Joseph Conrad W oczach zachodu Under Western Eyes Z angielskiego przełożył Wit Tarnawski Agnes Tobin, która przyniosła do naszych drzwi dar przyjaźni z najdalszych brzegów Zachodu. Wolność przyjęłabym z każdej ręki, Jak człowiek głodny chwyta kawałek chleba Natalia Haldin OD AUTORA Przyznać należy, że przez zwyczajną kolej rzeczy „W oczach Zachodu” stało się już rodzajem powieści historycznej, której przedmiotem jest przeszłość. Uwaga ta da się zastosować w pełni do zdarzeń powieści; ponieważ jednak jest to w swej istocie próba przedstawienia raczej psychologii Rosji, aniżeli jej stanu politycznego — śmiem żywić nadzieję, że i dzisiaj nie straciła ona całkowicie swego znaczenia. W pochlebnym tym mniemaniu podtrzymuje mnie i to, że w wielu współczesnych artykułach na tematy rosyjskie spotkałem się z nawiązaniem do niektórych powiedzeń i opinii wyrażonych na kartach mej książki, a rodzaj tych wzmianek świadczy o jasności mego widzenia i trafności sądu. Nie potrzebuję chyba zapewniać, że pisząc tę powieść nie miałem innego celu na oku, jak przedstawić pod postacią zdarzeń zmyślonych ogólną prawdę zawartą w wydarzeniach — wraz z moimi szczerymi przekonaniami o moralnym obliczu pewnych faktów mniej lub więcej znanych całemu światu. Jeżeli idzie o samo powstanie utworu, mogę powiedzieć, że kiedy zaczynałem pisać, miałem wyraźną koncepcję jedynie części pierwszej z trzema postaciami — Haldina, Razumowa i radcy Mikulina — zarysowanymi jasno w mej głowie. Dopiero gdy ukończyłem część pierwszą, objawiła mi się pełna fabuła — w całym swym tragizmie i następstwie wydarzeń — jako całość nieunikniona a zarazem dość rozległa w zarysie, by pozostawić swobodę memu twórczemu instynktowi i dramatycznym możliwościom tematu. Przebiegu akcji wyjaśniać nie trzeba. Nasunęła się sama — bardziej drogami uczucia niż myśli. Jest to owoc nie tyle bezpośredniego doświadczenia, ile ogólnej wiedzy, wspartej przez sumienne rozważania. Największą .moją troską było znaleźć i utrzymać ton ścisłej bezstronności. Obowiązek absolutnej rzetelności został mi nałożony przez względy historyczne i dziedziczne — szczególne doświadczenia narodowe i rodzinne, nie mówiąc już o zasadniczym moim przekonaniu, że tylko prawda może być racją bytu jakiejkolwiek twórczości literackiej, która rości sobie najskromniejsze prawo do imienia sztuki i pragnie znaleźć miejsce w dorobku kulturalnym mężczyzn i kobiet swojego czasu. Nigdy jeszcze nie przyszło mi z większym trudem zdobywać odpowiedni dystans w stosunku do przedmiotu, wznieść się ponad wszystkie namiętności, przesądy i nawet osobiste wspomnienia. Może właśnie ze względu na ten dystans „W oczach Zachodu” nie miało powodzenia u publiczności, gdy ukazało się po raz pierwszy w Anglii. Nagroda spotkała mnie w sześć lat później, kiedy dotarły do mnie pierwsze wiadomości o powszechnym uznaniu dla mojej książki w Rosji, gdzie wydano ją w licznych nakładach. Rozmaite postacie, które biorą udział w tej historii, również nie zawdzięczają swego istnienia bezpośredniemu doświadczeniu, lecz ogólnej wiedzy o sytuacji w Rosji, jak też o moralnych i uczuciowych reakcjach rosyjskiego temperamentu na ucisk tyrańskiego bezprawia, które — używając ogólnoludzkich terminów — można by sprowadzić do formuły: bezsensowna rozpacz, wywołana bezsensowną tyranią. Mnie interesowało przede wszystkim to, jak przedstawiał się wygląd, charakter i los jednostek w