14597
Szczegóły |
Tytuł |
14597 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14597 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14597 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14597 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
W oczach zachodu
Under Western Eyes
Z angielskiego przełożył Wit Tarnawski
Agnes Tobin,
która przyniosła do naszych drzwi dar przyjaźni
z najdalszych brzegów Zachodu.
Wolność przyjęłabym z każdej ręki,
Jak człowiek głodny chwyta kawałek chleba
Natalia Haldin
OD AUTORA
Przyznać należy, że przez zwyczajną kolej rzeczy „W oczach Zachodu” stało się
już rodzajem
powieści historycznej, której przedmiotem jest przeszłość.
Uwaga ta da się zastosować w pełni do zdarzeń powieści; ponieważ jednak jest to
w swej istocie
próba przedstawienia raczej psychologii Rosji, aniżeli jej stanu politycznego —
śmiem żywić
nadzieję, że i dzisiaj nie straciła ona całkowicie swego znaczenia. W pochlebnym
tym mniemaniu
podtrzymuje mnie i to, że w wielu współczesnych artykułach na tematy rosyjskie
spotkałem się z
nawiązaniem do niektórych powiedzeń i opinii wyrażonych na kartach mej książki,
a rodzaj tych
wzmianek świadczy o jasności mego widzenia i trafności sądu. Nie potrzebuję
chyba zapewniać,
że pisząc tę powieść nie miałem innego celu na oku, jak przedstawić pod postacią
zdarzeń
zmyślonych ogólną prawdę zawartą w wydarzeniach — wraz z moimi szczerymi
przekonaniami o
moralnym obliczu pewnych faktów mniej lub więcej znanych całemu światu.
Jeżeli idzie o samo powstanie utworu, mogę powiedzieć, że kiedy zaczynałem pisać,
miałem
wyraźną koncepcję jedynie części pierwszej z trzema postaciami — Haldina,
Razumowa i radcy
Mikulina — zarysowanymi jasno w mej głowie. Dopiero gdy ukończyłem część
pierwszą,
objawiła mi się pełna fabuła — w całym swym tragizmie i następstwie wydarzeń —
jako całość
nieunikniona a zarazem dość rozległa w zarysie, by pozostawić swobodę memu
twórczemu
instynktowi i dramatycznym możliwościom tematu.
Przebiegu akcji wyjaśniać nie trzeba. Nasunęła się sama — bardziej drogami
uczucia niż myśli.
Jest to owoc nie tyle bezpośredniego doświadczenia, ile ogólnej wiedzy, wspartej
przez sumienne
rozważania. Największą .moją troską było znaleźć i utrzymać ton ścisłej
bezstronności.
Obowiązek absolutnej rzetelności został mi nałożony przez względy historyczne i
dziedziczne
— szczególne doświadczenia narodowe i rodzinne, nie mówiąc już o zasadniczym
moim
przekonaniu, że tylko prawda może być racją bytu jakiejkolwiek twórczości
literackiej, która rości
sobie najskromniejsze prawo do imienia sztuki i pragnie znaleźć miejsce w
dorobku kulturalnym
mężczyzn i kobiet swojego czasu. Nigdy jeszcze nie przyszło mi z większym trudem
zdobywać
odpowiedni dystans w stosunku do przedmiotu, wznieść się ponad wszystkie
namiętności,
przesądy i nawet osobiste wspomnienia. Może właśnie ze względu na ten dystans „W
oczach
Zachodu” nie miało powodzenia u publiczności, gdy ukazało się po raz pierwszy w
Anglii.
Nagroda spotkała mnie w sześć lat później, kiedy dotarły do mnie pierwsze
wiadomości o
powszechnym uznaniu dla mojej książki w Rosji, gdzie wydano ją w licznych
nakładach.
Rozmaite postacie, które biorą udział w tej historii, również nie zawdzięczają
swego istnienia
bezpośredniemu doświadczeniu, lecz ogólnej wiedzy o sytuacji w Rosji, jak też o
moralnych i
uczuciowych reakcjach rosyjskiego temperamentu na ucisk tyrańskiego bezprawia,
które —
używając ogólnoludzkich terminów — można by sprowadzić do formuły: bezsensowna
rozpacz,
wywołana bezsensowną tyranią. Mnie interesowało przede wszystkim to, jak
przedstawiał się
wygląd, charakter i los jednostek w zachodnich oczach starego nauczyciela
języków. On sam był
przedmiotem licznych uwag krytycznych: nie zamierzam jednak po upływie tylu lat
usprawiedliwiać jego istnienia. Był mi potrzebny i dlatego sądzę, że przyda się
też czytelnikowi,
zarówno jako żywy komentarz, jak i dzięki roli, którą odgrywa w rozwoju wątku
powieści. Chcąc
wywołać wrażenie rzeczywistości uważałem za konieczne mieć naocznego świadka
zdarzeń w
Genewie. Potrzebny mi był również współczujący przyjaciel dla panny Haldin,
która bez niego
musiałaby wydać się nadto już samotna i opuszczona, by budzić wrażenie osoby
prawdziwej. Nie
miałaby obok siebie nikogo, kto potrafiłby dostrzec jej wiarę w ideały, jej
wielkie serce i proste
uczucia.
Razumow został potraktowany ze współczuciem. Dlaczegoż miałoby być inaczej? Jest
to
zwyczajny młody człowiek, obdarzony zdrową zdolnością do pracy i zdrowymi
ambicjami.
Posiada przeciętne sumienie. Jeżeli jest w nim coś z lekka nienormalnego — to
przeczulenie co do
własnej pozycji społecznej. Jako dziecko niczyje odczuwa żywiej niż ktokolwiek
inny, że jest
Rosjaninem — albo nikim. Razumow zupełnie słusznie patrzy na całą Rosję jako na
swoją
ojcowiznę. Krwawa bezcelowość zbrodni i poświęceń fermentujących w tej
bezkształtnej masie
ogarnia go i łamie. Nie sądzę jednak, by w swojej rozterce był kiedykolwiek
potworny. Nikogo nie
przedstawiłem tutaj jako potwora — ani prostodusznej Tekli, ani fanatycznej
Zofii Antonówny.
Piotr Iwanowicz i pani de S. proszą się o cięgi. Są małpami złowrogiej dżungli i
zostali
potraktowani tak, jak na to zasługiwały strojone przez nie grymasy. Jeśli idzie
o Nikitę — zwanego
Nekatorem — jest on typowym wykwitem terrorystycznego matecznika. W tworzeniu
tej postaci
najwięcej trudności sprawiała mi nie jej potworność, lecz banalność. Wystawiano
ją na widok
publiczny przez lata całe w tak zwanych rewelacjach dziennikarskich, w
sekretnych szkicach
historycznych, w sensacyjnych powieściach.
