ewy, gdyby me zareagowała Przychylnie na propozycję kupna za 200 złotych czterech wspaniałych brylantów z berła cara Mikołaja, uczynioną jej szeptem przez tajemniczego bruneta w meloniku 1 ciemnych okularach. ..... Toteż pani Cukier weszła do bramy za zagadkowym brunetem i wzięła w drżące r?ce historyczne klejnoty. _ . Pan w meloniku opowiadał jej tymczasem niezwykłe dzieje kamieni. — Ja jestem prima nastajaszczyj ruski generał gubernator i figiel adiutant! Z nieboszczyka cara Mikołaja za kolegów byliśmy. Uj, to on mnie lubiał. Nieraz to mówił do mnie- Shiszaj, kniaź Szczerbatow, jak broń Boże kiedyś umrę, możesz sobie zabierać do domu to berło, bo rzeczywiście na co umarłego takie coś? W trumnie ze zł°tą pałką wysadzoną brylantami po 1000 rubli sztuka w sztukie, pójdę machać, tak?" Ale się potem zrobiło nieszczęście, berło go odebrali i ja musiałem wykradać to jak zwyczajny złodziej z ogniotrwałej kasy od bolszewików. O mało mi nie rozstrzelili Przy tern też. , ., .'•';;.l;';'1 , , • -л! Z dalszego opowiadania księcia Szczerbatowa wynikało, ze z ledwością przeniósł Przez granicę bezcenny przedmiot, przebrawszy się z kapiącego złotem munduru w zwyczajną jesionkę, melonik i ciemne okulary. Piętnaście lat przeżył wyjmując z berła kamień po kamieniu. Teraz zostały mu ostatnie trzy sztuki, które chce sprzedać za jednym zamachem, ale tylko w ręce jakiejś inteligentnej osoby, która potrafi otoczyć pieczołowitą opieką te historyczne klejnoty. . . ■,...• ^ . , Ш Pani Cukier po krótkim targu kupiła kamienie za 180 złotych. Kniaź Szczerbatow °błał je gorącymi Izami i znikł w tłumie. W iakis czas potem okazało się, że Mikołaj II fatalnie nabrał swego przyjaciela, ofiarowując mu berło wysadzane szlifowanymi szkiełkami. Trzy kamienie nabyte Przez panią Rózię warte były bowiem tylko 1 zł 80 gr. 36 Przepłaciwszy tak grubo, pani Rózia postanowiła odszukać księcia Szczerbatowa i istotnie spotkała go na Gęsiej ulicy. Okularów ani melonika już nie miał, tym niemniej gubernatorskie rysy go zdradziły. Nie pomogło zapieranie się, nie pomogło nawet okazanie dowodu osobistego, widocznie sfałszowanego, opiewał bowiem na nazwisko Salomona Załkinda... książę stanął przed sądem. Świadkowie dowodowi, przyjaciele pana Salka twierdzili zgodnie, że... on nigdy nie był gubernatorem, nigdy nie miał melonika ani okularów. — Pan sędzia sobie wyobraża, jak on by wyglądał w meloniku? To możno by było po prostu pęc ze śmiechu, zobaczyć go! — mówili. Poza tym dowodzili kategorycznie, że chodzą z nim stale razem i absolutnie nie przypominają sobie, aby kiedykolwiek widzieli na oczy panią Cukier. Argument ten był rzeczywiście nie do pobicia, boć jeden człowiek mógłby nie pamiętać rysów twarzy pani Rózi, ale żeby dwunastu osobom, stale razem chodzącym po mieście, mogły one zupełnie wyjść z pamięci: to niepodobieństwo. I rzecz dziwna, mimo tak nieodpartego dowodu sąd uznał pana Salka za byłego generała fligel-adiutanta i skazał go w tym charakterze na 6 miesięcy więzienia. Szalony kapitan Wiała lekka morka. Kapitan statku stał na swoim mostku i przez lornetkę patrzył na majaczący w wieczornym mroku daleki ląd. Nagle spod pokładu doszły go odgłosy jakiejś wrzawy. Na orlim obliczu starego wilka ukazał się grymas wściekłości. — Uś, cholera mi bierze — szepnął do siebie kapitan i jak huragan zbiegł pod pokład. — Co się tu zrobi, co? — zawołał władczym głosem do gromady podróżnych, układających się do snu na czerwonych poduszkach ogólnej kajuty pierwszej klasy. — Ja bardzo proszę, żeby szanowne pasażery z biletami drugiej klasy poszli stąd paszoł wont na zbity łeb. — Panie Goldman, co to pana szkodzi, jak my się prześpiemy troszkę też. Całe pierwsze klasę masz pan pustą — próbował mitygować gniew kapitana jeden z podróżnych. — Ja dzisiaj nie jestem pan Goldman! stary matros, możno powiedzieć, pies morski się zostałem i o wiele nie zobaczę natychmiast wszystkich stąd wychodzić, pójdę wam tak przeklinać, że się dzieci psia krew zgorszą. — Panie Gie, pan możesz być dla nas pies, pan możesz być stary matros, pan możesz wymyślać, co się panu gęba do ust przyniesie. Po co masz pan nas stąd ^rzucić? Ja muszę tego zrobić z powodu mnie za to pensję płacą, żebym pilnowałem Porządku na statek. 37 No już! Raz, dwa, trzy, proszę wychodzić! Czy się wychodzi? — Nie, nie wychodzi się! — Tak? No dobrze! Ja idę! Czy wy wicie, dokąd ja się udaję? Ja idę na swój kapitański pomostek wypić butelkie naszego matrosowskiego grogu. Jak już go ja wypiję, za starego wariata będę. Niech Bóg zabroni, co ja wtedy mogie zrobić. Ja mogie zbić wam wszystkim po mordzie, ja mogie przewracać komina, ja mogie zatopić całego statku na dno razem z towarami. — Panie Goldman, kogo idziecie bujać, przy dzisiejsze wodę statku zatopicie? Przecież mielizna jest, a zresztą z kryminała byś pan nie wyszedł. Dobranoc się z panem! I podróżni, śmiejąc się głośno, wypchnęli kapitana z kajuty, zaryglowując drzwi. Nieszczęsny dowódca, widząc całą beznadziejność swego położenia, zaniechał wypicia porcji grogu, ale natychmiast po przybyciu statku do Warszawy zażądał spisania protokołu na opornych pasażerów. Sprawa trafiła do sądu grodzkiego, gdzie przywódcy buntu podróżnych zostali skazani na grzywnę po 5 złotych za zajęcie miejsca w niewłaściwej klasie. Głowa spod łóżka Dziwną i straszną przygodę przeżył niedawno pan Judka Kranc, drobny finansista. Podczas jednej z nieprzeliczonych wizyt u dłużnika, pana Kornatki, kiedy pan Judka robił wyrzuty pani Kornatkowej z powodu mizernej wypłacalności nieobecnego w domu jej małżonka, rozległo się gwałtowne walenie w drzwi. Pani Kornatko chwyciła finansistę za rękę i krzyknęła z rozpaczą: — Boże, co to będzie, jak mąż pana tu zastanie! — Co znaczy, co będzie? Zapłaci mnie moich procentów. — Panie, pan go nie zna! kiedy jest pijany i zastanie w domu jakiegoś mężczyznę, zabija go bez miłosierdzia. — Przede wszystkim ja nie jezdem mężczyzna, tylko starozakonny, a po drugie, pani Kornatkowa, zostaw pani takich żartów. Mnie nieprzyjemnie jest. On może za to ładnie posiedzieć. — Niestety, to nie są żarty! słyszy pan, co on wyprawia. Nie ma rady, muszę pana gdzieś schować. Pan Kranc uwierzył wreszcie w niebezpieczeństwo, biegał za panią Kornatkowa po mieszkaniu, poszukując jakiejś skrytki, usiłował wślizgnąć się pod otomanę, wywalił dno w pudle od kapeluszy, zaszył się między palta w szafie, ale wszystko tol zrozpaczona niewiasta uznawała za niedostateczne. — Znajdzie pana, znajdzie pana i będzie nieszczęście! Czas naglił, drzwi trzeszczały, przerażony pan Judka dał w końcu nurka podi małżeńskie łoże. Pani Kornatkowa wpuściła wreszcie męża, który wtoczył się do pokoju z rykiem:i 38 — Gdzie on jest? — Kto taki? — Twój... kochanek! — Nie mam kochaka. — To się okaże... a teraz podaj mi nóż... z tych nowych... i przynieś z kuchni osełkę... Po chwili pan Kornatko usiadł na łóżku, pociągał nóż po osełce i mówił do siebie straszliwym szeptem: — Tak, tak, nożyk będzie... za chwil? gotów... poszukamy wtedy kochanka... on tu musi być... chlast i łepek zleci jak główka kapusty. Nie warto opisywać uczuć pana Krańca pod łóżkiem. Trzęsąc się jak w febrze, postanowił on skończyć z okropną sytuacją, wystawił więc głowę spod łóżka i powiedział jak najzabawniej: — A kuku! panie Kornatek! a kukuśku! — Aaa! — ryknął zazdrosny mąż. — Jest kanalia! Głowa pana Krańca z piorunującą szybkością zniknęła pod łóżkiem, spod którego rozlegał się tylko przytłumiony jego głos. — Pan mnie nie poznałeś, kochany panie Kornatek. Kranc się wita z panem. Judka Kranc z Nowolipie, ten co go pan jesteś winien 300 złotych plus procenty. — Nie znam... nikogo... tylko chcę nasycić się zemstą... krwi pragnę... krwi faceta spod łóżka! Wobec tego pan Kranc ucichł. Pan Kornatko ostrzył nóż jeszcze piętnaście minut, po czym oświadczył, że ma czas zarżnąć pana Judkę nawet za godzinę i zasnął. Pani Kornatkowa zwolniła bankiera z opresji; jak kula stoczył się pan Judka ze schodów i odjechał taksówką do domu. Chorował potem miesiąc obłożnie. Zjawił się dopiero w sądzie grodzkim, do którego pociągnął pana Kornatkę o groźby karalne. Niestety świadków nie było; państwo Kornatkowie oświadczyli, że mąż w żartach straszył pana Krańca, robiąc mu sceny zazdrości. Wobec czego zapadł wyrok uniewinniający. Tajemnica salonu * ' ■ *. ... U państwa Szymonostwa Karabińczyk był wielki bal z okazji Purymu. Wśród szalejącej młodzi wyróżniał się elegancją, urodą i znakomitym tangiem młody Maks Binensztok (manufaktura). Nic też dziwnego, że panny po prostu tłoczyły się do Maksa, zawistnie patrząc, jak wyróżnia on specjalnie córkę gospodarza Malcie Karabińczykównę, która dumnym okiem toczyła dokoła, przyciskając się do tancerza i szepcąc mu czule: — Bosko się z wami tańczy, Binensztok. — No, ja myślę! Wszędzie mnie to mówią. Rita Tabaksbaum to się po prostu wściekała a propos rozkosz ze mną tańczyć. 39 — W ogóle jesteście słodki chłopak, Maks. — Nie ukrywam się z tego. Rzeczywiście tak jest. Niezależnie jestem pierwszy, lekkoatletnik co do skok w siną dal, rzut z kulą i inne artykuły sportowe. Spójrzcie, Malwina, na ten gors, co? Jest kawałek piersi? Doruszcie tego muskuła. Asfalt prasowany, co? W ogóle szczyt fizyki. Dialog ten słyszał przesuwający się obok w tańcu pan Kuba Cytryner, dotychczas szczęśliwy konkurent do ręki panny Karabińczyk, którego gwiazdę zaćmił olśniewający Binenszok. Nie trzeba dodawać, jakie uczucia szarpały sercem Kuby, toteż ze zjadliwym uśmiechem wtrącił się do rozmowy: — Kto pana zaprzecza, panie Be? Wszyscy wiedzą, że masz pan siłę. Nikt by nie wytrzymał tyle protesty przez całe życie, co pan ich masz przez miesiąc. — Malwino, czy ten szmondak do mnie się idzie tyczyć? — Niewątpliwie. — Radzę pana, panie Cytryner, nie doczepiaj się pan. — A ja pana radzę, daj pan pokrycie! — krzyknął wielkim głosem pan Kuba, dramatycznym ruchem wyciągając z kieszeni smokinga gruby plik weksli z ogonami protestów i paczki czeków. Okazało się, że była to wyrafinowana zemsta. Pan Cytryner dwa dni biegał po całej Gęsiej ulicy, wypożyczając na słowo honoru weksle Binensztoka. Teraz z nimi wystąpił. Efekt był piorunujący. Goście stanęli jak wryci. Stary pan Karabińczyk, pobladły jak płótno, tulił do siebie swą córkę. Sportowa krew zagrała w panu Maksie, rzucił się jak zraniony tur na weksle i począł drzeć je na drobne kawałki. W obronie akceptów stanął pan Cytryner i kilku gości, co wywołało ogólną bijatykę, która przeniosła się na podwórze i zakończona została protokołem policyjnym. Tą drogą tajemnica salonu państwa Karabińczyków dostała się do sąduj grodzkiego, gdzie pięciu uczestników potyczki otrzymało po 50 złotych grzywny. Zawodowy świadek Do sali sądu grodzkiego wychodzi sympatyczny pan o ciemnym zaroście. Korzystając z przerwy w rozprawie zamienia miłe uśmiechy ze stałymi bywalcam wreszcie wita się kordialnie z woźnym. — Dzień dobry się z panem, panie Wu. Co słychać? Jak zdroweczko pan sędziego? — Nie można narzekać, owszem, zdrów jest. — To się bardzo cieszę. A pan sekretarz jak sobie miewa? — Owszem. — Coś dawno już tu nie byłem. 40 — A kto pan właściwie jest, bo nie mogę sobie przypomnieć? — Pan mi nie zna? Ja jestem świadek o pobicie pana Migdalskiego przez pana gielasa. Pan nie pamięta? się dziwię. Już dwa lata tu przychodzę i czekam, może dzisiaj się doczekam, skąd można wiedzieć? Świadek przysiada się do dwóch panów i prowadzi z nimi miłą pogawędkę. Tymczasem wchodzi sąd. Idą jakieś sprawy o kradzieże, a wreszcie: — Oskarżony Hipolit Bielas, świadkowie Migdalski, Majchrzak i Rozenberg! — woła sędzia. — Panie Bielasek, chodź pan sędzia nam prosi — mówi sympatyczny pan do sąsiada i podchodzi wraz z nim do sędziowskiego stołu. Świadkowie składają uroczystą przysięgę, po czym padają skaramentalne pytania: — Nazwisko? — Już mówiłem ładne parę razy... pan sekretarz zapisał też. — Cóż to znaczy? proszę odpowiadać na pytania. — Wszystko od początku? Nie mam pretensję, proszę: Rozenberg. — Imię? — Salomon. — Zajęcie? — Świadek. — Pytam, czym się przesłuchiwany zajmuje? — Tyż mówię, jezdem za świadka. — Nie chodzi mi o daną sprawę, tylko zawód pański! — Panie sędzio kochany, ja pana co powiem: jak ja dwa lata nic nie robię, tylko chodzę tu za świadka, to nie jest moje zajęcie? a co to jest, co? Raz zachorował pan Bielasek, to się sprawę odkładało. Drugi raz zapomniał przyjść pan Migdalski, to też poszliśmy do domu. Jak wzięli pana władzego do szkoły, żeby mu wyuczyć na pana przodownika, to się zaczęło prawdziwe siekane nieszczęście. W ślepe ciotkie poszliśmy się bawić. Jak się jeden pokazał, to się drugi schował. A ja już dwa lata chodzę. — Dziś sprawa będzie rozpatrzona. — Daj Boże. — Jakże to było? Co pan widział? Kto kogo uderzył w tramwaju nr 17 dnia 4 lipca 1934 roku? Bielas Migdalskiego czy odwrotnie? — Panie sędzio, chwileczkę, ja nie mogie mówić. — Dlaczego? — Się mnie chce śmiać. — Z czego? — Z kawała. Ja nic nie widziałem. Ja jestem nie ten Rozenberg. — Jak to? przecież panu Salomon na imię. — Co znaczy! W Warszawie są może sto, może dwieście takie Rozenbergi. Dlaczego mi wybrali, nie wiem, może z powodu niedaleko mieszkam. — Jak to! i nie zna pan ani oskarżonego, ani oskarżyciela? 41 — Teraz znam, za kolegów jesteśmy, razem loterię trzymamy, ale tu u pana I sędziego się poznawaliśmy. Wobec ustalenia pomyłki sąd uwolnił pana Rozenberga od świadczenia, ale skazał pana Bielasa na 20 złotych grzywny za czynne znieważenie obecnego serdecznego przyjaciela. Adiutant generała Pan Władysław Pijawka jest zdecydowanym antymilitarystą, przeciwnikiem rozlewu krwi zwanego wojną i w ogóle człowiekiem łagodnym, ale tylko na trzeźwo. Podgazowawszy sobie, zostaje niezwłocznie generałem huzarów śmierci. W tej właśnie szarży spacerował pan Władzio o godzinie pierwszej w nocy po Starym Mieście, kiedy nasunął mu się przechodzień w osobie pana Mordki Sołowiej-czyka, który nie wiedząc, jaką personę mija, zaznaczył swój szacunek dla pana Władzia tylko przyśpieszeniem kroku i zejściem na jezdnię. Dla generała huzarów śmierci było to za mało. Zatrzymał się i krzyknął: — Wróć! Pan Sołowiejczyk przeszedł w kłus. — Wróć... bo... strzelę! — krzyknął generał, mierząc do uciekającego z butelki od piwa. Nieszczęsny kupiec stanął i wolno począł się przybliżać. — No... co jest? — Dlaczego nie salutujecie? — Co znaczy dlaczego? Z powodu nie jestem wojskowy sołdat. Pana szanownego też nie widzę być sierżant. — Milczeć... nie gadać w szeregu... sakramencka ofermo! Generał przed wami stoi! Baczność! — Cześć! salutuję się z wami, panie gienierał — odrzekł pan Mordka, przykładając dłoń do ronda melonika. — Niezależnie melduję się zapytać, czy mogę iść do domu? — Nie... Teraz zaczniemy karne ćwiczenia. Padnij... powstań... biegiem marsz! Pan Sołowiejczyk spełniał wszystkie rozkazy: padał, wstawał, biegał, salutował wreszcie poprosił o urlop dla poratowania zdrowia. Nie dostał go jednak. Natomiast srogi generał zamianował go swym adiutantem i rozkazał iść za sobą. Po drodze pan Władzio zaczepiał wsystkich przechodniów i — o dziwo — dopomagał mu w tym niezwykle sumiennie pan Sołowiejczyk. W ten sposób patrol generalski zatrzymał sześć osób, ustawił je w dwójki i skierował w stronę Komendy Miasta. Jednak na Podwalu pochód natknął się na dwóch policjantów, którzy, również wezwani do salutowania, zatrzymali generała, adiutanta oraz ich jeńców. W komisariacie sporządzono protokół przeciwko panom Pijawce i Sołowiej-czykowi, a następnie wytoczono im proces przed sądem starościńskim. 42 Pan Sołowiejczyk, zapytany o powód swego dziwnego postępowania, 0H zekł że nie wie, jak się to stało, ale w pewnym momencie uwierzył, iż istotnie 'ірс *„;^,™ 1 . , i r , Jcst ыщут adiutantem generała huzarów śmierci. Przypuszcza, że powodem była uroczysta dekoracja orderem za wiern hiżb dokonana przez generała z całym uroczystym ceremoniałem, obejmują ' k' wiadomo, trzykrotny żołnierski pocałunek. ^ ' — Po pierwszego pocałuska się mnie zrobiło coś niedobrze no нп • г i • a • i tv- i • x i < ■ " arugiego Ja dostałem szum w głowie. A jak pan Pijawka mi pocałował trzeci raz, ja zapomniałem się nazywam Sołowiejczyk i zostałem się stary huzar. Ale daję pana sędziego oficerskie słowo honoru, co dalej było nie wiem Sędzia uwierzył w szczerość słów pana Sołowiejczyka i uwolnił g0 л varv Generał Pijawka natomiast został skazany na 3 dni odwachu. Plaża, miłość i weksle Pierwsze gorące promienie majowego słońca powoli nadawały pomara' zowo -czekoladową barwę okolicom ponadkostiumowym ciała pana Salka Lejze wicza leżącego na piasku plaży „Poniatówka". Pan Salek z lubością poddawał się namiętnym całusom słońca i rnarzvł z przymkniętymi oczami. Obok niego spoczywała urocza znajoma, panna Norma Gelbfisz. — Posłuchajcie, Norma! czy domyślacie się natomiast, o czym idę marzyć trzac na was z przymkniętym wzrokiem? 'p — Świnia... zostawcie to... — Zgadliście. Właśnie o tego myślałem... więc zgadzacie się? — Co znaczy zgadzam się... ja was proszę zostawcie... chyba że matrym0 я\п\р — A propos matrymonialnie... to ile? — Co znaczy ile? — Ile daje tatunio w posagu? — Przede wszystkiem kryzys, niezależnie brak gotówki, a co za te 'dzie wekslami. — Nie mówmy o tego, Gelbfiszówna! grzejcie się na słońcu, dojrzewając czekajcie, jak będzie łatwiejsze dyskonto. Dziś nie jesteście interesem. Nie m e sie narazić na posiadanie zaprotestowanej żony. ё — Lejzerowicz, liczcie się ze słowami. O protesty nie ma mowy. p0 tem ostatecznie 2 tysiące gotówką. — To jest pusty szał... i gdyby nie wasz wdzięk kobiecy, tudzież ciało, n0 ostu łosoś... nie wracałbym do tego temata. Ostatecznie 3 tysiące i murowane żyra Och' Gelbfiszówna, patrząc na was rachunek się traci... — Pomówię z tatuniem. — Podawajcie rączkę, niech się napawam z rozkoszą ugryźć tego kawałka kobiety. — Perwersjusz... macie... gryźcie... 43 Tak się zaczęły konkury pana Salka. Dalszy ciąg miał tempo błyskawiczne i obfitował w dramatyczne momenty. Tegoż dnia szczęśliwy narzeczony wziął od przyszłego teścia 500 złotych zaliczki, a nazajutrz nadesłał list tej treści: „Niniejszem kwituję z pożyczonej mi sumy 500 złotych, którą teraz poniekąd nie mam i z powodu to nie zwrócę. Dla panny Normy ukłony i życzenia szybko wyjść za mąż, jak się kto broń Boże trafił, co myślę, że nie, z powodu trudne dyskonto. Z poważaniem Salek L." Papa Gelbfisz przeczytawszy list zbladł, wskoczył w tramwaj i pojechał do komisariatu, gdzie oskarżył Lejzerowicza o podstępne wyłudzenie 500 złotych. Jednak sąd grodzki nie dopatrzył się cech przestępstwa i na rozprawie, w miesiąc później odbytej, pomysłowego pożyczkowicza uniewinnił. Kopelman szaleje Pan Icek Kopelman jest małym, drobnym, o niepozornej fizjognomii handlowcem. Z natury cichy i spokojny, nie wchodzi nikomu w drogę. Ale jak sobie popije, budzi się w nim wielki zawadiaka. Zaczyna wówczas burdy, z kim się da, rzuca się na najsilniejszych przeciwników. To jednak, co zrobił przed miesiącem, wprowadziło w zdumienie cały Muranów, i — Pan wisz, co zrobił ten mały Kopelman? on poszedł dać w mordę dorożkarza, і co był możno powiedzieć gruby jak koń, po prostu wieśniak, a potem on zbił na kwaśne mleko trzech policjantów! — powtarzano wszędzie ze zgrozą i podziwem. Niektórzy nie dawali wiary, a jednak przewód w XII oddziale sądu grodzkiego potwierdzi} te niezwykłe wieści. Z jednej strony stanęli trzej przedstawiciele władzy, chłop w chłopa jak tury,! i wspaniale zbudowany dorożkarz w charakterze pokrzywdzonych i zmaltretowanych, z drugiej zaś ten mały Kopelman. Akt oskarżenia zarzucał Kopelmanowi, że spoliczkował dwukrotnie Walentego Ogórka, właściciela dorożki, oraz wymierzył po dwa lub trzy uderzenia każdemu z policjantów, którym dopiero wspólnymi siłami udało się obezwładnić go i odwieźć do komisariatu. Pełny obraz zajścia odmalował pan Walenty Ogórek w takich mniej więcej słowach: — Ano, proszę mirowego sądu, to było tak: stoję sobie na stacji, na rogu Nowiniarskiej, podchodzi ten starozakonny i pyta się, czy go zawiezę na Świętojerskie. Myślę sobie, dlaczego nie, dla mnie każdy gość dobry, żeby tylko płacił. Ano to jedziem. Przyjechalim na miejsce, a ten nie płaci, tylko jak mnie gwizdnie w szczękie z jednej strony, jak dołoży w ucho z drugiej: zdrętwiałem, proszę najwyższego sądu, i patrzę się na niego jak ten głupi, bo się spodziewać nie mogłem, żeby taka ofiara mnie mogła dać knoty. Wytrzeszczam oczy, co się robi, a ten mnie znowuż w ryja. Zobaczył to pan władza, żal mu się mnie zrobiło, podchodzi w taki sposób do derożki i pyta się, dlaczego faktycznie pasażer derożkarza bije? a ten jak nie rypnie pana władzę za przeproszeniem w mordę, jak nie poprawi w podpinkie! 44 Pan władza zgorzał tak samo, jak i ja, ale nadleciał drugi policjant, wzięli starozakonnego w środek i jadziem do mamra: a on drugiego pana policjanta też także samo w nos, w nos i po oczach. W bramie komisariatu stojał trzeci pan władza: i temu beduin jucha nie przepuścił, znieważył w oblicze cóś ze trzy razy. — Czy oskarżony był pijany? — pyta sędzia. — Tego nie mogę wiedzieć. — A czy było od niego czuć alkohol? — Jako człowiek osobiście poniekąd również tronkowy, u drugiego wódki nie poczuje, chyba że bardzo rano, a to było po obiedzie. Ale po mojemu, jeżeli starozakonny rzuca się na policję, to nie jest wstawiony, tylko proszę szanownego sądu wariat. Sąd doszedł do tego samego wniosku, sprawę odroczył i polecił wezwać dwóch psychiatrów celem zbadania poczytalności oskarżonego. Nienawiść rasowa Przy oknie natłoczonego przedziału ekspresu Otwock-Warszawa siedzieli wprost siebie dwaj panowie. Jeden ubrany w granatową maciejówkę, z jasnym wąsem na rumianej twarzy, przedstawiał wzorowy typ nordycki. Drugi wprost przeciwnie i w dodatku był niemiłosiernie rudy. Jegomość w maciejówce patrzył z prawdziwym obrzydzeniem na swoje vis-a-vis, odwracał się do okna, stękał, kręcił się niespokojnie na ławce i wzdychał, szepcząc niby to do siebie: — Nie lubię, psia krew, rudych. Rudego spotkać przy poniedziałku, to bez cały tydzień mortus, zmartwienie i chromolone nieszczęście. Kupiec o ognistej brodzie nie zwracał uwagi na te przycinki, z filozoficznym spokojem poszukując czegoś w swoim uchu przy pomocy zwiniętego w trąbkę biletu tramwajowego. Doprowadzało to do pasji aryjczyka, który zagadnął wprost: — Panie starozakonny, czy nie może pan oddać do farby swoich rudych karakułów i nie ściągać na niewinnych ludzi nieszczęścia od poniedziałku? — Co znaczy karakułów? Kogo pan za karakuła nazywasz? — Pańską osobistość i to jeszcze za dużo, pudel pan jesteś, rudy pudel! Wybryk natury! Za złotówkie w bałaganie powinieneś się pan pokazywać. — Uj, żebym się nie bałem, ja by pana pokazałem, co w trawie piszczy. — Pokaż pan! tylko żebyś pan sam potem nie piszczał. — Co znaczy nie piszczał, sam pan będziesz ryczał jak ten pies, hamulec jeden! Tego pan w maciejówce nie mógł już ścierpieć, zerwał się z ławki, chwycił rudobrodego za wspaniałą ozdobę i począł walić jego głową o tabliczkę z napisem DLA NIEPALĄCYCH. Powstał szalony tumult, rzucono się do rozbrojenia rozjuszonych przeciwników 1 Po kilku minutach udało się to uczynić. 45 Kiedy pociąg dojechał do Warszawy, wrogowie spojrzeli na siebie z pogardą, wyskoczyli razem z wagonu i pędem wybiegli z peronu. Jednocześnie prawie wśród podróżnych rozlegały się krzyki przerażenia i zgrozy. Zginęły 4 portfele, damska torebka i 2 zegarki. Okradzeni doszli do błyskawicznego wniosku, że rudobrody i jego wróg byli to dwaj wspólnicy złodzieje. Puszczono się w pogoń i przy użyciu taksówki dopędzono pana w maciejówce. Okazał się nim znany doliniarz pan Antoni Piskorz, pseudonim Dzwoniec. Rad nierad pan Piskorz musiał zdradzić nazwisko swego serdecznego przyjaciela i wspólnika, pana Dawida Kuperhanda. Obaj skazani zostali przez sąd grodzki na 6 miesięcy więzienia. Pilna robota Pan Mojżesz Kranc (Nalewki 35) postanowił odnowić swoje mieszkanie. Ostatecznie nie można mu się dziwić, zwłaszcza że postanowienie to hodował w duszy przez lat dziesięć. W decydującym dniu wezwał mistrza Leona Pietrzaka i oddał mu we władanie swoje ognisko domowe. W powiedzeniu tym nie ma cienia przesady, albowiem z tą chwilą pan Pietrzak istotnie stał się panem domu, a pan Kranc zeszedł na ostatnie w nim miejsce. Artysta opukawszy ściany zawyrokował: — Teraz wszystkie graty z pokojów wont. Lanszafty ze ścian pozdyjmać i powynosić. I żeby mię się tu nikt koło roboty nie kręcił, bo kielnia na łeb zlecieć może. Sufit będę skrobał! Państwo Kranc zastosowali się ściśle do instrukcji pana Leona. Powynosili meble; i spędzali czas w kuchni, bojąc się narazić na nieprzyjemność. A tymczasem plastyk pokojowy prowadził swe dzieło... Jak to się odbywało, ilustruje następujące przemówienie pana Mojżesza w sądzie grodzkim: — Pierwszego dnia to pan Pietrzak przyniósł drabinę, parę kilki, kubełki i pędzelki i on poszedł. Jak on poszedł, to przyszedł za dwa dni, zdjął marynarkie i powiedział do swojego pomocnika: „No, Kostek, teraz żywo. Złapiemy się za robotę i na jutro wszystko musi być gotowe!" Jak oni to powiedzieli, to znowuż ubrali się w rymanarki, wzięli pieniądze na! farbę, na pokost i poszli. To ich nie było trzy dni. A ja, żona, cztery córki, nasza służąca Magdalena i jeden sołdat, co do niej przyjechał na urlop, spaliśmy w kuchni. Trzeciego dni po obiedzie malarze przyszli i poprosili herbaty. To ja kazałem dać. Jak oni wypili herbatę, pan Pietrzak powiedział do swojego pomocnika: „No, KostekJ teraz żywo łapiemy się za robotę, na jutro wszystko na glans będzie gotowe!" Ale nie było. Bo ten sołdat, co przyjechał do Magdaleny, to miał taki wędzony boczek i się mnie zdaje... ćwikłę, czy cóś, ja nie pamiętam... to pan Pietrzak wziął ode mnie 2 złote na gips i kupił butelkę wódki. 46 Potem się oni zamknęli z tem boczkiem, z Magdaleną i z sołdatem i też nie odnawiali mieszkania, bo się zrobiło cóś za ciemno. Jak wypili wódkę, zaczęli płakać, że mają tyle roboty i że nie ma sprawiedliwości na świecie tez, i oni krzyczeli, ze to ja właściwie powinienem odnawiać pokoje a oni siedzieć na łóżko. A na końcu to kazali mnie skrobać sufitu. To ja skrobałem' a on spali. To na końcu ja zleciałem z drabiny i poszłem leżeć w szpitalu na Czyste a moia żona wzięła innych malarzy, co zrobili całe robotę przez jeden dzień ' Sąd, wysłuchawszy opowiadania pana Krańca, skargę artystów o odszkodowanie za zerwanie umowy oddalił. Dziwne zdarzenie Wiadomo, że lato jest od tego, żeby wyjechać na świeże powietrze, to dlaczego tran Moniek Fiszbin nie miał wyjechać do Miedzeszyna? On wyjechał, umieszczając na drzwiach swego mieszkania solidną kłódkę „W Miedzeszynie czas przyjemnie płynie", jak mówi piosenka zwłaszcza jeśli sie zważy, ze nigdzie na całym świecie nie wyrabiają tak świetnych farfelek do ryby Toteż pan Fiszbin siedział na kuracji, nie myśląc wcale o powrocie do Warszawy Pewnego dnia zjawił się przed nim znajomy z Warszawy, pan Kaczka — Szanowny, panie Ef! — Siadaj pan troszkie, panie Ka! co słychać, co? — Dlaczego pan już nie mieszka na Stawki? — Co znaczy nie mieszkam na Stawki? Ja mieszkam. — A o wiele pan pójdziesz się zakładać, że pan nie mieszkasz? Czy pan jesteś taki chudy, młody, kindziorowaty szmondak z krzywem okiem? — Wprost przeciwnie, ja jestem taki gruby pan z nosem. — Jeżeli pan nie jesteś chudy szmondak, to wierzajcie mi Fiszbin iuż nie zamieszkujecie na Stawek. ' > — Kaczka, z powodu przemawiacie jak stara rzymiańska wróżka madames Pytla ze cholerę można zjeść i nie zrozumieć. Wyłuszczaj się pan prosto z innej beczki bo nerwowy jezdem i możesz, łobuz, po mordzie dostać też. Z mieszkaniem osia krew żarty idzie robić?! ' — Nie pasuje na pana tak się odezwać, panie Ef. — Nie szkodzi! przeklinam pana na wszystko, powiedz pan już, co znaczy chudy szmondak w mojem mieszkaniu? — Ja wiem? Ale wyobrażaj pan sobie. Byłem wczoraj interesownie na Stawki i wskakałem chwilowo do pańskiego mieszkania. Wchodzę do sypialni i widzę leżeć w łóżku cienkiego faceta. „Czy to apetyczne złudzenie, czy ja jestem nie tu?" mówię: „Nie ma żadne złudzenie i pan jesteś tu ale pan bszbm już tu nie mieszka!" powiedział blondyn i wyrzucił mnie na zbity łeb — Dosyć! kupuj pan dwa bilety trzeciej klasy do Warszawy —jęknął pan Fiszbin i po chwli wraz z przyjacielem pędził do stolicy. 4~ Co było dalej... strach pisać. Pan Fiszbin, jak najlepsza angielska sprężyna, wskoczył na trzecie piętro i istotnie ujrzał swoje mieskanie zajęte przez wzmiankowanego blondyna. Rzeczy były złożone na strychu. To co robi dalej pan Fiszbin? On bije laską nowego lokatora dotąd, aż tamten ma dosyć i ucieka z mieszkania wraz ze swoją rodziną. Sam zaś zajmuje mieszkanie, chwilowo z pomocą tylko jednej spluwaczki wziętej z korytarza. Po czym telefonuje po policję i zawiadamiają o niesłychanej samowoli właściciela domu. Policja przybywa, wprowadza pana Fiszbina z powrotem, gospodarzowi zaś wytacza proces. Ta właśnie przykra sprawa zaprzątała przez dwie godziny wokandę sądu grodzkiego. Gospodarz, pan Mojżesz Apelsinenkwas, tłumaczył się, że o niczym nie wie, że blondyn sprowadził się bez jego wiedzy. Świadkowie jednak udowodnili całkiem co innego i niesłychany samowolnik skazany został na 1 miesiąc areszu z zawieszeniem. Mały żigolo Pani Guta ubóstwia tańce. Przepada za nastrojem panującym w dansingu. W każdym fordanserze widzi małego żigolo, skrzywdzonego przez życie. Nic też dziwnego, że łzy zakręciły się jej w oczach, kiedy pewnego razu w restauracji spojrzała na siedzącego samotnie bladego młodzieńca w dobrze skrojonym smokingu. Gorzki grymas wykrzywiał ładne jego usta. Dochodziła pierwsza. Orkiestra grała kariokę. Pani Guta pochyliła się do męża, operującego z zajęciem leszcza z wody. — Tak mi coś brak, Maks! — Dołóż sobie kartofelków. W ogóle idz coś. Cała porcja liczona. — Mówię a propos dusza. Tęsknicę czuję. Mam pragnienie podpuścić się w pląs. Podaj mnie ramię. — Gucia, zostaw. Daj mnie jeść. Przede wszystkiem kariokie jeszcze nie umiem, a niezależnie tam siedzi ten plajtownik Rabinowicz, się będzie śmiał. Mogę cię wynająć szmondaka? Tu czuły mąż skinął na kelnera. — Panie, co jest? Moja żona nie ma z kim tańczyć! od czego są baletniki, podawaj pan jednego. W chwilę później smutny żigolo skłonił się pani Gucie i zaczęli tańczyć. Ale fordanser robił to jakby z urzędu, nie zwracając namniejszej uwagi na partnerkę. Pan' Guta postanowiła go rozruszać. — Pan mnóstwo zmuszony byłeś przecierpieć w życiu? — Prawdopodobnie tak jest. 48 — Zal mi. pana. Taki ładny chłopczyk i taki coś smutny. — Co mogę zrobić, pójdę się śmiać, z czego? za wiele? Za pięć złotych i kolację? — Mniemam, że pan nie zawsze byłeś fortancerzem. Wyglądasz pan coś lepszego! — Zgadliście, Lipsztajnowa. — Co znaczy Lipsztajnowa, pan mnie znasz? — Co za pytanie? Z tej samej branży jestem. Trykotaże. Za subiekta się zatrudniałem w firmie „Rozenblat i Feinkind". Kryzys, plajta i paszoł wont na bruk, na zbity leb. Z powodu więc byłem pierwszy tangownik na sali Wajnmana, Pańska 37, dzisiaj tańczę i się martwię. — W ogóle, czy natomiast detalicznie? — W ogóle z powodu to nie jest życie dla kupca; detalicznie mam jutro, licytację, zabierają mnie tego smokinga. — Suma? — Dwieście złotych prócz kosztów procesu. Nie tupcie, Lipsztajnowa, kariok jest oberek. каше Pani Guta, wzruszona opowieścią, postanowiła prosić męża, żeby pożyczył biednemu żigolo 200 złotych na 5 procent w stosunku miesięcznym. Pan Maks Lipsztajn nie chciał na razie o niczym słyszeć, lecz w końcu zmiękł i dał. Oczywiście w terminie pan Beniek Grynszpan pieniędzy nie zwrócił. Pani Guta mile wspomina małego żigolo, ale jej mąż wprost przeciwnie, zaskarżył go do sądu grodzkiego i na zasadzie uzyskanego wyroku zajmie prawdopodobnie nieszczęsny smoking. nieszczęsny smoking Tak się przynajmniej w sądzie odgrażał. To jest życie! Zakazany owoc Któryś ze współczesnych filozofów powiedział, że dwie są tyło rzeczy, dla których warto żyć na świecie: zakazane i niezdrowe. Według tej filozoficznej maksymy układał swoje dotychczasowe życie pan Bogumił Wiśniewski z ulicy Węgierskiej na Ochocie. Czerwone szyldy z napisem RESTAURACJA III RZĘDU DO WYPICIA W MIEJSCU przejmowały go abominacją, natomiast jeśli ujrzał gdzie na szybkie słowo KAWIARNIA, a pod nim na półmisku nogi na zimno i cielęcy mostek, ożywiał się, wchodził, przymrużał oko, prztykał się w kołnierzyk i mówił: — Pani gospodynią cyknie setkie mocnej kawy. Po chwili bezbarwny płyn bulgotał wesoło w jego gardle. Zbyt jednak intensywne stosowanie filozofii w życiu codziennym przyprawiło w końcu pana Bogumiła o bardzo niemiłe przygody. Pewnej nocy przed kawiarną „Nasza Riviera" przy ul. Stawki, należącą do pana Lejzora Kiszki, zatrzymała się zabytkowa drynda warszawska. Z wehikułu wysiadł oczywiście pan Bogumił, tuląc się z płaczem do liberyjnego rękawa dorożkarza, który 49 pomagał gościowi wysiąść. Towarzyszył tej parze ozdobnie wymalowany motyl brukowy. Gdy towarzystwo, wybijając po drodze szybę w drzwiach, znalazło się w lokalu, personel „Naszej Riviery" z właścicielem na czele krzyknął jednogłośnie: — Uj, co się robi, co? Wódki nie ma! Tu kawiarnia jest! — Ja właśnie... tylko... w kawiarni... Trzy dziecinne... dla mnie... dla sałaty i dla dziewczynki! Tylko na jednej nodze, bo będzie... nieprzyjemność! A po co? Gdy perswazje nie pomogły i wódka się nie zjawiała, pan Bogumił wybił słojem korniszonów szybę wystawową, porozpędzał kelnerki, podarował dorożkarzowi gęś, motylowi indyczkę i przystąpił do rozdzielania między obecnych luster i mebli. Ale zjawił się policjant. — Panie władza, dobrze, że pan przyszedł — ucieszył się pan Wiśniewski. — Widzi pan, jakie tu nieporządki... Wódki nie dają... Zmuszony byłem szybę wybić... i lokal cokolwiek wyremontować... A teraz proszę aresztować tego starozakonnego izraelitę za krzywoprzysięstwo. Przysięgę mi złożył... że wódki nie ma... a ja ją czuję. Bo nie naszego brata bujać na kawę z kożuszkiem! Policjant zasiadł za stołem i długo pisał. Wszystkie te okoliczności wyszły na jaw podczas rozprawy w sądzie grodzkim, przeciwko panu Kiszce, o sprzedaż wódki w kawiarni. Pan Bogumił zeznawał tylko jako świadek, bardzo zresztą lojalnie wobec pana Kiszki, stwierdzając, że wódki w lokalu istotnie pomimo skrupulatnego przewrócenia bufetu, nie znalazł. Sędzia uniewinnił kawiarza, który wolny jak ptak powędrował na Stawki. Gorzej będzie z panem Wiśniewskim, ponieważ w sądzie wyszedł na jaw udział w zabawie motyla. Obecna na sali pani Wiśniewska, przed którą mąż ten szczegół zataił, zacisnęła mocno w ręku parasolkę i zawołała pod adresem, którego się wszyscy domyślili: — Już ja cię w domu osądzę, że w niebie będzie słychać. Zdolna służąca Są chwile w życiu sprawozdawcy sądowego, kiedy tenże waha się spełnić swój obowiązek i podać do wiadomości publicznej intymne przeżycia bohaterów procesu oraz ujawnić brutalnie ich nazwiska. Zwłaszcza jeśli chodzi o piękną dziewicę i otaczanego powszechnym szacunkiem obywatela w starszym wieku. Powyższymi względami kierował się piszący te słowa zatajając pełne brzmienie nazwiska pana Eliasza M. i panny Olesi N. występujących w zagadkowej sprawie przed sądem grodzkim na Nowym Zjeździe. Panna Olesia została oskarżona przez pana Eliasza o systematyczne wykradanie pieniędzy z szafy przy pomocy dobranego kluczyka. Na pytanie sędziego, czy przyznaje się do winy, odpowiedziała bez wahania: 50 - Faktycznie. Wziąść wzięłam, ale nie dlatego, żebym leciała na te йиЫе Dare złotych, tylko bez złosc i szalonom zemstę. y p ? - A za cóż to podsądna chciała się mścić? - A bo nasz pan mi strasznie dokuczał. - W jaki sposób? - A bo to pan sędzia nie wi, jak łajdus chłop potrafi dokuczyć panience - t„ panna Olesia spłonęła makiem rumieńca i spuściła wstydliwie oczy -Pod względem miłosnego pitigrilu za mną latał i świadome macierzyństwo chciał uskuteczniać, jak nie było nikogo w domu. ' Sierota jezdem słabosilna, bronić się nie mogłam. Ale jak raz te dzieje grzechu zaczął odstawiać i nowe batystowe bluzkie mn,> podarł na plecach, myślę sobie, trzeba się zemścić i zabrałam ze szafy 30 złotlch Pan Eliasz słuchał tych słów przerażony , osłupiały, powtarzając tylko w kółko- - Uj, Olesia! Co Olesia mówi, co? To nieprawda jest. Należy nadmienić, że pokrzywdzona niewinność liczy sobie 39 lat i ze 2 wzrostu, jej prześladowca zaś jest niższy prawie o połowę, nosi poważną czarna К oraz dostojny brzuszek. ą uluuv Toteż wszyscy z podziwem patrzyli nań, słuchając o jego temperamencie i zapalczywosci. v Чг Pan Eliasz nie był jednak dumny z tego i wszelkimi sposobami usiłował zensuć swoją opinię uwodziciela. ^F»uu - Proszę kochanego sądu. Czy to jest możliwe, żebym ja mogłem takie rzeczy robie. Niech powie moja żona. izeczy Zbadana w charakterze świadka pani Eliaszowa oświadczyła że zarzuć mężowi postępki są dla niego niewykonalne, gdyż przede wszystkim już dawno nfe ™ on do tego głowy, będąc wiecznie zajęty interesami, a poza tym nigdy nie odznaczę niczym wybitnym na tym polu. zaczai się Panna Olesia, pracująca u państwa M. w charakterze wykwalifikowane) siły do wszystkiego, zamiast gotować, sprzątać itp. poświęcała się głównie dokonywaniu wynalazków. 