14875

Szczegóły
Tytuł 14875
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14875 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14875 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14875 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dla Tracey i Beck, pierwszych czytelniczek tej powieści DICAMILLO, młoda amerykańska pisarka, zdobyła ogromne uznanie w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemczech i innych krajach, gdzie już przetłumaczono jej dwie książki: Bccause of Winn-Dixie i The Tiger Rising. Książka Dzięki tobie Winn-Dixie została uhonorowana prestiżową naro-dą literacką A Newbery Honor Book i niemiecką Jugendlitera-turpreis oraz uznana za Książkę Roku przez wiele gazet, czasopism i czytelników, m.in. A New York Times Notable Book, A Publisbers Weekly Best Book, A Parents' Choice Gold Award Winner. Autorka spędziła dzieciństwo na Południu USA, gdzie toczy się akcja tej powieści, i studiowała na uniwersytecie na Florydzie. Obecnie mieszka w Minesocie. Pisze dla dzieci i dorosłych. O swojej książce Dzięki tobie Winn-Dixie powiedziała, ze zrodziła się z dwóch tęsknot - tęsknoty za domem rodzinnym i pragnienia posiadania psa. ???? DiCAMILLO Dzięki tobie Winn-Dixie $ w Philip Wilson Tytuł oryginału: Because of Winn-Dixie (c) copyright Kate DiCamillo (c) copyright na to wydanie Philip Wilson, Warszawa 2003 Wydanie pierwsze Tłumaczenie: Agnieszka Cioch Redakcja: Maria Piotrowska Korekta: Danuta Rzeszewska-Kowalik Redakcja techniczna: Aleksandra Napiórkowska Projekt okładki: Malwina Wieczorek-Brade CIP-Bibiioteka Narodowa DiCamillo, Kate Dzięki tobie Winn-Dixie / Kate DiCamillo ; [tl. Agnieszka Cioch] - Warszawa : Philip Wilson, 2003 ISBN 83-7236-I2I-5 Philip Wilson OI-O67 Warszawa, ul. Piaskowa 6/10, teł. 636-77-79, 636-79-26, e-mail: [email protected] Skład i łamanie: Jacek Swiderski Druki (iRAI'MAR Sp. z o.o., Kolbuszowa Dolna, ul. Wiejska 43 Rozdział I Nazywam się India Opal Buloni. Pewnego dnia zeszłego lata mój tatuś, który jest pastorem, wysłał mnie do skle pu po paczkę makaronu, dwa pomidory i biały ryż. A ja wróciłam z psem. Jak to się stało? Gdy weszłam do działu z warzywami dużego supermaketu o nazwie "Winn-Dixie" po te dwa pomidory, omal nie zderzyłam się z kierownikiem sklepu. Był cały czerwony na twarzy, krzyczał i wymachiwał rękami. - Kto tu wpuścił psa? - darł się na całe gardło. - Kto tu wprowadził takiego brudasa? Z początku nie widziałam żadnego psa. Za to na 5- podłodze leżały porozrzucane jarzyny - pomidory, cebula i zielona papryka. Dookoła uganiała się cała armia pracowników sklepu "Winn-Dixie ', a wszyscy wymachiwali rękami zupełnie tak samo jak kierownik. W pewnej chwili zza półek wybiegł pies. Był duży i brzydki, ale wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Wywiesił język i machał ogonem jak szalony. Lekko się poślizgnął, zatrzymał tuż przede mną i... uśmiechnął się. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam, żeby pies się uśmiechał, ale on naprawdę to zrobił. Podciągnął wargi i pokazał w tym uśmiechu wszystkie zęby. A potem znowu zaczął machać ogonem i to tak energicznie, że pozrzucał jeszcze pomarańcze, które poturlały się po podłodze, dołączając do pomidorów, cebul i papryki. - Niech ktoś złapie tego szkodnika! - zawył kierownik. A pies podbiegł do niego i dalej machał ogonem i uśmiechał się. Stanął na tylnych łapach. Widać było, że chce tylko spojrzeć panu kierownikowi prosto w oczy i podziękować mu za dobrą zabawę w dziale warzywniczym, ale kierownik ugiął się pod jego ciężarem i runął na podłogę. Musiał mieć naprawdę zły dzień, bo leżąc jak długi, przy wszystkich, rozpłakał się. Pies pochylił się nad nim, jakby zatroskany, i polizał go po twarzy. — Proszę - jęknął pan kierownik - niech ktoś zadzwoni do schroniska. — Poczekajcie! - wykrzyknęłam. - Nigdzie nie dzwońcie! To jest mój pies. Wszyscy pracownicy odwrócili się w moją stronę i popatrzyli na mnie, a ja zrozumiałam, że zrobiłam coś wielkiego. Może i głupiego. Ale nie mogłam postąpić inaczej. Nie mogłam pozwolić, zęby takiego fainepo psa zabrali do schroniska. -7- - Do nogi, piesku - zawołałam. Pies przestał lizać kierownika, zastrzygł uszami i spojrzał na mnie bacznie, jakby usiłował sobie przypomnieć, skąd mnie zna. - Chodź tu, piesku - powtórzyłam. I wtedy po myślałam, że ten pies, tak jak każdy, wolałby, żeby go nazywano po imieniu, tyle że ja nie miałam po jęcia, jak on się wabi. Powiedziałam więc pierwsze, co mi przyszło do głowy. - Do nogi, Winn-Dixie. I pies przybiegł do mnie truchcikiem, jakby nic innego nie robił przez całe życie. Pan kierownik usiadł na podłodze i zaczął przyglądać mi się podejrzliwie, myśląc pewnie, że stroję sobie z niego żarty. - On się tak nazywa - powiedziałam. - Na prawdę. - A ty nie wiesz, że do sklepów spożywczych nie wolno wchodzić z psami? - krzyknął kierownik. -8- - Wiem, proszę pana. To przez nieuwagę. Bar dzo przepraszam, to się już więcej nie powtórzy. Chodź, Winn-Dixie. Ruszyłam do wyjścia, a pies dreptał cały czas za mną. Opuściliśmy dział warzywniczy, minęliśmy półki z płatkami śniadaniowymi, potem kasy i wreszcie dotarliśmy do drzwi. Kiedy już byliśmy bezpieczni na zewnątrz, obejrzałam go dokładnie. Nie wyglądał najlepiej. Był duży, ale tak wychudzony, że można mu było wszystkie żebra policzyć. I miał na skórze pełno łysych placków, gdzie wcale nie było sierści. Można powiedzieć, ze wyglądał jak stary, brązowy, wyliniały dywan porzucony na deszczu. - Mój biedaku, jak ty wyglądasz. Założę się, że nie masz swojego pana. Uśmiechnął się do mnie. Zrobił to dokładnie tak samo jak przedtem, odciągnął wargi i pokazał wszy- -9- stkie zęby. Tak szeroko otwarł paszczę, że aż kichnął. Zupełnie jakby mówił: - Wiem, że jestem zabiedzony. Czy to nie zabawne? Jak można