Dla Tracey i Beck, pierwszych czytelniczek tej powieści DICAMILLO, młoda amerykańska pisarka, zdobyła ogromne uznanie w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemczech i innych krajach, gdzie już przetłumaczono jej dwie książki: Bccause of Winn-Dixie i The Tiger Rising. Książka Dzięki tobie Winn-Dixie została uhonorowana prestiżową naro-dą literacką A Newbery Honor Book i niemiecką Jugendlitera-turpreis oraz uznana za Książkę Roku przez wiele gazet, czasopism i czytelników, m.in. A New York Times Notable Book, A Publisbers Weekly Best Book, A Parents' Choice Gold Award Winner. Autorka spędziła dzieciństwo na Południu USA, gdzie toczy się akcja tej powieści, i studiowała na uniwersytecie na Florydzie. Obecnie mieszka w Minesocie. Pisze dla dzieci i dorosłych. O swojej książce Dzięki tobie Winn-Dixie powiedziała, ze zrodziła się z dwóch tęsknot - tęsknoty za domem rodzinnym i pragnienia posiadania psa. ???? DiCAMILLO Dzięki tobie Winn-Dixie $ w Philip Wilson Tytuł oryginału: Because of Winn-Dixie (c) copyright Kate DiCamillo (c) copyright na to wydanie Philip Wilson, Warszawa 2003 Wydanie pierwsze Tłumaczenie: Agnieszka Cioch Redakcja: Maria Piotrowska Korekta: Danuta Rzeszewska-Kowalik Redakcja techniczna: Aleksandra Napiórkowska Projekt okładki: Malwina Wieczorek-Brade CIP-Bibiioteka Narodowa DiCamillo, Kate Dzięki tobie Winn-Dixie / Kate DiCamillo ; [tl. Agnieszka Cioch] - Warszawa : Philip Wilson, 2003 ISBN 83-7236-I2I-5 Philip Wilson OI-O67 Warszawa, ul. Piaskowa 6/10, teł. 636-77-79, 636-79-26, e-mail: pwilson@pol.pl Skład i łamanie: Jacek Swiderski Druki (iRAI'MAR Sp. z o.o., Kolbuszowa Dolna, ul. Wiejska 43 Rozdział I Nazywam się India Opal Buloni. Pewnego dnia zeszłego lata mój tatuś, który jest pastorem, wysłał mnie do skle pu po paczkę makaronu, dwa pomidory i biały ryż. A ja wróciłam z psem. Jak to się stało? Gdy weszłam do działu z warzywami dużego supermaketu o nazwie "Winn-Dixie" po te dwa pomidory, omal nie zderzyłam się z kierownikiem sklepu. Był cały czerwony na twarzy, krzyczał i wymachiwał rękami. - Kto tu wpuścił psa? - darł się na całe gardło. - Kto tu wprowadził takiego brudasa? Z początku nie widziałam żadnego psa. Za to na 5- podłodze leżały porozrzucane jarzyny - pomidory, cebula i zielona papryka. Dookoła uganiała się cała armia pracowników sklepu "Winn-Dixie ', a wszyscy wymachiwali rękami zupełnie tak samo jak kierownik. W pewnej chwili zza półek wybiegł pies. Był duży i brzydki, ale wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Wywiesił język i machał ogonem jak szalony. Lekko się poślizgnął, zatrzymał tuż przede mną i... uśmiechnął się. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam, żeby pies się uśmiechał, ale on naprawdę to zrobił. Podciągnął wargi i pokazał w tym uśmiechu wszystkie zęby. A potem znowu zaczął machać ogonem i to tak energicznie, że pozrzucał jeszcze pomarańcze, które poturlały się po podłodze, dołączając do pomidorów, cebul i papryki. - Niech ktoś złapie tego szkodnika! - zawył kierownik. A pies podbiegł do niego i dalej machał ogonem i uśmiechał się. Stanął na tylnych łapach. Widać było, że chce tylko spojrzeć panu kierownikowi prosto w oczy i podziękować mu za dobrą zabawę w dziale warzywniczym, ale kierownik ugiął się pod jego ciężarem i runął na podłogę. Musiał mieć naprawdę zły dzień, bo leżąc jak długi, przy wszystkich, rozpłakał się. Pies pochylił się nad nim, jakby zatroskany, i polizał go po twarzy. — Proszę - jęknął pan kierownik - niech ktoś zadzwoni do schroniska. — Poczekajcie! - wykrzyknęłam. - Nigdzie nie dzwońcie! To jest mój pies. Wszyscy pracownicy odwrócili się w moją stronę i popatrzyli na mnie, a ja zrozumiałam, że zrobiłam coś wielkiego. Może i głupiego. Ale nie mogłam postąpić inaczej. Nie mogłam pozwolić, zęby takiego fainepo psa zabrali do schroniska. -7- - Do nogi, piesku - zawołałam. Pies przestał lizać kierownika, zastrzygł uszami i spojrzał na mnie bacznie, jakby usiłował sobie przypomnieć, skąd mnie zna. - Chodź tu, piesku - powtórzyłam. I wtedy po myślałam, że ten pies, tak jak każdy, wolałby, żeby go nazywano po imieniu, tyle że ja nie miałam po jęcia, jak on się wabi. Powiedziałam więc pierwsze, co mi przyszło do głowy. - Do nogi, Winn-Dixie. I pies przybiegł do mnie truchcikiem, jakby nic innego nie robił przez całe życie. Pan kierownik usiadł na podłodze i zaczął przyglądać mi się podejrzliwie, myśląc pewnie, że stroję sobie z niego żarty. - On się tak nazywa - powiedziałam. - Na prawdę. - A ty nie wiesz, że do sklepów spożywczych nie wolno wchodzić z psami? - krzyknął kierownik. -8- - Wiem, proszę pana. To przez nieuwagę. Bar dzo przepraszam, to się już więcej nie powtórzy. Chodź, Winn-Dixie. Ruszyłam do wyjścia, a pies dreptał cały czas za mną. Opuściliśmy dział warzywniczy, minęliśmy półki z płatkami śniadaniowymi, potem kasy i wreszcie dotarliśmy do drzwi. Kiedy już byliśmy bezpieczni na zewnątrz, obejrzałam go dokładnie. Nie wyglądał najlepiej. Był duży, ale tak wychudzony, że można mu było wszystkie żebra policzyć. I miał na skórze pełno łysych placków, gdzie wcale nie było sierści. Można powiedzieć, ze wyglądał jak stary, brązowy, wyliniały dywan porzucony na deszczu. - Mój biedaku, jak ty wyglądasz. Założę się, że nie masz swojego pana. Uśmiechnął się do mnie. Zrobił to dokładnie tak samo jak przedtem, odciągnął wargi i pokazał wszy- -9- stkie zęby. Tak szeroko otwarł paszczę, że aż kichnął. Zupełnie jakby mówił: - Wiem, że jestem zabiedzony. Czy to nie zabawne? Jak można nie pokochać od razu pieska, który ma takie poczucie humoru. - Chodź. - Zobaczymy, co tata powie na twój widok. I we dwoje poszliśmy w stronę domu, Winn--Dixie i ja. Rozdział II Wcześniej tego samego lata, kiedy znalazłam Winn-Dixiego, razem z moim tatą, pastorem, przenieśliśmy się do Naomi na Florydzie, bo tata dostał posadę w tutejszym kościele baptystów. Mój tata to dobry pastor, świetny kaznodaieja i bardzo sympatyczny człowiek. Tylko czasem z trudem dociera do mnie, że to mój tata, bo tyle czasu spędza na wygłaszaniu kazań, pisaniu kazań i przygotowaniach do kazań. Dlatego kiedy o nim myślę, często nazywam go "pastorem". Zanim się urodziłam, był misjonarzem w Indiach i stad się wzięło moje pierwsze - ii - imię. Tata jednak mówi do mnie Opal, bo tak się nazywała jego matka. A on bardzo ją kochał. Po drodze do domu opowiedziałam Winn-Di-xiemu, jak otrzymałam swoje imię i że niedawno przeprowadziliśmy się do Naomi. Powiedziałam mu też, jakim dobrym człowiekiem jest mój tata, chociaż taki pochłonięty kazaniami, modlitwami, i cierpiącymi bliźnimi, że nie ma nawet kiedy wybrać się do sklepu spożywczego. - Ale wiesz co? - powiedziałam do Winn-Dixie-go. - Ty jesteś przecież cierpiącym psem, więc może cię polubi i pozwoli mi cię zatrzymać. Winn-Dixie popatrzył na mnie i pomachał ogonem. Zauważyłam, że lekko kuleje na jedną łapę. I niestety, cuchnął na potęgę. Cóż na pewno nie był pięknym psem, ale już pokochałam go całym sercem. Kiedy doszliśmy do parkingu dla przyczep na -12- Friendly Corners, gdzie mieszkaliśmy, nakazałam Winn-Dixiemu, żeby zachowywał się grzecznie i spokojnie, bo w przyczepach mieszkają sami poważni starsi ludzie, a ja zamieszkałam tam tylko dlatego, że mój tata jest pastorem, a ja miłą, spokojną dziewczynką. Byłam "absolutnym wyjątkiem , jak mówił pan Alfred, dozorca parkingu. I przestrzegłam Winn-Dixiego, żeby starał się również postępować jak "absolutny wyjątek", a przede wszystkim, żeby nie wszczynał awantur z kotami pana Alfreda, ani z małym, hałaśliwym yorkiem Samuelem, pieskiem pani Q*tweller. Winn-Dixie cały czas mi się przyglądał, jakby zapewniał, że rozumie każde moje słowo. - Siad - powiedziałam, kiedy dotarliśmy do naszej przyczepy mieszkalnej. Pies usiadł. Trzeba przyznać, ze miał nienaganne maniery. - Zostań tu. Ja zaraz wracam. -#- Mój tata siedział w pokoju, przy niedużym składanym stoliku, pogrążony w pracy. Wokół leżało pełno kartek papieru, a tata z namysłem pocierał nos. Zawsze tak robił, kiedy intensywnie myś lał. — Tatusiu? - odezwałam się. — Hmm - odparł. — Tatusiu, czy pamiętasz, jak mi zawsze powtarzałeś, że trzeba pomagać tym, którzy są bardziej pokrzywdzeni przez los niż my? — Taaaa, taaa - mruknął. Potarł nos i potoczył wzrokiem po zapisanych kartkach. - Bo ja właśnie w sklepie znalazłam takiego kogoś pokrzywdzonego przez los. — Naprawdę ?- zapytał. — Tak. - Wpatrywałam się w niego z całej mocy. Czasami przypominał mi żółwia skrywającego się w swojej skorupie, który tam rozmyśla o różnych sprawach i ani na chwilę nie wystawia głowy na ten -14- świat. - Tato, zastanawiam się nad czymś. Czy ten ktoś pokrzywdzony przez los mógłby z nami przez jakiś czas zostać? Pastor nareszcie podniósł na mnie wzrok. - Opal, dziecko - odezwał się - o czym ty mówisz? — Znalazłam psa - rzekłam - i chcę, żeby z nami został. — O nie, żadnych psów - żachnął się. - Rozmawialiśmy już o tym. Pies nie jest ci do niczego potrzebny. — Wiem. Wiem, że pies nie jest mi potrzebny. Ale ja jestem potrzebna jemu. Bepatrz - podeszłam do drzwi i zawołałam: - Winn-Dixie! Mój przyjaciel nastawił uszu, wyszczerzył zęby i kichnął, po czym utykając, wdrapał się po schodkach do przyczepy i od razu położył głowę na kolanach pastora, a właściwie na stercie zalegających tam papierów. -*5- Pastor przyjrzał się psu. Zobaczył jego sterczące żebra, zmatowiałą sierść i łyse placki na skórze. Zmarszczył nos. Jak już wspomniałam, pies nie pachniał najładniej. Winn-Dixie odwzajemnił spojrzenie. Znowu odsłonił wargi i pokazał wszystkie swoje krzywe żółte zęby, puścił ogon w ruch i kilka kartek zrzucił ze stolika. Potem kichnął i jeszcze więcej kartek sfrunęło na podłogę. - Jak ty go nazywasz? - zapytał tata. - Winn-Dixie - odpowiedziałam cichutkim szeptem. Bałam się odezwać zbyt głośno. Ale juz widziałam, że Winn-Dixie ma na niego bardzo dobry wpływ. Sprawił, że żółw wystawił kawałek głowy ze swojej skorupy. - Taak - powiedział pastor - to z pewnością bez pański pies. - Odłożył ołówek i podrapał psa za uchem. - W dodatku Pokrzywdzony Przez Los. Co -16- do tego nie ma wątpliwości. Szukasz domu? - zapytał bardzo łagodnym ciepłym głosem. Winn-Dixie zamerdał ogonem. - W takim razie - rzekł pastor - chyba go znalazłeś. Rozdział III Od razu zabrałam się do roboty, żeby doprowadzić Winn-Dixiego do porządku. Przede wszystkim wykąpałam go. Wzięłam do tego wąż ogrodowy i szampon dla dzieci. Pies stał spokojnie, ale wyraźnie mu się to nie podobało. Miał urażoną minę i przez cały czas ani razu nie pokazał zębów i nie zamerdał ogonem. Kiedy już był wykąpany i wysuszony, porządnie go wyszczotkowałam swoją własną szczotką do włosów. Nieźle się napracowałam, zanim rozczesałam zlepioną i poplątaną sierść. Czesanie mu się spodobało. Poruszał -18- grzbietem, jakby mu sprawiało to wielką przyjemność, Przez cały ten czas mówiłam do Winn-Dixiego. A on słuchał. Powiedziałam mu, że jesteśmy do siebie podobni. - Popatrz - mówiłam - ty nie masz rodziny i ja też nie. Wprawdzie mam pastora, ale nie mam mamy. To znaczy, właściwie mam, ale nie wiem, gdzie jest. Odeszła, kiedy miałam trzy latka. Prawie wcale jej nie pamiętam. Założę się, że ty też nie pamiętasz swojej mamy. Oboje jesteśmy prawie sierotami. Kiedy to powiedziałam, Winn-Dixie spojrzał mi prosto w oczy, jakby poczuł ulgę,j*e wreszcie ktoś zrozumiał jego położenie. Pokiwałam głową i mówiłam dalej. - Nie mam nawet przyjaciół, musiałam wszystkich zostawić, kiedy wyprowadziliśmy się z Watley. Watley jest na północy Florydy. Byłeś kiedyś na północy Florydy? -?- Winn-Dixie wbił wzrok w ziemię, jakby usiłował sobie przypomnieć. - Wiesz co? - odezwałam się znowu. - Odkąd tu przyjechaliśmy, ciągle myślę o mojej mamie, o wiele więcej niż kiedy mieszkaliśmy w Watley. Winn-Dixie zastrzygł uszami i podniósł brwi. - Wydaje mi się, że pastor też cały czas myśli o mamie. On ją ciągle kocha; wiem to, bo słyszałam, jak panie w kościele w Watley rozmawiały o nim. Mówiły, że jeszcze do tej pory ma nadzieję, że ona wróci. Ale on mi tego nie powie. Wcale nie rozma wia ze mną o mamie. Chciałabym o mamie więcej wiedzieć, ale boję się zapytać, bo może bardzo by się zdenerwował. Winn-Dixie przyglądał mi się uważnie, jak gdyby chciał coś powiedzieć. - No co? - zapytałam. Wciąż wpatrywał się we mnie. -20- - Myślisz, że dałoby się namówić pastora, żeby mi opowiedział o mamie? Winn-Dixie tak mocno się we mnie wpatrywał, ze aż kichnął. - Pomyślę o tym - powiedziałam. Pies wyglądał znacznie lepiej, kiedy już skończyłam jego "toaletę". Wprawdzie z łysymi plackami nic się nie dało zrobić, ale cała reszta sierści ładnie się odmyła. Była miękka i błyszcząca. Zebra dalej było widać, ale postanowiłam dobrze go karmić, zęby trochę przytył. Na krzywe żółte zęby nie mogłam nic poradzić, bo ile**azy próbowałam wymyć mu zęby moją szczoteczką, kichał, prychał, wykręcał się, aż w końcu dałam spokój. Ale, ogólnie biorąc, zmienił się bardzo na korzyść, więc zaraz zabrałam go do przyczepy i pokazałam pastorowi. - Tatusiu. -21 - - Hmmmm - odezwał się. Jak zwykle pisał jakieś kazanie i mamrotał do siebie. - Tato, chcę ci pokazać nowego Winn-Dixiego. Odłożył ołówek, potarł czubek nosa i wreszcie podniósł wzrok. - Proszę, proszę - powiedział, uśmiechając się szeroko do psa. - Co za przystojniak. Winn-Dixie odwzajemnił uśmiech. Podszedł do pastora i położył mu głowę na kolanach. — O, jak on ładnie pachnie - zauważył pastor. Podrapał psa po głowie i zajrzał mu w oczy. — Tato - powiedziałam szybko, żeby mnie odwaga nie opuściła. - Właśnie rozmawiałam z Winn--Dixiem. — Tak? - spytał i jeszcze raz podrapał psa po głowie. — Rozmawialiśmy sobie, i on przyznał mi rację, ze skoro mam dziesięć lat, powinieneś mi powiedzieć dziesięć rzeczy o mamie. Tylko dziesięć, i już. 22 Pator przestał głaskać Winn-Dixiego i zastygł w bezruchu. Domyśliłam się, że ma wielką ochotę wciągnąć głowę z powrotem do żółwiej skorupy. - Jedną rzecz na każdy rok mojego życia - nale gałam. - Proszę. Winn-Dixie popatrzył na pastora i trącił go lekko nosem. Pastor westchnął. - Mogłem się spodziewać, że będą z tobą kło poty - powiedział do psa. Potem odwrócił się do mnie. - Dobrze, Opal. - Siadaj. ?????? ?? ? twojej mamie. Rozdział IV — Po pierwsze... - zaczął pastor. Siedzieliśmy na kanapie, a Winn-Dixie usadowił się między nami. Już wiedziałam, że uznał kanapę za coś bardzo fajnego. - Po pierwsze... - powtórzył. Winn-Dixie nie spuszczał z niego wzroku. - Twoja mama miała poczucie humoru. Każdego potrafiła rozśmieszyć. — Po drugie miała rude włosy i piegi. — Całkiem jak ja - powiedziałam. — Całkiem jak ty - potwierdził pastor. - Po trzecie... Lubiła sadzić rośliny. Miała do tego wielki talent. Gdyby jej przyszło do głowy po- -2Ą- sadzić w ogrodzie oponę, to na pewno wyrósłby samochód. Winn-Dixie zaczął ogryzać łapę, poklepałam go wi^c po głowie, żeby przestał. — Po czwarte... - powiedział pastor. - Umiała bardzo szybko biegać. Nie można było dawać jej forów w