'WdUIU Już w dwa tygodnie zrobiła doniosłe odkrycie, że kluczyk od kredensu świetnie otwiera szafę, w której państwo M. przechowywali pieniądze. W praktycznym zastosowaniu swego wynalazku wyciągnęła z rzeczone! szafy pieniądze chlebodawców. J y Przyłapana na gorącym uczynku uciekła, a teraz mści się chcąc pogrążyć na na Eliasza w opinii żony, ale ona zanadto dobrze zna swego męża, by w to uwierzyć Sąd wobec tak sprzecznych opinii przestał się zajmować życiem intymnym „ana M, doszedł jednak do wniosku, że panna Olesia niezupełnie właściwą drogę wybrała do obrony swej czci dziewiczej i skazał ją na 2 miesiące aresztu z zawieszeniem kary Panna Olesia jest na razie bez miejsca; jeśliby kto na nią reflektował adJ, w aktach sprawy. ' съ 51 Zebranie towarzyskie — Mnie bili, proszę wysokiemu sądowi, może dwie godziny. Ten pan ze spluwaczką, ta pani z trzepałką, a reszta państwo to mnie ciągali tam i nazad. Jak ja zauważyłem, że jestem konający, to uciekłem i poleciałem do komisariatu. — I czegóż to oskarżeni chcieli od pana? — Ja wiem? Szłem po schodach, to mnie zaczęli bić: może z powodu jestem rudy. Po tym wyjaśnieniu pana Mordki Zakalca, pobitego przez stojące przed sądem rodziny Majewskich i Piskorków, sędzia pyta głównego oskarżonego, pana Franciszka Piskorka, o powód napaści na spokojnego kupca. — Nie wiem, proszę najwyższego sądu, nie wiem, skąd ten starozakonny się tam wziął. My zwyczajnie po sąsiedzku mieliśmy na schodach z Majewskiemi pewną chwestię. Majewska wyskoczyła do mojej żony z pyskiem o balię. Ja, ma się rozumieć, nie mogłem pozwolić, żeby się baby w sieni kłócili, wychodzę z mieszkania i mówię łagodnie: — Co to pani szanowna tak mordę rozpuszcza na sto dwa i zanieczyszczenie spokoju uskutecznia? Majewska, jak to usłyszała, zaraz zawołała swojego męża i gości, co akurat u nich byli. Moje synowie, chłopaki są honorowe, wyskoczyli z łóżek i dawaj rodzicom pomagać. Od tego do tego, Majewska łap za spluwaczkę, a moja stara za mietłę. Ja, że nie lubię awantur, odebrałem spluwaczkie i chcę pani Majewskiej wszystko wytłomaczyć, a tu, nagła krew go wi skąd, znalazł się jakiś rudy Żyd i zaczyna się między namy kręcić i do ugody przeszkadza. To ja, ma się rozumieć, odsuwam Żyda na lewo, a Majewski na prawo. Trzeba trafu, że z prawej strony stał Krupińszczak, szwagier Majewskiego, w nowych kamaszach i w taki sposób nie chciał, żeby mu ich kto podeptał, znakiem tego odepchnął pudla, czyli tak zwaną starozakonną izraelitę, w naszą stronę. Ja patrzę, rudy znowuż jest przed mną i do ugody przeszkadza. Zdenerwowałem się i możliwość, że sztuknąłem go w ciemię spluwaczką. Więcej nic nie wiem. Ponieważ reszta towarzystwa równie silnie parła do zgody, a pan Zakalec wprawdzie mimo woli, ale ciągle stawał komuś przed oczami, nic dziwnego, że na nim skrupił się żal obu rodzin, walczących o balię. Pogotowie i krótka kuracja doprowadziły wkrótce zdrowie kupca do kwitnącego stanu, ale w księdze protokołów pierwszego komisariatu pozostał ślad i domagał się sądu i kary. Sprawiedliwość została wymierzona, przedstawiciele obu rodów posiedzą jeden dzień w areszcie. Pan Zakalec postanowił unikać zebrań towarzyskich na schodach. 52 Sposób na wariata Pan Mojżesz Owsianka, krawiec męski, bał się wariatów jak ognia. Toteż zmartwił się niepomiernie na wieść, że jeden z najlepszych jego klientów pan Stanisław Repczyński, nagle oszalał. Poczciwy krawiec, siedząc przy warsztacie, myślał nieraz z lekkim drżeniem: — Niech pan Bóg zabroni, co by to było, jakby ten stary wariat Repczyński tu przyszedł! Ale on nie przyjdzie, bo na co wariata nowy garnitur. Jednak widmo szalonego klienta prześladowało mistrza Owsiankę dość często. I nietrudno przeto wyobrazić sobie jego przerażenie, kiedy pewnego wieczoru, podczas nieobecności domowników, drzwi się otworzyły i krawiec znalazł się oko w oko, sam na sam z wariatem. Dobry wieczór, majster! — zawołał od proga szaleniec. — Ja już nie żyję — pomyślał krawiec i osunął się na stołek. W tej chwili pan Repczyński podszedł do niego, chcąc mu uścinąć rękę, ale pan Mojżesz jak jeleń dał susa pod ścianę. Nagle przypomniał sobie, że z wariatami trzeba jak z dziećmi, zaczął więc mówić szybko, możliwie nąjpieszczotliwszym głosem: — A kto to przychodził, kto? Repciunciunio przychodził... skarba moja maleńka wanaciumo kochany! Co cię dać, co? Pan Repczyński patrzył chwilę zdumiony na krawca, w końcu rzekł groźnie: — Panie Owsianka, co to znaczy? — To nic nie znaczy, stokrostka ty moja. Cię lubię i się cieszę, że przychodziłeś. My się zaraz pójdziemy bawić. Może cię zagruchotać z grzechotką. Może na koniku chcesz pojechać, idyjotek najdroższy! Tu pan Mojżesz skoczył do kąta pokoju, gdzie leżały zabawki najmłodszych jego dzieci. Wydągnął stamtąd kask ułański, trąbkę i skakankę. Przebrał się za ułana, trąbił, skakał i uśmiechał się przerażony do nieszczęśliwego klienta, który w końcu wpadł we wściekłość. — Co jest z tern Żydem, jak pragnę zdrowia! Owsianka, jak pan zaraz nie przestaniesz się wygłupiać i nie przeprosisz klienta za to, że w pijanem stanie w interesie siedzisz, wyrżnę w mordę. — Dobrze, ja przestanę, ale pan musisz dać słowo honoru, że nie jesteś wariat. — Co panu do łba strzeliło? Co znaczy mnie strzeliło! Cała Warszawa mówi Repczyński zwariował. Dopiero teraz zorientował się pan Stanisław, że padł ofiarą zniesławiających plotek. Ponieważ czuł się świetnie pod względem psychicznym, wystarał się o świadectwo lekarskie, przeprowdził małe śledztwo i zaskarżył do sądu rozpuszczających o nim te wieści panów Zygmunta Rogale i Edwarda Święcickiego. Przed sądem plotkarze tłumaczyli się, że o niczym nie wiedzą, ale przygwoździł ich pan Owsianka, który stwierdził kategorycznie, że obaj mówili do niego: — Strzeż się pan Repczyńskiego, to niebezpieczny wariat! Opierając się na tym zeznaniu sąd skazał obydwu oskarżonych na grzywnę do 50 złotych. 53 Król mody Pan Mieczysław Rozensztajn, znany handlowiec i bywalec cukierni Braci Studnia, zjawił się jak zwykle w lubionym lokalu na pogawędkę z innymi znajomymi o ciężkich czasach i w celu ustalenia przyliżonej daty, kiedy minie kryzys. Talenty towarzyskie pana Rozensztajna i jego zdrowe poglądy sprawiają, że zazwyczaj stolik zajmowany przez niego cieszy się niezwykłą frekwencją. Każdy lubi się przysiąść na chwilę i zapytać: — Co słychać, panie Er? Otóż ku wielkiemu zdziwieniu pana Mieczysława tym razem znajomi, rzuciwszy nań okiem, odsuwali się w sposób bardzo wyraźny, siadali przy innych stolikach, a nawet niektórzy opuszczali spiesznie cukiernię. Na szczęście dręcząca zagadka wkrótce się wyjaśniła. Do zaniepokojonego pana Rozensztajna podszedł jego były wspólnik, człowiek znany z prawdomówności i odwagi cywilnej, który rzekł prosto z mostu: — Panie Rozensztajn, czy to prawda, że pan jesteś wariat? — Co to znaczy, co? Obliczaj się pan ze słowami. — Trudno, wstydu nie ma, każdego się może zdarzyć w dzisiejsze czasy. Mnie się rozchodzi tylko o wiedzieć na pewno. Chyba starego wspólnika możesz pan to między nami powiedzieć. Oficerskie słowo honoru daję, że pary z nosa nie wypuszczę. — Panie Kac, pan mnie znasz tak dawno. Czy jakby rzeczywiście byłem wariat, nie powiedziałem by pana tego? Proszę bardzo: wariat jestem! Ale rozchodzi się o tego, że nie jestem i nie rozumie, co znaczy, psia krew, to pańskie zapytanie? — O wiele pan nie jesteś wariat, znaczy zostałeś się pan król mody, prokurator elegancjorum, książę Wanilii, cholera ciężka! — Z powodu? — Z powodu guzik na plecach. — Gdzie? — Na plecach. — U mnie? — No przecież, że nie u mnie! Masz pan przyszytego guzika między łopatkoma. Pan Rozensztajn popatrzył chwilę na przyjaciela i rzekł: — Panie Kac, na pana to nie pasuje. Hurtowy kupiec głupich żartów zaczyna się trzymać. Prymus aprylus się go zachciewa. — Tak, w grudniu aprylusa pójdę urządzać, ja mam głowę do tego! Dorusz się pan z tyłu. Pan Mieczysław zdjął palto, spojrzał i zbladł Istotnie na środku pleców miał przyszyty duży guzik rogowy. Pomyślał chwilę, po czym krzyknął: — Ja go pokażę figle migle! — I pędem wybiegł z cukierni. Jak się okazuje ze skargi sądowej, złożonej przez pana Rozensztajna, niesmacznego żartu dopuścił się pan Dawid Kopelman, krawiec, u którego pan Mieczysław był z wizytą, mającą na celu odbiór jakiejś należności. 54 Chcąc ośmieszyć wierzyciela, pan Kopelman cichaczem przyszył mu guzik w tak niezwykłym miejscu. ^J ё w ldK Obrażony handlowiec domaga się kary i dużego odszkodowania za skomnromi towanie w oczach całej cukierni. Guzik na plecach naraził go podobno na wielHe straty w interesach. Ciekawa ta sprawa wejdzie niebawem na wokandę. Niebezpieczny żart Panu Benkowi Rozenbergowi należało się 250 złotych od firmy „Grynszpan i Ananas, eksport śledzi". Wskutek braku chęci zapłacenia ze strony wymienionych właścicieli firmy dług powoli stawał się nierealną legendą, czymś, o czym wiele się mówi, ale czego nikt nigdy na oczy nie ujrzy. Trzeba jednak znać pana Benka. On nie rezygnuje tak łatwo. Toteż po dłuższym namyśle zrozpaczony wierzyciel postanowił użyć fortelu. Wynajął na placu Kercelego bezrobotnego pana Narcyza Pijawkę i wziął go z sobą do kantoru niewypłacalnej firmy, pouczając po drodze, jak się ma zachować. Podstęp polegał na tym, że pan Pijawka miał udawać wierzyciela pana Rozen-berga, który tylko dlatego nie zwracał mu należności, że sam nie mógł odebrać swoich pieniędzy od Grynszpana i Ananasa. — I o wiele oni powiedzą, że nie dadzą, pan się rzucasz na mnie z kułakami i idziesz pan udawać, że chcesz mnie pan zbić pysk na śmierć. Zrozumiałeś pan? — Faktycznie zrozumiałem. Jeżeli tamte panowie nie płacą, ja pana szanownego za klapy, byka w żołądek, potem fangie w jedno oczko, za frak i rzucam na bufet. — Tak jest, ale musisz pan pamiętać, że to jest żarty. — No wiadomo. Wszystko na jury. Krzywdy szanownemu panu nie zrobię. Tylko się boję, żebym się cholera śmiać nie zaczął, bo wesołego charakteru jestem chłopak. — Niech Bóg zabroni, wszystko pan zepsujesz. Pan Pijawka przybrał jak najpoważniejszą minę i po chwili stał już wraz z panem Rozenbergiem przed twardymi dłużnikami. — Panie Gie i panie A — zaczął pan Beniek — po raz ostatni przychodzę się zapytać, czy otrzymam swoich pieniędzy, czy atoli nie. Ten facet, którego panowie widzicie przychodzić tu wraz ze mną, to jest pan Pijawka, wieśniak, u którego zakupywałem parę furmanki kartofle. Ja go nie płacę z powodu panowie nie zwracacie mnie moje pieniądze. Jeżeli o wiele nie macie litości nade mną, to nie dajcie umierać z głodu tego chamusia ze żoną, z teściową i ośmiorgiem drobnych dzieci. Czy panowie płacicie, czy też atoli nie? — Nie! — Z powodu? — Z powodu nie mamy. Jak pan chcesz jeść parę korcy kartofle, to musisz pan mieć pieniądze! 55 — Słuchałeś pan, panie Pijawka? I co pan do tego? — zapytał znacząco pan Rozenberg swego kompana. — To to tak? To ty, pudlu karakułowy, człowieka z Wolskiej ulicy na Nalewki taszczysz, forsę obiecujesz, a tu z tego guzik?! Czekaj, ja się zaraz z tobą ożenię! I pan Pijawka nagłym ruchem zdjął z siebie palto. Złapał pana Rozenberga za gardło, pchnął go na piec i począł walić pięściami, gdzie popadło. Panowie Grynszpan i Ananas zerwali się z krzesełek, krzycząc: — Uj, co się robi! Panie Pijawka, puść go pan, zabijesz pan człowieka. — Poczekajta, beduiny, tylko się z niem oblecę, zaraz się do was wezmę. — Bezrobotny, nie bądźcie wariat. To są żarty? To są żarty? Ja się zaduszam -— wołał rozpaczliwie pan Rozenberg. Ale pan Pijawka nie zwracał na to uwagi. Nie patrzył również, że panowie Grynszpan i Ananas znaleźli pieniądze i chcieli zwrócić dług panu Benkowi. Szalał dalej. Wypuściwszy z rąk swego mocodawcę począł się uganiać z krzesłem za właścicielami firmy. Potłukł wszystkich na kwaśne jabłko i zdemolował dokładnie lokal. Kres wszystkiemu położył nadbiegły policjant. Pan Pijawka stanął przed sądem starościńskim, gdzie się tłumaczył, że na wspomnienie o swych głodnych dzieciach dał się unieść nerwom i spuścił manto wszystkim obecnym, zapominając o umowie. Ponieważ okazało się, że pan Pijawka jest bezdzietnym kawalerem, sąd skazał go na tydzień aresztu. Prawdziwa przyczyna niedotrzymania umowy pozostała więc tajemnicą butelki, wypitej przez pana Pijawkę przed przyjęciem zamówienia. W cichą noc Jedynym naprawdę dochodowym lokalem w domu pana Szyi Justmana w Łomiankach jest niepozorna przybudówka, oznaczona pewnym konwencjonalnym znakiem, zwiastującym nieraz wyjście z nieznośnej sytuacji. Żeby uniknąć nieporozumień, należy dodać, że dom pana Justmana nie posiada kanalizacji i ta właśnie okoliczność pozwala kamienicznikowi osiągać ów skromny dochodzik z ciułanych pieczołowicie w przybudówce zapasów, które znajdują chętnych nabywców wśród dbałych o przyszłe plony okolicznych rolników. Toteż pan Szyja codziennie niemal sprawdza swój stan posiadania i od pewnego czasu troska pokrywać zaczęła jego oblicze na widok tego, co się tam działo. Zapasy nie tylko nie powiększały się, ale, o dziwo, zaczęło ich ubywać. Troskliwy kamienicznik powziął przypuszczenie, że większość lokatorów stosuje metody odchudzające lub też trwoni jego dobro na mieście. No dobrze, ale dlaczego ubywa?! Pobieżna obserwacja wykazała jednak, że przybudówka cieszy się wręcz znakomitą frekwencją. A zatem ktoś kradnie. Ale kto? Ale kiedy? Te pytania spędzały sen z powiek krzywdzonego kamienicznika. Wykrycie przestępcy kosztowało go kilka nocy przesiedzianych w samotnym zakątku. 56 i Pan Szyja głuchy był na dobijania się przypartych do muru lokatorów, ale piątej nocy schwycił złodzieja. Był nim miejscowy agronom, pan Michał Malityk, który czerpał pełną dłonią (oczywiście w przenośni) skarby pana Szyi, omijając w sposób niegodny prawego ich właściciela. Zdemaskowawszy rabusia posiadacz pobiegł do komisariatu i zażądał spisania protokołu. — No dobrze — odrzekł dyżurny przodownik — przestępstwo jest, ale jak pan określi swoje straty: na wagę, czy na metry? — Na oko on mnie tego zabrał za 100 złotych. Zresztą ja mogę zrobić bilans. — Czy jednak pańskie ceny nie są zbyt wygórowane? — Co znaczy wygórowane? Pan nie widział tego towaru! Prima! Sprawa skomplikowała się dla pana Malityka jeszcze i przez to, że brat pana Szyi, pan Josek Justman powziął podejrzenia, że również padł ofiarą identycznych nadużyć. Ponieważ jednak jest właścicielem domu znacznie mniejszego, pretensje swoje określił tylko na 30 złotych. Pan Malityk kwestionuje zasadniczo wszelkie prawa pana Justmana do spornego artykułu, twierdząc, że tylko lokatorzy domu mogliby zgłaszać jakieś żądania, ale nigdy gospodarz, którego osobisty udział był bardzo znikomy. W sądzie powstanie ciekawe zagadnienie prawne: kogo należy uznać za prawego właściciela? Wyroku w tej pasjonującej sprawie nie omieszkamy podać do wiadomości publicznej. Konny marynarz Sala tańca baletmistrza Blajmana na Nowiniarskiej cieszy się ustaloną sławą. Sobotnie fajfy po 40 groszy od osoby i sympatyczne wieczorki czwartkowe po 60 groszy gromadzą najlepsze towarzystwo. Czyż więc zachodzi potrzeba zaznaczania, jak wytworni goście zgromadzili się na balu, urządzonym przez mistrza Blajmana z racji pożegnania karnawału. Program zapowiadał między innymi pokaz najnowszych tańców sezonu przez samego mistrza, zdjęcia filmowe uczestników przez „Foto Zylbersztajn" oraz orkiestrę pod kierunkiem Heńka Kuperwajsa. Prawdziwym jednak gwoździem szalonej nocy miało być tango z balonami, nieznany dotąd taniec figurowy układu właściciela sali. I pomyśleć, że taka zabawa została zepsuta. I przez kogo? Przez zwykłego szmondaka, który nie kupił nawet biletu wejścia, ale odrobił te 2 złote, wziąwszy udział w froterowaniu sali przed balem. Mistrz Blajman bardzo niechętnie zgodził się na wpuszczenie na bal pana Benka Szpagata, ale uległ w końcu jego prośbom i okazało się, że źle zrobił. Świszczypała ten ubrdał sobie, że musi wziąć udział w zabawie jako konny marynarz, choć obowiązywały wszystkich panów fraki i smokingi. 57 Zjawił się więc w kostiumie majtka z artyleryjskimi ostrogami. Już na początku zachowywał się niemożliwie, rozdzierając tancerkom suknie kotwicą uwieszoną na plecach. Lina okrętowa, owijająca dwanaście razy jego kibić, rozplątywała mu się stale, wywracając poszczególne pary, a nawet całe zespoły taneczne. Koroną jednak wszystkiego było jego znalezienie się podczas tanga z balonami. Chucpiarz ten, z którym nikt nie chciał tańczyć, przez zemstę przytykał zapalonego papierosa do baloników, które z hukiem i zapachem pękały. Mistrz Blajman przerwał na chwilę pląsy, podszedł i rzekł cicho ale kategorycznie: — Panie Esz, za wariata się pan zostałeś, czy jak? Ja na to poszłem wydać 15 złotych na baloników, żebyś pan miałeś z czem psuć powietrze? Proszę się uspakajać, ewentualnie po angielsku paszoł wont stąd, psia krew! — Panie Wu, zwracam pańskiej uwagi, do kogo pan mówisz? Nie Beniek Szpagat teraz jestem, starego morskiego niedźwiedzia z fajką widzisz pan stać przed sobą. Za matrosa się tu znajduję i ubliżać się nie pozwolę. Ja na każde żądanie publiczności mogie się wdrapać na bocianie gniazdo i krzyczeć: ziemia, ziemia! Ja się mogie wypinać na żagle, rufy i rafy, maszty tudzież kajuty. A takiego baletnika jak pan, panie Wu, z jednem marynarskiem sierpniowem ruchem wrzucić w morskie wygłębiny! I istotnie pan Szpagat jednym uderzeniem wpakował mistrza Blajmana pod stół, na którym funkcjonował prowizoryczny bufet. Zlany sowicie lemoniadą i ozdobiony siekaną wątróbką pan Blajman wezwał policję. Marynarza Szpagata rozbrojono z ostróg i kotwicy, odebrano mu linę i wylano na pysk. W dodatku jeszcze w sądzie grodzkim dostał 7 dni aresztu. Tajemnice buduaru Kto wie, jak straszne cierpienia zadaje zakochanemu mężowi zazdrość, nie będzie się dziwił, że pan Kuba Agrest, zamożny kupiec, wysyłając żonę do Ciechocinka, posłał z nią zaufanego kamerdynera, pana Mońka Binensztoka. Ściśle biorąc pan Moniek nie był kamerdynerem, ale pełnił w sklepie pana Agresta funkcję pośrednią między starszym służącym a młodszym subiektem. Do normalnych obowiązków jego należało między innymi pilnowanie sklepu. Toteż pan Agrest wychodził ze słusznego założenia, że kto potrafi należycie dopilnować w nocy interesu swego pryncypała, nie będzie miał zbytnich trudności ze strzeżeniem o tej samej porze jego niepewnej żony. Wynajął mu przeto mały pokoik w tym samym pensjonacie, w którym zainstalował piękną panią swego serca. Zausznik pełnił swoje funkcje wzorowo. Nosił za panią do łazienek prześcieradło: ręczniki i szlafrok, nawet na basenie nie spuszczał jej z oka. 58 Ale na basenie jak to na basenie, nikt nie ustrzeże samotnej когриіещпеі blondynki przed zakusami różnych opalonych na brąz fordanserów, artystw buchalterów i muzykantów. Toteż po tygodniu jeden z takich szmondaków, ja]j s[l później okazało, niejaki Waksman z Łodzi, począł przesiadywać po kolacji w po]j0,u uroczej pani Dory. Kamerdyner detektyw z początku tolerował te wizyty, ale wreszcie postariowł interweniować. Pewnego poranku zszedłszy do pokoju pani Dory rzekł: — Szefowa, ja was proszę, wy przestańcie się flircie z tego Waksmana, bo ja będę zmuszony napisać list do starego. — Co to znaczy, co? Ile razy mam mówić kamerdynera, że nie jestem tu żadna szefowa, jaśnie pani się nazywam i szacunka wymagam. Po drugie służbę nie obchodzi kto ze mną mówi, a kto nie. — Jaśnie pani Agrestowa, wy macie rację, mnie nie obchodzi, kto z wami mówi ale mnie obchodzi, kto was trzyma za nogie. — Milczcie do mnie, bezczelnik, skąd wiecie, że pan Waksman wziął mnie wczoraj za stopę! — Przede wszystkim nie za stopę, tylko za kolano, a po drugie sam widziałem przez dziurkie od klucza. Ostrzegam się z wami ostatni raz, a potem będzie za późno — Proszę paszoł wont stąd, stary sługusie mojego domu! — Agrestowa będzie żałować! Pan Moniek wyszedł, ale w sercu począł knuć straszliwy plan. Kupił skobel i automatyczną kłódkę. Kiedy pani Dora była w kąpieli, przymocował skobel i zatelefonował do Warszawy, wzywając szefa do natychmiastowego przyjazdu. Wieczorem lekkomyślna kuracjuszka piła jak zwykle u siebie w pokoju czarna kawę z Waksmanem. Mściwy służący założył kłódkę i usiadł pod drzwiami na krzesełku. Wkrótce w pokoju rozległo się łomotanie i prośby o otwarcie drzwi. Kamerdyner był nieugięty i nie wypuścił Waksmana mimo interwencji właściciela pensjonatu. Dopiero rano wydał go w ręce zazdrosnego męża, który nadjechał pierwszym pociągiem. Epilog tego zajścia wkrótce znajdzie należyte oświetlenie przed sądem grodzkim w Warszawie, dokąd panowie przenieśli swe wzajemne pretensje. Pan Waksman załączył do skargi obdukcję lekarską, w której figurują 2 zęby przednie wybite automatyczną kłódką. Rehabilitacja królików Pan Kuba Fiszman jest czarownikiem, który lękliwego królika potrafi zamienić we wspaniałego lwa, a ze zwykłego domowego kota zrobić dzikiego tygrysa, słowem jest kuśnierzem. Do sklepu jego przy ul. Nowiniarskiej przyszła pewnego dnia młoda, urocza urzędniczka, panna Kociatkiewiczówna, i zażądała czegoś egzotycznego na kołnierz — Już się daje! — zawołał uprzejmie pan Fiszman. — Ale z czem można szanownej pani dyrektorowej służyć: z małpą, z wydrą, z lisem, skunksem, popielicą') 59 Panna Kociatkiewiczówna wydęła pogardliwie usteczka: — Och nie, to zbyt pospolite. Chciałabym coś bardzo oryginalnego. — W takim razie potrzebno pani prezesowej pokazywać od razu sam miód mojego interesu. Za chwilę ujrzy pani baronowa futro z dzikiej zwierzyny, co jeszcze rok temu nazad szła brykać się i skakać wśród amerykańskich lasów i pimpasow, a jutro już pójdzie zdobić szanownego biuścika pani hrabini. Najelegantsze lwice salonowe Warszawy u mnie to kupili. Tę daną sztukie miałem dziś wysyłać do kinoteatru Hollywód w Ameryce Popołudniowej dla szumnie tak nazwanej naszej rodaczki Poli Negri, ale z powodu pani przyszła pierwsza, sprzedam takowych szenszyli po cenie niżej kosztu, czyli, jak to mówią, za niech pan Bóg opatrzy, to znaczy 15 złotych sztuka. — Owszem, futro mi się podoba, ale drożej jak po 10 złotych nie dam. — Szanowna hrabina podrzyna mnie z tępą żyletką, ale dla samej reklamy muszę to zrobić. Szyjka, proszę zapakować i wynosić za panią hrabinią do samochodu względnie do tramwaju. Panna Kociatkiewiczówna pobiegła do krawcowej, gdzie przekonała się, że I szynszyle to milusie krajowe króliki wartości 5 złotych za skórkę. Rozżalona, wystąpiła przeciw panu Fiszmanowi do sądu grodzkiego, gdzie kuśnierz czarodziej tłumaczył się, że nie może być mowy o oszustwie, gdyż on sprzedał sztuczne szynszyle, prawdziwe bowiem kosztowałyby kilkaset złotych, a panna K. nie ma go chyba za starego wariata. Poza tym cena była umiarkowana. Z tych zasad prosił o uniewinnienie. Sędzia po krótkiej naradzie ogłosił wyrok, stanowiący pełną rehabilitację pana Fiszmana i krajowych królików, które przewyższają szynszyle, gdyż dają się przerabiać na 70 gatunków najdzikszych zwierząt. ♦ Flirt z jąkałą — Imię? — Cecylia czyli Cipa. — Nazwisko? — Blumszpic. — Lat? — Mamunia mówi dziewiętnaście, tatunio dwadzieścia sześć. — A co mówi dowód osobisty? — On jest tego samego zdania co tatunio. — Stan? — No, jak pan sędzia może coś podobnego się zapytać? wszystko w porządku! — Więc panna czy mężatka? — Nie wiem, co powiedzieć. Stara się o mnie jeden, ale nie wiadomo, co z tego będzie. Widzi pan sędzia, on nie zarabia, a tatunio bardzo tego nie lubi, bo jak ktoś nie zarabia, to on nie ma pieniędzy. A co dzisiaj można zrobić bez pieniędzy? 60 ш — I prawdopodobnie dlatego, żeby ich nie wydawać, jeździ pani tramwajem bez — Nic podobnego. Ja chciałam wykupić. Bo czyja bym się łasiła na 25 groszy? Za mtehgentna osoba na to jestem, poza tym mam piękne futro z brajtszwanców to czv mnie by wypadało? ' y — A jednak konduktor twierdzi co innego. Panie Pietrusiński, jakże to było? — Zwyczajnie, proszę wysokiego sądu. Wlazła ta pasażerka do wagonu i dawai sie kręcie jak mysz w rosole. To tam, to siam. Wszędzie jej pełno. Ale tak karkulowała, żeby nie płacić. Jak ja na przodzie, to ona w tyle i na odwrót Potem zaczęła gazetę czytać, żeby się zasłonić, a w końcu niby tyż to rozmawia zjakiems starozakonnym facetem... i do wyjścia. Ja niby nie patrzę, ale wszystko widzę i myślę sobie: „Nie siostro, ten kurs ci się nie uda. Zatrzymałem wóz, a pan władza zrobił resztę. — Ależ panie sędzio, było zupełnie inaczej! Istotnie, znajomy mój Salek Rabinowicz tak mnie zagadał, że o wszystkiem zapomniałam. } Trzeba było przerwać na chwilę rozmowę i zapłacić za bilet. — Pan sędzia nie zna Salka, on by do tego nie dopuścił. Jak zacznie mówić świata się za nim me widzi. — Taki czarujący? — pyta rozbawiony sędzia. — Nie, ale tak pluje. A przy tem się jąka, niech pan Bóg zabroni. Przez nieć przystanków zdążył mnie tylko powiedzieć: „Ukłony od Zylbersztajnów " Ale tak mnie tem zajął, że nie miałam czasu zapłacić. Mimo wielkiego prawdopodobieństwa tych okoliczności surowy sędzia skazał pannę Cecylię vel Cipę Blumszpic na 25 złotych grzywny, pouczając, że napierw trzeba zapłacie za bilet, a potem dopiero flirtować z jąkałą. Tak to czasem niewinny flircik może kosztować grube pieniądze. Panna Cecylia po wysłuchaniu wyroku zapowiedziała apelację, zaznaczając że może zapłacie za kurs z Rabinowiczem 4 razy tyle, co kosztuje bilet normalny ale' na 100 razy więcej nigdy się nie zgodzi. Złośliwa wiewiórka — Czy to firma Blass i Syn? — A jeżeli nawet już tak, no to co jest? — Chciałem mówić z pana Blassa. — Z którego? — Z tego starszego złodzieja. — Starszy wyjechał, jest tylko syn. — Podawa pan do tubki młodszego łobuza. — Juz dochodzi, ale kto to mówi/ — Co pana obchodzi? — Co znaczy mnie nie obchodzi? Szef jak nie wi, kto go chce wymyślać, wcale nie słucha. 61 — Powiedz pan Wiewiórka mówi. — Wiewiórka nie mówi, to jest coś z futrzanej branży. — Nie z futrzanej, tylko skład śledzi Es Wywiórka, Ha Smutny. — Zaraz. Panie szefie, Wywiórka pana żąda. — Nie znam wiewiórkę, powiedz pan orzechów nie trzymamy, niech skaka na drzewo w Saskiem Ogrodzie — odpowiedział subiektowi pan Blass junior i zajął się układaniem protestów w szufladzie. — Ta wywiórka handluje ze śledziami i ma do pana interes. — Tak? Zobacz pan, czy nasze akcepty dla Cytryna i Rabinowicza nie żyrowała jaka wywiórka. — Nie. — Nie rozumie. Dawaj pan słuchawkie. — No, co jest, panie Wiewiórka, o jakich śledzi się rozchodzi? — Z ciebie, psia krew, sałatkie z cybulką zrobię, jak pan nie wykupi czek Figowera. — Uś, nabrał mnie. Pan wisz kto mówi? Kozak! Weź pan słuchawkie i pisz pan, co] będzie mówił. Z tymi słowami pan Blass młodszy odsunął się od aparatu. Subiekt słuchał uważnie i notował na bloku każde słowo. Pan Kozak roznamiętniał się coraz bardziej. — No i co? No i co jeszcze? Już. Dziękuję pana. Do widzenia niezabawem w sądzie. — Co on mówił? — Wszystko. Od plajciarza zaczął, a na żuliworku skończył. — Czytaj pan od początku. Subiekt odczytał uważnie notatkę, a pan Blass junior zacierał ręce. Epitety! świetnie nadawały się do wytoczenia sprawy sądowej. Jakoż ujrzała ona wkrótce światło dzienne. Jednak nie przewidział pan Blass, że jego wstręt do bezpośrednich rozmów; telefonicznych zgotuje mu przykrą niespodziankę. A mianowicie obrońca oskarżonego Kozaka wywodzi, że nie może być w tyra wypadku mowy o zniesławieniu, gdyż nie podano żadnych faktów zniesławiających poszkodowanego. Same zaś krótkie określenia, jak złodziej, łobuz, kajdaniarz, grandziarz, ciepły drań itp. nie są zniesławieniem, tylko obrazą. Obrazić zaś można kogoś tylko osobiście, tu zaś krzywdzące określenia słyszała osoba trzecia. Sąd podzielił opinię obrony i wydał wyrok uniewinniający. % Zabawa w chowanego Pan Feluś Sikora lubi się ładnie ubrać, lubi nieźle zjeść i wypić, ale z powodł wszechświatowego kryzysu musi się zaograniczać. 62 Nie zawsze jednak to jest możliwe, są czasem takie okazje towarzyskie których niepodobna pominąć i nie można także wziąć w nich udziału bez należytego wyekwipowania. 6 Jeśli się ma w zimie ciepłe palto na watolinie, marynarka jest zasadniczo niepotrzebna, ale trudno przebywać w najlepszym towarzystwie wśród wytwornych pań, przy luksusowej kolacji, w palcie. Toteż otrzymawszy zaproszenie na uroczystość urządzaną z okazji zwolnienia zwiezienia cenionego szopenfeldziarza, pana Alojzego Śmietankiewicza, pan Feluś był w poważnym kłopocie. Brakowało mu marynarki; stalować, z powodu braku czasu, nie chciał, pozostało więc zaopatrzenie się w coś gotowego. W tym celu udał się pan Sikora na ulicę Świętokrzyską i w magazynie pana Dawida Filareta począł przymierzać liczne marynarki. Jednak nie znalazł nic odpowiedniego i po pół godzinie wyszedł, przez roztargnienie nie zdjąwszy z siebie jednego z majstersztyków pana Filareta. Mistrz przeliczywszy po wyjściu grymaśnego klienta marynarki, zbladł i bez słowa zawinąwszy poły angleza puścił się galopem za panem Sikorą. Pan Feluś zorientował się szybko, o co chodzi, i przyśpieszył kroku. Przebiegli ulicą Zielną i wpadli wkrótce do Saskiego Ogrodu, między bawiące się dzieci Pan Sikora biegał dokoła fontanny, śmiał się, zbytkował, chował za alegoryczne figury, to znów niespodziewanie wystawiał głowę i wołał: — A kuku! Świadkowie tej sceny przypuszczali, że mają przed sobą jakieś rozbawione towarzystwo, i dlatego me pomagali panu Filaretowi, który z trudem łapał powietrze ale me ustawał w pościgu. Wreszcie zabawa ta zwróciła uwagę posterunkowego pana Stanisława Gałązki, który, poznawszy w panu Sikorze starego znajomego ujął go wreszcie za kołnierz i zaprowadził do komisariatu do dalszego urzędowania Rzecz oczywista, że wszystko musiało się skończyć w sądzie, gdzie pan Filaret tak opowiadał o swej zabawie z panem Felusiem w Ogrodzie Saskim: — W ślepe ciotkie się ze mną ganiał, w berka się myśmy bawiliśmy i w chowankie Ja poszłem skakać przez ławeczkie, ja wpadłem dwa razy do wsadzawki za złote rybkie chciał mnie zrobić, taki złodziej psia krew. Ale pan Filaret otrzymał pełną satysfakcję. Odzyskał marynarkę i wsadził towarzysza zabawy na 6 miesięcy do więzienia. Komornik nie hańbi Pan Beniek Szpigiel, jak każdy solidny, uczciwy kupiec współczesny, ma poważne Kłopoty finansowe. Towar w sklepie dawno już nie należy do niego. Ubezpieczalnia, urząd skarbowy i kilku najpoważniejszych komorników warszawskich, a nawet jeden łódzki, patrzą na zapasy sukna, złożone na półkach, jak na swoją własność. 63 Pan Beniek już się tym nie przejmuje, jemu to po prostu nie szkodzi. Natomiast zaszkodziła mu, i to bardzo, wizyta komornika w jego mieszkaniu prywatnym. Skrupulatny urzędnik nie tylko bowiem okleił wszystkie meble monogramami sądu okręgowego, ale również w imieniu tej instytucji przeciągnął sznurek przez rękawy i nogawki wiszącego w szafie ulubionego brązowego garnituru pana Benka. A tu jak na złość urocza i zamożna panna Guta Zysmanówna, do której pan Beniek wybierał się wieczorem z decydującą wizytą, rzekła mu przez telefon: — Tylko ja wam co powiem, Beniek. Wy przychodźcie w tego waszego nowego, brązowego garnituru. Wy wyglądacie w niego taki coś hitlerowiec, taki coś w ogóle drań, a ja to lubię. Posiadam takiej perwersji! Cóż więc miał robić pan Beniek? przeciął nożyczkami sznurki, włożył garnitur i udał się do Zysmanów. Było tam kilka osób, między innymi niejaki Gips. Nieważny szmondak, o którym nie warto byłoby tu wspominać, gdyby nie to, że właśnie na żądanie tego Gipsa sąd okręgowy osznurował panu Benkowi garnitur. Ten Gips posunął swoją bezczelność do tego, że gdy panna Guta witając pana Benka rzekła: — Jak się państwu podoba garniturek, w którego widzimy chodzić pana Szpigla? — odpowiedział: — Owszem, towar prima, tylko go coś brakuje. — Mianowicie? — Mianowicie troszkę sznurek i parę pieczątki. — Jak pana trzebno zrozumieć, panie Gips, jak? — Zwyczajnie: garniturek, w którego widzimy chodzić pana Szpigla, powinniśmy widzieć wisieć w szafie. — Z powodu, panie Gie? — Z powodu to jest już moje ubranko, psia krew! 500 złotych mnie kosztuje plus 10 procent koszty sądowe i wydatki na zajęcie. Ja by mogłem zaraz pana rozebrać do na gołego, tylko nie zrobię tego z powodu są kobiety. Ale uważaj pan na siebie i broń Boże proszę nie poplamić spodnie, bo licytanty nie kupią. To była straszna zemsta wierzyciela, a zarazem rywala do ręki panny Guty. Wygłosiwszy tę złośliwość Gips usiadł na kanapie z sarkastycznym i zwycięskim uśmiechem. Ale bardzo się omylił przypuszczając, że pognębił przeciwnika w oczach panny Guty. Piękna kobieta rzekła bowiem: — Panie Gips, w dzisiejszych czasach komornik nikogo nie hańbi, a ponieważ okazałeś się pan zwyczajna świnia, proszę paszoł wont z tego domu! Gips wyszedł jak niepyszny, odgrażając się zemstą. Jakoż dokonał jej robiąc doniesienie o przecięciu sznurków. Sąd grodzki wziął pod uwagę ciężkie położenie pana Szpigla, na dzień oświadczyn pozbawionego najlepszego garnituru, i skazał go jedynie na 50 złotych grzywny. zadraśnięta ambicja — Czy świadek przypomina sobie, kiedy to było? — Coś w zeszłym roku. — A czy przypadkiem nie w 1935 roku? — Myślę może tak, może nie. — A jaki rok teraz mamy? — Wiadomo, ciężki. Na moich wrogów taki czas. — Nie o to mi chodzi, tylko o rok kalendarzowy. Więc wie pani, który jest teraz, czy nie? — Co mnie to obchodzi, czy ja prowadzę interes, czy ja płacę weksli?! Nie, ja służę za służankie u pana Bursztyna i pamiętam, że z powodu czwartek miała być na obiad kura! Dialog powyższy toczył się między sędzią a świadkiem w sądzie grodzkim przy ulicy Złotej, na początku sprawy pana Teofila Karasia o kradzież woreczka pani Ruchli Szpinak, zawierającego 40 złotych. Pan Karaś miał jakoby zjawić się w mieszkaniu chlebodawcy pani Ruchli, w przybranym na ten dzień charakterze kontrolera nieboszczki Kasy Chorych, i w czasie zamieszania zwędzić wspomniany woreczek. Według słów poszkodowanej rzecz wyglądała tak: — Ja przychodzę z miasta, to widzę pana Bursztyna latać po pokoju jak taki coś pomieszaniec zmysłów. On się trzyma za głowę, on krzyczy jak mały dzieciak. A z drugiej strony to stoi elegancki facet w jasnego saka i trzyma pod pachą skórkowanej teczki i on mówi, że jest Kasa Chorych i zrobi protokóła, że niech pan Bóg zabroni. To kto się może nie bać. Każdy musi. To i my się baliśmy się. A na końcu to ten facet powiedział: „Jak się zrobi, to się da!" i poszedł. Woreczka musiał zabrać też. — Czy to ten pan? — pyta sędzia, wskazując na pana Karasia. — Ten sam, te same oczko, ten sam wąsek, ja mu poznaję jak dwie szklanki wody. Pan Karaś z oburzeniem odpierał ciężki zarzut w końcowym przemówieniu: — Przede wszystkiem, proszę wysokiego sądu, za duże mam ambicje na to, żeby się za urzędnika podstawiać i teczką ludzi trajlować. Po drugie jasnego saka nie mam, bo trzy lata temu przegrałem go w sztosa u Cwajnosa na Targówku, takiem prawem proszę o odroczenie sprawy i zbadanie Cwajnosa pod przysięgą. Po trzecie, na takie grandy się nie puszczam, bo by mnie ojciec wydziedziczył, że wstyd familii robię, a po czwarte nie mogłem 10 czerwca chorego kasiarza odstawiać, bo od 20 maja siedziałem na Pawiaku. Po tym oświadczeniu, które potwierdzono telefonicznie z kancelarii więziennej, okazało się, że pan Karaś jest człowiekiem kryształowo czystym, oczywiście w tej sprawie. Istotnie był on w krytycznym czasie długotrwałym lokatorem wzmiankowanego kryminału. Pani Ruchla wybrała go sobie w albumie urzędu śledczego, dlatego, że był najprzystojniejszy z całej kolekcji. 65 Ludwik XIV i Rabinowicz — Imię? — Judka. — Nazwisko? — Czy koniecznie? — Cóż to za pytanie? — Z powodu się krępam. — Czego? Przecież nazwisko podsądnego brzmi przyzwoicie. Mam je tu przed sobą. — Jak pan sędzia ma go przed sobą, to czy nie szkoda czasu się zapytać? — Procedura tego wymaga. Proszę się rezonować. — Już. Się nazywam... Kozak, dla starozakonnego to nie wypada... coś nieładnie. — Zawód? — Co? — Czym się oskarżony zajmuje? — Kupcem. — Czy posiada odznaczenia, ordery? — Jakoś coś nie. Może z powodu mam platfus i do wojska mnie, broń Boże, nie' wzięli? Nie wiem, ale nie mam. — Czy był karany? — Jeszcze nie. Dalej zależy od pana sędziego. — Czy pobiera renty i zapomogi państwowe? — Pan sędzia żartuje. Podatków owszem płacę. — Zwracam uwagę, że jeśli podsądny będzie odpowiadał dowcipami, ukarzę go grzywną. —#uż! — Judka Kozak oskarżony jest o to, że nie mogąc wyegzekwować należności wpadł do mieszkania dłużnika i połamał mu meble. Czy przyznaje się do winy? — Proszę wysokiego sądu. Przede wszystkiem nie wpadł, tylko grzecznie wszedł i zapytał, rzucając czarującego uśmiecha: „Czy pan będziesz płacił, Rabinowicz?" I wyobraża sobie pan sędzia, co on na to: „Jak pana zapłacę, to pan odjedziesz] z Ostatnią Posługą, panie Kozak." Co miałem robić. Się zdenerwowałem i... szafa się przewróciła, lustro tyż owszem się zbiło. — Jak to... samo? — Ja wiem? Rabinowicz się rzucił, skakał, krzyczał, może od tego... Zeznawał następnie świadek i zarazem poszkodowany Rabinowicz. — Czy istotnie były to meble Ludwika XIV? — pyta go się sędzia. — Jakiego tam Ludwika — przerywa oskarżony. — Lejzor on się nazywa. Lejzor Rabinowicz! że córkę wydał za doktora, to już jest Ludwik? Niech on pokaże paszport, pan sędzia się przekona. On jest taki Ludwik jak ja hrabia Potocki. — Proszę o spokój. Chodzi mi o styl mebli. Więc czy to były drogie stylowe meble, usprawiedliwiające tak wysokie powództwo cywilne, jakiego pan żąda? Ponieważ poszkodowany nie potrafił uzasadnić swego żądania, a oskarżony zgłosił nowych naocznych świadków, sprawę ku zadowoleniu stron odroczono. 