Agnieszka Hałas By ją ocalić If each of your failures I saw my victory And each time you fall A knife tattoos a smile On my lips... (Moonspell, Ruin & Misery) Tekst dedykuję Cranberry, z podziękowaniem za inspirację i pomoc Król gwiazd i król żebraków Wieża wznosiła się na północ od portu, wysmukła i biała na tle poszarpanych, szarych skał. W jej najwyższym oknie niezależnie od pory dnia czy nocy migotało chłodne, niebieskawe światło. Srebrny pentagram zdobił ciężkie drzwi, uzbrojone w kłódki i stalowe sztaby oraz obłożone czarem chroniącym przed intruzami. Na dobrą sprawę te zabezpieczenia były zbędne. Sam znak pentagramu wystarczał, żeby odstraszać nieproszonych gości. Nad Zatoką Snów wszyscy doskonale znali ten herb – i czuli przed nim należyty respekt. Droga biegnąca od wrót wieży w dół, w kierunku portu i miasta, pomału popadała w ruinę. Między spękanymi płytami bujnie pieniło się zielsko. Rzadko, bardzo rzadko zdarzało się, żeby któryś ze stałych mieszkańców wieży pojawił się na zewnątrz. Jeszcze rzadziej – żeby przybysz z zewnątrz został wpuszczony do środka. Nielicznych gości, którzy dostępowali tego zaszczytu, czekała długa wspinaczka krętymi schodami. Na koniec stawali w okrągłej komnacie o gładkich ścianach, emanujących błękitnym, nieziemskim blaskiem; twarzą w twarz z właścicielem wieży. Demetheos Silbern ar Kel był sędziwy nawet według rachuby srebrnych magów. Liczył sobie czterysta dwadzieścia sześć lat. Posiadał wiedzę, jaką niewielu innych Mistrzów Elity mogło się pochwalić. Znał mowę ptaków, zwierząt i wiatru; umiał czytać w gwiazdach, w ludzkich myślach oraz naginać do swojej woli zarówno żywe istoty, jak duchy zmarłych. Helshor, o dobre trzysta osiemdziesiąt lat młodszy od Demetheosa, należał do zupełnie innego świata. Był... Ha, niektórzy tytułowali go królem. Sprawował władzę nad pariasami Shan Vaola; rzeszami włóczęgów i łotrów, prostytutek i alfonsów, fałszerzy, oszustów i żebraków; wszystkich szumowin, jakie wypluwało z siebie miasto. Kto raz go ujrzał, nieprędko zapominał. Helshor dobrze wiedział, jak dalece wygląd współtworzy legendę. Swój wizerunek wykreował z fantazją godną artysty. W sercach prostaków mógł budzić grozę – opasły olbrzym w wyszarganych, szkarłatnych aksamitach, z piętnami na czole i policzkach, z ogoloną głową i skołtunioną, czarną brodą. Prawą dłoń, uciętą przed wielu laty za kradzież, zastępował hak z ciemnego żelaza. Wypukłe jak u ryby oczy sprawiały wrażenie mętnych i tępych. Nic bardziej błędnego. Aby zdobyć i utrzymać swoją pozycję, Helshor musiał być lisem nad lisy; arcymistrzem oszustw, szantażu i nieczystych zagrań. Na Demetheosie wszystko to nie wywierało wrażenia. Znał Helshora na wylot, podobnie jak w swoim czasie trzech jego poprzedników. Oto stali, przypatrując się sobie. Król gwiazd i król żebraków. Demetheos wezwał Helshora, a ten przybył niezwłocznie, niczym posłuszny pies. Nie ośmieliłby się zakwestionować rozkazu srebrnego maga. Podobnie jak trzech jego poprzedników, Helshor wyłącznie protekcji Elity zawdzięczał to, że zdobył swoje stanowisko i zdołał się na nim utrzymać. Mając w garści władcę półświatka, srebrni magowie do pewnego stopnia utrzymywali w karbach mroczną stronę miasta. Musieli; sprawowanie kontroli nad przestępczością było jednym z warunków utrzymania Ekwilibrium – równowagi między srebrną a czarną magią. W uproszczeniu, równowagi między dobrem a złem. – Mam dla ciebie zadanie – przerwał nareszcie milczenie Demetheos. Żebraczy władca skłonił się. – Rozkazuj, ojcze. Wysoki i kościsty, o ascetycznej twarzy okolonej białą jak mleko brodą, Demetheos wyglądał jak jeden z proroków Świętej Księgi. Wzniósł palec. – Ekwilibrium zostało zachwiane – oznajmił z powagą. Wskazał okno komnaty. Niebo nad widocznym na horyzoncie miastem płonęło; szerokie, świetliste pasma w odcieniach od delikatnego różu po głęboką purpurę kolejno zapalały się i gasły. Cała ta symfonia barw odbijała się w spokojnych wodach zatoki. Widok był przepiękny, lecz równocześnie w jakiś nieuchwytny sposób budził lęk. Zmroczę, Sha'r – źródło wszelkiej magii – ogarnęły turbulencje. Gdyby zachwianie potrwało dłużej, krucha bariera między światem materialnym a sferami zamieszkanymi przez demony mogłaby pęknąć, otwierając nieczystym duchom drogę do krainy ludzi. – Ilekroć dzieje się coś takiego, zastanawiamy się, co jest przyczyną. Zapytujemy gwiazd i umarłych, co naruszyło równowagę czarodziejskich prądów. Z reguły kłopoty zaczynają się wtedy, gdy mroczna strona miasta wymyka się nam spod kontroli. Dla dobra Ekwilibrium możemy tolerować drobną przestępczość... lecz w rozsądnych granicach. – Mag zrobił znaczącą pauzę. Helshor wpatrywał się w posadzkę. – W ostatnich tygodniach zło zanadto się rozpanoszyło w mieście. Podejmę kroki, żeby jak najprędzej zmienić ten stan rzeczy. Wyślę Jednookich na ulice... ale to nie wystarczy. Muszę cię poprosić, abyś powściągnął swoich podwładnych, synu. Ograniczcie zabójstwa, gwałty oraz kradzieże przynajmniej na tydzień. Nie zaszkodziłoby też, gdyby niektórzy z twoich ludzi na pewien czas opuścili Shan Vaola. Niech żebrzą i rabują na gościńcach zamiast na miejskim bruku. – Stanie się, jak sobie życzysz, ojcze. – Helshor ponownie się skłonił. – Ufam, że tak będzie. Ale nie koniec na tym. Demetheos przerwał. Gładząc brodę, patrzył w zadumie w kierunku pulsującej nad dachami świetlnej pajęczyny. – Czy wiesz, kim są ka-ira, Helshorze? Żmije? Pytanie padło tak nagle, że żebraczy król drgnął. – Tak, ojcze – odparł, nic okazując urazy, choć odpowiedź znało nad Zatoką Snów każde dziecko. Mimo wszystko Demetheos nie darował sobie wykładu. Był najwyraźniej w nastroju do perorowania. – Mówi się o nich: magowie, ale ja twierdzę, że to potwory. Stanowią wypaczenie wszystkich prawideł Zmroczy! Ich skażona moc jest drwiną z naszej. Siłę do zaklęć czerpią z bólu i nienawiści. W każdej chwili są zdolni do popełnienia czynów zagrażających Ekwilibrium. Dla dobra świata polujemy na nich, a schwytanych zamykamy w Domach Godnego Odejścia, aby wypalić w nich skazę i ocalić dusze. Przerwał na chwilę, upił łyczek wody z kryształowego pucharu. – Pozwól, że opowiem ci o pewnym ka-ira, Helshorze. Zapewne rychło domyślisz się, o kim mowa. Piętnaście lat temu pojawił się w tym mieście znikąd. Na początku prawie nie wychylał nosa z Podziemi. Nie wykorzystywał zanadto swego daru – ot, drobne przysługi za śmieszne sumy, byle przetrwać. Dbał, żeby nikomu się nie rzucać w oczy, a już zwłaszcza nam. Do pewnego momentu zupełnie nieźle mu to szło. Potem, na jesieni, niespodziewanie popełnił błąd. Jakimś nierozważnym postępkiem zwrócił na siebie uwagę duchów, które gnieżdżą się w Podziemiach. Co wtedy zrobili umarli? No cóż, powodowani kaprysem wystawili go nam jak zwierzynę łowną. Skusiliśmy się. Wydawał się łatwą zdobyczą – niedoświadczony, słaby, sam... Zlekceważyliśmy go, przyznaję. Okazało się to błędem. Dużym błędem. – Głos Demetheosa nieznacznie się zmienił. – Polowanie zakończyło się fiaskiem. Straciliśmy pewną liczbę golemów, w tym jednego Trójokiego, a Trójoki jest dla nas więcej wart, niż dwudziestu dobrze wyszkolonych ludzi. Podobno w całą sprawę zamieszana była też młoda arystokratka, niejaka Lorraine Alexia Nevers, którą widziano z ka-ira w Podziemiach owej nocy, gdy ścigały go golemy, i która później zaginęła bez wieści. Nigdy nie znaleziono jej ciała... Lecz zbaczam z tematu. Przechodząc do sedna sprawy – wkrótce po wyrwaniu się z obławy i zamordowaniu Trójokiego ka-ira, o którym mowa, zniknął. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Szpiedzy wzruszali ramionami – nic nie wskazywało, by wyjechał, ale w mieście go nie było. Nie zostawił żadnego tropu, którym mogłyby podążyć nasze homunkulusy gończe. Na dobre trzynaście lat słuch o nim zaginął, jeśli nie liczyć krążących po Podziemiach plotek, z których każda była bardziej nieprawdopodobna od poprzedniej. – A potem pojawił się ponownie – mruknął Helshor. – Zgadłem, ojcze? – Owszem. – Demetheos znów spojrzał w kierunku okna. Purpurowe smugi powoli przechodziły w fiolet. Westchnął, pocierając czoło. – Pojawił się... czy raczej pogłoski o nim. Że żyje i mieszka w Podziemiach. Że stał się śmielszy i umie bez porównania więcej, niż kiedyś. Że z jego usług korzystają nie tylko twoi podwładni, ale i szacowni mieszczanie, ba – nawet arystokraci. Czegoś podobnego Elita nie może, rzecz jasna, tolerować. Gdy tylko upewniliśmy się, że pogłoski są prawdziwe, ka-ira trafił na listę najbardziej poszukiwanych przestępców. Wynikł jednak problem. – Nie możecie go dopaść – popisał się znów domyślnością Helshor. – Nie możemy. Stał się zbyt silny, zbyt dobrze się kamufluje. Nasze zaklęcia tropiące już nie wykrywają jego aury, odkrył też, jak mylić czarami golemy i homunkulusy gończe. Od półtora roku bawimy się tak w kotka i myszkę. Ja bardzo nie lubię, gdy ktoś się ze mną bawi. – Stary mag zaczerpnął tchu. – Trzeba z tą zdolną myszką zrobić porządek raz na zawsze. Rozumiesz mnie, Helshorze? Żebraczy król skinął głową. – Masz nad nami przewagę pod jednym względem. Znasz go, a on zna ciebie. Niejeden raz korzystałeś z jego pomocy. Spójrz. – Demetheos wyciągnął zza pazuchy małe, niepozornie wyglądające lusterko z białego metalu. Znający się na rzeczy rozpoznaliby w mig, że jest to artefakt zwany Zwierciadłem N'Hel, na rozkaz właściciela pokazujący rzeczy odległe w czasie i przestrzeni. Mag, mamrocząc coś, chuchnął na taflę lusterka, po czym podsunął je Helshorowi. – Poznajesz, mój synu? Helshor zamrugał. Postać w zwierciadełku istotnie nie była mu obca. Człowieka tego – czy to z widzenia, czy z opowieści – znała większość mieszkańców Podziemi. Szczupły, niepozorny mężczyzna, ubrany od stóp do głów w wyszarzałą czerń. Strzecha ciemnych włosów, niechlujnie opadających na twarz. Prawy policzek zeszpecony trzema szramami; pamiątka po ostrzu lub pazurach. – Nie wiemy, czy rzeczywiście tak wygląda, czy też to tylko maska. Niektórzy twierdzą, że naprawdę nazywa się Brune Keare, ale ja podejrzewam, że to przybrane imię. – Demetheos znowu chrząknął. – Wy, jak słyszałem, znacie go pod przezwiskiem Krzyczący w Ciemności. Teraz, gdy już wiesz, o kogo chodzi, rozważ starannie: czy będziecie go w stanie pojmać żywcem? – Tak – odparł po dłuższej chwili Helshor. – Mniemam, że tak. Ale nie od razu. To będzie trudne, ojcze. I kosztowne... – Spiszcie się dobrze, a nie pożałuję złota. Nie wahaj się poświęcić swoich ludzi, jeśli to będzie konieczne. Elita wynagrodzi ci z nawiązką wszelkie straty. Masz moje słowo. – Ten chłopak to chytra bestia. Gotów jeszcze zwąchać, co szykujem. Trza by może... odwrócić póki co jego uwagę. – Żebraczy król uśmiechnął się chytrze. – Tak, by się skupił na ukrywaniu przed wami, a do nas nie nabrał przed czasem podejrzeń. – Słuszna uwaga. Zajmiemy się tym. Teraz posłuchaj uważnie, mój synu. – Stary mag wziął głęboki oddech. – Pojmanie to nie wszystko. Potrzebuję was do czegoś jeszcze. Coś w jego głosie sprawiło, że żebraczy król wytężył słuch. To, co usłyszał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. – W Domach Godnego Odejścia tłumimy talent kaira lekami, a potem zadajemy im ból, żeby oczyścić zbłąkane dusze z czerni... ale to za mało. O wiele za mało dla kogoś, kto zabił nam Trójokiego. Chcę, żeby ten Krzyczący w Ciemności odcierpiał za wszystkie swoje winy tak, jak na to zasługuje. Jednakże srebro brzydzi się torturowaniem jeńców. – Nie sposób było stwierdzić, czy mag żartuje, czy mówi poważnie. Jego głos był tak samo równy i spokojny jak zawsze. – Dlatego wy się zajmiecie wymierzeniem kary. Potem... potem, oczywiście, oddacie mi go. Skazę trzeba usunąć, tak jak nakazuje Święta Księga. Co ty na to, Helshorze? Uśmiech na twarzy żebraczego króla starczył za odpowiedź. Helshor nie lubił ka-ira. Z zasady. Byli butni, kapryśni i siali niepokój w jego podziemnym dominium. A już do Krzyczącego w Ciemności żywił szczególny uraz od czasu pewnej deszczowej nocy przed piętnastu laty, kiedy to zginęło ośmiu Helshorowych ludzi, dobrych ludzi... Pomściłby ich dawno, gdyby tchórzliwi podwładni go nie powstrzymywali. Bali się podnosić rękę na przeklętego, gdy ten raz zademonstrował, co potrafi. Ale polecenie wydane przez srebrnego maga to całkiem co innego. Tym razem usłuchają. Móc w majestacie prawa nareszcie zgnębić kanalię i jeszcze wziąć za to zapłatę... Tak, to zaiste brzmiało pięknie. Demetheos spostrzegł zadowolenie .rozmówcy i sam też się uśmiechnął półgębkiem. – Nie spieszcie się. Czas nie gra roli. Płacę za skuteczność. – Zacisnął pięści. – Nie zawiedź mnie! Helshor pochylił głowę. – Nie zawiodę, ojcze. * * * W podziemiach wieży Demetheosa znajdowała się tajna komnata, do której poza nim samym miały wstęp tylko dwa golemy służebne, zbyt tępe, by zrozumieć, jaką pracę wykonują. Ich obowiązki sprowadzały się do opieki nad gąszczem symbiontów rosnących w wielkiej, miedzianej kadzi. Splecione ciasno białe, kremowe i różowawe strzępki tworzyły kokon, którego wymiary odpowiadały z grubsza zarysowi ludzkiej sylwetki. Pajęczyna korzonków bez ustanku ssała z dna naczynia mleczną, odżywczą maź, którą golemy wytrwale uzupełniały. Przycinały też wypustki sięgające poza kadź, dbając, by ogólny kształt kokonu pozostał niezmieniony. Widoczna u szerszego krańca kokonu twarz o wciąż rozpoznawalnych rysach nie wzbudzała ich ciekawości. Dzień po dniu golemy wykonywały wyuczone, proste czynności – podlewając, ocierając, przystrzygając – i nigdy nie zastanowiło ich, dlaczego oczy uwięzionej istoty są otwarte, a z ust niekiedy wydobywają się ochrypłe dźwięki. Od piętnastu lat Iglendis ar Vanth przebywała w kokonie, odcięta od prądów Zmroczy. Prawo Elity jest bezlitosne, jeśli chodzi o karanie niekompetencji. To Iglendis była bezpośrednią zwierzchniczką Trójokiego, który zginął w walce z młodym ka-ira z Podziemi, i to na niej Arcymistrz Elity wyładował swój gniew. Miała tkwić uwięziona w lepkiej masie symbiontów przez następnych sto lat. Demetheosa mianowano dozorcą więziennym. Spośród srebrnych magów zamieszkujących Shan Vaola był najpotężniejszy; nikt inny nie mógłby zagwarantować, że Iglendis – pełnoprawna Mistrzyni Elity – nie uwolni się i nie ucieknie. Nie żywił do niej nienawiści; srebrna magia wykluczała negatywne uczucia. Ale i nie współczuł. Odwiedzał ją regularnie co tydzień, sprawdzając, czy golemy dobrze się wywiązują ze swoich obowiązków; czy symbionty mają dość pożywienia i czy magiczna bariera wokół kokonu nie słabnie. Iglendis nie zawsze go poznawała. Często była nieprzytomna. Niekiedy wyła i przeklinała, nieświadoma, że grube mury pochłaniają każdy dźwięk. Czasem – rzadko, musiał to przyznać – błagała o litość. Trochę czasu musiało upłynąć, zanim przyzwyczaił się do jej głosu. Niełatwo było słuchać tych charczących zgłosek, z trudem wydobywanych z przerośniętego strzępkami, obcej tkanki gardła. Demetheosa ciekawiło, czy pewnego dnia uwięziona Mistrzyni Elity straci rozum. Dlatego wciąż przychodził i cierpliwie jej słuchał, czasem rzucając jakiś komentarz, żeby podtrzymać rozmowę. W międzyczasie uważnie wypatrywał oznak szaleństwa. Jak dotąd zauważył ich niewiele. Pocieszał się jednak, że do końca kary zostało dużo czasu. Przy odrobinie szczęścia zdąży jeszcze poczynić wiele interesujących obserwacji. Kolejne odwiedziny wypadały zaraz po rozmowie z Helshorem. Pod wpływem kaprysu Demetheos opowiedział uwięzionej, jakie zadanie mu zlecił. Wiedział, że nie zapomniała, komu zawdzięcza swój los. Nie zawiódł się. Twarz kobiety wykrzywiła furia. – Więc teraz król żebraków zajmuje się tropieniem przeklętych?! Czyżbyś cenił go wyżej niż naszych żołnierzy? – Szarpnęłaby się, gdyby nie to, że od szyi w dół jej ciało nie słuchało już rozkazów mózgu. – On sobie nie poradzi! Nikt nieobdarzony łaską Zmroczy nie zdoła ująć przeklętego... Spraw, żeby mnie uwolniono, a zajmę się tym sama! Tylko oddajcie mi moją różdżkę i pozwólcie zawezwać umarłych... Zmuszę ich, żeby mi powiedzieli, gdzie ten łotr się ukrywa... – To niemożliwe, dziecko – powiedział stary mag tak łagodnie, jakby upominał małą dziewczynkę. – Już raz głosy z szarości okazały się fałszywymi prorokami – i straciłaś Trójokiego... – Nie popełnię drugi raz tego samego błędu! Wstaw się za mną do Arcymistrza! Jeśli mnie uwolnicie, dostarczę wam tego przeklętego i dziesięciu innych. Słyszysz mnie, Demetheosie? Tym razem nie zawiodę. Przysięgam. – Po pokrytych mleczną mazią policzkach Iglendis spłynęły dwie błyszczące łzy. – Nie, córko. Niechaj czerń zwalcza czerń. Żmijem z bliznami na twarzy zajmie się Helshor. Wydałem już odpowiednie polecenia. Uwięziona coś mamrotała, lecz nie sposób było rozróżnić