wyścigach, bo na pewno by cię przegoniła. — Ja też tak umiem - zawołałam. - Kiedyś w Watley, w drodze do domu, ścigałam się z Lia-mem Fullertonem i pokonałam go, a on powiedział, ze to jest niesprawiedliwe, bo dziewczyny w ogóle nie mogą się ścigać z chłopakami"eA ja mu na to, ze nie umie przegrywać. Pastor kiwnął głową. Milczał przez jakąś minutę. — Czekam na piątą rzecz - przypomniałam mu. — Po piąte... Nie umiała gotować. Przypaliłaby wszystko, nawet wodę w czajniku. Nie wiedziała, jak się otwiera puszki z fasolą. A nad kawałkiem 25 surowego mięsa całkiem traciła głowę. No i szósta rzecz - pastor potarł czubek nosa i popatrzył w sufit. Winn-Dixie zrobił to samo. - Szósta rzecz jest taka, że twoja mama uwielbiała opowieści. Całymi dniami potra fiła siedzieć i słuchać, jak ktoś opowiada. Wprost kochała opowieści. Najbardziej lubiła zabawne historie, takie, które doprowadzały ją do śmiechu. Kiwał głową na potwierdzenie swoich słów. — A siódma rzecz? - zapytałam. — Zaraz, muszę się zastanowić - powiedział. - Znała wszystkie gwiazdy i konstelacje, wszystkie planety na nocnym niebie. Co do jednej. Wiedziała, jak się nazywają i umiała je wszystkie pokazać. Nigdy jej nie nudziło patrzenie na gwiazdy. — Po ósme - pastor przymknął oczy - nie znosiła być żoną pastora. Mówiła, ze nie może ścierpieć, gdy panie w kościele osądzają, jak jest ubrana, co -26- gotuje na obiad, i jak śpiewa w kościele. Mówił,i, Że czuje się jak mały żuczek pod mikroskopem. Winn-Dixie rozciągnął się na kanapie. Nos miał na kolanach pastora, a ogon na moich. — Po dziesiąte... - powiedział pastor. — Po dziewiąte - poprawiłam. — Po dziewiąte - twoja mama piła. Piła piwo. I whisky. I wino. Czasami długo nie mogła przestać. I przez to dużo się kłóciliśmy. No i po dziesiąte - wydał dłuższe westchnienie - po dziesiąte mama cię kochała. Bardzo cię kochała. — Ale mnie zostawiła - przypomniąfcffl mu. — Nas zostawiła - powiedział łagodnie. Niemal widziałam, jak jego żółwia głowa chowa się w tej wstrętnej skorupie. - Spakowała swoje walizki i wyjechała, nie zostawiła po sobie ani jednej rzeczy. — Dobrze - powiedziałam i wstałam z kanapy. -27- Winn-Dixie także zeskoczył. - Dziękuję, że mi to opowiedziałeś. Zaraz potem poszłam do swojego pokoju i zapisałam wszyściutko, co mi tata powiedział. Napisałam to dokładnie tak, jak mówił, żeby nic nie zapomnieć, a potem przeczytałam to Winn-Dixiemu tyle razy, aż nauczyłam się na pamięć. Chciałam te dziesięć rzeczy umieć na wyrywki. W ten sposób, jeśli mama kiedyś wróci, będę mogła ją rozpoznać, objąć i przytulić się do niej tak mocno, żeby już nigdy ode mnie nie odeszła. ? "f "? Rozdział V Dość szybko się przekonaliśmy, że Winn-Dixie nie znosił zostawać sam. Jeśli ja i pastor wychodziliśmy i zostawialiśmy go w przyczepie, ściągał wszystkie poduszki z kanapy i rozwijał rolki papieru toaletowego. Więc zaczęliśmy go przywiązywać linką na zewnątrz. To tez nie podziałało. Winn-Di-xie wył i wył, aż Samuel, piesek pani Detweller, także zaczynał skowytać. Robili razem taki hałas, jakiego najbardziej nie znosili poważni mieszkańcy przyczep w naszej dzielnicy. - On po prostu nie chce zostawać sam - powie- -29- działam. - I już. Zabierajmy go ze sobą. - Dobrze rozumiałam, jak czuł się Winn-Dixie. Kiedy zostawał sam, jego serce robiło się puste. Po niedługim czasie pastor ustąpił. I odtąd zabieraliśmy Winn-Dixiego wszędzie, dokąd szliśmy. Nawet do kościoła. Kościół baptystów w Naomi, zwany też kościołem Otwartych Ramion, wcale nie wygląda jak zwyczajny kościół. Dawniej w jego budynku mieścił się sklep "Kup to w mig" i pierwsze co się rzuca w oczy po wejściu, to powtarzający się wszędzie napis "Kup to w mig". Malutkie czerwone kafelki na posadzce układają się w wielkie litery: KUP KUP KUP MIG MIG MIG. Pastor próbował je zamalować, ale farba zaraz się ścierała, i w końcu już tak zostało. Nasz kościół różni się od innych jeszcze tym, że nie ma w nim ławek. Ludzie przynoszą własne krzesełka, składane lub ogrodowe, i ma się wrażenie, że -30- przyszli na piknik albo pooglądać defiladę, a nie na nabożeństwo. W każdym razie jest to niezwykły kościół. I uznałam, że Winn-Dixie pasuje do niego jak ulał. Ale za pierwszym razem, kiedy przyprowadziliśmy Winn-Dixiego do kościoła Otwartych Ramion, pastor przywiązał go przed wejściem. — To po to prowadziliśmy go taki kawał drogi, żeby go teraz przywiązywać? - zapytałam. — Psy nie należą do kościoła, Opal - tłumaczył mi tata. - Trzeba tak zrobić. Przywiązał Winn-Dixiego da"drzewa, dodał, że ma tam przyjemny cień i że tak będzie najlepiej. Ale nie było. Nabożeństwo się rozpoczęło; wierni śpiewali, dzielili się chlebem i modlili. Wreszcie pastor zaczął wygłaszać kazanie. Ale nie zdążył wymówić więcej niż trzy słowa, kiedy na zewnątrz rozległ się potworny skowyt. -?" Pastor próbował go zignorować. — Dzisiaj... - zaczął. — Aaaaaaaaaauuuuuuu - zaskomlał Winn-Dixie. — Proszę - powiedział pastor. — Arrrrrrrrrrooouu! - przeciągle zawył Winn--Dixie. — Przyjaciele - próbował dalej pastor. - Arrruiiiiip - zawodził Winn-Dixie. Wszyscy poodwracali się na swoich składanych krzesełkach i popatrzyli po sobie. — Opal - odezwał się pastor. — Ooowwww - warknął Winn-Dixie. — Tak, tato? — Idź po tego psa! - krzyknął. — Tak, tato! Wyszłam z kościoła, odwiązałam Winn-Dixie-go i wprowadziłam go do środka. Usiadł koło mnie i uśmiechnął się do pastora, a ten nie mógł się -32- powstrzymać i też się uśmiechnął. Winn-Dixie tak na niego działał. Pastor zaczął od początku. Pies siedział zasłuchany, strzygąc uszami raz w tę, raz w tamtą stronę, zęby nie uronić żadnego słowa. I wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie mysz, która nagle przebiegła po posadzce. Bo w kościele Otwartych Ramion były myszy. Zagnieździły się jeszcze w czasach, kiedy mieścił się tu sklep z mnóstwem dobrych rzeczy do jedzenia. Potem, kiedy "Kup to w mig" został przemianowany na kościół baptystów Ot\ł*wtych Ramion w Naomi, myszy zostały i zaczęły się żywić okruszkami chleba, którym dzielili się wierni. Pastor regularnie powtarzał, że musi coś z nimi zrobić, ale nigdy się na to nie zdobył. Prawda jest taka, ze nie mógłby znieść myśli o skrzywdzeniu jakiegokolwiek stworzenia, nawet myszy. ¦33 Winn-Dbde spostrzegł mysz, zerwał się i ruszył w pogoń. Przed chwilą w kościele panował spokój i poważny nastrój, pastor mówił i mówił, teraz Winn-Di-xie, niczym kudłaty pocisk, śmigał w pogoni za myszą. Szczekał głośno, a jego łapy ślizgały się po wypastowanej posadzce dawnego sklepu "Kup to w mig". Ludzie zaczęli klaskać w ręce, pokrzykiwać i pokazywać go sobie palcami. Poruszenie sięgnęło szczytu, kiedy Wmn-Dixie rzeczywiście złapał mysz. — Nigdy w życiu nie widziałam, żeby pies łapał myszy - powiedziała pani Nordley, która siedziała najbliżej mnie. — To nie jest zwykły pies - poinformowałam ją. - Nie wątpię w to - odrzekła. Winn-Dixie stał przed całym zgromadzeniem wiernych, merdając ogonem. W pysku bardzo ostrożnie trzymał mysz, dość mocno, ale tak, żeby jej nie zmiażdżyć. -34- - Ani chybi ten kundel ma we krwi coś z psa myśliwskiego - powiedział ktoś za mną. - Poluje, aż miło. Winn-Dixie podszedł z myszą do pastora i upuścił ją u jego stóp. A kiedy myszka natychmiast spróbowała ucieczki, przycisnął jej ogon łapą. Potem uśmiechnął się po swojemu, pokazując wszystkie zęby. Pastor popatrzył na myszkę. Potem na Winn-Dixiego. Potem na mnie. Potarł czubek nosa. W "Kup to w mig" zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. - Módlmy się - zaintonował - ¦mu tę mysz. Wszyscy zaczęli się śmiać i klaskać w ręce. Pastor podniósł mysz za ogon, podszedł do drzwi i wyrzucił ją z rozmachem. Znowu rozległ się aplauz. Po chwili tata wrócił i zaczęliśmy się modlić. Ja modliłam się za mamę. Powiedziałam Panu Bogu, -35- ze mamie spodobałaby się historia o tym, jak Winn--Dixie łapie mysz w kościele. Na pewno by się z niej uśmiała. I prosiłam Boga, żebym któregoś dnia mogła mamie ją opowiedzieć. A potem zwierzyłam się Bogu, jaka byłam w Na-omi samotna, bo znałam niewiele dzieci, tylko te z kościoła. A w kościele Otwartych Ramion dzieci było bardzo mało. Tylko Dunlap i Stevie Dewberry, dwaj bracia, którzy nie byli bliźniakami, choć wyglądali identycznie. I Amanda Wilkinson, wiecznie skrzywiona, jakby zwietrzyła jakiś okropny smród; i jeszcze Sweetie Pie Thomas, ale ona była naprawdę malutka, miała zaledwie pięć lat. A poza tym żadne z nich i tak nie chciało się ze mną przyjaźnić, bo pewnie myśleli, że jeśli zrobią coś złego, ja zaraz naskar-żę pastorowi i będą mieli kłopoty i z Bogiem, i z rodzicami. Powiedziałam więc Bogu, że jestem bardzo samotna, mimo że Winn-Dixie jest przy mnie. -36- Na koniec pomodliłam się za mysz, tak jak powiedział pastor. Modliłam się, żeby nic jej się nie stało, kiedy wyleciała przez drzwi kościoła. Modliłam się, żeby wylądowała na jakiejś przyjemniej, mięciutkiej kępce trawy. Rozdział VI Tamtego lata dużo czasu spędzałam w bibliotece imienia Hermana W. Błocka. Po samej nazwie można by się spodziewać, że to jakiś wielki, olśniewający gmach, ale wcale tak nie było. Jest to zwyczajny stary domek pełen książek, którymi zajmuje się panna Franny Błock. Panna Franny to bardzo drobna staruszka z krótkimi siwymi włosami. Była pierwszą osobą, z którą zawarłam przyjaźń w Naomi. Zaczęło się od tego, że Winn-Dixie nie lubił, kiedy chodziłam do biblioteki, ponieważ nie mógł wejść ze mną do środka. Pokazałam mu, że może -38- stać na tylnych łapach oparty o okno, wtedy mógł mnie obserwować, jak wybieram książki, a dopóki mnie widział, był bardzo grzeczny. Tylko że pierwszym razem, kiedy panna Franny Błock zauważyła Winn-Dixiego stojącego na tylnych łapach i patrzącego w okno, wcale nie poznała, że to pies. Myślała, że to niedźwiedź. A było to tak: szperałam w książkach i coś do siebie nuciłam, aż tu nagle rozległ się bardzo głośny i przeraźliwy krzyk. Wybiegłam spomiędzy regałów i zobaczyłam, że panna Franny Błock siedzi na podłodze za biurkiem. .*" — Panno Franny? - powiedziałam. - Nic się pani nie stało? — Niedźwiedź - wyjąkała. — Niedźwiedź? — Wrócił - powiedziała panna Franny. — Wrócił? - zapytałam. - I gdzie on jest? -39- — O tam - i palcem pokazała okno, za którym Winn-Dixie ciągle stał i zaglądał do środka. — Ależ panno Franny, przecież to nie jest żaden niedźwiedź. To pies. Mój własny pies, Winn-Dixie. — Jesteś tego pewna? - spytała panna Franny. — Na sto procent. To mój pies. Rozpoznam go wszędzie. Panna Franny siedziała ukryta za biurkiem i trzęsła się jak osika. - Pomogę pani wstać. Wszystko w porządku. Wyciągnęłam rękę, panna Franny uchwyciła się jej i tak postawiłam ją na nogi. Była lekka jak piórko. Kiedy już wstała, poczuła się chyba bardzo zawstydzona, bo mówiła, że pewnie uważam ją za głupią staruszkę, która nie odróżnia psa od niedźwiedzia, tylko że dawno temu, w tej samej bibliotece imienia Hermana W. Błocka, miała już jedną przygodę z niedźwiedziem i do tej pory ma po tym uraz. -40- sP — A kiedy to było? - zapytałam. — O, to bardzo długa historia - powiedziała na to panna Franny. — To nic. Pod tym względem jestem taka sama jak moja mama. Uwielbiam słuchać opowieści. Ale zanim pani zacznie, czy mogę wpuścić swego psa, zęby też posłuchał? Beze mnie robi mu się smutno. — Czy ja wiem...? - zawahała się panna Franny. Do biblioteki im. Hermana W. Błocka nie wolno wprowadzać psów. — Będzie grzeczny - zapewniłam. - Chodzi nawet do kościoła. - I zanim ????? Franny zdążyła powiedzieć tak lub nie, wybiegłam po Winn-Di-xiego. Jak tylko wszedł, ułożył się u stóp panny Franny z głośnym fuknięciem i westchnieniem. ojrzała na niego i rzekła: - Ależ on wielki. - O, tak - potwierdziłam. - I ma też wielkie serce. -Ąl- — No dobrze - powiedziała panna Franny. Pochyliła się i poklepała mojego psa po głowie, a Winn-Dixie zamaszyście zamerdał ogonem i zaczął węszyć u stóp starszej pani. — Wezmę sobie tylko krzesło, usiądę wygodnie i opowiem wam całą historię jak należy. — JB 1111 Rozdział VII - Dawno temu, kiedy Floryda była jeszcze dziką krainą, kiedy nie było tu nic, tylko palmy i moskity tak wielkie, że mogły porwać człowieka - rozpoczęła panna Franny - a ja byłam dziewczynką nie większą niż ty teraz, mój ojciec,^tierman W. Błock, powiedział, że mogę sobie zażyczyć na urodziny, co tylko zechcę. O czym tylko zamarzę. Panna Franny rozejrzała się po bibliotece, po czym pochyliła nade mną. - Nie chcę się wydać zarozumiała - rzekła - ale mój tata był bardzo bogatym człowiekiem. Niezwykle bogatym. - Pokiwała głową, wypro- -43- stowała się i ciągnęła dalej. -Jako mała dziewczynka uwielbiałam czytać. I powiedziałam mu "Tatusiu, najbardziej ze wszystkich rzeczy chciałabym dostać na urodziny bibliotekę, prawdziwą małą bibliotekę. — Poprosiła pani o całą bibliotekę? — O małą - kiwnęła głową panna Franny. - Chciałam mieć mały domek, w którym nie byłoby nic oprócz książek i oczywiście chciałam się nimi dzielić z innymi. I moje życzenie się spełniło. Ojciec wybudował dla mnie ten budynek, ten sam, w którym teraz siedzimy. I tak w bardzo młodym wieku zostałam bibliotekarką. — A niedźwiedź? - zapytałam. — Mówiłam ci już, kochanie, że Floryda była wtedy całkiem dzika? — O tak, mówiła pani. — Naprawdę dziki kraj. Pełno tu było dzikich ludzi i dzikich zwierząt. -44- — Na przykład niedźwiedzi! — Właśnie. Muszę ci jeszcze powiedzieć, że wielka była ze mnie mądrala. Panna Przemądrza 1-ska. Mając tę całą bibliotekę, myślałam, że zjadłam wszystkie rozumy. Pewnego upalnego czwartku siedziałam sobie w bibliotece z nosem w książce; wszystkie okna i drzwi były otwarte; nagle na biurko padł jakiś cień. A ja, nawet nie spojrzawszy w górę, nie przerywając czytania, spytałam: "Czy mam poszukać jakiejś książki?" — Odpowiedzi nie było. Pomyślałam sobie, że to może jeden z tych dzikich ludzi^rfpłoszony w tym miejscu pe łn ym książek, stoi i boi się odezwać. Ale wtedy dotarł do mnie bardzo szczególny i bardzo silny zapach. Powoli podniosłam oczy. Patrzę, a tu przede mną stoi niedźwiedź. Tak, tak. Wielki, ogromny niedźwiedź. — Jak wielki? -45- — Chyba ze trzy razy większy od twego psa. — I co było potem? — Patrzyłam na niego, a on na mnie. Mierzyliśmy się wzrokiem. Wystawił nos w powietrze i zaczął węszyć, jakby się zastanawiał, czy taka mała przemądrzała bibliotekareczka będzie mu smakowała. Siedziałam jak sparaliżowana. Ale potem sobie pomyślałam, że jeśli ten niedźwiedź naprawdę ma zamiar mnie pożreć, nie poddam się bez walki. O, nie. I bardzo powoli, bardzo ostrożnie uniosłam książkę, którą czytałam. — Co to była za książka? - zapytałam. — Wojna i pokój, bardzo gruby tom. Podniosłam ją powolutku, wycelowałam starannie, i rzuciłam prosto w niedźwiedzia z krzykiem: "Wynocha!" - I wiesz co? -Co? - Poszedł sobie! Ale nigdy nie zapomnę tego zdarzenia. Książkę zabrał ze sobą. - Ą6 - — Coś takiego - powiedziałam. — Tak, tak - rzekła panna Franny. - Porwał j;j i uciekł. — I wrócił jeszcze kiedyś? — Nie, już go nigdy potem nie widziałam. Ludzie w mieście