nie pokochać od razu pieska, który ma takie poczucie humoru. - Chodź. - Zobaczymy, co tata powie na twój widok. I we dwoje poszliśmy w stronę domu, Winn--Dixie i ja. Rozdział II Wcześniej tego samego lata, kiedy znalazłam Winn-Dixiego, razem z moim tatą, pastorem, przenieśliśmy się do Naomi na Florydzie, bo tata dostał posadę w tutejszym kościele baptystów. Mój tata to dobry pastor, świetny kaznodaieja i bardzo sympatyczny człowiek. Tylko czasem z trudem dociera do mnie, że to mój tata, bo tyle czasu spędza na wygłaszaniu kazań, pisaniu kazań i przygotowaniach do kazań. Dlatego kiedy o nim myślę, często nazywam go "pastorem". Zanim się urodziłam, był misjonarzem w Indiach i stad się wzięło moje pierwsze - ii - imię. Tata jednak mówi do mnie Opal, bo tak się nazywała jego matka. A on bardzo ją kochał. Po drodze do domu opowiedziałam Winn-Di-xiemu, jak otrzymałam swoje imię i że niedawno przeprowadziliśmy się do Naomi. Powiedziałam mu też, jakim dobrym człowiekiem jest mój tata, chociaż taki pochłonięty kazaniami, modlitwami, i cierpiącymi bliźnimi, że nie ma nawet kiedy wybrać się do sklepu spożywczego. - Ale wiesz co? - powiedziałam do Winn-Dixie-go. - Ty jesteś przecież cierpiącym psem, więc może cię polubi i pozwoli mi cię zatrzymać. Winn-Dixie popatrzył na mnie i pomachał ogonem. Zauważyłam, że lekko kuleje na jedną łapę. I niestety, cuchnął na potęgę. Cóż na pewno nie był pięknym psem, ale już pokochałam go całym sercem. Kiedy doszliśmy do parkingu dla przyczep na -12- Friendly Corners, gdzie mieszkaliśmy, nakazałam Winn-Dixiemu, żeby zachowywał się grzecznie i spokojnie, bo w przyczepach mieszkają sami poważni starsi ludzie, a ja zamieszkałam tam tylko dlatego, że mój tata jest pastorem, a ja miłą, spokojną dziewczynką. Byłam "absolutnym wyjątkiem , jak mówił pan Alfred, dozorca parkingu. I przestrzegłam Winn-Dixiego, żeby starał się również postępować jak "absolutny wyjątek", a przede wszystkim, żeby nie wszczynał awantur z kotami pana Alfreda, ani z małym, hałaśliwym yorkiem Samuelem, pieskiem pani Q*tweller. Winn-Dixie cały czas mi się przyglądał, jakby zapewniał, że rozumie każde moje słowo. - Siad - powiedziałam, kiedy dotarliśmy do naszej przyczepy mieszkalnej. Pies usiadł. Trzeba przyznać, ze miał nienaganne maniery. - Zostań tu. Ja zaraz wracam. -#- Mój tata siedział w pokoju, przy niedużym składanym stoliku, pogrążony w pracy. Wokół leżało pełno kartek papieru, a tata z namysłem pocierał nos. Zawsze tak robił, kiedy intensywnie myś lał. — Tatusiu? - odezwałam się. — Hmm - odparł. — Tatusiu, czy pamiętasz, jak mi zawsze powtarzałeś, że trzeba pomagać tym, którzy są bardziej pokrzywdzeni przez los niż my? — Taaaa, taaa - mruknął. Potarł nos i potoczył wzrokiem po zapisanych kartkach. - Bo ja właśnie w sklepie znalazłam takiego kogoś pokrzywdzonego przez los. — Naprawdę ?- zapytał. — Tak. - Wpatrywałam się w niego z całej mocy. Czasami przypominał mi żółwia skrywającego się w swojej skorupie, który tam rozmyśla o różnych sprawach i ani na chwilę nie wystawia głowy na ten -14- świat. - Tato, zastanawiam się nad czymś. Czy ten ktoś pokrzywdzony przez los mógłby z nami przez jakiś czas zostać? Pastor nareszcie podniósł na mnie wzrok. - Opal, dziecko - odezwał się - o czym ty mówisz? — Znalazłam psa - rzekłam - i chcę, żeby z nami został. — O nie, żadnych psów - żachnął się. - Rozmawialiśmy już o tym. Pies nie jest ci do niczego potrzebny. — Wiem. Wiem, że pies nie jest mi potrzebny. Ale ja jestem potrzebna jemu. Bepatrz - podeszłam do drzwi i zawołałam: - Winn-Dixie! Mój przyjaciel nastawił uszu, wyszczerzył zęby i kichnął, po czym utykając, wdrapał się po schodkach do przyczepy i od razu położył głowę na kolanach pastora, a właściwie na stercie zalegających tam papierów. -*5- Pastor przyjrzał się psu. Zobaczył jego sterczące żebra, zmatowiałą sierść i łyse placki na skórze. Zmarszczył nos. Jak już wspomniałam, pies nie pachniał najładniej. Winn-Dixie odwzajemnił spojrzenie. Znowu odsłonił wargi i pokazał wszystkie swoje krzywe żółte zęby, puścił ogon w ruch i kilka kartek zrzucił ze stolika. Potem kichnął i jeszcze więcej kartek sfrunęło na podłogę. - Jak ty go nazywasz? - zapytał tata. - Winn-Dixie - odpowiedziałam cichutkim szeptem. Bałam się odezwać zbyt głośno. Ale juz widziałam, że Winn-Dixie ma na niego bardzo dobry wpływ. Sprawił, że żółw wystawił kawałek głowy ze swojej skorupy. - Taak - powiedział pastor - to z pewnością bez pański pies. - Odłożył ołówek i podrapał psa za uchem. - W dodatku Pokrzywdzony Przez Los. Co -16- do tego nie ma wątpliwości. Szukasz domu? - zapytał bardzo łagodnym ciepłym głosem. Winn-Dixie zamerdał ogonem. - W takim razie - rzekł pastor - chyba go znalazłeś. Rozdział III Od razu zabrałam się do roboty, żeby doprowadzić Winn-Dixiego do porządku. Przede wszystkim wykąpałam go. Wzięłam do tego wąż ogrodowy i szampon dla dzieci. Pies stał spokojnie, ale wyraźnie mu się to nie podobało. Miał urażoną minę i przez cały czas ani razu nie pokazał zębów i nie zamerdał ogonem. Kiedy już był wykąpany i wysuszony, porządnie go wyszczotkowałam swoją własną szczotką do włosów. Nieźle się napracowałam, zanim rozczesałam zlepioną i poplątaną sierść. Czesanie mu się spodobało. Poruszał -18- grzbietem, jakby mu sprawiało to wielką przyjemność, Przez cały ten czas mówiłam do Winn-Dixiego. A on słuchał. Powiedziałam mu, że jesteśmy do siebie podobni. - Popatrz - mówiłam - ty nie masz rodziny i ja też nie. Wprawdzie mam pastora, ale nie mam mamy. To znaczy, właściwie mam, ale nie wiem, gdzie jest. Odeszła, kiedy miałam trzy latka. Prawie wcale jej nie pamiętam. Założę się, że ty też nie pamiętasz swojej mamy. Oboje jesteśmy prawie sierotami. Kiedy to powiedziałam, Winn-Dixie spojrzał mi prosto w oczy, jakby poczuł ulgę,j*e wreszcie ktoś zrozumiał jego położenie. Pokiwałam głową i mówiłam dalej. - Nie mam nawet przyjaciół, musiałam wszystkich zostawić, kiedy wyprowadziliśmy się z Watley. Watley jest na północy Florydy. Byłeś kiedyś na północy Florydy? -?