zachodnich oczach starego nauczyciela języków. On sam był przedmiotem licznych uwag krytycznych: nie zamierzam jednak po upływie tylu lat usprawiedliwiać jego istnienia. Był mi potrzebny i dlatego sądzę, że przyda się też czytelnikowi, zarówno jako żywy komentarz, jak i dzięki roli, którą odgrywa w rozwoju wątku powieści. Chcąc wywołać wrażenie rzeczywistości uważałem za konieczne mieć naocznego świadka zdarzeń w Genewie. Potrzebny mi był również współczujący przyjaciel dla panny Haldin, która bez niego musiałaby wydać się nadto już samotna i opuszczona, by budzić wrażenie osoby prawdziwej. Nie miałaby obok siebie nikogo, kto potrafiłby dostrzec jej wiarę w ideały, jej wielkie serce i proste uczucia. Razumow został potraktowany ze współczuciem. Dlaczegoż miałoby być inaczej? Jest to zwyczajny młody człowiek, obdarzony zdrową zdolnością do pracy i zdrowymi ambicjami. Posiada przeciętne sumienie. Jeżeli jest w nim coś z lekka nienormalnego — to przeczulenie co do własnej pozycji społecznej. Jako dziecko niczyje odczuwa żywiej niż ktokolwiek inny, że jest Rosjaninem — albo nikim. Razumow zupełnie słusznie patrzy na całą Rosję jako na swoją ojcowiznę. Krwawa bezcelowość zbrodni i poświęceń fermentujących w tej bezkształtnej masie ogarnia go i łamie. Nie sądzę jednak, by w swojej rozterce był kiedykolwiek potworny. Nikogo nie przedstawiłem tutaj jako potwora — ani prostodusznej Tekli, ani fanatycznej Zofii Antonówny. Piotr Iwanowicz i pani de S. proszą się o cięgi. Są małpami złowrogiej dżungli i zostali potraktowani tak, jak na to zasługiwały strojone przez nie grymasy. Jeśli idzie o Nikitę — zwanego Nekatorem — jest on typowym wykwitem terrorystycznego matecznika. W tworzeniu tej postaci najwięcej trudności sprawiała mi nie jej potworność, lecz banalność. Wystawiano ją na widok publiczny przez lata całe w tak zwanych rewelacjach dziennikarskich, w sekretnych szkicach historycznych, w sensacyjnych powieściach. Najbardziej przeraża refleksja (mówię teraz we własnym imieniu), że wszyscy ci ludzie nie są zjawiskiem wyjątkowym, lecz powszechnym — są normalnym wytworem swego kraju, czasu i rasy. Okrucieństwo i głupota rządów autokratycznych, odrzucając wszelką praworządność i opierając się w gruncie rzeczy na zupełnej anarchii moralnej, wywołują nie mniej głupią i dziką reakcję całkiem utopijnego rewolucjonizmu, który oddaje się niszczeniu, nie przebierając w środkach — w tej dziwacznej wierze, że w ślad za upadkiem istniejącego porządku musi przyjść zasadnicza przemiana w sercach. Ci ludzie nie są w stanie zrozumieć, że mogą osiągnąć jedynie zmianę nazw. Zarówno prześladowcy, jak prześladowani są na wskroś Rosjanami; i świat raz jeszcze przekonywa się o prawdziwości przysłowia, że tygrys nie potrafi zmienić pręg na swej skórze ani lampart cętek. J. C. 0 CZĘŚĆ PIERWSZA Na początku pragnę stwierdzić, że brak mi tych górnych darów wyobraźni i słowa, które pozwoliłyby memu pióru stworzyć dla czytelników postać człowieka, który rosyjskim obyczajem nazywał siebie Cyrylem, synem Izydora — Kiryła Sidorowicza Razumowa. O ile nawet posiadałem kiedy tego rodzaju zdolności w jakiejkolwiek żywej formie, to zostały one już dawno zduszone przez mrowie wyrazów. Wyrazy, jak wiadomo, są wielkimi nieprzyjaciółmi rzeczywistości. Przez wiele lat byłem nauczycielem języków. Jest to zajęcie, które w końcu staje się zgubą dla tych skromnych zasobów