Najbardziej przeraża refleksja (mówię teraz we własnym imieniu), że wszyscy ci
ludzie nie są
zjawiskiem wyjątkowym, lecz powszechnym — są normalnym wytworem swego kraju,
czasu i
rasy. Okrucieństwo i głupota rządów autokratycznych, odrzucając wszelką
praworządność i
opierając się w gruncie rzeczy na zupełnej anarchii moralnej, wywołują nie mniej
głupią i dziką
reakcję całkiem utopijnego rewolucjonizmu, który oddaje się niszczeniu, nie
przebierając w
środkach — w tej dziwacznej wierze, że w ślad za upadkiem istniejącego porządku
musi przyjść
zasadnicza przemiana w sercach. Ci ludzie nie są w stanie zrozumieć, że mogą
osiągnąć jedynie
zmianę nazw. Zarówno prześladowcy, jak prześladowani są na wskroś Rosjanami; i
świat raz
jeszcze przekonywa się o prawdziwości przysłowia, że tygrys nie potrafi zmienić
pręg na swej
skórze ani lampart cętek.
J. C.
0
CZĘŚĆ PIERWSZA
Na początku pragnę stwierdzić, że brak mi tych górnych darów wyobraźni i słowa,
które
pozwoliłyby memu pióru stworzyć dla czytelników postać człowieka, który
rosyjskim obyczajem
nazywał siebie Cyrylem, synem Izydora — Kiryła Sidorowicza Razumowa.
O ile nawet posiadałem kiedy tego rodzaju zdolności w jakiejkolwiek żywej formie,
to zostały
one już dawno zduszone przez mrowie wyrazów. Wyrazy, jak wiadomo, są wielkimi
nieprzyjaciółmi rzeczywistości. Przez wiele lat byłem nauczycielem języków. Jest
to zajęcie, które
w końcu staje się zgubą dla tych skromnych zasobów wyobraźni, spostrzegawczości
i intuicji,
jakie mogą być udziałem przeciętnego człowieka. Dla nauczyciela języków
nadchodzi czas, kiedy
świat wydaje się tylko siedzibą mnogich słów, a człowiek po prostu gadającym
zwierzęciem,
niewiele ciekawszym od papugi.
W tych warunkach nie potrafiłbym odgadnąć, ani przez obserwację, ani drogą
intuicji, jakim
Razumow był w rzeczywistości. Tym mniej byłbym zdolny wyobrazić go sobie, a
nawet wymyślić
choćby suche fakty jego życia. Sądzę jednak, że i bez tych zapewnień czytelnicy
niniejszych kartek
będą mogli wykryć w mej opowieści cechy udokumentowanej prawdy. I tak jest w
istocie. Rzecz
opiera się na dokumencie; ja wniosłem tylko znajomość języka rosyjskiego —
wystarczającą, by
wykonać, o co się tu pokusiłem. Dokument ów jest oczywiście czymś w rodzaju
pamiętnika czy
dziennika, chociaż nazwa ta nie określa go dokładnie. Nie był bowiem pisany z
dnia na dzień,
aczkolwiek wszystkie zapiski są datowane. Niektóre z nich obejmują całe miesiące
i ciągną się
przez dziesiątki stron. Cała część wstępna ma charakter retrospektywny i
opowiada o fakcie, który
zdarzył się mniej więcej o rok wcześniej.
Muszę tu nadmienić,’ że przez długi czas przebywałem w Genewie. Jedną z dzielnic
tego
miasta, ze względu na wielką ilość mieszkających tam Rosjan, nazywają „La Petite
Russie” —
Małą Rosją. Utrzymywałem wówczas dość szerokie stosunki z ową Małą Rosją. A
jednak muszę
wyznać, że nie pojmuję charakteru Rosjan. Nielogiczność ich postaw, arbitralność
sądów, częste
odchylenia od przyjętej normy — to wszystko nie powinno być trudne do
zrozumienia dla badacza
licznych gramatyk. Ale na przeszkodzie staje chyba jeszcze coś innego: jakiś rys
szczególny —
jedna z tych subtelnych odrębności, nieuchwytnych dla zwykłego profesora. Co
przede wszystkim
musi uderzyć nauczyciela języków, to niezwykłe rozmiłowanie Rosjan w słowach.
Gromadzą je i
lubują się w nich, ale nie chowają w swoim wnętrzu; wręcz przeciwnie: gotowi są
zawsze, w
każdej porze dnia i nocy, wyrzucać je z siebie z takim entuzjazmem, w tak
nieokiełznanej obfitości
i niekiedy tak trafnie, że jak to bywa z dobrze wyuczonymi papugami, nie sposób
oprzeć się
podejrzeniu, iż rozumieją naprawdę, co mówią. W ich mowie mieści się jakiś
szlachetny zapał, co
oddala ją bardzo od pospolitego gadulstwa; ale jest ona z reguły zbyt bezładna,
by zasługiwać na
miano prawdziwej elokwencji. Proszę mi jednak wybaczyć tę dygresję.
Nie zdałoby się na nic dociekać, dlaczego pan Razumow pozostawił ten pamiętnik.
Trudno
uwierzyć, by pisał go dla ludzkich oczu. Odgrywa tu rolę jakiś tajemniczy popęd
ludzkiej natury.
Nie mówiąc już o Samuelu Pepysie, który tą drogą otworzył sobie bramy
nieśmiertelności,
niezliczona ilość ludzi, zbrodniarzy, świętych, filozofów, młodych dziewcząt,
mężów stanu i
zwykłych głupców, spisywała swoje najskrytsze myśli, bez wątpienia z próżności,
ale na pewno
też z innych, bardziej nieuchwytnych powodów. To w samych wyrazach musi tkwić
jakaś dziwna,
kojąca moc, skoro tylu ludzi używa ich do porozumienia z własną duszą. Osobiście,
jako człowiek
spokojny, przypuszczam, że wszyscy poszukują w gruncie rzeczy pewnej formy lub
może tylko
pewnej formułki spokoju. Nie ulega wątpliwości, że ludzie wołają o pokój całkiem
głośno w
dzisiejszych czasach. Ale jaki rodzaj spokoju spodziewał się znaleźć Kiryło
Sidorowicz Kazumow
w pisaniu swego pamiętnika — tego nie potrafię odgadnąć.
Faktem jest, że go napisał.
Pan Razumow był wysokim, dobrze zbudowanym młodzieńcem o cerze wyjątkowo ciemnej,
jak na Rosjanina z centralnych guberni. Niewątpliwie można by go nazwać
przystojnym, gdyby
nie uderzający brak subtelności rysów. Miało się wrażenie, że tę twarz,
wyraziście urobioną z
wosku (i nawet dość bliską klasycznej poprawności), przytrzymano tak długo nad
ogniem, aż cała
wyrazistość linii zatarła się w topniejącym materiale. Ale i tak prezentował się
całkiem dobrze.
Obejście miał także dobre. W rozmowie łatwo poddawał się sile argumentacji i
powadze cudzego
zdania. W obecności młodszych od siebie współziomków przybierał postawę
nieprzeniknionego
słuchacza, z rodzaju tych, którzy zdają się słuchać z pełnym zrozumieniem, a
potem — po prostu
zmieniają przedmiot rozmowy.
Takie sztuczki, których źródłem bywają intelektualne braki albo niedostateczna
pewność
własnych przekonań, zjednały panu Razumowowi opinię człowieka głębokiego. Łatwo
zrozumieć,
że wśród gromady zapalonych gaduło w, którzy mają zwyczaj wyżywania się
codziennie w
gorących dyskusjach, osobnikowi raczej milczącemu przypisuje się ukrytą siłę.