- Winn-Dixie wbił wzrok w ziemię, jakby usiłował sobie przypomnieć. - Wiesz co? - odezwałam się znowu. - Odkąd tu przyjechaliśmy, ciągle myślę o mojej mamie, o wiele więcej niż kiedy mieszkaliśmy w Watley. Winn-Dixie zastrzygł uszami i podniósł brwi. - Wydaje mi się, że pastor też cały czas myśli o mamie. On ją ciągle kocha; wiem to, bo słyszałam, jak panie w kościele w Watley rozmawiały o nim. Mówiły, że jeszcze do tej pory ma nadzieję, że ona wróci. Ale on mi tego nie powie. Wcale nie rozma wia ze mną o mamie. Chciałabym o mamie więcej wiedzieć, ale boję się zapytać, bo może bardzo by się zdenerwował. Winn-Dixie przyglądał mi się uważnie, jak gdyby chciał coś powiedzieć. - No co? - zapytałam. Wciąż wpatrywał się we mnie. -20- - Myślisz, że dałoby się namówić pastora, żeby mi opowiedział o mamie? Winn-Dixie tak mocno się we mnie wpatrywał, ze aż kichnął. - Pomyślę o tym - powiedziałam. Pies wyglądał znacznie lepiej, kiedy już skończyłam jego "toaletę". Wprawdzie z łysymi plackami nic się nie dało zrobić, ale cała reszta sierści ładnie się odmyła. Była miękka i błyszcząca. Zebra dalej było widać, ale postanowiłam dobrze go karmić, zęby trochę przytył. Na krzywe żółte zęby nie mogłam nic poradzić, bo ile**azy próbowałam wymyć mu zęby moją szczoteczką, kichał, prychał, wykręcał się, aż w końcu dałam spokój. Ale, ogólnie biorąc, zmienił się bardzo na korzyść, więc zaraz zabrałam go do przyczepy i pokazałam pastorowi. - Tatusiu. -21 - - Hmmmm - odezwał się. Jak zwykle pisał jakieś kazanie i mamrotał do siebie. - Tato, chcę ci pokazać nowego Winn-Dixiego. Odłożył ołówek, potarł czubek nosa i wreszcie podniósł wzrok. - Proszę, proszę - powiedział, uśmiechając się szeroko do psa. - Co za przystojniak. Winn-Dixie odwzajemnił uśmiech. Podszedł do pastora i położył mu głowę na kolanach. — O, jak on ładnie pachnie - zauważył pastor. Podrapał psa po głowie i zajrzał mu w oczy. — Tato - powiedziałam szybko, żeby mnie odwaga nie opuściła. - Właśnie rozmawiałam z Winn--Dixiem. — Tak? - spytał i jeszcze raz podrapał psa po głowie. — Rozmawialiśmy sobie, i on przyznał mi rację, ze skoro mam dziesięć lat, powinieneś mi powiedzieć dziesięć rzeczy o mamie. Tylko dziesięć, i już. 22 Pator przestał głaskać Winn-Dixiego i zastygł w bezruchu. Domyśliłam się, że ma wielką ochotę wciągnąć głowę z powrotem do żółwiej skorupy. - Jedną rzecz na każdy rok mojego życia - nale gałam. - Proszę. Winn-Dixie popatrzył na pastora i trącił go lekko nosem. Pastor westchnął. - Mogłem się spodziewać, że będą z tobą kło poty - powiedział do psa. Potem odwrócił się do mnie. - Dobrze, Opal. - Siadaj. ?????? ?? ? twojej mamie. Rozdział IV — Po pierwsze... - zaczął pastor. Siedzieliśmy na kanapie, a Winn-Dixie usadowił się między nami. Już wiedziałam, że uznał kanapę za coś bardzo fajnego. - Po pierwsze... - powtórzył. Winn-Dixie nie spuszczał z niego wzroku. - Twoja mama miała poczucie humoru. Każdego potrafiła rozśmieszyć. — Po drugie miała rude włosy i piegi. — Całkiem jak ja - powiedziałam. — Całkiem jak ty - potwierdził pastor. - Po trzecie... Lubiła sadzić rośliny. Miała do tego wielki talent. Gdyby jej przyszło do głowy po- -2Ą- sadzić w ogrodzie oponę, to na pewno wyrósłby samochód. Winn-Dixie zaczął ogryzać łapę, poklepałam go wi^c po głowie, żeby przestał. — Po czwarte... - powiedział pastor. - Umiała bardzo szybko biegać. Nie można było dawać jej forów w wyścigach, bo na pewno by cię przegoniła. — Ja też tak umiem - zawołałam. - Kiedyś w Watley, w drodze do domu, ścigałam się z Lia-mem Fullertonem i pokonałam go, a on powiedział, ze to jest niesprawiedliwe, bo dziewczyny w ogóle nie mogą się ścigać z chłopakami"eA ja mu na to, ze nie umie przegrywać. Pastor kiwnął głową. Milczał przez jakąś minutę. — Czekam na piątą rzecz - przypomniałam mu. — Po piąte... Nie umiała gotować. Przypaliłaby wszystko, nawet wodę w czajniku. Nie wiedziała, jak się otwiera puszki z fasolą. A nad kawałkiem 25 surowego mięsa całkiem traciła głowę. No i szósta rzecz - pastor potarł czubek nosa i popatrzył w sufit. Winn-Dixie zrobił to samo. - Szósta rzecz jest taka, że twoja mama uwielbiała opowieści. Całymi dniami potra fiła siedzieć i słuchać, jak ktoś opowiada. Wprost kochała opowieści. Najbardziej lubiła zabawne historie, takie, które doprowadzały ją do śmiechu. Kiwał głową na potwierdzenie swoich słów. — A siódma rzecz? - zapytałam. — Zaraz, muszę się zastanowić - powiedział. - Znała wszystkie gwiazdy i konstelacje, wszystkie planety na nocnym niebie. Co do jednej. Wiedziała, jak się nazywają i umiała je wszystkie pokazać. Nigdy jej nie nudziło patrzenie na gwiazdy. — Po ósme - pastor przymknął oczy - nie znosiła być żoną pastora. Mówiła, ze nie może ścierpieć, gdy panie w kościele osądzają, jak jest ubrana, co -26- gotuje na obiad, i jak śpiewa w kościele. Mówił,i, Że czuje się jak mały żuczek pod mikroskopem. Winn-Dixie rozciągnął się na kanapie. Nos miał na kolanach pastora, a ogon na moich. — Po dziesiąte... - powiedział pastor. — Po dziewiąte - poprawiłam. — Po dziewiąte - twoja mama piła. Piła piwo. I whisky. I wino. Czasami długo nie mogła przestać. I przez to dużo się kłóciliśmy. No i po dziesiąte - wydał dłuższe westchnienie - po dziesiąte mama cię kochała. Bardzo cię kochała. — Ale mnie zostawiła - przypomniąfcffl mu. — Nas zostawiła - powiedział łagodnie. Niemal widziałam, jak jego żółwia głowa chowa się w tej wstrętnej skorupie. - Spakowała swoje walizki i wyjechała, nie zostawiła po sobie ani jednej rzeczy. — Dobrze - powiedziałam i wstałam z kanapy. -27- Winn-Dixie