14963
Szczegóły |
Tytuł |
14963 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14963 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14963 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14963 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Agnieszka Hałas
By ją ocalić
If each of your failures
I saw my victory
And each time you fall
A knife tattoos a smile
On my lips...
(Moonspell, Ruin & Misery)
Tekst dedykuję Cranberry, z podziękowaniem za inspirację i pomoc
Król gwiazd i król żebraków
Wieża wznosiła się na północ od portu, wysmukła i biała na tle poszarpanych, szarych skał.
W jej najwyższym oknie niezależnie od pory dnia czy nocy migotało chłodne, niebieskawe światło.
Srebrny pentagram zdobił ciężkie drzwi, uzbrojone w kłódki i stalowe sztaby oraz obłożone
czarem chroniącym przed intruzami. Na dobrą sprawę te zabezpieczenia były zbędne. Sam znak
pentagramu wystarczał, żeby odstraszać nieproszonych gości. Nad Zatoką Snów wszyscy
doskonale znali ten herb – i czuli przed nim należyty respekt.
Droga biegnąca od wrót wieży w dół, w kierunku portu i miasta, pomału popadała w ruinę.
Między spękanymi płytami bujnie pieniło się zielsko. Rzadko, bardzo rzadko zdarzało się, żeby
któryś ze stałych mieszkańców wieży pojawił się na zewnątrz. Jeszcze rzadziej – żeby przybysz
z zewnątrz został wpuszczony do środka.
Nielicznych gości, którzy dostępowali tego zaszczytu, czekała długa wspinaczka krętymi
schodami.
Na koniec stawali w okrągłej komnacie o gładkich ścianach, emanujących błękitnym,
nieziemskim blaskiem; twarzą w twarz z właścicielem wieży.
Demetheos Silbern ar Kel był sędziwy nawet według rachuby srebrnych magów. Liczył sobie
czterysta dwadzieścia sześć lat. Posiadał wiedzę, jaką niewielu innych Mistrzów Elity mogło się
pochwalić. Znał mowę ptaków, zwierząt i wiatru; umiał czytać w gwiazdach, w ludzkich myślach
oraz naginać do swojej woli zarówno żywe istoty, jak duchy zmarłych.
Helshor, o dobre trzysta osiemdziesiąt lat młodszy od Demetheosa, należał do zupełnie innego
świata.
Był... Ha, niektórzy tytułowali go królem. Sprawował władzę nad pariasami Shan Vaola;
rzeszami włóczęgów i łotrów, prostytutek i alfonsów, fałszerzy, oszustów i żebraków; wszystkich
szumowin, jakie wypluwało z siebie miasto.
Kto raz go ujrzał, nieprędko zapominał. Helshor dobrze wiedział, jak dalece wygląd
współtworzy legendę. Swój wizerunek wykreował z fantazją godną artysty. W sercach prostaków
mógł budzić grozę – opasły olbrzym w wyszarganych, szkarłatnych aksamitach, z piętnami na
czole i policzkach, z ogoloną głową i skołtunioną, czarną brodą. Prawą dłoń, uciętą przed wielu
laty za kradzież, zastępował hak z ciemnego żelaza. Wypukłe jak u ryby oczy sprawiały wrażenie
mętnych i tępych. Nic bardziej błędnego. Aby zdobyć i utrzymać swoją pozycję, Helshor musiał
być lisem nad lisy; arcymistrzem oszustw, szantażu i nieczystych zagrań. Na Demetheosie
wszystko to nie wywierało wrażenia. Znał Helshora na wylot, podobnie jak w swoim czasie trzech
jego poprzedników.
Oto stali, przypatrując się sobie. Król gwiazd i król żebraków. Demetheos wezwał Helshora,
a ten przybył niezwłocznie, niczym posłuszny pies. Nie ośmieliłby się zakwestionować rozkazu
srebrnego maga. Podobnie jak trzech jego poprzedników, Helshor wyłącznie protekcji Elity
zawdzięczał to, że zdobył swoje stanowisko i zdołał się na nim utrzymać. Mając w garści władcę
półświatka, srebrni magowie do pewnego stopnia utrzymywali w karbach mroczną stronę miasta.
Musieli; sprawowanie kontroli nad przestępczością było jednym z warunków utrzymania
Ekwilibrium – równowagi między srebrną a czarną magią. W uproszczeniu, równowagi między
dobrem a złem.
– Mam dla ciebie zadanie – przerwał nareszcie milczenie Demetheos.
Żebraczy władca skłonił się.
– Rozkazuj, ojcze.
Wysoki i kościsty, o ascetycznej twarzy okolonej białą jak mleko brodą, Demetheos wyglądał
jak jeden z proroków Świętej Księgi. Wzniósł palec.
– Ekwilibrium zostało zachwiane – oznajmił z powagą. Wskazał okno komnaty. Niebo nad
widocznym na horyzoncie miastem płonęło; szerokie, świetliste pasma w odcieniach od
delikatnego różu po głęboką purpurę kolejno zapalały się i gasły. Cała ta symfonia barw odbijała
się w spokojnych wodach zatoki.
Widok był przepiękny, lecz równocześnie w jakiś nieuchwytny sposób budził lęk.
Zmroczę, Sha'r – źródło wszelkiej magii – ogarnęły turbulencje. Gdyby zachwianie potrwało
dłużej, krucha bariera między światem materialnym a sferami zamieszkanymi przez demony
mogłaby pęknąć, otwierając nieczystym duchom drogę do krainy ludzi.
– Ilekroć dzieje się coś takiego, zastanawiamy się, co jest przyczyną. Zapytujemy gwiazd
i umarłych, co naruszyło równowagę czarodziejskich prądów. Z reguły kłopoty zaczynają się
wtedy, gdy mroczna strona miasta wymyka się nam spod kontroli. Dla dobra Ekwilibrium możemy
tolerować drobną przestępczość... lecz w rozsądnych granicach. – Mag zrobił znaczącą pauzę.
Helshor wpatrywał się w posadzkę. – W ostatnich tygodniach zło zanadto się rozpanoszyło
w mieście. Podejmę kroki, żeby jak najprędzej zmienić ten stan rzeczy. Wyślę Jednookich na
ulice... ale to nie wystarczy. Muszę cię poprosić, abyś powściągnął swoich podwładnych, synu.
Ograniczcie zabójstwa, gwałty oraz kradzieże przynajmniej na tydzień. Nie zaszkodziłoby też,
gdyby niektórzy z twoich ludzi na pewien czas opuścili Shan Vaola. Niech żebrzą i rabują na
gościńcach zamiast na miejskim bruku.
– Stanie się, jak sobie życzysz, ojcze. – Helshor ponownie się skłonił.
– Ufam, że tak będzie. Ale nie koniec na tym.
Demetheos przerwał. Gładząc brodę, patrzył w zadumie w kierunku pulsującej nad dachami
świetlnej pajęczyny.
– Czy wiesz, kim są ka-ira, Helshorze? Żmije?
Pytanie padło tak nagle, że żebraczy król drgnął.
– Tak, ojcze – odparł, nic okazując urazy, choć odpowiedź znało nad Zatoką Snów każde
dziecko.
Mimo wszystko Demetheos nie darował sobie wykładu. Był najwyraźniej w nastroju do
perorowania.