słów. Stary mag pochylił się nad nią. – Krzyczący w Ciemności rychło pożałuje wszystkich swoich sprawek. Żyje w lochach niczym szczur, więc zginie jak szczur. Obiecuję ci to. – Błękitne oczy Demetheosa jarzyły się zimno. – Moi szpiedzy twierdzą, że zawarł pakt z Otchłanią i dlatego myśli, że jest nietykalny. Ale tym razem opieka demonów mu nie pomoże. * * * Głęboko w Otchłani władca kręgu zwanego Doliną Popiołów drzemał w swoim szarym zamku pośrodku pylistego pustkowia, nad którym z wiatrem niosły się zawodzenia potępieńców, błąkających się bez końca po posępnych wydmach. Ocknął się, gdy przez okno jego komnaty wleciał do środka kłąb dymu, który opadł na posadzkę, przybierając kształt postaci. Przybysz był drobny, owinięty od stóp do głów w postrzępione szaty barwy kurzu. Natychmiast ukląkł i zgodnie z obyczajem trzykrotnie ucałował posadzkę. – Witaj, o królu! Władca z brzękiem zbroi wyprostował się na tronie, poprawił na głowie spiżową koronę. – Proszę, proszę. Cóż za niespodzianka. Skąd przybywasz, Anyah? – Ze świata ludzi. – Głos należał do młodej kobiety. Znad krawędzi zasłaniającego twarz szala błysnęły niebieskie oczy. – Co cię sprowadza? – Mój podopieczny jest w niebezpieczeństwie. Grozi mu śmierć. Na czarnym, jakby spalonym na węgiel obliczu władcy pojawił się nieznaczny uśmiech. – Wiem. – Mogę go uratować. Jeszcze jest czas. Potrzebuję tylko twojego pozwolenia, żeby zmaterializować się w ich sferze... – Nie udzielę ci go. Nie mieszaj się w to, Anyah. Nie pomagaj mu. – Obserwuję go i strzegę od samego początku, odkąd związał się z nami. – Głos demonessy nieznacznie zadrżał. – Czemu chcesz, aby postradał życie, panie? Czemu właśnie teraz, kiedy jego zdolności rosną z każdym dniem? – Twój podopieczny rzeczywiście nieźle sobie radzi ze skażoną mocą, ale to za mało. O wiele za mało. Jeszcze nie pojął, co to znaczy być moim poddanym. Chcę, żeby nauczył się całym sercem służyć Dolinie Popiołów, a nie ma lepszego nauczyciela, niż cierpienie. – Sam mianowałeś mnie jego stróżem. Nic podoba mi się, że ma zginąć! – Sentymenty, Anyah?... Lepiej je zdław. Zabraniam ci interweniować, słyszysz? Niech wydarzenia toczą się swoim torem. Ta niepokorna dusza musi się wypalić i sczernieć do reszty. Dopiero wtedy będzie w pełni jednym z nas. Niebieskooka zmarszczyła brwi. – Poniesiemy stratę. To zdolny chłopak. Martwy na nic się nam nie przyda. Władca Doliny Popiołów uśmiechnął się czarnymi wargami. – Zdziwiłabyś się. Zabójczyni Żmija obudził niepokój. Zerwał się i po ciemku włożył buty. Nasłuchiwał. Cisza. Spał głęboko i chyba długo, na powierzchni musiało już być popołudnie. Ostrożnie uchylił drzwi swojego laboratorium i drgnął, łowiąc kątem oka nagły ruch. Ale to tylko szczur przemknął korytarzem w mdłym świetle dalekiej lampy. Żmij przetarł ręką zalepione od snu oczy. Czymkolwiek było krążące po Podziemiach niebezpieczeństwo, rozsądek kazał wrócić do kryjówki, przyczaić się. Na dnie świadomości już zaczynało się budzić znajome, paskudne uczucie – pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona... Otrząsnął się. Zamknął drzwi, szepcząc bezgłośnie zaklęcia. Powinien zostać, być może ta sprawa w ogóle go nie dotyczy. Ale choć niechętnie się do tego przyznawał, Krzyczący w Ciemności bał się takiego czekania. Siedzenia w ukryciu i nasłuchiwania kroków. Kierunek marszu wybrał, zdając się na instynkt. Szedł bezszelestnie, a mijając lampę, pstryknął palcami. Zgasła. * * * Wpakował się prosto na nich. Zapewne dlatego, że było już po wszystkim, a nad pobojowiskiem panowała martwa cisza. Trudno było teraz stwierdzić, kto kogo zapędził lub zwabił do ślepego zaułka. Najpierw poczuł zapach. Gęsty, mdlący, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym. Z dwóch roztrzaskanych lamp wylał się świecący płyn, tworząc wszędzie lepkie, fosforyzujące kałuże. Na ziemi bielały toporne kształty – trupy golemów. Żmij zauważył też szybko transformujące, już spopielające się coś, co musiało być groźniejszym przeciwnikiem. Pośrodku tego wszystkiego klęczała młoda kobieta. Wyglądała, jakby było jej niedobrze, a ręką w czarnej rękawicy usiłowała zatamować płynącą z nosa krew. Na jego widok wzdrygnęła się. Chciała wytrzeć krew rękawem, ale tylko rozmazała ją na policzku. – Krzyczący w Ciemności, no proszę – miało to brzmieć sarkastycznie, ale nie wyszło. Jej głos był matowy i drżący. Chciała jeszcze dodać coś zjadliwego, lecz zabrakło jej pomysłu. Zebrała z ziemi skłębioną pelerynę, owinęła się nią i wstała. Zbyt gwałtownie, bo już po dwóch krokach potknęła się o ciało golenia i poleciała ciężko do przodu, prawie mdlejąc. Krzyczący w Ciemności odruchowo podtrzymał ją, ale odepchnęła go z całej siły. Odsunął się. Wszechwiedząca plotka jako jedną z najbardziej charakterystycznych cech Bieluń podawała to, że żmijka nienawidzi, kiedy się jej dotyka. A że to Bieluń, nie miał wątpliwości. Wystarczyło znać krążące po mieście legendy, żeby rozpoznać ją od razu. Podobnie zresztą Bieluń rozpoznała jego. Nie wszystkie co prawda szczegóły się zgadzały, ale w końcu każdy ma prawo do chwili słabości. Chociaż, zreflektował się po chwili, ona odbiera to raczej jako chwilę upodlenia: Klęczała, podpierając się rękami, potargane jasne włosy zasłaniały twarz. I właśnie wtedy w korytarzu rozległy się ostrożne kroki. Na majaczącym na granicy widoczności skrzyżowaniu pojawił się chłopiec, mniej więcej dziesięcioletni. Jedno z wielu bezdomnych dzieci, błąkających się po dzielnicach nędzy i czasami po Podziemiach. – Hej, chłopczyku! – krzyknęła Bieluń, a jej głos brzmiał tak, że żmij przygryzł wargę. Cofnął się głębiej w mrok pod ścianę. – Zaczekaj! – wołała Bieluń bezbronnie i dziewczęco, jakby tłumiąc szloch. – Chodź tu, pomóż mi. Źle się czuję. Proszę... Chłopiec zawahał się, ale po chwili zaczął się zbliżać. Wyciągnął rękę do klęczącej kobiety. Kiedy ich palce się zetknęły, nagle zachłysnął się, złapał za głowę i upadł. Od sklepienia odbiło się echo rozdzierającego skowytu, a potem cichego rzężenia. Bieluń przejechała dłońmi po twarzy, zgarnęła włosy za uszy i odetchnęła głębiej; w głowie szumiało jej od przyjemnego rauszu. Wstała i z kpiącym uśmieszkiem rzuciła: – Żegnaj, Brune. Odeszła, stąpając miękko i zwinnie jak kot. Krzyczący w Ciemności pochylił się nad chłopcem, chociaż wiedział, że robi to tylko dla porządku. Kiedy podniósł głowę, zobaczył jeszcze niknącą w mroku Bieluń. Szła wolniej, przesuwając dłonią po ścianie, samymi czubkami palców. * * * Nie było to jego ostatnie spotkanie z jasnowłosą. Ich ścieżki przecięły się ponownie – niecały miesiąc później. A wszystko zaczęło się od rozmowy z Helshorem w Zaułku o Czerwonej Posadzce. Nazywany tak korytarz na drugim poziomie od dołu dawno temu podobno zamieszkiwała grupa odmieńców. Nie byli wiele inteligentniejsi od zwierząt, ale za to silni, zgrani i pozbawieni skrupułów. Rozsmakowawszy się w ludzkim mięsie, przez długi czas stanowili postrach bezdomnych – tak w każdym razie chciała legenda, przekazywana szeptem z pokolenia na pokolenie. Jak opowiadano, pewnej nocy patrol Jednookich odnalazł zbrodniarzy, najedzonych i śpiących po kolejnej makabrycznej uczcie. Egzekucji dokonano na miejscu; krew potworów na długo ubarwiła kamienie... Choć od tamtej pory minęło prawie osiemdziesiąt lat, mieszkańcy Podziemi nadal skrupulatnie omijali miejsce kaźni. Nikt wprawdzie nie wiedział na pewno, czy szeptane pogłoski są prawdziwe, a jeśli, to w jakim stopniu; ale w mieście, w którym bariera między światem żywych i umarłych jest cieńsza niż gdziekolwiek indziej, nikt rozsądny nie będzie zakłócał spokoju duchom morderców. Zewnętrznie Zaułek o Czerwonej Posadzce niczym się nie różnił od innych przejść położonych na tym samym poziomie lochów. Niskie sklepienie, ściany pokryte liszajami pleśni i plamami fosforyzującego mchu; w ścianach wnęki, we wnękach jakieś trudne do rozpoznania odpadki, przywlekane tu przez szczury oraz zdziczałe homunkulusy. Grobowiec. Tej nocy w najdalszym krańcu korytarza płonęła latarnia. Ani król żebraków, ani jego dwaj poplecznicy nie należeli do przesądnych; zaś żmij z założenia nie przejmował się umarłymi. A omijane przez wszystkich miejsce idealnie nadawało się na tajne spotkanie. Nie usłyszeli, jak podchodził; szmer kapiącej ze sklepienia wody wystarczył aż nadto, by zagłuszyć ostrożne kroki. Dopiero gdy stanął tuż przy nich, spostrzegli na ścianie jego cień i zorientowali się, że mają towarzystwo. Gdy wszyscy trzej jednocześnie zerwali się, dobywając broni, Krzyczący w Ciemności zsunął kaptur i pozwolił sobie na uśmiech. – Przeklęty błazen! – wybuchnął zwalisty Gaster zwany Kałdunem, przyboczny Helshora, chowając swój długi nóż. – Już ja ci kiedyś obrzydzę te szczurze sztuczki! – Głupiś, bo młody. Przeklętego chcesz moresu uczyć? Zapomnij o tym, synku – zgasił go Helshor. Wyjął z ust rzeźbioną fajkę, starannie wytrząsnął z niej popiół i dopiero wówczas skinął żmijowi głową. – Witaj, Keare. To miło, że przyszedłeś. Zaczynałem już podejrzewać, że lekce sobie ważysz słowo suwerena. – Nie jestem twoim wasalem, Helshor. Niekoronowany władca Podziemi uśmiechnął się, ukazując ostre, żółte jak u szczura zęby. – Proszę, nie kłóćmy się o słówka. Nie o tak wczesnej porze. Znasz Lossardiego? – Głównie ze słyszenia, ale znam. – Krzyczący w Ciemności uprzejmie ukłonił się trzeciemu z mężczyzn, który uśmiechnął się niepewnie; może i nie obawiał się umarłych, ale bliskość ka-ira w oczywisty sposób napawała go lękiem. Lossardi był niziutki, rumiany, miał kręcone jasne włosy i zarost zredukowany do złotawego puszku. Należał do najbardziej zaufanych ludzi Helshora, choć z jego wyglądu trudno byłoby wnioskować o powiązaniach z żebraczym królem. Lossardi ubierał się czysto, najchętniej w pastelowe barwy i bez względu na porę dnia pachniał werbeną. Handlował tkaninami; oficjalnie prowadził kwitnący, jak najbardziej legalny interes. Nieoficjalnie przez jego ręce przechodziło sporo brudnego złota; pełnił też funkcję mediatora między Helshorem a cechem Złodziei. Jego pojawienie się w Podziemiach było czymś zdecydowanie niecodziennym. Mogę jeszcze zrozumieć, czemu żebraczy król zaszczyca mnie rozmową, przemknęło przez myśl żmijowi, ale po jakie licho ściągał tu tego kupczynę? Jakby w odpowiedzi Helshor przemówił: – Nie ma co tracić czasu. Lossardi, opowiedz, w czym rzecz. I Lossardi posłusznie opowiedział. Z jego relacji wynikało, że niejaki Alevius Lan-Foro Ormeil – arystokrata, potomek starego, potężnego rodu – dwa tygodnie wcześniej wynajął Bieluń. Jak należało się domyślać, nie po to, żeby grać z nią w cetno i licho. Bieluń miała kogoś dla Ormeila zabić. Być może więcej, niż jedną osobę. Wpadła jednak w pułapkę, nie wiedzieć przez kogo zastawioną, i w tajemniczych okolicznościach została ranna. – Tylko ranna? – Zmarszczył brwi żmij. – No proszę. Ktoś spartaczył robotę. Czemu jej nie zabili? – Was, skażonych, nie tak łatwo zaciukać – zarechotał Helshor. – Broniła się, jak mniemam. Uszła z jedną lekką raną... lecz zadaną zatrutym ostrzem. Tamci zaniechali pościgu, pewno spodziewali się, że dziewka wyzionie ducha gdzieś w rynsztoku. Spłatała im jednak psikusa i zdołała się jakoś dowlec do willi naszego arystokracika. Ormeil sprowadził zaufanego medyka, ale zdaje się, że ten ma nikłe pojęcie o truciznach... – Zatrute ostrze? Dziwne. Cholernie melodramatyczne. Kto, dlaczego? – Nie chcę, żebyś dociekał, kto i dlaczego. Sama Bieluń się tym zajmie... jeśli przeżyje. – Jeśli przeżyje. – Krzyczący w Ciemności pokiwał głową. – Mam próbować... – Nie próbować. Masz to zrobić. Uratuj złotowłosą, Keare. Zależy mi na tym, żeby dzierlatka przeżyła. To najlepszy skrytobójca, jakiego w życiu widziałem, a widziałem wielu. Płaci Ormeil. Dogadaj się z nim co do ceny. – W porządku. Powiedzmy, że pojmuję, w czym rzecz. Jednego tylko nie rozumiem. – Żmij wycelował palec w Lossardiego, który głośno przełknął ślinę. – Co ty masz z tym wszystkim wspólnego? – Lossardi zaopatruje szlachetnie urodzonego LanForo Ormeila w jedwabie, atłasy i aksamity, a przy okazji pośredniczy w interesach między mną a nim – wyjaśnił ze zmęczoną miną Helshor. – Dostałem polecenie, aby was odszukać osobiście, mości magu, i w imieniu szlachetnie urodzonego LanForo Ormeila poprosić o pomoc – dodał, jąkając się z lekka kupiec. – Jednakowoż samemu strach mi było iść do Podziemi; zresztą ze mną pewno nie zechcielibyście rozmawiać... Więc zwróciłem się w pierwszej kolejności do mego pana, by to on was zawezwał na spotkanie. To ważna sprawa, widzicie. Zależy nam, byście się zgodzili. Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się pod wąsem. Cała historia zaczynała mu się podobać. Oczywiście, że się zgodzi. Nie przepuści okazji, żeby zerknąć z bliska na pajęczynę intryg, jakimi gnębili się wzajemnie najzamożniejsi mieszkańcy Szmaragdowej Dzielnicy. Zawsze go śmieszyła ta banda zgnuśniałych w zbytku durniów. Poza tym szykowała się jeszcze jedna gratka – ujrzeć Bieluń chorą i bezradną. Nie zapomniał jej tamtego dzieciaka w Podziemiach. Nie lubił magów, którzy zabijają żyły. Takie prywatne skrzywienie. Zajęty swoimi rozważaniami nie zauważył, że Helshor uważnie mu się przygląda. Myśli żebraczego króla krążyły wokół pewnej deszczowej nocy sprzed piętnastu lat. Helshor świetnie pamiętał młodego ka-ira, który stanął przed nim wówczas, zakrwawiony i chwiejący się na nogach, podczas gdy zebrany naokoło tłum wrzeszczał i wiwatował... Piętnaście lat, bagatela, i proszę – ka-ira nie zmienił się zbytnio; było oczywiste, że należy do tych szczęśliwców, których Zmrocza uodparnia na upływ czasu. Ten sam ostry profil, strzecha ciemnych, splątanych włosów. Trzy szramy na policzku – z jakiegoś powodu nie usunął ich, choć to dałoby się zrobić, wyjęci spod prawa uzdrawiacze naprawiali nie takie oszpecenia – dalej wystarczały aż nadto, żeby wyróżnić go z tłumu w mieście, gdzie fetyszyzowano urodę do tego stopnia, że ci, którzy chcieli być w zgodzie z modą, zakładali maski o idealnych rysach. Och, niewątpliwie prezentował się dużo lepiej niż wtedy, gdy Helshorowi chłopcy wywlekli go wśród drwin z jakiegoś żałosnego schronienia w gruzach; w zrujnowanych kryptach zawsze koczowało wielu bezdomnych. – Czarownik, mamy czarownika! – pokrzykiwali, patrząc, jak usiłuje się niezdarnie zasłonić przed blaskiem pochodni; brudny, oszołomiony, żałosny. Teraz – schludny jak kot, w pozbawionym ozdób czarnym ubraniu – mógłby z powodzeniem udawać kogoś z powierzchni: studenta, powiedzmy. Wrażenie psuły jedynie oczy. One też się nie zmieniły. Bure niczym zasmolona stal, nieufne, wiecznie patrzące spode łba. Ich źrenice były pionowe; znamię ka-ira, wężowego potomstwa. Helshor znów pomyślał o tamtym chłopaku sprzed piętnastu lat. Obszarpanym i zabłoconym niby cuchnący szczur z kanałów. Z wynędzniałą twarzą, na której trzy paskudne cięcia dopiero zaczynały się zabliźniać. O jego obojętnym spojrzeniu. – Jakże ci się mieszka w moim królestwie, Keare? – spytał z prawie ojcowską serdecznością. Skażony mag oczywiście nie dał się nabrać. Nawet się nie uśmiechnął. – Tak sobie. Słudzy srebrnych robią się natrętni. Nawet na trzecim poziomie już zaczęli węszyć. Zmazałem mój znak z muru, ale to nie pomoże na długo. Trzeba się będzie rozejrzeć za nową kryjówką. Szkoda, tamta służyła mi długo i dobrze. – Długo, to znaczy niecałe dwa lata. Odkąd wykończyłeś poprzedniego właściciela. – „Wykończyłeś" to nieładne sformułowanie, Helshor. Sugeruje brutalność, której nie lubię i nie pochwalam. Żebraczy król tylko uniósł brwi. Pamiętał. Ckliwy zapach krwi, czerwieniącej się na zdeptanej trawie... Zmusili go, żeby walczył, pokazał, co umie – sam przeciw dziesięciu uzbrojonym przeciwnikom. Obiecali drwiąco, że jeśli uda mu się przeżyć, może bezpiecznie mieszkać w Podziemiach po kres swoich dni. I ka-ira podjął wyzwanie. Zabił ośmiu z dziesięciu, tamtej deszczowej nocy na łąkach za miastem, zanim Helshor oprzytomniał na tyle, by odwołać ocalałych... Przetarł oczy, żeby odgonić wspomnienie. – Zrobisz to, Keare – mruknął, sięgając po fajkę. – Uratujesz złotowłosą. Wiem, że stać cię na to. Żmij bawił się sztyletem, podrzucając go i łapiąc. Pokiereszowana twarz nie zmieniła wyrazu. – Dołożę wszelkich starań, by ją ocalić. Przysięgam na czerń. Helshor zaśmiał się gardłowo. – Doskonale. * * * Wieczór był bezwietrzny. Wiszące nisko chmury przesłaniały nieboskłon. Ciężkie, przesycone wilgocią powietrze wydawało się lepić do skóry. Od czasu do czasu z oddali dolatywał stłumiony pomruk grzmotu. Cały świat jakby zamarł w oczekiwaniu na deszcz. Krzyczący w Ciemności szedł wąskimi, czystymi uliczkami Szmaragdowej Dzielnicy. Tę część miasta, położoną na wzgórzu