także zeskoczył. - Dziękuję, że mi to opowiedziałeś. Zaraz potem poszłam do swojego pokoju i zapisałam wszyściutko, co mi tata powiedział. Napisałam to dokładnie tak, jak mówił, żeby nic nie zapomnieć, a potem przeczytałam to Winn-Dixiemu tyle razy, aż nauczyłam się na pamięć. Chciałam te dziesięć rzeczy umieć na wyrywki. W ten sposób, jeśli mama kiedyś wróci, będę mogła ją rozpoznać, objąć i przytulić się do niej tak mocno, żeby już nigdy ode mnie nie odeszła. ? "f "? Rozdział V Dość szybko się przekonaliśmy, że Winn-Dixie nie znosił zostawać sam. Jeśli ja i pastor wychodziliśmy i zostawialiśmy go w przyczepie, ściągał wszystkie poduszki z kanapy i rozwijał rolki papieru toaletowego. Więc zaczęliśmy go przywiązywać linką na zewnątrz. To tez nie podziałało. Winn-Di-xie wył i wył, aż Samuel, piesek pani Detweller, także zaczynał skowytać. Robili razem taki hałas, jakiego najbardziej nie znosili poważni mieszkańcy przyczep w naszej dzielnicy. - On po prostu nie chce zostawać sam - powie- -29- działam. - I już. Zabierajmy go ze sobą. - Dobrze rozumiałam, jak czuł się Winn-Dixie. Kiedy zostawał sam, jego serce robiło się puste. Po niedługim czasie pastor ustąpił. I odtąd zabieraliśmy Winn-Dixiego wszędzie, dokąd szliśmy. Nawet do kościoła. Kościół baptystów w Naomi, zwany też kościołem Otwartych Ramion, wcale nie wygląda jak zwyczajny kościół. Dawniej w jego budynku mieścił się sklep "Kup to w mig" i pierwsze co się rzuca w oczy po wejściu, to powtarzający się wszędzie napis "Kup to w mig". Malutkie czerwone kafelki na posadzce układają się w wielkie litery: KUP KUP KUP MIG MIG MIG. Pastor próbował je zamalować, ale farba zaraz się ścierała, i w końcu już tak zostało. Nasz kościół różni się od innych jeszcze tym, że nie ma w nim ławek. Ludzie przynoszą własne krzesełka, składane lub ogrodowe, i ma się wrażenie, że -30- przyszli na piknik albo pooglądać defiladę, a nie na nabożeństwo. W każdym razie jest to niezwykły kościół. I uznałam, że Winn-Dixie pasuje do niego jak ulał. Ale za pierwszym razem, kiedy przyprowadziliśmy Winn-Dixiego do kościoła Otwartych Ramion, pastor przywiązał go przed wejściem. — To po to prowadziliśmy go taki kawał drogi, żeby go teraz przywiązywać? - zapytałam. — Psy nie należą do kościoła, Opal - tłumaczył mi tata. - Trzeba tak zrobić. Przywiązał Winn-Dixiego da"drzewa, dodał, że ma tam przyjemny cień i że tak będzie najlepiej. Ale nie było. Nabożeństwo się rozpoczęło; wierni śpiewali, dzielili się chlebem i modlili. Wreszcie pastor zaczął wygłaszać kazanie. Ale nie zdążył wymówić więcej niż trzy słowa, kiedy na zewnątrz rozległ się potworny skowyt. -?" Pastor próbował go zignorować. — Dzisiaj... - zaczął. — Aaaaaaaaaauuuuuuu - zaskomlał Winn-Dixie. — Proszę - powiedział pastor. — Arrrrrrrrrrooouu! - przeciągle zawył Winn--Dixie. — Przyjaciele - próbował dalej pastor. - Arrruiiiiip - zawodził Winn-Dixie. Wszyscy poodwracali się na swoich składanych krzesełkach i popatrzyli po sobie. — Opal - odezwał się pastor. — Ooowwww - warknął Winn-Dixie. — Tak, tato? — Idź po tego psa! - krzyknął. — Tak, tato! Wyszłam z kościoła, odwiązałam Winn-Dixie-go i wprowadziłam go do środka. Usiadł koło mnie i uśmiechnął się do pastora, a ten nie mógł się -32- powstrzymać i też się uśmiechnął. Winn-Dixie tak na niego działał. Pastor zaczął od początku. Pies siedział zasłuchany, strzygąc uszami raz w tę, raz w tamtą stronę, zęby nie uronić żadnego słowa. I wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie mysz, która nagle przebiegła po posadzce. Bo w kościele Otwartych Ramion były myszy. Zagnieździły się jeszcze w czasach, kiedy mieścił się tu sklep z mnóstwem dobrych rzeczy do jedzenia. Potem, kiedy "Kup to w mig" został przemianowany na kościół baptystów Ot\ł*wtych Ramion w Naomi, myszy zostały i zaczęły się żywić okruszkami chleba, którym dzielili się wierni. Pastor regularnie powtarzał, że musi coś z nimi zrobić, ale nigdy się na to nie zdobył. Prawda jest taka, ze nie mógłby znieść myśli o skrzywdzeniu jakiegokolwiek stworzenia, nawet myszy. ¦33 Winn-Dbde spostrzegł mysz, zerwał się i ruszył w pogoń. Przed chwilą w kościele panował spokój i poważny nastrój, pastor mówił i mówił, teraz Winn-Di-xie, niczym kudłaty pocisk, śmigał w pogoni za myszą. Szczekał głośno, a jego łapy ślizgały się po wypastowanej posadzce dawnego sklepu "Kup to w mig". Ludzie zaczęli klaskać w ręce, pokrzykiwać i pokazywać go sobie palcami. Poruszenie sięgnęło szczytu, kiedy Wmn-Dixie rzeczywiście złapał mysz. — Nigdy w życiu nie widziałam, żeby pies łapał myszy - powiedziała pani Nordley, która siedziała najbliżej mnie. — To nie jest zwykły pies - poinformowałam ją. - Nie wątpię w to - odrzekła. Winn-Dixie stał przed całym zgromadzeniem wiernych, merdając ogonem. W pysku bardzo ostrożnie trzymał mysz, dość mocno, ale tak, żeby jej nie zmiażdżyć. -34- - Ani chybi ten kundel ma we krwi coś z psa myśliwskiego - powiedział ktoś za mną. - Poluje, aż miło. Winn-Dixie podszedł z myszą do pastora i upuścił ją u jego stóp. A kiedy myszka natychmiast spróbowała ucieczki, przycisnął jej ogon łapą. Potem uśmiechnął się po swojemu, pokazując wszystkie zęby. Pastor popatrzył na myszkę. Potem na Winn-Dixiego. Potem na mnie. Potarł czubek nosa. W "Kup to w mig" zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. - Módlmy się - zaintonował - ¦mu tę mysz. Wszyscy zaczęli się śmiać i klaskać w ręce. Pastor podniósł mysz za ogon, podszedł do drzwi i wyrzucił ją z rozmachem. Znowu rozległ się aplauz. Po chwili tata wrócił i zaczęliśmy się modlić. Ja modliłam się za mamę. Powiedziałam Panu Bogu, -35- ze mamie spodobałaby się historia o tym, jak Winn--Dixie łapie mysz w kościele. Na pewno by się z niej uśmiała. I prosiłam Boga, żebym któregoś dnia mogła mamie ją opowiedzieć. A