– Mówi się o nich: magowie, ale ja twierdzę, że to potwory. Stanowią wypaczenie wszystkich
prawideł Zmroczy! Ich skażona moc jest drwiną z naszej. Siłę do zaklęć czerpią z bólu i nienawiści.
W każdej chwili są zdolni do popełnienia czynów zagrażających Ekwilibrium. Dla dobra świata
polujemy na nich, a schwytanych zamykamy w Domach Godnego Odejścia, aby wypalić w nich
skazę i ocalić dusze.
Przerwał na chwilę, upił łyczek wody z kryształowego pucharu.
– Pozwól, że opowiem ci o pewnym ka-ira, Helshorze. Zapewne rychło domyślisz się, o kim
mowa.
Piętnaście lat temu pojawił się w tym mieście znikąd.
Na początku prawie nie wychylał nosa z Podziemi. Nie wykorzystywał zanadto swego daru –
ot, drobne przysługi za śmieszne sumy, byle przetrwać. Dbał, żeby nikomu się nie rzucać w oczy,
a już zwłaszcza nam. Do pewnego momentu zupełnie nieźle mu to szło. Potem, na jesieni,
niespodziewanie popełnił błąd. Jakimś nierozważnym postępkiem zwrócił na siebie uwagę
duchów, które gnieżdżą się w Podziemiach. Co wtedy zrobili umarli? No cóż, powodowani
kaprysem wystawili go nam jak zwierzynę łowną. Skusiliśmy się.
Wydawał się łatwą zdobyczą – niedoświadczony, słaby, sam... Zlekceważyliśmy go, przyznaję.
Okazało się to błędem. Dużym błędem. – Głos Demetheosa nieznacznie się zmienił. – Polowanie
zakończyło się fiaskiem. Straciliśmy pewną liczbę golemów, w tym jednego Trójokiego, a Trójoki
jest dla nas więcej wart, niż dwudziestu dobrze wyszkolonych ludzi. Podobno w całą sprawę
zamieszana była też młoda arystokratka, niejaka Lorraine Alexia Nevers, którą widziano z ka-ira
w Podziemiach owej nocy, gdy ścigały go golemy, i która później zaginęła bez wieści. Nigdy nie
znaleziono jej ciała... Lecz zbaczam z tematu. Przechodząc do sedna sprawy – wkrótce po
wyrwaniu się z obławy i zamordowaniu Trójokiego ka-ira, o którym mowa, zniknął. Jakby
rozpłynął się w powietrzu. Szpiedzy wzruszali ramionami – nic nie wskazywało, by wyjechał, ale
w mieście go nie było. Nie zostawił żadnego tropu, którym mogłyby podążyć nasze homunkulusy
gończe. Na dobre trzynaście lat słuch o nim zaginął, jeśli nie liczyć krążących po Podziemiach
plotek, z których każda była bardziej nieprawdopodobna od poprzedniej.
– A potem pojawił się ponownie – mruknął Helshor.
– Zgadłem, ojcze?
– Owszem. – Demetheos znów spojrzał w kierunku okna. Purpurowe smugi powoli
przechodziły w fiolet.
Westchnął, pocierając czoło. – Pojawił się... czy raczej pogłoski o nim. Że żyje i mieszka
w Podziemiach. Że stał się śmielszy i umie bez porównania więcej, niż kiedyś. Że z jego usług
korzystają nie tylko twoi podwładni, ale i szacowni mieszczanie, ba – nawet arystokraci. Czegoś
podobnego Elita nie może, rzecz jasna, tolerować. Gdy tylko upewniliśmy się, że pogłoski są
prawdziwe, ka-ira trafił na listę najbardziej poszukiwanych przestępców. Wynikł jednak problem.
– Nie możecie go dopaść – popisał się znów domyślnością Helshor.
– Nie możemy. Stał się zbyt silny, zbyt dobrze się kamufluje. Nasze zaklęcia tropiące już nie
wykrywają jego aury, odkrył też, jak mylić czarami golemy i homunkulusy gończe. Od półtora
roku bawimy się tak w kotka i myszkę. Ja bardzo nie lubię, gdy ktoś się ze mną bawi. – Stary mag
zaczerpnął tchu. – Trzeba z tą zdolną myszką zrobić porządek raz na zawsze.
Rozumiesz mnie, Helshorze?
Żebraczy król skinął głową.
– Masz nad nami przewagę pod jednym względem.
Znasz go, a on zna ciebie. Niejeden raz korzystałeś z jego pomocy. Spójrz.
– Demetheos wyciągnął zza pazuchy małe, niepozornie wyglądające lusterko z białego metalu.
Znający się na rzeczy rozpoznaliby w mig, że jest to artefakt zwany Zwierciadłem N'Hel, na
rozkaz właściciela pokazujący rzeczy odległe w czasie i przestrzeni. Mag, mamrocząc coś,
chuchnął na taflę lusterka, po czym podsunął je Helshorowi.
– Poznajesz, mój synu?
Helshor zamrugał. Postać w zwierciadełku istotnie nie była mu obca. Człowieka tego – czy to
z widzenia, czy z opowieści – znała większość mieszkańców Podziemi.
Szczupły, niepozorny mężczyzna, ubrany od stóp do głów w wyszarzałą czerń. Strzecha
ciemnych włosów, niechlujnie opadających na twarz. Prawy policzek zeszpecony trzema
szramami; pamiątka po ostrzu lub pazurach.
– Nie wiemy, czy rzeczywiście tak wygląda, czy też to tylko maska. Niektórzy twierdzą, że
naprawdę nazywa się Brune Keare, ale ja podejrzewam, że to przybrane imię. – Demetheos znowu
chrząknął. – Wy, jak słyszałem, znacie go pod przezwiskiem Krzyczący w Ciemności. Teraz, gdy
już wiesz, o kogo chodzi, rozważ starannie: czy będziecie go w stanie pojmać żywcem?
– Tak – odparł po dłuższej chwili Helshor. – Mniemam, że tak. Ale nie od razu. To będzie
trudne, ojcze. I kosztowne...
– Spiszcie się dobrze, a nie pożałuję złota. Nie wahaj się poświęcić swoich ludzi, jeśli to będzie
konieczne.
Elita wynagrodzi ci z nawiązką wszelkie straty. Masz moje słowo.
– Ten chłopak to chytra bestia. Gotów jeszcze zwąchać, co szykujem. Trza by może...
odwrócić póki co jego uwagę. – Żebraczy król uśmiechnął się chytrze.
– Tak, by się skupił na ukrywaniu przed wami, a do nas nie nabrał przed czasem podejrzeń.
– Słuszna uwaga. Zajmiemy się tym. Teraz posłuchaj uważnie, mój synu. – Stary mag wziął
głęboki oddech. – Pojmanie to nie wszystko. Potrzebuję was do czegoś jeszcze.
Coś w jego głosie sprawiło, że żebraczy król wytężył słuch. To, co usłyszał, przeszło jego
najśmielsze oczekiwania.