o łagodnych zboczach, zamieszkiwali najbogatsi. Obrośnięte bluszczem wille i pałacyki, ogrody jak z bajki – a wszystko to ukryte za wysokimi murami. Każda posesja od zewnątrz przypominała twierdzę. Bez trudu odnalazł dom, gdzie go oczekiwano. Nad bramą paliła się latarnia, jedyna na całej ulicy. Żmij na wszelki wypadek rozejrzał się, ale wszędzie wokół było pusto i cicho. Dziwnie się czuł z włosami związanymi porządnie z tyłu. Poprawił kołnierz, strzepnął jakiś pyłek z rękawa. Tuż przed wejściem w krąg światła coś sobie przypomniał. Przesunął dłonią po policzku, nakładając iluzję. Nie lubił bywać w takich domostwach, ale jeśli już nie dało się tego uniknąć, dbał, żeby wzbudzać wyglądem zaufanie. Niewtajemniczeni – służba chociażby – łatwo dawali się zwieść pozorom, jak czyste mankiety i nienaganne maniery. Nie zauważali wtedy oczywistości – ziemistej cery, błyszczących niezdrowo oczu o gadzich źrenicach. Nie wszystko można było ukryć za prostą iluzją, zaś bardziej skomplikowane wymagały zbyt dużo wysiłku, żeby je stosować ot, tak sobie. Zakołatał. Brama otworzyła się od razu. Milczący sługa poprowadził żmija przez ogród. Wypielęgnowane klomby majaczyły szarawo w mroku. Zaleciało słodką wonią; gdzieś blisko kwitł jaśmin. Dopiero po dłuższej chwili spomiędzy drzew wyłonił się biały zarys willi. – Pan czeka w gabinecie, zaprowadzę – odezwał się odźwierny. Na dźwięk jego głosu żmij drgnął, przyjrzał się mężczyźnie uważniej. Sługa był odmieńcem. Jego głowę zamiast włosów porastała szorstka czarna sierść, schodząca aż na kark, zaś nad czołem jeżyły się różki, podobne do koźlich. Interesujące. Kto jak kto, ale arystokraci zazwyczaj starannie dobierali sobie czeladź, zaś plugawa krew nie była w modzie. Szlachetnie urodzony Alevius Lan-Foro Ormeil miał wyraźnie ekscentryczne gusta. Pierwszym, co uderzało po przestąpieniu progu willi, była cisza. Nigdzie nie paliły się światła, nie było też widać służby. Urządzona z przepychem rezydencja wydawała się równie pusta i pozbawiona życia, co wnętrze wypłukanej przez fale muszli. Gabinet Ormeila okazał się obszernym pomieszczeniem, tonącym w mroku, bo na okapie kominka płonęła ledwie pojedyncza świeca. Gospodarz stał przy oknie. Wyglądał na zatopionego w myślach, ale gdy weszli, odwrócił się. – Zostaw nas samych, Diabeł – rozkazał. – Wracaj na dół. – Diabeł? – uniósł brwi żmij, gdy za odmieńcem zamknęły się drzwi. Ormeil wzruszył ramionami. – Uważam, że to dobre imię. Pasuje do niego.? Przez dłuższą chwilę leniwie taksował przybysza wzrokiem. Krzyczący w Ciemności nie pozostał mu dłużny. Szlachetnie urodzony Alevius Lan-Foro Ormeil był wysoki i smukły, w nieokreślonym wieku; odziany wykwintnie, nawet trochę zbyt wykwintnie jak na miejsce i porę. Zgodnie z najnowszą modą nosił upudrowaną perukę, ułożoną w sztywne loki. Symbiotyczna maska na jego twarzy przypominała warstwę złotej farby. – Jesteś bardzo młody, ka-ira – stwierdził bez ogródek, bawiąc się zawieszonym na szyi łańcuchem, wysadzanym rubinami wielkości orzechów. Żmij wzruszył ramionami. – Pozory mylą. Jestem starszy, niż wyglądam. – Żebraczy król zarzekał się, że twoja reputacja nie jest przesadzona. – Gospodarz jakby go nie usłyszał. – Żywię szczerą nadzieję, że się nie mylił. Krzyczący w Ciemności tylko się uśmiechnął. Tak, ja też nie lubią tobie podobnych, Lan-Foro. A teraz czy możemy przejść do rzeczy? Chociaż Ormeil jako zwykły śmiertelnik nie miał szans usłyszeć telepatycznego komunikatu, nagle drgnął, jakby coś go ukłuło. – Proszę wybaczyć. Jestem zmęczony i zapominam o manierach. – Bez pośpiechu przeszedł przez pokój, wyciągając rękę do powitania. Jak równy z równym? Ejże, więc jednak obawiasz się urazić przeklętego. Wymienili uścisk dłoni. Ormeil miał bardzo zimne, wręcz lodowate palce. Kłopoty z krążeniem, czy nerwy? Prawie na pewno to drugie. Gdy zaczął wyjaśniać szczegóły zlecenia, jego głos drżał – nieznacznie, lecz zauważalnie. Krzyczący w Ciemności słuchał cierpliwie, nie zdradzając, że coś niecoś już wie. Wersja wydarzeń opisana przez Ormeila nie odbiegała od tej, którą podał Lossardi. – Jeśli to możliwe, chciałbym teraz zobaczyć... pacjentkę – poprosił, gdy arystokrata skończył mówić. Ormeil skinął głową. – Oczywiście. Wziąwszy z okapu kominka świecę, odsunął zasłonę w rogu gabinetu i otworzył ukryte za nią drugie drzwi. Zeszli krętymi schodkami do komnaty wyłożonej pociemniałą ze starości dębową boazerią. Stało tam łóżko – proste, bez baldachimu, ale z czystą białą pościelą. W pękatym żelaznym piecyku pod ścianą żarzyły się węgle. W kącie, podobny do milczącego kruka, siedział starszy mężczyzna w czarnej szacie z podwójnym białym pasem u dołu. Medyk. Gdy weszli, wstał i skłonił się Ormeilowi. – Bez zmian – poinformował sucho. – Żadnej poprawy. – Obrzucił żmija przenikliwym spojrzeniem, ale powstrzymał się od pytań. Krzyczący w Ciemności zignorował go. Podszedł wolno do łoża i popatrzył na Bieluń. Leżała na wznak, nieruchoma jak rzeźba. Jej twarz była woskowożółta, pod zapadniętymi oczami rysowały się sine cienie. Na szyi widniały otarcia, jak od sznura, pokryte warstwą maści. Lewe przedramię spowijały bandaże, poplamione krwią i ropą. Medyk zbliżył do ust żmijki niewielkie lusterko. Po dłużącej się w nieskończoność chwili błyszcząca powierzchnia zasnuła się mgiełką oddechu. – Śpiączka – mruknął wyjaśniająco. – Zanikły wszystkie odruchy. Pacjentka nie przyjmuje pokarmu, nie wydala. Podaję wodę i leki przez sondę do żołądka. Rana cięta na ręce jest powierzchowna. Została oczyszczona i zaszyta, ale jątrzy się brzydko, zapewne wskutek działania jadu, którym posmarowana była broń. Obawiam się zakażenia krwi... – Wiadomo, czego użyli? Medyk wymienił nazwę trucizny. Krzyczący w Ciemności zasępił się. Znał ten środek, nie było na niego antidotum. – Co zastosowaliście? – Sproszkowany róg jednorożca przez sondę, jako zawiesinę z wodą, w dawce... – Odstawcie to. Nie pomoże. Medyk otworzył usta, ale zmilczał. Dostrzegł we wzroku rozmówcy coś, co skutecznie zniechęcało do dyskusji. – Rana to nie wszystko – kontynuował cicho żmij. – Wyczuwam zakłócenie aury. Dlaczego? Medyk po chwilowym wahaniu zsunął kołdrę, ostrożnie rozsznurował koszulę chorej. Z klatki piersiowej Bieluń pączkowały przedziwne sinopurpurowe naroślą. Niektóre zwijały się ślimakowato, inne były bezkształtne i gąbczaste, lśniące od śluzu. Krzyczący w Ciemności potarł okaleczony policzek, krzywiąc się, jakby nadgryzł zgniły owoc. – A niech mnie. Klątwa przemiany... Jak do tego doszło, panie Ormeil? – Już ci powiedziałem, magu – zmarszczył brwi arystokrata. – Nie wiem, jak, gdzie ani dlaczego. Bieluń opuściła mój dom wieczorem, nie mówiąc, dokąd się udaje. Odźwierny znalazł ją nad ranem pod bramą, nieprzytomną, w kałuży krwi. Od tamtej pory pozostaje w takim stanie, w jakim ją widzisz. To wszystko, co mam do powiedzenia. – No cóż, dla mnie jest oczywiste, że maczała w tym palce Elita. Echo ich czarów rozpoznam nawet w Otchłani. To nierozsądne wdawać się w zatargi z Elitą, panie Ormeil. Arystokrata zacisnął pięści. Zapewne poczerwieniał, choć maska nie pozwalała tego dostrzec. – Licz się ze słowami, chłopcze! Krzyczący w Ciemności wzruszył ramionami. – Cudzy sekret, cudzy kłopot. Nie zamierzam wnikać w pańskie tajne sprawy. Sęk w tym, że łamanie srebrnych zaklęć to jest zabawa po pierwsze bolesna, po drugie kosztowna. Bolesna dla mnie i dlatego kosztowna dla was. Jeśli jesteście gotowi zapłacić; nie ma problemu. To będzie pięćset leri w nowych monetach. – Tylko tyle? – Ormeil wzruszył ramionami. – Nisko się cenisz, magu. – Zaklęcie to nie wszystko. – Krzyczący w Ciemności udał, że nie dosłyszał. – Ma w żyłach truciznę; do tego upływ krwi... Zwykły organizm dawno by się poddał. To, że Bieluń dotrwała aż do tej pory, to wyłączna zasługa skazy, ale jej siły życiowe są na wyczerpaniu. Zapadła w letarg i nie wybudzi się z niego sama. Tu już żadne leki nie pomogą. Ormeil zerknął na niego z ukosa, najwyraźniej niepewny, do czego zmierza ta wypowiedź. – Możesz coś z tym zrobić? – Mogę i zrobię. Spróbuję... powiedzmy, że dość oryginalnego środka. Powinno zadziałać, jeśli tylko będę miał dość czasu. Potrzebuję doby. Przynajmniej. – Odwrócił się do medyka. – Ile czasu jej zostało? – Sądząc z objawów trzy, może cztery dni... Nie więcej. – W porządku. – Krzyczący w Ciemności potarł czoło. – Wrócę pojutrze wieczorem. Obserwujcie ją do tego czasu, ale nie podawajcie niczego poza wodą. Gdyby dostała konwulsji, spróbujcie wilczej lilii. Wystarczy posmarować odrobiną usta. – Wygrzebał z kieszeni fiolkę z ciemnego szkła, wsunął medykowi w dłoń. Ten wytrzeszczył oczy. – To zakazany specyfik, mości magu! Za jego użycie grozi... – Wiem, co grozi za wilczą lilię. Mniej, niż za rozmowę ze mną. – Żmij uśmiechnął się, a może skrzywił; grymas na jego twarzy mógł być i tym, i tym. – Jeszcze jedno. Będę potrzebował żyły. – Zawahał się, coś sobie przypominając. Przerażone spojrzenie tego chłopca, na sekundę zanim... – Niech to nie będzie dziecko. Już na ulicy raz i drugi przetasował uważnie karty, rozłożył je w wachlarz. – Lynora – mruknął w zadumie, przypatrując się rycinom. – Trzeba będzie jutro porozmawiać z Lynorą. Szkarłatna mysz Lynora mieszkała w nędznej dzielnicy blisko rzeki, sama jedna w domku z trzema oknami i krzywym kominem. Wilgoć i sól upstrzyły ściany plamami obłażącego tynku. Podwórko zarastał gąszcz chwastów. Rudy kocur z puszystym ogonem wyciągnął się na progu, liżąc łapę. Na widok przybysza bez pośpiechu wycofał się w pokrzywy. Drzwi były zamknięte od zewnątrz na kłódkę. Jak zawsze. Krzyczącego w Ciemności to nie zniechęciło. Bywał już wcześniej w tym domu, znał zwyczaje właścicielki. Zmierzch gęstniał szybko, chmury przesłaniały księżyc; gdyby nawet jakiś wścibski sąsiad wyjrzał teraz przez okno, niewiele by zobaczył. Upewniwszy się, że uliczka jest pusta, żmij przycisnął palce do ściany. Jej chropowata powierzchnia natychmiast stała się miękka niczym glina. A potem obudzona cegłomateria rozstąpiła się, wpuszczając go do środka. W mrocznym wnętrzu wisiał słodkawo-suchy zapach kurzu, lawendy i laseczek wanilii. – Witaj – powiedziała na migi Lynora. Siedziała z podwiniętymi nogami wprost na polepie, naprzeciwko kominka, w którym mrugał czerwonawy żar. Przed nią stał gliniany garnek, a na rozpostartej obok płachcie piętrzyły się wysuszone makówki. Brała je po kolei, nacinała nożykiem główki; szach, szach, i szare ziarenka sypały się strumyczkiem do garnka. Dwa koty – czarny i bury – grzały się w cieple paleniska, pomrukując. Gdy podszedł, przerwała swoją robotę. – Wiedziałam, że przyjdziesz, Brune. – Skąd? – spytał na głos. – Ogień mi powiedział. – Rozumiem. Uśmiechnęła się i panujący w pomieszczeniu mrok jakby się rozrzedził. Krzyczący w Ciemności odwzajemnił uśmiech. Chyba nikt w całym Shan Vaola nie wiedział, kiedy i gdzie urodziła się Lynora. Czas wydawał się nie mieć władzy nad jej domem ani nad nią samą. Istota o mieszanej krwi, owoc związku srebrnego maga z salamandrą – tak twierdzili odmieńcy z Krzywej Alei, a w podobnych kwestiach należało się liczyć z ich zdaniem. Ponoć mogła, gdy chciała, przybierać postać jaszczurki lub płomienia. Jednak z niewyjaśnionych powodów najlepiej czuła się w ludzkiej powłoce. Drobna, z rudym warkoczem, w swoich szarych sukniach wyglądała na kruchą dziewczynkę. Tylko oczy nie pasowały do reszty. Olbrzymie żółte oczy, w których mądrość, tęsknota i gorycz dziesiątków przeżytych lat uwięzły niczym owad w bursztynie. Mało kto potrafił w nie patrzeć bez drżenia. Nikt nigdy nie słyszał, żeby Lynora przemówiła. Podobno srebrni magowie dawno temu odebrali jej głos w zamian za możliwość życia na swobodzie. Krzyczący w Ciemności nie wiedział, czy to prawda. Znając srebrnych, był w stanie uwierzyć we wszystko. – Czego chcesz? – zapytały jej dłonie. – Chodzi o szkarłatną mysz – odpowiedział i chrząknął; słodka woń drażniła mu gardło. – Muszę wiedzieć, kiedy i gdzie ktoś będzie umierał, najlepiej od trucizny. Ktoś młody i zdrowy. Drgnienie przebiegło jej twarz; uśmiech znikł jak zdmuchnięty. – Kto tego potrzebuje? – Ktoś, kogo dopadli srebrni myśliwi. Jeśli chcesz wiedzieć więcej, porozmawiaj z Helshorem. Przygryzła wargę, rozważając coś w myślach. Jeden z kotów prychnął, jeżąc sierść, jakby wyczuł napięcie właścicielki. – Ktoś z twoich? – spytała powoli. Potwierdził skinieniem głowy. – Chcesz ocalić. – Tak. – Kradnąc cudze? – Nie ma innego sposobu. Wahała się nadal, wyczuł to. W bursztynowej głębi jej oczu coś mignęło, jak cień; żal zmieszany z obawą. W końcu niechętnie pokiwała głową. – Skoro tak musi być, niech będzie. Jak szybko? – Jak najszybciej. – Dobrze. Ale musisz zapłacić ogniowi. – Wiem. – Nie złotem, Brune. Krew za krew. Na to również był przygotowany. – Podejdź tu. Posłusznie ukląkł obok niej, naprzeciwko kominka. Lynora odpięła z szyi cienki łańcuszek, na którym nosiła ornament w kształcie zwiniętego węża, wyrzeźbiony z jakiegoś czerwonego, półszlachetnego kamienia. Szepcząc coś samymi wargami, rzuciła wisior na żarzące się węgle. Zasyczało, jakby prysnęła na palenisko wodą. W izbie pociemniało. Oba koty nawet nie drgnęły, rozwarły tylko ślepia odrobinę szerzej. Kwiatowo-korzenna woń przybierała na sile, zrobiło się też jakby cieplej. Krzyczący w Ciemności rękawem otarł z czoła pot. Nagle wstrzymał oddech. W kominku coś się poruszało. Lynora wyciągnęła rękę, delikatnie, zapraszająco kiwając palcami. Spomiędzy węgli uniosła się najpierw głowa, a potem ciało węża. Wił się wolno, ponad wszelką wątpliwość żywy. Jego ślepia były jak dwie krople roztopionego złota. Lynora cicho zagwizdała. Wąż zsunął się na podłogę i zaczął pełznąć w ich stronę. Był wielkości dorosłego zaskrońca, karminowy w czarnożółte wzory; piękny niczym klejnot. – Podnieś go. Usłuchał, o nic nie pytając. Chłodne, giętkie ciało natychmiast owinęło się ciasno wokół jego ręki; czuł, jak pod gładką skórą leniwie falują mięśnie. Żywiołak zasyczał. Lynora odpowiedziała sykiem; z jej ust na ułamek sekundy wysunął się rozwidlony języczek. A to o mnie mówią, że mam w sobie gadzią krew, pomyślał półżartem i zaraz drgnął, słysząc w głowie odpowiedź. – Nie całkiem, ka-ira, nie całkiem. Wierz mi, jesteś człowiekiem aż do szpiku kości. A jaką masz krew, to się zaraz okaże. Podciągnij rękaw, jeśli łaska. Zgadując, co się święci, posłusznie odsłonił nadgarstek. Ukąszenie zapiekło, jakby przyłożono mu do skóry rozpalone żelazo. Gwałtownie wciągnął przez zęby powietrze, ale wytrzymał; nie cofnął ręki, nawet nie zgiął jej w łokciu. – No, no – zabrzmiał ponownie telepatyczny przekaz, kiedy wąż skończył się pożywiać. – Nie powiem, smaczna. Tyle w niej jadu i goryczy... Gdybym nie wiedział, ktoś ty zacz, pomyślałbym, że istotnie jesteś moim dalekim krewniakiem. Jak cię zwą, chłopcze? – Krzyczący w Ciemności. – To nie jest imię. Masz jakieś inne? – Brune Keare, jeśli wolisz, panie. Żywiołak syknął zniecierpliwiony; wzorzyste sploty jego ciała zacisnęły się nieco ciaśniej. – To też nie jest twoje prawdziwe imię! – Nie mam innego. – Tak ci się tylko zdaje. Nie pamiętasz, co? Nie wiesz, kim byłeś, zanim TO się stało? – Blizny na policzku nieoczekiwanie za– kłuły bólem. – To przykre, chłopcze. To bardzo przykre. Może właśnie dlatego tyle w tobie czerni? Żywiołak najwyraźniej próbował przejąć ster rozmowy. Krzyczący w Ciemności nie przejął się tym. Ktoś, kto konwersował z demonami i umarłymi, nie straci głowy, rozmawiając z salamandrą. – Kimże jestem, panie, żeby miały cię interesować moje wspomnienia? Pomówmy o interesach. W zamian za moją drobną ofiarę potrzebuję informacji. – Ależ słucham cię. – Żywiołak zsunął się z jego ręki i zwinął wygodnie na kolanach. – Jedno pytanie – o co tylko chcesz. Zapytał i uzyskał odpowiedź. Potem Lynora delikatnie podniosła węża, pozwalając, by okręcił się jej wokół szyi. Chwilę syczeli coś do siebie w tajemniczej gadziej mowie; w końcu ucałowała go w łebek i umieściła z powrotem w kominku. Karminowo-czarno-żółty kształt zadrgał, zamazał się; migoczący żar na moment zabarwił się płynnym złotem... Krzyczący w Ciemności zmrużył oczy, a kiedy je otworzył, palenisko było puste, tylko dogasające węgle nadal pełgały wiśniowo. Ręka bolała. Spojrzał na przegub i zamiast śladów po kłach zobaczył błyszczącą czerwoną plamę oparzenia. Gdy zbierał się do wyjścia, Lynora nieoczekiwanie chwyciła go za rękaw. Wydawała się jeszcze bledsza, niż zazwyczaj. – Ogień powiedział, że grozi ci niebezpieczeństwo – zagestykulowała pospiesznie. Miał ochotę się roześmiać, ale nie zrobił tego, nie chciał urazić Lynory. – Też nowina – wzruszył tylko ramionami. – Przecież wiem, jaką nagrodę wyznaczyli