długo sobie potem ze mnie żartowali. Mówili: "Panno Franny, widzieliśmy dzisiaj w lesie tego pani niedźwiedzia. Czytał książkę, powiedział, że jest świetna i pytał, czy może ją potrzymać jeszcze tydzień." Tak, tak. Śmiali się ze mnie - westchnęła. - Chyba już tylko ja jedna zostałam z tamtych czasów. Jestem jedyną osojj^, która pamięta tego niedźwiedzia. Wszyscy moi przyjaciele, wszyscy, których znałam, kiedy byłam młoda, juz pomarli. Znowu westchnęła. Zrobiła się nagle smutna, stara i pomarszczona. Ja czasami czułam się podobnie. Bez przyjaciół w nowym mieście, bez mamy, która by mnie pocieszyła. Ja też wydałam ciężkie westchnienie. -47~ Winn-Dixie uniósł głowę spomiędzy łap i patrzył to na mnie, to na pannę Franny. Potem usiadł i pokazał pannie Franny wszystkie swoje zęby. — Popatrz, popatrz - rzekła panna Franny. - Ten pies się do mnie uśmiecha. — Ma taki dar - powiedziałam jej. — To piękny dar - rzekła panna Franny. - Wspaniały. - I uśmiechnęła się do Winn-Dixiego w odpowiedzi. — Moglibyśmy się zaprzyjaźnić - powiedziałam. - To znaczy pani, i ja, i Winn-Dixie. Moglibyśmy zostać przyjaciółmi. Panna Franny uśmiechnęła się jeszcze ładniej. - To by było fantastycznie. Po prostu fantastycznie. Dokładnie w tej chwili, akurat kiedy nasza trójka postanowiła się zaprzyjaźnić, do biblioteki wkroczył nie kto inny jak ta skrzywiona Amanda Wilkinson. Podeszła prosto do biurka panny Fran- -48- ny i powiedziała: - Skończyłam czytać Johny Tre-maina, bardzo mi się podobało. Teraz poproszę o jakąś jeszcze trudniejszą lekturę, bo jestem zaawansowaną czytelniczką. - Tak, kochanie, wiem o tym - rzekła panna Franny, wstając z krzesła. Amanda udawała, że mnie nie zauważa. Patrzyła wprost przeze mnie. - Czy tutaj wolno wprowadzać psy? - zwróciła się do panny Franny, idąc za nią w stronę regałów. - Tylko niektóre - powiedziała panna Franny. - Wybrane. <•" Odwróciła się i mrugnęła do mnie. Uśmiechnęłam się do niej. Właśnie zdobyłam pierwszą przyjaciółkę w Naomi i nikt nie mógł mi tego zepsuć, nawet skrzywiona Amanda Wilkinson. ;; Rozdział VIII Łyse miejsca na skórze Winn-Dixiego zaczęły porastać sierścią. Zresztą całe jego futro stało się lśniące i nabrało zdrowego wyglądu, a poza tym zupełnie przestał kuleć. Widać po nim było, że jest bardzo dumny ze swego wyglądu i nie przypomina już bezpańskiego włóczęgi. Przyszło mi do głowy, że brakuje mu jeszcze obroży i smyczy, wybrałam się więc do sklep iku "Zwierzaki Gertrudy", gdzie można było kupić rybki, węże, białe myszki, jaszczurki, koszatki i różne rzeczy dla zwierząt, wśród których wypatrzyłam prześliczną czerwoną skórzaną obrożę ze smyczą do kompletu. ¦50 Winn-Dixie nie mógł ze mną wejść do sklepiku (na drzwiach wisiał wielki napis PSÓW WPROWADZAĆ NIE WOLNO), pokazałam mu więc obrożę i smycz przez szybę. A Winn-Dixie, który stał po drugiej stronie wystawy, od razu wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby, kichnął i bardzo energicznie zamerdał ogonem, dzięki czemu od razu wiedziałam, że uznał obrożę i smycz za coś absolutnie wspaniałego. Niestety, teraz nie było mnie stać na taki wydatek. Postanowiłam wytłumaczyć moją sytuację sprzedawcy. ^" — Dostaję niewielkie kieszonkowe - powiedziałam - i nie mogę sobie pozwolić na takie drogie rzeczy. Ale i mnie, i przede wszystkim, mojemu psu tak się podobają, że chciałabym pana prosić, aby mi je pan sprzedał na raty. — Na raty? - zdumiał się sprzedawca. -51- - Gertruda! - zaskrzeczało coś irytująco. Rozejrzałam się. To skrzeczała papuga. Siedziała na samym szczycie wielkiego akwarium i patrzyła wprost na mnie. - Na raty - mówiłam, nie zwracając uwagi na ptaka. - Ja obiecuję oddawać panu co tydzień moje kieszonkowe, a pan da mi już teraz obrożę i smycz. - Chyba nie mogę tego zrobić - powiedział mężczyzna. Potrząsnął głową. - Nie, nie, właścicielce by się to nie spodobało. Utkwił wzrok w ladzie. Nie patrzył na mnie. Miał gęste czarne włosy, zaczesane do tyłu, jak Elvis Presley, i przypiętą do koszuli plakietkę ze swoim imieniem, OTIS. - Albo mogłabym to odpracować - podjęłam. - Mogę przychodzić i zamiatać podłogę, ścierać kurz z półek, wynosić śmiecie. Umiem to robić. Rozejrzałam się po sklepiku. Na podłodze pełno -52- było piasku, łupinek słonecznika i wielkich kłębów kurzu. Naprawdę było co zamiatać. — Uhm - powiedział Otis, ciągle zapatrzony w ladę. — Gertruda! - wrzasnęła znowu papuga. — Naprawdę można mi zaufać - zapewniłam. - Mieszkam tu od niedawna, ale mój tata jest pastorem w kościele baptystów Otwartych Ramion w Naomi, więc jestem naprawdę uczciwą dziewczynką. Tylko że Winn-Dixie, mój pies, musiałby przychodzić tu ze mną, bo kiedy rozstajemy się na dłużej, zaczyna straszliwie wyć. — Gertruda nie lubi psów^ poinformował mnie Otis. — Właścicielka? - zapytałam. — Tak, znaczy się... nie, to znaczy... - wreszcie Otis podniósł na mnie oczy. Pokazał na akwarium. - Ta Gertruda. Papuga. Nazwałem ją imieniem właścicielki. -53- — Gertruda piękny ptak! - wrzasnęła papuga. — Może akurat mojego psa polubi - powiedziałam do Otisa. - Prawie wszyscy go lubią. Może go teraz na chwilę wpuścimy, żeby się poznali, a jeżeli się dogadają, to dostałabym tę pracę? — No, może - wymamrotał Otis. I znowu utkwił wzrok w ladzie. Poszłam więc i otworzyłam drzwi, a Winn-Dixie truchcikiem wbiegł do środka. — Pies! - wrzasnęła Gertruda. — Wiem - odpowiedział jej Otis. Wtedy, o dziwo, Gertruda się uspokoiła. Siedziała na szczycie akwarium, przekrzywiała główkę to w jedną, to w drugą stronę i spoglądała ciekawie na Winn-Dixiego. A on stał i też się jej bacznie przyglądał. Stał całkowicie bez ruchu. Nie merdał ogonem, nie uśmiechał się, ani nie kichał. Tylko patrzył na Gertrudę, a ona na niego. Aż nagle rozpo- -54- starła skrzydła bardzo szeroko i pofrunęła. Wylądowała na czubku głowy Winn-Dixiego. - Pies! - zaskrzeczała. Winn-Dixie ledwo zauważalnie zamerdał ogonem. Wtedy Otis powiedział: - Możesz zacząć w poniedziałek. - Dzięki! Nie pożałuje pan! Kiedyśmy wychodzili ze "Zwierzaków Gertrudy", powiedziałam do mojego pieska: - Nie znam nikogo, kto by tak łatwo jak ty się zaprzyjaźniał. Gdyby moja mama ci^ znała, powiedziałaby, że jesteś najlepszym psem na świecia Winn-Dixie uśmiechał się do mnie, ja do niego, i przez to, nie patrząc przed siebie, wpadliśmy prosto na małą Sweetie Pie Thomas. Stała ssąc kostkę środkowego palca i gapiła się na wystawę sklepu. Wyjęła palec z buzi i spojrzała na mnie. Miała wielkie okrąglutkie oczy. -55- — Czy papuga siedziała u tego psa na głowie? - zapytała. Włosy miała zawiązane różową wstążką w koński ogon. Nie był to bardzo imponujący koński ogon, właściwie tylko wstążka i parę kosmyków włosów. — Tak - powiedziałam. — Widziałam to - pokiwała główką i znowu włożyła palec do buzi. Ale zaraz go wyjęła. - Widziałam go kiedyś w kościele. Łapał mysz. Chciałabym mieć takiego samego, ale mama nie pozwala mi mieć żadnego psa. Mówi, że jak będę bardzo, ale to bardzo grzeczna, kupi mi złotą rybkę albo chomika. Mogę go pogłaskać? — Pewnie - powiedziałam. Sweetie długo i z powagą w oczach głaskała głowę Winn-Dixiego, aż ten na wpół przymknął oczy, a z kąta pyska pociekła mu strużka śliny. - We wrześniu skończę sześć lat. Wtedy muszę -56- przestać ssać palec - powiedziała dziewczynka. - Będzie przyjęcie. Chcesz przyjść na moje przyjęcie urodzinowe? Wszystko ma być na różowo. — No pewnie - powiedziałam. — A pies też może przyjść? - zapytała. — Jasne. I ni stąd, ni zowąd poczułam się szczęśliwa. Miałam psa. Miałam pracę. Miałam przyjaciółkę, pannę Franny Błock. I po raz pierwszy odkąd mieszkałam w Naomi, zaproszono mnie na przyjęcie urodzinowe. To nic, że zaprosiła mnie pięcioletnia dziewczynka, a przyjęcie miało się odbyć dopiero we wrześniu. Już nie czułam się samotna. ? Rozdział IX Wszystkie dobre rzeczy, które przytrafiły mi się tego lata, wydarzyły się dzięki Winn-Dixiemu. Bez niego na przykład nigdy bym nie poznała Glorii Dump. To właśnie on nas sobie przedstawił. A było tak: Wracałam na rowerze ze "Zwierzaków Gertrudy", a Winn-Dixie biegł obok mnie. Mijaliśmy właśnie dom Dunlapa i Steviego Dew-berrych. Gdy tylko mnie zobaczyli, wskoczyli na swoje rowery i zaczęli mnie gonić. Nie, żeby chcieli jechać ze mną, po prostu trzymali się tuż za mną i szeptali różne rzeczy, których nie słyszałam. Obaj -58- mieli łyse głowy, bo ich mama zawsze w lecie goliła im głowy raz na tydzień, bo kiedyś Dunlap nabawił się pcheł od ich kota, Sadiego. Wyglądali jak dwa identyczne łyse niemowlaki, chociaż bliźniakami nie byli. Dunlap, tak jak ja, miał dziesięć lat, a Ste-vie dziewięć, ale był dość wysoki na swój wiek. - Wszystko słyszę - rzuciłam za siebie. - Wszy stko, co mówicie. - Tak naprawdę nic nie słyszałam. Winn-Dixie znacznie mnie wyprzedził. - Ty lepiej uważaj - krzyknął Dunlap. - Ten twój pies leci prosto do domu czarownicy. - Winn-Dixie! - zawołałam. Ale biegł coraz szybciej, az przeskoczył zamkniętą bramę i dostał się na najbardziej zarośnięte chaszczami podwór ko, jakie w życiu widziałam. — Lepiej go stamtąd zabierz - powiedział tajemniczo Dunlap. — Czarownica ci go zje - dodał Stevie. -59- - Cicho bądźcie - odgryzłam się. Zsiadłam z roweru, podeszłam do bramy i zawołałam na cały głos: - Winn-Dixie, wracaj mi tu zaraz! Ale pies nie wrócił. — Już go chyba pożera - straszył mnie Stevie. Stali z Dunlapem tuż za mną. - Żywi się głównie psami. — Spadajcie, łyse niemowlaki - rzuciłam. — Hej! - zawołał Dunlap. - Nieładnie, żeby córka pastora tak się wyrażała. On i Stevie trochę się cofnęli. Stałam i namyślałam się, co robić. W końcu doszłam do wniosku, że bardziej się boję stracić mego Winn-Dixiego niż spotkania z pożerającą psy czarownicą, weszłam więc przez bramę na podwórko. — Psa zje na obiad, a ciebie na deser - krzyknął za mną Stevie. — Opowiemy pastorowi, jak marnie zginęłaś - dodał Dunlap. -60- Byłam już wtedy jakby w samym środku dżungli. Podwórze było gęsto zarośnięte przeróżnymi roślinami - kwiatami, warzywami, krzakami, drzewami i winoroślą. — Winn-Dixie - zawołałam. — He, he, he - dobiegł mnie czyjś głos. - Ten piesek lubi sobie podjeść. Obeszłam grube drzewo całe porośnięte mchem i zobaczyłam Winn-Dixiego. Jadł coś wprost z ręki czarownicy. Zobaczyła mnie. - Lubi masło orzechowe - powiedziała. - Takie mu psu można zawsze zaufać. ^" Była stara, a skórę na twarzy miała brązową i pomarszczoną. Na głowie nosiła miękki kapelusz z wianuszkiem kwiatów i nie miała wcale zębów, ale nie wyglądała na czarownicę. Raczej na bardzo miłą osobę. I od razu poznałam, że przypadła do serca Winn-Dixiemu. -61- — Przepraszam, że mój pies wbiegł do pani ogrodu - powiedziałam. — Nie musisz przepraszać. Lubię towarzystwo - odrzekła. — Mam na imię Opal - powiedziałam. — A ja się nazywam Gloria Dump. Czy to nie okropne nazwisko? Dump?* — Ja mam na nazwisko Buloni. Dzieciaki w mojej dawnej szkole w Watley przezywały mnie "Bulionik". - Ha ha ha - roześmiała się Gloria Dump. - A ten pies? Jak się wabi? - Winn-Dixie - powiedziałam. Winn-Dixie bił ogonem o ziemię. Próbował się uśmiechnąć, ale nie wyszło, bo pysk miał pełen masła orzechowego. * Dump w języku angielskim oznacza wysypisko śmieci. -62- — Winn-Dixie? - zapytała Gloria Dump. - Tak jak ten duży sklep? — Tak, proszę pani. — Ohoho - powiedziała - mógłby dostać nagrodę za najdziwniejsze imię, nie? — Pewnie tak. — Właśnie miałam sobie zrobić kanapkę z masłem orzechowym - powiedziała. - Masz ochotę? — Tak. Bardzo proszę. — Siadaj sobie - pokazała mi ogrodowe krzesełko z popsutym oparciem. - Tylko ostrożnie. Usiadłam bardzo ostrożnie, a Gloria Dump podała mi kromkę białego chleba z masłem orzechowym. Potem zrobiła drugą dla siebie i założyła do jedzenia sztuczną szczękę; kiedy skończyła, powiedziała: - Wiesz, mam bardzo słabe oczy. Widzę tylko zamglone zarysy, więc muszę polegać na sercu. -63- Opowiedz mi wszystko o sobie, żebym mogła zobaczyć cię sercem. A ponieważ Winn-Dixie spoglądał na nią, jakby była najmilszą osobą na świecie, i ponieważ kanapka, którą mi zrobiła, była taka pyszna, i jeszcze dlatego, że długo czekałam na kogoś, komu mogłabym wszystko o sobie opowiedzieć, zaczęłam swoją hi-storię. Rozdział X Opowiedziałam jej wszystko. O tym, jak ja i pastor niedawno przyjechaliśmy do Naomi, i że zostawiłam wszystkich przyjaciół. O tym, że moja mama odeszła i czego się o niej dowiedziałam od taty. O tym, że tutaj, w Naomi, tęskniłam za mamą o wiele bardziej niz w Watley. I że pastor, mój tata, przypomina żółwia i cały czas kryje się w swojej skorupie. I wreszcie o tym, jak w supermarkecie znalazłam Winn-Dixiego, jak dzięki niemu zaprzyjaźniłam się z panną Franny Błock i dostałam pracę u Otisa w "Zwierzakach Gertrudy , i o tym, -65- jak mała Sweetie Pie Thomas zaprosiła mnie na swoje urodziny. Powiedziałam Glorii Dump także i to, że Dunlap i Stevie Dewberry nazwali ją czarownicą. Ale dodałam, że to głupie, złośliwe, łyse chłopaki i że nic a nic im nie wierzę, a jeżeli dałam się nabrać, to na krótko. Gloria Dump słuchała mnie uważnie przez cały ten czas. Kiwała głową, na przemian to uśmiechała się, to marszczyła brwi, pomrukiwała i wtrącała "naprawdę?" Czułam, że słucha mnie całym sercem i bardzo dobrze mi to robiło. — Wiesz co? - powiedziała, kiedy skończyłam moją opowieść. — Co takiego? — Możliwe, że masz więcej po mamie niż tylko rude włosy, piegi i szybkie nogi. — Naprawdę? Na przykład co? -66- — Może odziedziczyłaś po niej zdolności ogrodnicze. Ona i ja mamy podobny dar: umiemy posadzić coś w ziemi, pielęgnować to i obserwować, jak rośnie. Ty też powinnaś spróbować. — Dobrze - powiedziałam. Gloria Dump wybrała mi drzewo do posadzenia. A przynajmniej powiedziała mi, że to drzewo. Wyglądało na niewielką roślinkę. Kazała mi wykopać dołek i wsadzić ją w ziemię i uklepać mocno dookoła, tak jakbym otulała małe dziecko kołderką do snu. — A co to za drzewo? - zapytałaaa Glorię Dump. — Drzewo-niespodzianka. — To znaczy? — To znaczy, że musisz poczekać, az urośnie. I dopiero wtedy się dowiesz. — Mogę przyjść jutro i zobaczyć? - zapytałam. - Dziecko - odrzekła - jak długo ten ogród -67- należy do mnie, możesz tu przychodzić, kiedy tylko chcesz. Ale to drzewo do jutra wiele się nie zmieni. -Ale ja panią też chciałabym zobaczyć. - Ha - powiedziała Gloria Dump - ja się nigdzie nie wybieram. Będę tu na pewno. Wtedy obudziłam Winn-Dixiego. Miał masło orzechowe na wąsach, ziewał i przeciągał się długo. Zanim wyszliśmy, polizał Glorię Dump po ręce, a ja jej ładnie podziękowałam. Tego wieczora, kiedy tata przyszedł powiedzieć mi dobranoc, opowiedziałam mu, jak dostałam pracę w sklepiku zoologicznym, o tym, jak się zaprzyjaźniłam z panną Franny Błock, jak zostałam zaproszona do Sweetie Pie na przyjęcie i o spotkaniu z Glorią Dump. Winn-Dixie leżał na podłodze, czekając, aż pastor wyjdzie, żeby jak zwykle wskoczyć na moje łóżko. Kiedy skończyłam mówić, pa- -68- stor pocałował mnie na dobranoc, a potem pochylił się i pocałował też Winn-Dixiego, w sam czubek głowy. - Nie krępuj się, wskakuj - powiedział do psa. Winn-Dixie spojrzał na niego. Nie uśmiechnął się, ale otworzył pysk tak szeroko, jakby się śmiał, jakby pastor opowiedział mu najśmieszniejszy dowcip na świecie. A najbardziej zdumiało mnie to, że pastor też zaczął się śmiać. Winn-Dixie wskoczył na łóżko, a tata wstał i zgasił światło. Wtedy pochyliłam się i też ucałowałam mego pieska, tylko że w nos, ale on tego nawet nie zauw^ył. Już spał, pochrapując. #"¦ '? Rozdział XI Tej samej nocy nadeszła straszna burza. Ale to nie pioruny i grzmoty mnie obudziły. Wyrwałam się ze snu, bo Winn-Dixie skomlał i tłukł głową o drzwi. - Piesku, co ty robisz? Wcale mnie nie słyszał, tylko dalej tłukł głową o drzwi, jęczał i skomlał. Kiedy wstałam z łóżka, podeszłam do niego i położyłam mu rękę na głowie, cały drżał tak mocno, że aż się przestraszyłam. Przyklękłam przy nim i otoczyłam go ramionami, ale on się nie odwrócił i nie popatrzył na mnie, nie -jo- uśmiechnął się, nie kichnął, nie zamerdał ogonem ani nie zrobił nic takiego, co zwykle robił. Wciąż tłukł głową o drzwi, trząsł się i płakał. - Mam otworzyć drzwi? - spytałam. - Tak? Tego chcesz? Wstałam i otworzyłam drzwi, a Winn-Dixie wyleciał jak szalony, jakby go gonił jakiś wielki wstrętny potwór. - Winn-Dixie - syknęłam cicho. - Wracaj. - Nie chciałam, żeby obudził pastora. Ale było już za późno. Winn-Dixie był już na drugim końcu przyczepy, w pokojtfTaty. Wiedziałam, bo usłyszałam, jak z łoskotem ląduje na łóżku, a potem pastor wydał taki odgłos, jakby go coś bardzo zaskoczyło. Ale to wszystko nie trwało długo, bo Winn-Dixie wrócił pędem z pokoju pastora, dysząc i miotając się na wszystkie strony. Chciałam go złapać, ale był zbyt szybki. -7i- — Opal? - odezwał się pastor. Stał w drzwiach swojej sypialni, z włosami sterczącymi na wszystkie strony. Rozglądał się zaspany, jakby nie bardzo wiedział, gdzie jest. - Opal, co tu się dzieje? — Nie wiem - odrzekłam. W tej samej chwili rozległ się trzask pioruna, tak ogłuszający, że zatrzęsła się cała nasza przyczepa, a Winn-Dixie wypadł jak strzała z mojego pokoju i przeleciał obok mnie. — Tato, uważaj! - krzyknęłam. Ale pastor ciągle był zdezorientowany. Nie ruszył się, kiedy pies śmignął w jego stronę, jakby był kulą w kręgielni, a pastor ostatnim stojącym kręglem, i nagle łuuup! Obaj runęli na podłogę - Ojej - powiedziałam. - Opal? - odezwał się pastor. Leżał na brzu chu, a Winn-Dixie siedział mu na plecach, dysząc i skomląc. - Tak, tato? -J2- — Opal - powtórzył. — Słucham - powiedziałam głośniej. — Czy wiesz, co to jest chorobliwy lęk? — Nie, tato. Pastor podniósł rękę i potarł czubek nosa. Po jakiejś minucie powiedział: - To lęk o wiele, wiele silniejszy niż normalny strach. To taki lęk, którego nie można uspokoić żadnym logicznym tłumaczeniem. Wtedy przez niebo przetoczył się jeszcze jeden grzmot, a Winn-Dixie podskoczył do góry, jakby go ktoś dźgnął rozżarzonym żdUzem. Wylądował z hukiem i zaczął swój bezładny bieg. Popędził w stronę mojej sypialni. Tym razem nie próbowałam go łapać, po prostu usunęłam mu się z; drogi. Tata ciągle leżał na podłodze, pocierając nos. W końcu usiadł i powiedział: - Opal, zdaje mi się, że Winn-Dixie chorobliwie boi się burzy. -73~ Ledwie skończył zdanie, Winn-Dixie pojawił się znowu, biegnąc, jakby od tego zależało jego życie. Pomogłam tacie wstać, żeby pies go znów nie stratował. W żaden sposób nie mogliśmy uspokoić Winn--Dixiego, więc po prostu usiedliśmy i patrzyliśmy, jak przerażony i zadyszany biega tam i z powrotem. Za każdym razem kiedy uderzał piorun, pies reagował, jakby właśnie nadszedł koniec świata. - Burza nie potrwa długo - odezwał się pastor. - Kiedy już się skończy, Winn-Dixie będzie taki jak zawsze. Wkrótce burza rzeczywiście się skończyła. Przestało padać. Już nie błyskało, ostatni pomruk grzmotu zamarł i Winn-Dixie przestał biegać jak szalony. Podszedł do nas i przekrzywił głowę, jakby pytając: "A cóż wy tu robicie w środku nocy?". Powolutku wgramolił się do nas na kanapę w ten -74- swój śmieszny sposób, po centymetrze, chyłkiem, patrząc w inną stronę, jakby to się działo przypadkiem, jakby wcale nie miał zamiaru wdrapać się na kanapę, jakby sam nie wiedział, skąd się właściwie tam wziął. Siedzieliśmy tak we trójkę. Głaskałam psa po głowie i drapałam za uszami, tak jak lubił. — Latem na Florydzie burze z piorunami są bardzo często - powiedział pastor. — Tak, tato. Bałam się, że może teraz zabroni mi mieć psa, który dostaje napadów chorobliwego lęku, jak tylko usłyszy grzmot. - Będziemy musieli na niego uważać - mówił dalej i otoczył Winn-Dixiego ramieniem. - Nie można pozwolić, żeby wydostał się z domu w cza sie burzy. Mógłby uciec na zawsze. Musimy mu zapewnić bezpieczeństwo. -75- - Tak, tato - powtórzyłam. Nie mogłam powiedzieć nic więcej ze wzruszenia. Tato był taki kochany. Kochałam go za to, że pokochał Winn-Dixiego. Kochałam go za to, że nie miał psu za złe, jego strachu. Ale najbardziej kochałam go za to, że tak otoczył go ramieniem, jakby od razu chciał mu zapewnić bezpieczeństwo. . ,?\- .^V| "W !:"*:?:°'"' Rozdział XII Pierwszego dnia mojej pracy w ""Zwierzakach Gertrudy" przyszliśmy z Winn-Dixiem do sklepu bardzo wcześnie i na drzwiach zobaczyłam wywieszkę ZAMKNIĘTE. Ale kiedy je popchnęłam, otworzyły się, więc weszliśmy do Jrpdka. Chciałam krzyknąć do Otisa, że już jesteśmy, ale nie zdążyłam, bo doszły mnie dźwięki jakiejś muzyki. Była to najpiękniejsza muzyka, jaką w życiu słyszałam. Rozejrzałam się zaciekawiona, skąd dochodzi, i wtedy zauważyłam, że w klatkach nie ma zwierząt. Wszystkie króliki, chomiki, koszatki, myszki, pta- -77- szki, jaszczurki i węże siedziały jak skamieniałe na podłodze, a pomiędzy nimi stał Otis. Grał na gitarze, a na nogach miał kowbojskie buty z wydłużonymi noskami, którymi postukiwał do taktu. Przymknął oczy i uśmiechał się błogo. Winn-Dixie jakby się rozmarzył. Uśmiechnął się do Otisa szeroko, potem kichnął, nastroszył wąsy, westchnął i opadł na podłogę razem z innymi zwierzętami. W tej samej chwili Gertruda go dostrzegła. - Pies - skrzeknęła. Zerwała się do lotu i wylądowała na jego głowie. Wtedy Otis zauważył mnie. Przerwał grę i czar prysł. W całym sklepie zapanował nagły ruch, króliki zaczęły kicać, ptaki latać, węże pełzać, a jaszczurki przemykać zwinnie. Winn-Dixie donośnie szczekał i gonił wszystko, co się ruszało. - Pomóż mi! - zawołał Otis. Przez pewien czas, który wydawał mi się bardzo -78- długi, razem z Otisem uganialiśmy się po sklepie, usiłując połapać myszki, koszatki, chomiki, węże i jaszczurki. Co chwilę zderzaliśmy się ze sobą i potykaliśmy się o zwierzęta, a Gertruda cały czas skrzeczała: "Pies! Pies!". Ilekroć coś złapałam, upychałam do pierwszej lepszej klatki, nie zastanawiając się, czy jest właściwa. Wkładałam małe zwierzątka i zatrzaskiwałam drzwiczki. A przez cały czas tego polowania myślałam sobie, że Otis musi być chyba jakimś zaklinaczem węży, skoro podczas jego gry, zwierzęta nieruchomieją i słuchają go jak zaklęte. J^ptem pomyślałam, że jesteśmy straszne gapy i usiłując przekrzyczeć szczekanie psa i wrzaski papugi, zawołałam: - Otis, zagraj jeszcze coś! Patrzył na mnie przez jakąś minutę. Potem trącił struny gitary. I w ciągu kilku sekund w sklepie zapanował spokój. Winn-Dixie leżał znów na podło- -79- dze, mrużąc oczy i uśmiechając się do siebie, i od czasu do czasu kichając. Myszki, koszatki, króliki, jaszczurki i węże, których jeszcze nie zdążyliśmy schwytać, siedziały jak zaczarowane, a ja spokojnie pozbierałam je i powkładałam do klatek. Kiedy było już po wszystkim, Otis przestał grać. Spojrzał w dół na czubki swoich butów. — Ja im tylko grałem. One bardzo to lubią. — Aha, pouciekały z klatek? - zapytałam. — Nie. Sam je wypuściłem. Szkoda mi ich, że tak cały czas siedzą zamknięte. Ja dobrze wiem, jak to jest siedzieć w zamknięciu. -Tak? — Byłem w więzieniu - powiedział. Rzucił mi szybkie spojrzenie i znów skierował wzrok na buty. — Naprawdę? - zdziwiłam się. — Nieważne. Zdaje się, że miałaś pozamiatać? — Tak jest - odrzekłam. -80- Wszedł za ladę, pogrzebał w stercie różnych rupieci i wreszcie wyłonił się z miotłą. - Masz - powiedział. - Zaczynaj. Tylko, ze chyba mu się wszystko pomieszało, bo wyciągnął do mnie rękę z gitarą zamiast z miotłą. - Mam zamiatać gitarą? - spytałam. Zaczerwienił się, podał mi wreszcie miotłę i mogłam zabrać się do pracy. Umiem bardzo dobrze zamiatać. Pozamiatałam starannie cały sklep, potem powycierałam kurz z kilku półek. Przez cały czas, kiedy pracowałam, Winn-Dixie posuwał się za mną, a za nim latała Gertruda, od czj*u do czasu przysiadając mu na głowie lub grzbiecie i skrzecząc do siebie cicho "pies, pies". Skończyłam i Otis mi podziękował. Wychodząc ze sklepiku myślałam sobie, że pastorowi prawdopodobnie nie spodoba się, że pracuję dla jakiegoś bandziora. -81- Pod sklepem czekała na mnie Sweetie Pie Thomas. - Widziałam - powiedziała. Stała jak zwykle, ssąc kostkę środkowego palca i gapiła się na mnie. - Co widziałaś? - Widziałam, że wszystkie zwierzęta nie były w klatkach, ale siedziały bardzo spokojnie. Czy ten pan jest czarodziejem? — Coś w tym rodzaju - odpowiedziałam. Objęła Winn-Dixiego za szyję. — On się nazywa jak ten supermarket, tak? — Tak - potwierdziłam. Ruszyłam w drogę, a dziewczynka wyjęła paluszek z buzi i wzięła mnie za rękę — Przyjdziesz do mnie na urodziny? - zapytała. — Na pewno przyjdę. — Wszystko ma być na różowo - dodała. — Wiem. -82- - Muszę już iść -powiedziała nagle. - Muszę iść szybko do domu i powiedzieć mamie, co widziałam. Mieszkam o tam, w tym żółtym domu. To moja mama, na werandzie Widzisz ją? Macha do ciebie. Pomachałam ręką do kobiety na werandzie, a ona znowu do mnie. Patrzyłam jak mała Sweetie biegnie, żeby jak najprędzej opowiedzieć mamie o czarodzieju ze sklepu zoologicznego. Zaraz też pomyślałam o swojej mamie i o tym, że bardzo bym chciała opowiedzieć jej, jak Otis rzucił czar na zwierzęta. Zbierałam dla niej różne opowieści. Chciałam jej opowiedzieć o pannie Franny i niedźwiedziu, a także o tym, jak poznałam Glorię Dump i że przez chwilę wierzyłam, iż jest czarownicą. Miałam przeczucie, że mama lubi właśnie takie historie i że śmiałaby się z nich głośno, tak jak mi opowiadał tata. Rozdział XIII Ja i Winn-Dixie szybko ustaliliśmy sobie nowy porządek dnia: wstawaliśmy wcześnie rano i wychodziliśmy z domu, a potem biegliśmy do "Zwierzaków Gertrudy", żeby posłuchać, jak Otis gra zwierzętom na gitarze. Czasami na koncert wkradała się też mała Sweetie. Siadała na podłodze, przytulała się do Winn-Dixiego i kołysała go, jakby był wielkim pluszowym misiem. A kiedy muzyka się kończyła, chodziła po sklepie i próbowała wybrać dla siebie jakiegoś pupilka, ale zawsze dawała spokój i wracała do domu, bo tak naprawdę chciała mieć tylko psa, -84- dokładnie takiego, jak Winn-Dixie. Po jej wyjściu zabierałam się za zamiatanie, sprzątanie i układanie rzeczy na półkach, bo Otis nie miał do tego smykał-ki, a ja tak. Na koniec Otis zapisywał mi czas pracy w notesie, z napisem na okładce: "Jedna obroża z czerwonej skóry, jedna smycz z czerwonej skóry" i przez cały czas ani trochę nie zachowywał się jak bandzior. Po pracy szliśmy do biblioteki im. Hermana W. Błocka i rozmawialiśmy z panną Franny albo słuchaliśmy jej opowieści. Ale moim ulubionym miejscem tego lata było podwórko panL*Clorii Dump. Winn-Dixie chyba myślał tak samo, bo kiedy dochodziliśmy do ostatniej przecznicy przed domem pani Glorii, mój pies zostawiał mnie daleko w tyle, choć jechałam na rowerze, i zaczynał biec z całych sił, tak się spieszył do dziwnego ogrodu i swojej porcji masła orzechowego. -85- Czasami Dunlap i Stevie puszczali się za mną w pogoń. - Patrzcie, córka pastora jedzie z wizytą do czarownicy! - krzyczeli. - Ona nie jest żadną czarownicą - mówiłam im. Doprowadzali mnie do wściekłości tym, że nie chcieli mnie słuchać i wierzyli w takie głupstwa o pani Glorii Dump. Pewnego razu Stevie powiedział do mnie: - Moja mama mówi, że nie powinnaś spędzać tyle czasu zamknięta w tym zapyziałym sklepie ze zwierzętami albo w bibliotece, ciągle w towarzystwie starych bab. Mówi, że powinnaś być więcej na świeżym powietrzu i bawić się z dziećmi w twoim wieku. Tak mówi moja mamusia. - Dobra, daj jej spokój - powiedział do niego Dunlap. Potem zwrócił się do mnie: - On tak tylko gada. Ale we mnie już krew się zagotowała. -86- — Nic mnie nie obchodzi, co mówi twoja mamusia. Nie jest moją mamą i nie będzie mi rozkazywać - wrzasnęłam do Steviego. — Powiem mamie, co powiedziałaś - odciął się Stevie - a ona powie twojemu ojcu, a on ci narobi wstydu przed całym kościołem. A ten facet ze sklepu zoologicznego jest niedorozwinięty i siedział w więzieniu. Ciekawe, czy twój ojciec to wie. - Otis nie jest niedorozwinięty - powiedziałam. - A mój tata dobrze wie, że siedział w więzieniu. Było to kłamstwo, ale było mi już wszystko jedno. - Możesz iść prosto do niego i*"*askarżyć na mnie, jak chcesz. Ty wielki łysy niemowlaku. Przysięgam, strasznie mnie wyczerpywało codzienne wrzeszczenie na Dunlapa i Steviego. Zanim docierałam na podwórko Glorii Dump, czułam się jak żołnierz po zaciekłej bitwie. Pani Gloria natychmiast robiła mi kanapkę z masłem orzecho- -87- wym, a potem nalewała mi kubek kawy pół na pół z mlekiem i to mnie stawiało na nogi. — Dlaczego nie bawisz się z tymi chłopcami? — Bo to głupki - powiedziałam. - Do tej pory myślą, że pani jest czarownicą. Tyle razy już im powtarzałam, że to nieprawda, i nic. — Myślę, że w ten okrężny sposób próbują się z tobą zaprzyjaźnić - powiedziała pani Gloria. — Nie mam zamiaru się z nimi przyjaźnić. — Mogłoby być fajnie mieć takich kolegów. — Wolę rozmawiać z panią - powiedziałam. - Oni mają siano w głowie. I są złośliwi. A na dodatek są chłopakami. Gloria potrząsała głową, wzdychała, a potem pytała, co się dzieje na szerokim świecie i czy mam jej coś ciekawego do opowiedzenia. A ja zawsze miałam. Rozdział XIV Czasami opowiadałam pani Glorii to, co niedawno usłyszałam od panny Franny Błock. Albo naśladowałam Otisa, jak postukuje do taktu obcasem i gra swoim zwierzakom. To ją zawsze rozśmieszało. Czasami sama wymyślałam jak^ś historyjkę, a Gloria Dump słuchała jej caluśkiej od początku do końca. Kiedyś zwierzyła mi się, że dawniej uwielbiała czytać, ale już nie może, z powodu bardzo słabego wzroku. - Nie może pani sprawić sobie takich bardzo mocnych okularów? - zapytałam. - Dziecko kochane - westchnęła - takich moc nych to chyba nie robią. Któregoś dnia, kiedy skończyłam opowiadanie, postanowiłam powiedzieć pani Glorii, że Otis jest kryminalistą. Pomyślałam, że powinnam o tym powiedzieć komuś dorosłemu, a pani Gloria była najlepsza ze znanych mi dorosłych ludzi i miałam do niej zaufanie. — Pani Glorio - zaczęłam. — Mhhmm - odparła. — Czy zna pani Otisa? — Nie znam. Wiem tylko to, co mi o nim opowiadałaś. - On jest kryminalistą. Siedział w więzieniu. Myśli pani, że powinnam się go bać? — A za co siedział? — Nie wiem. Chyba zrobił coś złego. Coś takiego, za