66 Zbity gąsiorek Po lewicy sędziego grodzkiego stanęli dwaj młodzi panowie, Antoni Zając i Stefan pigułka, po prawicy zaś pan Dawid Kac, właściciel soku malinowego, który jakoby 0wi dwaj z jego spiżarni mieli nawalić. — Czy nie jest pan krewnym oskarżonych? — pyta sędzia pana Dawida. — Co znaczy krewnym? — Znaczy, czy nie jest pan którego z nich bratem, kuzynem, szwagrem? — Pan sędzia się śmieje! jak ja jestem starozakonnym i się nazywam Kac, to czyja mogę być krewny od pana Zająca albo od pana Pigułki? — Proszę po prostu odpowiedzieć na pytanie: tak czy nie? / — Już. Niech będzie nie. / — Jakże to było? — Zwyczajnie. Ja mam spiżarnię w sieni. Kto ni ma spiżarnię w sieni? każdy ma! To jak już mam spiżarnię, to dlaczego ja nie mam mieć sok? Ja go mam. A właściwie ja go miałem, dokąd pan Zając i pan Pigułka mi nie zabrali. — A kiedy pan zauważył stratę? — Wcale zupełnie nie zauważyłem. Sobie idę z ulicą Smoczą do domu i widzę leżyć pod ścjaną indorek ze sokiem. — Chyba gąsiorek? — Gąsiorek, indorek, nie różnica! dosyć na tem, że był zbity. To ja się śmiałem: indorka kogoś rozbili, soku cholera nie będzie miał, dobrze tak łobuza! i tak się mnie chciało śmiać, że musiałem prędko wchodzić do bramy, żeby ludzie nie myśleli: wariat idzie. Jakież było zdziwienie pana Kaca, gdy w bramie spotkał obydwu obecnych oskarżonych, swoich zresztą dobrych znajomych, którzy na pytanie, co tu robią, odrzekli, że wracają właśnie od pana Dawida. Niespodziewaną swą wizytę tłumaczyli nagłą troską o jego zdrowie. Pan Dawid zdziwił się jeszcze bardziej, ale bez niepokoju udał się do domu. Tu dopiero padł grom. Przede wszystkim okazało się, że troskliwi przyjaciele wcale wizyty nie składali, a poza tym ktoś obrabował spiżarkę. Boleśnie zraniony pan Kac z głośnym rykiem pomknął na ulicę i w rozbitym gąsiorku poznał swoją własność. Zważywszy wszystkie okoliczności doszedł do wniosku, że sprawcami kradzieży byli jego dwaj wierni druhowie, którzy, wychodząc z gąsiorkiem z bramy, na widok pana Dawida rzucili sok na jezdnię i cofnęli się. Wynikła z tego sprawa w sądzie grodzkim. Panowie Zając i Pigułka tłumaczyli się, że o niczym nie wiedzą; że soku, szczególnie malinowego, nigdy do wódki nie dolewają, bo psuje smak. Jednak ten potężny argument nie wystarczył i sąd, zważywszy wszystkie okoliczności, skazał nietaktownych gości pana Kaca na 3 miesiące aresztu. 67 Pchła w tramwaju Czego dokonać może jedna mała pchła w wielkim tramwaju warszawskim, świadczy proces świeżo odbyty w sądzie grodzkim przy ul. Długiej. W zatłoczonym wozie linii 0 siedział, wciśnięty między pasażerów, elegancko, czysto ubrany starszy pan. Z iście angielską flegmą czytał gazetę wieczorną, nie zwracając uwagi na naciskających go z boku współtowarzyszy podróży. W pewnym momencie drgnął, oderwał oczy od gazety, zastanowił się chwilę, po czym podrapał się w łydkę. Czytał znowu, ale już w dwie minuty później nagłym ruchem złapał się lewą ręką za prawą łopatkę, jakby chcąc zgnieść przez ubranie jakiegoś niewidzialnego wroga. Jednocześnie począł spoglądać nieufnie na najbliższych sąsiadów. Po lewej stronie miał starszą damę w karakułach, a po prawej wspaniałego brodacza. Obserwowany właściciel rozłożystego zarostu zanurzył weń na chwilę rękę i począł najoficjalniej, z obojętną miną i charakterystycznym chrzęstem, drapać siej Skończywszy z brodą, odpiął palto, marynarkę i kamizelkę i ze skupionym wyrazem twarzy, przymknąwszy oczy oraz ruszając ramionami, poddawał z kolei zabiegowi drapania swoje plecy. Podejrzliwy pan patrzył surowo na te manipulacje, po czym zapytał: — Dlaczego się pan tak drapie? — Z powodu jezdem nerwowy. — Ja przypuszczam, że to nie pan, a pańskie pchły są nerwowe i to do tego stopnia, m zamiast siedzieć spokojnie na swoim właścicielu przeskakują na innych. Brudas! Pchłarz! Pasażerowie przysłuchujący się temu dialogowi, jak gdyby na komendę, z początku lekko, a potem coraz intensywniej poczęli się drapać. Sugestia stawała się coraz powszechniejsza i objęła już konduktora oraz motorniczego. To ostatnie sprawiło, że wagon począł niemożliwie szarpać. Nie wiadomo, do czego by doszło, gdyby nie to, że brodacz obraził się nie na żarty: — Ja pana pokażę, że moje pchły są nerwowe! — Nie nerwowe, ale po prostu wściekłe histeryczki. — Obliczaj się pan ze słowami! Chamuś jeden! Cały tramwaj drapiąc się, pocierając, podzielił się na dwa obozy i wziął udział w kłótni. Chcąc jej położyć kres, na rogu Złotej i Marszałkowskiej konduktor wezwał policjanta, który usłyszawszy, o co chodzi, podrapał się ołówkiem w ucho i obydwu panów wylegitymował. W rezultacie przed sądem grodzkim stanęli panowie Stefan Malasiński oraz jegft drapiący się przeciwnik Pinkus Kapelan, wzajemnie się oskarżający o obrazę. — Ja go udowodnię, że moje pchły nie są nerwowe. To we w ogóle nie byli pchły! ja' się ciągle idę drapać z powodu lubię — oburzał się przed sądem pan Pinkus. Sędzia, po wysłuchaniu dziwnej historii o drapiącym się tramwaju, zdołał przeprowadzić pacyfikację, na skutek której obaj panowie cofnęli swe skargi i przj cichym chrobocie drapiącej się publiczności wyszli z sali sądowej. 68 Zapach narzeczonego Pan Teodor Smyk jechał tramwajem linii nr 5 z Pragi na ulicę Karolkową do Jomu narzeczonej, gdzie miały się odbyć zaręczyny. Usiadł sobie ostrożnie między dwoma pasażerami i marzył o tym, ile też przyszły teść postawi butelek i czy starczy choć po jednej na każdego z zaproszonych gości. W pewnym momencie tok myśli przerwał mu jakiś niemiły zapaszek, który nieprzyjemnie wiercił w nozdrzach. Pan Teodor przyjrzał się bacznie swemu sąsiadowi z prawej strony, poważnemu kupcowi z długą brodą, w powłóczystym anglezie i rzekł do niego: — Może byś pan tak wyszedł na placformę i przewietrzył się trochę? — Co znaczy? — Znaczy, że podjeżdżasz pan czostkiei» czyli też inną cybulą, że wytrzymać ciężko. — Kto panu to powiedział, że ja?! — A kto? Ksiądz proboszcz? A może ja? Rzecz wiadoma, że Żydzi trzy razy dziennie cebulę wtrajają, totyż o wiele w tramwaju daje się odczuwać ten artykuł, rzecz jest pewna, że właśnie takie osobniki jak pan to uskutecznili. — Mnie to nie szkodzi. Jak pana źle, jedź pan z taksówką. — Starozakonny, jeszcze raz pana ostrzegam. Nie chodzi mnie faktycznie o powonienie, ale szczęście małżeńskie możesz pan mnie zrujnować. — W jaki sposób? — W taki sposób, że do narzeczonej jedę- I Jak pan widzisz, prosto od felczera wyszłem, któren mnie włosy fiksatuarem ułożył. Fiksatuar jako tłustość każden zapach przyjmuje i mogie się zjawić w domu przyszłego teścia uperfumowany cebulą, dlatego tyż raz jeszcze proszę pana, podnieś si? pan i idź na placformę. — A jak nie? — To ja cię, pudlu, podniesę i wyprowadzę- — Zdaje się, że pan nie masz racji — wtrącił się w tym miejscu do rozmowy konduktor. — Faktycznie cóś śmierdzi, ale to nie jest starozakonne warzywo, tylko uważasz pan cóś gorszego: wątroba nie wątroba, flaki nie flaki, w każdem bądź razie powietrze zanieczyszcza. Pan Teodor zajrzał wobec tego pod ławkę i stwierdził, że leży tam jakiś zatłuszczony worek, którego właścicielem był drugi sąsiad szczęśliwego narzeczonego. — Czy to pana szanownego woreczek? — Mój, a bo co? — A można wiedzieć, co w niem jest? — Owszem, dwa kilo wieprzowej siekanki- Tu pan Teodor bez słowa wyjął worek spod ławki, wyszedł na pomost i wyrzucił go na ulicę. Powstało zamieszanie, bowiem właściciel worka, rzeźnik pan Stanisław rtekutek, jedną ręką zatrzymał tramwaj, a drugą wyrżnął pana Teodora w nos. Nadbiegł policjant, spisano protokół. W sądzie starościńskim pan Teodor tłumaczył się, że czyn jego był spowodowany zdenerwowaniem, bowiem pasażer z wieprzowe siekanką nie tylko zanieczyszczał Powietrze, ale dogadywał jeszcze podczas kłótni ze starozakonnym, siejąc nienawiść asową. Sąd, uwzględniwszy okoliczności łagodzące, skazał obydwu panów na grzywnę po 20 złotych. 69 Król licytantów Pan Mojżesz Parasol jest chlubą warszawskich sfer licytacyjnych. Ani jedna ważniejsza sprzedaż ruchomości w Warszawie nie odbywa się bez jego udziału. Od pana Parasola zależy często, czy nieszczęśliwy dłużnik będzie zrujnowany, czy też wyjdzie z licytacji obronną ręką. Toteż pan Mojżesz przyzwyczajony jest do ludzkiego szacunku i poważania i tym boleśniej uczuł się dotknięty postępkiem pewnego swego klienta, zresztą młodego lekarza. Przybywszy na licytację do mieszkania doktora pan Parasol po krótkich targach nabył ciężki orzechowy kredens o siedmiu drzwiach. Jako człowiek wątłego zdrowia nie mógł marzyć o osobistym zabraniu ciężkiego mebla, prosił więc zlicytowanego lekarza o zezwolenie na pozostawienie kredensu przez czas jeszcze jakiś na miejsce Doktor się zgodził, ale gdy pan Parasol przybył później z odpowiednią pomocą po kredens, wywiązała się między panami następująca rozmowa: — A pan kto taki? — Parasol. — Co * Parasol, nie znam żadnego Parasola. — Mojżesz Parasol, Stawki 6 mieszkania 6, trzecie piętro: już teraz mi pan zna?j — Nie przypominam sobie. — Ja jestem taki mały, gruby kupiec z nosem, co nabywałem na licytacji tego kredensika ciemny orzech, góra oszklona... chciałem mu zabrać. — To go pan nie zabierzesz. — Co znaczy nie zabierę? Z powodu? — Bo przepisy licytacyjne wyraźnie mówią, że przedmiot kupiony na licytacji1 powinien być zabrany natychmiast, jeszcze w obecności komornika. Teraz ja pana nie znam i proszę opuścić moje mieszkanie. — Panie doktór, nie rób pan sobie żarty. Pan się znasz na autonomie ludzkiego ciała i pan wisz najlepiej, czy pojedynczy mały człowiek lat czterdzieści pięć, na dodatek z rypturą, może zabierać osobiście na plecy siedmiodrzwiowego kredensu ciemny orzech, góra oszklona? Czy on sobie broń Boże coś nie poderwie? — To mnie nie obchodzi. Przepis jest wyraźny. Możesz pan dochodzić swych pretensyj na drodze prawnej. Ja panu kredensu nie wydam, bo pana nie znam. Pan jesteś dla mnie abstrakcją. — Tylko się pan ubliżaj, tylko się pan ubliżaj! Ja jestem ojciec z siedmiorgiem dzieciom. W sądzie zapłacisz mnie pan za kredensika i za obelgie. Jakoż sprawa trafiła przed sąd grodzki. Rozżalony pan Parasol domagał sid sprawiedliwości, żądając surowego ukarania doktora za samowolę i obelgi. — Po doktorsku mi znieważył, proszę wysokiemu sądowi. Obstrukcją mi nazywał, a przecież nawet małoletni dzieciak wi, co to jest i gdzie to się znajduje. Sąd wytłumaczył panu Parasolowi, że jest w błędzie, ale skazał doktora na 7 dni aresztu z zawieszeniem za samowolne zatrzymanie kredensu, gdyż dopatrzył się w jegoj czynie złej woli. 70 Obrońcy moralności Jest w Warszawie pewna ulica specjalnie ulubiona przez zakochane pary. Dziwna to bowiem arteria, dziwna jak sama miłość. Dołem toczą się auta i wozy płynie wielkomiejskie życie, a na zboczach zielonych gór, stanowiących ściany tej oryginalnej ulicy, panuje wieczorową porą niepodzielnie Amor. Za każdym niemal krzaczkiem rozlegają się miłosne zaklęcia. Ulica ta nazywa się Agrykola. Jest prócz tego rzeczą notorycznie znaną, że zakochani nie lubią, by іщ przeszkadzać. Zrobiwszy tego rodzaju odkrycie i biorąc pod uwagę właściwości terenu dwaj młodzi mieszkańcy pobliskiej ulicy Solec, panowie Antoni Wypych i Franciszek Malina, postanowili wyzyskać to do celów zwalczania kryzysu. — Idziemy, Franus, na ksiuty w Agrykolę, tam zawsze od spietranych frajerów parę złotaków da się wydusić — rzekł do kolegi pan Antoni. I poszli. Zaraz na wstępie natknęli się na siedzących rączka w rączkę w rozmarzeniu pana Benka Zylberblata i jego narzeczoną, pannę Różę С Stanąwszy nad nimi pan Antoni krzyknął urzędowym tonem do pana Benka: — To to tak? Toś pan tu przyszedł niemineralność odstawiać? I to na palcie o jedenastej w nocy pod samem pomnikiem króla Sobieckiego, co z Turkiem draniem wojował! Paskudnieś pan wleciał i z kryminału nie wyjdziesz. Dziewczynka też przegrana na całe życie: czarna książeczka i spokój. Komisarz jestem z obyczajówki, dalej zabierać się do mamra! Zakochana para zdrętwiała z przerażenia, zaczęła prosić, błagać pana komisarza o darowanie, przysięgając, że moralność nie była obrażona ani razu. — Jak to ani razu? Nawet pan facetki nie pocałowałeś? — Nie. — No toś pan dęty frajer. Dawać po 5 złotych kary i jazda do domu. Pan Beniek zapłacił skwapliwie, ale już za chwilę zreflektował się i począł wrzeszczeć jak opętany: — Policja! Policja! Nadbiegli prawdziwi policjanci i samozwańczych kolegów aresztowali. Stawieni przed sąd grodzki panowie Malina i Wypych tłumaczyli się jak następuje: — Faktycznie ani ja, ani mój koleżka, do policji obyczajowej nie należem, ale jako ze jesteśmy obywatele Solca, boli nas to, że pętaki z całego miasta przychodzą znieważać obyczajowość właśnie w nasze strony. Znakiem tego chcieliśmy oddać ich do sądu, żeby się nauczyli, gdzie z miłosnem zapotrzebowaniem należy chodzić. — A czemu to później zgodziliście się wziąć po 5 złotych i nie robić użytku ze swoich spostrzeżeń? —- Wyszliśmy z tak zwanego założenia, że faktycznie szkoda tych młodziaków gubić. Może się jeszcze poprawią. Bo proszę wysokiego sądu, złamać życie komuś łatwo, ale później go wyratować trudno. Powiedzmy, oddajemy tego pana w ręce sprawiedliwości i co się z niem dzieje? 71 Wsadzają go do mamra, między oprychów i złodziei. Chłopak wychodzi po dwóch tygodniach i jeżeli nie nauczony kraść, to na pewno umiejący używać wyrażeń publicznych. Jak tak w domu przy gościach się odezwie, ojciec go wydziedziczy i ofiara! losu gotowa. A z tą facetką jeszcze mogłoby być gorzej... Tu sędzia przerwał ponury horoskop i oświadczył wręcz, że nie do oskarżonych należy opieka nad moralnością publiczną. A żeby ich na przyszłość zabezpieczyć od pokus, zaaplikował im po 1 miesiącu aresztu z zawieszeniem na przeciąg lat trzech. Czosnek i fiksatuar Pan Beniek Kukiełka z Otwocka jechał do stolicy załatwić kilka ważnych interesów. Ponieważ spiesząc się na kolej nie zdążył zjeść śniadania, kupił sobie w w^uliniarni znakomitej wołowej kiełbasy, zaprawionej czosnkiem z pewną przesadą. Zdobywszy miejsce w przeładowanym przedziale pan Beniek wydobył z kieszeni! kiełbasę, pokroił na kawałki i smokając z zachwytem począł zajadać świetny produkt otwocki. Czosnek zawarty w kiełbasie parował gwałtownie, wypełniając swym aromatem! szczelnie cały przedział. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że na wprost pana Kukiełki usadowił się pan Izydor] Malinowski, człowiek chory na zawroty głowy i mdłości, a co za tym idzie, zdecydowany wróg czosnku. Pan Malinowski, patrząc na pożywiającego się Kukiełkę i oddychając jegoj wołową kiełbasą, cierpiał straszliwie. Zatykał nos i czekał, aż pan Beniek skończy ucztę. Moment ten zbliżył się wreszcie: amator czosnku skończył kiełbasę, wyrzucił przez okno papier, przymknął oczy i w kontemplacji oddał się trawieniu. Jednak czosnek umieszczony w nim dawał znać o sobie. Regularnie co dwie minuty wstrząsał wątłą postacią pana Kukiełki, z którego ust dobywało się jednocześnie melodyjne bekanie. Tego pan Malinowski miał dosyć. Korzystając z obecności konduktora zażądał niezwłocznego usunięcia z przedziału wonnej Kukiełki. — Na jakiej podstawie? — służbowo zapytał funkcjonariusz kolejowy. — Na podstawie tego oto rozporządzenia ministra komunikacji! — Tu rozzłoszn czony pasażer odczytał umieszczoną w przedziale tabliczkę: ZABRANIA SIĘ POD ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ SĄDOWĄ PRZEWOZIĆ W WAGONIE MATERIAŁY WYBUCHOWE ŁATWOZAPALNE, ŻRĄCE I CUCHNĄCE — A to jest właśnie taki żrący i cuchnący materiał, z którego bucha czosnek! — dodał, wskazując na Kukiełkę. Pan Beniek dotknięty do żywego wrzasnął: — Obliczaj się pan ze słowami, kogo pan za materiała nazywasz? Ja pana pokażj materiała. Czosnek się go nie spodoba! dla pana p<5jdę zjeść na śniadanie fiksatuar?! 72 Intensywne beknięcie przerwało panu Kukiełce dalszy ciąg przemówienia. Ale już w Wawrze dyskusja przybrała taką formę, że po przybyciu a dworzec Gdański obaj przeciwnicy zażądali spisania protokołu. W wyniku odbyła się sprawa w sądzie grodzkim, gdzie pan Kukiełka domagał się ukarania pana Malinowskiego ,,za tego materiała". Jednak wobec wzajemności późniejszych obelg sędzia postanowił żadnej kary nie wymierzać. Mord z litości Gorzko płakał nad wszechświatową bryndzą w zatłoczonym przedziale pociągu Warszawa-Otwock pan Franciszek Krawczyk, wracający z uczciwych imienin. — Jeżeli tak dalej pójdzie... to'jak pragnę... dzieci rodzone zobaczyć... wcale nie będzie nam szło... i co pytam się wówczas z tego wyjdzie... położenie bez wyjścia... Stagnacja... ogólna wyprzedaż po cenach niżej kosztu... Płaczę nad tobą, Warszawo kochana, płaczę nad koleją państwową, w elekstry-czny węzeł szarpaną... i nad wami, czerkiesy falenickie! Ta ostatnia apostrofa skierowana była do kupców, przepełniających przedział. Pasażerowie patrzyli na okazującego im tyle serca pana Franciszka z wdzięcznością, pomieszaną z obawą. — Nie rozumiem, dlaczego się tak męczycie, taki mądry naród, psia wasza nędza? Przecież trzeba z tern zrobić jakiś porządek... dlatego postanowiłem powystrzelać was bez bólu... co do sztuki. Ostatnia kula dla mnie. Tu pan Franciszek wydobył z kieszeni wielki hiszpański brauning. Nietrudno sobie wyobrazić, jakie to wywołało wrażenie wśród współtowarzyszy podróży. Panika podczas potopu była dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co się działo. Pociąg pędził, o wyskakiwaniu nie było mowy. Nieszczęśliwi kupcy otwierali parasole, tłoczyli się na górnych siatkach, zapełniali miejsca pod ławkami; zwartą masą dobijali się do ubikacji, zajętej przez dziesięciu szybciej orientujących się współwyznawców. Odważniejsi usiłowali tłumaczyć zdeterminowanemu pasażerowi: — Kto pana powiedział, że jest źle? Dobrze jest! poprawiło się, nie przejmaj się pan, panie Wyborówka... Może pana pożyczyć pięć złotych, może dziesięć? Inni znów chcieli go rozweselić: — Uj dowcipas, uj Kawałkiewicz, szmoncesownik jeden, zostaw pan już, bo można się ześmiać ze śmiechu! Ktoś nawet usiłował go bawić dziecięcą grzechotką i wołał: — Spirytusuchna, proszę tu popatrzyć. Trala! la! la! la! Nic jednak nie wpływało na zmianę ponurego postanowienia pana Franciszka, który coraz to innego pasażera brał na muszkę. Na szczęście do przedziału wszedł konduktor, chwycił zrozpaczonego człowieka z tyłu za ręce i odebrał mu rewolwer. 73 Pociąg wpadł na stację Warszawa Wschodnia. W honorowej asyście 52 pasażerów odstawiono pana Franciszka na posterunek policyjny. Stamtąd już prosta droga do sądu. Niedoszły morderca z litości otrzymał 2 tygodnie aresztu. Za krótkie rękawy — Tu się podniesie, tam się opuści i będzie dobrze. Żebym ja tak żył, jak pan nie wyglądasz w tego garnitura jak sam mynister — mówił pan Salomon Kotek, krawiec * męski, damski, dziecinny i wojskowy, wygładzając starannie poważną fałdę, formującą się uparcie na plecach nowej marynarki klienta, pana Franciszka Zięby. — Kogo pan idziesz powiedzieć, że rękawy za krótcy? Tu mistrz pociągnął pana Franciszka za ręce tak gwałtownie, że omal go nie przewrócił. — No, już dobre, co? A zresztą kto dzisiaj nosi długich rękawów? chamuś na wsi, ale nie taki facet, co mu cała Wronia ulica zna. Na co by byli w takiem razie mankiety, po co byś pan miał spinki w te ciężkie czasy kupować? Żeby ich nikt nie widział, tak? Wariat poszedłbyś pan być? Sztuka roboty prima. Szkoda każde słowo! Pan Zięba, jakkolwiek niezupełnie przekonany, pogodził się z losem, wziął garnitur i udał się w nim z wizytą do narzeczonej, panny Pelagii Gzymsikówny. Trzeba zaznaczyć, że była to szczególnie uroczysta wizyta, połączona z pewnego rodzaju zjazdem familijnym. Rodzina panny Pelagii, zebrana w komplecie w domu jej ojca, miała wyrazić opinię o narzeczonym. Toteż pan Franciszek dwoił się i troił, żeby zjednać sobie sympatię wszystkich. Przy pierwszych czterech wódkach wszystko szło gładko. Ciocie oraz wujkowie panny Pelagii słuchali miłych duserów kandydata, niej zdradzając wcale, co o nim myślą, od czasu do czasu tylko ktoś wołał do niego: — Panie Franciszek, przysuń pan galaretkie! — lub też: — Młody, pokaż pan tu bliżej pieczony boczek. Chodziło o to, by ocenić wyrobienie towarzyskie pana Franciszka i stwierdzić, czyj posiada swobodę ruchów przy stole. Jak próba wypadła, określił przy piątej wódce senior rodziny, stryj pięknej narzeczonej, zamożny dorożkarz pan Euzebiusz Kitwasiński. — Owszem, faktycznie nie można powiedzieć, żeby młodziak był jałopa albo tyżj idyjota, jak się to nieraz trafia. Przytomny rzeczywiście jest. Fason trzyma. Może za duży trochę ma dryg do wódki, bez co raz mnie nalał kielicha, a sam go wypił, ale nie mam o to pretensji, bo to męska rzecz. Jedno mnie się w niem tylko nie spodobało: że brak szaconku rodzinie okazał, w garniturze z młodszego brata na familijnom uroczystość przychodząc. 74 Rękawy krótkie, a łapy długie jak u podolskiego złodzieja. Łokcie na wierzchu nikomu się spodobać nie mogą i w taki sposób nie jak leguralny narzeczony, tylko jak Pataszon się okazał. Usłyszawszy to pan Franciszek w przystępie żalu wypił jednym łykiem butelkę wódki i pobiegł do pana Salomona Kotka. Na początek bocznym kopniakiem przewrócił manekin, a potem ująwszy w ręce drewniany metr wygłosił wykład o teorii sztuki krawieckiej. Po wykładzie pan Kotek musiał pojechać do pogotowia na opatrunek. A pan Zięba stanął przed sądem grodzkim, który, wziąwszy pod uwagę okoliczności zajścia, skazał go tylko na 3 dni aresztu. Tępy uczeń Ach, jak pan tańczysz, panie Zalc? To nie jest mazur, to jest walc! mówi staropolska piosenka. Nic tedy dziwnego, iż niejeden Zalc, nie chcąc się narazić na podobny zarzut, uczęszcza do szkoły nowoczesnych i stylowych tańców, gdzie już za 2 zł 50 gr miesięcznie można zgłębić najzawilsze tajniki wiedzy choreograficznej. Szkół takich w północnej dzielnicy naszego miasta są tysiące, a już kilkadziesiąt jest ich na pewno. Nadchodzący karnawał, liczne luki w wykształceniu tanecznym oraz tzw. żyłka dziennikarska sprawiły, że postanowiłem przeżyć miesiąc jako pilny elew takiej uczelni. Przyświecał mi w tym przykład znakomitych kolegów po piórze, którzy w ten właśnie sposób zdobywali bezcenne, bo na bezpośrednich doznaniach oparte materiały do reportaży. Jednym słowem zapisałem się do mieszczącej się w okolicy placu Muranowskiego głośnej szkoły mistrza Rafała Grynszpana, przybrawszy dla lepszego zamaskowania stylowe imię i nazwisko: Mietek Cynamon. W ubiegły poniedziałek starannie wygolony subiekt branży galanteryjnej, Mietek Cynamon, stanął przed obliczem profesora Grynszpana. Mistrz obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem, po czym zapytał, z których Cynamonów się wywodzi. Kandydat na ucznia speszył się nieco, ale odrzekł przytomnie, że z linii falenickiej, której dwaj członkowie wyemigrowali w pierwszej połowie XX wieku do Michalina. Uspokoiło to widocznie profesora, bo powiedział ciepło: — A sof] Płać pan wpisowego i proszę antre na salę. Mniemam was, Cynamon, być człowiekiem z salonowym wykształceniem, znaczy się, nie potrzebuję nadmienić na podłodze się nie pluje tudzież danserek się nie szczypa i nie klepa też. Do wydzenia za chwilę! Ja tam już dochodzę. Nowo przyjęty z biciem serca wszedł do skromnie ale wytwornie urządzonego salonu, gdzie oczekiwało już spore grono wychowańców wszechnicy. Jedni, stojąc we framugach okien, zabawiali błyskotliwym flirtem mniej lub więcej urocze koleżanki. 75 Inni, z minami więźniów skazanych na długoterminową katorgę, siedzieli w milczeniu na wąskich kanapkach, z których przez czerwony niegdyś plusz przeglądały gdzieniegdzie mosiężne sprężyny. Ten drobny na pozór szczegół nader pochlebnie świadczył o frekwencji, jaką cieszyć się musiała szkoła przez długie lata swego istnienia. Ale nie było czasu na obserwacje. Profesor, ukończywszy zapisy, zgodnie ze swą zapowiedzią stanął w drzwiach i zawołał: — Orewuar, hau du judu, zdrastwujtie czyli dobry wieczór! Po czym wystąpiwszy na środek sali takie wygłosił przemówienie: — Ledi und gientelmanes oraz panie Cynamon. Za chwilę my pójdziemy zacząć naszą lekcję. Już staroświeckie Greki w tak zwanych wiekach średnich lubili się podpuścić w pląs. Dlaczego oni to robili? Z powodu chcieli się każdego spodobać i ożenić z posagiem. Od tamte porę istnieją na świecie szkoły tańca, a najpierwsza na Warszawie jest szkoła profesora dyrektora Rafała Grynszpana, to jest mi! Z każdego chambała, wieśniaka prosto od krowy, za 2 zł 50 gr miesięcznie ja się idę podjąć zrobić prima baletnika, kutego na cztery wiatry a propos co się dotyka najnowsze i najstarsze tańce, że się tu wymienię z tangiem, karioka, rumbę, wyjmując walce figurowy oraz oberka. Zaczem my zaczniemy naszej lekcji, zmuszony jestem zrobić uwagie, że tańczyć to nie dosyć, trzebno się też umieć zachować w towarzystwie. Tu profesor udzielił uczniom kilku wskazówek z dziedziny savoir-vivre'u. Kiedy, dajmy na to, do damy przebywającej w salonie czy na dansingu podchodzi pan, z którym ona nie ma ochoty tańczyć, w odpowiedzi na jego zaproszenie dama nie może w żadnym wypadku odrzec pogardliwie: — Paszoł wont szmondak! — czy też: — Się mnie nie chce tańczyć z byle kogo. — A ująwszy się obiema rękami za głowę winna wycedzić przez zęby: — Taka coś się odczuwam znużona. Spróbuj mnie pan zapraszać drugą rażą. W wypadku, kiedy tancerz odpowiada wymaganiom, należy odrzec z uśmiechem: — Awek pur buar, czyli z przyjemnością! Po krótkim wstępie mistrz Rafał przeszedł do właściwej lekcji, która potoczyła się dość sprawnie. — Raz, dwa, trzy, cztery... wszyscy panowie za mną... i raz, dwa, trzy, cztery... Rabinowicz, proszę wolniej... gdzie się pan spieszysz, to nie licytacja, psia krew!...] Karabińczyk, anawa, równo, równo, w tańca też musisz się pan jąkać?! Cytryn, co pan skaczesz obiema nogoma, mordę pan chcesz sobie rozbić? Raz, dwa, trzy, cztery... Cynamon, ja nie żądam od was być na pierwszej lekcji Parnell, ale za kalekie tyż tu nie możecie się kręcić. Raz, dwa... Przy tańcach z udziałem dam szczególnie mocno denerwował mistrza niejaki Beniek Zimnomordzik, który przy każdym obrocie zdradzał tendencje wywrotowe. 76 Ratował się w ostatniej chwili, kurczowo chwytając za szyję swą partnerkę. — Uj, udusi kobitę! Zimnomordzik, co pan robisz, co? Ile razy mam pana powtarzać? obcasy każ pan sobie przybić. Tancerz na biegunach... psia krew. Raz dwa, trzy, cztery... Mietek Cynamon też uległ kilkakrotnie druzgocącej krytyce, co go tak zniechęciło, ze postanowił więcej nie pójść do szkoły tańca na Muranów. Na tym miejscu składa mistrzowi Grynszpanowi serdeczne podziękowanie za ciężki, pełen poświęcenia trud, jakiego zacny profesor nie żałował, by zrobić zeń baletmistrza. Ze się nie udało, winien tylko tępy uczeń. Tak chciało przeznaczenie Dzień, a nawet godzina, w której człowiek się rodzi, decydują podobno o późniejszych jego losach, zwłaszcza w wyborze zawodu. Dlaczego tak jest, nie wiadomo, w każdym razie pogląd ten cieszy się uznaniem powag naukowych z profesorami Wacławem Pyffello i Szyllerem-Szkolnikiem na czele. Jednostka, która wybierze sobie zawód zgodnie ze swym przeznaczeniem, osiągnie piękne rezultaty w życiu, kto zaś pójdzie fałszywą drogą, całe życie męczyć się będzie. I jeśli taki Napoleon zrobił dobrze, zostając wojskowym, taki już Beniek Rotszpic postąpił najfatalniej, poświęcając młode swe życie sztuce fryzjerstwa. Cóż dziwnego zatem, że pan Beniek przeklina swój los i w godzinach wolnych od pracy poświęca się prawdziwemu swemu powołaniu. On to ujrzawszy na ulicy Mazowieckiej wesołą warszawiankę, pannę Klementynę Fijoł, nasunął na oczy swą detektywną cyklistówkę, podszedł i głosem ponurym rzekł: — Tu się chodzi? Tu Chmielna jest? Baczność, część, w tył zwrot i proszę paszoł wont za mną do ratusza. Panna Klementyna popatrzyła chwilę zdumiona, a potem odpowiedziała lekceważąco: — Odwal się, łachmyto! Wariat! Wisła się pali! — Dziewko upadłościowa, po raz ostatni przeklinam was, nie róbcie opór władzy, z powodu mogie być zmuszony zakuwać wam z kajdanami ręcznemi tudzież nożnemi. Jako stary wytrawiony detektyw czyli szerlok, domyślam się, że wy się domyślacie, kogo macie stać przed sobą. Proszę tu rzucić z okiem. Co to jest? Nasze szerlokowskie odznaczenie. Ja nie potrzebuję się przedstawiać złodzieja, pokażę go tylko ten numer, a krwawy bandyta jak niewinny baranek daje się złapać za mordę i zaprowadzić na katorżne roboty. Ja jestem pierwszy oberpolicmajster na całą Warszawę. Tu pan Beniek szybkim ruchem odwinął klapę marynarki i ukazał zdumionym oczom panny Klimci pięknie emaliowany znaczek z napisem: Zjazd Komiwojażerów 1933, z wizerunkiem Merkurego, pędzącego na skrzydłach wichru. — Widzicie tę gołe facetkie, skaczące przez parkanika! To znaczy, że jestem sam najwaźnieszy naczelnik a propos zawód miłosny, szał i inflangrancja. 77 Zgnębiona całkowicie panienka pozwoliła zaprowadzić się do bramy i tu okazała wywiadowcy swoje dowody osobiste, z których pan Beniek wydarł kartkę zawierającą adres, resztę zwrócił i zapowiedział swą wizytę w dniach najbliższych. To zakończenie incydentu zdumiało roztropną osóbkę, która po chwili namysłu wskazała pana Benka policjantowi. W sądzie grodzkim pan Rotszpic tłumaczył się fatalną siłą przeznaczenia i skazany został na 1 miesiąc aresztu z zawieszeniem kary. Książę Szopenfeld — Klient w dzisiejszych czasach to jest, można powiedzieć, crepe de Chine! Na niego trzeba dmuchać, na niego trzeba chuchać i w ogóle obchodzić się! Tymi słowy pouczał stale swój personel pan Adolf D., właściciel wykwintnego magazynu bławatnego na Nalewkach. Nic też dziwnego, że gdy pewnego razu zawitał do sklepu jakiś elegancko ubrany kupujący w towarzystwie wytwornej kobiety, załoga prześcigała się w uprzejmościach. — Szanowanie dla pani hrabiny, z czem można służyć, z czem? Obsługa, podawajcie krzesełko. Kuba, pokazuj pan same najpierwsze iluzje dla księcia Mości Kochanku. A może Wasza Książęca Jegomości się samopoczuwa być zgrzana z powodu zaiste mamy dzisiaj lato? w takiem wypadku można wszak posłać po torebkie lodów za 20 groszy. I O wiele nie, to dziękuję i już się pokazuje towaru! Wykwintna para obejrzała jedwabie, żorżety, organdyny, ale piękna pani na wszystko krzywiła się z niezadowoleniem. — Widzę, że szanowna pani hrabina z niesmakiem w ustach idzie oglądać tych towarów, to może pokazywać coś z tak zwanej poezji buduaru, czyli, jak się mówi, damskiej bielizny? To jest koszulki, desusy, kombinezony i te de? Istotnie bielizna bardziej zainteresowała grymaśną klientkę, która po długim wybieraniu zdecydowała się wreszcie na różowy podwójny poemacik za kilka złotych. Towar zapakowano i znów cały personel ustawił się w drzwiach, niskimi ukłonami i komplementami żegnając dostojnych gości. Nagle zaszło coś nieoczekiwanego: gdy książę odpowiadając na ukłony uchylił niedbale melonika, spod angielskiej narzutki wypadła mu na podłogę sztuka najlepszego jedwabiu. Powstała konsternacja. — Uj, to jest książę Szopenfeld, psia krew! Perzonał, proszę zamykać drzwi паї klucza. Panie Kuba, dochodź pan do telefonu, niech tu przyjdzie policja zabrać ich zgnić do kryminału. A ja tern czasem pójdę Książęcej Jegomości zbić po mordzie. Ale szybko orientująca się hrabina dawno już była na ulicy, przyłapano tylko jej towarzysza. Pan D. w przystępie wściekłości istotnie pastwił się nad nim okropnie: trzymając za krawat walił, gdzie się dało. 78 Na to wbiegł zaalarmowany hałasem właściciel sąsiedniego sklepu, pan Moryc Sz. i od proga zawołał: — Panie Adolf, po co mu pan bijesz, daj go pan lepiej wekselek, niech panu podpisze. — Wekselek dawać złodzieja! — Co za różnica? innym złodziejom pan dajesz też, biorą towar i nie wykupują protestów! możesz pan dać tego. Miał ukraść, niech kupi, sprzedał pan cóś chociaż. Po błyskawicznym namyśle pan D. odwołał subiekta od telefonu i zaprosił złodzieja do kantoru za sklepem. Pertraktacje trwały dość długo; firma zgodziła się wreszcie przyjąć weksel 6-miesięczny z żyrem poważnego kasiarza warszawskiego Teofila Stempla. Weksel wykupiony będzie na pewno. W ten sposób można dzisiaj sprzedać w Warszawie sztukę jedwabiu. I podobno tylko w ten. Rozrywka Lalusia — Jakże to było, panie Ambroziak, z tą kradzieżą w pańskim mieszkaniu? — zapytał sędzia grodzki tęgiego, niskiego pana o rumianej twarzy i niebieskich wesołych oczach. — Śmiechu warte to wszystko, panie sędzio szanowny! To nie kradzież była, tylko czysta chasena, jak pana Boga kocham. — Więc żadnych strat pan nie poniósł? — Owszem, smażony kotlet z wczorajszego obiadu postradałem, a poza tym nic. — No, jednak ktoś wzywał policję. — Właśnie na tem cała draka polega, że to złodzieje same na siebie policję zawołali. — W jakim celu? — Żeby ich przed mojem Lalusiem obroniła. — Któż to jest taki? — Cwajnos rasowy. — Niechże pan szczegółowo opowie sądowi, jak to było. — Służę. Psa posiadam, panie sędzio, można powiedzieć rzadki okaz. Na dużość taki jak ten bufet, za którem pan sędzia siedzi. Mordę ma większe jak ten otyły pan, co w pierwszej ławce figuruje. Waży 60 kila, a samopoczucie humorystycznego żartu posiada nadzwyczajne. Zwłaszcza poniekąd ze złodziejami lubi się zabawić. Nigdy naprzód rabanu nie narobi, siedzi cicho, aż do czasu, gdy wejdą do mieszkania i wtenczas dopiero zaczyna ich kołować. W danem razie było tak samo. Tylko że miało stworzenie większe szczęście, bo jak panu sędziemu wiadomo, te złodzieje starozakonne. Panie sędzio szanowny, jak sobie wspomnę, co się tam musiało dziać, kolki mnie łapią ze śmiechu. 79 Tu pan Ambroziak zaniósł się tak serdecznym śmiechem, że łzy jak grad leciały mu z oczu. Opanował się jednak i mówił dalej: — Jak już zaznaczyłem, kiedy te złodzieje przyszli do mieszkania, nie było nikogo więcej, tyło Laluś. Zapakowali pościel w tłomok, otwierają szafę, żeby rzeczy wyjąć, a tu ze środka Laluś wyskakuje. Tam się dla większej chaseny schował! i dawaj Żydów po mieszkaniu ganiać. Co oni nie robili? Na parapeta, na komodę, na stół włazili, a on ich zdejmał i za każdym razem kawał marynarki albo spodni to jednemu, to drugiemu obdzierał. Widzą złodzieje, że krewa, wyjęli z kredensu wczorajszy kotlet i częstują Lalusia. Owszem, przyjąć przyjął, ale przy drzwiach się położył i konsumuje. Dopiero jak się naopychał, nowej siły nabrał i dawaj od początku się ze złodziejami podbawiać. W krótkim czasie tak ich poobdzierał, że tylko kołnierzyki i buty mieli na sobie: nędzarzy z nich uskutecznił. Ostateczna rozpacz tych flimonów ogranęła. Okno otworzyli i zaczęli wołać: „Policja, policja!" — No dobrze, ale skąd pan to wszystko wie? — Przez pół godziny przez dziurkę od klucza na to patrzyłem i myślałem, że konwulsji ze śmiechu dostanę. — A nie mógł pan wejść i zatrzymać złodziei? — Po co? Stworzenie też musi mieć swoją rozrywkie. Oskarżeni panowie Dawid Miodownik i Majloch Cypkin przyznali się do wszystkiego, prosząc tylko o jak najszybsze wydanie wyroku ze względu na obecność w korytarzu sądowym Lalusia, który towarzyszył swemu panu w charakterze świadka. Nie był jednak badany. Sąd z uwagi na specjalne okoliczności przestępstwa skazał obydwu panów tylko na 3 miesiące więzienia. Pogromca dłużników Pan Mojżesz Szczebiotka ma w okolicach placu Muranowskiego ustaloną ponurą sławę. Imię jego budzi wśród niesumiennych dłużników taką miej więcej grozę jak nazwisko kata w świecie przestępczym. — Szczebiotka się z panem zajmie, cholera pana zdechnie, jak pan nie zapłacisz. To jest pogróżka, po której dłużnik natychmiast wyjmuje pieniądze. Tak też było w dniu 3 kwietnia w domu przy ulicy Pawiej. Dłużnik siedział właśnie przy kolacji, kiedy sławny człowiek wszedł z wekslem w ręku. — Czy pan zapłacisz tego proteścika? — Suma sumarum? — 500 złotych plus koszta. — Wariat, nieszczęśliwa ofiara kryzysu, pomieszaniec zmysłów, współczuwam się z panem! nie 500 złotych, ale natomiast grosza pan nie zobaczysz. — Czy pan wisz, z kiem pan idziesz się dotyczyć? Ja jestem sam Szczebiotka. 