potem zwierzyłam się Bogu, jaka byłam w Na-omi samotna, bo znałam niewiele dzieci, tylko te z kościoła. A w kościele Otwartych Ramion dzieci było bardzo mało. Tylko Dunlap i Stevie Dewberry, dwaj bracia, którzy nie byli bliźniakami, choć wyglądali identycznie. I Amanda Wilkinson, wiecznie skrzywiona, jakby zwietrzyła jakiś okropny smród; i jeszcze Sweetie Pie Thomas, ale ona była naprawdę malutka, miała zaledwie pięć lat. A poza tym żadne z nich i tak nie chciało się ze mną przyjaźnić, bo pewnie myśleli, że jeśli zrobią coś złego, ja zaraz naskar-żę pastorowi i będą mieli kłopoty i z Bogiem, i z rodzicami. Powiedziałam więc Bogu, że jestem bardzo samotna, mimo że Winn-Dixie jest przy mnie. -36- Na koniec pomodliłam się za mysz, tak jak powiedział pastor. Modliłam się, żeby nic jej się nie stało, kiedy wyleciała przez drzwi kościoła. Modliłam się, żeby wylądowała na jakiejś przyjemniej, mięciutkiej kępce trawy. Rozdział VI Tamtego lata dużo czasu spędzałam w bibliotece imienia Hermana W. Błocka. Po samej nazwie można by się spodziewać, że to jakiś wielki, olśniewający gmach, ale wcale tak nie było. Jest to zwyczajny stary domek pełen książek, którymi zajmuje się panna Franny Błock. Panna Franny to bardzo drobna staruszka z krótkimi siwymi włosami. Była pierwszą osobą, z którą zawarłam przyjaźń w Naomi. Zaczęło się od tego, że Winn-Dixie nie lubił, kiedy chodziłam do biblioteki, ponieważ nie mógł wejść ze mną do środka. Pokazałam mu, że może -38- stać na tylnych łapach oparty o okno, wtedy mógł mnie obserwować, jak wybieram książki, a dopóki mnie widział, był bardzo grzeczny. Tylko że pierwszym razem, kiedy panna Franny Błock zauważyła Winn-Dixiego stojącego na tylnych łapach i patrzącego w okno, wcale nie poznała, że to pies. Myślała, że to niedźwiedź. A było to tak: szperałam w książkach i coś do siebie nuciłam, aż tu nagle rozległ się bardzo głośny i przeraźliwy krzyk. Wybiegłam spomiędzy regałów i zobaczyłam, że panna Franny Błock siedzi na podłodze za biurkiem. .*" — Panno Franny? - powiedziałam. - Nic się pani nie stało? — Niedźwiedź - wyjąkała. — Niedźwiedź? — Wrócił - powiedziała panna Franny. — Wrócił? - zapytałam. - I gdzie on jest? -39- — O tam - i palcem pokazała okno, za którym Winn-Dixie ciągle stał i zaglądał do środka. — Ależ panno Franny, przecież to nie jest żaden niedźwiedź. To pies. Mój własny pies, Winn-Dixie. — Jesteś tego pewna? - spytała panna Franny. — Na sto procent. To mój pies. Rozpoznam go wszędzie. Panna Franny siedziała ukryta za biurkiem i trzęsła się jak osika. - Pomogę pani wstać. Wszystko w porządku. Wyciągnęłam rękę, panna Franny uchwyciła się jej i tak postawiłam ją na nogi. Była lekka jak piórko. Kiedy już wstała, poczuła się chyba bardzo zawstydzona, bo mówiła, że pewnie uważam ją za głupią staruszkę, która nie odróżnia psa od niedźwiedzia, tylko że dawno temu, w tej samej bibliotece imienia Hermana W. Błocka, miała już jedną przygodę z niedźwiedziem i do tej pory ma po tym uraz. -40- sP — A kiedy to było? - zapytałam. — O, to bardzo długa historia - powiedziała na to panna Franny. — To nic. Pod tym względem jestem taka sama jak moja mama. Uwielbiam słuchać opowieści. Ale zanim pani zacznie, czy mogę wpuścić swego psa, zęby też posłuchał? Beze mnie robi mu się smutno. — Czy ja wiem...? - zawahała się panna Franny. Do biblioteki im. Hermana W. Błocka nie wolno wprowadzać psów. — Będzie grzeczny - zapewniłam. - Chodzi nawet do kościoła. - I zanim ????? Franny zdążyła powiedzieć tak lub nie, wybiegłam po Winn-Di-xiego. Jak tylko wszedł, ułożył się u stóp panny Franny z głośnym fuknięciem i westchnieniem. ojrzała na niego i rzekła: - Ależ on wielki. - O, tak - potwierdziłam. - I ma też wielkie serce. -Ąl- — No dobrze - powiedziała panna Franny. Pochyliła się i poklepała mojego psa po głowie, a Winn-Dixie zamaszyście zamerdał ogonem i zaczął węszyć u stóp starszej pani. — Wezmę sobie tylko krzesło, usiądę wygodnie i opowiem wam całą historię jak należy. — JB 1111 Rozdział VII - Dawno temu, kiedy Floryda była jeszcze dziką krainą, kiedy nie było tu nic, tylko palmy i moskity tak wielkie, że mogły porwać człowieka - rozpoczęła panna Franny - a ja byłam dziewczynką nie większą niż ty teraz, mój ojciec,^tierman W. Błock, powiedział, że mogę sobie zażyczyć na urodziny, co tylko zechcę. O czym tylko zamarzę. Panna Franny rozejrzała się po bibliotece, po czym pochyliła nade mną. - Nie chcę się wydać zarozumiała - rzekła - ale mój tata był bardzo bogatym człowiekiem. Niezwykle bogatym. - Pokiwała głową, wypro- -43- stowała się i ciągnęła dalej. -Jako mała dziewczynka uwielbiałam czytać. I powiedziałam mu "Tatusiu, najbardziej ze wszystkich rzeczy chciałabym dostać na urodziny bibliotekę, prawdziwą małą bibliotekę. — Poprosiła pani o całą bibliotekę? — O małą - kiwnęła głową panna Franny. - Chciałam mieć mały domek, w którym nie byłoby nic oprócz książek i oczywiście chciałam się nimi dzielić z innymi. I moje życzenie się spełniło. Ojciec wybudował dla mnie ten budynek, ten sam, w którym teraz siedzimy. I tak w bardzo młodym wieku zostałam bibliotekarką. — A niedźwiedź? - zapytałam. — Mówiłam ci już, kochanie, że Floryda była wtedy całkiem dzika? — O tak, mówiła pani. — Naprawdę dziki kraj. Pełno tu było dzikich ludzi i dzikich zwierząt. -44- — Na przykład niedźwiedzi! — Właśnie. Muszę ci jeszcze powiedzieć, że wielka była ze mnie mądrala. Panna Przemądrza 1-ska. Mając tę całą bibliotekę, myślałam, że zjadłam wszystkie rozumy. Pewnego upalnego czwartku siedziałam sobie w bibliotece z nosem w książce; wszystkie okna i drzwi były otwarte; nagle na biurko padł jakiś cień. A ja, nawet nie spojrzawszy w górę, nie przerywając czytania, spytałam: "Czy mam poszukać jakiejś książki?" — Odpowiedzi nie było. Pomyślałam sobie, że to