Pomiędzy
kolegami Kiryło Sidorowicz Razumow, student trzeciego roku filozofii
uniwersytetu
petersburskiego, uchodził za silny charakter i w ogóle człowieka godnego
zaufania. W kraju, gdzie
przekonania bywają przestępstwem karanym śmiercią, a niekiedy nawet losem
gorszym od
śmierci, znaczyło to, że można mu spokojnie zwierzać zakazane poglądy. Lubiano
go też dla
uprzejmego obejścia i spokojnej gotowości oddawania kolegom drobnych przysług,
nawet
kosztem własnej wygody.
O panu Razumowie mawiano, że jest synem popa i że ma opiekuna w osobie wybitnego
magnata, pochodzącego podobno z tej samej co on odległej guberni. Ale
powierzchowność
młodzieńca nie bardzo przemawiała za tak skromnym pochodzeniem. Wydawało się ono
mało
prawdopodobne, toteż przebąkiwano, że pan Razumow był synem przystojnej córki
popa, co
oczywiście rzucało inne światło na całą sprawę, wyjaśniając równocześnie
protekcję owego
wybitnego magnata. Nie dociekano jednak szczegółów ani tłumaczono sobie tego
złośliwie. Nikt
nie wiedział, kim był ów magnat, i nikt się o to nie troszczył. Razumow
otrzymywał skromną, ale
zupełnie wystarczającą pensyjkę z rąk jakiegoś podrzędnego adwokata, który
zdawał się
występować w pewnej mierze jako jego opiekun. Od czasu do czasu bywał Razumow na
nieoficjalnym przyjęciu u jakiegoś profesora, ale poza tym nie miał chyba
żadnych stosunków
towarzyskich w stolicy. Na wykłady uczęszczał regularnie i władze uważały go za
wielce
obiecującego studenta. W domu pracował jak młody człowiek, któremu zależy na
postępach, lecz
nie odgradzał się w tym celu surowo od reszty świata. Zawsze był przystępny, a
jego życie nie było
skryte ani zamknięte.
I
Początek zapisków pana Razumowa wiąże się z zamachem na wybitnego męża stanu,
wydarzeniem charakterystycznym dla współczesnej Rosji nie tylko jako sam fakt —
ale bardziej
jeszcze jako przykład moralnego rozkładu uciemiężonego społeczeństwa, w którego
łonie
najszlachetniejsze dążenia ludzkie, pragnienie wolności, gorący patriotyzm,
umiłowanie
sprawiedliwości, zmysł współczucia, a nawet wierność prostaczków wyradzają się w
zaciekłą
nienawiść i strach — nieodłącznych towarzyszy uciążliwego despotyzmu.
Mam tu na myśli udany zamach na życie pana de P., prezesa głośnej przed paroma
laty Komisji
Karnej, ministra stanu obdarzonego wyjątkową władzą. Prasa rozpisywała się wtedy
szeroko na
temat tego chudego fanatyka w mundurze obszytym złotem, o twarzy ze zmiętego
pergaminu,
wyblakłych oczach w okularach i z Orderem Św. Prokopa, zawieszonym na cienkiej
szyi. Przez
pewien czas, jak łatwo sobie przypomnieć, nie było miesiąca, by jego podobizny
nie pojawiały się
w ilustrowanych czasopismach Europy. Służył monarchii, skazując na więzienie
wygnanie lub
szubienicę zarówno mężczyzn, jak kobiety, młodych i starych, z jednakową
niestrudzoną
gorliwością.
W swoim mistycznym oddaniu zasadzie autokracji ścigał i niszczył wszystko, co w
instytucjach
publicznych przejawiało jakiekolwiek pozory swobody. Prześladując brutalnie
wzrastające
pokolenie, zdawał się dążyć do zniszczenia samej nadziei wolności. Mówią, że ten
potwór nie
posiadał na tyle wyobraźni, by zdawać sobie sprawę z nienawiści, jaką wzbudzał.
Trudno w to
uwierzyć; wszelako jest faktem, że mało dbał o swoje osobiste bezpieczeństwo. W
przedmowie do
pewnego słynnego „ukazu” oświadczył kiedyś, że „myśl o wolności nie mieściła się
nigdy w
zamiarach Stwórcy. Z różnorodności ludzkich sądów nie może się zrodzić nic prócz
buntu i
chaosu, a bunt i chaos w świecie stworzonym do posłuszeństwa i porządku są
grzechem. Nie
rozum, lecz Władza jest wyrazicielem Boskich zamiarów. Bóg to Autokrata
Wszechświata…”
Może człowiek, który złożył takie oświadczenie, wierzył święcie, że samo niebo
powinno go
ochraniać w jego bezwzględnej obronie Autokracji na tym świecie.
Niewątpliwie czujność policji ocaliła go wiele razy, ale rzecz pewna, że kiedy
spotkał go los,
który mu był sądzony, kompetentne władze nie były w stanie go ostrzec. Nie
wiedziały o żadnym
spisku na życie ministra, nie otrzymały ze zwykłych źródeł informacyjnych
najmniejszej
wzmianki o nim, nie dostrzegły żadnych znaków, żadne podejrzane działania ani
niebezpieczne
osoby nie zwróciły ich uwagi.
Pan de P. jechał na stację kolei żelaznej w dwukonnych, odkrytych saniach z
lokajem i
stangretem na koźle. Śnieg padał przez całą noc i o tej wczesnej godzinie droga,
jeszcze
nieprzetarta, była dla koni bardzo ciężka. Śnieżyca nie ustawała. Ale widocznie
sanie śledzono już
przedtem i znano je dobrze. Gdy przed zakrętem zjechały w lewo, lokaj zauważył
chłopa, który
szedł wolno brzegiem chodnika, z rękoma w kieszeniach baraniego kożucha i z
głową po uszy
schowaną w kołnierz przed sypiącym śniegiem. Kiedy go mijano, człowiek ten
odwrócił się nagle
i zamachnął. Natychmiast nastąpił straszny wybuch, którego odgłos stłumiła
śnieżna zadymka; oba
konie padły rozszarpane, a stangret, krzyknąwszy przeraźliwie, zleciał z kozła,
raniony
śmiertelnie. Lokaj (który ocalał) nie zdążył zauważyć „twarzy człowieka w
baranim kożuchu.
Rzuciwszy bombę, człowiek ten uszedł, prawdopodobnie jednak, widząc ludzi
wynurzających się
z wszystkich stron i biegnących poprzez zadymkę do miejsca wybuchu, uznał za
bezpieczniejsze
zawrócić razem z nimi.
W mgnieniu oka wokół sań zebrał się podniecony tłum. Minister, nietknięty,
skoczył w głęboki
śnieg i stał przy jęczącym stangrecie, zwracając się raz po raz do tłumu swoim
słabym,
bezbarwnym głosem:
— Proszę was, odstąpcie! Na miłość boską, dobrzy ludzie, odstąpcie!
Wtedy to jakiś wysoki młodzieniec, który stał najspokojniej pod bramą o dwa domy
dalej,
wyszedł na ulicę i zbliżywszy się szybko, rzucił drugą bombę ponad głowami tłumu.