80 — Ja się szczebiotam na takie Szczebiotki i daj mnie pan jeść kolację. — Więc zatem dobrze! za nędzarza pana zrobię, który dwa tygodnie z ośmiorgiem dzieci kawałek szczupaka nie widział. Ociemniały kaleka prosi o wsparcie pan u mnie będziesz! Na bruk pana idę wypuszczać. — Czekaj pan troszkie. A 50 złotych też nie będzie? — Cała suma i wszystkie koszty. Dłużnik, pan Zalc, zmiękł wyraźnie. Poprosił pana Szczebiotkę o zaczekanie 15 minut w przyległym ciemnym pokoju. Gdy wierzyciel wszedł, usłyszał za sobą tylko trzaśniecie drzwi i chrobot zamka. Znajdował się w łazience. Za chwilę z dziurki od klucza dał się słyszeć szept pana Zalca: — Szczebiotka, pan paskudnie wpadłeś, niech moje wrogi mają takie szczęście! Pan zginiesz w tej Cycadeli, za dziesięciu z Pawiaka pan u mie będziesz! No, 60 złotych pana wystarczy? Nieszczęsny więzień w odpowiedzi przypuścił huraganowy atak do drzwi, kopiąc w nie i waląc pękatym naczyniem z emaliowanej blachy. Na panu Zalcu nie robiło to wielkiego wrażenia, krzyknął tylko jeszcze: — Ucho łobuz urwiesz! — i zamilkł. Doprowadzony wreszcie do rozpaczy pogromca dłużników z całym rozmachem wyrżnął wymienionym naczyniem w małe okienko, umieszczone pod sufitem. Pocisk wybił szybę i zakreśliwszy wielki łuk z hukiem legł na środku podwórza. Oburzyło to do żywego dozorcę domu, który, ująwszy pogruchotane naczynie w dwa palce, niezwłocznie przyszedł na górę. On to usłyszał krzyki w łazience i uwolnił pana Szczebiotkę, który nazajutrz napisał obszerną skargę do sądu. Wśród niesłychanego napięcia sali sądowej, zapełnionej sferami handlowymi, zapadł wyrok, skazujący pana Zalca na 30 złotych grzywny. Wzorowy syn Pan Jan Rubinkowski, znany w szerokich kołach towarzyskich bazaru Ulricha na Grzybowie pod pseudonimem Janek Kolczyk jest niewątpliwie wzorowym synem. W każdej okoliczności życia pamięta o swej matce i choćby jak to mówią, na brwiach wracał do domu, co mu się zdarza dość często, nigdy nie zjawia się w jej progach bez drobnego bodaj dla rodzicielki upominku. Nic dziwnego zatem, że biorąc udział w wystawnym bankiecie, odbywanym w barze „Pod Cwajnosem" przy ul. Mariańskiej z okazji zwolnienia z więzienia jednego z serdecznych swych przyjaciół, pan Rubinkowski w wirze szalonej zabawy pomyślał o swej matce i zabrawszy z biesiadnego stołu kotlet wieprzowy z garnitur-kiem ruszył w daleką drogę na bazar. Z talerzem wypełnionym kotletem oraz jarzynkami szedł dobry syn przez zgiełkliwe ulice stolicy, nie dbając o złośliwe śmiechy tłumu, troszcząc się jedynie o to, 81 by nie zgubić bodaj jednego przysmażonego kartofelka, by nie uronić ani odrobiny buraczków, by nie dopuścić, żeby potrawa zbytnio wystygła. Gdy weźmie się pod uwagę ożywioną działalność pana Jana na bankiecie, łatwo będzie ocenić jego nadludzki trud. Ale czego nie dokona kochające serce. Mimo wielkich przeciwności dobrnął zacny potomek z talerzem niemal do celu podróży. I już niemal u progów rodzinnego domu spotkała go katastrofa, która zniweczyła piękny kwiat synowskich uczuć. Oto w bramie bazaru stał jakiś brodaty handlowiec i z zapałem przedmuchiwał zapchaną cygarniczkę. Ponieważ nie zaniechał tej czynności nawet wtedy, gdy mijał go pan Rubinkowski, wzorowy syn spojrzał nań z wyrzutem i rzekł: — Ach ty pudlu za karakuły szarpany, nie widzisz, że gorące danie dla matki taszczę? W buraczki mnie dmuchasz, chcesz, żeby kartofelki zdębieli i mamusi zaszkodzili? Ponieważ handlowiec dmuchał dalej, dzielny syn przystanął, wziął palcem nieco buraczków z talerza i spróbował. — O rany, jakie zimne. Mamusia język sobie może odmrozić. To nie buraczki, ale lody jarzynowe, jak pragnę zdrowia... Nie mogie dopuścić, żeby mnie przez beduina matka kokluszu żołądka dostała! I zacny syn, nie namyślając się dłużej, wyrżnął kupca w oblicze przepełnionym talerzem. Z oczami zaklejonymi przez buraczki, prychając kartofelkami, handlowiec rzucił się do ucieczki, ale pan Rubinkowski przytrzymał go za chałat, wołając: — Nima tak dobrze! przez ciebie, draniu, serce matki znieważyłem, musisz mnie chociaż koszta zwrócić! Należy się 5 złotych według cennika, za danie razem z talerzem. Polieważ kupiec szarpał się i nie chciał zapłacić, pan Jan dobył brauninga i począł kropić na postrach. To poskutkowało; pieniądze się znalazły. Zdawało się, że incydent jest wyczerpany, kiedy nagle zjawiła się policja i zabrała pana Rubinkowskiego do komisariatu. — Za co? Tak to u nas prześladuje się wzorowych synów. I co tu pomoże urządzanie Dni Matki. Tańczący kapitan Upalny dzień lipcowy. Wiatr od morza niesie korytem Wisły słony jego oddech i budzi w plażowiczach dziwne jakieś tęsknoty. <| Oto zerwał się nagle z piasku wysoki młodzian, odziany w czerwony kostium, wyciągnął przed siebie ręce i zawołał do leżącego obok kolegi: — Za matrosa się dzisiaj czuję, Rubinlicht! Z największą przyjemnością wskakałem by na maszty, kajuty i ptasie gniazdo! Swobodę chce mnie się kochać i podburzone fale. 82 — To kochajcie, cholera ciężka, ale nie sypcie mnie z piaskiem na twarz. — Mnie nie obchodzi piasek, mnie nie obchodzi wasz twarz, ja pies morski chcę byc! Dajcie mnie szkuner, dajcie mnie szmuner, kotwicę do ręki mnie dajcie, psia krew! — Rozenblat, uspokójcie się w tej chwili i nie sypcie z piaskiem, bo nie kotwicę, ale składa dostaniecie- Ja krem na и1ісУ nie zbieram, tylko go kupuję w aptecznego Kotwicę się wariata zachciało na plaży! Skąd ją wezmę, pójdę ukradnę na statek, ІЯК; Jeszcze raz wam mówię, nie kopcie z nogami, bo zasypujecie ludziom oczy. — Faktycznie, koleżka pański ma rację, połóż się pan i leż jak człowiek, bo inaczej ja się do pana podmesę i może być nieprzyjemość. — Co znaczy nieprzyjemność, w jakiej formie? — W zwyczajnej formie. Za szatnię wyprowadzę, dam dwa razy w ryja i nauczysz się pan kąpiel słoneczne szanować. Cierpkie to przemówienie wygłosił leżący nieopodal w towarzystwie smukłej dziewicy jakiś atletyczny blondyn w efektownym kostiumie, sporządzonym z ręcznika kunsztownie spiętego agrafkami. Blondyn i jego towarzyszka prócz opalania się mieli jeszcze jedno miłe zajęcie-jedli jajka na twardo i rzodkiewki. Pan w ręczniku popatrzył na marynarza przeciągle i uzyskał tyle że młody wilk morski usiadł pod krzakiem, ale najwidoczniej nie przestał oddawać'się marzeniom o pruciu słonych fal Bałtyku w charakterze majtka, bowiem bosymi stopami wybijał na piasku takt matelota, tańca dzieci morza. Dziewica, nie zwracając nań uwagi, spożywała w skupieniu dary wiosny, ale nagle wyjęła z ust napoczęte jajko i przyglądając mu się bacznie rzekła- — Panie Kostuś, żółtko trzeszczy. — Jak ma nie trzeszczyć, kiedy ten starozakonny marynarz piachu nam na śniadanie nasypał. Obierz sobie panna Olesia drugie. Piękna kobieta stuknęła jajkiem o cegłę, obrała, posoliła ugryzła i znowu skrzywiła się z niesmakiem. — Drugie także samo trzeszczy. Pan w ręczniku zmarszczył groźnie brew, odwrócił się i skonstatował z najwyższym oburzeniem, ze marynarz Rozenblat, zapomniawszy o udzielonej mil przestrodze, wstał i założywszy ręce na piersiach z pasją odtwarza taniec kapitański, sypiąc piaskiem na prawo i lewo. Wówczas pan Konstanty podniósł się powoli z piasku, zas2edł tańczącemu kapitanowi od tyłu, podstawił mu nogę, przewrócił i wepchnął mu w usta wyżej wzmiankowane napoczęte jajko oraz spory pęczek rzodkiewek. Pan Rozenblat po dłuższej walce wyrwał się swemu prześladowcy i z pełnymi ustami pobiegł do kancelarii dyrekcji plaży. Wezwano policjanta który długo nic nie mógł zrozumieć, aż w końcu rzekł: — Wyjmij pan z twarzy nowalijkie, a potem pan zameldowanie składaj. Marynarz usłuchał i z jego opowieści powstał piękny protokół dzięki któremu pan Konstanty Miętki wraz ze swą uroczą znajomą stanęli przed sądem i skazani zostali na -w złotych grzywny. 83 Chajrem na drzwiach Pan Mojżesz Jagódka jest właścicielem rozłożystej, płomiennej brody, długiego czarnego haweloka i dwóch pokoi z kuchnią przy ulicy Stawki. Jako człowiek interesu nie lubi, żeby kapitały leżały odłogiem nie przynosząc procentów. Po namyśle doszedł do wniosku, że o ile niepodobna osiągnąć żadnych dochodów z brody i haweloka, mieszkanie powinno zarabiać na siebie. Widomym owocem tych rozmyślań stał się pan Benito Szpinakson, sublokator, który zajął najpiękniejszy pokój w mieszkaniu. Na razie, jak to zwykle z sublokatorami bywa, stosunki układały się idealnie, w miarę jednak dalszego współżycia popsuły się do tego stopnia, że w końcu gospodarz i sublokator znaleźli się przed sądem śmiertelnie poróżnieni. Pan Szpinakson oskarżał właściciela apartamentu o samowolę, przy czym ciężki ten zarzut motywował w sposób następujący: — Pan Jagódka poszedł mnie przybić na drzwiach chajrem. — Cóż to jest takiego? — pyta zaintrygowany sędzia. — To jest, możno powiedzieć, kawałek papieru. — Cóż więc panu to szkodzi? % — Co znaczy mnie nie szkodzi? Przez tego papierka ja straciłem kredytu w sklepiku, znajomi się mi nie ukłonią też i żeby się nawet broń Boże topiłem, nikt by mnie szklankie wody nie podał. — Więc to jest rodzaj klątwy? — Punktualno tak. Przeklętek się zostałem, podrzutek społeczeństwa. — Iz jakiego powodu oskarżony Jagódka zrobił to panu? — Z powodu jestem elegancki facet i raz na miesiąc się kąpam, czy trzeba, czy nie trzeba. — Kochany panie sędzio. To nieprawda jest, on się kapa co tydzień, on śpiewa, on zje szynkie, ja wiem, co jeszcze? — przerywa z ogniem oburzenia w głosie oskarżony pan Jagódka. — Tak jest, ja zjem szynkę z powodu lubię, śpiewam też czasem, ale się pytam, co to szkodzi pana Jagódki? — Co znaczy, co mnie szkodzi? Mnie musi szkodzić z powodu jestem pobożny. Mnie religia nie pozwala się nawet patrzyć na tego pana. I dlatego ja muszę z niego rozmawiać tyłem. Istotnie pan Jagódka jest przez cały czas rozprawy odwrócony plecami do swego sublokatora. — I ja się teraz zapytuję wysokiemu sądowi: czy ja mogę całe życie rozmawiać z kogoś tyłem? Dlatego ja mu przybiłem chajrem na drzwi. Z zeznań kilku świadków wynikało, że klątwa rzucona na pana Szpinaksona miała dla niego przykre skutki. Odwrócili się odeń nie tylko współwyznawcy, ale przejął się nią również pan Konstanty Kupa, miejscowy dozorca, który zeznał przed sądem, jak następuje: — Nie wiedziałem, proszę wysokiego sądu, co jest, że likatorzy nie chcą z tern panem Szpinaksonem się witać. Jak go zobaczą, uciekają po schodach, aż jej się chałaty wiwają. 84 W końcu myślę sobie: nic innego, tylko go wściekły pies ugryzł i on sam lada dzień się wścieknie. Zacząłem być z niem na ostrożności. Jak żem mu bramę otwierał, zawsze w drugiej ręce mietłę trzymałem. Myślę sobie: jak tylko na mnie warknie, zdzielę mietłą przez łeb, śmietniczką poprawię i jakoś się obronię. Raz byłby ten pan ciężkie knoty ode mnie dostał, bo się przesłyszałem i zdawało mnie się już warczy, a on tylko „dobry wieczór" mnie powiedział. Dopiero później się pokazało, że on nie jest wściekły, tylko Jagódka jakieś tam żydowskie klątwę na niego rzucił. Więcej nic nie wiem. Tego, co wiedział pan Kupa, wystarczyło, żeby sąd wyrobił sobie przekonanie, że chajrem istotnie bardzo utrudnił życie panu Szpinaksonowi. Czy jednak czyn pana Jagódki można było zakwalifikować jako samowolę, sąd nie mógł ustalić bez wysłuchania opinii biegłych. Wobec tego rozprawa została odroczona. W charakterze rzeczoznawcy ma być podobno zbadany słynny reb Don. Dramat w tatersalu Nie wszyscy wiedzieli, że przy ul. Nalewki 37 istniał do niedawna „Amerykański taterzał figurowej konno jazdy pod kierunkiem Heńka Szpagata". Fakt ten stał się głośny dopiero dzięki niemiłej przygodzie, jakiej tam zaznał syn poważnego kupca branży galanteryjnej, pan Kuba Tabaksbaum. Młody Tabaksbaum, zapragnąwszy zdobyć wiedzę hippiczną, udał się do tatersalu i wpłaciwszy 60 groszy wziął udział w pierwszej lekcji. Na środku podwórza stał mistrz Szpagat z pejczem w ręku i kostiumie przepisowym autentycznego instruktora konnej jazdy. Na głowie miał czerwoną dżokejkę, kabłąkowate kawaleryjskie nogi zdobiły mu bryczesy w kratkę. Smoking i żółte ceratowe sztylpy były znakomitym uzupełnieniem tego świetnego stroju. Obok stał siwy rumak pod siodłem. Mistrz Szpagat poklepał wierzchowca po szyi i rozpoczął wykład teoretyczny, któremu oprócz pana Kuby przysłuchiwało się jeszcze dziesięciu uczestników kursu. — Gentlemanes, czyli panowie i chłopaki! jeździć z dorożką, tramwajem czy z taksówką to potrafi każdy szmondak, ale się wypinać na prawdziwe kawaleryjskie wsiodło, uderzać konia z batem, jechać i nie zlecieć, to możno osiągać jedynie i wyłącznie tylko za pomocą skróconego kursu w nieniejszego mojego taterzala Końska jazda, czyli inaczej hophopika albo woltowyżerka, dużo dopomaga nam co się dotyka wolna miłość i małżeństwo. Która sziksa nie pójdzie spojrzyć na młodego sportowca, któren się przejeżdża konną rano po ulicy w Falenicy, czy dajmy na to w Michalinie? Nie wspomnę już o tego, że jak, broń Boże, zabierają nas do wojska, nie jesteśmy zmuszeni chodzić z piechotą i nosić na ramieniu strzelbę, szynel i tornister z kulami tudzież sucharami. 85 My lekko wskakamy na koń i idziemy być ułani, ułani, namalowane dzieci! Żeby się tego nauczyć, nie trzebno być dzikim kowbojem! to może każdy, kto wpłaca 60 groszy za godzinę do kasy. Żeby wsiadać na konia, my go łapiemy z jedną ręką za włosy, drugą lekko się przytrzymując za ogon. Po chwili my już jesteśmy na górze. Co my widzimy? Że jest wysoko i my się barny! Ale to nic, bo każdy początek, to niech szlag trafi. Ale my po to właziliśmy na konia, żeby jechać, wszak tak! Więc wołamy ,,Fue!" i on się rusza. Jak my przyjechaliśmy na wyznaczone miejsce, to trzebno konia zatrzymać, nie? W tern celu my wypuszczamy między zęboma głos: „Prrrr!" I koń się zatrzyma, a jak on nie chce, to my go ściągamy za lejce i krzyczymy: „Stój, cholera! Taki rok na ciebie!" To wszystko. A teraz zaczynamy praktykie. Panie Te, wskakaj pan! %lłody Tabaksbaum w myśl instrukcji wskoczył na siodło. Wszyscy obecni uciekli do bramy. Wierzchowiec ruszył stępa, ale w chwilę potem począł galopować jak szalony po podwórzu. Wreszcie podniósł w górę przednie nogi i zrzucił z siebie początkującego jeźdźca. Młodego Tabaksbauma odwieziono taksówką do domu. A ojciec jego wytoczył proces właścicielowi tatersalu. W sądzie grodzkim pan Szpagat zeznał, że nie wie, co się stało, koń był bardzo spokojny, czego najlepszym dowodem jest, że trzydzieści lat chodził w karawanie towarzystwa „Ostatnia Posługa". Widocznie niepewny jeździec zdenerwował go, zbyt silnie ciągnąc za ogon. W tych warunkach sąd uniewinnił profesora Szpagata, polecając tylko natychmiast zlikwidować tatersal, który nie posiadał koncesji. Siekana wątróbka Pan Kuba Sołowiejczyk, znany kupiec warszawski, nie wierzy swojej żonie, płomiennokiej i kruczowłosej pani Guci. — Co mogę zrobić? ja ją nie wierzę i już! — mówił raz do przyjaciela. — Czy może złapałeś ją pan się inflagrandzić z jakim szmondakiem? — Co znaczy złapałem? nie mogłem złapać, bo primo on był bokser, wisz pan, taki od uderzeń w mordę z sierpniowym ruchem, po drugie natomiast drzwi byli zamknięte na klucz, ale ja wszystko widziałem przez dziurkę od klucza. Pół godziny patrzyłem. To co się tam nie działo? Od tej pory straciłem do niej zaufanie. Nie wiem, co jest, ale ja ją nie wierzę. — Jeden raz, panie Es, to nie jest dużo. Trzebno rozumieć wybryka zmysłów średniowiecznej kobiety lat trzydzieści. — Przede wszystkiem, kto pana powiedział jeden raz? to było co dzień przez dwa tygodnie, aż bokser wyjechał z Ciechocinka. 86 — I pan mogłeś się na to patrzyć? — Się przyzwyczaiłem, a jeżeli by nawet nie, to co miałem się pójść walczyć z takim? — Pan powinieneś go zabić, zastrzelić na śmierć, zbić w pysk i zaaresztować. — Zaraz, słuchajcie, Zylberman, ja nie mam pozwolenia na broń. — Świnia, psia krew, nie mąż pójdzie tak zrobić! żona się boksuje, a on patrzy przez dziurkę od klucza! bez pozwolenia się strzela, zabija i... — I idzie na 10 lat do kryminała. — Tak, ale honor jest w ten sposób zbawiony, zresztą nie dostałeś byś pan więcej jak cztery lata z powodu okoliczności łagodzących. — Dziękuję. Ale nie rozumie, co znaczy, że pan się rzucisz jak stary wariat? Czy to jest pańska żona? Nie. W duszy nieszczęśliwego męża poczęło kiełkować straszne podejrzenie. Śledził swą żonę i przyjaciela przez dwa tygodnie, wreszcie przyłapał ich, jak wychodzili z koszernej paszteciarni „A la Fourchete" na Marszałkowskiej. Nikt za darmo nie funduje cudzej żonie siekanej wątróbki. To utwierdziło pana Kubę w podejrzeniach i na rogu ul. Złotej wpadł na nędzników jak burza z okrzykiem: — Za murzyna Otełła dzisiaj jestem i z powodu na łaskie nie trzeba pozwolenia, masz, łobuz! Tu począł okładać rywala mahoniowym kijem. Pan Zylberman cwałował środkiem ulicy, aż wpadł w objęcia policjanta. Kres zwykły. Sąd starościński. Obaj panowie skazani na grzywnę. Biuro zleceń Bywają niemiłe obowiązki, w których spełnieniu człowiek subtelny rad by się wyręczyć kimś innym, choćby to nawet miało sporo kosztować. Do obowiązków takich należy przede wszystkim wykonanie komuś mordobicia, odsiedzenie aresztu, wybór prezentu imienionowego dla teściowej i wiele, wiele innych. Znając tę słabą stronę ludzi delikatnych, pan Narcyz Piskorz postanowił założyć biuro komisowe, które podejmowałoby się wykonania tego rodzaju zleceń, nie przyjmowanych przez firmę „Icar". W tym celu wynajął pan Narcyz stolik pod oknem w kawiarni „Hollywood" przy ulicy Smoczej i zaangażował sekretarza, bez kaucji wprawdzie, ale z doskonałymi referencjami w postaci dwunastu odsiedzianych wyroków sądowych za pobicia i awantury. Biuro stało u zenitu powodzenia, gdy zjawił się w nim w charakterze klienta pan Mojżesz Krochmalnik, kupiec branży galanteryjnej. Sekretarz był nieobecny z powodu nawału zajęć na mieście, przyjął więc interesanta sam szef. — O co szanownemu panu się właściwie rozchodzi? — zagadnął — Widzisz pan, ja mam sąsiada, to jest ciężka cholera nie sąsiad. Wyobrażaj pan sobie, on ciągle idzie psuć ceny. Jak u mnie kołnierzyk stojąco wykładany kosztuje 87 80 groszy, to u niego ausgerechnet 70 i jeszcze potrafi dodać do tego parę skarpetek też, żeby mnie, psia krew, zrobić naprzeciwko. Jak się na niego zemszczać? — Proszę szanownego pana, firma moja posiada pod tern względem środki nieograniczone. Można mu wybić parę szybek, można wpuścić do mieszkania specjalnie tresowanego buldoka, któren zrywa firanki, ściąga obrus z całą zastawą ze stołu, a także samo uskutecznia poważniejsze i drobniejsze ukąszenia, w zależności od opłaty. Możem także posłać mu trumienkie z metalowem okuciem i czterema latarnikami, za dopłatą mogą być pijane. Do najprostszych rzeczy należy lekkie uszkodzenie ludzkiego ciała lub podfo-narzenie ślipków. To kosztuje drobiazg, 10 złotych. Obstalunki wykonywujemy czysto, szybko, akuratnie i punktualnie. — A co kosztuje wynająć taki pies, co pan mówiłeś? — Taksa wynosi 15 złotych. Dochodzi do tego dieta dla stworzenia, pół kila kiszki podgardlanej; jeżeli raban ma być większy, trzeba psu dołożyć jeszcze 10 deka kadryla. Ł — Się zgadzam, ale proszę wpuścić temu pieskowi do sklepu tego łobuza, nie do mieszkania. — Bez różnicy. Kiedy zamówienie ma być wykonane? — Jutro przed siódmą godziną wieczorem, niech mu i klientelię pogryzie też. Nazajutrz wieczorem do sklepu pana Szmula Zylberga przy ulicy Nalewki wpadł olbrzymi cwajnos, który z głośnym szczekaniem rzucił się na kupujących i personel. Trudno opisać, co się tam działo. Dość, że gdy po dziesięciu minutach pan Zylber powrócił do sklepu z policjantem, zastał tam takie rumowisko, jak gdyby przez lokal przeszedł tajfun. Pierwszą myślą poszkodowanego kupca było oskarżenie o tę złośliwość konkurenta, pana Krochmalnika, który przed sądem grodzkim zaparł się winy, mówiąc po prostu: — Proszę kochanego pana sędziego, czyja mogę mieć taki pies?! Ja bym bał się! Sąd uznał całe nieprawdopodobieństwo takiej sytuacji i pana Krochmalnika uniewinnił, przechodząc do porządku nad zeznaniami świadków o biurze komisowym, prowadzonym przez pana Narcyza Piskorza, które zostało przeniesione nie wiadomo dokąd. Papieros za kołnierzem Na tylnym pomoście tramwaju, przebiegającego przez ulicę Targową, stał młodzian o szlachetnej postawie i o uduchowionym wyrazie twarzy, podkreślonym przez szeroki kołnierz koszuli a la Słowacki. Patrzył w dal, opierając się o mosiężny słupek. Wprost niego stali dwaj towarzysze podróży. Jakiś poważny kupiec o rozłożystej brodzie i pan Zenobiusz Baran, o którym bliżej piszemy dalej. 88 W pewnym momencie młodzieniec w niebieskim Słowackim schwycił się nagle za lewą pierś, potem za prawą, następnie szybko wsunął sobie rękę za pazuchę, podskoczył dwa razy w górę z okrzykiem: — O rany, cóś mnie parzy! — i wydobył z nogawki spory, tlący się niedopałek „Egipskiego" papierosa. Niewątpliwie ogarek wrzucił mu któryś z towarzyszy podróży. Młodzieniec zlustrował stojących wprost niego panów, po czym podejrzliwość swą skoncentrował na kupcu z brodą. Popatrzył na niego chwilę surowo i rzekł: — To to tak, to pan zapalone pagierki ludziom za kołnierze wrzucasz? Wisz pan, żeby nie to, że nie chcę gwałcić niedzieli, czyli dnia wypoczynkowego, dałbym panu taki wycisk, że byś pan sobie parę tygodni w szpitalu na Czystem odpoczął. A tak zmuszony jestem dać panu raz w szczękie, żebyś się pan nauczył z zapalonem wyrobem tytoniowem tramwajem jeździć. I sentymentalny młodzieniec niezwłocznie wykonał swą zapowiedź. Kupiec złapał się za policzek i zapytał: — Za co się pan bijesz w usta? — Jeszcze się cholera pyta?! Jak nie wisz, to masz jeszcze raz, pudlu karakułowy! I młody liryk dał handlarzowi nową fangę, tym razem w nos. Ale ponieważ kupiec w dalszym ciągu domagał się wyjaśnień, zirytowany młodzian przystąpił do podbijania mu oczu. Po każdym uderzeniu właściciel rozłożystej brody zataczał się i całym ciężarem swego ciała spadał na pana Barana. Pan Zenobiusz znosił to czas jakiś, wreszcie rzekł do młodziana w niebieskiej koszuli: — Panie szanowny. Jeżeli ten starozakonny jeszcze raż udepnie mnie w nowy kamasz, zatrzymam tramwaj i obydwóch was wysadzę na ulicę. — Nie będziesz pan taki mocny. — Nie? no to pan spróbuj. Młodzieniec spróbował i wyrżnął kupca w klatkę piersiową. — Daj mu pan jeszcze raz! — Proszę bardzo! Patriarcha, otrzymawszy blachę w czoło, zatoczył się silniej i wskoczył panu Baranowi na obydwa lakierki jednocześnie. Pan Zenobiusz spojrzał na swoje zawalane błotem obuwie i skonstatował: — No, dosyć będzie. Teraz cię, pętaku, nauczę szaconku dla cudzych odcisków. Panie starozakonny, odsuń się pan troszkie w prawo. Wystarczy... Tu pan Baran huknął oparzonego młodzieńca w prawe ucho, następnie dla równowagi w lewe, zatrzymał dwukrotnym dzwonkiem tramwaj i zręcznym kopniakiem wyrzucił przeciwnika na jezdnię. W ślad za nim posłał handlowca i zawoławszy: — Teraz się dranie bijta! — usiłował uruchomić wagon. Ale sprzeciwiali się temu obaj wyrzuceni pasażerowie, wzywając policjanta. Pan Baran został wylegitymowany i pociągnięty przed sąd grodzki o burdę na ulicy i pobicie. W sądzie nie tłumaczył się wiele, rzekł tylko: — Czy wysoki sąd nie dałby w mordę w tramwaju takiemu, co by wysokiemu sądowi Żyda na nowe lakierki co i raz wrzucał? Trzymam, że by dał. Ja też nie miałem innego wyjścia. 89 Sąd doszedł jednak do wniosku, że pan Baran przy dobrych chęciach mógł znaleźć inne wyjście i skazał go na 3 dni aresztu. Wyrok ten zyskał pełną aprobatę oskarżycieli, panów Nuchyma Papierbucha i Konstantego Bratka, którzy się pogodzili i doszli do wniosku, że kość niezgody zasiał między nimi właśnie pan Baran, gdyż pan Papierbuch okazał się niepalącym od urodzenia. Różowa pończoszka Pan Tymoteusz Zając, właściciel sklepu spożywczego, jest niesłychanie zazdrosny o swą małżonkę, panią Kazię. No, bo i jest o co! Samej żywej wagi 125 kilo a coz dopiero mówić o takich walorach jak nieprzeciętna wymowa i talent do handlu. Cóż tedy dziwnego, że pan Tymoteusz, mając taki skarb, zadrżał usłyszawszy od I dozorcy domu, pana Antoniego Dyni, taką uwagę: . — To nie mój interes, ale zmuszony jezdem zaznaczyć, że jak pan, panie Zając, siedzi w sklepie, łazi tu do pańskiej żony jakiś łatek. Zdaje się, że to nawet będzie Zraelita bo jakiści na pysku niewyraźny. Moja baba wyniuchała bez dziurkę od klucza jako że pańska żona przy tem owem starozakonnem się ozbiera! Marna pansKa godzina, panie Zając, bo te niekrzczone to największe kąty na kobietę. Kudy panu do konkorencji. . . , , , . i Pan Tymoteusz jęknął głucho i chciał biec zaraz mordować, podpalać, aie stateczny pan Dynia wstrzymał go słowami: .- __N^ naprzód trza ich przykaraulić razem i z niem się oprawie, a potem dopiero szanownej małżonce żeberka przemacać. Umówiono się, że gdy amant zjawi się w mieszkaniu pana Zająca, dozorca go natychmiast o tym'zawiadomi. Okazja zdarzyła się po kilku dniach. Na alarm pan Zając zamknął sklep i jak burza wtargnął do mieszkania. Już w przedpokoju zauważył obcy parasol i zabłocone kalosze. . 1 W sypialni siedział szczupły brunet o palącym spojrzeniu któremu pani Kazia pokazywała nóżkę w różowej pończoszce... on zaś patrzył i cmokał z zachwytu. Jak ranny odyniec runął na rywala pan Tymoteusz i począł go tłuc przyniesionym ze sklepu suchym baleronem. A„-Jk — Uś coś jest? Zabił mnie na śmierć! Panie wariat słuchaj pan, ja jestem damsKi dostawca. Pończochy, trykotaży i podwiązki tudzież reformy. Zapamiętaj się pan chociaż na chwilę. . . . , . . Po długich szamotaniach udało się wreszcie pani Kazi przekonać męża, ze z brunetem łączą ją tylko stosunki handlowe. Piękność, nie chcąc martwic pana Tymoteusza wydatkami, załatwiała swoje sprawunki w tajemnicy. Zatamowawszy krew, okręcony ręcznikiem, kupiec, pan Bemek Kucyk, wybiegi z fatalnego mieszkania, nie wiedząc, jakie go jeszcze czeka przejście. Za drzwiami bowiem czekał z wzniesioną w górę miotłą wierny sojuszniK zdradzanego męża, pan Dynia. 90 W chwilę potem przez podwórze galopował pan Kucyk, przynaglany uderzeniami miotły dzielnego dozorcy. Pościg trwał aż do bramy. Epilog rozegrał się oczywiście w sądzie grodzkim, gdzie zazdrosny mąż oraz ten, który go nie opuścił w potrzebie, dostali po tygodniu aresztu, na szczęście z zawieszeniem. Pojedynek sałaciarzy Pan Majer Stokrotka, kupiec z Kałuszyna, jest człowiekiem niezwykle oszczędnym, toteż wysiadłszy na dworcu Wschodnim w towarzystwie wielkiego kosza, tłomoka z pościelą i czterech mniejszych koszyczków, napełnionych drobiem, nie pośpieszył do luksusowej taksówki, ale rozglądał się za poczciwą, tanią dryndą warszawską. Dojrzawszy z daleka dwa tego rodzaju wehikuły począł wymachiwać obydwiema rękami, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Obaj sałaciarze, dojrzawszy tak upragnionego w tych czasach pasażera, zacięli szkapy i kawalerskim galopem zajechali jednocześnie przed pana Stokrotkę. Nie w ciemię bity kupiec postanowił wyzyskać sytuację i rozpoczął między konkurentami licytację in minus: kto weźmie mniej za kurs na Franciszkańską. Kiedy po chwili pan Majer siadał już do dorożki zwycięzcy, rozżalony władca drugiego pojazdu rzucił pod jego adresem: — Beduin jucha! Pudel za brodę szarpany! Starozakonny gajowy! — Te, tylko obliczaj się ze słowami! jak się, siroto bez ojca i matki, do cudzego pasażera odzywasz? — ujął się za pana Stokrotkę jego dorożkarz. — Ja go łachudrę jeszcze nie tak wykształcę! — No, co mu zrobisz? — Parę kozic mu przyłożę, że piechty na Franciszkańskie będzie zmiatał. — Daj spokój. Nie zrobisz tego. — Zrobię! — Spróbuj! — Uj! Co jest? co? — krzyknął w dorożce zacięty batem pan Stokrotka. Po drugim trzaśnięciu kozicy wyskoczył na ulicę. A potem skakał już bez przerwy, podcinany po nogach przez rozwścieczonego dryndziarza. Drugi dorożkarz patrzył przez czas jakiś ze spokojem na to, co się dzieje; nagle zauważył, że w dorożce przeciwnika od kilku chwil siedzi również pasażer, z przerażeniem obserwujący całą scenę. Wtedy podjechał bliżej, ujął bat w rękę i krzyknął: — Dobrze! to ja twojemu teraz pokażę kształt adwokacki. Zobaczem, który dłużej wytrzyma, twój czy mój?! Co potem nastąpiło, trudno opisać:------— Obaj pasażerowie, podcinani batami, biegli, zbierając manatki wzywając рото- ві су. Z przewróconych koszyków wyrwały się przerażone kaczki; wrzask powiększał grozę sytuacji. Szczęściem nadbiegła policja. Zlikwidowano zajście i obaj dorożkarze, panowie Telesfor Kurek i Feliks Pikuła, znaleźli się przed sądem grodzkim, uzyskując po 7 dni aresztu. Czerwona kołdra — Nazwisko? — Pastuszek. — Imię? — Szlama. — Wyznanie mojżeszowe? — Tak jest. Ja jestem taki starozakonny Pastuszek. — Czy był karany? — Prawie podobnie. — Za co? — Za łóżko. — Jak to za łóżko? Przecież łóżko wolno mieć każdemu. — Ale to było nie moje łóżko. — A więc za kradzież łóżka? — Tak jest. Tu pan Pastuszek stuknął obcasami po wojskowemu, a potem opuścił głowę z rezygnacją i zaczął wstrząsającą opowieść o człowieku, który ukradł łóżko, aby się ożenić. Kiedy już miał ten najniezbędniejszy do młodego gospodarstwa mebel, począł się rozglądać za kołdrą i tu mu się noga powinęła. A było to tak: Panna Florentyna Zientarówna jest właścicielką pięknej, czerwonej, grubo watowanej kołdry, powleczonej w cudowną kopertę ozdobioną ręcznymi wstawkami; zrozumiałą jest tedy rzeczą, że spod takiej kołdry trudno jest wstać przed jedenastą rano. Nie wziął tego pod uwagę pan Pastuszek i już o godzinie dziesiątej, otworzywszy wytrychem jednopokojowy apartamencik panny Florci, podszedł śmiało do łóżka i począł z niego ściągać kołdrę. — Panie Roman, co pan robisz? No, puść pan do cholery tę kołdrę... Tyż mu się roboty przebrało draniowi... No, bo kopnę w zęby... Jednocześnie spod kołdry ukazały się dwie przesadnie utoczone nóżki, które poczęły wierzgać w powietrzu. Pan Pastuszek w pierwszej chwili osłupiał, ale odzyskawszy przytomność postanowił całą przygodę sprowadzić do niewinnego żartu, począł więc małym palcem drapać pannę Florentynę w bose stopki, wołając figlarnie: — Tu, tu, kukuśka jajeczka smażyła, tu tu tu... Czyich to nóżek ja idę oglądać, czyich?. 92 To powiedziawszy, starał się wycofać za drzwi, ale panna Florentyna poznawszy, że sprawcą figla nie jest jej sublokator i przyszły narzeczony pan Roman, tylko nieznajomy Izraelita, zerwała się z łóżka i ze słowami: — Ach ty Hiszpanie w comber kopany, ja ci pokażę, uczciwom kobietę w pięty łachotać! — dopędziła pana Pastuszka i potłukszy go na kwaśne jabłko, odprowadziła do komisariatu. Przed sądem zaś, stając w charakterze świadka, tak swe zeznanie zakończyła: — Już mnie nie chodzi o to, że wytrychem drzwi otworzył i kołdrę chciał gwizdnąć, to ludzka rzecz. Ale jakiem prawem łachotał po nogach i całą autonomię ludzkiego ciała mnie odsłonił? Pan Roman Sierpińszczak, mój narzeczony, jak się o tem dowiedział, ze żalu i tej męskiej zazdrości dwa trzonowe zęby mnie wybił. Za co ja tak cierpiałam, proszę najwyższego sądu, za co? Sprawiedliwości żądam za mój wstyd panieński i za podarte powleczenie. Sąd wziąwszy pod uwagę matrymonialne motywy czynu pana Pastuszka i to, że niedawno odsiadywał on już 3 miesiące za łóżko, które mu w dodatku odebrano, skazał niefortunnego pana młodego tylko na 5 miesięcy więzienia. Rozrywany gość Panie Gitla Dziecinna i Fajga Rozenkranc mają sąsiadujące z sobą jatki w hali. Wiadomą jest powszechnie rzeczą, jak trudno w dzisiejszych czasach o klienta i choć pani Dziecinna słynie z pięknej pierwszej krzyżowej, a polędwica pani Rozenkranc ma ustaloną reputację u znawców, w obydwu jatkach panują zazwyczaj przeraźliwe pustki. To powoduje, że obie kupcowe stoją przed swymi sklepami i polują na klientów z nagankami, złożonymi z najbliższych rodzin. W dniu 15 grudnia roku zeszłego tak się zdarzyło, że naganka pani Gitli przypędziła jakiegoś pana w melonie i palcie z fokowym kołnierzem. Ujrzawszy to pani Fajga podbiegła, chwyciła klienta za prawy rękaw i poczęła ciągnąć go w kierunku swego sklepu, kusząc wyborowymi nóżkami cielęcymi. Ponieważ pani Dziecinna również nieźle się odżywia, daleka była od wszelkich ustępstw, chwyciła go więc za rękaw lewy i energicznie zapraszała do swego sklepu. Pan w melonie nie mógł się zdecydować. Balansował wraz z uczepionymi do niego kupcowymi między obiema jatkami bez rezultatu. Rozzłoszczone panie oberwały spornemu klientowi wszystkie guziki, rozwiązały krawat, a z melonika zrobiły patelnię. W końcu pani Dziecinna zawołała: — Kogo to właściwie gość jest, kogo? — To mój gość jest! — Jak to jest twój gość, to ja go pokażę! Tu dzielna rzeźniczka chwyciła wiązkę świeżej wątroby i poczęła walić nią klienta. 93 І Nj65zCzęśliwy człowiek w chwilę później cały był tak ubabrany krwią, że na pierwszy rzu{ °ka przypominał słynnego upiora z Dusseldorfu. Rozumie się, że pani Rozenkranc nie mogła patrzeć spokojnie na znęcanie się nad swclrA gościem, złapała więc z kołka schab wieprzowy i wystąpiła do walki, której kres położył dyżurny policjant. Rzecz oczywista, że strony walczące i rozrywany klient spotkali się w sądzie grodzkim. Sędzia chcąc ustalić, która z dzielnych kobiet stała się powodem zajścia, zapytał świad]^ pana Konstantego Konia, miejscowego dozorcę: -- Która z oskarżonych była spokojna, a która kłótliwa? ^an Koń popatrzył na panie Dziecinną i Rozenkranc i rzekł bezstronnie: -"- Obydwie, proszę najwyższego sądu, są cholerę warci! Inni świadkowie potwierdzili opinię Konia. bo najciekawszych jednak należało zeznanie rozrywanego gościa, pana Hipolita Wols^e go, który oświadczył: >: Ja nic, proszę sędziego, nie pamiętam, bo byłem pijany. Z imienin wracałem od szwagra. Chciałem jechać do domu do Zielonki i zamiast na dworzec, zaszedłem do hali, ^ tam mnie takie nieszczęście spotkało. Jak wróciłem, żona na mój widok zemdlała i do tej pory choruje na serce. Sędzia, biorąc to wszystko pod uwagę, skazał obie sąsiadeczki na grzywnę po 50 złotycn Szczęśliwy los W gabinecie słynnego profesora nauk tajemnych i frenologa nazwiskiem Ben Ahrna panował tajemniczy półmrok. Mistrz trzymał w ręku szklaną kulę i przejmującym głosem określał teraźniejszość 1 Przepowiadał przyszłość siedzącemu naprzeciwko klientowi. ■"— Psycho-pato-analiza z pańskiej ręki przepowiada nam, że zajmuje się pan z handlem, pański najlepszy dzień jest piątek. Co się dotyka a propos miłość, owszem potrąflsz pan czasem. Interesownie forsy pan nie zarobisz. Spadek pan nie dostaniesz tez. timdusiański fakirzec Ben Alima pana to mówi. -— Szpitalewicz — odezwał się po chwili klient — kogo idziecie bujać za indiańskie go Alima Szmalima? Przecież wasz tatunio był mój wspólnik i okradł mnie, niecri Pan Bóg zabroni, ja znam całej waszej rodziny i wam Beniuchna też. Jak już jesteście wróżka, to musicie mnie mówić, że ja się zajmuję handlem? z cz^m się mam zajmować? Za gienerała pójdę być? Za Wieniawę mnie wezmą, tak? NaJl^pszy dzień piątek z powodu ryba faszerowana i kugel? To każde dziecko wie. Wy mnie tego nie mówcie, wy mnie nie mówcie o miłości i o analizę! jak ja potrzebuję anaHzę, to bierę butelkie i idę do apteki, wy mnie mówcie o wygrać na loterii, psia krew. — Już, słuchaj pan. Księżyc znajduje się obecnie we trzeciej kwadrze, pan natomiast urodziłeś się pod znakiem Byka. 94 — Szpitalewicz, nie bądźcie idiotoman! od księżyca ani od byka losu nie kupię. Który to numer i gdzie mieszka kolektor? Profesor Ben Alima pomyślał chwilę, po czym wymienił numer i określił w przybliżeniu, gdzie los może się znajdować. Klient, pan Dawid Binensztok, udał się na poszukiwanie losu. Cały dzień odwiedzał kolektury północnej dzielnicy miasta, aż wreszcie znalazł pożądany numer w niepozornym sklepiku w okolicy placu Muranowskiego. Pośpiesznie zapłacił i uradowany pobiegł do.domu. Czekały go dwa zawody. Na los nic nie padło, a poza tym dowiedział się, że fakir Ben Alima czyli pan Beniek Szpitalewicz, jest wspólnikiem kolektora. — Ja cię zaczaruję, cholera, za byka cię zrobię pod względem ryczyć ze strachu — pomyślał wzburzony kupiec i udał się do mieszkania profesora. Przede wszystkim z przedpokoju wypędził klientów, a potem jak burza wpadł do gabinetu, stłukł kulę wróżbiarską, podarł na fakirze płaszcz usiany gwiazdami i ściągnął mu z głowy zawój. Stawiony przed sąd grodzki i skazany na 3 dni aresztu, pan Dawid oświadczył: — Nie chodzi mnie o tych czterdziestu złotych za los śmos, ale z powodują latałem cały dzień jak pies z wywieszonym ogonem. Za to dałem łobuza nauczkę. Podobno od czasu tego zajścia profesor Ben Alima zreformował wróżenie loteryjne. Obecnie wskazuje szczegółowy numer, wręcza także kartkę z adresem kolektora i uwagą, że „żadne reklamacje przyjmowane nie będą". ■ Stój, cipuchna! Było to przed świętami Trąbek. Pan Aron Wajskugel, kupiec branży trykotażo-wej, wybrał się na Żelazną Bramę, by kupić odpowiednią na uroczyste dni gąskę. U pierwszego zaraz przekupnia, którym był, jak się potem okazało, pan Mąjloch Szpic, wynalazł odpowiedniego na pieczyste ptaka. — Co pan chcesz za ten kurczak? — zapytał dyplomatycznie pan Wajskugel. — Ten byk, ten haman, jak dla pana potrzebuje kosztować 12 złotych. — Ale ostatnio, ile pan pójdziesz z tych dziesięciu złotych opuścić? — Co mogę z tych jedenaście złotych i pięćdziesiąt groszy opuścić? nic. Patrz pan na tę szyłę — zachwalał gęsiarz, mocując się z machającym skrzydłami ptakiem. — Na co mnie siła! Garkowienkie nie idę kupić, gęś potrzebuję na wątróbkie i szmalec. Uj, to ona jest chuda! — To ona jest chuda? Kto jest chudy? — oburzał się pan Mąjloch, demonstrując gęś w powietrzu. W tej chwili nastąpiło coś nieoczekiwanego. Przyszła pieczeń wyrwała się swoim wrogom i uderzywszy potężnie skrzydłami wzleciała nad targowiskiem, po czym opadła między straganami. — A sof! Sprzedane! Dawaj pan już te 10 złotych i lapaj pan swojej gęsi. 95 — To pan jej łapaj, ja jeszcze nie kupowałem, teraz złamane pięć złotych nie dam! — krzyczał pan Wajskugel, ale głos zamarł mu w gardle, gdyż dostrzegł, że pan Szpic wyrwał mu z ręki monetę 10-złotową, przygotowaną na kupno i najspokojniej schował ją do kieszeni od kapoty. Z rozpaczą w duszy puścił się tedy pan Aron w pościg za oddalającą się gęsią. Zagrożony przedwczesnym zgonem ptak szybował ponad straganami, roztrącał przekupki, przysiadał na głowach handlarzy jabłek i zrywał się do dalszego lotu. — Cip! Cip! Stój, cipuchna! — krzyczał pan Wajskugel, ale to nic nie pomagało. Do pościgu przyłączyło się kilku na raz przechodniów i skutek był taki, że otoczoną ze wszystkich stron gęś ktoś po prostu buchnął. Zniknęła jak kamień w wodzie. Wówczas pan Wajskugel uznał całą transakcję za przymusową i zaskarżył gęsiarza do sądu o przywłaszczenie 10 złotych. Nie spodziewał się widocznie pan Majloch pomyślnego dla siebie wyroku, bowiem przed samą sprawą zwrócił klientowi 10 złotych dodając mu jeszcze tytułem rekompensaty za stracone w pościgu zdrowie sporego kurczaka. Wobec powyższego sąd grodzki sprawę umorzył. Wagon dla palących — Pfu' wytrzymać nie można w tym tramwaju. Co za ohyda! Udusić się można. Istna wędzarnia — narzekała głośno w przyczepnym wagonie tramwaju nr 16 jakaś pani w futrze z karakułowych łapek. , Uwagom tym towarzyszyły wymowne spojrzenia, kierowane w stronę dwóch palących panów, siedzących wprost niej. . . Namiętni palacze nie reagowali na te docinki, tym skwapliwiej otaczając się kłębami dymu. ', ' ' — W dodatku nie rozumiem, jak można palie taką ohydę. To chyba tarta słomianka. . , ,,,.