może jeden z tych dzikich ludzi^rfpłoszony w tym miejscu pe łn ym książek, stoi i boi się odezwać. Ale wtedy dotarł do mnie bardzo szczególny i bardzo silny zapach. Powoli podniosłam oczy. Patrzę, a tu przede mną stoi niedźwiedź. Tak, tak. Wielki, ogromny niedźwiedź. — Jak wielki? -45- — Chyba ze trzy razy większy od twego psa. — I co było potem? — Patrzyłam na niego, a on na mnie. Mierzyliśmy się wzrokiem. Wystawił nos w powietrze i zaczął węszyć, jakby się zastanawiał, czy taka mała przemądrzała bibliotekareczka będzie mu smakowała. Siedziałam jak sparaliżowana. Ale potem sobie pomyślałam, że jeśli ten niedźwiedź naprawdę ma zamiar mnie pożreć, nie poddam się bez walki. O, nie. I bardzo powoli, bardzo ostrożnie uniosłam książkę, którą czytałam. — Co to była za książka? - zapytałam. — Wojna i pokój, bardzo gruby tom. Podniosłam ją powolutku, wycelowałam starannie, i rzuciłam prosto w niedźwiedzia z krzykiem: "Wynocha!" - I wiesz co? -Co? - Poszedł sobie! Ale nigdy nie zapomnę tego zdarzenia. Książkę zabrał ze sobą. - Ą6 - — Coś takiego - powiedziałam. — Tak, tak - rzekła panna Franny. - Porwał j;j i uciekł. — I wrócił jeszcze kiedyś? — Nie, już go nigdy potem nie widziałam. Ludzie w mieście długo sobie potem ze mnie żartowali. Mówili: "Panno Franny, widzieliśmy dzisiaj w lesie tego pani niedźwiedzia. Czytał książkę, powiedział, że jest świetna i pytał, czy może ją potrzymać jeszcze tydzień." Tak, tak. Śmiali się ze mnie - westchnęła. - Chyba już tylko ja jedna zostałam z tamtych czasów. Jestem jedyną osojj^, która pamięta tego niedźwiedzia. Wszyscy moi przyjaciele, wszyscy, których znałam, kiedy byłam młoda, juz pomarli. Znowu westchnęła. Zrobiła się nagle smutna, stara i pomarszczona. Ja czasami czułam się podobnie. Bez przyjaciół w nowym mieście, bez mamy, która by mnie pocieszyła. Ja też wydałam ciężkie westchnienie. -47~ Winn-Dixie uniósł głowę spomiędzy łap i patrzył to na mnie, to na pannę Franny. Potem usiadł i pokazał pannie Franny wszystkie swoje zęby. — Popatrz, popatrz - rzekła panna Franny. - Ten pies się do mnie uśmiecha. — Ma taki dar - powiedziałam jej. — To piękny dar - rzekła panna Franny. - Wspaniały. - I uśmiechnęła się do Winn-Dixiego w odpowiedzi. — Moglibyśmy się zaprzyjaźnić - powiedziałam. - To znaczy pani, i ja, i Winn-Dixie. Moglibyśmy zostać przyjaciółmi. Panna Franny uśmiechnęła się jeszcze ładniej. - To by było fantastycznie. Po prostu fantastycznie. Dokładnie w tej chwili, akurat kiedy nasza trójka postanowiła się zaprzyjaźnić, do biblioteki wkroczył nie kto inny jak ta skrzywiona Amanda Wilkinson. Podeszła prosto do biurka panny Fran- -48- ny i powiedziała: - Skończyłam czytać Johny Tre-maina, bardzo mi się podobało. Teraz poproszę o jakąś jeszcze trudniejszą lekturę, bo jestem zaawansowaną czytelniczką. - Tak, kochanie, wiem o tym - rzekła panna Franny, wstając z krzesła. Amanda udawała, że mnie nie zauważa. Patrzyła wprost przeze mnie. - Czy tutaj wolno wprowadzać psy? - zwróciła się do panny Franny, idąc za nią w stronę regałów. - Tylko niektóre - powiedziała panna Franny. - Wybrane. <•" Odwróciła się i mrugnęła do mnie. Uśmiechnęłam się do niej. Właśnie zdobyłam pierwszą przyjaciółkę w Naomi i nikt nie mógł mi tego zepsuć, nawet skrzywiona Amanda Wilkinson. ;; Rozdział VIII Łyse miejsca na skórze Winn-Dixiego zaczęły porastać sierścią. Zresztą całe jego futro stało się lśniące i nabrało zdrowego wyglądu, a poza tym zupełnie przestał kuleć. Widać po nim było, że jest bardzo dumny ze swego wyglądu i nie przypomina już bezpańskiego włóczęgi. Przyszło mi do głowy, że brakuje mu jeszcze obroży i smyczy, wybrałam się więc do sklep iku "Zwierzaki Gertrudy", gdzie można było kupić rybki, węże, białe myszki, jaszczurki, koszatki i różne rzeczy dla zwierząt, wśród których wypatrzyłam prześliczną czerwoną skórzaną obrożę ze smyczą do kompletu. ¦50 Winn-Dixie nie mógł ze mną wejść do sklepiku (na drzwiach wisiał wielki napis PSÓW WPROWADZAĆ NIE WOLNO), pokazałam mu więc obrożę i smycz przez szybę. A Winn-Dixie, który stał po drugiej stronie wystawy, od razu wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby, kichnął i bardzo energicznie zamerdał ogonem, dzięki czemu od razu wiedziałam, że uznał obrożę i smycz za coś absolutnie wspaniałego. Niestety, teraz nie było mnie stać na taki wydatek. Postanowiłam wytłumaczyć moją sytuację sprzedawcy. ^" — Dostaję niewielkie kieszonkowe - powiedziałam - i nie mogę sobie pozwolić na takie drogie rzeczy. Ale i mnie, i przede wszystkim, mojemu psu tak się podobają, że chciałabym pana prosić, aby mi je pan sprzedał na raty. — Na raty? - zdumiał się sprzedawca. -51- - Gertruda! - zaskrzeczało coś irytująco. Rozejrzałam się. To skrzeczała papuga. Siedziała na samym szczycie wielkiego akwarium i patrzyła wprost na mnie. - Na raty - mówiłam, nie zwracając uwagi na ptaka. - Ja obiecuję oddawać panu co tydzień moje kieszonkowe, a pan da mi już teraz obrożę i smycz. - Chyba nie mogę tego zrobić - powiedział mężczyzna. Potrząsnął głową. - Nie, nie, właścicielce by się to nie spodobało. Utkwił wzrok w ladzie. Nie patrzył na mnie. Miał gęste czarne włosy, zaczesane do tyłu, jak Elvis Presley, i przypiętą do koszuli plakietkę ze swoim imieniem, OTIS. - Albo mogłabym to odpracować - podjęłam. - Mogę przychodzić i zamiatać podłogę, ścierać kurz z półek, wynosić śmiecie. Umiem to robić. Rozejrzałam się po sklepiku. Na podłodze pełno -52- było piasku, łupinek słonecznika i wielkich kłębów kurzu. Naprawdę było co zamiatać. — Uhm - powiedział Otis, ciągle zapatrzony w ladę. — Gertruda! - wrzasnęła znowu papuga. — Naprawdę można mi zaufać - zapewniłam. - Mieszkam tu od niedawna, ale mój tata jest pastorem w kościele baptystów Otwartych Ramion w Naomi, więc jestem naprawdę uczciwą dziewczynką. Tylko że