Bomba
ugodziła ministra w ramię, właśnie kiedy pochylał się nad umierającym stangretem.
Potem spadła
mu pod nogi i wybuchła ze straszliwą, skoncentrowaną siłą, kładąc go trupem na
miejscu,
dobijając rannego sługę i w mgnieniu oka roznosząc puste sanie. Tłum z okrzykiem
grozy
rozprysnął się na wszystkie strony — z wyjątkiem tych, co stali najbliżej
ministra i wraz z nim
ponieśli śmierć, oraz jednego czy dwu, którzy padli, odbiegłszy o kilka kroków.
Pierwszy wybuch zgromadził tłum jakby czarodziejską mocą, drugi równie szybko
opróżnił
ulicę na setki jardów w obu kierunkach. Poprzez padający śnieg ludzie patrzyli z
daleka na kupkę
martwych ciał, leżących jedno na drugim w pobliżu padłych koni. Nikt nie śmiał
się zbliżyć, aż
przygalopowało kilku kozaków z ulicznego patrolu, którzy, zsiadłszy z koni,
zaczęli oglądać
zabitych. Pośród leżących na bruku niewinnych ofiar drugiej eksplozji znajdował
się trup
człowieka w baranim kożuchu; twarz jego zniekształciło nie do poznania, a że w
kieszeniach
nędznej odzieży nie znaleziono absolutnie niczego, był on jedyną ofiarą, której
tożsamość nie
została nigdy ustalona.
Tego dnia pan Razumow wstał o zwykłej porze i spędził ranek na uniwersytecie na
wykładach
oraz pracując przez czas jakiś w bibliotece. W studenckiej jadłodajni, gdzie
jadał zazwyczaj obiad
o godzinie drugiej, doszły go pierwsze niejasne pogłoski o jakimś rzuceniu bomby.
Pogłoski te
podawano sobie jednak tylko szeptem, a działo się to w Rosji, gdzie
interesowanie się szeptami
pewnego gatunku nie zawsze było bezpieczne, zwłaszcza dla studenta. Razumow
należał do ludzi,
którym w czasach umysłowo i politycznie niespokojnych instynkt każe trzymać się
normalnego,
praktycznego, powszedniego życia. Zdawał sobie sprawę z uczuciowego napięcia
tych czasów, a
nawet był na nie wrażliwy w nie określony bliżej sposób. Ale troszczył się
przede wszystkim o
swoją pracę, studia i własną przyszłość.
Razumow nie posiadał rodziny ani oficjalnie, ani faktycznie (bo córka popa
zmarła już dawno),
żadne więc wpływy domowe nie kształtowały jego poglądów ani uczuć. Był w świecie
tak
samotny, jak człowiek płynący przez głębokie morze. Nazwisko Razumow stanowiło
po prostu
etykietę samotnej jednostki. Nie miał nigdzie krewnych tego nazwiska. Całą jego
przynależność
rodzinną określał fakt, że był Rosjaninem. Wszelkie dobro, jakiego spodziewał
się od życia, mogło
mu być dane lub odjęte tylko dzięki tej przynależności. Wewnętrzna rozterka
szarpała jego
olbrzymią rodzinę, on zaś instynktownie stronił od zatargów, jak człowiek
dobroduszny cofa się
przed wzięciem udziału w gwałtownym sporze rodzinnym.
Wracając do domu Razumow rozmyślał o tym, że będąc już dostatecznie przygotowany
do
egzaminu, mógłby teraz poświęcić się pracy konkursowej. Uśmiechał mu się srebrny
medal.
Nagroda była ufundowana przez Ministerstwo Oświaty; nazwiska ubiegających się
miały być
przedstawione samemu ministrowi. Już sam fakt wzięcia udziału w konkursie byłby
dobrze
widziany w wyższych sferach, a zdobywca nagrody po uzyskaniu dyplomu mógł się
spodziewać
otrzymania lepszej posady rządowej. Student Razumow w przystępie podniecenia
zapomniał o
niebezpieczeństwach grożących trwałości samych instytucji, które rozdzielają
nagrody i posady.
Wspomniawszy jednak kolegę, nagrodzonego medalem w zeszłym roku, Razumow,
młodzieniec
bez rodziny, otrzeźwiał. Tak się złożyło, że znajdował się w mieszkaniu tego
kolegi z kilkoma
innymi studentami właśnie w chwili, gdy nadeszło urzędowe zawiadomienie o
nagrodzie. Był to
cichy i skromny chłopiec.
— Wybaczcie — powiedział z nieśmiałym, przepraszającym uśmiechem i wziął czapkę,
— Idę
kupić wina, ale przede wszystkim poślę telegram do domu. A to się dopiero starzy
ucieszą, mówię
wam! Wszystkich sąsiadów na dwadzieścia mil wkoło sproszą na tę uroczystość.
Razumow pomyślał, że jego nigdy nic takiego nie czeka. Jego sukces nie obszedłby
nikogo. Nie
żywił jednak żalu do swego arystokratycznego protektora, który nie był
prowincjonalnym
magnatem, jak to ogólnie przypuszczano. Był to w rzeczywistości ni mniej, ni
więcej, tylko książę
K., niegdyś wybitna postać wielkiego świata, a teraz, gdy czas jego minął,
senator i schorowany
podagryk, żyjący wciąż jeszcze na wysokiej stopie, ale już w zaciszu domowym.
Miał kilkoro
dzieci i żonę, nie mniej arystokratyczną i dumną niż on sam.
W ciągu całego życia Razumow raz tylko został dopuszczony do osobistego kontaktu
z
księciem.
Miało to pozór przypadkowego spotkania w kancelarii małego adwokaciny.
Przyszedłszy o
umówionej godzinie, zastał tam nie znanego sobie wysokiego pana o
arystokratycznym wyglądzie,
z jedwabistymi, siwymi faworytami. Mały, łysy, chytry adwokat zawołał z
ironiczną
serdecznością:
— Wejdź pan, wejdź, panie Razumow! — po czym zwracając się do dostojnego
nieznajomego
wyjaśnił — oto mój pupil, ekscelencjo. Jeden z najbardziej obiecujących
studentów swojego
wydziału na uniwersytecie w Petersburgu.
Razumow był mocno zaskoczony spostrzegłszy wyciągniętą ku sobie białą i
kształtną dłoń.
Zmieszał się bardzo. Gdy ją ujmował (była miękka i bierna), usłyszał
protekcjonalny pomruk, w
którym rozróżnił tylko słowa: „bardzo dobrze” i „wytrwaj”. Ale najbardziej
zdumiał się
poczuwszy nagle wyraźny uścisk tej białej kształtnej dłoni na moment przed jej
cofnięciem —
lekki uścisk, niby tajny znak. Doznał straszliwego wstrząsu. Wydało mu się, że
serce skacze mu do
gardła. Gdy podniósł oczy, arystokratyczny nieznajomy, odsunąwszy na bok
adwokata, otworzył
drzwi i już wychodził.
Adwokat przez chwilę grzebał w papierach na biurku.
— Czy pan wie, kto to był? — zapytał nagle. Razumow, którego serce wciąż jeszcze
tłukło się
w piersiach, zaprzeczył ruchem głowy.