wyobraźni, spostrzegawczości i intuicji, jakie mogą być udziałem przeciętnego człowieka. Dla nauczyciela języków nadchodzi czas, kiedy świat wydaje się tylko siedzibą mnogich słów, a człowiek po prostu gadającym zwierzęciem, niewiele ciekawszym od papugi. W tych warunkach nie potrafiłbym odgadnąć, ani przez obserwację, ani drogą intuicji, jakim Razumow był w rzeczywistości. Tym mniej byłbym zdolny wyobrazić go sobie, a nawet wymyślić choćby suche fakty jego życia. Sądzę jednak, że i bez tych zapewnień czytelnicy niniejszych kartek będą mogli wykryć w mej opowieści cechy udokumentowanej prawdy. I tak jest w istocie. Rzecz opiera się na dokumencie; ja wniosłem tylko znajomość języka rosyjskiego — wystarczającą, by wykonać, o co się tu pokusiłem. Dokument ów jest oczywiście czymś w rodzaju pamiętnika czy dziennika, chociaż nazwa ta nie określa go dokładnie. Nie był bowiem pisany z dnia na dzień, aczkolwiek wszystkie zapiski są datowane. Niektóre z nich obejmują całe miesiące i ciągną się przez dziesiątki stron. Cała część wstępna ma charakter retrospektywny i opowiada o fakcie, który zdarzył się mniej więcej o rok wcześniej. Muszę tu nadmienić,’ że przez długi czas przebywałem w Genewie. Jedną z dzielnic tego miasta, ze względu na wielką ilość mieszkających tam Rosjan, nazywają „La Petite Russie” — Małą Rosją. Utrzymywałem wówczas dość szerokie stosunki z ową Małą Rosją. A jednak muszę wyznać, że nie pojmuję charakteru Rosjan. Nielogiczność ich postaw, arbitralność sądów, częste odchylenia od przyjętej normy — to wszystko nie powinno być trudne do zrozumienia dla badacza licznych gramatyk. Ale na przeszkodzie staje chyba jeszcze coś innego: jakiś rys szczególny — jedna z tych subtelnych odrębności, nieuchwytnych dla zwykłego profesora. Co przede wszystkim musi uderzyć nauczyciela języków, to niezwykłe rozmiłowanie Rosjan w słowach. Gromadzą je i lubują się w nich, ale nie chowają w swoim wnętrzu; wręcz przeciwnie: gotowi są zawsze, w każdej porze dnia i nocy, wyrzucać je z siebie z takim entuzjazmem, w tak nieokiełznanej obfitości i niekiedy tak trafnie, że jak to bywa z dobrze wyuczonymi papugami, nie sposób oprzeć się podejrzeniu, iż rozumieją naprawdę, co mówią. W ich mowie mieści się jakiś szlachetny zapał, co oddala ją bardzo od pospolitego gadulstwa; ale jest ona z reguły zbyt bezładna, by zasługiwać na miano prawdziwej elokwencji. Proszę mi jednak wybaczyć tę dygresję. Nie zdałoby się na nic dociekać, dlaczego pan Razumow pozostawił ten pamiętnik. Trudno uwierzyć, by pisał go dla ludzkich oczu. Odgrywa tu rolę jakiś tajemniczy popęd ludzkiej natury. Nie mówiąc już o Samuelu Pepysie, który tą drogą otworzył sobie bramy nieśmiertelności, niezliczona ilość ludzi, zbrodniarzy, świętych, filozofów, młodych dziewcząt, mężów stanu i zwykłych głupców, spisywała swoje najskrytsze myśli, bez wątpienia z próżności, ale na pewno też z innych, bardziej nieuchwytnych powodów. To w samych wyrazach musi tkwić jakaś dziwna, kojąca moc, skoro tylu ludzi używa ich do porozumienia z własną duszą. Osobiście, jako człowiek spokojny, przypuszczam, że wszyscy poszukują w gruncie rzeczy pewnej formy lub może tylko pewnej formułki spokoju. Nie ulega wątpliwości, że ludzie wołają o pokój całkiem głośno w dzisiejszych czasach. Ale jaki rodzaj spokoju spodziewał się znaleźć Kiryło Sidorowicz Kazumow w pisaniu swego pamiętnika — tego nie potrafię odgadnąć. Faktem jest, że