– W Domach Godnego Odejścia tłumimy talent kaira lekami, a potem zadajemy im ból, żeby
oczyścić zbłąkane dusze z czerni... ale to za mało. O wiele za mało dla kogoś, kto zabił nam
Trójokiego. Chcę, żeby ten Krzyczący w Ciemności odcierpiał za wszystkie swoje winy tak, jak na
to zasługuje. Jednakże srebro brzydzi się torturowaniem jeńców. – Nie sposób było stwierdzić, czy
mag żartuje, czy mówi poważnie. Jego głos był tak samo równy i spokojny jak zawsze. – Dlatego
wy się zajmiecie wymierzeniem kary. Potem... potem, oczywiście, oddacie mi go. Skazę trzeba
usunąć, tak jak nakazuje Święta Księga. Co ty na to, Helshorze?
Uśmiech na twarzy żebraczego króla starczył za odpowiedź.
Helshor nie lubił ka-ira. Z zasady. Byli butni, kapryśni i siali niepokój w jego podziemnym
dominium. A już do Krzyczącego w Ciemności żywił szczególny uraz od czasu pewnej
deszczowej nocy przed piętnastu laty, kiedy to zginęło ośmiu Helshorowych ludzi, dobrych ludzi...
Pomściłby ich dawno, gdyby tchórzliwi podwładni go nie powstrzymywali. Bali się podnosić
rękę na przeklętego, gdy ten raz zademonstrował, co potrafi.
Ale polecenie wydane przez srebrnego maga to całkiem co innego. Tym razem usłuchają.
Móc w majestacie prawa nareszcie zgnębić kanalię i jeszcze wziąć za to zapłatę... Tak, to
zaiste brzmiało pięknie.
Demetheos spostrzegł zadowolenie .rozmówcy i sam też się uśmiechnął półgębkiem.
– Nie spieszcie się. Czas nie gra roli. Płacę za skuteczność. – Zacisnął pięści. – Nie zawiedź
mnie!
Helshor pochylił głowę.
– Nie zawiodę, ojcze.
* * *
W podziemiach wieży Demetheosa znajdowała się tajna komnata, do której poza nim samym
miały wstęp tylko dwa golemy służebne, zbyt tępe, by zrozumieć, jaką pracę wykonują.
Ich obowiązki sprowadzały się do opieki nad gąszczem symbiontów rosnących w wielkiej,
miedzianej kadzi. Splecione ciasno białe, kremowe i różowawe strzępki tworzyły kokon, którego
wymiary odpowiadały z grubsza zarysowi ludzkiej sylwetki.
Pajęczyna korzonków bez ustanku ssała z dna naczynia mleczną, odżywczą maź, którą golemy
wytrwale uzupełniały. Przycinały też wypustki sięgające poza kadź, dbając, by ogólny kształt
kokonu pozostał niezmieniony. Widoczna u szerszego krańca kokonu twarz o wciąż
rozpoznawalnych rysach nie wzbudzała ich ciekawości. Dzień po dniu golemy wykonywały
wyuczone, proste czynności – podlewając, ocierając, przystrzygając – i nigdy nie zastanowiło ich,
dlaczego oczy uwięzionej istoty są otwarte, a z ust niekiedy wydobywają się ochrypłe dźwięki.
Od piętnastu lat Iglendis ar Vanth przebywała w kokonie, odcięta od prądów Zmroczy. Prawo
Elity jest bezlitosne, jeśli chodzi o karanie niekompetencji.
To Iglendis była bezpośrednią zwierzchniczką Trójokiego, który zginął w walce z młodym
ka-ira z Podziemi, i to na niej Arcymistrz Elity wyładował swój gniew. Miała tkwić uwięziona
w lepkiej masie symbiontów przez następnych sto lat. Demetheosa mianowano dozorcą
więziennym. Spośród srebrnych magów zamieszkujących Shan Vaola był najpotężniejszy; nikt
inny nie mógłby zagwarantować, że Iglendis – pełnoprawna Mistrzyni Elity – nie uwolni się i nie
ucieknie.
Nie żywił do niej nienawiści; srebrna magia wykluczała negatywne uczucia. Ale i nie
współczuł.
Odwiedzał ją regularnie co tydzień, sprawdzając, czy golemy dobrze się wywiązują ze swoich
obowiązków; czy symbionty mają dość pożywienia i czy magiczna bariera wokół kokonu nie
słabnie.
Iglendis nie zawsze go poznawała. Często była nieprzytomna. Niekiedy wyła i przeklinała,
nieświadoma, że grube mury pochłaniają każdy dźwięk.
Czasem – rzadko, musiał to przyznać – błagała o litość.
Trochę czasu musiało upłynąć, zanim przyzwyczaił się do jej głosu. Niełatwo było słuchać
tych charczących zgłosek, z trudem wydobywanych z przerośniętego strzępkami, obcej tkanki
gardła.
Demetheosa ciekawiło, czy pewnego dnia uwięziona Mistrzyni Elity straci rozum. Dlatego
wciąż przychodził i cierpliwie jej słuchał, czasem rzucając jakiś komentarz, żeby podtrzymać
rozmowę. W międzyczasie uważnie wypatrywał oznak szaleństwa.
Jak dotąd zauważył ich niewiele. Pocieszał się jednak, że do końca kary zostało dużo czasu.
Przy odrobinie szczęścia zdąży jeszcze poczynić wiele interesujących obserwacji.
Kolejne odwiedziny wypadały zaraz po rozmowie z Helshorem. Pod wpływem kaprysu
Demetheos opowiedział uwięzionej, jakie zadanie mu zlecił.
Wiedział, że nie zapomniała, komu zawdzięcza swój los. Nie zawiódł się. Twarz kobiety
wykrzywiła furia.
– Więc teraz król żebraków zajmuje się tropieniem przeklętych?! Czyżbyś cenił go wyżej niż
naszych żołnierzy? – Szarpnęłaby się, gdyby nie to, że od szyi w dół jej ciało nie słuchało już
rozkazów mózgu. – On sobie nie poradzi! Nikt nieobdarzony łaską Zmroczy nie zdoła ująć
przeklętego... Spraw, żeby mnie uwolniono, a zajmę się tym sama! Tylko oddajcie mi moją
różdżkę i pozwólcie zawezwać umarłych... Zmuszę ich, żeby mi powiedzieli, gdzie ten łotr się
ukrywa...
– To niemożliwe, dziecko – powiedział stary mag tak łagodnie, jakby upominał małą
dziewczynkę. – Już raz głosy z szarości okazały się fałszywymi prorokami – i straciłaś
Trójokiego...
– Nie popełnię drugi raz tego samego błędu! Wstaw się za mną do Arcymistrza! Jeśli mnie
uwolnicie, dostarczę wam tego przeklętego i dziesięciu innych.
Słyszysz mnie, Demetheosie? Tym razem nie zawiodę.
Przysięgam. – Po pokrytych mleczną mazią policzkach Iglendis spłynęły dwie błyszczące łzy.
– Nie, córko. Niechaj czerń zwalcza czerń. Żmijem z bliznami na twarzy zajmie się Helshor.
Wydałem już odpowiednie polecenia.
Uwięziona coś mamrotała, lecz nie sposób było rozróżnić słów. Stary mag pochylił się nad nią.