srebrni za moją głowę. Całe lata tak na mnie polują, i co? Skoro do tej pory nie upolowali, to nieprędko im się uda. – Dlaczego kpisz? Ogień nigdy się nie myli. Sprzedano cię, tak mi powiedział. Wyrok już wydany, cena zapłacona. – Jej dłonie poruszały się tak szybko, że miał problemy z rozróżnieniem poszczególnych znaków. – I tym razem cię dostaną, Brune. Będziesz cierpiał, ale nie umrzesz. Nie chcą, żebyś umarł... nie od razu. Nie wieszczyła – bursztynowe oczy były jasne i przytomne. Pełne smutku. Wbrew sobie poczuł ukłucie niepokoju, ale stłumił je. – Nie pierwszy raz się dowiaduję, że czeka mnie marny koniec. No cóż, przekonamy się, co z tego wyniknie. – Spróbował się uśmiechnąć, ale źle zagojone nerwy po raz kolejny spłatały figla; twarz wykrzywił mu tik. Lynora potrząsnęła głową. – Nikomu nie życzę takiego bólu, jaki cię czeka, jeśli wszystko potoczy się zgodnie z powstającym wzorem... Ale wzory można zmieniać; nic jeszcze nie jest przesądzone. Nieoczekiwanie wspięła się na palce i dotknęła jego czoła wisiorkiem z czerwonego kamienia, który nie wiedzieć kiedy znowu znalazł się w jej dłoni. – Gdy staniesz w obliczu zguby, zaufaj ogniowi. Ogień ci pomoże, jeden jedyny raz – pod warunkiem, że znajdziesz w sobie dość odwagi. Niepewny, co o tym wszystkim myśleć, nie odpowiedział, skłonił się tylko. Znalazłszy się na zewnątrz odetchnął głęboko chłodnym nocnym powietrzem. Czuł się jak obudzony ze snu; jednak oparzenie na nadgarstku dobitnie świadczyło, że rozmowa z żywiołakiem nie była przywidzeniem. Otrząsnął się. Przepowiednie przepowiedniami, noc była jeszcze młoda, a on miał coś niecoś do załatwienia przed świtem. Dobrze pamiętał odpowiedź salamandry na zadane pytanie. Wąż podał miejsce, godzinę i imię. Powinno wystarczyć. * * * Golemy osaczyły Sanganiego w wąskiej uliczce niedaleko portu. W pobliżu nie paliła się ani jedna latarnia, ale mrok nie stanowił przeszkody dla ich jarzących się szkarłatno oczu. Bezbłędnie wybrali teren polowania; po krótkim pościgu ofiarę z łatwością udało się zapędzić w zaułek zakończony wysokim na kilkanaście stóp murem. Wszystkie poukrywane w zakamarkach odzieży wytrychy, żelazne kotwiczki i zwoje sznura okazały się teraz bezużyteczne; zabrakło czasu, żeby się nimi posłużyć. Zdyszany, krztuszący się Sangani bezsilnie patrzył, jak wokół niego zacieśnia się krąg topornych białych sylwetek. Zdał sobie sprawę, że jego krótka, acz błyskotliwa kariera włamywacza nieodwołalnie dobiega końca. Przylgnął plecami do ściany, czując w brzuchu zimno, a w kolanach miękkość. Oczy wciąż jeszcze rozpaczliwie szukały drogi ucieczki. Nie znalazły. Przywódca Jednookich wysunął ukrytą w otworze gębowym metalową dmuchawkę i z odległości dziesięciu kroków wystrzelił jedną jedyną strzałkę – cienką i ostrą niby żądło. Na jej czubku lśniła kropla srebrzystej cieczy. Sangani uchylił się, ale nie dość szybko. Żądło wbiło się w jego szyję. Poczuł palący ból, a z następnym oddechem jego płuca wypełnił ogień. Osunął się na ziemię, łapiąc ustami powietrze jak wyrzucona na piasek ryba. W krtani narastała opuchlizna; po chwili oddech przeszedł w rzężenie. Białe sylwetki w polu widzenia zasnuła mgła. Z dachu pobliskiej kamienicy samotna postać w czarnym płaszczu obserwowała całe zajście, niezauważona. Na ocienionej kapturem twarzy nie malowały się żadne uczucia. Błyszczące jak u kota oczy zwęziły się nieznacznie, kiedy Jednoocy zaczęli się po kolei pochylać nad leżącym. Cicho szczękały narzędzia wysuwane ze szczelin w mechanicznych ciałach – igły, skalpele, kolbki wypełnione lepkim roztworem. Działali szybko i precyzyjnie, pobierając próbki krwi, śliny, skrawki skóry i paznokci. Gdy skończyli, oko przywódcy kilkakrotnie zaświeciło i zgasło – przesyłał telepatycznie meldunek swoim mocodawcom. Odeszli; echo dudniących kroków stopniowo ustąpiło miejsca martwej ciszy. Żmija już nie było na dachu. Ukazał się w jednej z bram, rozglądając się czujnie. Nie zauważywszy niczego podejrzanego, wyszedł na otwartą przestrzeń. Sangani wciąż żył. Jad, którym Jednoocy zatruli strzałkę, paraliżował szybko, lecz zabijał powoli. Chłopak dławił się, jego skóra posiniała, nie zareagował na głos ani dotknięcie... ale została mu jeszcze odrobina czasu. Krzyczący w Ciemności ukląkł. Zdjął skórzane rękawiczki i włożył cieńsze, jedwabne. Odkorkował fiolkę z płynem krwistej barwy, wytrząsnął na ziemię kilka kropel. Słodko-gorzka woń wypełniła powietrze. – Czerwień, by wydobyć czerwień. Uwolniony duch nie będzie znał kajdan ni murów. Niech fluid i muzyka otworzą drzwi – wyrecytował w języku magów rytualną formułkę, wyciągając z zanadrza podłużny futerał. Rozejrzał się raz jeszcze. Domy spoglądały zewsząd milczącymi prostokątami okien, ale w ciemności nie rozlegał się najlżejszy szelest; nic nie wskazywało, by w pobliżu miało się czaić zagrożenie. Wyjął z futerału flet i zaczął grać; delikatne dźwięki, niewiele głośniejsze niż poszum wiatru, splatały się w monotonną, tęskną melodię. Sangani szarpnął się, wycharczał coś niezrozumiale. – Nie – szepnął z naciskiem żmij. – Nie opieraj się, proszę, to nic nie da. Przecież ja tylko przyspieszam nieuniknione... Ponownie uniósł instrument. Tym razem muzyka zabrzmiała głośniej; zdawała się wzywać, popychać do czegoś – kusiła i nalegała... Oddech Sanganiego stawał się coraz bardziej chrapliwy i urywany, aż w końcu ustał całkowicie. W głębi szeroko otwartych ust poruszyło się coś czerwonego. * * * Prawie zapomniał o przepowiedni, którą uraczyła go Lynora, ale nie na długo. Już wkrótce usłyszał kolejną – w Salonie Scaraveshii. Owa słynna tawerna, własność nie mniej słynnej Scaraveshii Płoszącej Ptaki – garbatej, brzydkiej jak noc hybrydy o małpim ciele oraz nietoperzych skrzydłach – znajdowała się na najniższym poziomie Podziemi. To było jedno z tych miejsc, które srebrni magowie tolerowali dla dobra równowagi. Ponury loch, gdzie nekromanci, sprzedawcy uroków oraz przedstawiciele innych wyklętych przez Elitę profesji pili pospołu z odmieńcami, wymykającymi się nocą ze swych gniazdowisk na Krzywej Alei. Żmij pojawił się tam późnym popołudniem, co jak na niego było bardzo wczesną porą. Na przegubie miał bandaż. Jak zwykle usiadł w najciemniejszym kącie. Scaraveshia, która dobrze go znała, przydreptała szybko, niosąc talerz smażonej ryby oraz kubek herbaty z rumem. Jadł bez pośpiechu, rozglądając się po sali. Stali bywalcy starannie unikali patrzenia w jego stronę. W Podziemiach plotki rozprzestrzeniają się szybciej, niż ospa. Wszyscy już wiedzieli, że ka-ira ma prawo być wściekły. Minionej nocy Jednoocy znaleźli jego kryjówkę na trzecim poziomie od dołu. Winę ponosił najprawdopodobniej Cagliostro, brat Scaraveshii – przeklęty telepatyczny plotkarz. Lubował się w podkradaniu niepostrzeżenie cudzych wspomnień, z których następnie tworzył nowe historie – niczym dziecko bawiące się układanką. Tym, co stworzył, dzielił się z postronnymi i, jak należało się spodziewać, któregoś dnia przekazał o jedną wizję za dużo niewłaściwej osobie. Inna sprawa, że tylko przyspieszył w ten sposób nieuniknione. Jednoocy bezustannie węszyli na wszystkich poziomach. Prędzej czy później nawet najstaranniej zamaskowane schronienie musiało zostać odkryte. Wiedzieli dokładnie, czego użyć, żeby przełamać zaklęcie ochronne. Wewnątrz nie zastawił żadnych pułapek; kiedy już wyważyli drzwi, nie mieli kłopotu ze zniszczeniem wszystkiego, co znajdowało się w środku. Pozostałości obficie skropiono jakimś lepkim, ostro pachnącym świństwem, mającym zapewne bronić nieczystym siłom przystępu do tego miejsca. W pewnym sensie środek okazał się skuteczny; wdychanie oparów już po paru minutach zaowocowało tak dokuczliwym bólem głowy, że żmij zrezygnował z przetrząsania popieliska. Sama utrata kryjówki nie zmartwiła go. Miał jeszcze inne schronienia. Ale i tak był zły. Donośne pokrzykiwania rozlegające się od dłuższej chwili w lokalu, gdzie normalnie rozmawiało się przyciszonymi głosami, nie poprawiły mu humoru. Przy barze kłębiła się hałaśliwa grupka obdartych frantów obojga płci, niewątpliwie podwładnych Helshora. Skończywszy jeść, żmij przesiadł się bliżej nich, niby to chcąc posłuchać, o czym rozprawiają. Wyjął sztylet i zaczął się nim od niechcenia bawić. Prawie natychmiast przycichli, zerkając nań podejrzliwie. Uśmiechnął się jadowicie; wiedział, że się zastanawiają, czy zaczepić niepozornego, oszpeconego chłopaka, którego źrenice podejrzanie fosforyzują w mroku. Był w tak parszywym nastroju, że nie miałby nic przeciwko temu. Miał szczerą ochotę wyładować na kimś złość. Tamci okazali się jednak rozsądniejsi, niż podejrzewał i woleli się wynieść do drugiej sali. W stojącym na barze słoju, wypełnionym zielonkawą cieczą, Cagliostro drzemał w najlepsze; pokrywy skrzeli leniwie unosiły się i opadały. Krzyczący w Ciemności zastukał w szkło. Stwór niechętnie łypnął na niego okiem. – Płosząca Ptaki słyszała, co się stało. – Właścicielka lokalu wyrosła przed żmijem jak spod ziemi, wycierając ręce w fartuch. Jej pomarszczona jak suszone jabłko twarzyczka wykrzywiła się w grymasie, który miał wyrażać zatroskanie. – Kłopoty, co? – Owszem – potwierdził chłodno. – Nie tak znów wielkie, ale zawsze. Na przyszłość staranniej pilnuj swojego braciszka. Gotów się pewnego dnia narazić komuś, kto nie okaże się tak wyrozumiały, jak ja. – Dużoś stracił? – Siennik, koc, trochę szklanych naczyń i sprzętu. Ciesz się, że nie było tam niczego cenniejszego, cholerny głowonogu. – Stuknął w słój. Naburmuszony Cagliostro udawał, że śpi. Scaraveshia zachichotała. – Dolicz do tego straty moralne. Gdyby był w lepszym humorze, może zaśmiałby się. Teraz nie. Przygarbił się, ogrzewając ręce o kubek z herbatą. Scaraveshia rozejrzała się, ale nikt nie siedział w pobliżu. Pochyliła się i szepnęła: – Cagliostro nic nie winien. Słudzy Elity wypytywali o ciebie wczoraj, ale nie tu. Na Krzywej Alei. Robili rewizję w chatach, postraszyli odmieńców więzieniem, paru wybatożyli... Któryś musiał stchórzyć i wygadać, co wiedział. – Kto wypytywał? Żołnierze? Adepci? Trójocy? – Płosząca Ptaki nie wie. – Znów obejrzała się lękliwie. – Podobno Demetheos ar Kel wydał na ciebie wyrok. – Też coś. Nie znam żadnego Demetheosa. – Płosząca Ptaki tylko powtarza to, co słyszała. Lepiej uważaj na siebie. Zniknij z miasta, przyczaj się gdzieś... – Mam jedną sprawę do załatwienia. – Krzyczący w Ciemności dopił herbatę. Wyciągnął z kieszeni karty, których niekiedy używał do wróżenia, przetasował je raz i drugi. – Gdy się z tym uporam, może faktycznie wyjadę. – Dokąd? – Jeszcze nie wiem. Dokądś. – Wyciągnął na chybił trafił jedną kartę. Popatrzył w zadumie na drzeworyt przedstawiający czaszkę i kruka. Wzruszywszy ramionami, schował talię do kieszeni. A więc one też wróżyły mu śmierć. Nie pierwszy i nie ostatni raz. – Widzisz – wymamrotał telepatycznie Cagliostro – nie chciałeś wierzyć, ale to prawda. Chcą cię wykończyć. I kiedyś w końcu im się uda, przyjacielu. To tylko kwestia czasu. Żmij zignorował go. Popchnął w kierunku Scaraveshii kilka monet po brudnym kontuarze. Gdy wychodził, kilka głów obejrzało się za nim, ale szmer rozmów w lokalu nie zmienił natężenia. Po zaduchu tawerny chłodne powietrze na powierzchni orzeźwiło go, lecz nie uspokoiło. Zmierzchało, więc nie zadał sobie trudu nakładania iluzji, naciągnął tylko kaptur na głowę. Przeszedł się piechotą aż do portu; potrzebował ruchu, żeby uporządkować natłok myśli w głowie. Historia lubi się powtarzać. Co zrobisz, jeśli znów urządzą na ciebie obławę, tak jak wtedy, gdy umarli zapragnęli się zabawić twoim kosztem? Z iloma golemami byłbyś w stanie sobie poradzić? Tym razem nie będzie żadnej Lorraine, która mogłaby ci pomóc. Jestem silniejszy, niż piętnaście lat temu. Umiem więcej. Ależ oni znają twoje możliwości. Wiedzą dokładnie, na co cię stać. Zawsze mogę uciec. Z miasta, albo i z tego świata, jeśli będzie trzeba. Nie na darmo uczyłem się podróżować między sferami. A srebrni będą umieli podążyć twoim tropem. Do diabła z tym! Nie dam się zastraszyć. Jestem kaira, nie jakimś trzęsącym się Lossardim. Uderzył pięścią o drugą, otwartą dłoń. Stał na opuszczonym o tej porze nabrzeżu; wiatr marszczył powierzchnię zatoki w krótkie, gniewne fale. Pod wpływem impulsu Krzyczący w Ciemności ponownie wyjął karty, przetasował. Po raz kolejny przepowiedziały mu śmierć. Zlekceważył to. Gdyby potraktował wróżbę poważnie, być może późniejsze wydarzenia potoczyłyby się innym torem. Ale nie uwierzył kartom. I stało się to, co miało się stać. * * * W willi Ormeila czas jakby zatrzymał się w miejscu. W komnacie o ścianach wyłożonych boazerią Bieluń nadal leżała nieruchomo pod przykryciem, a milczący medyk czuwał w kącie. – Ufam, że dzisiaj zakończysz sprawę, mości magu – oznajmił zimno Ormeil. Tego wieczoru miał na sobie inną perukę – rozczesaną gładko i posypaną złotym pyłem, pasującym do maski. W białym kaftanie z gronostajowymi wyłogami poruszał się tak dumnie, jakby był samym Najdostojniejszym. Albo przed chwilą wrócił z jakiegoś przyjęcia, albo się na takowe wybierał. – Nie ścierpię już ani dnia zwłoki. No proszę. Nasz jaśnie wielmożny się niecierpliwi. Ma dość ukrywania pod swoim dachem rannej żmijki? Czy wręcz przeciwnie, zależy mu... na tobie, Bieluń? Ale rzut oka na twarz arystokraty wyjaśnił sprawę. Ormeil spoglądał na kobietę bez krztyny czułości, lodowato – jak na chorego sługę, który stwarza kłopot. – Zrobię, co w mojej mocy. – Żmij zsunął z ramienia przyniesioną, niedużą torbę. – Czy sprowadziliście żyłę, tak jak prosiłem? – Owszem. Czeka na dole. – Niech tu przyjdzie. Wielmożny, będę potrzebował paru rzeczy. Trzy woskowe świece, dzbanek z zimną wodą, srebrny kielich, uncja zwykłej soli, chusta. – To wszystko? – Wystarczy na początek. Ormeil przywołał niewolnika i wydał mu instrukcje. Krzyczący w Ciemności powiesił płaszcz na oparciu krzesła. Bardziej z ciekawości niż z potrzeby sprawdził puls Bieluń. Serce biło czterokrotnie wolniej, niż normalnie. Oczywiście – letarg. Tylko dzięki temu jeszcze żyła. Jeśli można to nazwać życiem. Pełgające światło świec upodobniało jej twarz do woskowej maski pośmiertnej. Piękna. Angeliczna. Długie rzęsy rzucały cień na blade policzki. Przypomniał sobie wszystko, co słyszał na jej temat. Dziecko rynsztoka; sierota, żebraczka i złodziejka. Przyhołubiona przez nekromantę Xaveriusa i przezeń szkolona. Długo. Z pozoru starannie. A jednak Krzyczącego w Ciemności wcale nie dziwiło, że nie potrafiła się obronić przed skomplikowanym czarem przemiany. Xaverius nigdy nie zamierzał zrobić z niej prawdziwego maga. Zadbał głównie o to, żeby umiała sprawnie zabijać. Delikatnie powiódł palcem wzdłuż jej policzka. – Miała szczęście. Medyk zmarszczył brwi. – Nazywasz to szczęściem, ka-ira Krzyczący w Ciemności nie spuścił wzroku. – Czary da się odczynić. Gdyby nie chcieli jej zabijać, tylko permanentnie okaleczyć, mogliby użyć na przykład witriolu. – Podobno wy, skażeni, potraficie regenerować obrażenia, które nie zagrażają życiu. – Nie wszystkie. Medyk nie podjął tematu. Niewolnik przyniósł żądane przedmioty. Za nim do komnaty wsunęła się młoda kobieta w ciemnej, znoszonej sukni. Pokłoniła się nisko arystokracie. Ormeil posłał żmijowi lodowate spojrzenie. Nie próbował już maskować odrazy. – Rób, co do ciebie należy. Żyła stała z pochyloną głową, czekając. Krzyczący w Ciemności przycisnął dłonie do jej skroni. Czerpał oszczędnie, uważając, żeby nie sprawić niepotrzebnego bólu. Skończywszy polecił, żeby wyszła. Spojrzał na arystokratę oraz medyka. – Panów też muszę poprosić, żebyście opuścili ten pokój. Przepraszam. – Śmiesz mi wydawać polecenia? – prawie wysyczał Ormeii. – Śmiem. Nie lubię, kiedy mi się patrzy na ręce. Przez chwilę spoglądali na siebie. Arystokrata pierwszy spuścił wzrok. – Niech ci będzie, magu – wymamrotał. Wyszli. Żmij zamknął drzwi, a ponieważ w zamku nie było klucza, cichym rozkazem w języku magów na wszelki wypadek zablokował klamkę. Przy łóżku stał okrągły, wykładany szylkretem stolik, a na nim cała kolekcja buteleczek z lekarstwami. Krzyczący w Ciemności zestawił część na podłogę, żeby zrobić miejsce na świecznik, dzban i kielich. Z torby wyjął dwa zwoje pergaminu oraz maleńką drucianą klatkę. W jej wnętrzu kuliło się podobne do myszy stworzonko o niezwykłej, rubinowoczerwonej sierści. Siła życiowa Sanganiego, uwięziona przejściowo w materialnej postaci. Jej przeniesienie do innego ciała wymagało skomplikowanych czarów, łączących komponentę srebrną i czarną. W sam raz dla kogoś ambitnego. Dla artysty. Postawił klatkę i zapalił świece. Szkarłatna mysz obserwowała go paciorkowatymi ślepkami. Zamoczywszy końce palców w wodzie dotknął nimi