co wsadzają do więzienia. -go- - Dziecko - powiedziała pani Gloria - chodź, coś ci pokażę. Bardzo powoli podniosła się z krzesła i ujęła mnie za rękę. — Chodź, pójdziemy razem na koniec podwórka. — Dobrze - odpowiedziałam. Poszłyśmy, a Winn-Dixie truchtał tuż za nami. Podwórko było ogromne, na samym jego końcu nigdy jeszcze nie byłam. Zatrzymaliśmy się pod wielkim starym drzewem. - Przyjrzyj się temu drzewu. Przyjrzałam się. Prawie na wszystkich gałęziach wisiały butelki. Butelki po whisky, po winie i po piwie, przywiązane kawałkami sznurka. Kołysały się lekko, stukały o siebie i pobrzękiwały trochę niesamowicie. Ja i Winn-Dixie staliśmy zapatrzeni na to dziwne drzewo. Włosy na czubku głowy mojego psa najeżyły się, a z gardła wydobyło się warczenie. -gi- Gloria Dump laską wskazała na drzewo. — Co o nim myślisz? — Nie wiem - powiedziałam. - Dlaczego wiszą na nim te wszystkie butelki? — Zęby odstraszać duchy - odrzekła pani Gloria. — Jakie duchy? - Duchy wszystkich złych rzeczy, które zrobi łam w życiu. Uważniej spojrzałam na butelki wiszące na drzewie. - Tyle złych rzeczy pani zrobiła? — Mhm - przytaknęła Gloria Dump. - Nawet jeszcze więcej. — Ale przecież pani jest najmilszą osobą, jaką znam - zapewniłam ją. — To nie znaczy, że nie robiłam złych rzeczy - odpowiedziała. — Na tym drzewie są butelki po whisky - zauważyłam. - I po piwie. ¦92 — Wiem, dziecko - rzekła Gloria Dump. - Przecież sama je tam powiesiłam. I sama wypiłam to, co w nich było. — Moja mama dużo piła - szepnęłam. — Wiem - powiedziała Gloria. — Tata mówi, że czasami piła i piła, nie mogła przestać. — Mmmhmm - mruknęła znowu Gloria. - Tak jest z niektórymi. Zaczynamy i nie możemy przestać. — Pani też jest taka? — O tak. Ale teraz nie pijam już nic mocniejszego od kawy. ^^ — Czy te wszystkie złe rzeczy, te, które są teraz duchami, zrobiła pani przez to, że piła whisky, piwo i wino? — Niektóre tak - odpowiedziała Gloria Dump. - A niektóre i tak byłabym zrobiła, pijana czy trzeźwa. To było, zanim zrozumiałam. -93- -??? — Zanim zrozumiałam, co jest najważniejsze. — A co to takiego? - zapytałam. — Dla każdego co innego - powiedziała. - Musisz się sama dowiedzieć. A tymczasem pamiętaj, że nie wolno ludzi oceniać po tym, co kiedyś zrobili. Trzeba ich oceniać według tego, co robią teraz. Otisa trzeba sądzić po pięknej muzyce, którą gra i po tym, że jest dobry dla zwierząt, bo to jest wszystko, co o nim teraz wiesz. Rozumiesz? — Rozumiem. — A tych dwóch chłopców od Dewberrych też nie osądzaj zbyt surowo, dobrze? — Dobrze - przyrzekłam. - No to świetnie - zakończyła Gloria Dump, odwróciła się i ruszyła z powrotem. Winn-Dixie trącił mnie wilgotnym nosem i pomachał ogonem, ale kiedy zobaczył, że nie idę, pobiegł za Glorią. 94 Ja nie ruszyłam się z miejsca, stałam w zamyśleniu, patrząc na drzewo. Myślałam czy moja mama, gdziekolwiek jest, tez ma takie drzewo z butelkami. Zastanawiałam się, czy jestem dla niej czymś w rodzaju ducha, bo ona sama często wydawała mi się duchem. ? Rozdział XV Klimatyzacja w bibliotece im. Hermana W. Błocka nie działała najlepiej. Był tylko jeden wentylator, i zaraz po wejściu do biblioteki Winn-Dixie zagarniał go dla siebie. Rozciągał się przed nim, merdał ogonem, a jego sierść zaczynała latać w powietrzu. Niektóre kępki sierści wcale się go nie trzymały, wentylator zdmuchiwał je jak puszek dmuchawca. Byłam niezadowolona, że zabiera dla siebie cały wentylator i martwiłam się też, że wylecą mu wszystkie włosy, ale panna Franny, powiedziała, żebym się wcale nie przejmowała, że Winn-Dixie może leżeć ¦96- przed wentylatorem, ile mu się podoba, a poza tym w życiu nie widziała, żeby pies wyłysiał od podmuchów powietrza. Czasami, kiedy panna Franny opowiadała nam historie, dostawała dziwnych ataków. Były to lekkie ataki i nie trwały długo. Panna Franny nagle zapominała, o czym mówi, milkła i zaczynała się trząść jak listek na wietrze. Kiedy to się zaczynało, Winn--Dixie odchodził od wentylatora i siadał tuż przy pannie Franny. Siedział wyprostowany, z postawionymi czujnie uszami, i pilnował jej, zupełnie jak żołnierz. A kiedy panna Frai*!ły przestawała drżeć i zaczynała znowu mówić, Winn-Dixie lizał jej dłoń i kładł się na powrót przed wentylatorem. Ataki panny Franny zawsze przywodziły mi na myśl zachowanie Winn-Dixiego podczas burzy. Tego lata było bardzo dużo burz. Nabrałam wielkiej wprawy w pilnowaniu mego psa w czasie burzy. -97- Przytulałam go do siebie i trzymałam mocno, pocieszałam go, przemawiałam do niego szeptem i kołysałam go tak samo, jak on pocieszał pannę Franny podczas jej ataków. Tylko, że ja miałam jeszcze jeden powód, żeby go mocno przytulać. Przytulałam go tak mocno, żeby mi nie uciekł. W takich momentach przychodziła mi też na myśl Gloria Dump. Kto j ą pocieszał, kiedy musiała słuchać pobrzękiwania tych swoich butelek i duchów, szepczących o złych rzeczach, które w życiu zrobiła. Chciałam umieć ją pocieszyć. I wymyśliłam, że najlepszym na to sposobem będzie poczytać jej książkę, poczytać tak głośno, żeby duchy trzymały się od niej z daleka. Poprosiłam pannę Franny o pomoc. - Panno Franny, mam pewną dorosłą znajomą, która ma bardzo słaby wzrok i chciałabym jej coś głośno poczytać. Może mi pani doradzić jakąś książkę? -g8- - Doradzić? - powtórzyła panna Franny. - O tak. Z radością ci doradzę. Oczywiście. Na przy kład Przeminęło z wiatrem. — A o czym to jest? - zapytałam. — To wspaniała opowieść o Wojnie Domowej. — O Wojnie Domowej? — Nie mów, że nigdy nie słyszałaś o Wojnie Domowej - panna Franny wyglądała, jakby miała zemdleć ze zgrozy. Zaczęła nawet machać rękami przed własną twarzą. — Wiem, co to Wojna Domowa - powiedziałam szybko. - To była wojna międz^HPółnocą a Południem, o niewolnictwo. — Tak, o niewolnictwo - rzekła panna Franny. - A także o prawa stanowe i pieniądze. Była to straszna wojna. Walczył w niej mój pradziadek. Był wtedy niemal chłopcem. — Pani pradziadek? -99- - Tak. Littmus W. Błock. To jest dopiero opo wieść. Winn-Dixie rozdziawił paszczę i położył się na boku z głuchym plaśnięciem i westchnieniem. Przysięgłabym, że rozumie słowa: "To jest dopiero opowieść". Wiedział też, że przez dłuższy czas nigdzie się z biblioteki nie ruszymy. - Proszę mi o tym opowiedzieć, panno Franny - poprosiłam. Usiadłam po turecku obok Winn-Di- xiego. Popchnęłam go, żeby się ze mną podzielił zimnym powietrzem z wentylatora. Ale udawał, że śpi. Nie przesunął się nawet o centymetr. Usadowiłam się wygodnie i czekałam na rozpoczęcie ciekawej opowieści, kiedy nagle drzwi się otworzyły i weszła skrzywiona Amanda Wilkinson. Winn-Dixie od razu usiadł i przyjrzał się jej. Spróbował się do niej uśmiechnąć, ale ona nie odpowiedziała mu uśmiechem, więc znowu się położył. - 100- — Chciałabym wypożyczyć następną książkę - powiedziała Amanda, z rozmachem kładąc przyniesioną książkę na biurku. — A może byś chwilkę poczekała - powiedziała panna Franny bardzo uprzejmie. - Właśnie opowiadam Indii Opal historię o moim pradziadku. Będzie mi bardzo miło, jeśli ty też jej posłuchasz. To potrwa tylko chwilkę. Amanda wydała ciężkie, teatralne westchnienie i spojrzała na mnie, jakby mnie nie było. Udawała, że ją to wcale nie ciekawi, ale zauważyłam, że mimo wszystko chce posłuchać. *m — Siadaj tu - powiedziała panna Franny. — Dziękuję, postoję - odparła Amanda. — Jak chcesz - wzruszyła ramionami panna Franny. - Co to ja miałam mówić? A, tak. Littmus. Littmus W. Błock. — ??::>???: Rozdział XVI — Littmus W. Bock był jeszcze chłopcem, kiedy otwarto ogień w Fort Surnter - rozpoczęła panna Franny swoją opowieść. — Fort Sumter? - zapytałam, — To właśnie od strzelaniny w Fort Sumter zaczęła się wojna - wyjaśniła Amanda. — Dobrze, dobrze - powiedziałam, wzruszając ramionami. — Littmus miał czternaście lat. Był silny i wysoki, lecz bardzo młodziutki. Jego tata, Artley W. Błock, już wcześniej zaciągnął się do wojska i Littmus powie- - 102 - dział swojej mamie, że nie może bezczynnie czekać, aż Południe zostanie pobite i też poszedł walczyć. Panna Franny rozejrzała się po bibliotece i westchnęła. — Mężczyźni i chłopcy zawsze rwą się do walki. I zawsze znajdą jakiś powód, by iść na wojnę. To bardzo smutne. Są święcie przekonani, że wojna to zabawa. I żadna lekcja historii nie wybije im tego z głowy. — W każdym razie, Littmus opuścił dom i zaciągnął się do wojska. Okłamał ich, że jest starszy. Tak, tak. Mówiłam już, że Jiył bardzo rosły jak na swój wiek. Przyjęli go do wojska i zaraz poszedł na front. Zostawił matkę i trzy siostry. Poszedł na wojnę, żeby zostać bohaterem. Ale wkrótce dowiedział się całej prawdy. — Jakiej prawdy - zapytałam. - Ze wojna jest piekłem - powiedziała panna -103- Franny z przymkniętymi oczami. - Piekłem i niczym więcej. — Piekło to brzydkie słowo - zauważyła Amanda. Spojrzałam na nią ukradkiem. Jej buzia była skrzywiona jeszcze bardziej niż zwykle. — Wojna - ciągnęła pana Franny z przymkniętymi oczami - też powinna być brzydkim słowem. Potrząsnęła głową i otworzyła oczy. - Żadna z was - pokazała palcem na mnie i Amandę - nawet sobie nie wyobraża, jak straszna jest wojna. — Nie, proszę pani - zawołałyśmy obie zgodnym chórem. Spojrzałyśmy szybko na siebie, a potem na pannę Franny. — Nawet sobie nie wyobrażacie. Littmus był cały czas głodny. Oblazło go wszelkie robactwo: pc hły i wszy. A w zimie bywał tak przemarznięty, że był pewien, iż któregoś dnia zamarznie na śmierć. W lecie zaś... Szkoda słów, nie ma nic gorszego niż -104- wojna w lecie. Wszędzie straszliwie cuchnie. I jedyną rzeczą, która pozwoliła Littmusowi zapomnieć, że jest głodny, pogryziony, że wszystko go swędzi, że mu za gorąco lub za zimno, było to, że w końcu trafiła go jakaś kula. I to bardzo poważnie. A był tylko dzieckiem. — Czy zginął? - zapytałam. — Dobry Boże - westchnęła Amanda i przewróciła oczami. — Ejże, Opal - powiedziała panna Franny. - Nie stałabym tutaj i nie opowiadałabym wam tej historii, gdyby mój pradziadek zginął ryuwojnie. Nie byłoby mnie na świecie. Musiał przeżyć. Ale to już nie był ten sam człowiek. Tak, tak. Nie ten sam człowiek. Kiedy wojna się skończyła, poszedł na piechotę do domu. Szedł całą drogę z Virginii do Georgii. Wtedy nikt nie miał koni, oprócz Jankesów. Szedł i szedł. A kiedy dotarł do domu, jego domu już nie było. -105- — A gdzie był? - znowu wyrwało mi się pytanie. Nie obchodziło mnie, że Amanda pomyśli, że jestem głupia. Chciałam to wiedzieć. — No, wiecie - krzyknęła panna Franny tak głośno, że Winn-Dixie i Amanda i ja aż podskoczyliśmy. - Jankesi go spalili! Tak właśnie. Spalili, zostały tylko zgliszcza. — A jego siostry? - spytała Amanda. Obeszła biurko i usiadła obok nas na podłodze. Wpatrywała się w pannę Franny. Co się z nimi stało? — Umarły. Umarły na tyfus. — O nie - powiedziała Amanda drżącym głosem. — A jego mama? - szepnęłam. — Także umarła. — A ojciec? - spytała Amanda. - Co się stało z jego ojcem? — Zginął na polu bitwy. — I Littmus został sierotą? -106 - - Tak właśnie, został siefo4- - To bardzo smutna historia - powiedziałam do panny Franny. - Bardzo smutna - potwierdziła Amanda. Byłam zdumiona, że jest ze mną tak zgodna. - To jeszcze nie koniec - odezwała się panna Franny. Winn-Dixie zaczął chrapać, więc trąciłam go lek ko nogą, żeby się uciszył. Chciałam dokładnie usły szeć zakończenie opowieści- Bardzo było dla mnie ważne, jak Littmus przeżył utratę wszystkich uko chanych bliskich. *m Rozdział XVII - Littmus wrócił z wojny do domu - podjęła panna Franny - i okazało się, że jest już sam na świecie. Usiadł tam, gdzie kiedyś były frontowe schodki prowadzące do domu i bardzo długo płakał. Płakał jak malutkie dziecko. Tęsknił za mamą, za tatą i za siostrami, i tęsknił za małym chłopcem, którym był kiedyś. Kiedy wreszcie się uspokoił, naszło go bardzo dziwne uczucie. Poczuł, że ma ochotę na coś słodkiego. Po prostu zachciało mu się cukierków. Nie jadł cukierków od łat. I właśnie wtedy uczynił postanowienie. Tak. Littmus W. Błock -108- przekonał się, że świat to padół łez i że jest na nim całe mnóstwo zła i okropności i postanowił, że włoży wszystkie swoje siły, żeby dać światu trochę słodyczy. Wstał i zaczął iść przed siebie. I tak doszedł aż do Florydy. I przez całą drogę planował. — Co planował?- zapytałam. — Planował, że zbuduje fabrykę cukierków. — Czy naprawdę ją zbudował? - zapytałam. — Oczywiście, że tak. Ona ciągle jeszcze stoi na Farville Road. — Ta stara rudera? - zapytała Amanda. — To nie jest żadna rudera*" powiedziała panna Franny. - Tam narodziła się nasza rodzinna fortuna. To tam mój pradziadek wytwarzał pastylki Littmu-sa, cukierki słynne na cały świat. — Ja tam nigdy o nich nie słyszałam - rzekła Amanda. — Ani ja - dodałam. -wg- - Bo już się ich nie robi - powiedziała panna Franny. - Świat, jak się zdaje, stracił apetyt na pa stylki Littmusa. Ale tak się składa, że ja mam ich jeszcze trochę. Otworzyła górną szufladę biurka. Było tam pełno cukierków. Potem otworzyła następną szufladę i tam też było pełno cukierków. Całe biurko panny Franny było zapchane cukierkami. — Macie ochotę na pastylkę Littmusa? - zapytała mnie i Amandę. — Tak, proszę - powiedziała Amanda. — Pewnie - powiedziałam ja. - A Winn-Dixie też może dostać jedną? — Nie widziałam jeszcze psa, który by lubił twarde cukierki, ale czemu nie, niech spróbuje. I panna Franny dała Amandzie jedną pastylkę, a mnie dwie. Rozwinęłam jedną i podałam Winn-Dixiemu. -110- Usiadł, pociągnął nosem, zamerdał ogonem i delikatnie wyjął mi pastylkę z palców. Najpierw próbował ją przeżuć, ale kiedy się nie udało, zwyczajnie ją połknął. Potem zamerdał ogonem i położył się. Powoli ssałam swoją pastylkę. Była dobra. Smakowała piwem korzennym, truskawkami i jeszcze czymś, czego nie umiałam nazwać, czymś, co ściągało na mnie jakiś dziwny smutek. Popatrzyłam na Amandę. W wielkim zamyśleniu ssała swój cukierek. — Smakuje ci) - zwróciła się do mnie panna Franny. — Tak, proszę pani. ^ — A tobie, Amando? Smakuje ci pastylka Litt-musa? — Tak, panno Franny - odparła. - Ale kiedy ją jem, zaczynam myśleć o różnych rzeczach, które mnie zasmucają. Zastanawiałam się, co też może zasmucać taką - ui - Amandę. Nie była obca w mieście. I miała mamusię i tatusia. Widziałam ich razem w kościele. — Jest w nich jeden tajemniczy składnik - powiedziała panna Franny. — Wiem - zawołałam. - Czuję go bardzo wyraźnie. Co to takiego? — Smutek - obwieściła panna Franny. - Nie każdy go wyczuwa. Dzieci przeważnie wcale go nie zauważają. — Ja go czuję. — I ja też - rzekła Amanda. — W takim razie - stwierdziła panna Franny - obie musiałyście już dostać swoją porcję smutku w życiu. — Musiałam wyprowadzić się z Watley i zostawić wszystkich przyjaciół - poskarżyłam się. - I to jest jeden mój smutek. Dunlap i Stevie Dewberry śmieją się ze nie. To drugi. A największy mój smutek, to - 112 - że moja mama mnie porzuciła, kiedy byłam mała. Ledwo ją pamiętam. Tak bardzo bym chciała ją spotkać i opowiedzieć jej kilka historii. - Ten cukierek przypomina mi o Carsonie - szepnęła cichutko Amanda. Brzmiało to, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Muszę już iść. Wstała i prawie wybiegła z biblioteki im. Hermana W. Błocka. Kto to jest Carson? - zapytałam pannę Franny. Potrząsnęła głową. - Smutek - powiedziała. - Ten świat jest pełen smutku. — Ale jak się go dodaje do cukiesłłów? - zapytałam. - Jak można stworzyć taki niezwykły smak? — To tajemnica - powiedziała. - Dlatego właśnie Littmus zrobił tak wielką fortunę. Wytwarzał cukierki, które smakowały jednocześnie i słodko, i smutno. — Czy mogę wziąć jedną pastylkę dla mojej pfzy- -113- jaciółki, pani Glorii Dump? I jedną dla Otisa ze sklepu zoologicznego? I jedną dla pastora? I dla Sweetie Pie Thomas? - Weź, ile chcesz - powiedziała panna Franny. Napchałam kieszenie pastylkami Littmusa, podziękowałam pannie Franny za opowieść, wypożyczyłam Przeminęło z wiatrem (a była to bardzo gruba książka) i kazałam Winn-Dixiemu wstać. Z biblioteki udaliśmy się prosto do pani Glorii Dump. Oczywiście musiałam przejechać koło domu Dewberrych. Dunlap i Stevie grali na podwórku w piłkę. Już miałam pokazać im język, ale przypomniałam sobie, co mówiła panna Franny, że wojna jest piekłem, i to, co mówiła Gloria Dump, żebym ich za ostro nie oceniała. I zamiast pokazać język, pomachałam do nich. Stanęli jak wryci, ale kiedy już prawie ich minęłam, dostrzegłam, że Dunlap unosi rękę w górę i też do mnie macha. -114- - Hej - zawołał - Hej, Opal. Pomachałam jeszcze energiczniej i pomyślałam o Amandzie Wilkinson, i jak to bardzo fajnie, że ona lubi dobre opowieści tak samo jak ja. I ciągle zastanawiałam się, kim jest Carson. Rozdział XVIII Kiedy tylko przyszliśmy do Glorii Dump, powiedziałam jej, że mam dla niej dwie niespodzianki i spytałam, którą chce dostać najpierw, małą czy dużą. - Najpierw małą - odparła pani Gloria. Podałam jej pastylkę Littmusa, a ona przez chwi lę obracała ją w palcach. — Cukierek? - zapytała. — Tak, proszę pani - powiedziałam. - Nazywa się pastylka Littmusa. - Boże, no tak. Pamiętam te cukierki. Mój tata je lubił. - Odwinęła papierek, włożyła pastylkę Littmusa do ust i pokiwała głową. — Smakuje pani? - zapytałam. — Mmmmmmmmm-hmmmmm - odpowiedziała. Powolutku kiwała głową. - Jest słodki. Ale smakuje też tak, że przypomina mi to ludzi, którzy odchodzą. — To znaczy smutno? - zapytałam. - Czy pani czuje w nim smak smutku? — Masz rację - powiedziała. - Smakuje smutno, ale zarazem słodko. A niespodzianka numer dwa? — To książka - powiedziałam.-^ — Książka? - Tak. Będę ją pani czytać na głos. Ma tytuł Prze minęło z wiatrem. Panna Franny twierdzi, że to wspaniała powieść. O Wojnie Domowej. Czy pani wie, co to była Wojna Domowa? - Coś obiło mi się o uszy - powiedziała pani -?- Gloria, kiwając głową i ssąc swoją pastylkę Litt-musa. — Czytanie tej książki zabierze nam dużo czasu - oświadczyłam. - Ma tysiąc trzydzieści siedem stron. — Uuu - powiedziała pani Gloria. Odchyliła się na krześle i skrzyżowała ręce na brzuchu. - To lepiej zacznijmy zaraz. Przeczytałam jej pierwszy rozdział Przeminęło z wiatrem. Czytałam bardzo głośno, żeby duchy trzymały się z daleka. A pani Gloria słuchała bardzo uważnie. Kiedy skończyłam, powiedziała, że to najlepsza niespodzianka, jaką jej kiedykolwiek sprawiono i że nie może się doczekać, kiedy usłyszy rozdział drugi. Tego wieczora, zanim tata ucałował mnie na dobranoc, dałam mu pastylkę Littmusa. - Co to jest? - zapytał. -118- - To taki cukierek, który wynalazł pradziadek panny Franny. Nazywa się pastylka Littmusa. Tata rozwinął pastylkę i spróbował, a po minucie zaczął pocierać czubek nosa i kiwać głową. — Smakuje cii - zapytałam. — Ma specyficzny aromat... — Piwo korzenne? - podsunęłam. — Nie, to jest coś innego. — Truskawki? — Truskawki też czuję. Ale czuję jeszcze coś. Dziwny smak. Widziałam, jak tata coraz bardziej oddala się ode mnie. Przygarbił się, opuścił podbródek i już był gotów wciągnąć głowę do swojej żółwiej skorupy. — Ma smak melancholii - powiedział w końcu. — Melancholii? Co to jest? - To uczucie smutku - wyjaśnił. Znowu potarł czubek nosa. - Przypomniała mi się twoja mama. -119- Winn-Dixie powąchał papierek po pastylce w ręku pastora. — Ma smak smutku - westchnął tata. - Pewnie jest przeterminowany - dodał. — Nie - zaprzeczyłam. - Właśnie tak ma smakować. Ten Littmus wrócił z wojny i cała jego rodzina już nie żyła. Jego tata zginął w boju. A mama i siostry umarły na straszną chorobę, a Jankesi spalili ich dom. Littmus był bardzo, ale to bardzo smutny, i od tego smutku najbardziej na świecie zachciało mu się czegoś słodkiego. Więc zbudował fabrykę cukierków, wymyślił pastylki Littmusa i cały smutek jaki czuł, włożył właśnie w te cukierki. - Coś podobnego - powiedział pastor. Winn-Dixie nosem wytrącił papierek z jego ręki i zaczął go gryźć. - Daj mi to - powiedziałam do niego. Ale nie - 120- chciał oddać. Musiałam sięgnąć mu głęboko do pyska. - Nie wolno jeść papierków - zawołałam. Pastor odchrząknął. Myślałam, że zaraz powie coś ważnego, na przykład coś o mamie, ale powiedział tylko: - Opal, rozmawiałem niedawno z panią Dewberry. Mówiła mi, że Stevie skarżył się, żeś go przezywała łysym niemowlakiem. — To prawda - potwierdziłam. - Powiedziałam tak. Ale on ciągle przezywa Glorię Dump czarownicą, a na Otisa powiedział, że jest niedorozwinięty. A raz nawet powiedział, że jego mama mówiła, że nie powinnam tyle wysiadywać me starymi babami. No i co ty na to? — Myślę, że powinnaś przeprosić - powiedział pastor. — Kto, ja? — Tak, ty. Powiesz Steviemu, że jest ci bardzo przykro, jeśli powiedziałaś coś, co go uraziło. - 121 - Jestem pewien, że on chciałby się z tobą zaprzyjaźnić. - Akurat - oburzyłam się. - Wcale mi się tak nie wydaje. — Niektórzy ludzie trochę dziwnie się za to zabierają - powiedział tata. Przeproś go. — Dobrze, tato. - Potem przypomniałam sobie Carsona. - Tato - zaczęłam. - Wiesz coś o Amandzie Wilkinson? — A o co ci chodzi? — Czy wiesz coś o niej i o kimś, kto się nazywa Carson? — Carson to był jej brat. Utonął w zeszłym roku. — Nie żyje? — Nie żyje - odpowiedział pastor. - Jego rodzina ciągle nad tym boleje. — Ile miał lat? — Pięć - powiedział pastor. - Tylko pięć lat. - 122 - — Tatusiu, dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś? — Tragedie innych ludzi nie powinny być tematem błahych rozmów. Nie miałem żadnego powodu, żeby ci to mówić. — Oprócz tego, że gdybym to wiedziała - odparłam - mogłabym sobie wytłumaczyć zachowanie Amandy. Nic dziwnego, że ma taką skrzywioną buzię. — Co? - zapytał pastor. — Nieważne - odparłam. — Dobrej nocy, Indio Opal - pcjfihylił się i pocałował mnie. W jego oddechu poczułam wymieszany smak piwa korzennego, truskawek i smutku. Poklepał Winn-Dixiego po głowie, wstał, wyłączył światło i zamknął drzwi. Nie zasnęłam od razu. Leżałam i myślałam o tym, że życie jest zupełnie jak pastylka Littmusa, -123- miesza się w nim słodycz i smutek, i tak bardzo trudno je od siebie oddzielić. Miałam od tego zamęt w głowie. - Tatusiu! - zawołałam. Po minucie otworzył drzwi i patrząc na mnie uniósł wysoko brwi. — Jakie to było słowo? To słowo, które oznacza smutek? — Melancholia - odpowiedział. — Melancholia - powtórzyłam. Podobał mi się dźwięk tego słowa, jakby cichutko pobrzmiewała ukryta w nim muzyka. — A teraz już dobranoc - powiedział pastor. — Dobranoc. Wstałam z łóżka, rozwinęłam jeszcze jedną pastylkę Littmusa i ssąc ją myślałam o mamie, która mnie zostawiła. Ogarnęło mnie uczucie melancholii. Potem pomyślałam o Amandzie i jej braci- -124 - szku. I też poczułam melancholię. Biedna Amanda. Biedny Carson. Miał tyle samo lat, co mała Sweetie. Ale nigdy nie będzie świętował szóstych urodzin. ? ?- ,-.?' ? Rozdział XIX Rankiem, kiedy z Winn-Dixiem wychodziliśmy, żeby pozamiatać sklep, zabrałam ze sobą pastylkę Littmusa dla Otisa. — Co to, Haloween? - zapytał Otis, kiedy podałam mu pastylkę. — Nie, dlaczego - zdziwiłam się. — No bo dajesz mi cukierka. - To prezent - powiedziałam mu. - Na dzisiaj. Otis rozpakował pastylkę i włożył ją do ust. Po chwili łzy potoczyły mu się po policzkach. - Dziękuję - powiedział. - 126 - — Dobre? — Bardzo dobre - pokiwał głową - ale dziwnie smakuje, jakby się było w więzieniu. — Gertruda! - zaskrzeczała Gertruda. Porwała w dziób papierek po cukierku, ale po chwili go upuściła i znowu zaskrzeczała: - Gertruda! — Nie dostaniesz - powiedziałam jej. - To nie dla ptaków. - I szybko, żeby nie stracić animuszu, zapytałam: - Otis, za co siedziałeś w więzieniu? Zabiłeś kogoś? — Nie - odparł. — Jesteś włamywaczem? ^ — Nie - powtórzył Otis. Ssał pastylkę Littmusa i patrzył na czubki swoich kowbojskich butów. — Nie musisz mi mówić. Tak tylko spytałam. — Nie jestem niebezpiecznym przestępcą - powiedział Otis - jeśli o to ci chodzi. Jestem samotny. Ale nie niebezpieczny. - 127 - - To dobrze - stwierdziłam i poszłam na zaple cze po miotłę. Kiedy wróciłam, Otis stał w tym samym miejscu, wciąż wpatrując się w swoje stopy. — To przez muzykę - powiedział. -Co? — Przez muzykę wylądowałem w więzieniu. — Jak to? — Nie chciałem przestać grać na gitarze. Dawniej grałem na ulicach i niektórzy ludzie dawali mi pieniądze. Ale mnie nie chodziło o pieniądze. Grałem dla ludzi dlatego, że muzyka staje się lepsza, kiedy ktoś słucha. No i przyszli policjanci. I kazali mi przestać grać. Powiedzieli, że łamię prawo, a ja przez cały ten czas, kiedy do mnie mówili, grałem. To ich rozwścieczyło. Próbowali mi założyć kajdanki. — A co było potem? — Przyłożyłem im - szepnął. — Pobiłeś policjantów? -128- - Aha. Jednego. Znokautowałem go. I zabrali mnie do więzienia. Zamknęli mnie i zabrali mi gi tarę. A kiedy mnie wreszcie wypuścili, kazali mi przyrzec, że nigdy nie będę grał na ulicy. Rzucił mi błyskawiczne spojrzenie i znowu utkwił wzrok w butach. - No i już nie gram. Tylko tu, w sklepie. Dla zwierząt. Gertruda, to znaczy pani Gertruda, wła ścicielka sklepu, dała mi tu pracę, bo przeczytała o mnie w gazecie i powiedziała, że jak tylko chcę, to mogę grać na gitarze zwierzętom i że jej to ani tro chę nie przeszkadza. ^" Grasz ieszcze dla mnie i dla Winn-Dixiego i dla małej Thomas - przypomniałam mu. — Tak - zgodził się. - Ale wy nie jesteście na ulicy. — Dzięki, że mi to wszystko opowiedziałeś, Otis. - Nie mam nic przeciwko temu, żebyś to wie działa - odparł. -129- Weszła Sweetie, a ja podałam jej pastylkę Littmu-sa. Od razu wypluła ją ze wstrętem. Powiedziała, że jest niedobra i że smakuje, jakby się nie miało psa. Tego dnia zamiatałam bardzo powoli. Chciałam jak najdłużej dotrzymać towarzystwa Otisowi. Nie chciałam, żeby czuł się samotny. Myślałam też o mamie. Zawsze kiedy o niej myślę, mam uczucie jak po wyrwaniu zęba. Język ciągle dotyka tego miejsca, z którego właśnie wypadł ząb. A moje myśli raz po raz biegną w stronę tego pustego miejsca, w którym ona powinna być. Rozdział XX Kiedy opowiedziałam Glorii Dump historię aresztowania Otisa, zaczęła tak się śmiać, że aż musiała przytrzymać sobie sztuczną szczękę, żeby jej nie wypadła. — Uuu - jęknęła, uspokoiwszy "c w końcu. - To ci dopiero niebezpieczny przestępca. — On jest bardzo samotny - powiedziałam jej. - Chciałby tylko mieć kogoś, dla kogo mógłby grać. Pani Gloria wytarła załzawione oczy rąbkiem sukienki. - Wiem, słoneczko - powiedziała. - Ale niektóre rzeczy są tak smutne, że aż chce się śmiać. -131- - Wie pani co? - odezwałam się, wciąż myśląc o smutnych rzeczach. - Ta dziewczynka, o której pani opowiadałam, ta ze skrzywioną buzią. Aman da. Okazało się, że jej brat się utopił w zeszłym ro ku. Miał tylko pięć lat, tak jak Sweetie Pie Thomas. Gloria Dump przestała się uśmiechać. Pokiwała lekko głową. — Pamiętam, jak ludzie o tym mówili. Pamiętam, jak mówili o małym chłopcu, który utonął. — To dlatego Amanda ma taki skrzywiony wyraz twarzy - powiedziałam. - Tęskni za swoim bratem. — Zapewne - zgodziła się pani Gloria. — Jak pani myśli, czy każdy za kimś tęskni? Tak jak ja za mamą? — Mhm - odparła pani Gloria. Przymknęła oczy. - Czasami zdaje mi się, że cały ten świat to jedno wielkie pęknięte serce. Nie mogłam już dłużej wytrzymać myślenia -132- o smutnych rzeczach, na które nic nie można poradzić, więc zapytałam, czy chce trochę posłuchać Przeminęło z wiatrem} - Oczywiście - odparła pani Gloria. - Od rana na to czekam. Zobaczymy, co słychać u Scarlett. Otworzyłam książkę i zaczęłam czytać, ale przez cały czas myślałam o Otisie i martwiłam się, że nie może grać na gitarze dla ludzi. W powieści Scarlett właśnie szykowała się na piknik z muzyką i smakołykami. I dlatego wpadłam na pewien pomysł. — Tak właśnie powinnyśmy zrobić - powiedziałam ożywiona, zatrzaskując książkęT'Winn-Dixie wystawił głowę spod krzesła pani Glorii. Rozejrzał się niespokojnie. — Co? - zaciekawiła się Gloria Dump. — Wydamy przyjęcie - oświadczyłam. - Musimy zrobić przyjęcie i zaprosić pannę Franny Błock, i pastora, i Otisa, i Otis będzie grał na gitarze dla -?