– Krzyczący w Ciemności rychło pożałuje wszystkich swoich sprawek. Żyje w lochach
niczym szczur, więc zginie jak szczur. Obiecuję ci to. – Błękitne oczy Demetheosa jarzyły się
zimno. – Moi szpiedzy twierdzą, że zawarł pakt z Otchłanią i dlatego myśli, że jest nietykalny. Ale
tym razem opieka demonów mu nie pomoże.
* * *
Głęboko w Otchłani władca kręgu zwanego Doliną Popiołów drzemał w swoim szarym zamku
pośrodku pylistego pustkowia, nad którym z wiatrem niosły się zawodzenia potępieńców,
błąkających się bez końca po posępnych wydmach. Ocknął się, gdy przez okno jego komnaty
wleciał do środka kłąb dymu, który opadł na posadzkę, przybierając kształt postaci.
Przybysz był drobny, owinięty od stóp do głów w postrzępione szaty barwy kurzu.
Natychmiast ukląkł i zgodnie z obyczajem trzykrotnie ucałował posadzkę.
– Witaj, o królu!
Władca z brzękiem zbroi wyprostował się na tronie, poprawił na głowie spiżową koronę.
– Proszę, proszę. Cóż za niespodzianka. Skąd przybywasz, Anyah?
– Ze świata ludzi. – Głos należał do młodej kobiety.
Znad krawędzi zasłaniającego twarz szala błysnęły niebieskie oczy.
– Co cię sprowadza?
– Mój podopieczny jest w niebezpieczeństwie. Grozi mu śmierć.
Na czarnym, jakby spalonym na węgiel obliczu władcy pojawił się nieznaczny uśmiech.
– Wiem.
– Mogę go uratować. Jeszcze jest czas. Potrzebuję tylko twojego pozwolenia, żeby
zmaterializować się w ich sferze...
– Nie udzielę ci go. Nie mieszaj się w to, Anyah. Nie pomagaj mu.
– Obserwuję go i strzegę od samego początku, odkąd związał się z nami. – Głos demonessy
nieznacznie zadrżał. – Czemu chcesz, aby postradał życie, panie?
Czemu właśnie teraz, kiedy jego zdolności rosną z każdym dniem?
– Twój podopieczny rzeczywiście nieźle sobie radzi ze skażoną mocą, ale to za mało. O wiele
za mało.
Jeszcze nie pojął, co to znaczy być moim poddanym.
Chcę, żeby nauczył się całym sercem służyć Dolinie Popiołów, a nie ma lepszego nauczyciela,
niż cierpienie.
– Sam mianowałeś mnie jego stróżem. Nic podoba mi się, że ma zginąć!
– Sentymenty, Anyah?... Lepiej je zdław. Zabraniam ci interweniować, słyszysz? Niech
wydarzenia toczą się swoim torem. Ta niepokorna dusza musi się wypalić i sczernieć do reszty.
Dopiero wtedy będzie w pełni jednym z nas.
Niebieskooka zmarszczyła brwi.
– Poniesiemy stratę. To zdolny chłopak. Martwy na nic się nam nie przyda.
Władca Doliny Popiołów uśmiechnął się czarnymi wargami.
– Zdziwiłabyś się.
Zabójczyni
Żmija obudził niepokój.
Zerwał się i po ciemku włożył buty. Nasłuchiwał.
Cisza.
Spał głęboko i chyba długo, na powierzchni musiało już być popołudnie.
Ostrożnie uchylił drzwi swojego laboratorium i drgnął, łowiąc kątem oka nagły ruch. Ale to
tylko szczur przemknął korytarzem w mdłym świetle dalekiej lampy.
Żmij przetarł ręką zalepione od snu oczy.
Czymkolwiek było krążące po Podziemiach niebezpieczeństwo, rozsądek kazał wrócić do
kryjówki, przyczaić się. Na dnie świadomości już zaczynało się budzić znajome, paskudne uczucie
– pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona...
Otrząsnął się. Zamknął drzwi, szepcząc bezgłośnie zaklęcia. Powinien zostać, być może ta
sprawa w ogóle go nie dotyczy. Ale choć niechętnie się do tego przyznawał, Krzyczący
w Ciemności bał się takiego czekania. Siedzenia w ukryciu i nasłuchiwania kroków.
Kierunek marszu wybrał, zdając się na instynkt.
Szedł bezszelestnie, a mijając lampę, pstryknął palcami.
Zgasła.
* * *
Wpakował się prosto na nich. Zapewne dlatego, że było już po wszystkim, a nad
pobojowiskiem panowała martwa cisza. Trudno było teraz stwierdzić, kto kogo zapędził lub
zwabił do ślepego zaułka.
Najpierw poczuł zapach. Gęsty, mdlący, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym.
Z dwóch roztrzaskanych lamp wylał się świecący płyn, tworząc wszędzie lepkie, fosforyzujące
kałuże. Na ziemi bielały toporne kształty – trupy golemów. Żmij zauważył też szybko
transformujące, już spopielające się coś, co musiało być groźniejszym przeciwnikiem. Pośrodku
tego wszystkiego klęczała młoda kobieta. Wyglądała, jakby było jej niedobrze, a ręką w czarnej
rękawicy usiłowała zatamować płynącą z nosa krew.
Na jego widok wzdrygnęła się. Chciała wytrzeć krew rękawem, ale tylko rozmazała ją na
policzku.
– Krzyczący w Ciemności, no proszę – miało to brzmieć sarkastycznie, ale nie wyszło. Jej głos
był matowy i drżący.
Chciała jeszcze dodać coś zjadliwego, lecz zabrakło jej pomysłu. Zebrała z ziemi skłębioną
pelerynę, owinęła się nią i wstała. Zbyt gwałtownie, bo już po dwóch krokach potknęła się o ciało
golenia i poleciała ciężko do przodu, prawie mdlejąc. Krzyczący w Ciemności odruchowo
podtrzymał ją, ale odepchnęła go z całej siły. Odsunął się. Wszechwiedząca plotka jako jedną
z najbardziej charakterystycznych cech Bieluń podawała to, że żmijka nienawidzi, kiedy się jej
dotyka.
A że to Bieluń, nie miał wątpliwości. Wystarczyło znać krążące po mieście legendy, żeby
rozpoznać ją od razu. Podobnie zresztą Bieluń rozpoznała jego.
Nie wszystkie co prawda szczegóły się zgadzały, ale w końcu każdy ma prawo do chwili
słabości. Chociaż, zreflektował się po chwili, ona odbiera to raczej jako chwilę upodlenia:
Klęczała, podpierając się rękami, potargane jasne włosy zasłaniały twarz.
I właśnie wtedy w korytarzu rozległy się ostrożne kroki. Na majaczącym na granicy
widoczności skrzyżowaniu pojawił się chłopiec, mniej więcej dziesięcioletni. Jedno z wielu
bezdomnych dzieci, błąkających się po dzielnicach nędzy i czasami po Podziemiach.
– Hej, chłopczyku! – krzyknęła Bieluń, a jej głos brzmiał tak, że żmij przygryzł wargę.
Cofnął się głębiej w mrok pod ścianę.
– Zaczekaj! – wołała Bieluń bezbronnie i dziewczęco, jakby tłumiąc szloch. – Chodź tu,
pomóż mi. Źle się czuję. Proszę...