— To książę K. Zastanawiasz się pan pewnie, czego szukał w norze takiego
biednego szczura
prawniczego jak ja? Hę? Najwięksi panowie miewają swoje sentymentalne
zainteresowania, nie
inaczej niż zwykli grzesznicy. Ale gdybym był panem, Kiryło Sidorowiczu —
ciągnął dalej,
zerkając na studenta z ukosa i kładąc szczególny nacisk na patronimium — nie
przechwalałbym się
zbytnio tym spotkaniem. Byłoby to nieroztropnie z pańskiej strony, Kiryło
Sidorowiczu. O tak!
Nieroztropnie! Mogłoby to nawet stać się niebezpieczne dla pańskiej przyszłości.
Uszy młodego
człowieka paliły jak ogień, w oczach miał mgłą. „Więc to On — powtarzał sobie —
to On.”
Odtąd Razumow przyzwyczaił się tym zaimkiem określać w myślach nieznajomego pana
o
siwych, jedwabistych faworytach. Od tego czasu również, przechodząc przez
bardziej eleganckie
dzielnice, przyglądał się z zajęciem wspaniałym koniom i pojazdom, powożonym
przez
stangretów w liberii księcia K. Raz zobaczył księżnę, wysiadającą z karety i
wchodzącą do sklepu
w towarzystwie dwóch dziewczynek, z których jedna była prawie o głowę wyższa od
drugiej. Ich
jasne włosy spadały luźno na plecy angielską modą, a oczy śmiały się wesoło;
obie miały
jednakowe płaszczyki, mufki i futrzane czapeczki, a ich policzki i noski
poróżowiały od mrozu.
Przeszły przez chodnik tuż przed Razumowem, on zaś poszedł dalej, uśmiechając
się z lekka do
siebie. „Jego” córki. Podobne były do „Niego”. Młody człowiek doznał uczucia
gorącej
życzliwości dla tych dziewczynek, które nigdy nie dowiedzą się o jego istnieniu.
Niedługo wyjdą
za mąż za jakichś generałów lub kamerjunkrów i z kolei będą mieć własne dzieci,
które może
usłyszą o nim, jako o sławnym starym profesorze obsypanym odznaczeniami, może
tajnym radcy,
jednej z chlub Rosji — i na tym koniec!
Ale sławny profesor — to już ktoś! Sława przemieniłaby etykietę Razumow na
czcigodne
nazwisko. W pragnieniu studenta Razumowa, ażeby się wybić, nie było nic dziwnego.
Prawdziwym życiem człowieka jest to, którego udzielają mu w swoich myślach inni
ludzie, z
szacunku lub szczerej miłości. Wracając do domu w dzień zamachu na pana de P.
Razumow
postanowił pokusić się na dobre o zdobycie srebrnego medalu.
Ufny w swe powodzenie, wchodził wolno na czwarte piętro po ciemnych schodach
domu, gdzie
mieszkał. Nazwisko odznaczonego medalem będzie ogłoszone w gazetach w dzień
Nowego Roku.
I na myśl, że „On” je przeczyta, Razumow aż przystanął na schodach — po czym
ruszył dalej,
śmiejąc się trochę z własnego wzruszenia. — Nieważne — powiedział sobie. — Za to
medal to już
solidny początek.
Z takim pracowitym planem w głowie miło było pomyśleć o cieple własnego pokoju.
—
Popracuję uczciwie ze cztery godziny — powiedział sobie. Ale zaledwie zamknął za
sobą drzwi,
osłupiał z przerażenia. Pod piecem, czerniejąc na tle białych kafli
przeświecających z mroku —
stała jakaś obca postać w długiej brązowej bekieszy, przepasanej rzemieniem, w
butach z
cholewami i w małej karakułowej czapce na głowie. Majaczyła tam jak gdyby w
bojowym
pogotowiu. Razumow zmieszał się ogromnie. Odzyskał mowę dopiero wtedy gdy
przybysz,
postąpiwszy ku niemu dwa kroki, spytał spokojnym, poważnym głosem, czy drzwi od
sieni są
zamknięte.
— Haldin! Wiktor Wiktorowicz… Wy tutaj?! Tak, drzwi od sieni zamknąłem, jak
należy. Ależ
to niespodzianka!
Wiktor Haldin, jeden z najstarszych wiekiem studentów, nie odznaczał się
szczególną pilnością
w naukach. Na wykładach prawie się go nie widywało, a u władz miał bardzo złą
opinię jako
„niespokojny” i „nieprawomyślny”. Był jednak wielkim autorytetem wśród kolegów i
miał wpływ
na ich sposób myślenia. Razumow nie utrzymywał z nim nigdy bliskich stosunków,
choć spotykali
się czasem na zebraniach koleżeńskich u innych studentów. Raz nawet dyskutowali
ze sobą na
tematy zasadnicze, tak drogie krewkiej młodości.
Razumow byłby wolał, żeby Haldin wybrał inną porę do przyjścia na pogawędkę.
Czuł się w
dobrym nastroju do konkursowej pracy! Ale ponieważ Haldina nie wypadało pozbywać
się zbyt
lekko, Razumow przybrał gościnny ton, prosił go siadać i poczęstował papierosem.
— Kiryło Sidorowiczu — rzekł Haldin, zdejmując czapkę — nie jesteśmy być może
całkiem z
tego samego obozu. Wasze pojęcia są bardziej filozoficzne. Jesteście małomówni,
ale nie
spotkałem nikogo, kto śmiałby wątpić w szlachetność waszych uczuć. Macie silny
charakter, a siła
idzie w parze z odwagą.
Słowa te pochlebiły Razumowowi i już zaczął mamrotać z zażenowaniem, że bardzo
go cieszy
to dobre mniemanie Haldina, gdy ten podniósł rękę.
— To właśnie mówiłem sobie — ciągnął dalej Haldin — kiedym się obijał w składzie
drzewa
nad rzeką. „To mocny charakter, ten młody człowiek — powiedziałem sobie. — On
duszy na wiatr
nie rzuca.” Wasza powściągliwość zachwycała mnie zawsze, Kiryło Sidorowiczu.
Więc starałem
się przypomnieć sobie wasz adres. I patrzcie, co za szczęście! Stróż waszego
domu rozmawiał
właśnie z jakimś woźnicą po drugiej stronie ulicy. Nie spotkałem na schodach
nikogo, ani żywej
duszy! Kiedy znalazłem się na czwartym piętrze, spostrzegłem gospodynię
wychodzącą z waszego
pokoju, ale ona mnie nie widziała i przeszła poprzez sień do siebie. Wtedy się
tu wśliznąłem i
czekam od dwóch godzin, wypatrując was każdej chwili.
Razumow słuchał ze zdumieniem. Nim zdążył otworzyć usta, Haldin dodał bardzo
wyraźnie:
— To ja zabiłem dziś rano ministra de P.
Razumow zdławił okrzyk przerażenia. Świadomość, że jego aspiracje życiowe legły
w gruzach
w zetknięciu ze straszną zbrodnią, wyraziła się w osobliwym, na wpół ironicznym
wewnętrznym
okrzyku: „Przepadł mój srebrny medal!”