Winn-Dixie, mój pies, musiałby przychodzić tu ze mną, bo kiedy rozstajemy się na dłużej, zaczyna straszliwie wyć. — Gertruda nie lubi psów^ poinformował mnie Otis. — Właścicielka? - zapytałam. — Tak, znaczy się... nie, to znaczy... - wreszcie Otis podniósł na mnie oczy. Pokazał na akwarium. - Ta Gertruda. Papuga. Nazwałem ją imieniem właścicielki. -53- — Gertruda piękny ptak! - wrzasnęła papuga. — Może akurat mojego psa polubi - powiedziałam do Otisa. - Prawie wszyscy go lubią. Może go teraz na chwilę wpuścimy, żeby się poznali, a jeżeli się dogadają, to dostałabym tę pracę? — No, może - wymamrotał Otis. I znowu utkwił wzrok w ladzie. Poszłam więc i otworzyłam drzwi, a Winn-Dixie truchcikiem wbiegł do środka. — Pies! - wrzasnęła Gertruda. — Wiem - odpowiedział jej Otis. Wtedy, o dziwo, Gertruda się uspokoiła. Siedziała na szczycie akwarium, przekrzywiała główkę to w jedną, to w drugą stronę i spoglądała ciekawie na Winn-Dixiego. A on stał i też się jej bacznie przyglądał. Stał całkowicie bez ruchu. Nie merdał ogonem, nie uśmiechał się, ani nie kichał. Tylko patrzył na Gertrudę, a ona na niego. Aż nagle rozpo- -54- starła skrzydła bardzo szeroko i pofrunęła. Wylądowała na czubku głowy Winn-Dixiego. - Pies! - zaskrzeczała. Winn-Dixie ledwo zauważalnie zamerdał ogonem. Wtedy Otis powiedział: - Możesz zacząć w poniedziałek. - Dzięki! Nie pożałuje pan! Kiedyśmy wychodzili ze "Zwierzaków Gertrudy", powiedziałam do mojego pieska: - Nie znam nikogo, kto by tak łatwo jak ty się zaprzyjaźniał. Gdyby moja mama ci^ znała, powiedziałaby, że jesteś najlepszym psem na świecia Winn-Dixie uśmiechał się do mnie, ja do niego, i przez to, nie patrząc przed siebie, wpadliśmy prosto na małą Sweetie Pie Thomas. Stała ssąc kostkę środkowego palca i gapiła się na wystawę sklepu. Wyjęła palec z buzi i spojrzała na mnie. Miała wielkie okrąglutkie oczy. -55- — Czy papuga siedziała u tego psa na głowie? - zapytała. Włosy miała zawiązane różową wstążką w koński ogon. Nie był to bardzo imponujący koński ogon, właściwie tylko wstążka i parę kosmyków włosów. — Tak - powiedziałam. — Widziałam to - pokiwała główką i znowu włożyła palec do buzi. Ale zaraz go wyjęła. - Widziałam go kiedyś w kościele. Łapał mysz. Chciałabym mieć takiego samego, ale mama nie pozwala mi mieć żadnego psa. Mówi, że jak będę bardzo, ale to bardzo grzeczna, kupi mi złotą rybkę albo chomika. Mogę go pogłaskać? — Pewnie - powiedziałam. Sweetie długo i z powagą w oczach głaskała głowę Winn-Dixiego, aż ten na wpół przymknął oczy, a z kąta pyska pociekła mu strużka śliny. - We wrześniu skończę sześć lat. Wtedy muszę -56- przestać ssać palec - powiedziała dziewczynka. - Będzie przyjęcie. Chcesz przyjść na moje przyjęcie urodzinowe? Wszystko ma być na różowo. — No pewnie - powiedziałam. — A pies też może przyjść? - zapytała. — Jasne. I ni stąd, ni zowąd poczułam się szczęśliwa. Miałam psa. Miałam pracę. Miałam przyjaciółkę, pannę Franny Błock. I po raz pierwszy odkąd mieszkałam w Naomi, zaproszono mnie na przyjęcie urodzinowe. To nic, że zaprosiła mnie pięcioletnia dziewczynka, a przyjęcie miało się odbyć dopiero we wrześniu. Już nie czułam się samotna. ? Rozdział IX Wszystkie dobre rzeczy, które przytrafiły mi się tego lata, wydarzyły się dzięki Winn-Dixiemu. Bez niego na przykład nigdy bym nie poznała Glorii Dump. To właśnie on nas sobie przedstawił. A było tak: Wracałam na rowerze ze "Zwierzaków Gertrudy", a Winn-Dixie biegł obok mnie. Mijaliśmy właśnie dom Dunlapa i Steviego Dew-berrych. Gdy tylko mnie zobaczyli, wskoczyli na swoje rowery i zaczęli mnie gonić. Nie, żeby chcieli jechać ze mną, po prostu trzymali się tuż za mną i szeptali różne rzeczy, których nie słyszałam. Obaj -58- mieli łyse głowy, bo ich mama zawsze w lecie goliła im głowy raz na tydzień, bo kiedyś Dunlap nabawił się pcheł od ich kota, Sadiego. Wyglądali jak dwa identyczne łyse niemowlaki, chociaż bliźniakami nie byli. Dunlap, tak jak ja, miał dziesięć lat, a Ste-vie dziewięć, ale był dość wysoki na swój wiek. - Wszystko słyszę - rzuciłam za siebie. - Wszy stko, co mówicie. - Tak naprawdę nic nie słyszałam. Winn-Dixie znacznie mnie wyprzedził. - Ty lepiej uważaj - krzyknął Dunlap. - Ten twój pies leci prosto do domu czarownicy. - Winn-Dixie! - zawołałam. Ale biegł coraz szybciej, az przeskoczył zamkniętą bramę i dostał się na najbardziej zarośnięte chaszczami podwór ko, jakie w życiu widziałam. — Lepiej go stamtąd zabierz - powiedział tajemniczo Dunlap. — Czarownica ci go zje - dodał Stevie. -59- - Cicho bądźcie - odgryzłam się. Zsiadłam z roweru, podeszłam do bramy i zawołałam na cały głos: - Winn-Dixie, wracaj mi tu zaraz! Ale pies nie wrócił. — Już go chyba pożera - straszył mnie Stevie. Stali z Dunlapem tuż za mną. - Żywi się głównie psami. — Spadajcie, łyse niemowlaki - rzuciłam. — Hej! - zawołał Dunlap. - Nieładnie, żeby córka pastora tak się wyrażała. On i Stevie trochę się cofnęli. Stałam i namyślałam się, co robić. W końcu doszłam do wniosku, że bardziej się boję stracić mego Winn-Dixiego niż spotkania z pożerającą psy czarownicą, weszłam więc przez bramę na podwórko. — Psa zje na obiad, a ciebie na deser - krzyknął za mną Stevie. — Opowiemy pastorowi, jak marnie zginęłaś - dodał Dunlap. -60- Byłam już wtedy jakby w samym środku dżungli. Podwórze było gęsto zarośnięte przeróżnymi roślinami - kwiatami, warzywami, krzakami, drzewami i winoroślą. — Winn-Dixie - zawołałam. — He, he, he - dobiegł mnie czyjś głos. - Ten piesek lubi sobie podjeść. Obeszłam grube drzewo całe porośnięte mchem i zobaczyłam Winn-Dixiego. Jadł coś wprost z ręki czarownicy. Zobaczyła mnie. - Lubi masło orzechowe - powiedziała. - Takie mu psu można zawsze zaufać. ^" Była stara, a skórę na twarzy miała brązową i pomarszczoną. Na głowie nosiła miękki kapelusz z wianuszkiem kwiatów i nie miała wcale zębów, ale nie wyglądała na czarownicę. Raczej na bardzo miłą osobę. I od razu poznałam, że przypadła do serca Winn-Dixiemu. -61- — Przepraszam, że mój pies wbiegł do pani ogrodu - powiedziałam. — Nie musisz przepraszać. Lubię towarzystwo - odrzekła. — Mam na imię Opal - powiedziałam. — A ja się nazywam Gloria Dump. Czy to nie okropne nazwisko? Dump?