Chłopiec zawahał się, ale po chwili zaczął się zbliżać. Wyciągnął rękę do klęczącej kobiety.
Kiedy ich palce się zetknęły, nagle zachłysnął się, złapał za głowę i upadł. Od sklepienia odbiło się
echo rozdzierającego skowytu, a potem cichego rzężenia.
Bieluń przejechała dłońmi po twarzy, zgarnęła włosy za uszy i odetchnęła głębiej; w głowie
szumiało jej od przyjemnego rauszu.
Wstała i z kpiącym uśmieszkiem rzuciła:
– Żegnaj, Brune.
Odeszła, stąpając miękko i zwinnie jak kot.
Krzyczący w Ciemności pochylił się nad chłopcem, chociaż wiedział, że robi to tylko dla
porządku. Kiedy podniósł głowę, zobaczył jeszcze niknącą w mroku Bieluń. Szła wolniej,
przesuwając dłonią po ścianie, samymi czubkami palców.
* * *
Nie było to jego ostatnie spotkanie z jasnowłosą. Ich ścieżki przecięły się ponownie – niecały
miesiąc później. A wszystko zaczęło się od rozmowy z Helshorem w Zaułku o Czerwonej
Posadzce.
Nazywany tak korytarz na drugim poziomie od dołu dawno temu podobno zamieszkiwała
grupa odmieńców.
Nie byli wiele inteligentniejsi od zwierząt, ale za to silni, zgrani i pozbawieni skrupułów.
Rozsmakowawszy się w ludzkim mięsie, przez długi czas stanowili postrach bezdomnych – tak
w każdym razie chciała legenda, przekazywana szeptem z pokolenia na pokolenie. Jak
opowiadano, pewnej nocy patrol Jednookich odnalazł zbrodniarzy, najedzonych i śpiących po
kolejnej makabrycznej uczcie. Egzekucji dokonano na miejscu; krew potworów na długo ubarwiła
kamienie...
Choć od tamtej pory minęło prawie osiemdziesiąt lat, mieszkańcy Podziemi nadal skrupulatnie
omijali miejsce kaźni. Nikt wprawdzie nie wiedział na pewno, czy szeptane pogłoski są prawdziwe,
a jeśli, to w jakim stopniu; ale w mieście, w którym bariera między światem żywych i umarłych
jest cieńsza niż gdziekolwiek indziej, nikt rozsądny nie będzie zakłócał spokoju duchom
morderców.
Zewnętrznie Zaułek o Czerwonej Posadzce niczym się nie różnił od innych przejść
położonych na tym samym poziomie lochów. Niskie sklepienie, ściany pokryte liszajami pleśni
i plamami fosforyzującego mchu; w ścianach wnęki, we wnękach jakieś trudne do rozpoznania
odpadki, przywlekane tu przez szczury oraz zdziczałe homunkulusy.
Grobowiec.
Tej nocy w najdalszym krańcu korytarza płonęła latarnia. Ani król żebraków, ani jego dwaj
poplecznicy nie należeli do przesądnych; zaś żmij z założenia nie przejmował się umarłymi.
A omijane przez wszystkich miejsce idealnie nadawało się na tajne spotkanie.
Nie usłyszeli, jak podchodził; szmer kapiącej ze sklepienia wody wystarczył aż nadto, by
zagłuszyć ostrożne kroki. Dopiero gdy stanął tuż przy nich, spostrzegli na ścianie jego cień
i zorientowali się, że mają towarzystwo. Gdy wszyscy trzej jednocześnie zerwali się, dobywając
broni, Krzyczący w Ciemności zsunął kaptur i pozwolił sobie na uśmiech.
– Przeklęty błazen! – wybuchnął zwalisty Gaster zwany Kałdunem, przyboczny Helshora,
chowając swój długi nóż. – Już ja ci kiedyś obrzydzę te szczurze sztuczki!
– Głupiś, bo młody. Przeklętego chcesz moresu uczyć? Zapomnij o tym, synku – zgasił go
Helshor.
Wyjął z ust rzeźbioną fajkę, starannie wytrząsnął z niej popiół i dopiero wówczas skinął
żmijowi głową. – Witaj, Keare. To miło, że przyszedłeś. Zaczynałem już podejrzewać, że lekce
sobie ważysz słowo suwerena.
– Nie jestem twoim wasalem, Helshor.
Niekoronowany władca Podziemi uśmiechnął się, ukazując ostre, żółte jak u szczura zęby.
– Proszę, nie kłóćmy się o słówka. Nie o tak wczesnej porze. Znasz Lossardiego?
– Głównie ze słyszenia, ale znam. – Krzyczący w Ciemności uprzejmie ukłonił się trzeciemu
z mężczyzn, który uśmiechnął się niepewnie; może i nie obawiał się umarłych, ale bliskość ka-ira
w oczywisty sposób napawała go lękiem.
Lossardi był niziutki, rumiany, miał kręcone jasne włosy i zarost zredukowany do złotawego
puszku.
Należał do najbardziej zaufanych ludzi Helshora, choć z jego wyglądu trudno byłoby
wnioskować o powiązaniach z żebraczym królem. Lossardi ubierał się czysto, najchętniej
w pastelowe barwy i bez względu na porę dnia pachniał werbeną. Handlował tkaninami; oficjalnie
prowadził kwitnący, jak najbardziej legalny interes. Nieoficjalnie przez jego ręce przechodziło
sporo brudnego złota; pełnił też funkcję mediatora między Helshorem a cechem Złodziei. Jego
pojawienie się w Podziemiach było czymś zdecydowanie niecodziennym. Mogę jeszcze
zrozumieć, czemu żebraczy król zaszczyca mnie rozmową, przemknęło przez myśl żmijowi, ale po
jakie licho ściągał tu tego kupczynę?
Jakby w odpowiedzi Helshor przemówił:
– Nie ma co tracić czasu. Lossardi, opowiedz, w czym rzecz. I Lossardi posłusznie
opowiedział.
Z jego relacji wynikało, że niejaki Alevius Lan-Foro Ormeil – arystokrata, potomek starego,
potężnego rodu – dwa tygodnie wcześniej wynajął Bieluń. Jak należało się domyślać, nie po to,
żeby grać z nią w cetno i licho.
Bieluń miała kogoś dla Ormeila zabić. Być może więcej, niż jedną osobę. Wpadła jednak
w pułapkę, nie wiedzieć przez kogo zastawioną, i w tajemniczych okolicznościach została ranna.
– Tylko ranna? – Zmarszczył brwi żmij. – No proszę.
Ktoś spartaczył robotę. Czemu jej nie zabili?
– Was, skażonych, nie tak łatwo zaciukać – zarechotał Helshor. – Broniła się, jak mniemam.
Uszła z jedną lekką raną... lecz zadaną zatrutym ostrzem. Tamci zaniechali pościgu, pewno
spodziewali się, że dziewka wyzionie ducha gdzieś w rynsztoku. Spłatała im jednak psikusa
i zdołała się jakoś dowlec do willi naszego arystokracika. Ormeil sprowadził zaufanego medyka,
ale zdaje się, że ten ma nikłe pojęcie o truciznach...
– Zatrute ostrze? Dziwne. Cholernie melodramatyczne. Kto, dlaczego?