- wszystkich, którzy przyjdą. Mała Sweetie też może przyjść. Ona go bardzo chętnie słucha. — My, czyli kto? - zapytała Gloria Dump. — My, czyli pani i ja. Przygotujemy coś do jedzenia i urządzimy przyjęcie tutaj na pani podwórku. — Hmmm - mruknęła Gloria Dump. — Mogłybyśmy zrobić kanapki z masłem orzechowym i pociąć na trójkąciki, żeby elegancko wyglądały. — Ech - odezwała się Gloria Dump. - Nie wiem, czy cały świat tak przepada za masłem orzechowym jak ty, ja i ten pies. - No to... Możemy zrobić kanapki z sałatką jajeczną. Dorośli je lubią. — A wiesz, jak się robi sałatkę jajeczną? — Oj, nie - powiedziałam. - Nie mam mamy, nie ma kto mnie nauczyć. Ale założę się, że pani umie. I na pewno mnie pani nauczy. -m - Może. Gloria Dump położyła rękę na głowie Winn-Di-xiego i uśmiechnęła się do mnie. Wiedziałam, że się zgodzi. - Dziękuję pani - zawołałam ucieszona. Zbliżyłam się do niej i uściskałam ją z całych sił. Winn--Dixie zaraz zaczął machać ogonem i próbował wcisnąć się między nas. Nie znosił, kiedy omijało go coś przyjemnego. - To będzie najwspanialsze przyjęcie, jakie kiedykolwiek wydano - cieszyłam się. - Tylko, że wpierw będziesz mi musiała coś obiecać. - Dobrze - zgodziłam się. - Zaprosisz tych chłopców od Dewberrych. - Dunlapa i Steviego? - Właśnie. Nie będzie żadnego przyjęcia, jeśli ich nie zaprosisz. -?35- — Muszę? — Musisz. Przyrzeknij. — Przyrzekam - odpowiedziałam. Wcale mi się ten pomysł nie podobał. Ale mimo to obiecałam. Od razu zaczęłam zapraszać gości. Najpierw porozmawiałam z pastorem. — Tatusiu? — Tak, Opal? — Tatusiu, ja i Winn-Dixie, i pani Gloria Dump wydajemy przyjęcie. — To miło - powiedział. - Bawcie się dobrze. — Tato - tłumaczyłam. - Mówię ci o tym, ponieważ jesteś zaproszony. — Ooo - zdumiał się. Potarł czubek nosa. -Aha. — Będziesz mógł przyjść? - zapytałam. — Czemu by nie? - westchnął. Pannie Franny Błock od razu spodobał się ten pomysł. -136- Przyjęcie! - wykrzyknęła i klasnęła w dłonie. — Tak, proszę pani - powiedziałam. - Zupełnie jak piknik w Dwunastu Dębach w Przeminęło z wiatrem. Tylko że u nas nie będzie takiej masy gości i podamy kanapki z sałatką jajeczną zamiast pieczeni z rożna. — To brzmi bardzo zachęcająco - powiedziała panna Franny. Potem spojrzała w głąb biblioteki. — A może by tak zaprosić też Amandę? - szepnęła. — Pewnie nie będzie chciała przyjść - powiedziałam. - Nie za bardzo mnie lubi. -m — Zapytaj ją, to się przekonasz - cichutko odparła panna Franny. Weszłam wie^c między regały i najuprzejmiejszym tonem, na jaki umiałam się zdobyć, zapytałam Amandę, czy zechce przyjść na moje przyjęcie. Rozejrzała się spłoszona. -w- — Przyjęcie? — Tak. Bardzo bym się cieszyła, gdybyś przyszła. Patrzyła na mnie z otwartą buzią. - Dobrze - powiedziała po dłuższej chwili. - Przyjdę. Dziękuję bardzo. Z wielką przyjemnością. Potem, zgodnie z obietnicą jaką dałam pani Glorii, zaprosiłam braci Dewberrych. - Nie idę na żadne przyjęcie do czarownicy - powiedział Stevie. Dunlap trącił go łokciem. - Przyjdziemy - powiedział. — A właśnie, że nie - upierał się Stevie. - Czarownica nas złapie i ugotuje w kotle. — Nie obchodzi mnie, czy przyjdziecie czy nie - odburknęłam. - Zapraszam was, bo jej to obiecałam. — Przyjdziemy - powtórzył Dunlap. Kiwnął mi głową i uśmiechnął się. Za to mała Sweetie aż podskoczyła z przejęcia. -i38- — A o czym będzie to przyjęcie? - Według niej przyjęcie musiało być "o czymś". — Nie wiem. — Musisz coś wymyślić - powiedziała. Wetknęła palec do buzi i zaraz go wyjęła. Co to za przyjęcie o niczym. A piesek też będzie? - zapytała. Otuliła go ramionami i przycisnęła do siebie tak mocno, że o mało oczy nie wyszły mu z orbit. — Tak - odpowiedziałam. — To dobrze. W takim razie przyjęcie może być o psach. — Zastanowię się nad tyrn^- obiecałam jej. Na sam koniec zostawiłam Otisa. Powiedziałam mu, że będzie przyjęcie, i że jest zaproszony, a on na to: - Nie, dziękuję. — Dlaczego nie? - zdziwiłam się. — Nie lubię przyjęć - odparł Otis. — Proszę cię, przyjdź. Bez ciebie nie będzie za- -139- bawy. Przez cały tydzień mogę zamiatać i sprzątać sklep za darmo, tylko przyjdź. - Cały tydzień za darmo? - powiedział Otis, przyglądając mi się uważnie. — Tak - zapewniłam go. — Ale nie będę musiał z nikim rozmawiać? — Nie. Nie musisz z nikim rozmawiać. Tylko przynieś gitarę. Może trochę nam pograsz. — Może - powiedział cicho Otis. Rzucił jeszcze jedno szybkie spojrzenie na czubki swoich butów, usiłując ukryć uśmiech. — Dziękuję - powiedziałam. - Dziękuję, że jednak przyjdziesz. — Rozdział XXI Kiedy już przekonałam Otisa, żeby przyszedł, cała reszta przygotowań stała się czystą przyjemnością. Razem z panią Glorią postanowiłyśmy urządzić przyjęcie wieczorem, kiedy jest chłodniej. Po południu zabrałyśmy się d<*^racy w kuchni i przygotowałyśmy kanapki z sałatką jajeczną. Pocięłyśmy je w trójkąciki, odcięłyśmy skórki i wetknęłyśmy w kanapki wykałaczki z małymi chorągiewkami na końcach. Winn-Dixie cały czas siedział z nami w kuchni i przyglądał się, co robimy. Nieustannie merdał ogonem. -141- - Myśli, że dla niego robimy te przysmaki - po wiedziała Gloria Dump. Winn-Dixie pokazał Glorii wszystkie zęby. - O, nie, to nie dla ciebie - pogroziła mu. Ale kiedy myślała, że nie widzę, ukradkiem podała Winn-Dixiemu kanapkę, taką bez wykałaczki. Przyrządziłyśmy także poncz. Zmieszałyśmy w tym celu wodę mineralną z sokiem pomarańczowym i grejpfrutowym w wielkim dzbanku. Gloria nazwała ten napój ponczem pani Dump. Powiedziała, że zasłynęła nim na cały świat. Ale ja jakoś nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Ostatnią rzeczą, jaka została nam do zrobienia, było przystrojenie podwórka za domem. Na drzewach porozwieszałam kolorowe paski bibuły - różowe, pomarańczowe i żółte - żeby było wesoło. Nasypałyśmy też piasku do papierowych torebek i po-wtykałyśmy w nie świece, a przed samym przyjęciem - 142 - obeszłam dookoła podwórze i je pozapalałam. Dziki ogród Glorii Dump wyglądał jak z bajki. - Patrzcie, patrzcie - mruczała Gloria Dump, rozglądając się wokół. Nawet ktoś ślepy jak kret pozna, jak to wspaniale wygląda. I naprawdę było pięknie. Tak pięknie, że aż doznałam dziwnego uczucia, że serce we mnie rośnie. I rozpaczliwie zapragnęłam dowiedzieć się, gdzie jest moja mama, żebym ją też mogła zaprosić na to przyjęcie. Panna Franny Błock pojawiła się jako pierwsza. Miała na sobie piękną, zieloffą*; połyskującą suknię. Miała też buty na wysokich obcasach i kiedy szła, bardzo się chwiała. Nawet kiedy stała spokojnie, cała lekko falowała, jakby stała na łodzi. Niosła wielką szklaną misę pełną pastylek Littmusa. - Przyniosłam coś pysznego na deser - powie działa, podając mi misę. -43- Podziękowałam jej i postawiłam naczynie na stole obok ponczu i talerza z kanapkami. Potem przedstawiłam pannę Franny Glorii Dump. Uroczyście podały sobie ręce i wymieniły grzeczności. Potem nadeszła mama Sweetie Pie Thomas, prowadząc córeczkę za rękę. Dziewczynka przyniosła całe naręcze obrazków przedstawiających psy, które powycinała z kolorowych gazet. - Bo to jest przyjęcie o psach - oświadczyła. - Możesz nimi ozdobić ogród. Mam taśmę klejącą. I zaczęła krążyć po podwórku i przylepiać do drzew i krzeseł zdjęcia psów. - Cały dzień o niczym innym nie mówiła, tylko o tym przyjęciu - powiedziała jej mama. - Odpro wadzisz ją do domu, kiedy się skończy? Obiecałam, że odprowadzę małą i przedstawiłam dziewczynkę pannie Franny i pani Glorii. Wtedy pojawił się pastor. Wyglądał bardzo poważnie -144- w długim płaszczu i krawacie. Uścisnął ręce Glorii Dump i panny Franny Błock, powiedział, jak bardzo mu miło je obie poznać i że słyszał o nich ode mnie same dobre rzeczy. Sweetie Pie Thomas poklepał po główce i dodał, że bardzo mu miło ją spotkać także poza kościołem. Przez cały czas Winn-Dixie stał pomiędzy nami, merdając ogonem tak zamaszyście, iż przez chwilę myślałam, że przewróci pannę Franny na jej cienkich wysokich obcasach. Przyszła też Amanda Wilkinson. Jasne włosy ułożyła w loki, wyglądała nieśmiało i nie tak nieprzystępnie jak zazwyczaj. Pffiysunęłam się do niej i przedstawiłam ją Glorii Dump. Sama byłam zdziwiona, że tak bardzo się ucieszyłam z przyjścia Amandy. Chciałam jej powiedzieć, że wiem, co się stało z Carsonem, że rozumiem, jakie to uczucie, kiedy się kogoś traci, ale w końcu nic nie powiedziałam. Byłam za to podwójnie miła. Staliśmy wszyscy na podwórzu, uśmiechając się do siebie i zachowując trochę nerwowo, kiedy jakiś bardzo zachrypnięty głos powiedział: "Gertruda piękny ptak!" Winn-Dixie postawił uszy, szczeknął i rozejrzał się wokół. Ja też popatrzyłam, ale nie zobaczyłam ani Gertrudy, ani Otisa. — Zaraz wrócę - powiedziałam do wszystkich. Razem z Winn-Dixiem pobiegliśmy przed dom. Na chodniku przed bramą stał Otis. Przez jedno ramię przewiesił gitarę, na drugim siedziała Gertruda. W rękach trzymał największy słoik ogórków konserwowych, jaki w życiu widziałam. — Otis - odezwałam się - przejdźmy dalej, tam jest przyjęcie, z tyłu domu. — Aha - powiedział. Ale nie ruszył się. Stał obejmując kurczowo słoik ogórków. - Pies - zaskrzeczała Gertruda. Sfrunęła z ra- - 146- mienia Otisa i wylądowała na głowie Winn-Di-xiego. — Wszystko w porządku, Otis - próbowałam go uspokoić. - Jest tylko parę osób, naprawdę bardzo malutko. — Aha - powtórzył. Rozglądał się, jakby nie wiedział, gdzie jest. Uniósł w górę słoik ogórków. -Przyniosłem ogórki konserwowe - powiedział. — Widzę - odparłam. - Właśnie tego nam było trzeba. Będą świetne do sałatki jajecznej. Mówiłam do niego cicho i spokojnie, jakby był dzikim zwierzątkiem, które ^thciałam nakarmić z ręki. Zrobił malutki kroczek do przodu. - Chodźmy - szepnęłam. Ruszyłam, a Winn-Di- xie pobiegł za mną. Kiedy po chwili się odwróciłam, zobaczyłam, że Otis też idzie. -47- Rozdział XXII Otis dreptał za mną całą drogę na tylne podwórze, gdzie odbywało się przyjęcie. Zanim zdążył umknąć, przedstawiłam go pastorowi. — Tatusiu - powiedziałam. - To jest Otis. To on prowadzi sklep "Zwierzaki Gertrudy". I bardzo dobrze gra na gitarze. — Witam - powiedział pastor i wyciągnął dłoń do Otisa. Otis tymczasem stał i manewrował wielkim słojem, żeby uwolnić rękę i podać ją pastorowi. Wreszcie pochylił się i postawił słój na ziemi. W tej samej chwili gitara zsunęła mu się z pleców i ude- -148- rzyła go w głowę z lekkim "brzdęk!". Na to mała Sweetie wybuchła gromkim śmiechem i pokazała go palcem, jakby zrobił to celowo, żeby ją rozbawić. - Ouć - jęknął Otis. Wyprostował się, zdjął gitarę z ramienia i położył obok słoika ogórków. Wytarł dłoń o spodnie i wyciągnął ją do pastora, który ujął ją i rzekł: - To zaiste wielki zaszczyt poznać pana. — Dziękuję - odparł Otis. - Przyniosłem ogórki. — Zauważyłem to - odpowiedział pastor. Kiedy już skończyli to ceremonialne powitanie, przedstawiłam Otisa pannie Franny i .Amandzie. A na koniec zaprowadziłam go do Glorii Dump, która z uśmiechem podała mu rękę. Otis popatrzył jej prosto w oczy i też się uśmiechnął. Bardzo szeroko. - Przyniosłem konserwowe ogórki na wasze przyjęcie - poinformował ją. -49- - Tak się cieszę - odparła. - Co to by było za przyjęcie bez ogórków. Otis wskazał wzrokiem na ziemię, gdzie ciągle stał słoik ogórków. Zaczerwienił się na twarzy. — Opal - zapytała pani Gloria. - A kiedy przyjdą ci chłopcy? — Nie wiem - wzruszyłam ramionami. - Mówiłam im, o której zaczynamy. - Nie powiedziałam jej tylko tego, że prawdopodobnie nie przyjdą, bo boją się przyjęć u czarownicy. — Dobrze więc - zatarła ręce pani Gloria. - Mamy kanapki z sałatką jajeczną. Mamy poncz pani Dump. Mamy konserwowe ogórki, zdjęcia piesków i pastylki Littmusa. I pastora, który pobłogosławi nasze przyjęcie. Gloria Dump posłała mojemu tacie znaczące spojrzenie. Skinął głową, odchrząknął i powiedział: - Do- -150- bry Boże, dziękujemy ci za te ciepłe letnie noce, za światło świec i pyszne potrawy. Ale najbardziej dziękujemy za naszych przyjaciół. Cenimy cudowne, skomplikowane dary, jakie otrzymujemy od ciebie w sobie nawzajem. Cenimy trudne zadanie, które nakładasz na nas, zadanie darzenia się nawzajem miłością najlepiej jak potrafimy, tak jak ty kochasz nas. Módlmy się w imię Chrystusa. Amen. — Amen - powiedziała Gloria Dump. — Amen - szepnęłam. — Gertruda! - wrzasnęła Gertruda. — Kiedy dostaniemy coś do jedaenia? - zapytała Sweetie. - Cśśś - syknęła Amanda. Winn-Dixie kichnął. I nagle rozległ się odległy grzmot. Z początku nawet myślałam, że to Winn-Dixiemu burczy w brzuchu. -i5i- — Nie miało padać - powiedziała Gloria Dump. - Wcale nie zapowiadali deszczu. — To jedwabna suknia! - przestraszyła się panna Franny Błock. - Nie mogę pozwolić, żeby zamokła. — Może lepiej wejdźmy do środka - zaproponowała Amanda. Pastor spojrzał w niebo. W tej chwili zaczęła się rzęsista ulewa. •'f ^ 4 Rozdział XXIII — Ratuj kanapki! - wołała do mnie Gloria Dump. - Ratuj poncz! — Muszę pozbierać obrazki z psami! - piszczała Sweetie. Biegała wkoło, zrywając karteczki z drzew i krzeseł. - Nie martwcie się! - polyaykiwała. -Już je mam! Chwyciłam tacę z kanapkami, pastor złapał dzbanek ponczu i pognaliśmy z nimi do kuchni; kiedy znów wybiegłam na zewnątrz, zobaczyłam jak panna Franny z pomocą Amandy wchodzi do domu. Panna Franny tak niepewnie poruszała się na wyso- -•153- kich obcasach, że wywróciłaby się pod naporem deszczu, gdyby Amanda jej nie podpierała. Ja zaś złapałam za rękę Glorię Dump. - Nic mi nie jest - uspokoiła mnie. Ale wzięła mnie pod rękę i mocno się mnie trzymała. Zanim opuściłyśmy ogród, rozejrzałam się po nim. Bibułkowe ozdoby rozmokły, świece pogasły... Nagle zobaczyłam Otisa. Stał przy słoiku ogórków, patrząc na swoje stopy. - Otis - krzyknęłam przez strugi deszczu. - chodź, idziemy do środka! Kiedy już byliśmy w kuchni, Amanda i panna Franny śmiały się i otrząsały z wody, jak to robią psy. — Ale ulewa! - powiedziała panna Franny. - Coś podobnego! — Tak ni stąd, ni zowąd! - dziwił się pastor. — Uuuuuu - dodała po swojemu Gloria Dump. m — Pies - skrzeknęła Gertruda. Obróciłam się w jej stronę. Siedziała na kuchennym stole. Wokół trzaskały pioruny. — O nie - zawołałam nagle. Rozejrzałam się po kuchni. — Nie martw się - powiedziała mała Sweetie. - Uratowałam zdjęcia psów. Mam tu wszystkie. - Pomachała plikiem stron wyciętych z gazet. — Gdzie Winn-Dixie? - krzyknęłam. - Zapomniałam o nim! Myślałam tylko o przyjęciu i całkiem zapomniałam o Winn-Dixiem. Zapomniałam, że miałam go bronić przed piownami. — Spokojnie, Opal - powiedział pastor. Na pewno jest gdzieś na podwórzu, może się schował pod krzesłem. Chodź, pójdziemy go poszukać. — Czekajcie - zatrzymała nas Gloria Dump. - Dam wam latarkę i parasolki. Ale ja nie chciałam czekać. Wybiegłam na pod- -155- worze. Rozglądałam się, szukałam pod wszystkimi krzesłami, zajrzałam pod każdy krzak i drzewo. Wołałam na całe gardło. Chciało mi się płakać. To była moja wina. To ja miałam go pilnować. I zapomniałam. - Opal! - usłyszałam wołanie taty. Podniosłam wzrok. Stał na werandzie obok pani Glorii. Byli tam też Dunlap i Stevie Dewberry. — Twoi goście przyszli - powiedział. — No i co z tego? - odburknęłam niechętnie. - Chodź no tutaj - odezwała się Gloria Dump stanowczym, poważnym tonem. Oświetliła mnie latarką. Podeszłam do werandy, a ona podała mi latarkę. - Przywitaj się z chłopakami - przykazała mi. - Powiedz im, że się cieszysz, że przyszli. I że zaraz wrócisz, jak tylko znajdziesz psa. - Cześć - powiedziałam. - Fajnie, że przy- -156 szliście. Muszę tylko znaleźć Winn-Dixiego i zaraz do was przyjdę. Stevie patrzył na mnie z szeroko otwartymi ustami. - Może ci pomogę? - zapytał Dunlap. Potrząsnęłam głową. Usiłowałam powstrzymać łzy. - Chodź tu, dziecino - odezwała się Gloria Dump. Przyciągnęła mnie blisko do siebie i szepnęła mi do ucha: - Nie możesz zatrzymać przy sobie niczego ani nikogo, kto chce odejść, rozumiesz? Możesz go tylko kochać tak długo, jak go masz w pobliżu. I mocno mnie uścisnęła. *" — Powodzenia - zawołała, kiedy razem z pastorem schodziliśmy z werandy w deszcz. — Powodzenia! - krzyknęła panna Franny z kuchni. — Ten piesek się nie zgubił - usłyszałam jeszcze, jak Sweetie woła do kogoś w środku. - Jest za mądry, żeby się zgubić. -W- Odwróciłam się i rzuciłam spojrzenie za siebie. Ostatnią rzecz, jaką zobaczyłam była lampa werandy odb ijająca się na łysej głowie Dunlapa Dewberry. Zrobiło mi się smutno na ten widok. Stał na werandzie Glorii Dump i świecił łysiną. Dunlap zauważył, że mu się przyglądam, podniósł rękę i pomachał mi. Nie odpowiedziałam mu. >•Sr ?? v Rozdział XXIV Szliśmy z tatą przed siebie, wołając Winn-Di-xiego po imieniu. Byłam zadowolona, że tak leje, bo w strugach deszczu mogłam płakać do woli. Płakałam i płakałam, i cały czas nawoływałam go. — Winn-Dixie! - krzyczałam. — Winn-Dixie! - wtórował mi pastor. Potem zagwizdał długo i przenikliwie. Ale Winn-Dixie się nie pokazał. Przeszliśmy przez całe miasto. Minęliśmy dom Dewberrych, bibliotekę im. Hermana W. Błocka, żółty domek Thomasów i "Zwierzaki Gertrudy". -159- Doszliśmy do parkingu dla przyczep i zajrzeliśmy pod naszą przyczepę. Potem poszliśmy jeszcze do