* — Ja mam na nazwisko Buloni. Dzieciaki w mojej dawnej szkole w Watley przezywały mnie "Bulionik". - Ha ha ha - roześmiała się Gloria Dump. - A ten pies? Jak się wabi? - Winn-Dixie - powiedziałam. Winn-Dixie bił ogonem o ziemię. Próbował się uśmiechnąć, ale nie wyszło, bo pysk miał pełen masła orzechowego. * Dump w języku angielskim oznacza wysypisko śmieci. -62- — Winn-Dixie? - zapytała Gloria Dump. - Tak jak ten duży sklep? — Tak, proszę pani. — Ohoho - powiedziała - mógłby dostać nagrodę za najdziwniejsze imię, nie? — Pewnie tak. — Właśnie miałam sobie zrobić kanapkę z masłem orzechowym - powiedziała. - Masz ochotę? — Tak. Bardzo proszę. — Siadaj sobie - pokazała mi ogrodowe krzesełko z popsutym oparciem. - Tylko ostrożnie. Usiadłam bardzo ostrożnie, a Gloria Dump podała mi kromkę białego chleba z masłem orzechowym. Potem zrobiła drugą dla siebie i założyła do jedzenia sztuczną szczękę; kiedy skończyła, powiedziała: - Wiesz, mam bardzo słabe oczy. Widzę tylko zamglone zarysy, więc muszę polegać na sercu. -63- Opowiedz mi wszystko o sobie, żebym mogła zobaczyć cię sercem. A ponieważ Winn-Dixie spoglądał na nią, jakby była najmilszą osobą na świecie, i ponieważ kanapka, którą mi zrobiła, była taka pyszna, i jeszcze dlatego, że długo czekałam na kogoś, komu mogłabym wszystko o sobie opowiedzieć, zaczęłam swoją hi-storię. Rozdział X Opowiedziałam jej wszystko. O tym, jak ja i pastor niedawno przyjechaliśmy do Naomi, i że zostawiłam wszystkich przyjaciół. O tym, że moja mama odeszła i czego się o niej dowiedziałam od taty. O tym, że tutaj, w Naomi, tęskniłam za mamą o wiele bardziej niz w Watley. I że pastor, mój tata, przypomina żółwia i cały czas kryje się w swojej skorupie. I wreszcie o tym, jak w supermarkecie znalazłam Winn-Dixiego, jak dzięki niemu zaprzyjaźniłam się z panną Franny Błock i dostałam pracę u Otisa w "Zwierzakach Gertrudy , i o tym, -65- jak mała Sweetie Pie Thomas zaprosiła mnie na swoje urodziny. Powiedziałam Glorii Dump także i to, że Dunlap i Stevie Dewberry nazwali ją czarownicą. Ale dodałam, że to głupie, złośliwe, łyse chłopaki i że nic a nic im nie wierzę, a jeżeli dałam się nabrać, to na krótko. Gloria Dump słuchała mnie uważnie przez cały ten czas. Kiwała głową, na przemian to uśmiechała się, to marszczyła brwi, pomrukiwała i wtrącała "naprawdę?" Czułam, że słucha mnie całym sercem i bardzo dobrze mi to robiło. — Wiesz co? - powiedziała, kiedy skończyłam moją opowieść. — Co takiego? — Możliwe, że masz więcej po mamie niż tylko rude włosy, piegi i szybkie nogi. — Naprawdę? Na przykład co? -66- — Może odziedziczyłaś po niej zdolności ogrodnicze. Ona i ja mamy podobny dar: umiemy posadzić coś w ziemi, pielęgnować to i obserwować, jak rośnie. Ty też powinnaś spróbować. — Dobrze - powiedziałam. Gloria Dump wybrała mi drzewo do posadzenia. A przynajmniej powiedziała mi, że to drzewo. Wyglądało na niewielką roślinkę. Kazała mi wykopać dołek i wsadzić ją w ziemię i uklepać mocno dookoła, tak jakbym otulała małe dziecko kołderką do snu. — A co to za drzewo? - zapytałaaa Glorię Dump. — Drzewo-niespodzianka. — To znaczy? — To znaczy, że musisz poczekać, az urośnie. I dopiero wtedy się dowiesz. — Mogę przyjść jutro i zobaczyć? - zapytałam. - Dziecko - odrzekła - jak długo ten ogród -67- należy do mnie, możesz tu przychodzić, kiedy tylko chcesz. Ale to drzewo do jutra wiele się nie zmieni. -Ale ja panią też chciałabym zobaczyć. - Ha - powiedziała Gloria Dump - ja się nigdzie nie wybieram. Będę tu na pewno. Wtedy obudziłam Winn-Dixiego. Miał masło orzechowe na wąsach, ziewał i przeciągał się długo. Zanim wyszliśmy, polizał Glorię Dump po ręce, a ja jej ładnie podziękowałam. Tego wieczora, kiedy tata przyszedł powiedzieć mi dobranoc, opowiedziałam mu, jak dostałam pracę w sklepiku zoologicznym, o tym, jak się zaprzyjaźniłam z panną Franny Błock, jak zostałam zaproszona do Sweetie Pie na przyjęcie i o spotkaniu z Glorią Dump. Winn-Dixie leżał na podłodze, czekając, aż pastor wyjdzie, żeby jak zwykle wskoczyć na moje łóżko. Kiedy skończyłam mówić, pa- -68- stor pocałował mnie na dobranoc, a potem pochylił się i pocałował też Winn-Dixiego, w sam czubek głowy. - Nie krępuj się, wskakuj - powiedział do psa. Winn-Dixie spojrzał na niego. Nie uśmiechnął się, ale otworzył pysk tak szeroko, jakby się śmiał, jakby pastor opowiedział mu najśmieszniejszy dowcip na świecie. A najbardziej zdumiało mnie to, że pastor też zaczął się śmiać. Winn-Dixie wskoczył na łóżko, a tata wstał i zgasił światło. Wtedy pochyliłam się i też ucałowałam mego pieska, tylko że w nos, ale on tego nawet nie zauw^ył. Już spał, pochrapując. #"¦ '? Rozdział XI Tej samej nocy nadeszła straszna burza. Ale to nie pioruny i grzmoty mnie obudziły. Wyrwałam się ze snu, bo Winn-Dixie skomlał i tłukł głową o drzwi. - Piesku, co ty robisz? Wcale mnie nie słyszał, tylko dalej tłukł głową o drzwi, jęczał i skomlał. Kiedy wstałam z łóżka, podeszłam do niego i położyłam mu rękę na głowie, cały drżał tak mocno, że aż się przestraszyłam. Przyklękłam przy nim i otoczyłam go ramionami, ale on się nie odwrócił i nie popatrzył na mnie, nie -jo- uśmiechnął się, nie kichnął, nie zamerdał ogonem ani nie zrobił nic takiego, co zwykle robił. Wciąż tłukł głową o drzwi, trząsł się i płakał. - Mam otworzyć drzwi? - spytałam. - Tak? Tego chcesz? Wstałam i otworzyłam drzwi, a Winn-Dixie wyleciał jak szalony, jakby go goni