Haldin, poczekawszy chwalę, ciągnął dalej:
— Nic nie mówicie, Kiryło Sidorowiczu? Rozumiem wasze milczenie. Oczywiście nie
mogę
się spodziewać, żebyście wy z tym swoim angielskim chłodem rzucili mi się na
szyję. Ale mniejsza
o wasze zwyczaje. Macie dość serca, aby nie zamknąć uszu na jęki i złorzeczenia,
jakie ten
człowiek wywoływał w całym kraju. Było tego dosyć, by odebrać wszelkie rozumne
nadzieje.
Niszczył z korzeniami najdelikatniejsze pędy. Trzeba go było powstrzymać. To był
człowiek
niebezpieczny — człowiek przekonań. Dalsze trzy lata jego działalności to byłoby
przedłużenie
niewoli o lat pięćdziesiąt. A w tym czasie ile dusz straconych. Ile zmarnowanych
istnień!
Jego cięty, pewny siebie głos stracił nagle swą dźwięczność i Haldin dodał
głucho:
— Tak, bracie, zabiłem go. Ciężka robota!
Razumow opadł na krzesło. Spodziewał się, że gromada policjantów wtargnie tu
lada chwila —
z pewnością już tysiące ich biegają po mieście, szukając tego człowieka, który
chodzi tam i z
powrotem po jego pokoju. A Haldin mówił dalej miarowym, spokojnym głosem. Od
czasu do
czasu wykonywał jakiś ruch ręką — wolno, bez podniecenia.
Opowiedział Razumowowi, że już od roku rozmyślał nad swoim czynem — a spać nie
mógł od
tygodni. „Pewna osoba” wczoraj wieczorem doniosła mu i „temu drugiemu” — o
przejeździe
ministra. On i „ów drugi” przygotowali swoje „maszynki” i postanowili nie
zmrużyć oka, dopóki
„dzieło” nie zostanie dokonane. Ze swymi „maszynkami” krążyli więc po ulicach
wśród
padającego śniegu, nie zamieniając ani słowa przez noc, długą jak życie. Gdy
spotykali patrol
policyjny, brali się pod ręce a udawali pijanych chłopów, zataczając się i
rozprawiając pijackimi,
ochrypłymi głosami. Poza tymi osobliwymi wybuchami milczeli, chodząc bezustannie.
Swój plan
omówili już poprzednio. O świcie udali się na miejsce, którędy, jak wiedzieli,
musiały przejeżdżać
sanie. Kiedy je spostrzegli, wymienili mrukliwe pożegnanie i rozeszli się.
„Tamten” pozostał na
rogu, Haldin zajął stanowisko nieco dalej…
Rzuciwszy swoją „maszynkę”, Haldin począł biec, wkrótce zaś dopędzili go
przerażeni ludzie,
uciekający z miejsca zamachu po drugim wybuchu. Byli nieprzytomni z przerażenia.
Potrącono go
parokrotnie. Zwolnił kroku i dał się wyminąć tłumowi, po czym skręcił w lewo w
jakąś wąską
uliczkę. Był sam..
Zdumiała go łatwość, z jaką udało mu się wymknąć. Robota została wykonana.
Zaledwie mógł
w to uwierzyć. Musiał walczyć z nieprzepartą prawie ochotą, aby położyć się na
bruku i usnąć. Ale
to senne znużenie minęło szybko. Przyśpieszył kroku, kierując się ku ubogiej
dzielnicy miasta,
żeby odnaleźć Ziemianicza.
Ów Ziemianicz, jak dowiedział się Razumow, był chłopem, któremu się w mieście
powiodło.
Trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin przerwał opowiadanie i wykrzyknął:
— To mądra głowa! Śmiała dusza! Najlepszy woźnica w Petersburgu. Ach, jaką on ma
trójkę…
O! To człowiek!
Ziemianicz obiecał, że zawiezie bezpiecznie jedną lub dwie osoby w dowolnej
porze na drugą
albo trzecią stację kolei wiodącej na południe. Ale nie starczyło czasu, by
uprzedzić go
poprzedniego wieczora. Zazwyczaj można go było znaleźć w lichym szynku na
przedmieściu.
Haldin poszedł tam, ale Ziemianicza nie zastał: nie spodziewano go się wcześniej
jak wieczorem.
Haldin powlókł się dalej pełen niepokoju.
Ujrzał otwartą bramę jakiegoś składu z drzewem i wszedł, by znaleźć osłonę od
wiatru, który
dął po pustej, szerokiej jezdni ulicznej. Wielkie, zawiane śniegiem sagi
porąbanego drzewa
wyglądały jak wiejskie chaty. Z początku stróż, który znalazł Haldina
przykucniętego pośród nich,
rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy staruszek w dwóch podartych, wojskowych
płaszczach,
włożonych jeden na drugi; jego pomarszczona, drobna twarz, podwiązana brudną,
czerwoną
chustką, wyglądała komicznie. Nagle zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął
wrzeszczeć:
— Czy nie myślisz zabrać się stąd nareszcie, wałkoniu jakiś! Znamy się na takich
robotnikach
fabrycznych! Chłop młody i mocny jak byk! I nawet pijany nie jesteś. Czego tu
szukasz? Myślisz,
że się ciebie boję? Wynoś się stąd! Źle ci z oczu patrzy.
Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Razumowem. Jakaś wyniosła
śmiałość biła z
jego gibkiej postaci o białym czole, nad którym jeżyły się proste jasne włosy.
— Nie podobały mu się moje oczy — rzekł — i oto… jestem tutaj.
Razumow z wysiłkiem zdobył się na spokojny ton.
— Wybaczcie, Wiktorze Wiktorowiczu. My się tak mało znamy… Nie pojmuję, dlaczego
wy
do mnie…
— Zaufanie — rzekł Haldin.
To słowo zamknęło Razumowowi usta, jak gdyby jakaś ręka na nich spoczęła. W
mózgu wrzały
mu argumenty.
— I oto… jesteście tutaj — mruknął przez zęby. Tamten nie zauważył gniewnego
tonu. Nie
podejrzewał go nawet.
— Tak. I nikt nie wie, że tu jestem. Jesteście ostatnią osobą, którą można by
podejrzewać,
gdyby mnie schwytano. To ważne, rozumiecie sami. Zresztą mówiąc z człowiekiem o
wyższej
umysłowości, jak wasza, mogę być całkiem szczery. Przyszło mi na myśl, że wy —
wy nie macie
nikogo z bliskich, żadnych węzłów rodzinnych, że w najgorszym razie, gdyby się
to wydało, nikt
by na tym nie ucierpiał. Dość już było w Rosji zrujnowanych ognisk domowych. Ale
nie
wyobrażam sobie, jakim sposobem mogliby się dowiedzieć, że byłem w waszym
mieszkaniu.
Jeżeli mnie złapią, potrafią milczeć, choćby robili ze mną, co im się tylko
spodoba — dodał
ponuro.
Zaczął znów chodzić po pokoju, gdy Razumow siedział bez ruchu, przejęty strachem.
— Pomyśleliście, że ja… — wykrztusił niemal dławiąc się z oburzenia.