kościoła baptystów Otwartych Ramion w Naomi. Szliśmy wzdłuż torów kolejowych i autostrady. Mijały nas pędzące samochody, a ich tylne światła świeciły czerwono, jak wpatrzone w nas złowrogie oczy. — Tatusiu - powiedziałam. - Tatusiu, a jeśli on wpadł pod samochód? — Opal - odrzekł tata. - Nie możemy się martwić o coś, co mogłoby się stać. Nie możemy zrobić nic więcej, jak tylko szukać. Więc dalej szliśmy i szliśmy. W głowie zaczęłam już sobie układać listę tego, co wiedziałam o Winn--Dixiem, dziesięć rzeczy, które mogłabym wypisać na wielkich afiszach i porozwieszać w sąsiedztwie, w razie gdyby ktoś go znalazł. Po pierwsze, mój pies chorobliwie boi się burzy. -160 - Po drugie, lubi się uśmiechać, pokazując wszystkie zęby. Po trzecie, umie niezwykle szybko biegać. Po czwarte, często chrapie. Po piąte, umie łapać myszy, nie robiąc im krzywdy. Po szóste, lubi poznawać nowych ludzi. Po siódme, uwielbia masło orzechowe. Po ósme, nie znosi zostawać sam. Po dziewiąte, lubi siedzieć na kanapie i spać w łóżku. Po dziesiąte, chodzi do kościoła. Powtarzałam tę listę w kółko jf& cichu. Zapamiętałam wszystko, tak jak zapamiętałam dziesięć rzeczy o mojej mamie. Zapamiętałam po to, żeby coś mi z niego zostało, w razie gdyby się nie znalazł, coś, czego będę się mogła trzymać. Ale jednocześnie myślałam o czymś, co nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że przecież taka lista wcale -l6l- nie pokaże nikomu, jaki jest prawdziwy Winn-Di-xie. Tak samo, jak to co wiem o mojej mamie, wcale nie pomaga mi jej poznać. Kiedy to sobie pomyślałam, zaczęłam płakać jeszcze bardziej. Szukaliśmy bardzo długo, wreszcie tata powiedział, że trzeba już przestać. - Ale tato - nie dawałam za wygraną - Winn-Di- xie musi tutaj gdzieś być. Nie możemy go tak zostawić. — Opal - powiedział pastor. - Przeszukaliśmy całe miasto, nigdzie go nie ma. — Nie wierzę, że się poddajesz - powiedziałam z wyrzutem. — Indio Opal - powiedział, pocierając nos. - Nie spieraj się ze mną. Stałam i patrzyłam na niego. Deszcz trochę zelżał. Teraz była to już tylko mżawka. - Czas wracać - powiedział tata. -162 - Nie - sprzeciwiłam się. - Ty sobie ? i.u aj, pro szę bardzo, ale ja będę szukać dalej. — Opal - powiedział pastor bardzo łagodnym tonem. - To nic nie da. — Bo ty się zawsze poddajesz! - krzyknęłam. - Zawsze tylko wciągasz głowę w skorupę, jak stary durny żółw! Założę się, że nawet mamy nie szukałeś, kiedy cię zostawiła! Założę się, że zwyczajnie pozwoliłeś jej uciec. — Kochanie - powiedział tata. - Nie mogłem jej zatrzymać. Próbowałem. Myślisz, że nie chciałem, żeby została? Myślisz, że^ue tęsknię za nią dzień w dzień? - Rozpostarł szeroko ramiona i opuścił je w dół. - Próbowałem - powtórzył. A potem zrobił coś takiego, ze prawie nie mogłam w to uwierzyć. Rozpłakał się. Tak, pastor płakał. Jego ramiona poruszały się w górę i w dół. I pociągał nosem. - I niech ci się nie zdaje, że strata Winn-Dixiego -163- mnie nie boli tak samo jak ciebie. Kocham tego pieska. Też go kocham, tak jak i ty. - Tatusiu. Podeszłam i objęłam go wpół. Płakał tak niepohamowanie, że cały się trząsł. - Już dobrze. W porządku. Cicho, nie płacz. Wszystko będzie dobrze - mówiłam do niego jakby był małym, przestraszonym dzieckiem. Staliśmy w deszczu przytuleni, kołysząc się w przód i w tył. Po chwili pastor przestał dygotać, ale ja ciągle go trzymałam. Wreszcie nabrałam odwagi, żeby mu zadać pytanie, które dręczyło mnie od dawna. — Myślisz, że ona kiedyś do nas wróci? - szepnęłam. — Nie - powiedział tata. - Myślę, że nie wróci. Miałem nadzieję, i modliłem się, i marzyłem o tym przez całe lata. I teraz wiem, że nie wróci. -164- — Pani Gloria mówi, że nie można nikogo .mi niczego zatrzymywać przy sobie. Ze można to tylko kochać, dopóki jest z nami. — Ma rację - powiedział pastor. - Gloria Dump to mądra kobieta. — Ale ja nie dam Winn-Dixiemu odejść - upierałam się. Zapomniałam o nim na chwilę, bo myślałam o mamie. — Będziemy dalej szukać - powiedział pastor. - Ty i ja będziemy go szukać przez cały czas. Ale wiesz co? Właśnie coś zrozumiałem, Indio Opal. Kiedy ci mówiłem, że marafir zabrała ze sobą wszystko, zapomniałem o tym najważniejszym, co mi zostawiła. — Co takiego? - zapytałam. - Ciebie - powiedział. - Dziękuję Bogu, że zostawiła mi ciebie. - I przytulił mnie jeszcze mocniej. -165- - A ja się cieszę, że mam ciebie - rzekłam. Mówiłam to z całego serca. Wzięłam tatę za rękę i ruszyliśmy z powrotem do miasta, gwiżdżąc na Winn-Dixiego i nawołując go. Rozdział XXV Byliśmy jeszcze dość daleko od domu Glorii Dump, kiedy usłyszeliśmy dobiegającą stamtąd muzykę. Już na sąsiedniej przecznicy rozlegały się śpiewy, dźwięki gitary i klaskanie w dłonie. - Ciekawe, co tam się dzieje -zastanawiał się tata. Szliśmy ścieżką prowadzącą do domu pani Glorii, obeszliśmy dom, przeszliśmy przez podwórze, a kiedy weszliśmy do kuchni, zobaczyliśmy, że Otis gra na gitarze, a panna Franny i pani Gloria śmieją się i śpiewają. Mała Sweetie siedziała u Glorii Dump na kolanach, zaś Amanda, Dunlap i Stevie na ku- - i6j- chennej podłodze. Wszyscy klaskali w ręce i świetnie się bawili. Nawet Amanda się śmiała. Nie mogłam uwierzyć, że są tacy szczęśliwi, kiedy Winn--Dixie zginął. - Nie znaleźliśmy go! - krzyknęłam do nich. Muzyka ucichła, a Gloria Dump popatrzyła na mnie z uśmiechem. - Dziecko drogie, wiemy, że go nie znaleźliście. Nie znaleźliście go, bo przez cały czas był tutaj. Sięgnęła po laskę i pogrzebała nią pod krzesłem. - Wyłaź - mruknęła. Rozległo się fuknięcie i westchnienie. - Śpi jak zabity - powiedziała pani Gloria. - Jest wykończony. Znowu wsunęła laskę pod krzesło. Winn-Dixie wysunął się trochę i ziewnął. — Winn-Dixie! - prawie wrzasnęłam. — Pies! - zaskrzeczała Gertruda. -168- Winn-Dixie zamerdał ogonem, pokazał mi wszystkie zęby i kichnął. Pobiegłam do niego, rozpychając wszystkich na boki. Usiadłam na podłodze i mocno go objęłam. — Gdzieś ty był?- zapytałam. Znowu ziewnął. — Jak go znaleźliście? — To jest dopiero historia - powiedziała panna Franny. - Glorio, ty opowiedz. — No więc - zaczęła Gloria Dump - siedzieliśmy sobie tutaj i czekaliśmy, aż wrócicie. Tłumaczyłam tym dwóm chłopakom,^Be nie jestem żadną straszną wiedźmą, która rzuca uroki i miesza trucizny w kotle... — To nie jest czarownica - powiedział Stevie. Potrząsnął bezwłosą głową. Wyglądał na rozczarowanego. — No pewnie, że nie - dodał Dunlap. - Gdyby -169- był a czarownicą, już dawno by nas zamieniła w ropuchy - roześmiał się. — Dawno mogłam wam powiedzieć, że to nie czarownica - powiedziała Amanda. - Czarownice nie istnieją. To tylko mity. — Dobrze, dobrze - przerwała im Gloria Dump. - W każdym razie porozmawialiśmy sobie o czarownicach, i Franny powiedziała, żebyśmy może czekając na was, posłuchali muzyki. I Otis zaczął grać. Wiecie co, on chyba zna wszystkie piosenki, jakie są na świecie. A jeśli którejś nie zna, to wystarczy mu zanucić, i zagra ze słuchu. Ma wielki talent. Gloria przerwała i uśmiechnęła się do Otisa, a on do niej. Był cały rozpromieniony. - Powiedzcie, co się stało potem - nalegała Sweetie. - Opowiedzcie o piesku. - No więc - podjęła na nowo Gloria - Franny i ja zaczęłyśmy przypominać sobie wszystkie piosenki, - 1J0 - któreśmy znały, kiedy jeszcze byłyśmy małymi dziewczynkami. Otis nam przygrywał, zaczęłyśmy śpiewać i nauczyłyśmy dzieci słów. — I wtedy ktoś kichnął - nie wytrzymała dziewczynka. — Tak - rzekła Gloria. - Ktoś kichnął, a nie był to nikt z nas. Zaczęliśmy się rozglądać, ciekawi, kto to był, myśleliśmy nawet, że może jakiś włamywacz dostał się do domu. Rozglądaliśmy się, ale nikogo nie było widać, więc znowu zaczęliśmy śpiewać. I co powiecie? Znowu rozległo się głośne "Apsik! Jakby z mojej sypialni. Posłała*" więc Otisa, żeby sprawdził, kto tam tak kicha. Otis poszedł i... wiecie kogo znalazł? Potrząsnęłam głową. - Winn-Dixiego!- zawołała radośnie Sweetie. - Ten twój pies siedział schowany pod moim łóż kiem, tak skulony, jakby świat się kończył. Okaza- -171- ło się, że za każdym razem, kiedy Otis zaczynał grać, uśmiechał się tak szeroko, że aż kichał. Mój tatuś zaczął się śmiać. - To wszystko prawda - powiedziała panna Franny. - Tak - potwierdził Stevie. Dunlap kiwnął głową i uśmiechnął się do mnie. — A wtedy - ciągnęła pani Gloria - Otis zaczął grać dla psa i pomalutku, pomalutku, Winn-Dixie wypełzł wreszcie spod łóżka. — Ale był zakurzony - odezwała się Amanda. — Wyglądał jak duch - dodał Dunlap. — Naprawdę - potwierdziła Sweetie z przejęciem. - Jak duch. — Mhhmmm - mruknęła pani Gloria. - Wykapany duch. Burza po chwili minęła. Twój piesek ułożył się pod krzesłem i zasnął. I tam już został, aż przyszliście. - 1J2 - - Winn-Dixie - powiedziałam i pi /\ ( ulil im .¦.. tak mocno, że aż mu zaświszczało w płu< .u li cię szukaliśmy, gwizdaliśmy i wołaliśmy, .1 11 byl cały ten czas. Dziękuję wam - zwróciłam ?< u | wszystkich. - Przecież nic takiego nie zrobiliśmy - powie działa Gloria Dump. - Siedzieliśmy tylko, czekali śmy na was i śpiewaliśmy piosenki. No dobrze. Poncz jest do niczego, sama woda, a kanapki roz mokły na deszczu. Jeśli ktoś ma ochotę na sałatkę jajeczną, może je zjeść łyżką. Ale za to mamy ogór ki. I pastylki Littmusa. Ne"i przyjęcie dalej trwa. Tata wziął sobie krzesło i usiadł. - Otis - zapytał - czy znasz jakieś religijne pieśni? - Kilka - odpowiedział Otis. - Proszę zanucić - powiedziała panna Franny skinąwszy głową - a on na pewno zagra ze słuchu. -m- Tata zaczął nucić, Otis potrącił lekko struny gitary, a Winn-Dixie pomachał ogonem i znowu rozłożył się poci krzesłem pani Glorii. Rozejrzałam się po pokoju. Otaczały mnie tak różne twarze, a ja czułam, jak moje serce rozpiera radość i szczęście. - Zaraz wracam - powiedziałam. Ale wszyscy zajęci już byli śpiewaniem i uśmiechaniem się do siebie, Winn-Dixie znowu chrapał, wiec nawet nikt mnie nie usłyszał. Wyszłam na dwór. Deszcz już nie padał, chmury się rozwiały, a niebo było tak czyste, że widać było chyba wszystkie gwiazdy, jakie są na świecie. Poszłam na sam koniec ogrodu Glorii Dump. Odnalazłam drzewo jej życiowych p*myłek i popatrzyłam na nie. Butelki wisiały spokojnie, nieruchomo, bo nie było wiatru. Spojrzałam na drzewo, a potem na niebo. - Mamo - powiedziałam, jakby stała tuż przy mnie. - Wiem o tobie dziesięć rzeczy, a to za mało, naprawdę za mało. Ale tatuś opowie mi więcej, -45- wiem, że kiedyś mi opowie, bo teraz już wie, że nigdy nie wrócisz. On za tobą tęskni, i ja za tobą tęsknię, ale moje serce już nie jest puste. Jest pełne aż po brzegi. Ciągle będę o tobie myśleć, obiecuję. Ale chyba nie aż tyle co tego lata. Tak powiedziałam tamtej nocy pod drzewem pomyłek Glorii Dump. Kiedy skończyłam mówić, jeszcze długo stałam patrząc w niebo, wpatrując się w konstelacje i planety. I wtedy przypomniałam sobie moje własne drzewo, to, które pani Gloria pomogła mi zasadzić. Dawno go nie widziałam. Musiałam go szukać na czworakach. Kiedy je wreszcie znalazłam, zdziwiłam się, jak bardzo urosło. Wprawdzie było ciągle małe i wyglądało bardziej jak roślinka niż drzewo, ale liście i gałązki były mocniejsze i dorodniejsze. Klęczałam przy nim, kiedy usłyszałam czyjś głos: - Modlisz się? Podniosłam głowę. To był Dunlap. - ij6- - Nie - powiedziałam - nie modlę się. Rozmy ślam. Skrzyżował ramiona i spojrzał na mnie z góry. - O czym? - zapytał. — O przeróżnych rzeczach - odparłam. - Przepraszam, że mówiłam na was łyse niemowlaki. — Nic nie szkodzi - powiedział Dunlap. - Pani Gloria kazała mi przyjść tu po ciebie. — Mówiłam ci, że to nie jest czarownica. — Przecież wiem - odparł. - Cały czas to wiedziałem. Żartowałem tylko z ciebie. — Och - powiedziałam. Przyjj^ałam mu się z bliska. Ledwo go widziałam na tym ciemnym podwórzu. — Wstaniesz wreszcie czy nie? - zapytał. — Już wstaję. Wtedy zrobił coś, co mnie kompletnie zaskoczyło. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że któryś -177- z braci Dewberrych byłby do tego zdolny. Wyciągnął do mnie rękę, żeby pomóc mi wstać. A ja się jej złapałam. Pozwoliłam mu postawić się na nogi. — Ścigajmy się do domu - powiedział Dunlap i zaczął biec. — Dobra! - krzyknęłam. -Ale ostrzegam cię, jestem bardzo szybka. Pobiegliśmy i oczywiście go prześcignęłam. Dotknęłam muru na chwilę przed nim. — Nie biegajcie po ciemku - powiedziała Amanda. Stała na werandzie i karciła nas wzrokiem. - Jeszcze się o coś potkniecie. — Coś ty, Amanda - powiedział Dunlap, potrząsając głową. — Coś ty, Amanda - zawtórowałam. W tej samej chwili przypomniałam sobie Carsona i zrobiło mi się przykro. Weszłam na werandę, wzięłam ją za rękę i pociągnęłam za sobą. -i78- — Wejdźmy do środka. — Indio Opal - odezwał się tata, kiedy nas zobaczył. - Zaśpiewasz z nami? — Tak, tato - odparłam. - Tylko że ja nie znam za dużo piosenek. — Zaraz cię nauczymy - powiedział. Uśmiechnął się bardzo szeroko. Miło było to widzieć. - Pewnie, że cię nauczymy - dodała Gloria Dump. Sweetie ciągle siedziała jej na kolanach, ale oczy miała zamknięte. — Masz ochotę na pastylkę Littmusa? - zapytała panna Franny, podając mi szklaną misę. — Dziękuję. - Wzięłam pastylkę Littmusa, rozpakowałam ją i włożyłam do ust. — Może ogórka? - spytał Otis, podstawiając mi pod nos wielki słój z marynatą. — Nie, dzięki. Nie w tej chwili. 49 Winn-Dixie wytoczył się spod krzesła pani Glorii. Usiadł przy mnie i wtulił się we mnie tak, jak ja wtulałam się w mego tatę. Amanda stała tuż obok mnie, a kiedy na nią popatrzyłam, wcale się nie skrzywiła. Dunlap trzasnął kostkami palców i powiedział: - To śpiewamy czy nie? — No właśnie - powtórzył za nim Stevie. - Śpiewamy czy nie? — Zaśpiewajmy! - odezwała się Sweetie, otwierając oczka i prostując się. - Zaśpiewajmy dla pieska. Otis roześmiał się i uderzył w struny. Smak pastylki Littmusa rozszedł się w moich ustach jak rozkwitający kwiat, słodki i smutny jednocześnie. I w tej samej chwili wszyscy zaczęli śpiewać, Otis i Gloria, i Stevie, i panna Franny, i Dunlap, i Amanda, i mała Sweetie, i mój tatuś. A ja słuchałam uważnie, żeby się dobrze nauczyć. 44 nagrody literackie m.in. Newbery Honor Book 2001, Jugendliteraturpreis 2002 Pewnego letniego dnia dziesięcioletnia Opal poszła do supermarketu po zakupy... a wróciła z psem. Nie był to zwykły pies - brzydki i zaniedbany, ale potrafił się uśmiechać. To dzięki niemu Opal zbliżyła się do ojca, odważyła się zapytać o mamę, która ją opuściła, znalazła przyjaciół w nowym, obcym miejscu. Słodycz, szczypta melancholii i goryczy - jak w cudownym cukierku Littmusa (jednej z postaci powieści) - oraz subtelny humor tworzą klimat książki. Ciepła, mądra, wzruszająca powieść dla każdego, kto szuka przyjaciela. Entuzjastycznie przyjęta przez dzieci i rodziców, przez krytykę uznana za znakomity utwór literacki. Przetłumaczona na wiele języków, m. in. duński, hiszpański, niemiecki, japoński, tajski i hebrajski. 9788372361219 "Zachwycająca historia z odrobiną magii, plejadą wspaniałych postaci, dużą porcją prawdziwego życia i mądrości". ' Kirkus Rtvtews Bestseller New York Times'a