■,-• — W każdem bądź razie nie spod paninych drzwi. A w ogólności nie obrażaj pani tureckiego tytoniu w rocznicę odsieczy Wiednia, bo to i nieładnie, i protokohk można zestawić — odparł jeden z palaczy. — Armiejskie kadzidło pójdziemy dla szanownej pani palie, tak/ — poparł go drugi nałogowiec. . — W każdym razie mógłby pan puszczać dym w bok, a nie tak dmuchać komuś prosto w twarz. . _ Wypuścić dym z boku? Którędy, się zapytam?! Za wybryka natury, za indiańskiego fakira, co go się dymi z ucha, się zostanę, tak? Dlaczego? Dlatego, ze iednei pani tak się spodobało. To jeszcze ja me mogę. — Kto lubi świeże powietrze, powinien wierzchem na komu jeździe, a me w tramwaju — dodał pierwszy pan. _ — U nie mogie, uj figielman, uj kawałkarz! Uj! możno się co prawda zesmiac ze śmiechu! Już widzę tej pani skakać na wyścigowego konia i jechać z mm do cukierni na szklankie herbaty. 96 Zestawienie to było istotnie bardzo zabawne. Reszta publiczności, wyobraziwszy sobie pasażerkę w karakułach na wyścigowym koniu, nie mogła się powstrzymać od hałaśliwej wesołości. Obrażona dama zaczerwieniła się z oburzenia, zerwała z miejsca, chwyciła autora fantazji o wyścigowym wierzchowcu za nos. Trzeba dodać, że był to organ powonienia niezwykle dobrze rozwinięty, toteż przytrzymywanie go w ręku przez kilka minut nie należało do rzeczy zbyt trudnych. Wolną ręką, uzbrojoną w torebkę, rozzłoszczona niewiasta waliła drugiego wroga, gdzie się dało. Oczywiście tramwaj został zatrzymany, a obaj panowie wydarci z rąk straszliwej mścicielki. Epilogiem tego zdarzenia była sprawa w sądzie grodzkim, gdzie pani Eleonora K. za podrapanie nosa panu Dawidowi Szklance została skazana na 30 złotych grzywny. Narty i tramwaj Narty to najpiękniejszy sport zimowy. Nie ma chyba cudniejszego widoku nad zręcznego narciarza, zjeżdżającego w zawrotnym tempie ze stromego zbocza pokrytej białym całunem góry. Ale narciarz w zatłoczonym tamwaju mniej mile jest widziany. Toteż pasażerowie pewnego wozu linii nr 9 bez entuzjazmu przyjęli do swego grona młodego sportowca, zaopatrzonego w kilkumetrowe deski, bambusowe kijki, owiniętego w linę zakończoną hakiem oraz obutego w ciężkie kapcie z bawolej skóry. Sportowiec ulokował narty na pierwszej platformie, zleciwszy energicznym tonem dozór nad nimi jakiemuś szczupłemu blondynowi a sam pędem pośpieszył na tylny pomost, by przepisowo wsiąść do wagonu. Ponieważ blondyn nie wydawał mu się osobistością zbyt pewną dziarski narciarz cwałował przez wóz potrącając współtowarzszy podróży, depcząc po nogach i zahaczając o nich swymi sportowymi instalacjami. Urok sportu jest tak wielki, że pasażerowie znosili te szykany bez głośniejszego szemrania, jednak znalazł się między nimi pewien starszy pan, który nie wykazał najmniejszego zrozumienia dla roli ćwiczeń fizycznych w rozwoju tężyzny narodu i, szarpnięty hakiem za kamizelkę, krzyknął: — Te, wariat, gdzie się pan pchasz z tom kotwicom. W ogóle kto pan jesteś, kominiarz, tragarz, cieśla, czy insza cholera? — Proszę się obliczać ze słowami! Narciarza idziesz pan widzieć przed sobą. Za mistrza jestem, co się dotyka zimowe artykuły sportowe, a mianowicie zjeżdżanie z leśnego pagórka, tudzież skok i wyskok. Jako człowiek ze starą datą pan nie rozumiesz tę wielką ideę, która mnie zmusza się męczyć, skakać, rezykować życie i wozić z tramwajem artykuły sportowe! — W taki sposób nie rozumiem, gdzie pan z ten calem majdanem dziewiątką jedziesz? Na Krakowskiem Przedmieściu śniegu nie ma, więc po czem pan będziesz na tych deskach ganiał? 97 — A kto pana powiedział, że ja jadę jeździć? Do fotografii się udaję! Starszy pan zbladł, potem się zaczerwienił i zawołał: — Ach ty lebiego, linką strażacką okręcona, to ty do fotografii jedziesz i cały tramwaj męczysz? Palta hakamy ludziom rozdzierasz. Jazda na piechotę! Z tymi słowami wyrzucił sportowca na ulicę. Powstała na tym tle sprawa sądowa o gwałt na osobie pana Moszka Kaca. W wyniku konserwatywny staruszek, pan Ksawery Rybka, skazany został na 30 złotych grzywny. Manikurczak! Pan Beniek Rozenpik jest manikiurzystą w salonie męskim i damskim pod firmą „Diana Rabinowiczowa" na Nowolipkach. Klientela bardzo go lubi, toteż pan Beniek ma stale ręce pełne roboty. A zawdzięcza to nie tylko talentowi, z jakim obcina paznokcie, ale również walorom osobistym, jako niezrównany causeur. — Się słodko z wami rozmawia, panie Beniek — zwierza mu się pewnego razu pewna klientka, pani Róża Sz. — No ja myślę? Wszyscy mnie to mówią. Co się dotyka flirt przy manikuru i tak zwany seksapfelbaum, to nie ma drugiego fachmana w Warszawie. Jestem po prostu non plus minus. — Tak jest. Niezależnie się dziwię, skąd taki mężczyzna na 150 procent dochodzi do się zostać manikurzystką? — Rzeczywiście za fenomena jestem. Z powodu ciężkie czasy. O wiele jeden facet mógł być przez trzy lata akuszerką, to kto mnie zabroni się zająć z manikurem? Nikt. Teraz się nie zarabia i każdy mężczyzna z przyjemnością by się został nawet mamką ze świeżym pokarmem, ale jak to zrobić, jak? — Uj, to pan jesteś dowcipny! możno powiedzieć humorysta. — Co zrobię, płakać pójdę, tak? Żeby mnie szefowa wyrzuciła na zbity łeb, paszoł wont z interesu? Klientki trzebno zabawić? Czy wiecie, o czem myślę, trzymając was palcoma za rączkie, podczas gdy natomiast draga się moczy w ciepłą wodę? — Świnia! — Zgadliście, rzeczywiście tak jest. Słowom tym towarzyszyło tak uwodzicielskie spojrzenie, że pani Róży nie pozostało nic innego jak umówić się z zabójczym manikiurzystą do kina. — Samo przez się się zrozumie, za bilet każdy płaci własnoręcznie, jak również tudzież woda sodowa i ewentualne cukierki — wyjaśnił sytuację pan Rozenpik. Oczarowana klientka zaakceptowała ten warunek i nazajutrz spotkano się o ósmej wieczorem na erotycznym dramacie. Pani Róża zapomniała o jednym: że ma zazdrosnego męża. Tak się złożyło, że pan Sz. spotkał swą piękną małżonkę przy wyjściu z kina i z miejsca wpadł w pasję. 9H — Kto jest ten szmondak nieznajomy osobnik, którego więc widzę trzymać cię pod rękie? Puść pan to zaraz! Czyja to psia krew żona jest, moja, czy nieznajomego osobnika? Za pięć minut pójdę cię zabić z tą łaską na śmierć, łobuz jeden! — Panie Sz., nie bądźcie zwariowany staruszek. O co się rozchodzi, o co? — Rozchodzi się o wiedzieć z kogo mam przyjemność, żuliworek jeden! — Rozenpik się nazywam, manikure, pedikure, wyciąć odciski, usunąć pieprzyki, masaż twarzy, tudzież w ogóle! — Żyletka psia krew, manikurczak cholera ciężka, cudzej żony masować się go zachciało. Już pan odchodź, bo mogę zapomnieć języka w gębie! — Tonący za dziurę w moście chwyta i dlatego odchodzę z pogardą. Adje się z panem w sądzie! Istotnie obaj panowie spotkali się w czas jakiś potem w sądzie grodzkim. Pan Rozenpik nie chciał darować panu Sz. „manikurczaka" i prosił o surowe ukaranie przeciwnika za porównanie z „najtańszym gatunkiem drobiu". Wobec okoliczności zajścia sąd uznał, że 20 złotych grzywny będzie dostateczną karą dla zazdrosnego męża. Pożyczona babcia Eksmisja dla pana Motla Pietruszki to nie jest nic strasznego, dzięki Bogu ma się gdzie wyprowadzić, posiadając własny dom na Ochocie, ale on Woli mieszkać na ulicy Smoczej. Przyzwyczaił się, powietrze mu służy i w ogóle. Toteż otrzymawszy od komornika nakaz wyprowadzenia się dnia 1 maja, pan Motel zaczął przemyśliwać nad tym, jakim by sposobem pozostać w dotychczasowym miłym lokalu. Przy czarnej kawie u braci Studnia zwierzył się znajomemu, który mu rzekł: — To bardzo łatwe jest. Panie Pe, pan musisz trochę zachorować. — Na czego? — Ja wiem?! Najlepszy na komornika jest tyfus albo konwulsje. Ostatecznie może być grypa też. — Dziękuję. A czy nie wystarczy dla niego, jak zachoruje Malwina, moja żona? — Owszem, wystarczy. — Tylko że ona cholera nie zachoruje, pan masz pojęcie, co to za końskie zdrowie jest. Inni ludzie mają szczęście. Tu się słyszy grypka, tam wątroba, gdzie indziej znowu cukiernica. Malwina jest zawsze zdrowa jak byk. — To może masz pan jaką ciocię? Wujaszek może być też. — Co robić — nie mam! A babcia to już się nie nadaje? — Kto mówi nie? Masz pan babcię? — Nie mam. — To co się pan pytasz? — Nie wolno już się zapytać? Lubię wiedzieć. — Ostatecznie natomiast ja mogę pana pożyczać swojej babci. Prima chora osoba. Co ona wszystko nie ma? Antretyzm, rumiantyzm, fuksje w głowie, zęby jej bolą, kulawa, nie słyszy, nie widzi... co pańska dusza zamarzy. 99 —- A koklusz ma? — Się rozumie. ->- No to co pan chcesz za pożyczyć ją na dwie godziny? -^ A ile pan myśli? — Nie znam cen rynkowych, nigdy z chorobami nie handlowałem! — To ja pana powiem, sam antretyzm jest wart 10 złotych, fuksje, zęby, koklusz liczę pana tylko po złotówce. Nie słyszy, nie widzi — gratis, razem 13 złotych. — Loco i franco? — Wiadomo. Przewóz pański. __Panie Be, my nie zrobimy tego interesu. Za te pieniądze ja dostanę dwie babcie z tyfusćm- Choroby ogromnie stanieli. — Możliwe, u mnie nie. Po dwugodzinnym przetargu pan Pietruszka zdecydował się zapłacić 6 złotych 75 groszy i wziął od kontrahenta zobowiązanie, że ten po odroczeniu eksmisji babcię bez żadnych kawałów przyjmie z powrotem. Wszystko było świetnie zorganizowane. Pożyczona babcia czekała na komornika, otoczona lekarstwami i rosołem z kury. Nie przewidziano tylko jednego. Komornik się zawziął, przyjechał z lekarzem, który polecił przewieźć chorą osobę do szpitala na Czystem, pana Pietruszkę zaś wyeksmitował. Zrozumiałą jest tedy rzeczą, że zawiedziony pan Motel zwrócił się do właściciela babci, pana Benka Zylbermana, z żądaniem zwrotu pieniędzy, rezygnując już z kosztów poniesionych na rosół. Ponieważ pan Beniek o niczym nie chciał słyszeć, dostał na Bielańskiej dwa razy w pysk. Z okazji wynikłej na tym tle sprawy sądowej pan Pietruszka musi zapłacić jeszcze 30 złotych grzywny; skorzystał tylko pan Zylberman, który pozbył się babci i nieźle na tym zarobił. Dobrze jest czasem mieć w domu starszą, słabowitą krewną. Jeden dzień urlopu Pachniało rozgrzaną w słońcu żywicą, las stał nieruchomo jakby zasłuchany w wesoły świergot i poświsty ptaków. Ścieżyną szli dwaj panowie w niebieskich koszulach i żakietowych spodniach w paski. — I co pan powisz do tą swobodę, Rabinowicz? Tu się można powiedzieć oddycha, co? — Zaiste tak jest, panie Blum. — Albo weź pan tego ptaszka, co idzie właśnie zaćwiergolić, kukuśka się nazywa, za Szylera Szkolnika się zatrudnia, co wszystko pan nie chcesz pana wywróży a propos interesów handlowych, tudzież suma sumarum ilość dzieci. 100 Tam znowu na listeczku wy wiórka się podpuszcza. Ona się nie martwi dolar spadł, jej nie obchodzi obrotowy, dochodowy, kryzysowy. Cała można powiedzieć natura skaka, śpiewa i się bawi z ładną pogodą. W Otwocku dzisiaj chce się żyć i nie chce się umierać! — Niewątpliwie, panie Be. — Natomiast najważniejsza, rzeczywiście, swoboda. Pan tu nie widzisz komornika, pana nie ziębi rejent, pan gwizdasz na sekwestratora, pan się śmiejesz z magistrata, pan pogardzasz Kasą Chorych. Co jest dla pana dzisiaj podatek? Wywiórka pan na niego jesteś, z ogonem możesz pan machać na samego naczelnika urzędu skarbowego... — Natomiast w poniedziałek, jak pan wrócisz do interesu, się pana odechce to machanie. — Rabinowicz! Oblewaliście mnie z zimną wodą. W poniedziałek płacę ratę z odsetkami i kosztami. Ale dziś jest sobota, sklep zamknięty, się znajduję na biuście natury, powietrze mnie rozpycha, czuję się wieśniak, czuję się chamuś, żeby spotkałem jakiego sekwestatora, ja by mu dzisiaj pokazałem, gdzie rak świśnie! — Panie Blum, masz pan szczęście, idzie właśnie pan Jaxa-Śmigielski. — Anatol? — We własną osobistą osobę! teraz pan gwizdaj na niego, ubliżaj się pan z nim. Istotnie z pociągu kolejki wysiadł sekwestrator, pan Anatol Jaxa-Smigielski, i zmierzał ku domowi. Pan Szymon Blum pomyślał chwilę, po czym wydobył portfel, podbiegł do niego i zawołał: — Panie Jaksuś, dzień doberek się z panem, widzisz pan tej forsy? Mam, ale nie dam ani na koszty, ani za wóz, ani na odsetki, ani kryzysowe, ani za cholera wie jakie, ani za żadne. Ja dzisiaj jestem letnik, na urlopie psia krew się znajduję, za wywiórkie skakam i mam pana tudzież pańskiego naczelnika już pan wisz gdzie, tu gdzie wywiórka pana może mieć! Pan Jaxa-Śmigielski przystanął, wydobył notes, zapisał poufałe wyrażenia pana Bluma i po dwóch dniach skierował sprawę do sądu o obrazę urzędnika. W sądzie grodzkim pan Blum tłumaczył się, że uderzyła mu do głowy wolność podatkowa oraz otwockie powietrze. Mimo to został skazany na 2 tygodnie aresztu z zawieszeniem. Stąd prosty wniosek, że wielkim nietaktem ze strony panów sekwestratorów jest wyjeżdżanie na letnisko do Otwocka, Falenicy, Miedzeszyna i innych kupieckich miejscowości. Trzeba dać ludziom odpocząć. Kuszenie Szpilfogla — Panie sędzio szanowny, to było nie tak. Ja rzeczywiście jestem winien pana Rypsa 200 złotych. No to co jest? Kto dzisiaj nie jest winien? A jak jestem winien, to muszę płacić? Dlaczego? Bo się pana Rypsa tak spodoba? Pieniądze na ulicy zbieram, żeby go długi oddawać? On dziecko jest, on nie wie, że dzisiaj nikt nie płaci? Wyjątek pójdę być?! To ten stary łobuz mnie nasyła bojówkie. 101 — Proszę się wyrażać przyzwoicie, bo ukarzę pana grzywną! — Słucham pana sędziego. To ten pan Ryps bojówkie mnie nasyła — Ui nieprawda, nieprawda! to on mnie napuścił bojówkie, cały byłem pobity. — Panie sędzio kochany, niech pan sędzia spojrzy na tej twarzy: kto kogo mógł wysłać bojówkie?! — Więc jakże to było z tą bojówką, kto na kogo ją nasłał/ __Proszę wysokiego pana sędziego, ja powiem całą prawdę. Jak ta bojówka pana Rypsa przyszła, to powiedziała do mnie: Panie Szpilfogel, pan zapłacisz nam 200 złotych dla pana Rypsa i 50 złotych za nasze fatygie, albo zmuszeni będziemy rozbić pana łeb i sklep. To ja nie chciałem. To oni mnie wybili i poszli. A potem przyszli i powiedzieli: Panie Szpilfogel, bijmy się jak bracia i liczmy się jak Żydzi. My potrzebujemy zarobić. Jak pan chcesz, to my za 100 złotych możemy dla pańskiej przyjemności zbić teraz mordę pana Rypsa. I oni mnie namawiali, oni mnie tak kuszyli, że nikt by nie wytrzymał. To ja rzeczywiście w końcu dałem im tych pieniędzy. I być może oni pana Rypsa tochę zbili pysk też. Się nie sprzeczam, ale on pierwszy zaczynał. — No i cóż było potem? — Potem to było zwyczajnie, pan Ryps mnie spotyka na Gęsią ulicę i znowu żąda te pieniądze. To ja mówię go: Co byś pan chciałeś dwie dziury w moście? i bić, i forsę, tak dobrze nie ma. To on złapał z cukierni krzesło i zrobił mnie taki guz na czoło, o taki guz! O ten guz i dwa inne właśnie powstały dwie sprawy, Szpilfogel contra Ryps i przeciwnie, wytoczone przed sąd grodzki przy ul. Trębackiej. Ponieważ sędzia doszedł do wniosku, że źródłem waśni między tymi dwoma miłymi ludźmi było nic innego tylko ten 200-złotowy dług, zaproponował układ. Pan Szpilfogel zwróci ratami dług panu Rypsowi, po czym obaj cofną skargi. — A w razie się nie zgodzę, to jak pan sędzia myśli, co ja mogę u pana sędziego za tego dostać, bo ja nie znam tutejszy cennik? — zapytał pan Szpilfogel. — O ile będzie panu udowodnione pobicie przeciwnika, czeka pana najmniej 7 dni aresztu. — To ja proszę odraczać sprawę z powodu się muszę obliczyć, co mnie się lepiej opłaca? Sąd sprawę odroczył, a pan Szpilfogel pogrążył się w rachunkach. Wielkie serce Dumą szpitala na Czystem było futro doktora Rozenberga, całe na małpach, kołnierz wydra i wykończenie — szkoda każde słowo! Gdy doktor szedł przez dziedziniec, nawet najwięcej chorzy podbiegali do okna, paralitycy podjeżdżali na wózkach, a wszyscy cmokali z zachwytem: — Cymes! Sam miód! Potrzebowało kosztować z tysiąc złotych! 102 Cóż zatem dziwnego, że w tych warunkach futro pewnego czwartku zginęło z pracowni lekarskiej. Toteż znająca życie administracja szpitala nie dziwiła się wcale, tylko rozpoczęła drobiazgowe poszukiwanie. Zaczęto się interesować szczegółowo gośćmi odwiedzającymi chorych. I nie wiadomo dlaczego wszystkie podejrzenia nagle skoncentrowały się na osobie pewnego skromnego młodzieńca, który siedział u wezgłowia starszej kobiety. Nad jej łóżkiem wisiała tabliczka z napisem: Cipa Wodociąg, lat 46, zapalenie stawów. Młodzian patrzył na nią ze współczuciem, chłodził ją wachlarzem sporządzonym odręcznie z gazety i przemawiał czule: — Wodociągowa, czy teraz was lepiej, czy? Może trzeba poduszkie poprawiać, może chcecie co cóś się napić, a może wprost przeciwnie wy potrzebujecie na chwilę dla dam? Mówcie już, nie krępajcie się. Wszystko się zrobi, zapalone stawuśki wy moje, chorobuchna ciężka nasza, nie zawstydzajcie się! Administracja szpitala słuchała tego z coraz gwałtowniej rosnącymi podejrzeniami, gdyż wiadomo było, że młodzian nie pozostawał w żadnym absolutnie pokrewieństwie z chorą, jak również nie był jej narzeczonym, a prócz tego wywodził się z powszechnie znanej, zasłużonej rodziny złodziejskiej. Toteż gdy po pewnym czasie wstał i oświadczył, że udaje się po katańskie pomarańcze dla pani Wodociągowej, reszta wątpliwości pierzchła. Chorzy krzyknęli chórem: — On jej idzie kupić pomarańcze po dwa złote kilo. To złodziej jest. Złapcie mu! Tym sposobem pan Jakub Kreda znalazł się przed sądem grodzkim pod zarzutem kradzieży futra doktora Rozenberga. Na pytanie sędziego, co go powodowało do otaczania takimi czułościami obcej osoby, pan Kuba odpowiedział po prostu: — Z powodu mam miętkie serce. Ta pani Wodociągowa mieszka na ulicy Krochmalnej i ja też, za sąsiadów jesteśmy. To jak ja się dowiedziałem, że jej się zapalili sadzawki, to nie miałem pójść odwiedzać chorą osobę z tej samej ulicy? To ja poszłem. — Ale podobno nie znał jej pan nawet osobiście? — Co za różnica? Ja jej znałem z widzenia. Ajak się kogoś nie zna osobiście, to już mu nie wolno ochłodzić z gazetą, to nie wolno obiecać, że się go kupi pomarańcze? Sędzia, człowiek zawodowo nieufny, kręcił głową, gdyż nie mógł uwierzyć, że w tych strasznych powojennych czasach są jeszcze tak szlachetne serca; ale ponieważ nie było przeciwko panu Kubie żadnych innych dowodów, musiał go uniewinnić. Pan Kreda za swe bezinteresowne uczucia przeżył trochę strachu i stracił dużo czasu. — Ale to nic, Kubuchna, nie zniechęcajcie się, czyńcie dalej dzieło miłosierdzia... tylko nie chodźcie więcej do szpitala na Czyste, bo jeśli tam zginie akurat drugie palto albo broń Boże zegarek, 6 miesięcy pewne! ' 103 Fałszowany narzeczony Przed sądem grodzkim stanął wczoraj znany donżuan z ulicy Twardej, pan Beniek Alfabet, pod zarzutem wyłudzenia od panny Cypojry Zyskindówny 150 złotych tytułem zaliczki na posag. Do ślubu nie doszło, gdyż okazało się, że pan Beniek jest ojcem pięciorga dzieci, a co gorsza, człowiekiem od sześciu lat najzupełniej żonatym. Zawiedziona w miłości dziewica chciała uratować chociaż pieniądze, ale fałszowany kawaler był nieugięty. — Nie mam i natomiast nie dam — odpowiedział zimno nagabującej go piękności. — A kiedy wy będziecie mieli, panie Beniek? — Ja wiem? Prorok pójdę być? Stary Cygan się zostanę a propos powróżyć z ręki i przepowiadać wam przyszłość, Zyskindówna, tak? Wobec takiej deklaracji nie pozostało nic innego jak użycie kodeksu karnego. W sądzie pan Alfabet przyznawał należność swej narzeczonej w sumie złotych 80. — Przecież ona dała panu 150 — stwierdza sędzia. — Dała, ale 70 to ona sama zjadła. — W jaki sposób? — Zwyczajnie. Ona mówiła do mnie: „Chcę się szaleć, hulać i podpuszczać pasa". To ja jej miałem zabronić? Proszę bardzo. To my chodziliśmy do tureckiej cukierni. Ja sam na własne oczy widziałem ją zjadać po sześć ciastek. Ja mówiłem: „Zyskindówna, obliczajcie się z kryzysa!" „Wszak masz pan moich pieniędzy, panie Alfabet." Owszem, mam, proszę bardzo. Na sale tańca u Wajcmana na Pańskiej 37 jest bufet. Każdy sobie walcuje, ewentualnie się flirci, a Zyskindówna ji. Stoi ciągle przy bufecie oraz ji. Proszę bardzo, ale za zjeść trzeba płacić. Niezależnie ona cóś byle co nie skonsumowała: szprotka wędzona, boczek od gęsi, arbuz, woda też musiała być z malinowym sokiem! Siedemdziesiąt złotych liczę i to jest za bezcen, grosza nie mogę opuścić. Ja by wolałem Garkowienkie żywić niż tej pani Zyskind. Uj, to ona może zjeść? to nie jest narzeczona na dzisiejsze czasy, proszę wysoki sąd. Nie wiadomo, czy sąd uznałby ten sposób regulowania należności za wspólny szał, gdyby nie to, że pan Alfabet dał w swoim czasie na wzięte pieniądze weksel gwarancyjny. Jego obrońca miał wdzięczną pracę udowodnienia, że chodzi tu o zwykłą pożyczkę. Wobec czego sąd wydał wyrok uniewinniający, radząc tylko pokrzywdzonej pannie zaprotestować weksel. — Ja już to dawno zrobiłam, ale pan Alfabet się nie boi, bo on wszak nie ma nic oprócz żony i pięć córek. Oskarżyciel publiczny posmutniał, a sędzia rozłożył bezradnie ręce. t 104 Skupiona mina Wśród pasażerów wagonu tramwajowego linii nr 9 siedział spokojnie poważny pan w długim anglezie i drapał się w rozłożystą brodę. Każdy z jadących był zajęty swoimi myślami, czytaniem gazety względnie rozmową z towarzyszem czy towarzyszką podróży. Naraz wszyscy przerwali te czynności i z grymasem niezadowolenia poczęli wciągać w nozdrza powietrze. A potem, jak na komendę, zwrócili złe spojrzenia na poważnego pana z brodą. Najbliżej siedzący poczęli się odeń odsuwać, a jakaś pani, wydobywszy uperfumowaną chusteczkę, rzekła: — Pfe! Że też to takiego bydlaka nikt nie wyprosi z tramwaju. Pan w anglezie drapał się dalej po brodzie, pogrążony w rozmyślaniach i nie dostrzegający, co się koło niego dzieje, aż zbudziły go z rozmarzenia następujące słowa: — Panie starozakonny wysiądź pan. — Co znaczy mam wysiąść, skąd pan wie, gdzie ja chcę jechać? — Gdzie pan chcesz jechać, rzecz nie moja, ale pan tam nie dojedzie. — Za dlaczego? — Bo się pan nieprzepisowo zachowujesz w wagonie. — Z powodu? — Przepis wyraźnie mówi: osobom wydzielającym nieprzyjemną woń jazda tramwajem wzbroniona. — Woń, co jest woń! Jaka woń? — Znaczy, że musisz pan być niezdrów. — Przeciwnie, pana życzę mieć takie zdrowie. — W każdem bądź razie wysiądź pan i to już, bo w wagonie wytrzymać nie można — przemówił energicznie pan Michał Michalak, zdun, a zarazem pełnomocnik wszystkich pasażerów. Ale zaatakowany kupiec, jak się później okazało, pan Pinkus Waksman, ani myślał ustępować. Twierdził, że absolutnie nie poczuwa się do winy i w ogóle nic nie czuje. Jego zdaniem powietrze w wagonie jest idealne, a komu się ono nie podoba, niech idzi*0 piechotą. Pana Michalaka to oświadczenie utwierdziło ostatecznie w powziętych podejrzeniach i już bez dalszych ceregieli ujął kupca pod rękę i wyprowadził na przystanku z wagonu. Pan Waksman podniósł krzyk, zrobiło się wielkie zbiegowisko. Nadszedł przedstawiciel władzy, wylegitymował obydwu panów i wręczył każdemu z nich adres przeciwnika. Po czym spojrzał surowo na pana Waksmana i kazał mu zostać. Pan Michalak pojechał. Ostatni akt tego nieprzyjemnego zajścia rozegrał się w sądzie grodzkim, przed który pan Pinkus pociągrjął pana Michała o zniesławienie i gwałt na osobie. Przed sądem zaszło coś nieoczekiwanego. Pan Michalak oświadczył ze skruchą, że zaszła tu przykra pomyłka. Pan Pinkus nie był przyczyną złego powietrza w tramwaju. Po jego wysadzeniu atmosfera nie tylko się nie poprawiła, ale przeciwnie, zgęstniała nie do wytrzymania. Szczegółowe śledztwo wykryło, że przykra woń wydobywała się z kubełka, w którym chłopiec od rzeźnika wiózł jakieś flaki. 105 fan Pinkus zwrócił na siebie uwagę skupioną miną i całkowitą niewrażliwością na zapach panujący w tramwaju, to obudziło przeciw niemu podejrzenia. Teraz, kiedy sprawa się wyjaśniła, pan Michalak uważa za swój obowiązek uroczyście przeprosić pana Waksmana. Kupiec zgodził się na tę satysfakcję i obaj panowie wyszli z sądu w zgodzie. ■ Pomyłka telefoniczna Pomyłka telefoniczna rzecz ludzka, każdemu może się przytrafić i nie ma znowu powodu tak bardzo się oburzać, gdy kto do nas raz dziennie omyłkowo zadzwoni. Л gdy zadzwoni tak dwa razy dziennie? Też nic takiego. A trzy? To już denerwuje. A jeśli dzwoni co pół godziny przez dwa tygodnie? Wtedy najspokojniejszego człowieka może wziąć jasna cholera! Tak sobie powiedział pan Hipolit Żondołkowski, męczony przez taki właśnie okres telefonami od jakiegoś pana Niedźwiedzia. Pan Żondołkowski czas jakiś prowadził przez telefon następujące rozmówki: — Czy pan Niedźwiedź? -— Proszę bez głupich żartów. -— Co znaczy bez żartów? jak ja chcę się rozmówić z pana Niedźwiedzia to dowcip jest? -— Nie ma tu żadnego niedźwiedzia! łącz się pan z numerem 10 03 84! Ogród Zoologiczny! -— Panie Niedźwiedź, pożałujesz pan, mam dla pana prima interes! -— Do widzenia. Po przeprowadzeniu setki takich rozmów pan Żondołkowski postanowił uzbroić się w cierpliwość i następnego interesanta załatwić radykalnie. Wkrótce zdarzyła się okazja po temu. -— Szanowanie, panie Niedźwiedź! — No? -— Co będzie z wekslami Rozenpila? Czy pan wiesz, że ten szmondak wcale nie poszedł wykupić tę partię towaru, co go pan wysłałeś? Co my z niego zrobimy? Trzebno go ogłosić plajtę. Może się pan ze mną spotkasz w cukierni, to się pomówi! Trzebno tego kanciarza raz oduczyć tę grandę zrobić! Kiedy pan masz czas, panie Niedźwiedź? -— Czasu mam dosyć, ale nie chcę się z panem spotkać. •— Za dlaczego? -— Bo mi się nie podoba. — Panie En, tu nie ma miejsca na dowcipaszki. Powiedz pan, dlaczego pan nie chce%z? — Bo pan nie jesteś dla mnie towarzystwo. — Co znaczy nie jestem? Od kiedy się pan zrobiłeś taki wielki puryc?! Goldfeder, psia krew! Szereszewski, możno powiedzieć. — Szereszewski nie Szereszewski, ale niedźwiedź nie może się spotykać ze świnią. Nie \vypada! 106 - Uj, łobuz! Ja ci pokażę. We więzieniu u mnie umrzesz. Chambał jeden! Tu pan Beniek Zalcman z trzaskiem rzucił słuchawkę i pobiegł do biura próśb i podań zredagować skargę przeciwko panu Niedźwiedziowi. Ale tak się jakoś złożyło, że nie miał czasu oddać jej do sądu i nosił przy sobie dwa dni. W tym czasie spotkał na ulicy Bonifraterskiej swego wroga. Podszedł do niego, wyjął z kieszeni podanie i rzekł: — Tu mam dla pana murowane dwa lata Cycadeli na Pawiaku! Pan Nuchym Niedźwiedź spojrzał na niego jak na wariata i odpowiedział, że jeśli się natychmast nie wytłumaczy z tego, będzie aresztowany, względnie dany po mordzie. Od słowa do słowa wyjaśniło się, że pan Niedźwiedź nie jest już właścicielem dawnego swego numeru telefonu, który teraz posiada ktoś inny. Po tej nitce pan Zalcman trafił do pana Żondołkowskiego i zmienił w skardze nazwisko. Sprawa sądowa odbędzie się wkrótce, ale wątpliwe, czy pan Zalcman coś uzyska, gdyż obraza telefoniczna jest trudna do udowodnienia. Gary Cooperstein Posiadanie pięknej żony zawsze było rzeczą niebezpieczną, a już w dobie obecnej powojennego rozluźnienia obyczajów stało się po prostu tragedią. Doświadczył tego na sobie pan Dawid M., kupiec branży trykotażowej, ożeniwszy się z piękną panną Gretą Sztyftówną. Pani Greta prócz fascynującej urody odznaczała się jeszcze fotogenicznością i znakomicie wykonaną platynową fryzurą, co ją skłoniło do przybrania sobie imienia, które nosi boska Garbo, Biały Płomień Szwecji. Pan Dawid zachwycał się początkowo kinowymi zamiłowaniami swej żony. Nazywał ją nawet w chwilach czułości: — Fotogienka ty moja! ja jestem twój fotogieniec! Za artystę się zgodzę, miłosnego szmondaka pójdę zagrywać, kiedy mnie każesz! Pani Greta nie ufała widocznie aktorskim zdolnościom swego małżonka, skoro w trzy miesiące po ślubie, niespodzianie wróciwszy do domu, zastał on swoją żonę w dwuznacznej pozycji z jakimś młodzieńcem o ostro przyciętych, czarnych jak smoła baczkach. Pani Greta nie speszyła się bynajmniej niepodziewanym przybyciem męża, wstała ociężale z tapczanu i rzekła: — Dewi, pozwól ci przedstawię! kolega Gary Cooperstein, zwany „duży chłopiec z Falenicy". Przerywałeś nam próbę obrazu, który niedługo pójdziemy kręcić. — Tak jest — dodał brunet —ja jestem reżisor i po tę próbę widzę, że z pańskiej żony da się zrobić prima gwiazda. Taka koleżanka Dietrich to jest niewinna sziksa do wobec pańskiej żony. Uj, to ona by zagrała „Księżną Iłowiecką", niech się Jadźka Smosarska schowa! Winszuję się z panem, ona zrobi ze mną karierę. 107 Pana Dawida omal krew nie zalała. Opanował się jednak i powiedział zimno: — Kupersztejn, ja wam co powiem: nachalnik jesteście! że moja żona nie jest niewinna pensjonarka, to ja nie od was potrzebuję się o tego dowiedzieć. A teraz proszę: paszoł wont łobuz, inflagrandziarz, przytulnik, idź się cholera przytul do policjanta na rogu, to cię da pałką w łeb, że cię cholera zdechnie. Ponieważ dzielny „duży chłopiec z Falenicy" nie usłuchał, mąż wprowadził w ruch hebanową laskę i posiniaczył artystę. Echem tego zajścia była sprawa w sądzie grodzkim, gdzie pan Dawid M., został skazany za pobicie pana Garego vel Ajzyka Kupersztajna na 14 dni aresztu z zawieszeniem kary. Okropna pomyłka Od niepamiętnych czasów datuje się waśń między znanymi na całej Pradze rodzinami Forszpanów i Mogielnickich. Nie wiadomo dokładnie, o co poszło przodkom, podobno były to jakieś konkurencyjne machlojki przy dostawie czapek dla armii carskiej jeszcze w epoce wojny rosyjsko-tureckiej. Faktem jest, że od tej pory niejeden Forszpan dobrze zalał gęsiego szmalcu za skórę niejednemu Mogielnickiemu i nawzajem. Nic tedy dziwnego, że panowie Dawid Forszpan i Bencjan Mogielnicki, mieszkając w jednym korytarzu domu nr 46 przy ul. Targowej, prowadzili nadal rodową wendettę. Wiedząc, że pan Mogielnicki ma chore serce, jego wróg walił często w nocy lub we dnie do drzwi nienawistnego sąsiada, a na pytanie: — Kto tam? — odpowiadał: — Policja! — Komornik! — Kasa Chorych! — lub: — Ostatnia posługa. Kiedy blady z wrażenia pan Bencjan otwierał drzwi, nie zastawał już przed nimi nikogo, tylko gdzieś za ścianą rozlegał się zjadliwy śmiech dziedzicznego nieprzyjaciela. Pan Mogielnicki miał wreszcie tego dosyć i postanowił czuwać przy drzwiach z wielką szczotką od zamiatania na kiju. Kiedy na drugi dzień około południa rozległo się energiczne pukanie do drzwi, głowa rodu mrugnęła na dzieci i służącą, wołając przejmującym szeptem: — Uj, jest sumograndus, jest wyrostek społeczeństwa, czekaj, ja cię otworzę... — po czym zapytał: — Kto się puka, kto? — Depesza z telegrafu. Pan Mogielnicki zatrząsł się od wewnętrznego śmiechu i wydał komendę: — Mach ojf di dżwiczkies! Drzwi się z trzaskiem otwarły, pan Bencjan jak huragan wypadł do sieni i począł okładać szczotką... funkcjonariusza telegrafu pana Stanisława S. Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie i gniew pocztowca, jak i przerażenie pana Mogielnickiego. 108 — Przepraszam za pardą! To była zwyczajna pomyłka. Przeklinam pana na wszystko o się nie gniewać! Właściwie nic się nie stało, czapeczkie się otrzepa, rymanarkie się oczyści ze szczoteczką. I nie ma o czym mówić! Jednak pan Stanisław był zdania, że nie tylko jest o czym mówić, ale warto spisać protokół, czego dokonał sprowadzony posterunkowy. Obrażony pocztowiec spotkał się ze zmartwionym kupcem przed stołem sędziego grodzkiego. Pan Mogielnicki usiłował na razie tłumaczyć się, że wypędzał miotłą z mieszkania nietoperza, który nie wiadomo skąd tam wpadł, latał po pokoju i usiłował wkręcić się we włosy najmłodszej z jego pociech. W końcu jednak pomylił się, nazwał nietoperza cietrzewiem, a potem jesiotrem, i w końcu tak wszystko poplątał, że nie pozostało nic innego, jak tylko wyznać prawdę. Z ciężkim sercem opowiedział swoje życie z mściwym Forszpanem. — W nocy się nie dojem, w dzień się nie dośpię z tym hamanem, co mnie zabrał całe zdrowie! Sędzia wzruszony zastosował amnestię i sprawę umorzył. Żywy głośnik Pan Edward Wołoczko posiada energiczną małżonkę o dźwięcznym imieniu Waleria. Pani Waleria z kolei znów wśród codziennych trosk posiada stałe zmartwienie o klucz od góry z tej racji, że najbliższy jej sąsiad, pan Motel Szczypawka, owładnięty szałem czystości, co tydzień podobno urządza generalne pranie. Skutek jest taki, że strych znajduje się w stałej okupacji pana Szczypawki i państwo Wołoczko nie mają się formalnie gdzie powiesić. Na tym tle dochodzi do częstych scysji, z których ostatnia zakończyła się sprawą sądową. Przed pulpitem stanął purpurowy z gniewu pan Szczypawka i popierał ustnie złożoną już poprzednio na piśmie swoją skargę. — Czyja mam prawo, proszę najwyższego sądu, chodzić w suche koszule i w to co pan sędzia już wi? A jak ja mam prawo, to ja muszę to gdzieś wysiu... wyszusiać, a pan Wołoczko mnie nie daje i zrobi ze swoją żoną awanturę. On się rzuci, on krzyczy i się ubliża. Ostatni raz to on mnie tak obraził, że musiałem się leczyć przez tydzień w Chorą Kasie. — Za pozwoleństwem, panie sędzio — przerywa oskarżony pan Wołoczko —ja tylko zaznaczyłem, że również tak samo mamy prawo do klucza od góry. — To ładne zaznaczenie jest! Ja po tego zaznaczenia dostałem takie mordę, o, takie mordę... proszę najwyższego sądu! Tu pan Szczypawka okrągłym ruchem uzmysławia plastycznie sądowi zniekształcenie swego prawego policzka, jakie mu pozostało po dyskusji z panem Wołoczką. — Ale czy pan sędzia byłby lepszy na mojem miejscu? — podchwytuje znowu oskarżony. — Co wrócę z roboty do domu, słyszę, jak żona płacze, że nie może się 109 dostać na górę, bo pan Szczypawka ma pranie. I tak furt co dzień bez cały miesiąc, Zgniewało mnie to w końcu. Myślę sobie, co jest z tą Szczypawka? Starozakonny Żyd żeby się tak w praniu kochał, to nieczysta sprawa! Idę ja do tego pana i mówię: „Co pan tam na tej górze w bilard grasz, czy jak?" A ten jak nie wyskoczy do mnie z pyskiem i odczyt o czystości zaczyna mnie odstawiać, jak jaki doktór w radio. Ja osobiście radia w domu nie mam i nie znoszę, proszę wysokiego sądu, tego wynalazku, więc mówię do pana Szczypawki: „Zamknij pan głośnik, bo ja go panu zamknę!" A ten nic tylko krugom pyskuje. To co miałem robić? lekko przykryłem mu twarz, żeby się nie nadwyrężą! i to już wszystko. Ponieważ jednak obdukcja lekarska wykazała, że przykrycie ust nie było znowu tak bardzo lekkie, pan Wołoczko zarobił tydzień aresztu. Pan Boczkowski Najpopularniejszym typem na warszawskim torze wyścigowym jest niejaki pan Boczkowski. Wszyscy go znają, wszyscy się o niego pytają. — Czy nie widział pan tu pana Boczkowskiego? — Pan Boczkowski to panu zaraz załatwi, — Ten pan Boczkowski to bardzo porządny chłop! — takie i tym podobne zdania słyszy się stale wśród grającego narodu przy kasach, przy bombie i na padoku. Dla nie wtajemniczonych w sekrety toru wyścigowego pan Boczkowski jest figurą legendarną i tym ciekawszą, że każdy z graczy inaczej go określa. Według jednych ma to być szczupły blondyn w meloniku; inni znów twierdzą, że to rudy facet w amerykańskich okularach; według zdania jeszcze innych pan Boczkowski wygląda na starego wicehrabiego, a co najmniej przypomina kelnera z „Adrii". Kto wie, czy by ta drażniąca tajemnica w ogóle została wyjaśniona, gdyby nie skromna sprawa o 2 złote w sądzie grodzkim. Tu się dopiero okazało, że przede wszystkim pan Boczkowski ma zeza, nosi jesionkę w szerokie kraty, jest kruczowłosym brunetem z wąsikiem a la Hitler, a co najciekawsze, nazywa się Moniek Frajkind. Okoliczności te wyszły na jaw przy okazji rozpatrywania pretensji pana Tomasza Kobziaka o przywłaszczenie 2 złotych w następujących okolicznościach. — Proszę wysokiego sądu, było tak: jeden mój znajomy, którego teściowa zapoznała się w maglu z ciotką chłopaka stajennego Piskorka, powiedział mnie w sekrecie, że w niedzielę Jeronia ma murowany wyścig. To ma się rozumieć wziąłem 4 złote w kieszeń i poszedłem na wyścigi. Człowiek jestem rodzinny, więc na hazard puszczać się nie mogę, znakiem tego myślę sobie, trzeba postawić skromnie 2 złote u Boczkowskiego. — Dobrze, ale co to ma wspólnego ze sprawą? Cóż to za Boczkowski? — przerwał panu Kobziakowi sędzia. 