— Tak, Razumow. Tak, bracie. Kiedyś pomożecie, nam budować. Uważacie mnie za
terrorystę,
no tak… Za burzyciela tego, co jest. Ale pomyślcie, że prawdziwymi burzycielami
są ci, co niszczą
ducha postępu i prawdy, a nie mściciele, którzy tylko zabijają ciała
prześladowców ludzkiej
godności. Tacy ludzie, jak ja, potrzebni są, aby zrobić miejsce dla trzeźwych
myślicieli — jak wy.
Cóż, każdy z nas poświęcił już swoje życie; a jednak rad bym się ocalił, jeśli
się tylko uda. Nie o
życie mi chodzi, ale o możność działania. Nie myślę o życiu bezczynnym. O nie!
Nie zrozumcie
mnie źle, Razumow. Ludzi mojego pokroju jest niewielu. A przy tym taki przykład,
jak dzisiejszy,
bardziej jeszcze przeraża gnębicieli, jeśli sprawca zniknie bez śladu. Siedzą w
swoich gabinetach i
pałacach i drżą ze strachu. Otóż wszystko, czego żądam od was, kolego — to
żebyście dopomogli
mi zniknąć. Niewielka to rzecz. Pójdziecie po prostu do Ziemianicza, tam gdzie
byłem dziś rano, i
powiecie mu: „Ten, którego znasz, potrzebuje sanek z dobrymi końmi. O wpół do
pierwszej w
nocy niech czekają przy siódmej latarni na lewo, licząc od górnego końca
Karabielnej. Gdyby nikt
nie wsiadł, niech sanki objadą parę ulic i za dziesięć minut wrócą na to samo
miejsce.”
Razumow dziwił się sam sobie, dlaczego nie przerwał dotąd tej gadaniny i nie
powiedział już
dawno temu człowiekowi, żeby sobie poszedł. Byłaż to słabość czy może co innego?
Doszedł do przekonania, że był to zdrowy instynkt. Haldina na pewno widziano.
Niepodobna,
żeby ktoś z tłumu nie zauważył twarzy i wyglądu człowieka, który rzucił drugą
bombę. Haldin był
osobą rzucającą się w oczy. Tysiące policjantów już po godzinie musiało posiadać
jego rysopis.
Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Jeżeli się go wyprawi teraz, żeby się
znowu wałęsał po
ulicach — to go w końcu schwytają.
W krótkim czasie policja dowie się o nim wszystkiego. Wezmą się do wykrycia
spisku. Każdy,
kto miał kiedykolwiek do czynienia z Haldinem, znajdzie się w największym
niebezpieczeństwie.
Jakieś niebaczne słowa, jakieś drobiazgi — same przez się niewinne — będą
poczytane za
zbrodnię. Razumow przypomniał sobie pewne własne powiedzenia, przemówienia,
jakich słuchał,
niewinne zebrania, na jakich był obecny. Prawie niepodobieństwem było dla
studenta uchylać się
od takich rzeczy — koledzy zaczęliby na niego podejrzliwie patrzeć.
Razumow ujrzał się już uwięzionym w twierdzy, nękanym, może nawet bitym. Widział
siebie
zesłanym na podstawie rządowego ukazu, a swoje życie złamane i odarte z
wszelkich nadziei.
Widział się — w najlepszym razie — pędzącym nędzną egzystencję pod dozorem
policji, w
dalekiej mieścinie prowincjonalnej, bez przyjaciół, którzy by mu pomogli w
potrzebie, a może
nawet przedsięwzięli kroki dla ulżenia jego losowi — przyjaciół, jakich nie
brakło innym. Inni
mieli rodziców, braci, krewnych, znajomych, którzy poruszyliby dla nich niebo i
ziemię — on nie
miał nikogo. Nawet ci urzędnicy, którzy skażą go któregoś dnia rano, zapomną
przed zachodem
słońca, że w ogóle istniał.
Widział, jak młodość jego mija w nędzy i głodzie, jak opuszczają go siły, a
władze umysłowe
marnieją. Widział się tułającym po ulicach, złamanym, w lichej odzieży,
umierającym bez opieki
w jakiejś cuchnącej norze lub na ohydnym łóżku rządowego szpitala.
Wzdrygnął się. Potem zstąpił na niego chłodny, gorzki spokój. Tak, tego
człowieka nie wolno
wypuścić na ulicę, dopóki nie będzie można pozbyć się go z jaką taką szansą, że
zdoła uciec. To
najlepsze, co można było zrobić. Oczywiście Razumow czuł, że bezpieczeństwo jego
samotnej
egzystencji będzie już zawsze zagrożone. Wypadki dzisiejszego wieczora zwrócić
się mogą
przeciwko niemu każdej chwili, dopóki ten człowiek będzie żyć i dopóki będą
trwać obecne
instytucje państwowe. Wydały mu się one w tej chwili mądre i niezniszczalne.
Tkwiła w nich
potęga harmonii i ładu — w przeciwieństwie do straszliwego zamętu, jaki ten
człowiek wniósł
tutaj. Nienawidził tego człowieka. Rzekł spokojnie:
— Tak, rozumie się, że pójdę. Musicie mi udzielić ścisłych wskazówek, a co do
reszty możecie
polegać na mnie.
— Ach, cóż za człowiek! Opanowany — zimny jak głaz. Prawdziwy Anglik. Skąd u was
taka
dusza? Niewielu jest takich. Posłuchaj, bracie! Ludzie mojego pokroju nie
zostawiają potomstwa,
ale ich dusze nie giną. Niczyja dusza nie ginie. Spełnia swoje posłannictwo — bo
inaczej jakąż
wartość miałoby zaparcie się siebie, męczeństwo, moc przekonań, wiara, wszystkie
duchowe
wysiłki? Co stanie się z moją duszą, gdy umrę, a umrzeć muszę niedługo — może
bardzo
niedługo? Nie zginie także. Zrozumcie mnie, Razumow. To nie był mord. To wojna,
wojna. Mój
duch wojować będzie dalej w ciele jakiegoś innego Rosjanina, aż wszelki fałsz
zostanie
wymieciony ze świata. Dzisiejsza cywilizacja jest fałszywa, ale z Rosji wyjdzie
nowe objawienie.
Ha! Milczycie? Jesteście sceptykiem. Szanuję wasz filozoficzny sceptycyzm, lecz
nie tykajcie
duszy — tej rosyjskiej duszy, która żyje w nas wszystkich. To nasza przyszłość.
Ta dusza ma misję
do spełnienia, mówię wam… Gdyby nie to, cóż mogłoby mnie skłonić do dokonania
takiej rzeczy
— okrutnie — jak rzeźnik… siać śmierć — wśród tych niewinnych ludzi? ja! ja!…
Przecież ja nie
tknąłbym nawet muchy!
— Nie tak głośno — ostrzegł szorstko Razumow.
Haldin usiadł nagle, położył głowę na splecionych rękach i wybuchnął płaczem.
Płakał długo.
W pokoju ściemniło się zupełnie. Razumow siedział bez ruchu i słuchał tych łkań
z ponurym
zdziwieniem. Wreszcie Haldin podniósł głowę, wstał i zaczął mówić cicho, z
trudem opanowując
głos.