czoła; symboliczny gest oczyszczenia przed przystąpieniem do zaklęć o tym stopniu trudności. Nie był srebrnym magiem, żeby się bawić w jakieś kretyńskie rytualne ablucje. Zaczął wolno odczytywać zapisane na pergaminie zdania. Jego i tak schrypnięty głos zmienił przy tym barwę, stał się niższy, wręcz chrapliwy. Odczynił czar przemiany, odłożył zwój i sięgnął po drugi – starszy, poplamiony, częściowo zetlały. Znajdujące się na nim formuły zapisano czerwonym atramentem. W miarę wypowiadania kolejnych słów powietrze w pomieszczeniu zgęstniało; świece zadymiły, znad powierzchni wody w dzbanie uniósł się obłoczek pary. Za oczami obudził się ból i narastał, jakby we wnętrzu czaszki coś nabrzmiewało, uciskając mózg. Z nosa zaczęła się sączyć krew, ale żmij zignorował to. Doczytał inkantację do końca i dopiero wówczas odważył się wytrzeć twarz. Szkarłatna mysz zamarła w klatce jak zahipnotyzowana. Ani drgnęła, gdy otworzył drzwiczki. Posypał stworzenie solą, a ono skurczyło się i rozpadło, przemieniając się w garstkę czerwonego proszku. Starannie zebrał ów proszek szpatułką, wsypał go do kielicha i zalał wodą. Ciecz zabarwiła się z miejsca. Nakrył kielich złożoną kilkakrotnie chustą. Pierwsza część zadania została zakończona, teraz nadszedł czas na małą przerwę. Żmij rozsunął zasłony, otworzył okno. Wyjął lufkę i woreczek z grudkami opium. Musiał zapalić, nie mógł dłużej wytrzymać bólu. Prawa połowa twarzy paliła pod iluzją; nagłe wystraszył się, że blizny mogą się otworzyć. – Niekiedy się to zdarzało, ale na szczęście nie tym razem. Wdychał słodkawy dym, licząc wolno do dwustu. Płomyki świec chwiały się, wosk ściekał grubymi kroplami po rzeźbionej nóżce świecznika. Nagle odniósł przemożne wrażenie, że poza nim i Bieluń w pomieszczeniu jest ktoś jeszcze. Mógłby przysiąc, że w najmroczniejszym kącie komnaty dostrzegł zwiewny jak mgła zarys sylwetki. Jakiś wścibski umarły? Oni zazwyczaj trzymali się Podziemi... – Duchu, kim jesteś? – spytał na głos. – Podejdź tu! Żadnej reakcji. Zamrugał oczami; sylwetka zniknęła. Przeklęte opium, pomyślał. Powinienem rzucić, ale czym je zastąpię? Otrząsnął się. Doszedł do wniosku, że odczekał wystarczająco długo; miał jeszcze sporo do zrobienia. Zaciągnął z powrotem zasłony, zdmuchnął świece i odsłonił kielich. Płyn był teraz przezroczysty jak woda, ale w ciemnościach fosforyzował tak mocno, że na ścianach zatańczyły długie cienie. Szepcząc formułę, żmij posmarował nim skronie Bieluń, jej powieki, wargi oraz opuszki palców. Potem odsunął się. Patrzył z napięciem, jak szkarłatne płomienie objęły ciało kobiety i wzniosły się aż pod sufit, a następnie zniknęły, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Wszystko szło jak trzeba. Gdy zaczarowany ogień zgasł, Krzyczący w Ciemności przysiadł na krawędzi łoża. Położył dłoń na czole chorej i zamknął oczy. Skoncentrował się, sondując uśpiony umysł Bieluń, aż znalazł to, czego szukał. Imię. Jej prawdziwe imię – to, które nosiła w dzieciństwie, zanim znalazł ją Xaverius i zaraził czernią. – Myrtille – szepnął. – Myrtille, obudź się! Nie poruszyła się, ale zaczęła oddychać głębiej, jej policzki zabarwił ledwie widoczny rumieniec. Krzyczący w Ciemności założył z powrotem rękawiczki, zabrał z krzesła swój płaszcz i wyszedł z komnaty. – Udało się – oznajmił krótko Ormeilowi, który czekał tuż za drzwiami. – Zbudziła się? – uniósł brwi arystokrata. – Jeszcze nie. Powinna teraz spać przez co najmniej dobę. Organizm musi się zregenerować. Po przebudzeniu może być trochę zdezorientowana. Pilnujcie, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Ormeil zerknął spod oka na medyka. Ten szybko wszedł do komnaty, a po chwili wyłonił się z niej, kiwając głową. – Ka-ira mówi prawdę, szlachetnie urodzony. Uzdrowił ją. Dziewczyna śpi, ale w każdej chwili można ją obudzić. – Przeniósł wzrok na żmija. – Myślę, że powinienem teraz pana zbadać. – Obejdzie się. – O, nie. Z całym szacunkiem, źle pan wygląda. Proszę za mną. Osłucham tylko serce i... – Jestem zmęczony, to wszystko. Dziękuję za troskę. – Postarał się, żeby to zabrzmiało stanowczo. Nie zamierzał przebywać w tym domu ani chwili dłużej, niż to konieczne. – Nierozsądny z pana człowiek, młodzieńcze. O zdrowie należy dbać. Radzę się chociaż napić czegoś słodkiego na wzmocnienie. Naprawdę nie chcę, żeby mi pan zemdlał zaraz za rogiem. W kącie korytarza na stoliku stała taca, a na niej patera z owocami, jakieś ciastka, karafka wypełniona złotawym płynem oraz trzy srebrne kubki. Medyk napełnił jeden napojem i podał żmijowi z taką miną, że ten dał za wygraną. Nieufnie powąchał zawartość naczynia, potem ostrożnie posmakował. Płyn nie zawierał niczego podejrzanego – ot, zwykła woda z miodem. Krzyczący w Ciemności dla świętego spokoju wypił trochę i krzywiąc się odstawił kubek na stół, nie lubił słodyczy. Z nosa bez ostrzeżenia znowu pociekło; parę kropel krwi spadło na kosztowny dywan. Pospiesznie wyjął chustkę. Przełknął przekleństwo, widząc, że jest już doszczętnie upaprana. – Proszę – medyk podał mu czystą. Żmij wziął odruchowo, nawet nie dziękując. Odchylił do tyłu głowę z nadzieją, że krew zaraz przestanie płynąć. Miał już naprawdę dość. Teoretycznie mógłby błyskawicznie zregenerować siły, wystarczyło zawołać żyłę i zaczerpnąć po raz drugi. Niektórzy ka-ira tak robili, ale on nigdy. Bo można się było prędzej czy później uzależnić, jak od wszystkiego, co przyjemne. Chustka czymś intensywnie pachniała, chyba fiołkami. Litości, czy wszystko w tym domu było wyperfumowane? Krzyczący w Ciemności przymknął oczy. Znowu zaczynała go boleć głowa; działanie opium mijało. Medyk coś mówił, ale niewyraźnie; słowa docierały do uszu żmija jak przez mgłę. Był bardziej osłabiony, niż sądził – może faktycznie źle obliczył siły? Chciał przysunąć sobie krzesło i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że nie potrafi go nawet ruszyć z miejsca. Zamrugał; kontury przedmiotów zamazywały się... Coś było cholernie nie w porządku. Dłoń piekła go, jakby dotknął jakiejś drażniącej substancji. Poruszył palcami i poczuł, że do opuszek przylgnęły ziarenka proszku. Zamarł; pojął nareszcie, co się stało... lecz za późno! Głupi, głupi, głupi. Chustka. Czego użyli? Jakiegoś chytrego świństwa, wchłaniającego się przez skórę i błony śluzowe... Zaczynał czuć pieczenie również w gardle i klatce piersiowej, jakby wciągnął do płuc tłuczone szkło. Nie mógł oddychać. Osunął się na kolana. Korytarz nagle zaroił się od postaci w wystrzępionych, brudnych ubraniach. – Trzymajcie go, zanim upadnie – rozkazał Ormeil. Arena W kotlinie w bok od traktu, dwie mile za miejskimi rogatkami, stał piętrowy drewniany budynek. Mieścił się w nim teatr. Teatr niezwykły. Od kilku lat – odkąd zbankrutował poprzedni właściciel – nie wystawiano tam sztuk w powszechnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Za cichą aprobatą Elity pozbawiona gospodarza nieruchomość przeszła w ręce przedstawicieli półświatka. Pod auspicjami Helshora zaczęto tam organizować mało artystyczne, lecz bezsprzecznie emocjonujące widowiska – początkowo dla grupki wybranych, a stopniowo dla coraz szerszej publiczności. Sama idea nie była niczym nowym – stare, dobre walki zwierząt, lecz w twórczo urozmaiconym wydaniu. Szczuto na siebie odmieńców, specjalnie tresowane psy, dzikie leśne stworzenia oraz poczwarne stwory z dalekich krain. Srebrni magowie patrzyli na to wszystko przez palce. Dopóki na arenie nie ginęli ludzie, dopóty spektakle nie zagrażały Ekwilibrium. Poza tym połowa wpływów z kasy zasilała co prawda kieszenie hultajstwa, lecz drugą połowę w całości zgarniał Demetheos ar Kel, jako najpotężniejszy przedstawiciel Elity w Shan Vaola, traktując te pieniądze jako daninę składaną srebru przez przestępców. Zbliżało się południe; powietrze drgało od upału. Jaskrawe słońce oświetlało fronton Budynku, przyozdobiony nieudolnie wymalowanymi wizerunkami rogatych bestii oraz gladiatorów w pełnej zbroi. Na placu przed teatrem stało kilkanaście powozów i dorożek, przechadzali się znudzeni woźnice. Wewnątrz na arenie właśnie zaczynał się pojedynek zapaśniczy – pierwszy z czterech, jakie zaplanowano na ten dzień. Dwaj potężnie zbudowani odmieńcy krążyli wokół siebie, wypatrując dogodnego momentu, by zaatakować. Nagle jeden skoczył, wczepił się w drugiego; błysnęły calowej długości kły... Gryzienia nie uznawano za faul; regułą walk było, że wszystkie chwyty są dozwolone. Ga-. wiedź dopingowała zawodników okrzykami, od których trzęsły się ściany. Na tyły budynku zgiełk prawie nie docierał. Rozległe, zaśmiecone podwórze otaczały szopy, w których składowano dekoracje, paszę, słomę i tym podobne. Drzwi największej stały otworem. Unoszący się we wnętrzu fetor przywodził na myśl targ rybny w upalny dzień. Dla lepszej wentylacji pootwierano również klapy w dachu; blask słońca padał na stojące rzędem wielkie, kwadratowe, otwarte od góry zbiorniki, przez które przerzucono pomost zakończony drabinką. To z nich wydobywał się odór. W zbiornikach trzymano topielki – odmianę symbiontów, używaną do leczenia ciężko rannych. Nieraz przydawały się, gdy trzeba było ratować jakiegoś cennego zawodnika. U podnóża drabinki, na ziemi siedział mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu. Wyglądał, jakby spał, choć uważniejszego obserwatora zastanowiłaby jego nienaturalna bladość. Gaster zwany Kałdunem stał przy wejściu, rozmawiając z dozorcą menażerii oraz jego pomocnikiem. Dozorca nazywał się Zaród i wyglądał, jakby łatwiej go było przeskoczyć niż obejść. Nosił obszerną, połataną szatę, a na głowie kaptur, spod którego widać było jedynie dolną część jaszczurczego pyska. Pomocnik odwrotnie – był niski, przygarbiony i odziany jedynie w przepaskę biodrową. Jego zielonkawa skóra połyskiwała od śluzu. Wrażenie żabowatości potęgowały wyłupiaste oczy oraz wielkie, niezgrabne łapy o długich palcach połączonych błoną. – Radujcie się, braciszkowie. Helshor przesyła wam pozdrowienia i upominek. – Przyboczny żebraczego króla promieniał. – Ale o tym za chwilę. Coście zaplanowali na dziś, poza zapaśnikami? Zaród poskrobał się po głowie. – Ano, mamy naszykowaną grgolicę. Dzika jak wszyscy diabli. Dopiero wczoraj ją przywieźli. – Grgolica, powiadasz... Wspaniale. – Kałdun zatarł ręce. – Kogo zamierzacie wystawić przeciwko niej? – Żądlaka, myślę. Dawno nie walczył... – Żądlak poczeka, nie zaszkodzi mu jeszcze trochę odpoczynku. Zamiast niego puścicie na arenę tego tu. – Wskazał czarno ubranego. – To właśnie jest ów upominek od Helshora: nowy zawodnik. Dozorca wytrzeszczył oczy. – Ejże, to przecie człowiek! Ludzi na arenę nie wolno! Rozum ci odjęło, Kałdun?! Wiesz, co nam mogą za to... – Nie, nie. Nie będzie żadnych kłopotów. Srebrni o wszystkim wiedzą. Więcej – macie ich błogosławieństwo. Zaród uważniej przyjrzał się nieruchomej postaci. – Któż to jest, do wszystkich diabłów? – Żmij. Przeklęty, znaczy. Srebrni chcą, żeby odpokutował za swoje grzechy, nim trafi do Domu Godnego Odejścia. – Co on taki ogłupiały? – Struty. Ruszać się może, ale nie za wiele kojarzy. Za jakiś kwadrans powinien oprzytomnieć, a jeśli nie oprzytomnieje, podam mu antidotum. – Kałdun uśmiechnął się jadowicie. – Jest wysoce pożądane, żeby na arenie myślał i czuł. Zwłaszcza to drugie. Hola, Ropuch! Gdzie, gdzie z łapami? Nie rusz! – Hej, to dobry płaszcz! – zaprotestował gwałtownie żabowaty pomocnik. – Wara ci od jego płaszcza! Uszu nie masz? Chcesz, żeby ci się co paskudnego przyczepiło do paluchów? To przeklęty, nie jakiś tam zwykły frajer! Ropuch cofnął się, rozwierając szeroko usta. – Jakże upilnujemy przeklętego? Nie znamy się na czarach! Jak odzyska przytomność, pozabija nas i umknie! – Mamy tu coś, dzięki czemu nie odzyska przytomności i nie umknie. Metal uwięzi jego parszywego ducha; tak rzekł wielmożny mag. – Kałdun wygrzebał z zanadrza zwiniętą chustkę, wyjął z niej mały, błyszczący przedmiot i triumfalnie go uniósł. – Ładna zabaweczka, co? – Pokażcie no... – Żabowaty aż wspiął się na palce, wyciągając szyję. – A niech mnie zmory zeżrą, szpila! Pewno zaklęta, co? Wielmożny mag ją ofiarował? Specjalnie po to, byśmy mogli przeklętego więzić? Po cóż te kombinacje? – Nie nam, chudziakom, tego dociekać. Elita rozkazuje, my wykonujemy, co polecą. Słuchaj no, Zaród: dzisiejsza walka to nie koniec. Potem rzucicie go do zbiornika, a gdy rany się zagoją, powtórzycie wszystko od nowa. I potem jeszcze raz. I tak przez miesiąc; potem nasz mocodawca przyśle po niego golemy. – Nie przechowamy zwłok tak długo, zaczną gnić – zauważył rzeczowo Ropuch. Zaród spiorunował go wzrokiem. – Kretynie, od kiedy do Domów Godnego Odejścia zabierają sztywnych? On ma przeżyć to wszystko, prawda, Kajdun? – Kiedy mu wbijemy ową szpilę, pewno umrze – nie dawał za wygraną żabowaty. – Ciało nie może przetrwać długo bez ducha... – Dobra jest, nie marudź, synku. Powierzymy go przecie topielkom. Żywy .czy nieżywy, w pojemniku może sobie pływać choćby rok. – No, no! Dość gadania o trupach – zmarszczył brwi Kałdun. – Zaklęte cacko nie zabija, tylko powoduje letarg. To gwoli bezpieczeństwa, żeby nie mógł uciec ze zbiornika. Na arenie musi być przytomny, inaczej cała zabawa traci sens. Zanim go tam wywleczecie, trza szpilę wyjąć, jasne? Żeby nie odzyskał wówczas pełni sił, wcześniej wlejecie mu w usta nieco tego świństwa. – Wygrzebał z kieszeni buteleczkę z ciemnym syropem. – Podobno tłumi zdolności przeklętych, tak twierdzi alchemik, który je dla nas upichcił, a wie, co mu zrobię, jeśli zawalił sprawę. Płyn działa tylko przez cztery godziny, więc uważajcie i miejcie cały czas szpilę w pogotowiu. Pojęli? – Spokojna głowa. – Zaród wyszczerzył w uśmiechu szczerbate uzębienie. – Pamiętajcie, możecie się z nim zabawiać, ale oszczędnie. Przede wszystkim oszczędnie. Nie chcemy, żeby coś go rozszarpało na kawałki. Najlepiej wynajdźcie coś bolesnego, co mało uszkadza. – Nie ma strachu, topielki wszystkiemu zaradzą. Potrafią sprawić, by regenerowały kończyny, oczy... – Ty się tu nie wymądrzaj, Zaród! Regenerację możecie sobie poćwiczyć na kimś innym. Ten ma przetrwać żywy i w całości. Zakarbujcie to sobie! Jak skrewicie, tymi rękoma będę z was pasy darł! Na arenie jeden z zawodników zwalił się bezwładnie, nogi zryły ubroczony piach. Zwycięzca wzniósł ręce i kłaniał się na wszystkie strony. Tłum szalał. Przytomność nie wróciła stopniowo, lecz od razu, brutalnie – jakby zdarto mu z oczu ciężką zasłonę. Leżał pod ścianą w ciasnym przedsionku, zakończonym okratowanym otworem, przez który wpadało jaskrawe światło. Było tu duszno, śmierdziało nawozem i stęchłą słomą. Gdzieś na zewnątrz huczała wrzawa. Przełknął ślinę; w ustach czuł gorzki, ohydny posmak. Co się stało? Gdzie ja jestem? Przeszłość stanowiła jedną szarą plamę. Zadrżał. Podano mi coś... trucizną? Narkotyk? Czy jedno i drugie? Po co, na litość boską? Oblizał spierzchnięte wargi; straszliwie chciało mu się pić. – Hej, wszarzu! Pobudka! – Ktoś szarpnął go za ramię, zmuszając do wstania. Krata uniosła się ze zgrzytem. Wypchnięto go na półkolistą, wysypaną piaskiem przestrzeń. Krzyczący w Ciemności zmrużył oczy, porażone blaskiem słońca. Za ogrodzeniem z bali wznosiły się rzędy ławek, szczelnie wypełnionych wrzeszczącym pospólstwem. Na Zmroczę, co ja tu robię? Uświadomił sobie, że twarz i przód płaszcza ma wymazane czymś obrzydliwym. Dotknął włosów; też się lepiły. Powąchał rękaw. To była zwierzęca krew. Wzdrygnął się; narkotyk nie tłumił strachu. Przynęta. Jestem przynętą. Zahuczał wielki gong. Krata znów podjechała do góry. Żmij poczuł, że po plecach mimo upału zaczynają mu pełznąć lodowate ciarki. W mrocznym otworze zamajaczyła potężna postać – trzy lub cztery razy wyższa od człowieka. Długie, szponiaste łapy dźwigały porośnięty futrem tułów z nietoperzymi skrzydłami. Na giętkiej szyi kołysała się nieproporcjonalnie mała kobieca główka, zwieńczona trzema czarnymi różkami. Grgolica. Prawie odruchowo roztarł dłonie, przywołując skażoną moc. W koniuszkach palców obudziło się znajome ciepło... lecz zbyt słabe! Dziesięć, dwadzieścia razy słabsze od jego normalnych możliwości... W tym momencie niewiele brakowało, żeby się załamał. No jasne, nie mogli go zostawić zupełnie bezbronnego, bo widowisko nie byłoby dostatecznie ciekawe. Parszywe sępy. Nigdy nie nudziło ich oglądanie jatek. Grgolica przystanęła i obracała się powoli, zdezorientowana światłem dziennym. Drobny nosek poruszał się; węszyła. Nagle zamarła, widocznie zwietrzywszy posokę. Wargi rozchyliły się, ukazując dwa rzędy igłowatych ząbków; na ich końcach błyszczały złote krople jadu. Żmij cofał się, póki nie dotknął plecami bali. Tłum zaszemrał. – Bierz go! – zawołał ktoś. Okrzyk podrażnił