110 — Właśnie ten pan. — On się nie nazywa Boczkowski, tylko Frajkind. — Faktycznie nazywa się Frajkind, ale na wyścigach się zatrudnia jako Boczkowski. — Nic nie rozumiem. — Zaraz panu sędziemu wytłomaczę. Boczkowski dlatego, że na boczki stawki przyjmuje. — A więc bokmacher? — Właśnie, tylko się mówi Boczkowski, ze względu na delikatność wobec policji państwowej. Otóż ja temu panu Boczkowskiemu mówię wyraźnie: „Szanowny panie Be, dwójeczka stoi na Jeronii." I rzeczywiście Jeronia przychodzi jak chce, a ten pan nie chce mnie wypłacić i mówi, że ja stawiałem na Emocję. Wysoki sąd zna tego łacha, czy jest możliwość, żeby on wygrał na 2400 metrów przy mokrem torze? Wykluczone i ja za stary gracz jestem, żeby taką pomyłkę mógł popełnić, tu jest jawna granda! — Przede wszystkiem nima mowy, żebym ja byłbym Boczkowski. Się nie zatrudniam z tem. Po prostu można powiedzieć, zapalony grajek sportowy jestem i lubię wygrać tę parę złotych, jak każdy. Pan Kobzdziak mi prosił, żebyśmy zagrali do spółki Emocję, to wzięłem 2 złote i razem przegrywaliśmy. To co, pójdę bić głową 0 barierkie, się podrzucę pod tramwaj, do Berlina pojadę, tak? Trudno, się stało. 1 proszę uwynninienie bez zawieszenia kary. Sąd po rozważeniu tych zeznań doszedł do wniosku, że nie może być mowy o orzeczeniu przestępstwa przywłaszczenia 2 złotych, gdyż za mało zebrano na to dowodów, wobec czego pana Frajkinda uniewinnił. Wyrok został przyjęty z ulgą przez kilku obecnych na sali panów Boczkowskich. Demon zazdrości Pan Moryc Kagan pokochał. To się może zdarzyć każdemu i nie ma w tym nic śmiesznego. Serce nie pyta o posag, ono się nie zna na walucie, jemu nie robi różnicy gotówka czy protestowany weksel. Ono chce bić w takt drugiego serca i nie da sobie wytłumaczyć, że tatunio tamtego serduszka jest stary plajciarz, który nie da córce nie tylko złamanego grosza, ale nawet nie umebluje trzech pokoi z kuchnią. Ale serce pana Moryca wymagało jednego: wierności. To przecież nic przyjemnego wiedzieć, że gdzieś, w jakiejś alejce Krasińskiego ogrodu ktoś robi z należącym do nas serduszkiem, co mu się żywnie podoba. A takie właśnie wiadomości miał pan Kagan, który pokochał uroczą, ubogą pannę Różę Zyskind. Domyślał się czegoś, a zresztą wszyscy mu to ciągle mówili. — Kagan, to ja dzisiaj widziałem tego szmondaka Cypkina z waszą narzeczoną. Strach, co on z nią robił. Po prostu można powiedzieć, że się znęcał. Nic zatem dziwnego, że pan Moryc zaczął śledzić narzeczoną i przyłapał ją wreszcie na gorącym uczynku w wymienianej przez znajomych alejce. 111 Na razie zaczaił się za krzakiem, chcąc sprawdzić na własne oczy i uszy, czy życzliwi nie przesadzają, ale po pół godzinie doszedł do wniosku, że raczej starali się oszczędzać jego miłość własną. Toteż wyskoczył z krzewu jak demon zemsty i krzyknął: — Może będzie dosyć na dzisiaj, psia krew? nie? Zyskindówna, dla kogo ja kupiłem tego kapelusika, dla pana Cypkina, czy atoli natomiast dla was? to niech on puści was za główkę. Całe piórko pan zgnieciesz, chamuś jeden! Pan nie masz pojęcia o się obchodzić z prawdziwym wiedeńskim modelem za 15 złotych. Proszę oddawać kapelusza! A krokodylowej torebki to kupiłem dlatego, żeby pan Cypkin miał wyżej siedzieć? Lusterko złamiesz na kawałki, łobuz! Już pan wstawaj i oddawaj! Co się dotyka pończoch, to też nie mam życzenia, żeby zostali podarci za pomocą byle kogo. Zyskindówna, zdejmujcie ich! Mściwy narzeczony zerwał osłupiałej bogdance kapelusz z głowy, odebrał torebk spod Cypkina, po czym przystąpił do ściągania pończoch z nóżek niewiernej. Ale tego przyłapani na gorącym uczynku kochankowie mieli dość. Po chwilowyi odrętwieniu rzucili się na pana Kagana i wspólnymi siłami poczęli bronić pończoch. Zaciętą walkę przerwali przechodnie, wśród których było moc wspólnych znajomych. Pan Moryc pomścił się strasznie; z kapelusza zostało tylko piórko, z torebki zatrzask, a z pończoch jedna pięta. Lecz nie danym mu było długo triumfować w cukierni braci Studnia, bowiem pobici sprzymierzeńcy oskarżyli go o napad. Sędzia widocznie nie wczuł się dokładnie w położenie zdradzanego narzeczonego, skazał go bowiem na tydzień bezwzględnego aresztu. Młodzian w skarpetkach Pan Pinkus Róża ma żonę cudną jak pogodny dzień kwietniowy w Miedzeszynie, ale za to niezbyt stałą w uczuciach. Nie to, żeby pani Regina flirciła się z mężczyznami: ona „z byle szmondakiem robi, co pan już wisz!" Tak przynajmniej skarżył się nieraz pan Pinkus w „A la Fourchette" przy rybce. Pewnego wieczoru, wróciwszy wcześniej do domu, zastał w swej sypialni nieznanego młodzieńca w skarpetkach. — Przede wszystkiem... opowiadaj pan zaraz, co pan tu robisz! tylko nie mów, nachalnik jeden, że czekasz na tramwaj, z powodu tu już dwóch czekało i nie mogli się doczekać, to oni odjechali z pogotowiem ratunkowem. Nie poddawaj się pan za frotera też, bo ja natomiast rozciągnąłem tu z zimnym trupem trzech froterów, zegarmistrza, masażystę i pedikurczaka! Wybladły młodzian, nie czekając dalszego ciągu oracji, wybił okno plecami i fiknąwszy kozła znalazł się na podwórzu. Na szczęście pan Róża mieszka na parterze, więc adonis zerwał się z asfaltu, potarł stłuczony krzyż i jak jeleń w kilku susach znalazł się w bramie, a wkrótce potem na ulicy Miłej. 112 Zazdrosny mąż pędził za nim. Trzeba nieszczęścia, że do miejscowego dozorcy przyszedł kolega z sąsiedniego domu w towarzystwie pięknego cwajnosa imieniem Facet. Facet ujrzawszy biegnących ludzi, z których jeden był w zielonych skarpetkach, wyrwał się i popędził za nimi. Pan Róża obejrzał się i zobaczył za sobą straszną fizys z przekrwionymi oczami i kolekcję zębów, od których należało się trzymać jak najdalej. Przyśpieszył więc kroku i wkrótce zrównał się ze swym rywalem. Ale teraz nie myślał już o zemście, tak jak młodzieniec nie myślał już o ucieczce przed nim. Obaj bali się buldoga, który był tuż. Straszne wspólne położenie zbliżyło ich. Niedawne urazy w obliczu prawdziwego nieszczęścia zmalały. Biegli zgodnym galopem obok siebie. A gdy młodzian w skarpetkach, jako młodszy, pierwszy wdrapał się na magistracki śmietnik, pan Pinkus wyciągnął do niego dłoń i zawołał: — Panie Ka, podawaj mnie pan rękie, ratuj pan człowieka! Szlachetny młodzieniec bez wahania wciągnął rywala na śmietnik, zapytał tylko: — Z powodu nazywasz mnie pan za pana Ka? — Kochanek pan jesteś, nie?! Na dalsze wyjaśnienia nie było czasu, gdyż nadbiegł Facet i nie na żarty szykował się do skoku na pakę. Wtedy obaj zbiegowie zaczęli na wyścigi kokietować groźne zwierzę: — Psiapsiuś, cwajnosiunio malutki, ty nasza słodka psia krew ty!... Przychodź jutro do kuchni, to... ja cię, cholero, dam z pogrzebaczem po zębach! — dokończył pan Róża, gdyż ujrzał zdążającego ku nim policjanta. Pan posterunkowy Matysiak odpędził psa, ale obu panów odprowadził do komisariatu. Wytoczono im sprawę o zakłócenie spokoju, ale wyrok zapadł uniewinniający, gdyż dramat rozegrał się o godzinie 10 wieczorem, kiedy ulica była pusta. Nos do interesu Pan Szymon Szpinak, zamożny kupiec warszawski, wyjeżdżając na letnie wywczasy zostawił w swym pięknie urządzonym 4-pokojowym mieszkaniu przy ulicy Zamenhofa swego ojca, pana Jakuba, który pod nieobecność syna miał otaczać lokal troskliwą opieką. Toteż jadąc z Truskawca do Warszawy pan Szpinak junior z przyjemnością myślał o rozkoszy, jaką odczuje, znalazłszy się nareszcie w swym cichym apartamencie, troskliwie doglądanym przez wzorowego ojca. Szybko wbiegł na schody, zadzwonił i ze zdziwieniem skonstatował, że otwiera mu jakiś dawno nie ogolony młodzian bez kołnierzyka i krawata. — Co pan tu robi? — zagadnął zdumiony pan Szymon. — Co znaczy co robię? Za kontrolera się zatrudniam. Biletu pan posiadasz? — Jakiego biletu, jakiego? 113 — Nieznajomy, nie bądźcie wariat. Wiadomo, się rozchodzi o bilet na odczyt towarzysza Zajczyka! kosztuje 50 groszy, płaćcie i nie targujcie się, bo nic nie pomoże. Pan Szpinak przetarł oczy zdumione, spojrzał na numer mieszkania: ten sam! Rzucił okiem na tabliczkę i zadrżał. Na jej miejscu wisiał spory szyldzik z napisem: Związek Bezrobotnych Kamaszników Żydów Czynny od 9 rano do 12 w nocy — Co to znaczy? Ja nic nie rozumiem. Szpinak się nazywam. To jest moje mieszkanie! proszę mnie natychmiast wpuścić. Kontroler zaśmiał się jowialnie. — Dowciupniś! Kawałkarz można powiedzieć, jego mieszkanie jest, bo bez biletu na odczyt chce się przeszwarcować. Odejdź pan już, bo się zdenerwuję i pójdę cię dać w mordę, szmondak jeden! Za Szpinaka się nazywa?! Masz pan bródkie? Nie. Jesteś pan mały, gruby Staruszek? Nie. A Szpinak jest! To paszoł wont stąd, łobuzu, mówię cię ostatni raz! Zrozpaczony pan Szymon kupił bilet wstępu do własnego mieszkania i wpadł tam jak burza. W przedpokoju funkcjonował bufet, zaopatrzony w wodę sodową, chałwę i szprotki. W sypialni na łóżkach obradował zarząd Związku Bezrobotnych Kamaszników. Z salonu dolatywał gromki głos prelegenta, przemawiającego na temat, jak zwalczyć bezrobocie. Stanąwszy w drzwiach salonu pan Szpinak przekonał się, że jest on wypełniony po brzegi rozentuzjazmowanymi słuchaczami. Pan Szymon krzyknął: — Tatunio, co się tu dzieje, co? — Szymonek, cicho, nie przeszkadzaj, ja teraz jestem honorowy wiceprezes! Ale na energiczne domagania się syna wiceprezes zlazł z estrady i oświadczył mu z dumą: — Co? jak cię się podoba? Mam nos do interesu?! Wynająłem całe mieszkanie na związek. Zobacz, co tu ludzi się mieści! to wszystko członki, wczoraj było jeszcze więcej. Łazienka była zajęta też. — Tatunio, ja cię zabiję z tą laską na śmierć. — Dlaczego, ty głupi ty! pięćdziesiąt złotych miesięcznie mają płacić, a ty i tak chodzisz spać o dwunastej, to co cię szkodzi? Pan Szpinak młodszy rzucił się na ojca, ale bezrobotni kamasznicy stanęli w jego obronie. Po chwili zrezygnowany kupiec padł na fotel i w ponurym milczeniu słuchał odczytu towarzysza Zajczyka. Nazajutrz nie wpuścił związku do mieszkania, ale policja siłą go wprowadziła. Zrozpaczony kupiec wystąpił do sądu grodzkiego o eksmisję, ale związek wystawił trzech świetnych adwokatów, toteż rygoru eksmisyjnego nie należy spodziewać się zbyt prędko. Pan Szpinak junior codziennie do dwunastej w nocy przesiaduje u braci Hirszfeld na Bielańskiej, klnąc swego ojca i jego nos do interesu. 114 Góry, nasze góry Po przeczytaniu cyklu nowel tatrzańskich Mirki Borkowicza pan Beniek Szpagat, taką poczuł tęsknotę za wichrami, turniami, kozicami, przełęczami itp., że postanowił udać się do kina ,,Splendid" na suto ilustrowany przezroczami odczyt znanego narciarza i można powiedzieć juhasa dr. Jakuba Szpitalewicza pt. „Góry, nasze góry". Nie sądzonym jednak było panu Benkowi upajać się tego dnia stuprocentowo górskim powietrzem, płynącym od strony ekranu i słów prelegenta, bo już przy wejściu któryś z licznych entuzjastów Tatr świsnął mu z kieszeni portfel ze 180 złotymi. Poczuwszy ulgę w okolicach prawego biodra pan Beniek natychmiast zauważył nieszczęście i począł się rozglądać za jego sprawcą. N Ale z min licznych taterników, pchających się na odczyt absolutnie nie można było wywnioskować, który z nich jest autorem złośliwego figla. Dopiero w chwilę później do pana Szpagata podszedł jakiś młodzieniec o smagłej cerze zawodowego górala i rzekł: — Szwarcman się nazywam. Smocza 17. Wydze was poszukiwać złodzieja dość bezskutecznie. Wobec tego zatrzymajcie temu niebieskiemu ptaszkowi. On poszedł wyjąć wam portfela. Młodzian wskazał na smutnego pana, który udawał, że patrzy w przeciwną stronę. Pan nazywał się Wojciech Dawid dwojga imion Agrest i portfelu przy sobie nie miał. Mimo to aresztowano go i postawiono w stan oskarżenia. Właśnie wczoraj odbyła się przeciwko niemu rozprawa w sądzie grodzkim przy ul. Trębackiej. Już na wstępie okazało się, że pan Agrest zgoła nie był dotąd karany sądownie, natomiast urząd śledczy miał dziwną manię zbierania jego fotografii przy okazji zatrzymywania pana Agresta podczas różnych obław. Niektóre z tych zdjęć przedstawiały pana Dawida w góralskiej guńce, kapeluszu z orlim piórem i ciupagą w ręku. Ciupagę tę, od stóp do głów okutą znaczkami pamiątkowymi zdobytych szczytów, przyniósł ze sobą oskarżony na sprawę, aby służyła jako dowód, że obecność jego na tatrzańskim odczycie była zupełnie zrozumiała. Notowania i fotosy w urzędzie śledczym tłumaczył pan Agrest jak następuje: — Sam nie rozumie, dlaczego mnie ciągle fotografują w urzędu śledczego? być może się nie spodobam jako prawdziwy zakopiański gazda z ciuciupagą w dłoni; a ja coś lubię tą garderobę i przez tego mnie zatrzymują. Okazuje się, że pan Agrest od ostatniej Makabiady Zakopiańskiej chętnie chadza po Warszawie w góralskim kostiumie, co w zestawieniu z jego orientalnymi rysami budzi podejrzenia wśród organów śledczych. Z dalszego ciągu rozprawy wynikało, że jedyną poszlaką, poza omawianą kolekcją zdjęć, było oskarżenie pana Agresta przez owego Szwarcmana, który w dodaku okazał się tajemniczym typem. Bowiem Szwarcman, Smocza 17, wezwany do sądu w charakterze świadka, był zupełnie innym Szwarcmanem. 115 — Ja jestem nie ten Szwarcman, proszę wysokiemu sądowi. Ja na odczytach o górach nie chodzę! z powodu mnie się coś zaraz w głowie kręci, jak słyszę o takie wysokie miejscowości. Poszkodowany pan Beniek zaświadczył, że istotnie jest to inny Szwarcman, wobec czego zrodziło się podejrzenie, że tamten Szwarcman nie był żadnym Szwarcmanem, tylko zwyczajnym złodziejem, który wskazał na pana Agresta, żeby odwrócić od siebie podejrzenie. Panu Agrestowi zwrócono honor i pozwolono odejść do domu. Wyszedł krokiem starego górala, groźnie potrząsając ciupagą pod adresem nieznanego oszczercy. Ciekawy wierzyciel Pan Pinkus Parasol jest człowiekiem niezwykle ciekawym, niezależnie od czego zajmuje się tzw. prywatnym dyskontem. Te dwie okoliczności wprowadziły go w bardzo niemiłe położenie w mieszkaniu jego dłużników. Pan Parasol w każdy poniedziałek odwiedza pana Mordkę Sztokfisza, od którego spodziewa się za każdym razem zainkasować należny od jakiejś nieznanej bliżej transakcji procent. Odwiedziny te denerwują pana Sztokfisza tym bardziej, że ciekawy wierzyciel nie kontentuje się oświadczeniem, iż pan Mordka żyje tylko czystą wodą, ale ma brzydki zwyczaj zaglądania do kredensu, a nawet do garnków w kuchni. — Co widzę ja, rybka z farfelkami siedzi u pana w kredensika? — A kto ma siedzieć w kredensika, kto? Wieprzowe kotleta mają siedzieć? Dialogi tego rodzaju kończyły się nieraz zaproszeniem pana Parasola na obiad czy kolację, zależnie od tego, o jakiej porze przyszedł. Miły gość tak dokuczył gospodarzowi, że ten postanowił przygotować dla niego niespodziankę, o której pan Pinkus opowiadał niedawno w sądzie grodzkim: — Jak zwykle, ja przyszedłem do pana Sztokfisza po procent, to on mnie mówi: „Panie Pe, chodź pan ze mną, to pokażę pana co cóś ciekawego, że pan się będziesz dziwił jak chamuś ze wsi". To my poszliśmy tam, gdzie pan sędzia już wi. — Gdzież to panowie poszliście? — Nie mogie powiedzieć, z powodu pani sekretarka też jest kobieta. Na zwróconą uwagę, że w sądzie wstydu nie ma i trzeba mówić wszystko, pan Parasol ciągnął dalej: — Jak w sądzie wstydu nie ma, to my poszliśmy do wygódki. Pan Sztokfisz mówi: „Otwórz pan drzwi i zaglądaj pan." Ja zajrzałem. Tam było ciemno, ja wiem... jak pod łóżkiem. I od razu ja czuję: ktoś mnie uderzył w mordę. Ja rzeczywiście bardzo się zdziwiłem, ale myślę: pewno się mylę! i zaglądam drugi raz. To mnie jeszcze raz dali w mordę, złapali za ucho, przewracali na ziemię i zabili na śmierć. 116 — I któż tam był? — Ja wiem? Ale myślę: to był syn pana Sztokfisza Moniek, bo on ma kurzajki na rękach, a ja czułem, że mi ktoś bije z kurzajkami. Dlatego proszę o wsadzić ich oboje do więzienia na dwa lata. Pan Sztokfisz senior oraz młodzieniec z kurzajkami twierdzili, że o niczym nie wiedzą. Łazienka, w której mieszczą się również inne instalacje pierwszej potrzeby, jest wspólna i korzystają z niej trzy lokale. Bardzo być może, że akurat znajdował się tam jakiś lokator, któremu wścibski pan Parasol przeszkodził. Pan Sztokfisz zaprowadził go tam wprawdzie, ale tylko po to, by mu pokazać kupionego na sobotę pięknego leszcza, który pływał w wannie. Tłumaczenie było świetne, cóż, kiedy sąd mu nie uwierzył i skazał pana Sztokfisza na tydzień aresztu z zawieszeniem. Ewolucje z belką Ciężko dysząc i oblewając się siódmym potem, niósł pan Roman Wypiszewski przez ulicę Franciszkańską olbrzymią żelazną belkę. Przechodnie na jego widok szybko odsuwali się z drogi, bardziej nerwowi chowali się nawet do bram. Lękliwsi kupcy, właściciele dużych, nieubezpieczonych szyb, gwałtownie zasuwali żaluzje przy wystawach. Dziwną reakcję miejscowej ludności na imponujący trud pana Wypiszewskiego łatwo zrozumieć, jeśli się doda, że pan Roman nie szedł po linii prostej, ale nieregularnym zygzakiem, skutkiem czego niesiona przezeń belka ustawicznie zmieniała położenie. Raz zagrażała wyżej wzmiankowanym wystawom, to znów po chwili godziła w szyby przejeżdżających tramwajów. Wyciągnięto stąd logiczny wniosek, że człowiek, niosący szynę, znajduje się w stanie podniecenia alkoholicznego. I o ile w północnej dzielnicy naszego miasta alkoholik niczym nie obciążony już robi duże wrażenie, pijak z pięciometrową belką siać musi popłoch i zamęt. Ale pan Roman zdawał się nie dostrzegać tego i parł pracowicie naprzód z przymkniętymi oczami. Gdy znalazł się przed składem lamp i porcelany, należącym do pana Mojżesza Kropidło, zatrzymał się i począł wchodzić do wewnątrz. Przez roztargnienie jednak nie zmienił położenia belki, która bokiem absolutnie nie chciała się zmieścić. Pan Roman szarpał ją bezskutecznie kilka minut, ale w końcu zrozumiał swój błąd, nadał szynie właściwy kierunek i wszedł do magazynu, wybijając za jednym zamachem dwie szyby w podwójnych drzwiach. Nagłe zjawienie się belki w sklepie wywołało okrzyki przestrachu ze strony właściciela i personelu. — Uj, co to jest? Co się zrobi, co? — Szynę przyniesłem. 117 — Co znaczy szynę, jaką szynę, tu nie potrzeba żadne szynę! — W jaki sposób nie potrzeba? — odparł pan Roman i odwrócił się ku stojącemu za nim gospodarzowi. Belka wykonała przy tym pół obrotu i strąciła na podłogę tuzin wiszących u sufitu żyrandoli. — Nieszczęście na mój interes! Co on tu chce, ten chamuś, wychodź pan już! — zawołała przeraźliwym dyszkantem z kasy pani Kropidło. Ponieważ kasa znajdowała się z przeciwnej strony, pan Roman chcąc udzielić wyjaśnień właścicielce sklepu, znowu musiał się odwrócić i zdemolował resztę żyrandoli. Ponieważ zaś i inne osoby, znajdujące się w magazynie, żądały wyjaśnień w sprawie belki, pan Wypiszewski wykonał kilka ewolucji skutkiem czego wytłukł w drobny mak wszystkie lampy biurkowe oraz nocne, zamienił w kupę gruzów 2 kompletne serwisy, 10 chińskich wazonów po 2 złote oraz 3 super radioodbiorniki najnowszych modeli. Ale go w końcu obezwładniono i po odpowiednich formalnościach postawiono przed sądem grodzkim, gdzie przyznał, że padł ofiarą optycznego złudzenia, belkę bowiem miał zanieść do będącego w przebudowie podobnego sklepu na Nalewkach. Ponieważ za takie pomyłki się płaci, sąd przyznał panu Kropidle od pana Wypiszewskiego 230 złotych. Jeśli się jednak weźmie pod uwagę pewną drobną słabostkę pana Romana i skromne jego zarobki, suma ta ma wszelkie pozory abstrakcji. Wykąp się pan! Do mieszkania pana Dawida Rojzmana, handlowca zamieszkałego przy ulicy Bonifraterskiej, ktoś energicznie zadzwonił. Ponieważ była to godzina dość wczesna, służąca zaś wyszła do miasta, pan Rojzman zerwał się z łóżka i w grubym negliżu pobiegł otworzyć. Serce zabiło mu trwożnie na widok pana z teczką, którego ujrzał na progu. Zjawisko takie nie wróży nic dobrego. Jest to zazwyczaj komornik, sekwestrator, a co najmniej monter z elektrowni, przybyły w sprawie wyłączenia nie opłaconego prądu. Toteż pan Dawid, przydeptując sobie nerwowo troki przy dolnej bieliźnie, zapytał drżącym głosem: — Z czem można służyć pana naczelnika, z czem? — Jestem inspektorem czystości wnętrz, muszę dokonać oględzin pańskiego mieszkania. — Panie inspektorze wnętrzności, tu się pan nie potrzebuje sfatygować. Czysto jest tak, aż zimno w nogi, wczoraj myliśmy podłogie. — No, to się okaże — rzekł inspektor wchodząc do pokoju; za nim dreptał, podtrzymując opadające nieco dessous, speszony handlowiec. — Przede wszystkim łóżka stoją nieprzepisowo. — Co znaczy nieprzepisowo? 118 — Za blisko ścian, a to niehigieniczne, pluskwy zza obrazów spadają wprost na śpiących. -•- Bardzo przepraszam, ale co to pana dyrektora szkodzi, te pluskwy będą gryźli mi, nie panu. — Nie znasz się pan na przepisach sanitarnych, więc proszę nie przeszkadzać w inspekcji, tylko odsunąć łóżka. — Już. — Ale, ale przedtem niech pan zmieni bieliznę.' — Z powodu? — Bo ta jest brudna. — Ona nie jest brudna, ona jest modna, kremowatego koloru. — No i pańskie nogi wiele pozostawiają do życzenia. — Dlaczego? Oni są tylko opaleni z powodu się chodzi na plażę. — Jednak ja panu radzę wziąć kąpiel. — Dziękuję, może kiedy indziej, dzisiej nie mogie, przede wszystkiem z powodu się spieszę do interesu, po drugie woda jest ciutkolwiek za zimna, a po trzecie wanna zajęta też. — Przez kogo? — Przez rybkie. — Przez jaką rybkie? — Rybka na piątek tam chwilowo pływa, sandacz jeden. — Nic mnie to nie obchodzi, albo się pan kąpie, albo pan płaci mandat karny 20 złotych! — zawołał groźnie inspektor, wyciągając kwitariusz. — Zaraz. Czeka pan! Już się kąpam — krzyknął nieszczęsny handlowiec, wyskakując zręcznie z bielizny i z zachowaniem ostrożności wchodząc do wanny. — Uj, jak zimno!... uj, jak zimno!... sandacz, posuń się, cholera ciężka! Panie dyrektor, jak ja zaduszam plecoma rybę, będziesz pan płacił — to nie mój sandacz jest — sublokatorki! Ale inspektor nic na to nie odpowiadał, zajęty był bowiem badaniem czystości wnętrza szafy. Zastała go przy tym służąca i myśląc, że ma doczynienia ze złodziejem, pobiegła po policję. Dziwnym trafem domysł rozgarniętego dziewczęcia był słuszny. Inspektor, jak się okazało, pan Wieńczysław Gniadko nie miał żadnych pełnomocnictw do kontroli mieszkań; walczył o podniesienie stanu sanitarnego stolicy samorzutnie, nie pobierając za to żadnego wynagrodzenia, czasem tylko zabierał na pamiątkę jakiś drobiazg z biżuterii. Ta doniosła działalność oceniona została przez sąd grodzki na 6 miesięcy więzienia. Maskarada w tramwaju W tramwaju linii nr 18 siedział skromnie przy oknie poważny pasażer z sutą kruczą brodą, odziany w czarny długi anglez. Na głowie miał przepisową lekką czapeczkę z małym daszkiem, ogólnie noszoną w sferach kupieckich północnej dzielnicy naszego miasta. 119 W pewnej chwili obok dostojnego handlowca stanął, trzymając się za rzemień umocowany przy suficie wagonu, jakiś podróżny z jasnym staropolskim wąsem i wesoło patrzącymi spod ronda podniesionego melonika, nieco przymglonymi, błękitnymi oczyma. Nie wiadomo, czy skutkiem zarzucania wagonu, czy też z innej jakiejś przyczyny, niebieskooki pasażer dość wyraźnie się zataczał i tracąc równowagę siadał co chwila na paczce, którą piastował na kolanach kruczobrody handlowiec. Za każdym razem kupiec usiłował zmienić miejsce, ale blondyn w melonie łagodnie sadzał go z powrotem, mówiąc: — Siedź pan, panie strozakonny narodowiec, w towarzystwie przyjemniej się jadzie. Po chwili zdjął mu z głowy czapkę i począł ją starannie oglądać. — Zawsze mówiłem, że Żydzi mądry naród. Faktycznie na lato nie ma jak taka muranowska maciejówka, i. letkie to, i przewiewne, świeże powietrze do mózgu przepuszcza. Nie tak jak ciężki sztywniak... zamieńmy się! I nie czekając na zgodę ubrał się w czapkę bruneta, przyozdobiwszy jednocześnie jego głowę własnym kapeluszem. Trzeba przyznać, że zarówno wesoły pasażer w stylowym deklu, i jego mimowolny towarzysz w za ciasnym meloniku, wyglądali bardzo oryginalnie. Nic też dziwnego, że gdy w jakiś czas później weszli do wagonu dwaj nowi pasażerowie, długo przyglądali się niezwykłej parze z nieukrywanym zdumieniem, aż wreszcie jeden rzekł do drugiego: — Patrz Oleś, jakie to dziwne Żydzi. Jeden w chałacie i w dęciaku z młodszego brata, a drugi zagazowany w drobne kaszkie. — Starozakonnemu dużo nie potrzeba, kieliszek pejsachówki wypije pod dzwonko faszerowanej ryby i już jest gotów. — A swojem porządkiem powinien się w wagonie prowadzić jak się należy, a on się krugom tacza, siadać nie chce, chociaż jest miejsce, i co raz na świąteczny odcisk mnie wskakuje. Panie tego, siadaj pan jak człowiek i przestań zabradziażenie spokoju uskuteczniać. Nie dosyć że stary testament pan naruszasz, któren Zraelitom zabrania ankoholu nadużywać, jeszcze spokój pasażerom tramwajowem pan odbierasz. No już, siadaj pan. — A jak nie, to co? — To dostaniesz takie trafne, że nazad na Nalewki będzie ci ciężko, pudlu, trafić. W tej chwili siedzący dotąd spokojnie handlowiec w meloniku zaniósł się śmiechem. Dwaj pasażerowie spojrzeli na siebie z oburzeniem. — A czego że ta nieostrzyżona od urodzenia ofiara losu się śmieje? — Z kawała. Uś, to jest kawał! Uj, to możno zdychać ze śmiechu. — Skoro jeżeli nie nabierzesz kupiec w jednej minucie troszkie powagi, krewa. — Kiedy nie mogie, pod słowem honorem, nie mogie. — To ja ci pomogie. 120 Tu jeden z pasażerów, zdenerwowany niezrozumiałą wesołością bruneta, huknął go z wierzchu w melonik, z taką siłą, że wbił mu go aż po samą brodę. Mimo to z wnętrza sztywniaka wydobywały się w dalszym ciągu przygłuszone salwy śmiechu. Wówczas obrażony pasażer chwycił zaśmiewającego się kupca za rondo melonika, wyprowadził na platformę i usiłował wysadzić z wagonu. Oparł się temu stanowczo blondyn w rytualnej czapce, a na pomoc mu przybiegło kilku pasażerów. Powstała regularna bitwa, której kres położył policjant zabierając całe towarzystwo do komisariatu. Czerwony sygnał Pan Mordka Rozkosznik stanął przed sądem grodzkim pod niezwykłym oskarżeniem popełnienia obrazy władzy policyjnej. Oskarżenie to dlatego nazwać można niezwykłym, że zarówno wygląd zewnętrzny, jak i handlowy zawód pana Mordki z góry zdawały się wykluczać możliwość jakichkolwiek z jego strony agresywnych wystąpień w stosunku do organów bezpieczeństwa. A jednak faktem jest, że pan Rozkosznik przestępstwa takiego się dopuścił. Stwierdził to na rozprawie sądowej świadek dowodowy, posterunkowy policji. — Zajście, proszę sądu, miało miejsce na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Obecny tu oskarżony, nie zwracając uwagi na czerwony sygnał, kilkakrotnie usiłował przejść przez jezdnię w kilku punktach. Zachowaniem się swoim wywoływał zamieszanie i w ogóle utrudniał. A w końcu, pomimo moich wyraźnych ostrzeżeń, wybiegł na zamkniętą jezdnię i chciał wskoczyć do tramwaju. Kiedy go siłą zatrzymałem, obraził mnie słowami przytoczonymi w akcie oskarżenia. Sędzia spojrzał badawczo na oskarżonego i zapytał: — No cóż, panie Rozkosznik, tak było? Pan Mordka opuścił w zawstydzeniu oczy, podrapał się w brodę i odrzekł: — I tak było, i nie tak było. Rozeszło się o tego, proszę wysokiemu panu sędziemu, że ja chciałem przechodzić na drugą stronę ulicy, żeby wsiadać w osiemnastkie. To te lampki, co tam są na słupach, możno powiedzieć w ślepe babkie się ze mną bawili. Jak ja chciałem przechodzić przez Marszałkowskie, to tam ausgerechnet paliła się lampka czerwona, to ja się obejrzałem i widzę, że w Aleje Jerozolimskie się pali zielona, to ja tam latam. Ale zaczem ja dolatałem, już tam się zrobiło czerwono, a na Marszałkowskiej zielono, to ja zabierałem walizkie i skakałem na Marszałkowskie, ale nie mogłem zdążyć. Ja już może godzinę latałem tam i nazad jak kot z wywieszonem pęcherzem i wcale nie mogłem trafić, żeby możno było przechodzić. 121 — A przecież, zamiast biegać tam i z powrotem, wystarczyło poczekać na miejscu, aż przejście zostanie otwarte — wtrąca sędzia. — Panie sędzio kochany, mnie się śpieszyło i niezależnie nerwowy jestem też. Jak ja widziałem mnie już odchodzi czwarta osiemnastka, to chciałem się koniecznie zaraz dostać na drugiej strony ulicy. — No i wreszcie wbrew ostrzeżeniu posterunkowego przebiegł pan przez jezdnię i usiłował wskoczyć do tramwaju. — Rzeczywiście tak jest, bo ja myślałem, że już nigdy nie wsiądę. Do rana będę latać od latarki do latarki. — No dobrze, ale dlaczego pan w dodatku obraził posterunkowego? — Zdenerwowiony byłem z powodu nie dał mnie wsiadać. — Żeby pan na przyszłość więcej panował na nerwami, sąd skazuje pana na miesiąc aresztu z zawieszeniem na przeciąg lat dwóch. Jeśli w przeciągu tego czasu nie popełni pan podobnego przestępstwa, kara będzie darowana. — Proszę bardzo! i pięć lat zawieszenia też może być, z powodują nie popełnię. Się wyprowadzam do Radomiu, a tam takie figle migle z latarkami nie znają. Trup przy telefonie Po lewicy sędziego grodzkiego stanęli dwaj panowie: Antoni Derkacz i Stefan Maślanka, po prawej zaś pan Mojżesz Kuperwajs, właściciel sodowiarni, którą jakoby owi dwaj mieli doszczętnie zdemolować. — Czy nie jest pan krewnym oskarżonych? pyta sędzia pana Mojżesza. — Co znaczy krewnym? — Znaczy, czy nie jest pan którego z nich bratem, kuzynem, szwagrem? — Pan sędzia się śmieje, jak ja jestem strozakonny i się nazywam Kuperwajs, to czy ja mogie być krewny od pana Derkacza albo od pana Maślanka? — Proszę po prostu odpowiedzieć na pytanie: tak czy nie? — Już. Niech będzie nie. — Jakże to było? — Zwyczajnie. Ja mam sodowiarnię na ulicę Pańską. Raz wieczorem to ja patrzę, drzwi się otwierają i wchodzi możno powiedzieć trap. Całe mordę to on ma zamazane z krwią, z nosa, z kołnierzyka, z rymanarki też go krew leci. To my się schowaliśmy za bufetu. — Któż to: my? — Ja, moja żona i sklepowa. To ten trup stanął na środku sklepu i krzyczy: gdzie jest telefon. Ja wysadzałem głowę z bufetu i mówię, że telefon nie posiadam, bo rzeczywiście mu nie mam. Na co mnie telefon? Ale ten nie chce o niczego słuchać, tylko się ubliża, pryska mnie z krwią na całego interesu i mówi, że go nie obchodzi, on musi telefonować po pogotowie z powodu mu pobili. A potem to dochodzi do maszyny z piwem, podstawia sobie krana do ucha i krzyczy: 122 — Hallo! Kto mówi? Proszę przysłać karetkie pogotowia do sodowiarni na Pańskiej. Wtenczas to przyszedł drugi trup, tego to już nawet z butów krew leciała. On nie miał rymanarki, koszuli nie miał też, tylko sam kołnierzyk, ale odwrócony na drugie stronę, tak że krawat go wisiał na plecach. — To niepotrzebny szczegół. — Potrzebny, pan sędzia się przekona. Ten pierwszy trup to był pan Derkacz, a ten drugi pan Maślanka. To jak pan Maślanka zobaczył pana Derkacza telefonować na maszynie od piwa, odebrał go kran i mówi, że on lepiej pójdzie zatelefonować. Ale pan Derkacz się na tego nie zgadzał. Z dalszego opowiadania pana Kuperwajsa wynikało, że pan Derkacz wyrażał swój protest przez bicie na głowie przyjaciela butelek z lemoniadą. Pan Maślanka nie chciał ani na krok odstąpić od maszyny z piwem i wytrwale telefonował po pomoc lekarską, mimo cierpień fizycznych i ściskania gardła przez krawat, za który ciągnął go w tył trup nr 1. Zakrwawieni panowie, wytlukłszy 46 butelek lemoniady żurawinowej, 12 cytrynowej, 10 syfonów z wodą Vichy oraz 30 butelek różnych soków, powiedzieli w końcu: — Nie można się, Antoś, jakoś dodzwonić... Aparat musi być zepsuty... — Faktycznie, Stefuchna! — i w najlepszej zgodzie wyszli. Na ulicy spotkał ich jednak posterunkowy Migdał, który nadał całej sprawie właściwy bieg. W jego zakończeniu obaj nieboszczycy otrzymali po 2 tygodnie aresztu. Zabieg dentystyczny Sensacyjne, pełne dramatycznego napięcia epizody nie są bynajmniej przywilejem wielkich, głośnych procesów, rozgrywających się przed sądami najwyższych instancji; obfitować w nie może również skromna sprawa eksmisyjna w sądzie grodzkim. Za dowód niech posłuży rozpatrywana w VII oddziale tego sądu przy ul. Długiej 50 sprawa z powództwa dentystki pani Sz. przeciwko sublokatorce, pani Ruchli Brylant. Z barwnego orszaku świadków, jaki przewinął się przed stołem sędziowskim, notujemy tylko niektórych. Oto pełna tragicznego wyrazu pani Cipa Sołowiejczyk, u której dawniej mieszkała pozwana, tak opowiada sądowi o przeżytej z nią gehennie: — Co ja z nią miałam, to się nie da opisać. Ona zrobiła z mojego domu kryminał. W jaki sposób? Co znaczy w jaki sposób, ona oskarżyła mojemu mężowi do policji i jemu zabrali do więzienia. Nie na długo, na parę minut możno powiedzieć, ale mu wzięli. Ona zrobiła z mojego domu szpital, bo ja z nią dostałam żółciową chorobę i jestem teraz konająca. Uś, uś, ja idę umierać... I na wspomnienie tych strasznych przejść resztki życia opuszczają świadka. Jak podcięta kosą lilia, wali się pani Sołowiejczyk na kolana siedzącego tuż obok adwokata, obrywając mu wszystkie guziki przy todze. Dopiero rzucona przez sąd groźba 5-złotowej grzywny przywraca umierającej siły. 123 Zajmuje jej miejsce następny świadek, pan Daniel Alfabet. Jego przeżycia były jeszcze tragiczniejsze. Pan Alfabet przybył do dentystki z głową owiniętą ręcznikiem, celem uśmierzenia nieludzkiego bólu zęba. Zamiast pomocy dentystycznej otrzymał w przedpokoju z rąk pani Brylant dwa ciosy w głowę szczotką na kiju. Nie czekając na dalsze zabiegi pan Alfabet, jak autentyczny daniel, rączymi krokami ruszył po schodach na dół. Pani Brylant ze szczotką za nim. Wybiegli na ulicę. — Ona mi ganiała może dwa kilometry, może więcej. Ja już nie czułem, że latam. Ręcznika zgubiłem też! — mówi świadek i dodaje, że wprawdzie ból zęba przeszedł mu, jakby kto ręką odjął, ale za to poważnie rozchorował się na serce. Pani Rubinlichtowa, która również odwiedziła mieszkanie w charakterze pacjentki, stwierdziła w swym zeznaniu, że spotkała ją podobna niespodzianka. Z mroków przedpokoju wyłoniła się pani Brylant w przekrzywionej peruce, z niesamowicie błyszczącymi oczami i wzniósłszy w górę ręce, szatańsko się śmiejąc, wołała: — Tu zakażenie jest! Będąc pewną, że ma przed sobą osobę obłąkaną, niebezpieczną dla otoczenia, pani Rubinlichtowa wykonała salto mortale po schodach, przewracając po drodze dwóch tragarzy niosących pianino. Odniosła wtedy liczne zdrapania naskórka na lewej nodze. Dla udowodnienia swej krzywdy piękny świadek nagłym a zręcznym ruchem unosi sukienkę, zaczyna odpinać podwiązkę. Wszyscy zasłaniają sobie oczy, a sąd oświadcza pośpiesznie, że daje świadkowi absolutną wiarę. Incydent ten nie wyczerpał jednak wszystkich niezwykłości rozprawy. Sensacją pierwszej wody było także oświadczenie pani Brylant, która w swym przemówieniu obrończym oświadczyła z energią, że wszystko to kłamstwo; że prawdziwą męczennicą jest właśnie ona, którą właścicielka mieszkania ze swą siostrą codziennie wlecze na dentystyczny fotel, chcąc ją pozbawić dwóch złotych zębów, by zdobyć w ten sposób tak trudny dziś do nabycia szlachetny metal. Wizja tej tortury jest tak potworna, że sąd czym prędzej zamyka przewód, zapowiadając ogłoszenie wyroku za tydzień. — Szkoda czasu, ja już zapowiadam apelację! — oświadcza pani Brylant i zmierza ku wyjściu. Na ten widok stojący tam dotąd pan Alfabet podrywa się i znika za drzwiami z szybkością marionetki. Anioł pokoju Jak niebezpieczną jest czasem rzeczą występować w roli rozjemcy, doświadczył na sobie krawiec cywilny oraz wojskowy, pan Dawid Zylber, podjąwszy się misji anioła pokoju w stosunku do dwóch powaśnionych znajomych panów. Tło zatargu między panem Mojżeszem Krańcem, właścicielem domu przy ulicy Rozbrat, a jego lokatorem panem Eugeniuszem Galasińskim, z zawodu rzeźnikiem. było następujące. Pan Galasiński miał kupca na swą jatkę, znajdującą się w domu pana Krańca, ale kamienicznik wymarzył sobie, że musi na tej transakcji zarobić 250 złotych. Lokator znów uważał, że powinna mu najzupełniej wystarczyć setka. 