— Tak, tacy ludzie jak ja nie zostawiają potomstwa! — powtórzył. — Ale mam
siostrę.
Mieszka z moją starą matką; namówiłem je, chwała Bogu, w tym roku, żeby
wyjechały za granicę.
Niezła dziewczyna ta moja siostra. Ma tak ufne oczy jak chyba żaden człowiek, co
stąpał po tej
ziemi. Mam nadzieję, że znajdzie dobrego męża. Może będzie miała dzieci — może
synów.
Spójrzcie na mnie, Razumow. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym na prowincji.
Miał także
kawał ziemi. Prosty sługa Boży… Na swój sposób prawdziwy Rosjanin. Wcielenie
posłuszeństwa.
Ale ja się w niego nie wdałem. Mówią, że jestem podobny do najstarszego brata
mojej matki,
oficera. Rozstrzelali go w dwudziestym ósmym roku. Za Mikołaja, wiecie. Czy nie
mówiłem, że to
jest wojna, wojna… Ale, o Boże sprawiedliwy! Jakaż to ciężka robota!
Razumow siedząc na krześle, z głową opartą na ręku, przemówił jak gdyby z dna
otchłani:
— Wierzycie w Boga, Haldin?
— Chwytacie mnie za słowa, które wyrwały się z duszy. Jakaż to różnica? Co
powiedział ten
Anglik: „Jest w rzeczach boska dusza…” Niech go diabli — już dziś nie pamiętam.
Ale powiedział
prawdę. Kiedy przyjdzie wasz dzień, myśliciele, nie zapominajcie o tym, co jest
boskiego w duszy
Rosjanina: to rezygnacja. Szanujcie ją w waszym intelektualnym niepokoju, nie
pozwólcie, żeby
wasza arogancka mądrość zniweczyła jej posłannictwo dla świata. Mówię do was jak
człowiek,
który czuje już powróz na szyi. Jak myślicie — kim jestem? Istotą zbuntowaną?
Nie. To wy,
myśliciele, żyjecie w ciągłym buncie. Ja jestem jednym ze zrezygnowanych. Cóż
uczyniłem, kiedy
spadła na mnie konieczność tej ciężkiej roboty i zrozumiałem, że to musi być
wykonane? Czy
szalałem z radości? Czy pyszniłem się moim zamiarem? Czy próbowałem zważyć jego
cenę i
następstwa? Nie. Byłem zrezygnowany. Powiedziałem sobie: „Niech się dzieje wola
Boża.”
Rzucił się całym ciałem na łóżko Razumowa i zasłoniwszy oczy grzbietem dłoni,
pozostał tak
bez ruchu i w zupełnym milczeniu. Nawet nie można było dosłyszeć, czy oddycha.
Grobowa cisza
panowała w pokoju, aż w ciemności zabrzmiał ponury głos Razumowa:
— Haldin!
— Co? — zapytał natychmiast przybysz, całkiem już niewidoczny na łóżku i wciąż
nieruchomy.
— Czy nie czas na mnie?
— Tak, bracie — powiedział Haldin jakby przez sen, leżąc bez ruchu w ciemności —
nadszedł
czas, by wypróbować los.
Przerwał na chwilę, po czym dał kilka zwięzłych, jasnych wskazówek głosem
spokojnym i
bezosobowym, jak człowiek w transie. Razumow gotował się do wyjścia bez słowa
odpowiedzi.
Gdy opuszczał pokój, głos z łóżka powiedział za nim: — Idź z Bogiem, milcząca
duszo.
Wyszedłszy na schody, Razumow po cichu zaryglował drzwi i włożył klucz do
kieszeni.
II
Słowa i wypadki tego wieczora musiały wyryć się w mózgu pana Razumowa jakby
stalowym
rylcem, skoro wiele miesięcy później mógł spisać tak szczegółowe i dokładne
sprawozdanie.
Opis myśli, jakie opadły go na ulicy, jest jeszcze bardziej drobiazgowy i
obszerny. Zdawały się
nacierać teraz z większą swobodą, ponieważ jego władz umysłowych nie
paraliżowała już
obecność Haldina — przerażająca obecność wielkiej zbrodni i ogłuszająca potęga
wielkiego
fanatyzmu. Przeglądając kartki dziennika pana Razumowa muszę jednak przyznać, że
wyrażenie
„natarcie myśli” nie daje właściwego obrazu.
Trafniejsze byłoby określenie „zamęt myśli” — wierny odpowiednik jego stanu
uczuć. Samych
myśli było niewiele: były one — jak myśli większości ludzi — nieliczne i proste,
ale nie da się ich
tu odtworzyć we wszystkich wykrzyknikach i powtórzeniach, ciągnących się bez
końca i
zamęczających swym zgiełkiem — bo droga była długa.
Jeśli zachodniemu czytelnikowi myśli te wydadzą się odrażające, niewłaściwe, a
nawet
nieprzyzwoite, to należy pamiętać, że przede wszystkim może to być wynikiem
niedoskonałości
mego opowiadania. Co się zaś tyczy reszty, to przypomnę tu jedynie, że nie
działo się to w Europie
Zachodniej.
Możliwe, że narody kształtowały swoje rządy, ale i rządy odpłacały im tą samą
monetą. Jest nie
do pomyślenia, by młody Anglik znalazł się w położeniu Razumowa. A skoro tak
jest, daremna to
rzecz wyobrażać sobie, co by myślał w podobnej sytuacji. Jedynie trafnym wydaje
się
przypuszczenie, iż nie myślałby tak, jak myślał pan Razumow w tej przełomowej
chwili.
Anglikowi brakłoby odziedziczonej i osobistej świadomości środków, jakimi
historyczna
autokracja zwalcza idee, strzeże swej władzy i broni swego istnienia. Niezwykłym
wysiłkiem
wyobraźni mógłby przedstawić sobie, że wtrącą go samowolnie do więzienia, ale
chyba tylko w
malignie (choć i to nie jest pewne) wpadłby na pomysł, że mogłaby go spotkać
chłosta, jako
normalny środek śledztwa czy kary.
Jest to tylko gruby i wyraźny przykład odmiennych warunków myślenia na Zachodzie.
Nie
wiem, czy właśnie o takim niebezpieczeństwie myślał wówczas pan Razumow, choć
bez wątpienia
odegrało ono podświadomie rolę w ogólnej grozie i przerażeniu tej przełomowej
chwili. Jak już
była mowa, Razumow zdawał sobie sprawę z subtelniej szych sposobów, jakimi
despotyczny rząd
może unicestwić jednostkę. Proste wydalenie z uniwersytetu (najłagodniejsza
forma kary, jaka go
mogła spotkać) z zakazem kontynuowania gdziekolwiek studiów — wystarczyło, aby
zniszczyć
całą przyszłość młodzieńca, który jedynie własnymi zdolnościami mógł sobie
wywalczyć miejsce
w świecie. Był Rosjaninem, a zatem uwikłanie się w taką sprawę oznaczało dlań
zepchnięcie w
najgłębsze doły społeczne, między nędzarzy pozbawionych nadziei — nocne ptactwo
stolicy.
Aby zrozumieć bieg myśli Razumowa, trzeba uwzględnić osobl