stworzenie. Schyliła się, prężąc mięśnie, jeszcze bardziej odsłoniła kły. Chociaż miał świadomość, że to bez sensu, Krzyczący w Ciemności uniósł ręce. Z palców strzeliły cienkie strużki ognia... Za mało, za mało, za mało! Gdyby był w pełni sił, spaliłby stworzenie jak wiązkę słomy. Teraz płomienie zgasły, nie sięgnąwszy celu. Grgolica przysiadła na piasku, parskając; nawet nie draśnięta, jedynie na krótko oszołomiona. Tylko odroczył wyrok. Wiedział, że na drugie zaklęcie zwyczajnie nie wystarczy mu sił. Kręciło mu się w głowie. Publiczność przycichła w napiętym oczekiwaniu. Spodziewali się, że będzie rozpaczliwie starał się ocalić życie. Miotał się, próbował uciec; może błagał o litość... Zwłaszcza to ostatnie by im się spodobało, o tak. Zamrugał; wzrok zaczynała mu mącić mgiełka, wszystko stawało się bezbarwne i rozmyte. Odniósł jednak wrażenie, że na trybunach dostrzega zwalistą sylwetkę Helshora. W jednej chwili przypomniał sobie wszystko. Wyszczerzył zęby jak dzikie zwierzę. Niech was szlag. Tym razem nie będziecie mieli zabawy. Usiadł na piasku, krzyżując nogi. Odetchnął głęboko, jakby przygotowywał się do wejścia w trans. Nie będzie bólu. To nie moje ciało. Nic nie poczuję. Oczywiście wiedział, że to bzdura. Nie miał dostępu do swojej mocy w wystarczającym stopniu, żeby oddzielić świadomość od ciała. Poczuje, i to jak. Grgolica zdołała wreszcie się uwolnić spod wpływu zaklęcia. Zaczęła się zbliżać, kołysząc upiorną główką, z półotwartych ust wydobywał się syk. Żmij zamknął oczy. Nie zareagował, gdy szarpnęła go za ubranie, ani później, gdy kły wbiły się w skórę. Pozwolił się obalić i powlec po ziemi, bierny jak szmaciana lalka. Tłum wydał jęk zawodu, rozległy się gwizdy. Rzeczywiście, tym razem nie było zabawy. * * * Niesiono go gdzieś, potem rzucono na ziemię. Krztusił się, bezskutecznie próbując złapać oddech. Widział czerwoną mgłę i nic poza tym. Całe ciało wydawało się płonąć. Jad grgolicy nie działał na skażoną krew tak piorunująco, jak na zwykłych ludzi; normalny człowiek skonałby w kilka minut po pokąsaniu, z czarną galaretką zamiast wnętrzności. Kaira mógł być pewien, że przeżyje. Niemniej, bolało. Tamci nawet teraz nie zamierzali dać mu spokoju. Dotykali go, sprawdzając, czy oddycha, odwrócili na wznak. Rechotali. Niech was szlag. Wbili mu coś ostrego w skroń – przez chwilę miał absurdalne wrażenie, że lodowaty oścień przeszył głowę na wylot, przyszpilając go do desek. Potem przestał czuć cokolwiek; odpływał... Z oddali, z wnętrza szkarłatnej chmury dobiegł go głos żebraczego króla. – To był zaledwie początek, Keare. * * * Szum. Rytmiczne pulsowanie. Słony smak w ustach. Ból... Nie, nie ból, raczej wszechogarniający ołowiany bezwład. Ciążą nagi, ciążą ręce, ciąży głowa... Słyszę głosy – zarazem bliskie i dalekie. Jestem głosami, a głosy mną. Już wiem, co to za miejsce. Topielki. Chcę krzyczeć, lecz nie mogę. Nie mam ust. Nie mam oczu. Nie mam rąk. Szum. Unoszę się w ciepłej i śliskiej toni. Miękka, pieszczotliwa ciemność tuli i uspokaja. – Zaśnij – szepczą glosy. – Zaśnij. Zasypiam... * * * – W mordę, skurwiel jest cwany! Nie chce walczyć. Ani z grgolica, ani z harpią... Nie będzie walczył i już. – Twarda sztuka. – Bodaj go trąd i parchy! Słyszysz, jak publiczność gwiżdże? Mają rację, psiamać. Co to za atrakcja, gdy gość siada na piasku i daje się tak po prostu zagryźć? – Mówi się trudno. Pojutrze spróbujemy czego innego. Wypuścimy na arenę Żądlaka, a potem Szarpuchę i niech się maleństwa biją o zdobycz. – Dobry pomysł. – Pewno, że dobry. A jeszcze następnym razem poszczujemy go pieskami. Może wtedy się wystraszy na tyle, żeby dostarczyć klientom nieco rozrywki. * * * Gong ogłosił przerwę w kolejnym spektaklu. Arenę posypywano świeżym piaskiem. Publiczność wyła. W szopie, gdzie trzymano topielki, dozorca i jego pomocnik oglądali rannych. Muskularny odmieniec o małpim "pysku jęczał i skowyczał, przyciskając obie łapy do rozszarpanego uda. Nie zwlekając, zepchnęli go do pojemnika. Odsunąwszy na bok częściowo spopielone zwłoki wielkiego brytana, pochylili się nad mężczyzną w wy szarganym czarnym płaszczu. Jego twarz była maską krzepnącej krwi, na szyi ziały głębokie rany od kłów. – Niedobrze, stary – mruknął Ropuch. – Durni szczwacze pozwolili, by sobaki zanadto się rozjuszyły. Helshor łby nam pourywa... – E tam, nie trzęś portkami. On wciąż żyje. Przeklętego nie tak łatwo wykończyć. – Patrz no, ale syf. To się wszystko wygoi? – Nie ma strachu. Tydzień w pojemniku i będzie jak nowy. * * * Ciemność, ciepła i lepka. Nie można otworzyć ust, nie można unieść powiek. Skóra na twarzy jest napięta i gorąca. Swędzi. Kim jestem? Nie wiem. Nic nie pamiętam. Nic nie pamiętam! Czy umarłem? Czy dopiero umrę? Za minutę? Za godzinę? Za dziesięć, sto, dwieście lat? Ciemność, ciepła i lepka. Cisza. Płomienie Zapadał zmierzch. Ostatni spektakl dobiegł końca cztery godziny wcześniej; teatr zdążyli już opuścić nie tylko widzowie, ale i większość obsługi. Pozostali tylko Zaród z pomocnikiem, do których poza doglądaniem zwierząt należało też pilnowanie terenu w nocy. Jak co wieczór zamknęli bramę i spuścili z łańcuchów dwa kudłate wilczury. Potem zabrali się do wypełniania innych obowiązków. Mieszcząca się na parterze menażeria właśnie budziła się do życia. Wilki i rosomaki łypały ślepiami zza prętów, kręcąc się niespokojnie w oczekiwaniu na wieczorne karmienie. Na miejscu stale trzymano ich pięć czy sześć, sprowadzając dodatkowe, jeśli zaszła taka potrzeba. Osiem skrzydlatych zmor – stosunkowo niedawny nabytek – skrzeczało i tłukło się w wielkiej wolierze, wydając od czasu do czasu mrożące krew w żyłach wrzaski. W najciemniejszym kącie, w specjalnie wzmocnionej klatce drzemała Szarpucha – olbrzymia, czarna, podobna do pantery bestia, sprowadzona aż z zaklętej puszczy Lia tar-Lian. Drugi potwór-rezydent, Żądlak – hybryda krokodyla z bazyliszkiem – od dziesięciu dni przebywał pod opieką topielek, regenerując rozpruty brzuch. Szarpucha miała pazury jak puginały i w pełni zasługiwała na swoje miano. – Leć po wodę, Ropuch – rozkazał Zaród, przekonawszy się, że w niektórych klatkach stoją puste koryta. Gdy było tak ciepło jak teraz, musieli poić zwierzęta kilka razy dziennie. Sam usiadł na ziemi i zabrał się do skubania zabitych po południu kur. W pewnej chwili wydało mu się, że na zewnątrz zaszczekał pies. Nadstawił ucha, ale dźwięk nie powtórzył się. Pewno zwęszyły królika – pomyślał, wracając do przerwanej roboty. Gdzieś za wolierą Ropuch szurał łapami, raz i drugi brzęknęło wiadro. Potem zapadła cisza, nawet zmory jakoś się uspokoiły. Usłyszawszy znienacka za plecami jakiś szelest, Zaród odwrócił się i zamarł. Szmaragdowozielone, lekko skośne oczy wpatrywały się w niego z hipnotyczną siłą. – Nie bój się – powiedziała nieznajoma. Coś w jej głosie przeczyło słowom. Dozorca ukradkiem namacał za plecami stylisko wideł. Jasnowłosa kobieta szepnęła kilka słów, marszcząc brwi i ręka Zaroda opadła. Nie masz powodu, żeby się mnie obawiać. Bądź grzecznym chłopcem, a nie spotka cię krzywda. Jego umysł nie zarejestrował tego przekazu, ale to nie było konieczne. Odmieniec przestał myśleć o czymkolwiek; w zamian zagapił się z otwartymi ustami na nieznajomą, zauważając naraz mnóstwo nic nie znaczących szczegółów. Wymuskana i elegancka. Żadnych ozdób, pudru czy barwiczki, ale za to nienagannie czyste, rozczesane włosy, czarna, obszyta srebrem peleryna i błyszczące buty z cholewami. Widoczny w wycięciu lekko rozsznurowanego kaftana kołnierz koszuli był śnieżnobiały. – Macie tu topielki – stwierdziła, nie zapytała. Przytaknął skwapliwie. – Zaprowadź mnie do nich. Szukam kogoś, kto został ranny na arenie. – Kogo? W zbiornikach pływa takich kilku... Wyjaśniła krótko. Dozorca zawahał się. Bieluń skoncentrowała się, mocniej zaciskając sieć zaklęcia. Przysłał mnie Helshor. Niczego nie podejrzewasz. Bądź posłuszny. – Wedle życzenia... pani. – Zaród przełknął ślinę. Nieco chwiejnym krokiem zagłębił się między klatki. Usłyszała, jak kogoś głośno nawołuje. – E! Ropuch, zarazo jedna, gdzie się podziewasz? Chodź no tu! Zaprowadzisz wielmożną do topielek! Czekała cierpliwie, choć miała ochotę się odwrócić i wyjść czym prędzej na świeże powietrze. Cały ten budynek ją mierził, ale już menażeria szczególnie, poczynając od bestii w klatkach, a skończywszy na zapachu, czy raczej smrodzie odchodów, brudu i krwi. O podłogę zaplaskały błoniaste łapy. Z bocznych drzwi wynurzył się zdyszany pomocnik, dźwigając na ramionach koromysło z pełnymi wody wiadrami. Zamienili z Zarodem kilka słów, po czym ten pierwszy wrócił do przerwanej pracy, zaś Ropuch porzucił wiadra i z widoczną obawą zbliżył się do Bieluń. – Od Helshora? – spytał; zdziwiła się, że mówił zrozumiale, bo z tej sięgającej od ucha do ucha gęby spodziewała się w najlepszym razie bełkotu. Skinęła głową. Nie zadawał dalszych pytań. Zdjął ze ściany latarnię i pęk kluczy, po czym poprowadził ją długim, pozbawionym okien korytarzem. Wyszli na podwórze. Odmieniec odryglował drzwi największej z szop. Zaraz po przekroczeniu progu Bieluń kaszlnęła, zasłaniając rękawicą usta. Zwalczyła w sobie chęć, żeby odwrócić się i wybiec. Przez otwarte klapy w dachu przedostawał się chłodny wietrzyk, ale niewiele to pomagało. Odór unoszący się ze zbiorników prawie uniemożliwiał oddychanie. Wspięli się na pomost. Żabowaty ukląkł nad pierwszym z brzegu pojemnikiem i cicho zagwizdał. Mętna toń zafalowała, jakby coś dużego poruszyło się na jej dnie. Bieluń wstrzymała oddech. Pod powierzchnią płynu zarysował się podłużny ciemny kształt. Odmieniec ujął bosak, zahaczył za ubranie i sprawnie przyciągnął ciało do brzegu. – To ten? – spytał rzeczowo. Tłumiąc obrzydzenie, Bieluń przyklękła, odgarnęła z twarzy tego kogoś zlepione strąki włosów. Miał zamknięte oczy, skórę tak szarą, jakby cała krew wyciekła z żył, usta i nos zaklejone jakąś mleczną, opalizującą mazią. Na szyi widniały fioletowe ślady ukąszeń. Rozpoznała go tylko po bliznach. Skinęła na odmieńca. – Wyciągaj. Żabowaty aż się żachnął. – Przecie nie dam rady! Musi pani sama... Miała szczerą ochotę zrobić pokurczowi krzywdę, ale pohamowała się. Były pilniejsze sprawy. Zaciskając zęby, złapała mocno za kołnierz czarnego płaszcza. Wytężywszy siły, zdołała jakoś wywlec ciało na pomost. Do pioruna! Masz szczęście, że jesteś mojego wzrostu i chudy. Ze wstrętem wytarła rękawice w pelerynę, a dopiero w drugiej kolejności osuszyła rękawem czoło. Przełknęła ślinę; smród panujący w pomieszczeniu przyprawiał ją o mdłości. Dotknęła szyi mężczyzny. Żadnego pulsu. — Niestety, nie zawsze przeżywają – zaszemrał za jej plecami żabowaty. – Topielki konserwują wtedy zwłoki, ale... — Milcz! – syknęła takim tonem, że odmieniec cofnął się, dygocząc. Zaczęła się zastanawiać. Od momentu, gdy ciało wylądowało na pomoście, czuła coś... nie zapach i nie zimno, ale przedziwne doznanie, od którego jeżyły się jej włoski na przedramionach i karku. Zacisnęła zęby. Myśl, dziewczyno. Na próbę ściągnęła rękawicę i zbliżyła rękę do twarzy leżącego. Aż drgnęła, czując na całej długości ramienia bolesne mrowienie. Coś jej zaczynało świtać – w umyśle zamajaczyły słowa z jakiejś zżartej przez pleśń księgi, wertowanej wieki temu w bibliotece Xaveriusa. Żądło srebrne wraź w czaszkę, by ducha uwięzić i śmierć upozorować... Włożyła rękawicę z powrotem i krzywiąc się, zanurzyła dłoń we włosach żmija. Już miała dać za wygraną, gdy wymacała coś twardego tuż nad skronią. Szpila. Większa, niż te używane zwykle przez krawców, z główką w kształcie miniaturowej trupiej czaszki. Bieluń wzdrygnęła się. To nie było zwyczajne srebro. Metal parzył jej palce nawet przez warstwę łosiowej skóry. Niewiele myśląc, ujęła mocno szpilę i jednym szarpnięciem wyciągnęła ją. Z ranki pociekła krew, skapując na deski. Żmijka zerwała się na nogi, wykrzyczała formułę; głos jak szpon rozdarł ciszę. Błysnął siny płomień, zaklęty kawałek metalu rozsypał się w proch. Mniemany trup poruszył się, palce zachrobotały o deski pomostu. Bieluń odwróciła się z takim pośpiechem, że omal nie wpadła do zbiornika. Usłyszała oddalający się tupot – odmieńcowi puściły nerwy. Zignorowała to. Przyklękła, żeby wdmuchnąć powietrze do ust żmija, raz, drugi, trzeci, tak jak uczył ją Xaverius. Przestała, kiedy mężczyzna zaczął się krztusić, a potem złapał oddech i zajęczał. Splunęła raz i drugi; czuła na wargach odrażający posmak – zgniły, a zarazem słony. Krzyczący w Ciemności znowu jęknął. Spróbował unieść głowę, ale mu się nie udało. Bieluń przygryzła wargę. Czekała. * * * Ciemność. Ból, tępo pulsujący w każdym zakamarku ciała. Wdech, wydech. Wdech. Powietrze ze świstem wdziera się do płuc. Głowa ciąży jak ołów; tak trudno podnieść powieki... Światło! Tysiącem igieł wbija się w źrenice, przewierca czaszkę. Jęk. W gardle metaliczny posmak krwi. Srebrzysta, rozmyta plama wysoko w górze... Kontur wyostrza się powoli. Księżyc. Księżyc na tle wygwieżdżonego nieba. Żmij zwinął się, wstrząsany dreszczami, oburącz zasłaniając głowę przed palącym oczy światłem. Kaszlał boleśnie, krztusząc się, jakby coś uwięzło mu w krtani. Trwało to długo. Bieluń patrzyła w milczeniu. W końcu dźwignął się chwiejnie, usiadł, opierając się plecami o barierkę. Białawy płyn ściekał z jego ubrania, kapał z włosów. Czekała, bezwiednie gryząc pięść. Żył, ale to był dopiero pierwszy krok; jej obawy wcale nie zmalały. Ponowne jednoczenie ducha z ciałem zawsze niosło z sobą groźbę komplikacji. Z drżeniem uświadomiła sobie, jak mało na ten temat wie. Półprzytomny mężczyzna tępo mrużył oczy. Nie potrafiła w żaden sposób określić, w jakim jest stanie. Czy ma sprawny mózg, czy nie będzie swoją własną karykaturą. – Ty... – wymamrotał chrapliwie. Nie patrzył na nią. – Ty... Rozkaszlał się i długo pluł. Ślina była czerwona. Wygrzebał z rękawa chustkę, niezdarnie spróbował obetrzeć nią usta i zaraz "odrzucił, krzywiąc się, bo była tak samo mokra i uświniona, jak reszta ubrania. Dopiero teraz Bieluń uwierzyła, że to naprawdę on, że wrócił. – Umiesz więcej, niż podejrzewałem, Myrtille. – Jego głos przechodził momentami w charkot. – Gratu... luję... Nowa fala kaszlu zmusiła go do zamilknięcia. Żmijka przyłożyła palec do ust. – Nie gadaj. Oszczędzaj siły. Siedź tu, ja zaraz wrócę. Kiedy ponownie zjawiła się na pomoście, siedział nadal w tej samej pozycji, ale patrzył już przytomniej. Jego oczy rozszerzyły się, gdy dostrzegł, kogo wlokła za sobą. Pchnęła rannego na deski niczym wilczyca, przynosząca w zębach zdobycz swoim szczeniętom. – Pożyw się. Żabowaty pomocnik charczał, dławiąc się krwią. Cięcie rozwaliło mu nos i policzek, zwisający płat skóry odsłaniał zęby. Żmij wzdrygnął się. – Na co czekasz, durniu? Jesteś ledwie żywy! Spojrzał na nią morderczym wzrokiem, ale usłuchał. Oczywiście, potrzeba była silniejsza od skrupułów. W miarę, jak uchodziły z niego siły życiowe, odmieniec przestawał się szarpać. Oddychał coraz wolniej i chrapliwiej. Wypukłe ślepia zmętniały. Krzyczący w Ciemności oderwał ręce od jego skroni. Bieluń potrząsnęła głową. – Do końca, Brune, do końca. Potrzebujesz sił. Nie zamierzam wlec ze sobą półtrupa. Uczynił tak, jak powiedziała. Skończywszy, odetchnął głęboko. – Dziękuję, Myrtille. – Nie mów tak na mnie. Nie lubię tego imienia. Odgarnął z czoła pozlepiane kosmyki. Nadal wyglądał koszmarnie, jak trup. Tylko, bure oczy żyły. Popatrzył na nią uważnie. – Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać? Nie spuściła wzroku. – Ormeil jest snobem i zażywa haszysz. Kiedy zażyje zbyt dużo, w jego myślach można czytać niczym w otwartej książce. – Zawahała się. – Masz cholerne szczęście, że postanowili zachować ciało. W swoim czasie miałeś trafić do Godnej Umieralni. – Zabiłaś Ormeila po tym, jak już odczytałaś jego myśli? – Czemu, na Otchłań, miałabym go zabijać? – Otworzyła szeroko oczy. Ponieważ atak na ciebie był z góry ukartowany i głowę dam, że Ormeil maczał w nim palce, skoro współpracuje tak blisko z Helshorem. Ale tego ci nie powiem, Myrtille. Pewnie sądzisz, że odczytałaś z jego myśli wszystko, co było do odczytania; nie będą cię wyprowadzać z błędu. – Dlaczego mi pomagasz? – spytał jeszcze. Spojrzała na niego tak, jakby był niespełna rozumu. – Ofiarowałeś mi kradzione życie. Gdyby nie ty, gniłabym już sześć stóp pod ziemią. Niech nikt nie śmie mówić, że Bieluń nie wie, co to wdzięczność. Więc twój mistrz zdążył cię nauczyć przynajmniej tego, że mag powinien spłacać swoje długi. Nie kontynuował tematu. Zamiast tego wyciągnął rękę. Bez słowa pomogła mu wstać. – Cholera – stwierdził ni w pięć, ni w dziewięć. – Co się stało? – drgnęła. – To był dobry płaszcz. W pierwszym odruchu Bieluń miała ochotę "trzasnąć