124 Rozmowy, jakie obaj kontrahenci odbyli między sobą, miały przebieg bardzo burzliwy i kończyły się zazwyczaj tak, że gospodarz wybiegał galopem z jatki, za nim zaś pędził rzeźnik z toporem w ręku. Okrążywszy w rekordowym czasie trzy razy własne podwórko, zziajany pan Kranc wpadał do swego mieszkania, zamykał drzwi na zasuwę i wychylając głowę przez lufcik wołał, że w ogóle nie pozwoli sprzedać jatki ani panu Galasińskiemu, ani jego dzieciom, ani nawet wnukom, jeżeli będzie je kiedy miał. W tym satnie rzeczy pan Galasiński postanowił użyć pośrednictwa pana Zylbera, cieszącego się względami gospodarza i ustaloną opinią wytrawnego dyplomaty. Jakoż pan Zylber wziął się do rzeczy bardzo zręcznie. Podczas zainaugurowanej rozmowy w mieszkaniu kamienicznika usiadł na kanapce między przeciwnikami i zagaił posiedzenie krótką przemową na tematy oderwane, po czym nieznacznie przeszedł do zagadnienia jatki. Rzeźnik i kamienicznik na razie rozmawiali spokojnie, ale gdy tylko padły pierwsze cyfry, wszystko się zmieniło. Pan Galasiński spłonął apoplektycznym rumieńcem, gospodarz również się zapienił i poczęli rzucać się ku sobie. Mediator z początku usiłował ich mitygować, szepcząc im kolejno do ucha: — Panie Galasiński, z kogo pan się pójdzie kłócić, z kogo? Z tego starego wariata Krańca, niech mu cholera zdechnie! — Kranc, przeklinam was uspokajajcie się, szkoda wasze zdrowie dla tego chamusia, wieśniaka można powiedzieć! Ale gdy te argumenty nie pomagały i wrogowie zaczęli wierzgać do siebie nogami, rozjemca czuł się zmuszony chwycić ich za krawaty i trzymać w przyzwoitym oddaleniu. Pan Kranc pienił się jednak dalej, wobec czego pan Zylber dla uspokojenia nerwów dwukrotnie wyrżnął go w szczękę, pana Galasińskiego zaś usiłował łaskotać pod pachami, żeby wszystko obrócić w żart. Istotnie zapalczywy rzeźnik począł się na razie śmiać, ale nagle chwycił stojące obok wiedeńskie krzesło i trzasnął nim pana Zylbera w ciemię. Gospodarz ze swej strony złapał z kredensu kryształowy wazon i kropnął nim krawca w potylicę. Następnie obaj wrogowie wybierali z urządzenia pomniejsze jego fragmenty i demolowali je na głowie anioła pokoju, który po skończonym posiedzeniu odwieziony został do szpitala na Czystem, gdzie przeleżał trzy tygodnie. Wczoraj właśnie obaj jego gnębiciele dostali w sądzie grodzkim po 3 tygodnie aresztu. Ale zgoda nastąpiła; jatka została sprzedana. Gospodarz zgodził się na 150 złotych. Niebezpieczni pacjenci Pan Motel Zysman, kupiec branży bławatnej, wpadł w tarapaty finansowe, więc dla zrównoważenia budżetu postanowił odnająć część swego 4-pokojowego mieszkania przy ulicy Śliskiej solidnemu sublokatorowi. 125 Zaraz na drugi dzień po ukazaniu się odnośnego ogłoszenia w pismach trafił się panu Zysmanowi podnajemca po prostu wymarzony. Przede wszystkim wziął dwa pokoje, absolutnie nie targując się o cenę, a poza tym był lekarzem. Przyjemnie jest podzielić się swym dachem z człowiekiem inteligentnym, przedstawicielem ogólnie szanowanej gałęzi wiedzy, toteż pan Motel promieniał cichym szczęściem patrząc, jak służący doktora przeistacza jeden z pokojów w poczekalnię, a w drugim urządza gabinet lekarski. Z pewnego rodzaju dumą położył się handlowiec spać, śniąc, że sam jest również wziętym medykiem i prowadzi do spółki ze swym sublokatorem, doktorem Kazimierzem Z. pierwszorzędną lecznicę, gdzie się płaci 100 złotych za wizytę i trzeba się zapisywać na trzy miesiące naprzód. O dziewiątej rano z rozkosznego snu wyrwały go dziwne jakieś odgłosy. Było to szczekanie i warczenie pomieszane z piskiem i miauczeniem. Harmider wyraźnie dobiegał z poczekalni. Zdziwiony i zaniepokojony kupiec narzucił na siebie szlafrok, wyjrzał do przedpokoju i kiwnąwszy na służącego doktora zapytał go szeptem: — Panie Michał, kto tam szczeka, kto? — Ano psy. — A kto miauczą? — Koty. — Kto piszczy? — Wiewiórka cholera. — Co oni tu wszyscy robią, co? — Na pana dochtora czekają. — Co znaczy czekają? Co zwierzyna chce od doktora? — Zwyczajnie, pacjenci po poradę przyśli. Pan Zysman zdrętwiał. Potarł sobie czoło i urywanym szeptem powiedział: — Znaczy się... że pan doktór jest... — Weteryniarz! — z dumą odrzekł służący. Z zapartym oddechem pan Motel wybiegł do przedpokoju i ostrożnie zajrzał do poczekalni. Pod oknem siedział jakiś tęgi pan, trzymając na smyczy wielkiego wilka, który tocząc pianę z pyska usiłował dosięgnąć angorskiego kota, piastowanego przez smukłą niewiastę w starszym wieku. Dwa dobermany przypuszczały atak do kota z drugiej strony. Opodal jakiś niski brunet z klatką, w której skakała przerażona wiewiórka, rozmawiał spokojnie z damą, trzymającą na mosiężnym łańcuszku zieloną papugę. Pan Motel szybko zamknął drzwi, oparł się o futrynę i jęknął głucho, ale po chwili podniósł głowę i zapytał z rezygnacją: — Panie Michał... czy i konie tyż tu będą przychodzili? — Wiadomo, ale tylko poniekąd na podwyrko. Zresztą koń pacjent spokojny, także samo koza. Psy dranie najgorsze. A już jak się trafi wściekły, nie daj Boże, co się wyprawia. Przez takiego właściwie musieliśmy się tu z Pańskiej ulicy przeprowadzić, gdzie tyż dwa pokoje przy rodzinie odnajmowaliśmy. Buldok to był jednego rzeźnika z Pragi. Jak się nam wyrwał z gabinetu, jak poszedł do stołowego, gdzie akurat 126 gospodarz mieszkania z rodziną przy obiedzie siedział, myślałem, że się starozakonne pozabijają. Na szafy włazili, na gzymasach się wieszali, a teść gospodarza oknem chciał wyskoczyć, ale go cwajnos za kapotę z parapetu ściągnął. Ledwośmy tego buldoka złapali, ale tę całe rodzinę do szpitala na Czyste trzeba było odwieźć, bo chociaż pies nikogo nie ugryzł, na sercowe chorobę wszyscy się pochorowali. Pan Motel słuchał opowieści służącego z obliczem bladym jak papier, a zimny pot oblewał mu czoło. Na to wszedł doktor. Ujrzawszy sublokatora kupiec jak szalony skoczył do niego i zawołał: — Ja nie chcę tu żadne menażerię. Ja nie chcę chorować w szpitalu na Czystem i ja pana proszę wont stąd razem z pacjentami! Koci ginekolog psia krew! Rzecz oczywista, że wynikiem tego były dwie sprawy sądowe, jedną wytoczył doktor o obrazę, drugą pan Motel o eksmisję. Obaj uzyskali satysfakcję. Kupiec zapłacił 30 złotych grzywny, a doktor musiał się wyprowadzić. Pogromca plajciarzy Pan Izrael Tintenfas, współwaściciel firmy „Tintenfas i Dzieciątko, skóry oraz przybory szewskie" w fatalnym był humorze. Z jakiego powodu, wiadomo. Stali odbiorcy, szewcy, do niedawna jeszcze bardzo solidni klienci, przestali płacić. Do specjalnie opornych należał pan Florian Gruszka, właściciel sporego warsztatu przy ulicy Śliskiej. W żaden sposób nie można było sobie z nim poradzić. Zrozpaczonemu panu Tintenfasowi polecił ktoś wreszcie niejakiego pana Tele-fończyka, który według opinii miał być podobno niebywałym inkasentem. Żaden dłużnik jeszcze mu się nie oparł. Wezwany do kantoru firmy pan Telefończyk oświadczył bez ogródek, że uważany jest ogólnie, i sam podziela to zdanie, za geniusza inkasa. — Co będziemy dużo mówić, panie Tintenfas! Telefończyk się nazywam i jestem pierwszy pogromszczyk na plajciarzy. Jak pańskie dłużniki się dowiedzą, że Telefończyk dla pana inkasuje, same przylecą z forsą między zęboma. Bo z Telefończykiem mieć przyjemość, to nie jest przyjemność. Cholera ciężka jezdem, kawałek drania też. Samego mnie czasem ciężko wytrzymać ze sobą. Do lustra rok czasu nie zaglądałem, żeby tą mordę nie widzieć. Ale w interesie w te czasy taki człowiek jest potrzebny. Inaczej grosza pieniędzy nie można zobaczyć. Jak ja wchodzę do mieszkania dłużnika, kanarek przestaje śpiewać, zegar się zatrzyma, dzieci konwulsję dostają. — Rzeczywiście, pysk nie masz pan przyjemny! kanarek może zdechnąć, dziecko może się rozchorować, ale Gruszki nic pan nie zrobisz. — Się zobaczy, adje panie Tintenfas! adje panie Dzieciątek! czekaj pan jutro na pieniądze. Genialny inkasent zapukał nazajutrz rano do drzwi upartego dłużnika. Wszedł. Przywitał się i od razu bez wstępów zażądał uregulowania rachunku za skóry. 727 Ale pan Gruszka jakoś wcale się nie przeraził i po pięciu minutach jałowej rozmowy wskazał Telefończykowi drzwi. Wówczas perła inkasentów krzyknęła: — Skoro jeżeli tak, to bardzo jest mnie przykro, ale zmuszony jestem się zapytać, czy masz pan polisę asekuracji na życie. — A diabli panu do tego. — Się pytam z powodu za chwilę wyjmę rewolwer na 6 osób i położę pana, panie Gruszka, z zimnym trupem na podłogie. Płacisz pan natychmiast, nie? Tu pan Telefończyk istotnie wydobył z teczki śmiercionośne narzędzie i wziął na muszkę pana Gruszkę. — Odliczam się do trzech, w razie nie widzę forsy, uważaj się pan za nieboszczyka. Raz! Panie świętej pamięci Gruszka, czy pan płacisz? Nie, to idziemy dalej: dwa... i... Na trzy wkroczył wezwany przez rodzinę niedoszłego trupa policjant i zaaresztował pana Telefończyka wraz z sześciostrzałowym, nie nabitym zresztą straszakiem. W sądzie grodzkim pan Telefończyk tłumaczył się, że straszak pokazywał panu Gruszce tylko jako oryginalny brelok do zegarka. Mimo to sąd uznał, że tego rodzaju demonstracja była nietaktem, i skazał inkasenta na 7 dni areszu. v Lekcja boksu — Co słychać, panie Rabinowicz, co? za dlaczego pana tak dawno nie widzę pokazywać się w cukierni. — Z powodu nie mam czasu. — A co pan robisz, jak pan nie masz czasu? — Się ćwiczam. — Co znaczy pan się ćwiczasz? — Za boksera chcę się zostać. — Nie rozumie. — Zwyczajnie. Chcę być Rotholc. — Który Rotholc? Mienczysław Rotholc, import i eksport śledzie, czy Pinkus Rotholc, biuro próśb i podań? — Ani Mienczysław, ani biuro próśb, chcę być Rotholc, sierpniowy ruch czyli knokaut. — Nie znam tę branżę. Co to jest? — To jest boks. — A co jest boks? — Uj, zacofanek, wieśniak, chamuś można powiedzieć, pan nie słyszałeś o boks? — Może nie słyszałem, a może słyszałem, sam nie wiem. To pan ma się dziwić, powiedz pan. Rozmowa powyższa toczyła się w cukierni przy ulicy Gęsiej między panami Dawidem Szczypiorkowskim i Kubą Rabinowiczem, który w ten sposób wyjaśnił znajomemu zasady sportu bokserskiego: 128 — Boks to znaczy, że dajesz pan kogoś w mordę z knokautem, on się przewraca. leży na desce bez przytomności i pana nie zabierają do komysariatu, a wprost przeciwnie, za gieroja pan chodzisz, wszyscy klepają pana brawo, potem proszą iść do baru Central, dostajesz pan szklankę herbaty, możesz pan zjeść pić i podpuszczać pasa i grosza pana nie kosztuje, bo pan jesteś mistrz! — A o wiele tamten mnie daje w mordę, to on jest już mistrz i jego fundują herbatę? — Zrozumie się. Ale nie możesz się pan pozwolić uderzyć. Od tego masz do wyboru różne ruchy. Patrz pan... ten się nazywa sierpniowy, z powodu, w sierpniu bywają żniwa i kmiotek z kosą wychodzi na pole i zerzyna żyto z boku. Tak samo pan z boku bijesz tego drugiego w zęby o.... w ten sposób. — Uj, nie pokazuj pan! — Inaczej się pan nie nauczysz,. A teraz pójdę zademonstrować rucha podbródkowego... o! — Cholera! daj pan spokój, języka sobie pogryzłem. — O to mnie się rozchodziło! Słuchaj pan dalej! Teraz dostaniesz pan prosto z mostu w pysk i to się nazywa direkt, po czym razem z krzesełkiem wpadasz pan u mnie pd stolik i znajdujesz się pan tam bez przytomności 10 sekund. W tej chwili nastąpiło coś nieoczekiwanego: pan Szczypiorek chwycił stojące obok bufetu krzesło i nim się mistrz boksu zorientował, leżał w okolicy bufetu nieprzytomny, z guzem wielkości pomarańczy na czole. Nad nim stał pan Szczypiorek i pytał tiumfalnie: — No, kto jest mistrz, kogo zaproszą na szklankie herbaty? Mecz jednak skończył się inaczej: zamiast do baru, zaproszono pana Szczypiorka do sądu grodzkiego, gdzie tłumaczył się obroną konieczną, gdyż lekcja boksu, dawana przez panan Rabinowicza, mogła się dlań skończyć tragicznie. Sąd wziąwszy pod uwagę sportowe tło zajścia skazał pana Szczypiorka tylko na 50 złotych grzywny. Samson na jaskółce Cyrk szalał, w powietrzu krzyżowały się namiętne, pełne ognia okrzyki: — Elsnerek, daj mu makaron! Pokaż, co matros potrafi! W Gdynię go! — Te, Czechu zawojowany, czego dusisz człowieka? Na kiem się odgrywasz? Hachie trzeba było tak przycisnąć! — Garkowienko, trzymaj szkopa, bo za dywan ci zjeżdża! — Żymny łobuz, nogie nie podstawiaj! Na całej widowni, nie wyłączając lóż i orkiestry, jeden był tylko człowiek, któremu nie udzieliło się ogólne podniecenie. Z chłodnym, angielskim prawie spokojem gryzł pestki i spluwał łupiny we własny melonik lub przez parapet jaskółki aż na arenę. Po każdej walce krzywił się sceptycznie i mówił do sąsiada: 129 — Lipa! Kuda jem młodziakom do Aberga albo Friszteńskiego. To byli Herkulesy sztuka w sztukę, każden jeden 10 pudów ważył, gięś jak nic na kolację opchnął i półmisek kartofli, a za godzinę apiać był głodny i na nowo mógł wbijać w krzyże... Monolog ten przerwał mu stojący obok młodzian o wschodnich rysach i abisyńs-kiej fryzurze, który nagle począł tupać i wołać nerwowo do walczącego na dywanie reprezentanta Tel-Avivu: — Kozielczyk, Kuba daj go! Daj go! Pan w meloniku popatrzył przeciągle na szalejącego entuzjastę Kozielczyka i rzekł: — Czego się pan tu trzęsiesz jak barani ogon, idź pan na dywan i pomóż mu pan. Z takiem łbem jak szafa musisz pan mieć choleryczne ikrę, od razu pan Turka rozłożysz. — Co mają, panie szanowny, kindziory do fizycznej siły? — zapytał ze zdziwieniem inny sąsiad pana w sztywniaku. — Z kiem się pan sprzeczasz? Zajrzyj pan do starozakonnego destamentu, to się pan przekonasz. Żydzi mają swoje sekreta. W dawniejszych czasach był taki siłacz, co miał takie szopę na łbie jak ten facet. Do fryzjera za żadne pieniądze nie chciał iść, aż nareszcie narzeczona mówi mu przed Wielkanocą: „Idźże do cholery ostrzyż się trochę na święta, bo wstyd mnie w towarzystwie robisz." Wtenczas dopiero się przyznał, że nie może, bo w tych włosach cała jego siła siedzi. A muszę panu szanownemu zaznaczyć, że oprycha to był, jakich mało. Każdemu mordę bił na cement. Takiem prawem wszyscy go się bojeli. Wojsko na niego wysyłali, ale on całemu pułkowi żydowskich sołdatów kota popędził. Koniec końców jeden gienierał zbajerował jego narzeczone, żeby jem pomogła do niewoli go wziąść. Tak tyż się stało. Zagazował się ten dany siłacz na pestkie i położył się kimać, a narzeczona maszynkie spod poduszki wyjęła, raz raz zerem do skóry go obstrzygła i dała znać gienierałowi. Przyszli sołdaci i zabrali go jak swojego. Każden pętak mógł go potem ile chciał sobaczyć, a on palcem nawet nie mógł ruszyć, taki się zrobił słabosilny. — No i co się z niem stało? — Tak było, dokąd mu włosy nie odrośli. W pułkowej kuchni tyrał. Kartofle obierał, menażki zmywał, a kucharze leli go warząchwiami ile wlazło. Nawet muzykanci z orkiestry przychodzili go sztorcować. A on siedział jak gambeta i ani be, ani me. Ale nikt się nie skapował, że włosy przecież odrastają. W,dwa miesiące piórka temu beduinowi tak już podrośli, że na poleczkie zaczął się czesać i jednocześnie krepę w muskułach poczuł. Ale nic nikomu nie mówi, tylko dalej statki zmywa i kartofle straże. Jednego dnia gienierał przechodzi podwórkiem, łeb bez okno do kuchni wsadził i zaczyna się z tego starozakonnego atlety podśmiewać. A ten nic nie mówi, tylko mokrej ścierki bierze i jak nie zajedzie gienierała przez mordę! Tamten na razie zbaraniał, ale zaraz gwizdek wyjmuje i cały pułk woła. 130 Ale Samson (bo jemu Samson było) największe warząchiew złapał i dawaj wojsko rozumu uczyć. Porozpędzał ich po całych koszarach, a sam do synagogi najechał. Zebrało się ze dwa tysiące chojraków, przylecieli za niem i chcieli go z bóżnicy wygnać. A on się podparł ręcami o dwa słupy i całe budowlę w drebiezgi zawalił. Natłukło ich się tam do nagłej krwi, a jemu nic, bo osobisty materac z kindzioro-watych włosów miał na łbie. — Co pan mówisz, to jak takiego sztuknąć w głowę, to nawet nie poczuje? — Tak jest. — No to może wyprobujem na tem młodziaku. — Już nie można, bo prysnął. — Wystraszyłeś pan sąsiada. — O to mnie się właśnie rozchodziło, bo mnie tem Kozielczykiem życie zatruwał. Głos miał za szpiczasty! Tu panowie umilkli, zadowoleni, że nikt im nie przeszkadza w obserwowaniu walki. Ale nie na długo. Już po chwili z przeciwka rozległ się piskliwy głos: — Kuba daj go! Daj go! Szczyt roztargnienia Jak niebezpieczną jest rzeczą dla człowieka roztargnionego zamieszkiwanie w wielopiętrowej kamienicy o długich, bliźniaczo do siebie podobnych korytarzach, przekonał się skromny handlowiec pan Dawid Kotek. Doświadczenie to zdobył pan Kotek kosztem guza wielkości mandarynki na czole oraz obrzęku w kształcie jaja kurzego pod okiem. Autorem tych uszkodzeń był niejaki pan Bolesław Guzik, zamieszkały o piętro niżej w tym samym, co i pan Dawid, domu przy ulicy Pańskiej. W jaki sposób doszło do tak bezpośredniego kontaktu między panami, których bądź co bądź dzieli od siebie całe piętro, wyjaśnił odbyty świeżo w sądzie grodzkim proces. — Nie wstyd panu, panie Guzik? pobił pan sąsiada za to, że przez omyłkę wszedł do pańskiego mieszkania? — zagadnął oskarżonego sędzia, oderwawszy oczy od akt. Pan Guzik, sympatyczny, szpakowaty metalowiec o staropolskim wąsie, chrząknął z zażenowaniem, po czym odrzekł: — Żeby to wszedł raz, panie sędzio szanowny, ale on mie co dragi dzień tę pomyłkie robił. Pierwszy raz nic nie mówiłem, chociaż wleciał mnie do mieszkania o dwunastej w nocy, zapalił zapałkie, w oczy mnie świeci i pyta się, co ja tu robię. Usiadłem na łóżku i myślę sobie, nic tylko wariat, wzięłem kamasz w rękie i postanowienie robię: jak do mnie doskoczy, to go kapciem w ciemię. Dopiero jak się rozejrzał po mieszkaniu, zobaczył koło mnie żonę i dwóch synów w drugiem łóżku, przeprosił nas formalnie, że się z czwartego piętra przybłąkał, a ja, proszę sądu wysokiego, na trzeciem mieszkam, i poszedł. 131 Nie wytrwało może dwa dni: znowuż jest. Tą rażą w dzień wpadł. Żywe rybę w siatkowej torbie przyniósł i na stół rzuca. Ryba w torbie skika, ja oczy wytrzeszczam, ale jeszcze nic nie mówię. Dopiero w jakie minutę do przytomności przyszedł, krzyknął ze strachu, złapał rybę i chodu. Dowiedziałem się później od stróża, że Kotek się nazywa i mieszka nad namy. Trzeci raz przyleciał znowuż w nocy. — Jak to, stale się pan tak mylił? — pyta w tym miejscu sędzia i patrzy ze zdziwieniem na oskarżyciela. Pan Kotek rumieni się, spuszcza oczy, obraca w ręku rudy, sfatygowany melonik i oświadcza falsetem: — Ja jestem coś taki roztrzepaniec! — Mokry parasol mnie wtenczas nad plecamy wytrząchnął i podłogie niemożeb-nie zatratował, bo deszcz jak raz padał i do pasa przyszedł zaszargany. Połapał się koniec końców i jak nie ruszy do drzwi! ale fleki musiał mieć ścięte, bo się przewrócił i na grzbiecie na korytarz wyjechał. — Co jest z tem Kotkiem? — mówię do dzieci. Wtenczas starszy syn mnie nadmienia, że to musi być ankoholik. Ale ja wiem, że to niemożebne, bo pijak między starozakonnemy to rzadkość. Ale syn mówi, że widocznie nam się taki wybryk natury trafił i nie mówiliśmy o niem więcej. Jakiś czas był spokój. Raz w niedzielę siedziem sobie przy obiedzie. Drzwi się otwierają, patrzeć: jest Kotek! I nie sam jeden, trzech Żydów ze sobą sprowadził. Jak bomby wpadli, trzęsą się, wszystka czterech razem mówią, widocznie jakiś giszeft załatwiali. Na ten widok podnieśliśmy się z synami od stołu i dawaj ich z mieszkania pędzić. Możliwe, że trąciłem wtenczas pana Kotka raz i drugi, ale anioł by nie wytrzymał dłużej. Skrzywdzić go nie chciałem, chodziło mnie tylko o to, żeby pamięć mu wróciła i miałem życzenie orientację w niem wyrobić. I co wysoki sąd powie? Pomogło. Trzy miesiące przeszło i ani raz się już nie pomylił. Wobec tak pomyślnego przebiegu kuracji sędzia skazał pana Guzika tylko na 20 złotych grzywny. Słowniczek Uwzględnia przede wszystkim wyrazy i zwroty obce, specyfikę żydowską i mniej znane lub aluzyjnie wspomniane realia epoki. Pomija większość wyrazów i zwrotów żargonowych albo przekręconych, które są dzisiaj na ogół zrozumiałe i znaleźć się powinny w słownikach polszczyzny kolokwialnej. Wybór ten jest oczywiście bardzo subiektywny i często nawet przypadkowy. Abisynia: wojska włoskie zaatakowały ją w 1935 roku i po ciężkich walkach uczyniły z niej w 1936 roku swą kolonię akcept: weksel zaopatrzony w podpis osoby przejmującej obowiązek jego zapłacenia anglez: długi surdut angielskiego kroju, tu w przenośni chałat antypka: staroświecka laska z wiśni lub czereśni tureckiej a sof!: załatwione! ausgerechnet: akurat, w sam raz, po żydowsku byłoby właściwie ojsegerechent awek pur buar: niby francuskie avec pourboire z napiwkiem, zamiast avec plaisir! z przyjemnością bałagan: buda teatralna causeur: gawędziarz chajrem: klątwa za rażące naruszanie przepisów religijnych, którą obłożony Żyd poddawany bywa ostracyzmowi w swoim środowisku Cooperstein: aluzja do słynnego amanta filmowego Gary Coopera crepe do Chine: krepdeszyn, drogi i delikatny materiał jedwabny z lekkim połyskiem cymes: żydowski przysmak z marchwi usmażonej na słodko, w przenośni coś nadzwyczajnego Czyste: dzielnica wcielona do Warszawy w 1916 r. Pozostałości głównego Szpitala Żydowskiego, zwanego też Starozakonny lub na Czystem, obecnie należą do Szpitala Wolskiego Dusseldorf: słynny morderca na tle sadystycznym i seksualnym Peter Ktirten, zwany wampirem z Dusseldorfu, trzymał to miasto pod grozą swych napadów zwłaszcza w 1929 roku, chociaż w sumie działalność jego trwała ponad 30 lat. Został skazany i stracony w 1931 roku. dyskonter: przedsiębiorca zarabiający na dyskoncie i egzekwowaniu procentów od wcześniej nabytych przez siebie weksli dyskonto: przedterminowe nabycie weksla za jego wartość nominalną bez sumy procentu Elsner: popularny zapaśnik z polskiej floty wojennej farfelki: drobne zapiekane kluseczki z ciasta jak na makaron fligel-adiutant: oficer na służbie adiutanta przy panującym franco: z kosztami załadunku i transportu wliczonymi w cenę sprzedaży Garkowienko: słynny zapaśnik Goldfeder: bogaty przemysłowiec żydowski Hacha: premier Czechosłowacji, skompromitowany przez to, że idąc na rękę Hitlerowi przyczynił się do utworzenia w 1939 roku niemieckiego Protektoratu Generalnego Czech i Moraw haman: przysłowiowy łotr i wróg Żydów imieniem Haman z Księgi Estery służy też za obraz wszystkiego, co potężne i groźne hawelok: płaszcz męski z pelerynką z przodu zamiast rękawów tu w przenośni chałat hojzyk: wyraz błędnie użyty w znaczeniu jakby: wesołek. Powinno być chojzek: drwina Ikar: znana pralnia chemiczna kadryl: czarny salceson najniższej jakości Kasa Chorych: przedwojenny odpowiednik ubezpieczalni społecznej kolektor: sprzedawca lodów Komenda Miasta: jak wiele innych instytucji, chociaż nie to było jej celem, też włączała się do pomocy społecznej dla bezrobotnych kugel: zapiekanka z ryżu, kartofli albo makaronu z jajami i tłuszczem, często przyrządzana na słodko Kusiciński: chodzi o słynnego biegacza Kusocińskiego loco: z odbiorem w miejscu sprzedaży mach ojf di dżwiczkies! otwórz drzwiczki! Makabiada: międzynarodowe igrzyska dla żydowskich klubów sportowych, urządzane obecnie w Izraelu, przed wojną zaś w Palestynie ze szczególnie licznym udziałem klubów z Polski negus: cesarz Abisynii Ostatnia Posługa: żydowskie towarzystwo pogrzebowe pardes: owoc cytrusowy Parnell Feliks: wybitny baletmistrz Pataszon: komik filmowy z popularnej pary Pat i Pataszon patent: dokument uprawniający do prowadzenia zakładu itp. protest: weksel zaprotestowany puryc: dziedzic, panisko Purym: wesołe święto żydowskie o charakterze karnawałowym, przypadające w lutym albo w marcu Pyffello: równie popularny jak ośmieszany astrolog i wróżbita reb: grzecznościowy tytuł Żyda cieszącego się poważaniem 134 Sabina: chodzi o legendarną królową Saby sekretnik: zaklejony brzegami list bez koperty sekwestrator: urzędnik egzekwujący zaległe podatki i opłaty Smosarska Jadwiga: bardzo popularna przed wojną aktorka filmowa, grała m.in. w Trędowatej z ordynatem Michorowskim superrewizja: rewizja sądowa sprawdzająca prawidłowość już przeprowadzonej rewizji Szereszewski: bardzo bogaty żydowski fabrykant papierosów sziksa: młoda gojka lub nie przestrzegająca nakazów ortodoksyjnych Żydówka szopenfeld: okradanie sklepu z towarów podczas ich oglądania Szyller-Szkolnik: popularny autor podręczników wróżenia, wiedzy tajemnej itp. tatersal: handel końmi Trąbki: właściwie Rosz Haszana, żydowskie święto Nowego Roku, wypadające zwykle we wrześniu Wieniawa: znany z fantazji i pijackich wybryków generał Bolesław Wienia- wa-Długoszowski Wołówka: wielkie targowisko tandety przy ul. Wałowej, obecnie już tylko szczątkowo istniejącej żigolo: fordanser lub żygolak, w tej formie przysłowiowy jako smutny bohater przedwojennego szlagieru J35 " ■ - Wiech niecenzuralny od pół wieku Otóż i rok 1989. Dokładnie pół wieku temu ktoś zdobył się na akt niezwykłej odwagi politycznej. Wydał ostatni z sześciu zbiorów przedwojennego Wiecha. Felietonów? tak się to nazywało. Satyr? humoresek? blyśnijmy też odwagą i powiedzmy zwyczajnie: opowiadań. W unikaniu tej nazwy również odbiła się tendencja bagatelizująca pisarza, któremu nikt odmówić nie mógł walorów takich jak dowcip, inwencja i wrażliwość językowa, zwięzłość i zmysł obserwacji; nie było rady na jego szalone wzięcie u czytelników; sprowadzono go więc do prozy rozrywkowej i gazeciarskiej. Pod nazwą felieton. W tym gatunku już wypadało go uczcić. Chociaż nigdy nie pisał felietonów typowych w tym sensie co Bolesław Prus, Boy czy Bruno Winawer, Słonimski, w naszych czasach Zygmunt Kałużyński, Janusz Głowacki, KTT lub Adolf Rudnicki. Za rzeczywiste felietony dorobku Wiecha uznać można jedynie rubrykę Walery Wątróbka ma głos. Ale jakkolwiek popularne stało się to hasło i nazwisko, mało kto zna same utwory, gdyż te akurat nie wchodziły do wydań książkowych. W hierarchii gatunków ustępowano Wiechowi jeszcze humoreski, jakby zapominając przy okazji, że w tym z kolei gatunku tworzyli Czechow i Mark Twain. Morał? Wciąż ten sam tysiąc wybiegów, aby jawnie lub skrycie usunąć z kręgu literatury w pełni artystycznej wszystko, co nie snobistyczne, nie nudne i nie środowiskowe. Z definicji odpada więc literatura plebejska i rozrywkowa, zbyt naukowa i zbyt sentymentalna, dziecięca, literaura faktu itd. Na tej zasadzie kilkaset lat temu Chińczycy potrafili odmówić miana literatury temu co wówczas było u nich omal nie jedyną literaturą rzeczywiście godną tej nazwy: powieści jako takiej. Wróćmy od tych wielkich perspektyw do bez porównania skromniejszej skali Wiecha. Sześć zbiorów ukazało się przed wojną: Znakiem tego 1936, Wysoka eksmisjo! i W ząbek czesany 1937, Syrena w sztywniaku i Ja panu pokażę! 1938, wreszcie Piecyk i S-ka 1939. Tak zaczytane, że kompletu ich nie ma żadna biblioteka publiczna w Polsce i we wszystkich razem trudno go znaleźć. Z tymi sześcioma tomami wygasła u Wiecha tematyka żydowska, której wtedy poświęcał około jednej czwartej swych utworów. W powojennej twórczości, liczącej jakieś 30 tomów, czyli 80 procent życiowego dorobku, nie ma jej w praktyce ani śladu. Żydzi znikli z jego codzienności. Nic dziwnego. W tej przerwie nastąpił holokaust. Ponieważ zaś opowiadań żydowskich Wiecha z obsesyjną i zabobonną wręcz konsekwencją nie przypominano, nie cytowano i nie wznawiano w całym okresie powojennym, czyli przez kilka pokoleń, nastąpiło ich całkowite zatarcie w świadomości. Toteż prawie nikt sobie w naszych czasach nie uświadamia, że Stefan Wiechecki to również jeden z najważniejszych polskich autorów prozy żydowskiej. Tak jak przede wszyskim Klemens Junosza, ale sporadycznie i Świętochowski, Prus, Michał Choromański, nie mówiąc już o Schulzu, Korczaku lub Adolfie Rudnickim. Nie żeby z krwi żydowskiej. Nie miał jej w sobie. Urodził się 10 sierpnia 1896 w Warszawie: i to na Woli, naprzeciwko tego kościoła, gdzie zginął w powstaniu listopadowym gen. Józef Sowiński. Z kolei mieszkając na nie istniejącej dziś ul. Wielkiej, pochłoniętej przez Pałac Kultury, a wreszcie kilkanaście lat na rogu Chłodnej 137 i Przyokopowej tuż koło ówczesnego Kercelaka, nabywał dzień w dzień znajomości typów z warszawskiego półświatka, ni to handlowego i przestępczego, ni to zwykłego plebsu, oraz ich języka. Do zapisywania go zachęcał już wtedy Norbert Barlicki, nie tylko znany działacz lewicowy ale i mądry polonista. Jego uczeń mając 12 lat napisał i wydrukował pierwsze swe opowiadanko. Zaraz wciągnął go teatr szkolny, amatorski, wreszcie profesjonalny. Aż w roku 1924 Stefan Wiechecki założył swój własny teatr. Sfinansował to przedsięwzięcie ojciec, zamożny wytwórca wędlin. Mały lecz z powodzeniem działający Teatr Popularny mieścił się w sali bankrutującego kina przy ul. Wolskiej. Co tydzień dawał premierę, od kleconych ad hoc melodramatów i Trędowatej po Fredrę i Żeromskiego, sam dyrektor zaś występował nie tylko regularnie jako aktor, ale w potrzebie też i autor. Do stałych bywalców należał między innymi gang Tasiemki, zajmujący się wymuszaniem okupów na Karcelaku. Wchodzili mówiąc: „Miesięczny!" i spluwę pokazując spod uchylonej poły. Za to utrzymywali porządek na sali, spuszczając po schodach rozrabiaków, z początku nierzadkich ze względu na społeczny przekrój widowni. Gdy wreszcie teatr jednak padł w konkurencji z kinami, jego dyrektor i filar aktorski przerzucił się znów na dziennikarstwo. Miał z nim już parę lat wcześniej do czynienia jako referent prasowy Polskiego Czerwonego Krzyża. Teraz trafił do świeżo założonego dziennika o nowej, w Polsce dotąd nieznanej formule: krótkie i możliwie sensacyjne wiadomości, rewolwerowe tytuły i czerwony druk jako dodakowy kolor bijący w oczy. W tym „Kurierze Czerwonym" zaczął pisać i wraz z nim błyskawiczną karierę zrobił Stefan Wiechecki, tak podpisujący swe reportarze i inne dłuższe materiały; rubrykę porad sercowych i tym podobnych jako Józef Gawęda; felietony zaś i krótsze migawki jako Wiech. Pismo rozmnożyło się niebawem w cztery dzienniki: na przetarcie oczu witał czytelnika „Express Poranny" za 20 gr i jego tańsza wersja „Dzień Dobry" za 10 gr, dalej ojcujący rodzinie i najpoważniejszy z nich „Kurier Czerwony" za 20 gr (z czasem połączony z poprzednim) wychodził w południe i w parę godzin później zamykał dzienny cykl „Dobry Wieczór" za 10 gr. Ilustrowany dodatek niedzielny był wspólny dla wszyskich „Czerwoniaków" zwanych tak od barwy tytułów, bez żadnych konotacji politycznych. A w całej historii tych dzienników, z której pozostała do dziś (przebudowana z dawnej fabryki dywanów) wielka drukarnia obecnego „Życia Warszawy" i jej przedwojenny front z czerwonej ceramiki, do głównych atrakcji należał Wiech. Gdy wyjeżdżał na urlop, w każdym numerze przepraszano za jego nieobecność i podawano datę powrotu albo powtarzano, na pociechę, felietony już dawniej drukowane. W początkach lat 1930-tych zaczął tam funkcjonować głównie jako sprawozdawca sądowy. Relacje swe pisywał nieraz po jednej dziennie, przesiadując w tym celu godzinami na salach sądowych. Owe sądy grodzkie i starościńskie (po wojnie rejonowe i powiatowe) mieściły się w odnajętych na dłuższy czas mieszkaniach prywatnych, na którymś tam piętrze klatek schodowych i często z oknami na podwórze, którego odgłosów i woni zwłaszcza latem nie dawało się wyłączyć z toku rozprawy, jako że zatłoczony pokój i jego woń własna zmuszały do trzymania otwartych okien. W niczym to nie przypominało ukończongo w 1939 roku gmachu sądów na Lesznie (dzisiaj na Świerczewskiego) i piętrzących się w nim ponurych i butnych sal tej monstrualnej fabryki wyroków, z których zionie obcość wszystkiemu, co ludzkie. Bo również kontakt i stosunek wzajemny podsądnych, sędziów i licznie gromadzącego się audytorium wtedy miały w sobie coś patriarchalnego, ludowego i familiarnego. 0 tej scenerii zawsze należy pamiętać i to daje się ciągle wyczuć w opowiadaniach Wiecha. Wpłynęło też na ich autentyczne tło językowe. O ile bowiem coś w rodzaju wspólnej gwary warszawskiej, będącej hybrydą różnych gwar dzielnicowych i środowiskowych, dało się słyszeć już na podwórkach i uliczkach Woli czy Żelaznej Bramy, o tyle wyższy jej wariant rozlegał się w tych sądach. 138 Spotykały się w nich, na pyskówkach i z drobniejszych na ogół powództw lub oskarżeń, różne grupy społeczne, ale najczęściej z plebsu. Czyli ze środowisk liczebnie w Warszawie przeważających wtedy jak i obecnie, tylko wówczas nie rozbestwionych i nie narzucających swego poziomu wszystkiemu, co wokół i co powyżej nich: a więc z tych nizin, których istnienia rac/ej nie zauważano jak w lepszym towarzystwie, tak i w kulturze. Ponieważ zaś podsądni, jak to wspomina Wiech, starali się zrobić na sądach jak najlepsze wrażenie i nie tylko występowali często „panowie w żółtych skórkowych rękawiczkach, panie w kapeluszach z kaczym skrzydłem", lecz i mówiąc wysilali się na wykwint i elokwencję, efekt bywał szczególnie drastyczny: od koncentracji wszelkich cech takiej czy innej gwary i właściwych jej odmian wdzięczenia się p0 elukubracje, rzecz jasna, wyjątkowo pretensjonalne, sztuczne lub najrozmaiciej demaskujące. Tych przyczyn i skutków z reguły jakoś krytyka nie zauważa i nie potrafi analizować. Jakby problem kończył się na powierzchownej uciesze z dowcipuszków i na przemądrzałym uśmieszku. Przecież nie tylko język, bo i zachowanie i treść konfliktów i przejawiających się w nich postaw, obyczajów i cały kontekst są równorzędnymi składnikami tej formy wywiedzionej z praktyki sądowej, lecz zarazem tak indywidualnej, że w istocie Wiech nie miał naśladowców! chociaż nie jedno z przedwojennych pism usiłowało ten korzystny sekret podpatrzeć. A nikomu nie wyszło! Dziwnie to sobie uświadomić, gdy pomyślimy, jak na pozór łatwo byłoby Wiecha splagiować i jak łatwo na tym zarobić. Choćby ten sygnał powinien skłonić do zastanowienia się, czy Wiech był tak prosty, jak się wydaje. Nie ukształtowane jeszcze zalążki stworzonej przez niego formy znaleźć można w „Dzień Dobry" z lat 1931-32, którego był redaktorem. Dojrzała zaś w „Kurierze Czerownym" od 1933 i w „Expressie Porannym" od 1935 roku, Warto nawiasem zauważyć wpływ, jaki na tę formę wywarło własne doświadczenie teatralne autora i niewątpliwie jeszcze to, czego się dzisiaj nie pamięta: ustna tradycja licznie występujących komików polskich i żydowskich, takich jak Leon Wyrwicz i wielu innych. W dialogu, w podawaniu tekstu, w scenicznym rysunku postaci i sytuacji. Chwilami te utwory aż proszą się o adaptację i realizację sceniczną. Zreszą rychło znalazły się w pół drogi do takiego użytku: od roku 1935 Wiech zaczął je z olbrzymim powodzeniem czytać na wieczorach autorskich. Dawał je regularnie zwłaszcza w kawiarni SIM na Królewskiej i sala pękała w szwach. Jeździł z nimi po całej Polsce. Z czasem Henryk Ładosz zaczął mu towarzyszyć jako drugi świetny wykonawca jego utworów. Do wojny odbyła się imponująca liczba kilkuset takich spotkań. Tylko w jednej dziedzinie Wiech miał trudne początki, choć jeszcze trudniej w to uwierzyć: z wydawcami. Swoją pierwszą książkę Znakiem tego zaproponował najpierw dwu poważnym wydawcom. Kierownik firmy Przeworskiego potraktował go z góry: „Felietonów niżej Zygmunta Nowakowskiego nie wydajemy". Szef i władca Roju zaś, Marian Kister, podsumował: „To są cukierki. Jeden każdy zje chętnie, ale torbę cukierków kto kupi?" Wątpliwy zresztą aforyzm. Skończyło się na tym, że autor wydał Znakiem tego własnym nakładem, korzystając z papierowej i drukarskiej pomocy Domu Prasy, czyli macierzystych „Czerwoniaków". Sensacyjne powodzenie książki sprawiło, że ci sami Kister i Przeworski zaproponowali mu dalsze wydania, na co Wiech kazał im pocałować się gdzieś. W końcu jednak pogodził się z Rojem i tam opublikował 5 kolejnych wydań Znakiem tego (po 3 tysiące: na warunki przedwojenne był to zawrotny nakład) i 5 dalszych książek, będących już niezawodnymi bestsellerami. Jest to zresztą ciekawy przyczynek do niszczycielskiej roli wydawców w dziejach literatury. Prawie każde z jej co wybitniejszych dzieł i prawie każdy z największych rynkowych przebojów najpierw były odrzucane przez wydawców: ich rzekoma kompetencja czy to literacka, czy najzwyczajniej handlowa, w obu wypadkach raz po raz się kompromituje. Warto by zrobić, takie zestawienie! a nie wiadomo, co by nas bardziej ogarnęło: groza czy politowanie. 139 I oto następny próg: nagród literackich. W roku 1938 Syrena w sztywniaku zgłoszona została do prestiżowej nagrody „Wiadomości Literackich". Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że nagrodami literackimi їгайгх о wiele częściej snobizm, efemeryczny zły gust lub nie mniej efemeryczne manipulacje środowiskowe, organizacyjne, polityczne czy jakieś inne, niż trafna ocena bardziej autentycznych wartości. Reguła ta potwierdziła się i tym razem bezbłędnie. Tylko pomyśleć! czy ważniejszy i trwalszy okazał się dla kultury polskiej Ład serca Andrzejwskiego i tym bardziej Ludwika Sniadecka Marii Czapskiej, czy Wiech? samo pytanie wzbudza już tyko uśmiech. A jednak właśnie tamte książki uznało za ważniejsze i nagrodziło 12-osobowe jury, w którym nie było ani jednego błahego nazwiska: Maria Dąbrowska, Kazimiera Iłłakowiczówna, Jarosław Iwaszkiewicz, Julian Krzyżanowski, Maria Kuncewiczowa, Zygmunt Nowakowski, Jan Parandowski, Julian Tuwim i Józef Wittlin. Do tuzina brakuje trzech nazwisk: dwojga, którzy zgłosili Wiecha jako swego jedynego kandydata, i trzeciego, który go w końcu bronił. Maria Jasnorzewska: „Obstaję przy Wiechu. Jest to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej". Michał Choromański: „Uważam Wiecha za jednego z najlepszych polskich pisarzy współczesnych, niewyczerpanego w pomysłach i zajmującego wyjątkową postawę moralną. O Wiechu można nawet powiedzieć, że jest wielkim filozofem." Antoni Słonimski zaś włączył się odpowiadając na ataki: „Usiłuje się tu zawstydzić nas postawieniem kandydatury Wiecha. Muszę się kategorycznie zastrzec przeciwko takiemu zawstydzaniu. Wolę książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dziel, które mają poważne zamierzenia i niepoważne osiągnięcia. Wiem, że kandydatura Wiecha budzi snobistyczne zastrzeżenia, ale nie przeszkadza mi to uważać go za prawdziwego artystę". Snobizm jednak zwyciężył. I w podobnych kategoriach obracają się do dziś wszelkie kontrowersje na temat Wiecha. Bo to jakby papierek lakmusowy. Chodzi w istocie już nie tyle o Wiecha, ile o wybór światopoglądu artystycznego, intelektualnego i chyba życiowego. Autentyk czy konwencja? Myślenie i obserwacja czy stereotyp? Zdzieranie pozorów czy ich produkcja? Wielość poszukiwań i propozycji czy ten lub inny, taki lub odwrotny, ale zawsze pchany w gardło strychulec? Dociekliwe pytania czy morda w kubeł? Odwaga czy tchórzostwo? Wyzwanie czy posłuszeństwo? Prawda czy kłamstwo? Sprawdzanie faktów i wartości czy układność? Światopogląd otwarty czy zamknięty? Wartość czy pozór? Wartość czy ugadanie się? Wartość czy snobizm? Są to duże słowa i tym większe problemy. Niezupełnie na skalę Wiecha. Ale jako wyrazisty przypadek jest on z pewnością po właściwej stronie tej linii demarkacyjnej i choćby dlatego zawsze będzie z nim kłopot. A w panoramie literackiej: kogo znał, kogo lubił i czytał? Nie dbał o studia. Po maturze wstąpił na polonistykę i zaraz ją rzucił. Ze szkoły mówił swobodnie po rosyjsku i lubił recytować w nim wiersze, jako tako znał niemiecki i francuski, ale czytał niewiele i bodajże tylko po polsku. Ale kilku autorów kochał i czytał w kółko, znając ich prawie na pamięć: byli to przede wszystkim Sienkiewicz w całości, z Dickensa Klub Pickwicka i poza tym cały Prus, Wiktor Gomulicki i Kornel Makuszyński. Lubił też Marka Twaina, Czechowa i nade wszysko Zoszczenkę: w oryginale? Pasjonował się wszelkimi pamiętnikami: od Paska w kółko zaczytywa-nego aż po współczesne. Niezbyt typowe jak na literata! Ale gdybyśmy chcieli hipotetycznie odtwarzać jego lektury z przesłanek znanej nam osobowości: większość tych odniesień byłaby oczywista. 140 Jak i brak wszelkiej styczności z takimi pisarzami jak Schulz i Gombrowicz Witkacy l Leśmian A Dołęga-Mostowicz? Z tym nie zetknął się chyba przypadkiem. Lubili go Tuwim i Lechoń, którzy pozniej wspomnieli przelotnie o Wiechu w Kwiatach polskich i Dziennikach lecz bliżej się me stykali. Też nic dziwnego, że w serdecznych stosunkach był za to Wiech z Gałczyńskim, który go wciąż odwiedzał i godzinami zamykali się na sekretne rozmowy Nie znał rowmez Wiech języka jidysz i widać to po błędach, jakie popełniał, kiedy z rzadka w mm cos przytoczył. Nie znał literatury żydowskiej i chyba nawet nie słyszał o Icyku Mangerze największym poecie tego języka, wtedy akurat blisko żyjącym i obracającym się w Warszawie' A szkoda! mieliby z tym właśnie ludowym rozrabiaką wiele wspólnego. Wojna też obu niemalże ominęła. Manger zdołał tuż przed jej wybuchem uciec na Zachód. Wiech dowiedział się o nim pisząc o piątej rano w redakcji, prosto od stolika w „Adrii" czy „Astorii", felieton, w którym pan Wątróbka wypowiada się na temat „16 żądań w ząbek czesanego pokojowego malarza" Po ewakuacji przez Lublin i błąkaniu się z rodziną w poszukiwaniu krewnych na wsi wołyńskiej wrócił do Warszawy i przetrwał tu okupację bez większych wydarzeń, byt opierając na cukierniczym sklepie teściowej. Swoje odwojował już w Legionach i potem na wojnie bolszewickiej 1920 roku, gdzie jako świetny jeździec (miał nawet własną klacz imieniem Palma) znalazł sie w 2 pułku ułanów i przy jego dowódcy pełnił funkcję adiutancką, chociaż w stopniu sierżanta Teraz mieszkał na Pradze, lecz powstanie zaskoczyło go na Starówce i trafił po jego upadku do Pruszkowa. W styczniu 1945 znalazł się znów na Pradze i spokojnie przeżył resztę swych łat znów pisząc felietony o Walerym Wątróbce i inne opowiadanka dla „Expressu Wieczornego" i wydając dziesiątki książek (warto je przewertować pod kątem zaznaczanego ścicha pęk dystansu do dziejących się zjawisk) i znów dając setki wieczorów autorskich: aż 16 lipca 1979 umarł na serce Powściągliwie tolerowany przez dysponentów jako humorysta, niby dobrze widziany za swój temat, ze to ludek warszawski, oscylował wciąż między oficjalnymi nagrodami (po części wymuszonymi przez masową poczytność i status jakby warszawskiego symbolu) a półgębkiem wyrażaną pretensją, ze nie całkiem się wywiązuje: bo dlaczego ten lud u Wiecha nie awansował na świadomych proletariuszy coraz to poprawniej mówiących i zajętych przekraczaniem norm w swojej fabryce? i>3oSdąŻ JaklŚ lumpenpr0letariat' Jakieś "^wyraźnie kombinujące polskie szwejki, lenie To nie żart. Wytykano mu to również czarno na białym! a niechętna frazeologia bywała podobna w krytyce marksistowskiej i katolickiej. Sprawa też zasługująca na porządne zbadanie i wnioski Juz przed wojną zastanawiano się nad językiem u Wiecha. Trafniej od wielu późniejszych komentatorów określił go Stanisław Rogoż w „Wiadomościach Literackich" z 1938 roku- To język, jakim codziennie rozmawiają z sobą, kłócą się i wymyślają sobie ludzie tejże ulicy warszawskiej, tychże szynków, izb i podwórek. Nie dajmy się jednak zmistyfikować. Ci ludzie mówią rzeczywiście znacznie brutalniej, przeklinają ordynarniej, śmieją się mniej bezrosko a humor miewają po wódce bardziej ponury, niż to ryczałtowo wygląda u Wiecha.. Sztuka Wiecha polega na tym, ze umie on stępić ostrze brutalności popularnego wysłowienia nie gubiąc jego stylu , zamierzonej celności. Na miejsce przekleństwa wprowadza nieraz jawny nonsens neologizm, jakąś dziwaczną kombinację słownikową, ale przez to nie rozbraja swego typka nie tłumi jego prymitywnej pasji... Z tego kontrastu powstaje śmiech, tak często wybuchowy a zawsze wszyty w podszewkę opisywanych przez Wiecha wydarzeń, rejestrowanych dialogów zeznań sądowych . 6 Oczywiście brakuje w tym celnym skądinąd podsumowaniu jakże istotnego momentu o którym juz wspomniałem: owego mizdrzenia się w obecności sądu Nie brakowało za to przed i po wojnie pretensji o zaśmiecenie polskiej mowy, jak wiadomo czystej jak kryształ i o zatruwanie tą perfidnie zmyśloną przez siebie gwarą niewinnej dziatwy i w ogolę polskości jako takiej. y 141 Szkoda fednak miejsca na ?% . ., . ц 7wiskach można by-się nielicho usm.aa łączący je najniższy wspólnyHS^ch je ważkich ^*^w elitarnej frązeologi.) -oraz na (z których tusporo korzystacie Cmny wariant n^to^ swych Pcąteprzez ^'f pisania gwarą warszawska ^ ^T*' D°ŚĆ *Г ГС zdarzało mu s,ę walczyć o p«awc do Polskich namawiających У ^^шроткщІіЛюг^ к związku Literatów czystej, poprawnej prozie, ffi b^f» interwencji „zyczl *УсЬ iej, az w końcu wyl«du^«a łowy na czarownice! czyż ^V *°Pniowo uzyWa'J4 ,C° Pamiętamy, oj, dobrze pamiectamj te Wiech ma rios- Nie W .І111^ nie będzie się czepiał. №шч^ h zycziiwych mazwisk. S£ift-£!РЙ?^Уb^5 £■* i dzis^odgadyw^J^ ch sz=emranej Wciąż nie jest wyczer^y^"1 kolegów tonę n^*iek i Targówka . ukształtowaniu. *N *" ,w tym moja fa4«^ j OSobistej roli W.eck .a w jego ukształtowaniu. Л ^ * tym moja і«ч™ » j osomstej ruu „ .~- ,-o- On sam stwierdził ambi РГ°Ыет autentyzmu tego języ warszawskiej. WspółtwórzV, . czV uWażam się za współtwon^ gwary Oczywiście zdarzało się tóS^^fe „Pytano mnie, czy uW ^ ją ylko ocLtworzy^ wypadków tych było Ufe% l* ^ ^°: ^ ,Г* wyprodukować cos nd^ego, ate uzdatnienia, jak to się ter> С kan™e istniejących zwrotc, do oszhf n,a tej gwary i nieczytelna. Trzeba ją też ьЖ"?Є' °^T UX^nei ^^ Л ЙЬагГе ale zbvt plastyczne Steni* V> do druku, bo w całkowicie ,ia moze niesłychanie barwne, to unikał ,przede wszyski^.0^. Zastąpić okreslenm Tu następuje fragment o tym jak Podnosząc lingwistyce ^«wym: ooo! krytyk Zygmun już dziś w terminologii) na> i , t >zvka i wprowadzając dla mego (pr^ętą ekstraktem, kwintesencja 4J 1««аскіе walory tego języka V najzupelmej fikc ym^ smaku." St"***» stwierdzi , ze^J ^ $да wywarem o egzotycznym Coś dokładnie odwrot UcznVm, niezwykle skondenso Gdzie tu prawda? I c>fV*. , i To literacka transpo2vVK8° пі* twierdził autor! _ wy, skomponowana z eU» w końcu jest wiech? . ch i plebejskich dziehuc War^ drobnomieszczaństwa, I*24£UektU ^ T «SS«** 8°Ыб ^Т Г „Е i lumpenproletanatu. А 5> gwary i żargonu part bl.s jącego do Policy chtopswa z podsłuchiwanych *тЖ*?««, świata P^P^£ styl komponowany '«^паїте strony zbyt pochopnie (cho%nie 1У'е rejestracja, co «f^^aga podkreślenia: bo z jednej S«2yi"ego4is^ >owy potocznej Ta ^^^.łJW^.^jgg a niekompetentnej krytvL^ >lcząco і pod nieobecność J^^ności jak zwykle, mędrkującej orygnalnfwEy uw1 >ugiejstrony(tymrazemwp^to w jak znacznej mierze ten śSectw^ jest raczej r^^cliej) zbyt łatwo zapon«na ^ $ „niepokoi go banalny'i pV ** i język powołał d° f rzeSadził, me bez działu tego ze jakby na odczepne, kwit^fe Lichniak zas co prawd P ^^ ktoryml rozm krytycy bliżej prawdy. % Єри^сУ Р° гатіЄПШ h h ksTażek Wiecha", mimo to Lichniak jest Autorska introspekcu *l 0dbiór coraz to nowych ksią instynkt . nie miał przecit V t . . ,e mnlej wiarygodna. Tworzy) on raczej na Miał za to wspaniałe T,1^ wypadku okazuje sięrnn Toteż zapis i fikcja ^\>Уkształcenia lingwistycznego- Pomysłowość warsza?V ho i mnóstwo inwencji. . do rozr0znienia. Nie przodkiem powo^4» -є u niego «cz«mami w jej au ęn^ Jn Obej gwary plebejskiej tkwi, rze J starał się wszystko wyrównać » gdy walec drogowy oficjalszczy 142 i zaliczał swe pierwsze osiągnięcia w zbożnym trudzie unicestwiania żywej polszczyzny • • ucieczką stała się inwencja, przekora i kadencje gwar chuligańskich itp. ' JeJ Jednakże Wiech mniej dokumentował, a bardziej, sięgnąwszy do tej natury ję2y, wyprowadzał z niej konstrukcje własne, poetyckie i często wręcz surrealistyczne. W tym zakre„a' jego twórczość jest podobnie oryginalna jak styl prozy Gombrowicza i poezji Przybosia. Czy b le Wiecha istniałby Białoszewski? Nikt jeszcze nie potrafił, niestety, wznieść się ponad ko]ejez stereotypy na tyle, aby ważność tego fenomenu literackiego docenić i poddać go należyte "e zbadaniu. Brzmi to nader pryncypialnie! Nieprawdaż? Więc dla równowagi trzeba się zastrzec: tak wysokie porównania są nie we wszystkirr, n, miejscu. Wiech nie był pisarzem klasy tych największych i nikt przytomny nie porówna fia z Gombrowiczem ani Gałczyńskim ot tak, hurtem i na oślep. Nawet co do stylu, który zwłaszcf w narracji autorskiej bywał rażąco niedbały, byle jaki, a nawet coraz bardziej manieryczny, ta? jakby Wiech zbyt pochopnie uczył się również tego, co najgorsze, od samego siebie. Tym bardziej zaś pod innymi względami. Kwestia polega nie na tym, aby go windować na piedestał wielkiej literatury, do której n; należy. Tylko i najzwyczaniej na tym, aby w jego utworach, wciąż balansujących na krawędzi bia), ■ i niechlujnej łatwizny, dostrzec i wydobyć z nich to, co niezrównane. eJ Te zaś tysiączne przebłyski, ocierające się o genialiczny majstersztyk, choć pomiesza^ z papierową sieczką, znajdujemy nie tylko w rejonach języka i stylu. Nie mniej ważne і (е-w tysiącach liczone znajdą się w rejonach psychologii, obyczaju, mechanizmów społecznych i taj-dalej: aż po etykę i moralność. Też podwójnie: jako dokumentacja świata (nie całkiem, jak się przekonamy za chwila minionego i jako własne, indywidualne odkrywcze pisarstwo. Kiedy na przykład czepiano się Wiecha, zarzucając mu „wiotczenie rygorów moralnych" i ^e wszystko, co w tych opowiadaniach urąga przyzwoitości, po prostu „ma się rozumieć", nie wzięt0 pod uwagę sprawy elementarnej: że pisarz z prawdziwego zdarzenia (a Wiech z pewnością tijm jest) wypowiada się w tym, co i jak pokazuje, a nie w czytankowym komentarzu: co dziecko ma o tym sądzić. W tak naiwnym odmawianiu pisarzowi praw nieodłącznych od wszelkieg0 pisarstwa przebija fakt, że na temat Wiecha byle kto czuł się władny wymądrzać i traktowa Wiecha jak byle kogo. Ot! felietonista. Na skrzyżowaniu tych spraw leżą kłopoty z jego wydaniami książkowymi: co by)y i z obecnym. Pierwszy kłopot: że poważnie traktujący tego pisarza edytor staje oko w oko z niedbalstwem pierwodruków zarówno gazetowych, jak i książkowych, co domaga się adiustacji szczególnego rodzaju i całkiem niewykonalnej dla typowego redaktora i jego nawyków. Zjednej strony Wiech nie tylko swego pisarstwa nigdy nie celebrował, ale wręcz nie troszczył się o nie. Nigdy nie pisał Па zapas do szuflady, tym bardziej zaś cyzelując, ale na odwrót: sam wyznaje, że musiał „czuć w powietrzu ten ostatni dzwonek" i dopisywał co nieco „biegnąc przez korytarz do zecerni" A niedbała korekta czyniła resztę. Więc tu nieodzowna jest ingerencja. Tylko że z drugiej strony: przede wszystkim nie woln0 u Wiecha poprawiać ani normalizować języka! ani rejestrującej tę jego specyfikę pisowni. Chyba to więcej niż oczywiste? A jednak nie ma bodaj powojennego przedruku, w którym by nie pohulaljakiś poprawiacz Starając się odróżniać błędy i nieregularności przypadkowe od zamierzonych, w trosCe o usunięcie pierwszych i nietykalność drugich, trzymałem się następujących reguł. Nigdy nie zmieniałem form niepoprawnych tam, gdzie wyrażał się w nich dialekt, indywidualny styl mówiącego lub odrębność wymowy. Tylko gdy miałem pewność, że nie chodzi 143 o żadną z tych specyficznych różnic, pozwalałem sobie na ujednolicenie pisowni (i tylko pisowni) według norm dzisiejszych. Także w obcych wyrazach często zachowuję pisownię indywidualną i niep°Prawn^ opierając się na założeniu, iż mogła ona przekazywać specyfikę wymowy, błędy na szyldach itp. Dużo swobodniej poczynam sobie z interpunkcją. Na przykład z myślników robię czasem dwukropki, przecinki, średniki lub wielokropki zależnie od ich funkcji składniowej, a nie gkspresywnej lub fonetycznej, kiedy ta ostatnia jest oczywista. Nadzwyczaj dowolnie rozsiewane w pierwodrukach przecinki zostawiam w sprzeczności z regułami tam, gdzie wyraża się w nich specjalna konstrukcja, rytm i melodia mowy potocznej, przy czym w razie wątpliwości opieram się na brzmieniu i kadencjach, jakie mi pozostały w uchu z dzieciństwa czy to w Warszawie, czy na Kresach Wschodnich w okolicach Lidy i Nowogródka. Nieraz wprowadzam wykrzyknik albo pytajnik przed małą literą dla wyrażenia intonacji lub ekspresji bez przerywania toku mowy. Nie łącz? zaś wypowiedzi rozbitych w pierwodruku na więcej niż jeden akapit, jeżeli to rozbicie sygnalizuje rytm i tempo mowy. Rozwiązuję na ogół skróty p.r. itp. na pan, rok i tym podobne. Cyfry natomast podkreślają zwykle rachunkowy i prawny charakter podawanych sum w złotych, w tygodniach odsiadki itd. Dlatego z reguły nie są wypisywane słownie, chyba że wymaga tego utrwalenie ich nietypowej formy gramatycznej. Z rzadka okazywało się jednak, że muszę sam zdecydować, czy rozmaicie określany bohater nazywa s'e Malinowski czy Kalinowski, Wypych czy Wysmyk, albo nawet załatać opuszczony w korekcie początek zdania lub sprostować sędziego, który nie mógłby przez omyłkę powiedzieć (j0 świadka: oskarżony! Tego rodzaju przypadki w stroju niedbałym powtarzają się ze względu na jakość druku i korekt. W setkach miejsc odrobina troski autorskiej poprawiłaby styl: ale to już nie do nas należy. Choćby te niedociągnięcia wynikały z pisania na kolanie i w biegu na korytarzu. To już uroda Wiecha. I co jeszcze z tych niedbalstw, które trzeba zauważyć nie po to, by je poprawiać? Więc nazwiska powtarzają się nader często nie dlatego, aby miało iść o tę samą osobę. Nie tylko Wiech musiał nagimnastykować się, aby nie popadać w konflikty z osobami nazywającymi się jak któraś z jego postaci. Raz w łódzkim Grand Hotelu na wieczorze autorskim jakieś towarzystwo z hałasem podniosło się od stolika i wyszło: okazało się, że to właściciele znanej firmy tekstylnej Bukiet i Spółka, gdy trzeba trafu, że Wiech czytał akurat historyjkę o pani Bukiet i jej amancie przez męża nakrytym w szafie. Odtąd już Wiech przed każdym występem rozpytywał, czy w danej miejscowości nie jest szerzej znany imiennik którejś z jego postaci. Więc nie bardzo mu starczało energii na sprawdzanie, czy jakieś bezkonfliktowe nazwisko już mu kiedyś nie posłużyło. Podobna zasada rozciąga się na wyzwiska. Określenia pudel i beduin którymi u Wiecha raz po raz traktuje się Żydów, nie istniały w szerszym obiegu. Są to eufemizmy prywatnie stosowane zamiast wyzwisk takich jak parch czy gudlaj. Nie chciało się też autorowi zbytnio dbać i obliczać: co już weszło do książek? a co nie weszło? I oto skutki! Najbłahsze z nich, to że parokrotnie ta sama opowiastka powtarza się w różnych zbiorach. Ze Zbity gąsiorek i Trup przy telefonie zawierają wręcz identyczny dialog, na pewno przepisany od samego siebie. Co ważniejsze: okazało się, że istnieje całe mnóstwo felietonów i opowiadań Wiecha nigdy jeszcze nie wydanych książkowo! Przekonałem się o tyra wertując roczniki „Czerwoniaków" w przekonaniu, że znajdę tam coś nie przedrukowanego w ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny. I znalazłem! ale nie coś, tylko setki utworów nigdy stamtąd nie wydobytych. I nie tylko w miesiącach sprzed września 1939 ,-oku, lecz i z kilku poprzedzających go lat. Pomyślałem o tych pożal się Boże edytorach, co pasożytują na Wiechu, klecąc wybory wciąż z tych samych książek i nie kiwnąwszy płetwą, aby 144 zajrzeć do tak łatwo przecież dostępnych źródeł! Cała ich przedsiębiorczość ogranicza się do przepisywania wedle dwóch tylko reguł, a obydwu politowania godnych: 1. skrzętnie wykreślać wszystko, co żydowskie, do momentu, aż ktoś inny zwróci uwagę na walor tematów żydowskich: a wówczas włączyć dwa lub trzy obłudnym półgębkiem, 2. redakcyjnie ulepszyć styl i język Wiecha w taki sposób, aby ten otrzebiony produkt stracił, co w nim najlepsze, i zbliżył się do ich mdłej i żadnej polszczyzny własnej. Nie przypadkiem dotknąłem tej sprawy. Nieodpowiedzialne i dyletanckie chałturnictwo wielu edytorów to jedna z klęsk naszej literatury, w skutkach i mechanizmach podobna do tego, co wyprawia się w literaturze dziecięcej. A różne edycje Wiecha są przedmiotem jakby stworzonym dla poszukiwaczy tematów prac magisterskich albo doktorskich, które by to zjawisko przyrodnicze wzięły pod lupę i skalpel. Prac krytycznie i na gwałt potrzebnych. A przy tej okazji wyszłoby na jaw coś przerażającego: jak to w powojennych edycjach żydowskie opowiadania Wiecha przerabiane bywały na aryjskie, żeby wolno je było wydrukować! i jak z nich po tym zabiegu zostawał kaleki szczątek. Tu przypomina się wspaniały epizod z Ryby śpiewają w Ukajali Arkadego Fiedlera. Otóż na statku, wiozącym go do Amazonii, namiętności wzbudza i konflikty oszałamiająco piękna i zalotna dziewczyna. Gdy wysiadają w Brazylii, zwraca się ona filuternie do osłupiałego Fiedlera „najczystszą polszczyzną z Nalewek: Do widzenia, panie rodak! Może się kiedy zobaczemy?" W powojennych wydaniach Ryby śpiewają w Ukajali kwestia ta została czujnie wyjałowiona i dziewczyna odzywa się „najczystszą polszczyzną: Do widzenia, panie rodaku! Może się kiedy zobaczymy?" Słuszniej byłoby skreślić cały rozdział, po tej ingerencji nie mający już najmniejszego sensu. Nie wierzycie mi? że mogła być taka paranoja? Proszę wziąć te dwa wydania i sprawdzić. A cóż na tym tle wybór niniejszy? Gdy trafimy na tak jawne niedoróbki jak Zabieg dentystyczny, Czerwony sygnał lub Kopelman szaleje, można by spytać o cel ich włączenia do wyboru. Lecz odpowiedź jest prosta: każda linia selekcji byłaby w odniesieniu do Wiecha subiektywna i niemal do każdego utworu jest się o co przyczepić. Bo nie w charakterze Wiecha był perfekcjonizm! Zapomnijmy więc o tej kategorii. Ważniejsza jest rejestracja ulotnych zjawisk, wypowiedzi ludzkich i sytuacji: z tego nie powinno się nic uronić. Zwłaszcza gdy chodzi o specyfikę żydowską, przez Wiecha tu zapisaną i w tej wersji raz na zawsze startą zę świata. Cokolwiek zatem dotyczyło jej, to weszło do mego wyboru. A że trafiają się w nim opowiadania słabsze, to dowód, że selekcja w książkach bywała przypadkowa i że też nie będzie się co zastanawiać, kiedy następny tom obejmie ich resztę: czyli te z prasy, nigdy jeszcze nie wydane książkowo. Skala ich wartości będzie ta sama: od tak samo najświetniejszych po tak samo najsłabsze. Żal mi czegoś innego. W czterech utworach autor zastosował chwyty literackie poza tym nie powtarzające się: Dziwne zdarzenie posługuje się w całości językową stylizacją żydowską, również w narracji autorskiej. Wielka szkoda, że pomysłu tego nie rozwinął i nawet nie powtórzył! Tępy uczeń to relacja z własnego uczestnictwa w kursach tańca, na które dziennikarz zapisał się tyleż w celach praktycznych, co dla zebrania materiału, podając się za Żyda. Tak aranżowana przygoda zdarza się raz jeden: a szkoda! I wreszcie szkoda, że tylko dwa razy oparł incydent na dziejach biblijnych: Żydzi w przeręblu i Samson na jaskółce. Mogłaby powstać jego własna i wiele znacząca Biblia pauperum na tej zasadzie, co później Helena w stroju niedbałym jako przez swoisty pryzmat oglądane dzieje Polski. Otóż i zawraca nas temat ku definicji wiecha przez małe w. Czyż nie zionie w niej olbrzymia luka? Furgon w dwa perszerony by przejechał! Bo nie dość, że wśród wymienionych składników brak żydłaczenia. Gorzej! To gwara całkiem odrębna od wiecha i prawie wcale z nim się nie 145 mieszająca. A nie zauważono jej po prostu dlatego, że właśnie zawierające ją utwory zostały na kilka pokoleń wyparte z obiegu i świadomości przez cenzurę: czy urzędową? nie wiem. Ale na pewno wewnętrzną. Otóż i wracają. Przedrukowane tu od 50 lat po raz pierwszy. Z nimi zaś idzie nowa problematyka. Przede wszystkim: czy pojęcia wiecha nie musimy rozszerzyć? Wszak to już u Stefana Wiecheckiego (co najmniej) dwa wiechy, dwie osobne formy języka. Łączy je autorstwo i metoda. Czy wobec tego nie mógłby inny pisarz tworzyć innych wiechów: śląskiego i poznańskiego, Polonii amerykańskiej, kresowego w odmianach lwowskiej, znad Niemna i wileńskiej? Rzeczywiście nie brak takich odpowiedników na Śląsku, w Gdańsku i w Poznaniu, choć żaden z gawędziarzy nie zbliżył się do Wiecheckiego w kategoriach uniwersalnych. Jeszcze inny (choć też warszawski) rodzaj wiecha prześwituje u Marka Hłaski. Długo dałoby się wyliczać analogie już istniejące i te, których można by oczekiwać, powtarzając raz po raz, że Wiechowi nikt jakoś do pięt nie sięgnął. Nie tyło w aspekcie literackim. Bo jego wiech wywarł olbrzymi i głębszego zbadania domagający się wpływ tyleż na późniejsze konwencje stylistyczne literatury polskiej, co i na żywy język kolokwialny. Już od kilku pokoleń różne środowiska Polaków, czy to mówiąc w niewymuszonym stylu, czy dowcipkując, mniej czy bardziej nieświadomie stylizują się akurat na wiecha. Otóż i frapujący problem: czy lub o ile wiech Stefana Wiecheckiego czerpie z polskiej rzeczywistości językowej? czy ją raczej kształtuje? Wszystko to, cośmy wyżej odnotowali, dotyczy mutatis mutandis wiecha żydłaczącego. Otóż i następna linia zajadłych sporów. Czy wolno żydłaczyć? czy też obowiązuje nas udawanie, że nikt i nigdy tego nie robił? Inaczej mówiąc: czy uznawać istnienie tej i mnóstwa innych odmian niereglamentowanej polszczyzny i korzystać z nich? czy znów egzekwować najuboższy wspólny mianownik i odwoływać się do walca drogowego jako decydującej instancji? Decydującej w procesach twórczych i poznawczych. Ale na tym nie koniec. Oto następny krok w tym łańcuchu nasuwających się, często już mniej zabawnych, a bardziej ponurych refleksji. Czytając Pojedynek salaciarzy nie możemy się oprzeć wspomnieniu własnych przepraw z taksówkarzami. Obrońcy moralności to sprawa jakby z dzisiejszych przygód zakochanych w parku lub na łonie przyrody, mająca odpowiedniki w niewesołej prozie Marka Hłaski. Urok filmu to już nie tylko Gary Cooperstein, ale groźny proceder na wielką skalę w kilku dziedzinach, w których atrakcje osobiste i życiorysy dziewcząt zużywa się masowo i całkiem bezkarnie. Niejeden Koszerny kozak lub książę Szczerbatow z Kobiety i klejnotów, Hrabia i jego pies lub Adiutant generała uprawia jak najpoważniej te z pozoru niemożliwe mistyfikacje: za admirała radzieckiego podawał się w końcowym okresie swej pijackiej degeneracji mój przyjaciel, zanim się powiesił na strychu; a pewien syn profesora uniwersytetu, mieszanina psychotyka i hochsztaplera, chyba do dzisiaj rwie setki pań włócząc się po hotelach jako tłusty i bogaty Lewantyńczyk. Sam zeznawałem w sądzie na rzecz przyjaciela i pisarza, którego próbowała osmyczyć na rzekome dziecko nie Zdolna służąca wprawdzie, lecz urzędniczka z muzeum; i sam umówiwszy się wieczorem z dziewczyną biłem po mordzie szmondaka jakby żywcem wyjętego z Tak chciało przeznaczenie, który, gdy nadszedłem, właśnie usiłował ją wciągnąć do bramy strasząc, że jest funkcjonariuszem bezpieki. Odnawianie mieszkania zaś w Pilnej robocie czyta się w pół wieku później w ogóle nie jak humoreska, lecz jak zapis dokumentalny z naszej codzienności. Szczególny obrót wydarzeń sprawił natomiast, że u nas już wcale nie Żydzi udają Konnego marynarza lub juhasa z Zemsty górala. Takich Żydów dziś nie ma raczej nigdzie na świecie. Są wszystkim i robią wszystko, lecz we wszystkim już autentyczni i nie ustępują nikomu. Panoszy się za to inna mistyfikacja: odwrotna. 146 Goje stylizujący się na Żydów. I to głównie dla interesu. Nagle zaroiło się od niby to malarzy i reżyserów żydowskich, dziennikarzy, akademików i literatów. Bez skrupułów i bezlitośnie dodają sobie tym splendoru i zysku. Żaden chałaciarz nie robił interesów tak lewych i oszukańczych jak ci, którzy dziś odcinają kupony od mody na żydostwo, z którym nie mają nic albo niewiele wspólnego. W tej spekulacji najdogodniej pławić się bez udziału Żydów i w miarę możności eliminując ich! Nie brakuje przypadków, gdy były antysemita mianuje się Żydem lub miarodajnym rzecznikiem judaizmu, ani takich, gdy spekulanci zamieniają co chwila ten szyld na przeciwny i z powrotem; czasami w jednym roku i nawet w jednym zdaniu; stosując się do kolejnych drgnięć koniunktury. W ten sposób wyłonił się całkiem nowy i nieznany przed holokaustem rodzaj antysemityzmu. Przy lekturze nasuwa się jeszcze inna refleksja. Niech sobie humoreska będzie humoreską: ale pod wypadkami, opisanymi w niejednej z nich, kryją się dość ponure okoliczności społeczne i życiowe przypadki, z których milej się pośmiać niż doświadczyć ich! Kiedy na nie spojrzeć od tej strony, śmiech zamiera na ustach. I warto sobie przypomnieć, że u Wiecha dzieje się to w ostatnich latach przed samym wybuchem II wojny. Jeszcze mało kto zdołałby sobie wyobrazić, czym to się skończy dla Żydów i że prawie wszystkich bohaterów tych opowiadań Wiecha czekało już tylko parę lat albo rok życia. Przy lekturze dreszcz idzie po krzyżu! Ale początki tej makabry już były rzeczywistością dla Żydów tuż za granicami Polski na zachód. W samej Polsce zaś nasilał się gwałtownie antysemityzm; bojówki ONRowskie łamały kości studentom upierającym się przy wejściu na uniwersytet i walczyły o ghetto ławkowe; wydawnictwa w rodzaju „Samoobrony Narodu" rozkwitały z najplugawszą propagandą antysemicką, ani trochę nie ustępującą hitlerowskiej i jawnie nawołującą do tego, aby dla ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej śmielej brać przykład z Hitlera; tu i ówdzie zdarzał się już pogrom i znów ginęli Żydzi z rąk podburzonego motłochu; rozwijało się pikietowanie i demolowanie sklepów żydowskich. Nie zawsze też ojcowski sąd i służbisty policjant okazywali się tak bezstronni jak u Wiecha. Niejedna z jego farsowo ujętych przygód była już nie całkiem humorystycznym odbiciem faktu, że w momencie, gdy Wiech zapisywał to i publikował, dla Żyda wyjście na ulicę bywało już ryzykowne i mogło się wcale nie śmiesznie zakończyć. Ten moment i ten przedwojenny świat Wiech rejestrował jak chyba nikt inny. Okiem aż do wiwisekcji ostrym. Pomimo humoru. Nie ma gdzie indziej podobnego zapisu. Czy w związku z tym nie pojawi się gdzieś ton antysemicki? Ja też się przez chwilę zawahałem. Ale przewertowanie całości wykazało, że nawet i węch specjalnie na to uczulony nie wskaże więcej niż dwa lub trzy opowiadania. W tej proporcji przeważył walor dokumentalny. Poza tym i autorowi wolno patrzeć na coś nie całkiem tak, jak by wolał antologista! A czyż prezentacja odruchów lub wypowiedzi antysemickich oznacza takiż pogląd ze strony autora? Znów elementarne prawo pisarza do wypowiadania się nie przez komentarz! Oczywiście nie tylko na tym polega temat żydowski, że osobami działającymi są głównie albo wyłącznie Żydzi. Z pewnością do tematu należą też incydenty, w których Żyd wypowiada jedno zdanie, albo i żadnego, będąc tylko biernym obiektem akcji. Co jednak począć, gdy jego rola okazuje się całkiem marginesowa? Ot, po prostu był przy czymś i może raz się odezwał. Tego już zdecydowałem się nie włączać. Mimo że tu i ówdzie żal mi choćby takiej wypowiedzi karawaniarza, który mimochodem tłumaczy, dlaczego zerwał ze służącą zatrudnioną w rodzinie żydowskiej: „Żydzi mądry naród i wiedzą, co wtrajać; Ryba faszerowana podobnież głowę do handlu wyrabia. Ale cóż, fach mnie nie pozwala czostku spożywać, bo się później beka i także samo wentylację zanieczyszcza. Kiedy człowiek po formie ubrany i z latarką przy żałobnem ciele smaruje, to nie wypada, żeby czostek co i raz niem rzucał. Rodzina nieboszczyka się obraża... i w taki sposób musiałem z tą ową Leośką zerwać". 147 Nic więcej żydowskiego tam nie ma. Trudno! Kilkanaście takich perełek musimy przeboleć. Pociesza mnie świadomość, że i tak nikt mi nie zarzuci wyboru zbyt selektywnego. Raczej na odwrót. Przecież i antysemici będą musieli znaleźć jakiś pretekst, by się odezwać, choćby pod pozorem odwrotnym. Powstało takie szczególne zjawisko, istne widmo, falujące od zwykłej głupoty w sprawach żydowskich aż po niewątpliwy antysemityzm, a polegające na odżegnywaniu się od jakiejkolwiek specyfiki żydowskiej. Według tego naiwnego światopoglądu nie śmie być (i oczywiście nie ma) różnicy pomiędzy żydostwem a czymkolwiek innym, w kulturze ani w sposobie myślenia i formułowania: co najwyżej (prócz smakowitej kuchni) w paru anachronicznych obyczajach. Żydzi zachowują się i mówią jak wszyscy, tym bardziej zaś odczuwają i myślą jak wszyscy. Po co w ogóle przypominać ich żydostwo? Najlepiej po nic i wcale. A jeżeli, no! to wyłącznie w celach martyrologicznych i folklorystycznych. Co poza tym: to syjonizm lub antysemityzm. Ten pokrętny i obłudny rodzaj antysemity może sobie pochichotać na szmonces, ale uznawać go? nie daj Boże! Judaizm jako religia i tradycja intelektualna? wszak to nie do przyjęcia, no! można być Żydem i nawet czuć się nim, ale żeby judaizm... Żyd to też człowiek... taki sam jak każdy! Nie lepszy i nie gorszy: chyba że sam ustawia się w tej pozycji. Wtedy oczywiście wydaje mu się, że jest lepszy, a okazuje się gorszy. Oni tam nic nie mają do Żydów. Każdy z nich miał za przyjaciela Żyda. Z tych najlepszych. Oczywiście nie powinna istnieć żadna specyfika mowy żydowskiej. Żydzi mają tak mówić jak wszyscy. I raptem okazuje się, że wśród tych (jak nazywał ich Artur Sandauer) allosemitów nie bardzo już można odróżnić, kto jest za, kto przeciw i dlaczego zwalcza się odrębność żydowską. Czy żeby w akcie chciejstwa ją samą wyeliminować, oddzieliwszy od ludzi, skoro zgodzono się, że eliminować jej wraz z ludźmi nie można? Czy żeby uczynić Żydom z łaski ten wielkoduszny prezent, że ich się nie odróżnia? Bystry obserwator, jakim był Wiech, z niewielkimi wyjątkami raczej nie popadał w stereotypy i na żywo rejestował drobne wydarzenia, dobre czy złe, lecz na ogół prawdziwe. Jest więc satyrycznie bezstronny i nie sposób się dopatrzeć różnicy w traktowaniu przez niego swych bohaterów, Żydów czy nie Żydów. Z nikim się nie cacka i nikomu też nie ubliża. Jeszcze raz powtórzmy: to nie on był antysemitą. Nie musimy w tym celu nawet przypominać, jak to jego rodzina użyczała w swym sklepi noclegu Żydówce zbiegłej z Getta, aż dozorczyni ostrzegła, że po nocach w sklepie pali się światł i żandarmi patrzą z przeciwka. Jak wciąż pomagali znajomym z Geta. Jak usiłowali zatrudni' w roli służącej córkę żydowskiego właściciela owocarni z sąsiedniej ulicy, ale wytropiła j mieszkająca w tym domu folksdojczka. Na pewno nie on. Antysemitami byli ci obłudnicy, którzy przez kilkadziesąt lat ukrywał przed czytelnikami tę część jego twórczości. Równie pokaźną jak bezcenną. Nie z tendencji w ogóle jakiejkolwiek, a tym bardziej nie z antysemickiej, wynika u Wiech ostre rozróżnianie specyfiki. Wynika ono z dobrej obserwacji. Żydzi w tych czasach byli nade wszystko w masie swojej rozważni i zwykle powściągliwi odwrotność bohatera nie żydowskiego! Kto by te anegdoty odczytał tendencyjnie, może sobi rechotać, na przykład biorąc ten model zachowania się za tchórzostwo. Ale tak ujrzy to ó tendencyjny odbiorca, nie zaś Wiech! Tylko ślepota i tępa niepamięć mogłyby to komentowa inaczej obecnie, gdy w holokaustach wojny Żydzi aż nadto pokazali, jak nie dbają o życie, i gd później okazało się, że są to najlepsi żołnierze świata! do tego stopnia, że najdzikszy antysemit 148 nie zdobędzie się już na operowanie stereotypem żydowskiego „tchórzostwa" i musi przylepiać Żydowi całkiem odwrotne stereotypy zbrojnego „prusactwa" i tym podobne. Nat°m>ast u Wiecha jakby wbrew ówczesnej karykaturze antysemickiej nie brakuje wzmianek chociażby o tym, że częściej wyróżnia Żydów ich czystość niż na odwrót, że nie znają pijaństwa; że są na ogół rzetelni w robocie i w interesach. Wyróżniają ich, obok namiętnych reakcji uczuciowych, postawy i zachowania bardziej wyrozumowane niż emocjonalne, częściej elastyczne i ugodowe niż zajadłe. Jeżeli nie tylko Żydów, to głównie Żydów, lecz nie inne postacie u Wiecha, cechuje poczucie i zmysł humoru. Można by tak analizować dłużej i w szczegółach. Może zdobędzie się na to wreszcie jakiś magistrant. Kto się przyjrzy uczciwie Żydom u Wiecha od tej strony, temu już na pewno nie przejdzie przez gardło frazes o motywach antysemickich. A na zakończeie tej lektury pamiętajmy zawsze o jednym: że ten kipiący życiem świat, jego sprawy i ludzie, w momencie, gdy Wiech przyglądał się im, słuchał i zapisywał ich po raz ostatni, mieli przed sobą jeszcze kilka miesięcy życia. W rok później rozpoczęła się już ich bezprzykładna w dziejach i nieomal cakowita zagłada. Robert Stiller 149 ih-Sr. і ■■ .. : Spis treści Trup przed sadem 5 Niemoralny melonik 6 Atak gazowy 7 Koszerny kozak 8 Zemsta górala 9 Parasol w śmietanie 10 W krainie marzeń 11 Nie upierać się 12 Cierpliwy klient 13 Wąż w pociągu 15 Żydzi w przeręblu 16 Dokuczliwe dziecko 17 Agent negusa 18 Wysoka eksmisjo! 19 Roztańczony areszt 20 Groźny fant 21 Egzamin z wymowy 22 Dorożkarz sportowiec 23 Ładny chłopak 25 Wytworny krawiec 26 Ostrożnie, gryzie! 27 Buchalter poeta 28 Smutny pasażer 29 Trzeci kurs 31 Hrabia i jego pies 32 Samobójca w wannie 33 Kosztowny narzeczony 34 Mlimluś 35 Kobieta i klejnoty 36 Szalony kapitan 37 Głowa spod łóżka 38 Tajemnica salonu 39 Zawodowy świadek 40 Adiutant generała 42 Plaża, miłość i weksle 43 Kopełman szaleje 44 Nienawiść rasowa 45 Pilna robota 46 Dziwne zdarzenie 47 Mały żigolo 48 Zakazany owoc 49 Zdolna służąca 50 Zebranie towarzyskie 52 Sposób na wariata 53 Król mody 54 Niebezpieczny żart 55 W cichą noc 56 Konny marynarz 57 Tajemnice buduaru 58 Rehabilitacja królików 59 Flirt z jąkałą 60 Złośliwa wiewiórka 61 Zabawa w chowanego 62 Komornik nie hańbi 63 Zadraśnięta ambicja 65 Ludwik XIV i Rabinowicz 66 Zbity gąsiorek 67 Pchła w tamwaju 68 Zapach narzeczonego 69 Król licytantów 70 Obrońcy moralności 71 Czosnek i fiksatuar 72 Mord z litości 73 Za krótkie rękawy 74 Tępy uczeń 75 Tak chciało przeznaczenie 77 Książę Szopenfeld 78 Rozrywka Lalusia 79 Pogromca dłużników 80 Wzorowy syn 81 Tańczący kapitan 82 Chajrem na drzwiach 84 Dramat w tatersalu 85 Siekana wątróbka 86 Biuro zleceń 87 Papieros za kołnierzem 88 Różowa pończoszka 90 Pojedynek sałaciarzy 91 Czerwona kołdra 92 Rozrywany gość 93 Szczęśliwy los 94 Stój, cipuchna! 95 Wagon dla palących 96 Narty i tramwaj 97 Manikurczak! 98 Pożyczona babcia 99 Jeden dzień urlopu 100 Kuszenie Szpilfogla 101 Wielkie serce 102 Fałszowany narzeczony 104 Skupiona mina 105 tsts Pomyłka telefoniczna 106 Gary Cooperstein 707 Okropna pomyłka 108 Żywy głosik 109 Pan Boczkowski 110 Demon zazdrości 111 Młodzian w skarpetkach 112 Nos do interesu 113 Góry, nasze góry 115 Ciekawy wierzyciel 116 Ewolucje z belką 117 Wykąp się pan! 118 Maskarada w tramwaju 119 Czerwony sygnał 121 Trup przy telefonie 122 Zabieg dentystyczny 123 Anioł pokoju 124 Niebezpieczni pacjenci 125 Pogromca plajciarzy 127 Lekcja boksu 128 Samson na jaskółce 129 Szczyt roztargnienia 131 Słowniczek 133 Robert Stiller 137 Wiech niecenzuralny od pół wieku 152 Ь