– Nie chcę, żebyś dociekał, kto i dlaczego. Sama Bieluń się tym zajmie... jeśli przeżyje.
– Jeśli przeżyje. – Krzyczący w Ciemności pokiwał głową. – Mam próbować...
– Nie próbować. Masz to zrobić. Uratuj złotowłosą, Keare. Zależy mi na tym, żeby dzierlatka
przeżyła. To najlepszy skrytobójca, jakiego w życiu widziałem, a widziałem wielu. Płaci Ormeil.
Dogadaj się z nim co do ceny.
– W porządku. Powiedzmy, że pojmuję, w czym rzecz. Jednego tylko nie rozumiem. – Żmij
wycelował palec w Lossardiego, który głośno przełknął ślinę. – Co ty masz z tym wszystkim
wspólnego?
– Lossardi zaopatruje szlachetnie urodzonego LanForo Ormeila w jedwabie, atłasy i aksamity,
a przy okazji pośredniczy w interesach między mną a nim – wyjaśnił ze zmęczoną miną Helshor.
– Dostałem polecenie, aby was odszukać osobiście, mości magu, i w imieniu szlachetnie
urodzonego LanForo Ormeila poprosić o pomoc – dodał, jąkając się z lekka kupiec. – Jednakowoż
samemu strach mi było iść do Podziemi; zresztą ze mną pewno nie zechcielibyście rozmawiać...
Więc zwróciłem się w pierwszej kolejności do mego pana, by to on was zawezwał na spotkanie. To
ważna sprawa, widzicie. Zależy nam, byście się zgodzili.
Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się pod wąsem.
Cała historia zaczynała mu się podobać.
Oczywiście, że się zgodzi. Nie przepuści okazji, żeby zerknąć z bliska na pajęczynę intryg,
jakimi gnębili się wzajemnie najzamożniejsi mieszkańcy Szmaragdowej Dzielnicy. Zawsze go
śmieszyła ta banda zgnuśniałych w zbytku durniów. Poza tym szykowała się jeszcze jedna gratka –
ujrzeć Bieluń chorą i bezradną.
Nie zapomniał jej tamtego dzieciaka w Podziemiach.
Nie lubił magów, którzy zabijają żyły. Takie prywatne skrzywienie.
Zajęty swoimi rozważaniami nie zauważył, że Helshor uważnie mu się przygląda.
Myśli żebraczego króla krążyły wokół pewnej deszczowej nocy sprzed piętnastu lat. Helshor
świetnie pamiętał młodego ka-ira, który stanął przed nim wówczas, zakrwawiony i chwiejący się
na nogach, podczas gdy zebrany naokoło tłum wrzeszczał i wiwatował... Piętnaście lat, bagatela,
i proszę – ka-ira nie zmienił się zbytnio; było oczywiste, że należy do tych szczęśliwców, których
Zmrocza uodparnia na upływ czasu. Ten sam ostry profil, strzecha ciemnych, splątanych włosów.
Trzy szramy na policzku – z jakiegoś powodu nie usunął ich, choć to dałoby się zrobić, wyjęci
spod prawa uzdrawiacze naprawiali nie takie oszpecenia – dalej wystarczały aż nadto, żeby
wyróżnić go z tłumu w mieście, gdzie fetyszyzowano urodę do tego stopnia, że ci, którzy chcieli
być w zgodzie z modą, zakładali maski o idealnych rysach.
Och, niewątpliwie prezentował się dużo lepiej niż wtedy, gdy Helshorowi chłopcy wywlekli
go wśród drwin z jakiegoś żałosnego schronienia w gruzach; w zrujnowanych kryptach zawsze
koczowało wielu bezdomnych. – Czarownik, mamy czarownika! – pokrzykiwali, patrząc, jak
usiłuje się niezdarnie zasłonić przed blaskiem pochodni; brudny, oszołomiony, żałosny.
Teraz – schludny jak kot, w pozbawionym ozdób czarnym ubraniu – mógłby z powodzeniem
udawać kogoś z powierzchni: studenta, powiedzmy. Wrażenie psuły jedynie oczy. One też się nie
zmieniły. Bure niczym zasmolona stal, nieufne, wiecznie patrzące spode łba. Ich źrenice były
pionowe; znamię ka-ira, wężowego potomstwa.
Helshor znów pomyślał o tamtym chłopaku sprzed piętnastu lat. Obszarpanym i zabłoconym
niby cuchnący szczur z kanałów. Z wynędzniałą twarzą, na której trzy paskudne cięcia dopiero
zaczynały się zabliźniać. O jego obojętnym spojrzeniu.
– Jakże ci się mieszka w moim królestwie, Keare? – spytał z prawie ojcowską serdecznością.
Skażony mag oczywiście nie dał się nabrać. Nawet się nie uśmiechnął.
– Tak sobie. Słudzy srebrnych robią się natrętni.
Nawet na trzecim poziomie już zaczęli węszyć.
Zmazałem mój znak z muru, ale to nie pomoże na długo. Trzeba się będzie rozejrzeć za nową
kryjówką.
Szkoda, tamta służyła mi długo i dobrze.
– Długo, to znaczy niecałe dwa lata. Odkąd wykończyłeś poprzedniego właściciela.
– „Wykończyłeś" to nieładne sformułowanie, Helshor. Sugeruje brutalność, której nie lubię
i nie pochwalam.
Żebraczy król tylko uniósł brwi.
Pamiętał.
Ckliwy zapach krwi, czerwieniącej się na zdeptanej trawie...
Zmusili go, żeby walczył, pokazał, co umie – sam przeciw dziesięciu uzbrojonym
przeciwnikom. Obiecali drwiąco, że jeśli uda mu się przeżyć, może bezpiecznie mieszkać
w Podziemiach po kres swoich dni. I ka-ira podjął wyzwanie. Zabił ośmiu z dziesięciu, tamtej
deszczowej nocy na łąkach za miastem, zanim Helshor oprzytomniał na tyle, by odwołać
ocalałych...
Przetarł oczy, żeby odgonić wspomnienie.
– Zrobisz to, Keare – mruknął, sięgając po fajkę. – Uratujesz złotowłosą. Wiem, że stać cię na
to.
Żmij bawił się sztyletem, podrzucając go i łapiąc.
Pokiereszowana twarz nie zmieniła wyrazu.
– Dołożę wszelkich starań, by ją ocalić. Przysięgam na czerń. Helshor zaśmiał się gardłowo.
– Doskonale.
* * *
Wieczór był bezwietrzny. Wiszące nisko chmury przesłaniały nieboskłon. Ciężkie, przesycone
wilgocią powietrze wydawało się lepić do skóry. Od czasu do czasu z oddali dolatywał stłumiony
pomruk grzmotu.
Cały świat jakby zamarł w oczekiwaniu na deszcz.
Krzyczący w Ciemności szedł wąskimi, czystymi uliczkami Szmaragdowej Dzielnicy. Tę
część miasta, położoną na wzgórzu o łagodnych zboczach, zamieszkiwali najbogatsi. Obrośnięte
bluszczem wille i pałacyki, ogrody jak z bajki – a wszystko to ukryte za wysokimi murami. Każda
posesja od zewnątrz przypominała twierdzę.