go w twarz za to, że niepotrzebnie ją wystraszył. Zreflektowała się w samą porę. Mógł sobie nadrabiać miną, ale było oczywiste, że każdy ruch sprawia mu ból. Dotknął szyi, ostrożnie obmacując poszarpane, na wpół zagojone ślady po psich kłach. Nagle zaczął dygotać. – Cztery – mruknął. – Co? – zamrugała, nie rozumiejąc. – Tam, na arenie. Cztery razy umierałem... Z czego się śmiejesz, do stu diabłów? – Czerń karmi się cierpieniem, pamiętasz? Twoi wrogowie popełnili fatalny błąd, nie pilnując cię należycie. Przenigdy nie należało pozwolić, żebyś się wydostał ze zbiornika. – Bieluń stłumiła paskudny, bardzo paskudny uśmiech. – Stałeś się silniejszy, nie słabszy. Szkoda, że poczujesz to dopiero za kilka dni. Zaniemówił na chwilę. Na Zmroczę! Ona ma rację. – Oby nigdy nie przypadło ci w udziale zyskiwać mocy w podobny sposób... pani. – Tylko na taką odpowiedź było go stać. Jasnowłosa zabój czyni prychnęła. – Xaverius świetnie znał związek pomiędzy cierpieniem a skażoną magią. Przez cały pierwszy rok mojego terminowania rozbudzał we mnie czerń, zadając ból. Żelazem, batem, ogniem. Trzeba by się postarać, żeby zrobić na mnie wrażenie, Brune. – Powiedziała to z tak wystudiowaną obojętnością, że tylko wzruszył ramionami, powstrzymując się od komentarzy. – Dalej, rusz się! Nie zamierzam tu tkwić w nieskończoność. Wiem, że możesz iść. Wcale nie wiem, czy on może iść. A jeśli nie? Ale czerpanie dało efekt. Kiedy chciała mu podać rękę, Krzyczący w Ciemności potrząsnął przecząco głową. Poruszał się sztywno, klnąc przez zęby, ale bez żadnej pomocy zszedł z pomostu. Wyszli na dwór. Wszędzie było cicho, ani żywej duszy. Mimo to Bieluń rozglądała się niespokojnie, jakby oczekując, że lada chwila zza węgła wychynie wróg. – Coś cię gryzie. Mamy kłopoty? Mogła zignorować pytanie, ale z jakiegoś powodu zdecydowała się powiedzieć prawdę. – Skoro chcesz wiedzieć, dozorca uciekł – wycedziła niechętnie. – Coś musiał podejrzewać od samego początku. Spieprzyłam sprawę, przyznaję. Góra trzy kwadranse wystarczą, żeby stąd dotrzeć do miasta i zaalarmować kogo trzeba. Lada moment możemy mieć na karku srebrnych. – Szlag by trafił. – Myślał przez chwilę. – Główny budynek jest pusty? – Chyba tak. – Schowajmy się tam. Na otwartej przestrzeni szybko wytropią nas i otoczą. – Będziemy tkwić jak szczury w pułapce? – Bieluń zmarszczyła brwi. – A masz jakiś lepszy pomysł? Przed iloma Jednookimi jesteś w stanie nas obronić? Na mnie chwilowo nie licz. – Tik wykrzywił mu twarz. – Musimy się ukryć i modlić, żeby nas znaleźli dopiero wtedy, kiedy choć częściowo odzyskam siły. Mury ekranują, trudniej wyczuć aurę. Im później nas dopadną, tym większe mamy szansę. Musiała przyznać, że to, co mówił, miało sens. Przypomniała sobie, że koło drabinki leżą porzucone przez Ropucha klucze. Wróciła do szopy i zabrała je. Teatr nie miał piwnic, więc ukryli się na piętrze. Szeroki korytarz biegł przez całą długość budynku; po jednej stronie kończył się oknem, a po drugiej wyjściem na nieduży, ogrodzony balustradą taras. Na dół prowadziły dwa oddzielne ciągi schodów. Kilka obwarowanych kłódkami drzwi prawdopodobnie wiodło do pomieszczeń, gdzie przechowywano sprzęt. Zostali na korytarzu; stąd w razie czego było najwięcej dróg ucieczki. Krzyczący w Ciemności usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Bieluń stanęła przy oknie. Sięgnęła do kaletki przy pasie i wyjęła coś owiniętego w płócienną szmatkę. Wyciągnęła rękę. – Zapomniałam, że to mam. Chcesz? Po zapachu poznał, że w zawiniątku jest chleb z serem. Pokręcił głową. – Nie trzeba. – Sam był zaskoczony, że kompletnie nie czuje głodu, bo przecież nie jadł od... tygodni? Topielki były zadziwiającymi stworzeniami. – Zjedz – nalegała Bieluń. – Zobaczysz, dobrze ci to zrobi. – Jeśli masz też coś do picia – ustąpił. Strasznie zaschło mu w gardle. – Trzymaj – odpięła od pasa manierkę. Wewnątrz było wino zmieszane pół na pół z wodą. Mimo pragnienia pił ostrożnie, małymi łykami, żeby się nie zakrztusić. Smakowało niebiańsko. Oddał manierkę i zaczął powoli jeść chleb. Bieluń usadowiła się na parapecie i starała się wyjrzeć na zewnątrz przez szparę w drewnianej okiennicy. Pionowe źrenice świeciły zielonkawo. Widziała w mroku równie dobrze jak on. Nagle drgnęła. – Czujesz? Przytaknął. Oboje poczuli to samo; nieznaczne poruszenie Zmroczy, stłumione przez odległość i ściany budynku. Nadchodzili słudzy Elity. – Ilu ich może być, jak sądzisz? Wzruszył ramionami. – Cholera wie. Za duży dystans. – W pierwszej kolejności pewnie zechcą sprawdzić szopę. Pójdę przyjrzeć się im z bliska. – Nie czekając na odpowiedź, kocim ruchem zsunęła się z parapetu i pobiegła, cicho jak duch. Trzymaj się pod osłoną budynku, żeby nie wykryli twojej obecności! – Chciał zawołać za nią, ale powstrzymał się. Skoro my czujemy ich, to i oni prędzej czy później wyczują nas. Skoro tak ma być, niech będzie. Zmusił się do wstania. Nasiąknięty obrzydliwą cieczą skórzany płaszcz nie nadawał się już do niczego; wysychając, zaczynał sztywnieć jak zbroja. Żmij cisnął go pod ścianę. Korzystając z tego, że Bieluń się oddaliła, ściągnął resztę ubrania i dokładnie je wyżął, żeby po włożeniu nie krępowało tak bardzo ruchów. Nie pomogło to wiele, ale zawsze coś. Zapinając tunikę, z zaskoczeniem uświadomił sobie, o ile lepiej się czuje. Czerpanie nie mogło zaleczyć wszystkiego; nadal bolały go mięśnie, w płucach kłuło przy każdym głębszym wdechu. Jednak ulgę przynosiła świadomość, że w razie potrzeby będzie w stanie podjąć walkę. Bieluń wracała. Zrzuciła pelerynę i kaftan, a szerokie rękawy koszuli podwinęła powyżej łokci. Zauważył na jej ramionach stare blizny, chyba po oparzeniach. Pamiątka z czasów, gdy była dzieckiem ulicy, albo ślady tresury u Xaveriusa... Przy nabijanym ćwiekami pasie nosiła sześć noży. Zebrała włosy w koński ogon i związała je rzemieniem. – Zaraz będziemy mieli towarzystwo – oznajmiła beznamiętnie. – Wiedzą, gdzie jesteśmy? – Jeszcze się chyba nie zorientowali. Połowa została na zewnątrz, przeszukują magazyny. – Ilu ich jest? Wszystkich razem? – Dziewięciu czy dziesięciu zwykłych żołnierzy i tyle samo golemów. Więcej nie zdążyli widocznie zebrać w pośpiechu. Sza! Idą tu. Na dole rozległy się głosy oraz charakterystyczne, świergotliwe cykania Jednookich. Ktoś głośno wydawał rozkazy, żądając, żeby obstawiono wszystkie wyjścia. Dwoje żmijów wymieniło spojrzenia. – Trzeba się ich pozbyć, zanim zaalarmują tamtych... – Ja się tym zajmę. Zaczekaj tu. Trzymaj, to na wszelki wypadek – podała mu jeden ze swoich noży. Drugi zważyła w dłoni, szepcząc formułę. Nóż wydłużył się w lekki miecz. Głosy były coraz bliżej. Na ścianach zatańczył odblask pochodni. Bieluń bezszelestnie zbiegła po schodach. Wbrew poleceniu Krzyczący w Ciemności podążył za nią. Odruchowo przeliczył sylwetki. Czterech Jednookich, sześciu zwykłych żołnierzy. Jedna przeciwko dziesięciu – to brzmiałoby jak szaleństwo, ale nie dla kogoś, kto znał możliwości kaira. Niemniej, nie zamierzał pozwolić, żeby walczyła w pojedynkę. W połowie schodów zmienił zdanie. Zatrzymał się i patrzył, zafascynowany. Półmrok ułatwił sprawę; zanim tamci zdążyli się zorientować, Bieluń była już przy nich. Wzięła krótki rozbieg i wyskoczyła w powietrze jak pantera. Jednego golema obaliła kopniakiem w skroń, dwóch zasiekła mieczem, jeszcze w locie. Wylądowała miękko pod oknem; z przyklęku wraziła najbliższemu żołnierzowi ostrze w brzuch, przeskoczyła padającego, prawie zderzyła się z kolejnym; ten w sekundę później osunął się na ścianę, z gardła sterczała mu rękojeść noża. Ci, którzy ocaleli, zdążyli oprzytomnieć i zasypali ją gradem ciosów. Umknęła spod ich mieczy nawet nie draśnięta, tak zwiewnie, jakby była widmem. Ostatni Jednooki ze zdumienia znieruchomiał, na mgnienie oka opuszczając broń i to był ostatni błąd, jaki popełnił w swoim życiu. Znajdowała się teraz w rogu korytarza. Czterej pozostali przy życiu żołnierze wymienili spojrzenia i bez słowa rzucili się naprzód. Chcieli ją otoczyć i przyprzeć do muru, wiedząc, że prędzej czy później nie nadąży z parowaniem sypiących się zewsząd cięć. Nie udało się, bo Bieluń zamiast się cofać wpadła pomiędzy nich. Zawirowała, młynkując ostrzem. Krew bryznęła aż na sklepienie. Upuszczona pochodnia zgasła, przygnieciona czyimś ciałem. Wszystko razem trwało nie dłużej, niż pół minuty. Bieluń przestąpiła trupy. Oddychała szybciej, jej policzki zabarwił nieznaczny rumieniec. – Obudź się! Zaraz fu będą następni! – Machnęła ręką, wskazując główne wejście. Szerokie dwuskrzydłowe wrota były otwarte na oścież. Przez plac już biegli ku nim Jednoocy. Nagle szczęknęła kusza. Bełt wbił się w ścianę kilka cali nad głową żmija. Ten zeskoczył ze schodów, odrobinę za późno. Lądując, zachwiał się i poczuł ból – kolejny bełt skaleczył go w ramię. – Jego chcą żywcem, durnie! Żywcem! – rozdarł się ktoś, sądząc z metalicznego głosu Trójoki. Szlag. Trójocy umieli posługiwać się magią. Zaraz się zacznie. Skręcił za Bieluń w boczny korytarzyk, sądząc z przykrego zapaszku wiodący do menażerii. Kątem oka zauważył jeszcze, że białe sylwetki golemów rozstępują się, robiąc przejście dla postaci od stóp do głów zakutej w błyszczącą zbroję. Powietrze nagle zawibrowało, jakby gęstniejąc; broń i metalowe zapięcia odzieży zalśniły od błękitnych iskierek. Dwoje żmijów jednocześnie uskoczyło w dwie różne strony. Wyładowanie, które miało ich porazić, trafiło w ścianę, wzbijając kurz i zostawiając na drewnie szeroki wypalony ślad. Zanim jeszcze dym się rozwiał, Bieluń rzuciła się wstecz. Serią salt. Jak rozmazana czarna smuga wypadła na plac przed budynkiem. Jednoocy rozpierzchli się niby stadko gołębi, w które wpadł jastrząb. – Myrtille, nie!! – Krzyczący w Ciemności spostrzegł, co się święci, ale był za daleko, żeby cokolwiek zrobić. Przepełniona euforią wałki Bieluń nagle znalazła się twarzą w twarz z Trójokim. Golem był przygotowany na to starcie. Bez wysiłku sparował jej cios, a drugą ręką posłał kolejne wyładowanie – podstępnie, nisko, w brzuch. Nie zdołałaby umknąć, gdyby nie owe niesamowite, nadludzkie zdolności akrobatyczne. Wystrzeliła w powietrze jak wyrzucona z katapulty i opadła na ziemię za jego plecami. Na chwilę stracił orientację; zabudowana przyłbica miała swoje wady. Powoli zaczął się obracać. Spostrzegł żmijkę, uniósł miecz, ale nie zdążył zadać ciosu. Bieluń znów była blisko i cięła pierwsza, z półobrotu, mierząc w szyję. Ostrze zgrzytnęło o metalową osłonę i wgięło ją głęboko. Cios był potężny, dla człowieka oznaczałby co najmniej ciężki uraz kręgosłupa. Golem nawet się nie zachwiał. Tak ją to zaskoczyło, że wypadła z rytmu, zamiast tanecznie minąć przeciwnika – potknęła się. Trzecie magiczne wyładowanie musnęło ją, osmalając z boku koszulę i nogawkę spodni. Tylko musnęło, choć powinno było obalić na ziemię, parząc i paraliżując. To Krzyczący w Ciemności miał już dość bycia biernym obserwatorem i wmieszał się do pojedynku. – Wariatko, zostaw go! – Uniósł ręce, koncentrując się, żeby móc szybko zablokować następny czar wroga. Wzrokiem wskazał pięciu Jednookich, którzy pozbierali się i nadchodzili ławą, żeby ich otoczyć. Bieluń targnęła głową, wznosząc wysoki, przeszywający okrzyk. Golemy, wliczając w to Trójokiego, zamarły na moment. Jasnowłosa krzyknęła znowu, dziko, przeraźliwie. Głosem zmory. Z czystego nocnego nieba sypnęło gradem. Lodowe kule wielkości kurzych jaj zagrzechotały gwałtownie o pancerze golemów. Coś brzęknęło; jedno, potem drugie czerwone oko zgasło. Dwaj oślepieni Jednoocy zastygli w miejscu niczym kamienne rzeźby. Ani jeden pocisk nie dosięgnął żmijów. Czarodziejski grad trwał może dziesięć uderzeń serca i zakończył się równie szybko, jak się zaczął. Czasu wystarczyło im akurat, żeby znaleźć się z powrotem w budynku. Wspólnymi siłami zatrzasnęli ciężkie wrota i zaryglowali je od środka. Zza ściany dobiegały stłumione nawoływania. Wyglądało na to, że trzej czy czterej żołnierze, którzy dotąd nie wiedzieć gdzie się podziewali, nie zauważyli walki na placu i teraz przeszukiwali okolice areny. Pochłonięci tym, nie stanowili na razie zagrożenia. Na dworze cykanie pozostałych przy życiu Jednookich odezwało się ze zdwojoną siłą. Trójoki też coś wołał w podnieceniu. Krzyczący w Ciemności wyjrzał przez okno i zamarł. Od krawędzi kotliny zbliżała się jeszcze jedna sylwetka w zbroi i długim białym płaszczu. W otworach zasłaniającego całą głowę hełmu żarzyły się trzy wiśniowe punkciki. – Co się dzie... – Bieluń urwała w pół słowa; zobaczyła. Zmełła w zębach przekleństwo. W starciu z jednym Trójokim miała jakieś szansę. Z dwoma naraz – żadnych. – Jeszcze nas nie dostali – powiedział spokojnie Krzyczący w Ciemności. Otworzył okno na oścież i charakterystycznym ruchem roztarł dłonie. W walce wręcz była niczym demon, ale to on lepiej władał zaklęciami. Oboje o tym wiedzieli. Ich spojrzenia skrzyżowały się. – Zajmij się Jednookimi – mruknął. – Nie dasz rady, głupcze! – wybuchnęła. – Dostaniesz wylewu, albo oszalejesz... – Zajmij się Jednookimi – powtórzył. Nowo przybyły Trójoki dołączył do grupki stojącej na placu. Chrzęszcząca wymiana pozdrowień, czy może rozkazów i wszyscy razem skierowali się w stronę budynku. Bieluń bezwiednie splatała i rozpłatała palce. – Odzyskałeś siły. Możesz się przenieść, prawda? Możesz stąd uciec? – Nie zostawię cię, Myrtille. – Idioto, nie po to ci ratowałam życie, żebyśmy teraz oboje mieli zginąć! Spojrzał takim wzrokiem, że zrobiło jej się zimno. – Zamknij się i słuchaj – syknął. – Kiedy powiem „trzy", ciśniesz kulą ognia w Jednookich. Gotowa? Raz, dwa, TRZY. Zaskoczona, prawie bezwiednie wykonała polecenie. Wokół golemów zakwitło fioletowe światło, posypał się deszcz iskier. Jednoocy upadli; mleczny płyn popłynął ze szczelin w osmalonych pancerzach, kończyny niezdarnie gmerały w pyle. Trójocy nawet nie zwolnili kroku. Byli już o krok od wrót. Ten z prawej uniósł rękę w pancernej rękawicy, z siłą tarana walnął w drzwi. Jęknęły zawiasy, rygle zatrzeszczały. Żmij stał bez ruchu, szepcząc coś samymi wargami, jakby się modlił. Jego źrenice fosforyzowały coraz silniej, przypominały teraz dwie świeczki. Kolejne uderzenia odbiły się echem w całym budynku. Na litość boską, Brune, pospiesz się. Cienie w korytarzu ożyły, splotły się w ruchliwą zasłonę. Zapachniało siarką. Krzyczący w Ciemności wolno podniósł głowę. Przecięta bliznami twarz stała się obliczem monstrum. Powodowana raczej instynktem samozachowawczym niż strachem Bieluń zamknęła oczy. Nie znała tego czaru i wolała nie ryzykować, że dostanie rykoszetem. Poczuła muśnięcie lodowatego zimna, jakby gdzieś blisko na mgnienie oka uchyliła się brama do zaświatów. Łomot ucichł jak ucięty nożem. Gdy odważyła się na niego popatrzeć, Krzyczący w Ciemności już nie wyglądał jak potwór, raczej sprawiał wrażenie, jakby lada chwila miał zemdleć. Z nosa sączyła mu się krew, plamiąc tunikę. – Wyjrzyj na dwór – szepnął. Usłuchała i zobaczyła, że Trójocy zastygli w bezruchu; otwory w ich przyłbicach były ciemne i puste. – Martwi? – spytała bez tchu. – Sparaliżowani. Na kilka minut... Może to wystarczy. – Szarpnął ją za ramię. – Na górę, prędko! Wspięli się na piętro. Krzyczący w Ciemności zatrzymał się przed pierwszymi z brzegu drzwiami. – Niebiosa są dla nas łaskawe. Mam to, czego potrzebuję. – Jego oczy nadal jarzyły się żółto, upiornie. – Pomóż mi się tam dostać! – Co jest w środku? – Pociągnij nosem. Czuć nawet przez dziurkę od klucza. Skład oliwy do lamp. Zamiast marnować czas na szukanie właściwego klucza, Bieluń wymamrotała kilka słów w mowie magów, po czym dotknęła kłódki. Ta rozkruszyła się jak sucha glina. Zaraz za progiem uderzył ich charakterystyczny zapach. W mrocznym pomieszczeniu stały rzędy pękatych stągwi, a dalej wielkie gliniane beczki. – Przewróć tyle stągwi, ile zdołasz. Polej też korytarz. Uważaj, żeby się za bardzo nie ochlapać. – Po co się męczyć? Mam lepszy pomysł. – Bieluń pstryknęła palcami. Ciężkie naczynie wzbiło się w powietrze i kołysząc się nieco, poszybowało na korytarz, gdzie rozpękło się efektownie, zlewając zawartością wszystko wokół. Za pierwszą stągwią podążyły kolejne; na ścianach i suficie przybyło plam, podłogę pokryły kałuże. Żmij klasnął w ręce. – Brawo! Możesz posłać kilka do pomieszczeń na dole? – Czemu nie? – Przymknęła oczy, koncentrując się. Dwie, trzy, cztery stągwie dostojnie pożeglowały w dół schodów, znikając z pola widzenia. Rozległ się huk i brzęk. Krzyczący w Ciemności pospiesznie odkręcał kurki w beczkach. Z kraników zamiast oliwy pociekł gęsty, ciemny płyn; zaleciało ostrą wonią. – Olej skalny! Wspaniale. Nie mogłoby być lepiej. – Otarł rękawem pot z czoła. Obrzucił krytycznym wzrokiem ich wspólne dzieło. Stali po kostki w lepkim jeziorze, powietrze zgęstniało od oparów. – Biegnij, pani. Nie oglądaj się. – A ty? – Poradzę sobie. Rób, co mówię. Pojęła, co towarzysz zamierza. Jej oczy rozszerzyły się. – Oszalałeś! – Zaufaj mi. Wiem, co robię. Biegnij! Zaraz tu będą! Bieluń otworzyła usta, ale coś w jego spojrzeniu sprawiło, że zaniechała protestów. Odwróciła się i pobiegła. Oliwa już przelewała się przez próg magazynu. Błyszczące strumyczki pociekły po drewnianych schodach. Na placu Trójocy przebudzili się z odrętwienia, ślepia na nowo zapłonęły w otworach przyłbic. Zaskrzypiały otwierane wrota. Żmijka wypadła na taras. Wskoczyła na balustradę, odbiła się od niej, bez wysiłku wykonując w locie salto. Wylądowała jak kot dobre trzydzieści stóp niżej; przetoczyła się po ziemi, żeby złagodzić upadek i natychmiast zerwała się do biegu. Krzyczący w Ciemności poczekał, aż Trójocy wejdą na schody. Dopiero wtedy wyszeptał zaklęcie. Na końcach jego palców zatańczył płomyczek. Piętro niżej, na widowni ze szpar w suficie coraz obficiej kapało. Jeden z żołnierzy wyciągnął rękę, potem zbliżył palce do nosa. Pobladł. – Wiejemy stąd! – ryknął na cały głos. – Prędzej, psiamać! Nie zdążyli dobiec do wyjścia. * * * Najpierw czerwone światło zatańczyło w oknach. Potem – niewiarygodnie szybko – cała jedna połowa budynku przemieniła się w szalejące inferno płomieni. Bieluń, zabójczyni o nerwach jak stal, przycisnęła dłoń do ust w geście niemego przerażenia. Jeśli nawet tamci krzyczeli, ich głosy stłumił huk żywiołu. Na dziedzińcu zrobiło się jasno jak w dzień. Nawet z odległości kilkudziesięciu kroków czuła na twarzy żar. Cofnęła się głębiej w wilgotne po niedawnym deszczu zarośla. Czekała, chociaż rozsądek szeptał, że to nie ma sensu, że w takim ogniu nie ma prawa przetrwać nic i nikt. Sekundy i minuty dłużyły się w nieskończoność. Słyszała trzask zapadających się belek, potem kilka głośniejszych wybuchów – to pod wpływem gorąca eksplodowały zbiorniki z topielkami. Snopy iskier strzeliły w niebo. Czemu tu jeszcze stoisz, głupia? Łunę i dym widać pewnie w promieniu kilku mil – tylko patrzeć, jak zjawi się więcej srebrnych... Zacisnęła zęby. Czekała. Naraz coś – coś – poruszyło się tuż za framugą drzwi. Bieluń wstrzymała oddech. Na tle huczącego piekła zarysowała się drobna czarna sylwetka. Szedł. To niemożliwe! – pomyślała w osłupieniu. Nie biegł, nie słaniał się. Szedł. Zamknęła oczy, ale zaraz je otworzyła. Instynkt zabójczyni. Wypuściła powietrze z płuc. Oczywiście – nawet nie osmaliło mu włosów. Był tylko umazany sadzą. Uśmiechał się, trochę bezczelnie. Musiał zauważyć w jej spojrzeniu niedowierzanie i strach – przez jedno mgnienie oka, ale to wystarczyło. Bieluń zacisnęła zęby, wściekła na siebie za tę sekundę słabości. – Nie wiedziałam, że masz aż tak dobre układy z salamandrami – rzuciła, z pozoru obojętnie. Już miał jej wyjaśnić, że to nie do końca tak, ale powstrzymał się. Po co psuć wrażenie. – Lepiej wynośmy się stąd – powiedział tylko. * * * Srebrni magowie uczynili wszystko, co było w ich mocy, żeby na obszarze Shan Vaola przywrócić Ekwilibrium. Dokonano dwudziestu publicznych egzekucji więźniów skazanych za ciężkie przestępstwa, zaś pięćdziesięciu takich, którzy popełnili drobne wykroczenia, ułaskawiono. Zwiększono dotacje dla szpitali i przytułków. Sam Najdostojniejszy dwukrotnie zstąpił na ulice w otoczeniu swojego dworu, żeby publicznie rozdawać jałmużnę nędzarzom. Barwne smugi na niebie stopniowo zagasły. Zdawało się, że wszystko jest pod kontrolą. Aż którejś nocy Demetheos ar Kel zbudził się, ciężko oddychając, w mokrej od potu pościeli. Coś dławiło go za gardło, za mostkiem ćmił rozlany ból. Choć nie mógł tego wiedzieć, w tej samej chwili w płonącym teatrze umierali jego podwładni. Na tej samej zasadzie, na jakiej drgnienie skrzydeł motyla może wywołać sztorm na przeciwnym krańcu kontynentu, śmierć jedenastu golemów zburzyła z takim trudem odbudowaną, kruchą harmonię Żmroczy. Fale Zatoki Snów wzburzyły się, zapieniły. Przez chmury nad miastem na nowo trysnął złowrogi wiśniowy blask. Sędziwy mag już tego nie zobaczył. Jego oczy, choć szeroko otwarte, nie widziały niczego. Nie oddychał. Serce, które przez ostatnich dwieście pięćdziesiąt lat pracowicie wzmacniał leczniczymi eliksirami, ostatecznie odmówiło posłuszeństwa. W podziemiach białej wieży Iglendis ar Vanth śmiała się chrapliwie. * * * Kiedy rozstawali się na skrzyżowaniu traktów, niebo nad odległą linią wzgórz zaczynało szarzeć. Uwiązany do szubienicznego słupa karosz Bieluń strzygł uszami i niecierpliwie parskał. Jego właścicielce, choć z pozoru zachowywała kamienny spokój, też bardzo spieszyło się do drogi. W przeciwieństwie do Krzyczącego w Ciemności jasnowłosa zabójczyni nie miała daru podróżowania między sferami. Nie mogła liczyć, że umknie pogoni, rozpływając się w powietrzu i materializując w bezpiecznym miejscu. Żmij przygryzł wargę. Niedługo ludzie żebraczego króla odkryją pogorzelisko. Jak ich znam, mogą mieć do dyspozycji homunkulusy gończe. – Nie wracaj do Shan Vaola, Bieluń – mruknął, bardziej do siebie niż do niej. – Jedź na północ co koń wyskoczy. Jeśli Helshor wpadnie na twój trop... – Potrafię o siebie zadbać. – Spojrzała na niego przeciągle. – Poza tym nie sądzę, żeby zdążył. Ty też nie zostawiasz nie zapłaconych długów, Brune. Nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Bieluń odwiązała wierzchowca. Dociągnęła popręg i wskoczyła na siodło. – Nie jesteś mi nic winien – rzuciła na odjezdnym. – Jeśli jeszcze kiedyś się spotkamy, nie licz, że będę pamiętać. Skłonił się w milczeniu. Spłata Łuna zachodzącego słońca dogasała nad zatoką; na granatowiejącym niebie pozostały purpurowe pasma zachwiania, lecz już nie tak wyraźne, jak tydzień wcześniej. Wysiłki Elity mimo wszystko nie poszły na marne; Zmrocza wolno i z trudem, ale jednak odzyskiwała stabilność. Uliczki Shan Vaola pomału pustoszały; zamykano sklepy, przechodnie znikali w bramach. W gęstniejącej mgle z rzadka rozlegał się turkot powozu. Pięciu mężczyzn – czterech odzianych w skórzane stroje, jeden w wystrzępiony szkarłatny aksamit – leniwie kroczyło Krzywą Aleją. Helshor postanowił złożyć wizytę staroście odmieńców. Z okien na wpół zrujnowanych kamienic oraz prymitywnych, drewnianych bud obserwowały ich liczne błyszczące ślepia. Od czasu do czasu mijali obdarte postacie o pozasłanianych twarzach. Odmieńcy, widząc żebraczego króla, kłaniali się nisko, zaś ci, którzy władali ludzką mową, mamrotali pozdrowienia. Starosta potworków, jak łatwo można było się domyślić, zamieszkiwał najbardziej okazały dom na całej ulicy. Kiedyś, zanim z Krzywej Alei uczyniono getto dla odmieńców, była to willa pewnego lichwiarza, którego stracono za nadużycia. Nowy właściciel nie dbał o nią zbytnio. Tynk łuszczył się płatami z ozdobnej niegdyś fasady, dach straszył spróchniałymi belkami w miejscach, skąd odpadły dachówki. W zamian okna udekorowano pękami przywiędłego zielska oraz mnóstwem szmat w najrozmaitszych jaskrawych kolorach. Odmieńcy mieli swoiste poczucie estetyki. Na ogół krańcowo odmienne od ludzkiego. Willi nikt nie pilnował. Jej drzwi, pozbawione zamka czy zasuwy, "stały otworem. Z pomieszczenia, które niegdyś było salonem, uczyniono norę wyścieloną stertami łachmanów i pierza. W kominku wesoło trzaskał ogień. Na brudnym sienniku siedział w kucki chudy jak szczapa stwór, cały porośnięty rudym futrem. Na głowie miał koronę z pozłacanego papieru. Pożerał palcami z miski coś, co wyglądało jak kasza z ochłapami mięsa. Na widok Helshora omal się nie udławił. – Czego chcecie?! – Pogadać, Scypuł. Aby pogadać. – Żebraczy król skinął ręką. Jeden z jego podwładnych szybko zamknął drzwi i stanął przy nich. Dwaj inni wyrwali odmieńcowi miskę i zmusili go do uklęknięcia na podłodze. – Doszły mnie słuchy, że niektórzy twoi ziomkowie, co handlują w Podziemiach, nie chcą płacić moim procentu od utargu. Myślałem, żeśmy się w tej sprawie dogadali dawno temu. – To nieprawda, panie, przysięgam! Płacimy zgodnie z umową! Niech mnie Otchłań pochłonie, jeśli kłamię!... – Odmieniec chciał się uderzyć w pierś, ale trzymający go osiłek wykręcił mu rękę w nadgarstku. Z oczu stworzenia popłynęły łzy. – A mnie się zdaje, że łżesz jak pies, Scypuł. Trza ci będzie dać małą nauczkę, byś na przyszłość lepiej pilnował swojej trzódki. – Helshor starannie zakasał rękawy. Dobył noża. Starosta odmieńców zaczął się szamotać, skamląc, lecz niewiele to dało. Został sprawnie obalony, przyduszony do podłogi i zakneblowany. Dwóch osiłków przytrzymało mu ręce, trzeci usiadł na nogach. Helshor bez pośpiechu zaczął ostrzyć nóż. – Ktoś tu idzie, panie – rzucił naraz czwarty z obstawy, wyglądając przez okno. – Grajek czy ki diabeł? Z dworu nadpłynęły delikatne dźwięki fletu. Helshor podszedł do okna. Zobaczył w dole przygarbioną postać w wypłowiałej żołnierskiej pelerynie. Szerokie rondo kapelusza nie pozwalało dostrzec rysów, ale dłonie trzymające instrument były sześciopalczaste, białe jak wapno. – To jakiś tutejszy – machnął lekceważąco ręką. – Nic nam nie zrobi, póki sterczy na ulicy. No, mości Scypuł, zaciśnijcie zęby. Będzie bolało. – Sprawdził kciukiem ostrze i uśmiechnął się. Odmieniec zaskomlał poprzez knebel. Flecista nie przestawał grać. Helshor zmarszczył brwi. Melodia brzmiała teraz inaczej. Było w niej coś dziwnego; nie stała się głośniejsza, ale wydawała się przenikać ciało aż do kości, mącąc myśli, sprawiając, że krew krążyła coraz wolniej... Pojął, co się święci. Za późno. Jego ludzie już chwiali się na nogach. Jeden po drugim osuwali się na ziemię niczym kukiełki, którym podcięto sznurki. Scypuł wyrwał się z uścisku słabnących ramion i umknął szybciej od spłoszonego karalucha. Helshor w pierwszym odruchu chciał skoczyć za nim, ale i na niego czar już działał. Broń wysunęła się z drętwiejącej ręki, stuknęła o podłogę. Oparł się ciężko o ścianę, ze wszystkich sił starając się utrzymać na nogach. Muzyka urwała się. Zamarł, patrząc, jak do pokoju wchodzi postać w pelerynie. Z normalnymi dłońmi. W czarnych jedwabnych rękawiczkach. Flecista zdjął kapelusz, odsłaniając śniadą, przekreśloną bliznami twarz. Z szyderczym uśmiechem zgiął się w ukłonie. – Pozdrowienia z zaświatów, o królu. Oczywiście, przypomniał sobie Helshor. Ten piekielnik zawsze był w dobrej komitywie z odmieńcami. – Żwawyś jak na trupa, Keare – wymamrotał. Głowa pulsowała bólem, przed oczami zaczynały pływać mroczki. Żmij parsknął. – Głupcy z was! Nie należało pozwolić, żebym żywy opuścił teatr. Czerń karmi się cierpieniem. Wyświadczyliście mi przysługę. Zagrał kilka nut. Z nozdrzy i uszu leżących pociekły czerwone strumyczki. Helshor zdał sobie sprawę, że również krwawi. Chciał obetrzeć twarz, ale nie był w stanie podnieść ręki. Nie mogąc ustać, osunął się na kolana. Zmusił się, żeby nie zamykać oczu. Melodia ucichła, lecz jej echa wciąż atakowały mózg igiełkami bólu. – Możemy się jeszcze dogadać, Keare – mruknął, wbrew wszystkiemu starając się zachować zimną krew. – Daruj mi życie, a nie pożałujesz. Potrafię się odwdzięczyć... Bądź rozsądny... – Właśnie w tej chwili zachowuję się tak rozsądnie, że już bardziej nie można. Przecież wiem, że wysługujesz się srebrnym. Przyznam, długo nie chciałem w to wierzyć, ale fakty świadczą same za siebie. – Krzyczący w Ciemności pochylił się nad jednym z nieprzytomnych mężczyzn, sprawdzając puls. Helshor mimo woli uświadomił sobie, że młody ka-ira pod jednym względem bardzo się zmienił. Wtedy, piętnaście lat temu, byłeś przerażony. Gdy uświadomiłeś sobie, jak zakończyła się walka, zamknąłeś oczy, żeby nie patrzeć na trupy. W nieskończoność wycierałeś o płaszcz zakrwawione ręce. A teraz się uśmiechasz. Żmij schował flet do futerału i roztarł palce, przygotowując się do następnego zaklęcia. – Koniec drogi, Helshor. Moje karty wywróżyły śmierć. Zgadnij, czyją. Żebraczy król zacisnął zęby. Nie był tchórzem. Postanowił godnie powitać przeznaczenie. Wyprostował się, ignorując ból. Krzyczący w Ciemności zaczął szeptać formułę. Już nie wyglądał jak niepozorny chłopak ze skołtunionymi włosami. Zaczął się zmieniać – tak, jak owej deszczowej nocy na łąkach za miastem. Jego sylwetkę spowił puchnący cień, oczy zabłysły żółto. Ostatnią przytomną myślą Helshora było, że zbliża się koniec. Potem siny blask eksplodował wokół niego i cały świat wypełnił się krzykiem. * * * Za oknem szarej komnaty na spopielonej równinie hulał wiatr. – Teraz rozumiesz, Anyah? – uśmiechnął się władca Doliny Popiołów. – Nasz młody przyjaciel odebrał pouczającą lekcję. Czerń coraz głośniej wyje w jego głowie. Pomału staje się taki sam, jak ty i ja. Siedząca u stóp tronu demonessa zmrużyła oczy, wsłuchując się w zawodzenie potępionych dusz na zewnątrz. Postrzępiony welon jak zwykle szczelnie osłaniał jej twarz, więc nie sposób było poznać, co myśli. Czarny władca nie patrzył na nią. Trzymał w rękach białą kartę papieru i wolno, starannie zaginał jej rogi, monologując przy tym na głos. – Nie bawi mnie usidlanie jednostek z natury złych. Zbrudzić duszę czystą i silną – oto prawdziwe wyzwanie. Uczynić dziwkę z przykładnej żony, mordercę z poety. Flecista stanowi interesujący przypadek, nie przeczę. Jest silny, nie poddaje się skazie. Ba – wierzy, że zachował sumienie. Ale nie takich już odmieniałem. Stanie się demonem, prawdziwym księciem Otchłani. Zdobędzie dla nas tysiące dusz... – Zanim to nastąpi, czeka go jeszcze długa droga. – Na razie kroczy nią jak po sznurku. Oswaja się z zadawaniem śmierci; jeszcze trochę i zasmakuje w tym, jak na mojego sługę przystało. Wyrównał rachunki z władcą żebraków. Kolejny na liście jest Lan-Foro Ormeil. – Demon uśmiechnął się, spoglądając na swoje dzieło: nieduży, lecz misterny zameczek z papieru, o czterech spiczastych wieżyczkach. – Ka-ira z Podziemi nie dopadnie tak łatwo arystokraty, mieszkającego za wysokimi murami, chronionego przez cały zastęp służby. – Czyżby? Los mu dopomoże. Właśnie szykuje się doskonała okazja. Ręczę, że mój Brune jej nie przegapi. Chuchnął. Papierowy budynek powoli zajął się ogniem. Po chwili została zeń jedynie garstka zwęglonych strzępów. – Zabijaj dalej, flecisto... Zabijaj dla mnie. Anyah milczała. O pożarze w pałacu margrabiego Lan-Kamen, który pochłonął ponad czterdzieści ofiar, miano później opowiadać, że został sprowadzony przez złe duchy. Złapano co prawda domniemanego podpalacza – służącego, który okazał się obłąkany i bełkotał coś o zemście niebios za krzywdę ubogich – ale to tylko podsyciło plotki. Ogień wybuchł w nocy, gdy w komnatach w najlepsze trwała zabawa; świętowano zaręczyny hrabiego z księżną Tassali. Początkowo nikt z bawiących się nie zauważył płomieni, a potem było już za późno. Zajęły się firanki oraz draperie na ścianach; ludzie tratowali się nawzajem, usiłując się wydostać z ogarniętych żywiołem przejść. Alevius Lan-Foro Ormeil był wśród tych nielicznych, którzy w porę poczuli zapach spalenizny i byli na tyle trzeźwi, żeby wiedzieć, którędy uciekać. Jako jeden z pierwszych wypadł na korytarz, kaszląc i krztusząc się zbiegł po schodach na parter. Gęsty dym snuł się wszędzie, utrudniając oddychanie i orientację. Z oddali dobiegały okrzyki, tupot stóp. Niespodziewanie wśród szarego oparu zamigotały języki płomieni. Ogień przybliżał się szybko, łakomie pochłaniając ażurowe ścianki i parawany. Szlachcic w panice rozejrzał się za drogą odwrotu. Kilkanaście kroków dalej korytarz rozwidlał się. U wylotu jednej z odnóg huczało czerwone piekło. Druga wydawała się bezpieczna – ciemna i cicha. Kręte schody prowadziły stromo w dół, w czeluść, skąd wiało wilgocią i zimnem. Nie było czasu się namyślać. Ormeil pognał tamtędy w chwili, gdy z trzaskiem załamała się spora część sufitu, siejąc wkoło płonącymi drzazgami. Schody były długie i z kamienia. Panował na nich błogosławiony chłód. Dym jeszcze nie dotarł tak nisko. Arystokrata zwolnił, oddychając ciężko. Uświadomił sobie,– że prawa ręka piecze go coraz dotkliwiej. Palcami lewej wymacał nadpalony rękaw i formujące się na skórze bąble. Nie pamiętał, jak i kiedy do tego doszło. Poczuł lekkie mrowienie wzdłuż kręgosłupa. A więc doprawdy mało brakowało... Spokojnie – powiedział sobie. – To drobiazg. Żyjesz. Ta myśl przywołała na jego wargi uśmiech. Schody skończyły się. Brnął naprzód po omacku, nie mając pojęcia, dokąd zmierza. Byle dalej od ognia, od krzyków, które wciąż rozbrzmiewały gdzieś daleko w górze... Ale nie dane mu było umknąć. Niespodziewanie tuż przed sobą ujrzał ludzką sylwetkę, otoczoną aureolą fioletowego światła. Sylwetkę mężczyzny w podniszczonym czarnym odzieniu. – Witaj, wielmożny – uśmiechnął się Krzyczący w Ciemności.