Bez trudu odnalazł dom, gdzie go oczekiwano. Nad bramą paliła się latarnia, jedyna na całej
ulicy. Żmij na wszelki wypadek rozejrzał się, ale wszędzie wokół było pusto i cicho.
Dziwnie się czuł z włosami związanymi porządnie z tyłu. Poprawił kołnierz, strzepnął jakiś
pyłek z rękawa.
Tuż przed wejściem w krąg światła coś sobie przypomniał. Przesunął dłonią po policzku,
nakładając iluzję.
Nie lubił bywać w takich domostwach, ale jeśli już nie dało się tego uniknąć, dbał, żeby
wzbudzać wyglądem zaufanie. Niewtajemniczeni – służba chociażby – łatwo dawali się zwieść
pozorom, jak czyste mankiety i nienaganne maniery. Nie zauważali wtedy oczywistości –
ziemistej cery, błyszczących niezdrowo oczu o gadzich źrenicach. Nie wszystko można było ukryć
za prostą iluzją, zaś bardziej skomplikowane wymagały zbyt dużo wysiłku, żeby je stosować ot,
tak sobie.
Zakołatał. Brama otworzyła się od razu. Milczący sługa poprowadził żmija przez ogród.
Wypielęgnowane klomby majaczyły szarawo w mroku. Zaleciało słodką wonią; gdzieś blisko
kwitł jaśmin. Dopiero po dłuższej chwili spomiędzy drzew wyłonił się biały zarys willi.
– Pan czeka w gabinecie, zaprowadzę – odezwał się odźwierny. Na dźwięk jego głosu żmij
drgnął, przyjrzał się mężczyźnie uważniej.
Sługa był odmieńcem. Jego głowę zamiast włosów porastała szorstka czarna sierść, schodząca
aż na kark, zaś nad czołem jeżyły się różki, podobne do koźlich.
Interesujące. Kto jak kto, ale arystokraci zazwyczaj starannie dobierali sobie czeladź, zaś
plugawa krew nie była w modzie. Szlachetnie urodzony Alevius Lan-Foro Ormeil miał wyraźnie
ekscentryczne gusta.
Pierwszym, co uderzało po przestąpieniu progu willi, była cisza. Nigdzie nie paliły się światła,
nie było też widać służby. Urządzona z przepychem rezydencja wydawała się równie pusta
i pozbawiona życia, co wnętrze wypłukanej przez fale muszli.
Gabinet Ormeila okazał się obszernym pomieszczeniem, tonącym w mroku, bo na okapie
kominka płonęła ledwie pojedyncza świeca. Gospodarz stał przy oknie. Wyglądał na zatopionego
w myślach, ale gdy weszli, odwrócił się.
– Zostaw nas samych, Diabeł – rozkazał. – Wracaj na dół.
– Diabeł? – uniósł brwi żmij, gdy za odmieńcem zamknęły się drzwi. Ormeil wzruszył
ramionami.
– Uważam, że to dobre imię. Pasuje do niego.?
Przez dłuższą chwilę leniwie taksował przybysza wzrokiem. Krzyczący w Ciemności nie
pozostał mu dłużny.
Szlachetnie urodzony Alevius Lan-Foro Ormeil był wysoki i smukły, w nieokreślonym wieku;
odziany wykwintnie, nawet trochę zbyt wykwintnie jak na miejsce i porę. Zgodnie z najnowszą
modą nosił upudrowaną perukę, ułożoną w sztywne loki.
Symbiotyczna maska na jego twarzy przypominała warstwę złotej farby.
– Jesteś bardzo młody, ka-ira – stwierdził bez ogródek, bawiąc się zawieszonym na szyi
łańcuchem, wysadzanym rubinami wielkości orzechów. Żmij wzruszył ramionami.
– Pozory mylą. Jestem starszy, niż wyglądam.
– Żebraczy król zarzekał się, że twoja reputacja nie jest przesadzona. – Gospodarz jakby go nie
usłyszał. – Żywię szczerą nadzieję, że się nie mylił.
Krzyczący w Ciemności tylko się uśmiechnął.
Tak, ja też nie lubią tobie podobnych, Lan-Foro. A teraz czy możemy przejść do rzeczy?
Chociaż Ormeil jako zwykły śmiertelnik nie miał szans usłyszeć telepatycznego komunikatu,
nagle drgnął, jakby coś go ukłuło.
– Proszę wybaczyć. Jestem zmęczony i zapominam o manierach. – Bez pośpiechu przeszedł
przez pokój, wyciągając rękę do powitania.
Jak równy z równym? Ejże, więc jednak obawiasz się urazić przeklętego. Wymienili uścisk
dłoni. Ormeil miał bardzo zimne, wręcz lodowate palce. Kłopoty z krążeniem, czy nerwy? Prawie
na pewno to drugie. Gdy zaczął wyjaśniać szczegóły zlecenia, jego głos drżał – nieznacznie, lecz
zauważalnie.
Krzyczący w Ciemności słuchał cierpliwie, nie zdradzając, że coś niecoś już wie. Wersja
wydarzeń opisana przez Ormeila nie odbiegała od tej, którą podał Lossardi.
– Jeśli to możliwe, chciałbym teraz zobaczyć... pacjentkę – poprosił, gdy arystokrata skończył
mówić.
Ormeil skinął głową.
– Oczywiście.
Wziąwszy z okapu kominka świecę, odsunął zasłonę w rogu gabinetu i otworzył ukryte za nią
drugie drzwi.
Zeszli krętymi schodkami do komnaty wyłożonej pociemniałą ze starości dębową boazerią.
Stało tam łóżko – proste, bez baldachimu, ale z czystą białą pościelą. W pękatym żelaznym
piecyku pod ścianą żarzyły się węgle. W kącie, podobny do milczącego kruka, siedział starszy
mężczyzna w czarnej szacie z podwójnym białym pasem u dołu. Medyk. Gdy weszli, wstał
i skłonił się Ormeilowi.
– Bez zmian – poinformował sucho. – Żadnej poprawy. – Obrzucił żmija przenikliwym
spojrzeniem, ale powstrzymał się od pytań. Krzyczący w Ciemności zignorował go. Podszedł
wolno do łoża i popatrzył na Bieluń.
Leżała na wznak, nieruchoma jak rzeźba. Jej twarz była woskowożółta, pod zapadniętymi
oczami rysowały się sine cienie. Na szyi widniały otarcia, jak od sznura, pokryte warstwą maści.
Lewe przedramię spowijały bandaże, poplamione krwią i ropą.
Medyk zbliżył do ust żmijki niewielkie lusterko. Po dłużącej się w nieskończoność chwili
błyszcząca powierzchnia zasnuła się mgiełką oddechu.
– Śpiączka – mruknął wyjaśniająco. – Zanikły wszystkie odruchy. Pacjentka nie przyjmuje
pokarmu, nie wydala. Podaję wodę i leki przez sondę do żołądka.
Rana cięta na ręce jest powierzchowna. Została oczyszczona i zaszyta, ale jątrzy się brzydko,
zapewne wskutek działania jadu, którym posmarowana była broń. Obawiam się zakażenia krwi...
– Wiadomo, czego użyli?
Medyk wymienił nazwę trucizny. Krzyczący w Ciemności zasępił się. Znał ten środek, nie
było na niego antidotum.
– Co zastosowaliście?
– Sproszkowany róg jednorożca przez sondę, jako zawiesinę z wodą, w dawce...
– Odstawcie to. Nie pomoże.
Medyk otworzył usta, ale zmilczał. Dostrzegł we wzroku rozmówcy coś, co skutecznie
zniechęcało do dyskusji.
– Rana to nie wszystko – kontynuował cicho żmij. – Wyczuwam zakłócenie aury. Dlaczego?
Medyk po chwilowym wahaniu zsunął kołdrę, ostrożnie rozsznurował koszulę chorej.
Z klatki piersiowej Bieluń pączkowały przedziwne sinopurpurowe naroślą. Niektóre zwijały
się ślimakowato, inne były bezkształtne i gąbczaste, lśniące od śluzu.
Krzyczący w Ciemności potarł okaleczony policzek, krzywiąc się, jakby nadgryzł zgniły
owoc.
– A niech mnie. Klątwa przemiany... Jak do tego doszło, panie Ormeil?
– Już ci powiedziałem, magu – zmarszczył brwi arystokrata. – Nie wiem, jak, gdzie ani
dlaczego. Bieluń opuściła mój dom wieczorem, nie mówiąc, dokąd się udaje. Odźwierny znalazł ją
nad ranem pod bramą, nieprzytomną, w kałuży krwi. Od tamtej pory pozostaje w takim stanie,
w jakim ją widzisz. To wszystko, co mam do powiedzenia.
– No cóż, dla mnie jest oczywiste, że maczała w tym palce Elita. Echo ich czarów rozpoznam
nawet w Otchłani. To nierozsądne wdawać się w zatargi z Elitą, panie Ormeil.
Arystokrata zacisnął pięści. Zapewne poczerwieniał, choć maska nie pozwalała tego dostrzec.
– Licz się ze słowami, chłopcze! Krzyczący w Ciemności wzruszył ramionami.
– Cudzy sekret, cudzy kłopot. Nie zamierzam wnikać w pańskie tajne sprawy. Sęk w tym, że
łamanie srebrnych zaklęć to jest zabawa po pierwsze bolesna, po drugie kosztowna. Bolesna dla
mnie i dlatego kosztowna dla was. Jeśli jesteście gotowi zapłacić; nie ma problemu. To będzie
pięćset leri w nowych monetach.
– Tylko tyle? – Ormeil wzruszył ramionami. – Nisko się cenisz, magu.
– Zaklęcie to nie wszystko. – Krzyczący w Ciemności udał, że nie dosłyszał. – Ma w żyłach
truciznę; do tego upływ krwi... Zwykły organizm dawno by się poddał. To, że Bieluń dotrwała aż
do tej pory, to wyłączna zasługa skazy, ale jej siły życiowe są na wyczerpaniu. Zapadła w letarg
i nie wybudzi się z niego sama. Tu już żadne leki nie pomogą.
Ormeil zerknął na niego z ukosa, najwyraźniej niepewny, do czego zmierza ta wypowiedź.
– Możesz coś z tym zrobić?
– Mogę i zrobię. Spróbuję... powiedzmy, że dość oryginalnego środka. Powinno zadziałać,
jeśli tylko będę miał dość czasu. Potrzebuję doby. Przynajmniej. – Odwrócił się do medyka. – Ile
czasu jej zostało?
– Sądząc z objawów trzy, może cztery dni... Nie więcej.
– W porządku. – Krzyczący w Ciemności potarł czoło. – Wrócę pojutrze wieczorem.
Obserwujcie ją do tego czasu, ale nie podawajcie niczego poza wodą.
Gdyby dostała konwulsji, spróbujcie wilczej lilii.
Wystarczy posmarować odrobiną usta. – Wygrzebał z kieszeni fiolkę z ciemnego szkła,
wsunął medykowi w dłoń. Ten wytrzeszczył oczy.
– To zakazany specyfik, mości magu! Za jego użycie grozi...
– Wiem, co grozi za wilczą lilię. Mniej, niż za rozmowę ze mną. – Żmij uśmiechnął się, a może
skrzywił; grymas na jego twarzy mógł być i tym, i tym.
– Jeszcze jedno. Będę potrzebował żyły. – Zawahał się, coś sobie przypominając. Przerażone
spojrzenie tego chłopca, na sekundę zanim... – Niech to nie będzie dziecko.
Już na ulicy raz i drugi przetasował uważnie karty, rozłożył je w wachlarz.
– Lynora – mruknął w zadumie, przypatrując się rycinom. – Trzeba będzie jutro porozmawiać
z Lynorą.
Szkarłatna mysz
Lynora mieszkała w nędznej dzielnicy blisko rzeki, sama jedna w domku z trzema oknami
i krzywym kominem. Wilgoć i sól upstrzyły ściany plamami obłażącego tynku. Podwórko zarastał
gąszcz chwastów.
Rudy kocur z puszystym ogonem wyciągnął się na progu, liżąc łapę. Na widok przybysza bez
pośpiechu wycofał się w pokrzywy.
Drzwi były zamknięte od zewnątrz na kłódkę. Jak zawsze. Krzyczącego w Ciemności to nie
zniechęciło.
Bywał już wcześniej w tym domu, znał zwyczaje właścicielki.
Zmierzch gęstniał szybko, chmury przesłaniały księżyc; gdyby nawet jakiś wścibski sąsiad
wyjrzał teraz przez okno, niewiele by zobaczył. Upewniwszy się, że uliczka jest pusta, żmij
przycisnął palce do ściany. Jej chropowata powierzchnia natychmiast stała się miękka niczym
glina. A potem obudzona cegłomateria rozstąpiła się, wpuszczając go do środka.
W mrocznym wnętrzu wisiał słodkawo-suchy zapach kurzu, lawendy i laseczek wanilii.
– Witaj – powiedziała na migi Lynora. Siedziała z podwiniętymi nogami wprost na polepie,
naprzeciwko kominka, w którym mrugał czerwonawy żar. Przed nią stał gliniany garnek, a na
rozpostartej obok płachcie piętrzyły się wysuszone makówki. Brała je po kolei, nacinała nożykiem
główki; szach, szach, i szare ziarenka sypały się strumyczkiem do garnka. Dwa koty – czarny
i bury – grzały się w cieple paleniska, pomrukując.
Gdy podszedł, przerwała swoją robotę.
– Wiedziałam, że przyjdziesz, Brune.
– Skąd? – spytał na głos.
– Ogień mi powiedział.
– Rozumiem.
Uśmiechnęła się i panujący w pomieszczeniu mrok jakby się rozrzedził. Krzyczący
w Ciemności odwzajemnił uśmiech.
Chyba nikt w całym Shan Vaola nie wiedział, kiedy i gdzie urodziła się Lynora. Czas wydawał
się nie mieć władzy nad jej domem ani nad nią samą. Istota o mieszanej krwi, owoc związku
srebrnego maga z salamandrą – tak twierdzili odmieńcy z Krzywej Alei, a w podobnych kwestiach
należało się liczyć z ich zdaniem. Ponoć mogła, gdy chciała, przybierać postać jaszczurki lub
płomienia. Jednak z niewyjaśnionych powodów najlepiej czuła się w ludzkie