go napisał. Pan Razumow był wysokim, dobrze zbudowanym młodzieńcem o cerze wyjątkowo ciemnej, jak na Rosjanina z centralnych guberni. Niewątpliwie można by go nazwać przystojnym, gdyby nie uderzający brak subtelności rysów. Miało się wrażenie, że tę twarz, wyraziście urobioną z wosku (i nawet dość bliską klasycznej poprawności), przytrzymano tak długo nad ogniem, aż cała wyrazistość linii zatarła się w topniejącym materiale. Ale i tak prezentował się całkiem dobrze. Obejście miał także dobre. W rozmowie łatwo poddawał się sile argumentacji i powadze cudzego zdania. W obecności młodszych od siebie współziomków przybierał postawę nieprzeniknionego słuchacza, z rodzaju tych, którzy zdają się słuchać z pełnym zrozumieniem, a potem — po prostu zmieniają przedmiot rozmowy. Takie sztuczki, których źródłem bywają intelektualne braki albo niedostateczna pewność własnych przekonań, zjednały panu Razumowowi opinię człowieka głębokiego. Łatwo zrozumieć, że wśród gromady zapalonych gaduło w, którzy mają zwyczaj wyżywania się codziennie w gorących dyskusjach, osobnikowi raczej milczącemu przypisuje się ukrytą siłę. Pomiędzy kolegami Kiryło Sidorowicz Razumow, student trzeciego roku filozofii uniwersytetu petersburskiego, uchodził za silny charakter i w ogóle człowieka godnego zaufania. W kraju, gdzie przekonania bywają przestępstwem karanym śmiercią, a niekiedy nawet losem gorszym od śmierci, znaczyło to, że można mu spokojnie zwierzać zakazane poglądy. Lubiano go też dla uprzejmego obejścia i spokojnej gotowości oddawania kolegom drobnych przysług, nawet kosztem własnej wygody. O panu Razumowie mawiano, że jest synem popa i że ma opiekuna w osobie wybitnego magnata, pochodzącego podobno z tej samej co on odległej guberni. Ale powierzchowność młodzieńca nie bardzo przemawiała za tak skromnym pochodzeniem. Wydawało się ono mało prawdopodobne, toteż przebąkiwano, że pan Razumow był synem przystojnej córki popa, co oczywiście rzucało inne światło na całą sprawę, wyjaśniając równocześnie protekcję owego wybitnego magnata. Nie dociekano jednak szczegółów ani tłumaczono sobie tego złośliwie. Nikt nie wiedział, kim był ów magnat, i nikt się o to nie troszczył. Razumow otrzymywał skromną, ale zupełnie wystarczającą pensyjkę z rąk jakiegoś podrzędnego adwokata, który zdawał się występować w pewnej mierze jako jego opiekun. Od czasu do czasu bywał Razumow na nieoficjalnym przyjęciu u jakiegoś profesora, ale poza tym nie miał chyba żadnych stosunków towarzyskich w stolicy. Na wykłady uczęszczał regularnie i władze uważały go za wielce obiecującego studenta. W domu pracował jak młody człowiek, któremu zależy na postępach, lecz nie odgradzał się w tym celu surowo od reszty świata. Zawsze był przystępny, a jego życie nie było skryte ani zamknięte. I Początek zapisków pana Razumowa wiąże się z zamachem na wybitnego męża stanu, wydarzeniem charakterystycznym dla współczesnej Rosji nie tylko jako sam fakt — ale bardziej jeszcze jako przykład moralnego rozkładu uciemiężonego społeczeństwa, w którego łonie najszlachetniejsze dążenia ludzkie, pragnienie wolności, gorący patriotyzm, umiłowanie sprawiedliwości, zmysł współczucia, a nawet wierność prostaczków wyradzają się w zaciekłą nienawiść i strach — nieodłącznych towarzyszy uciążliwego despotyzmu. Mam tu na myśli udany zamach na życie pana de P., prezesa głośnej przed paroma laty Komisji Karnej, ministra stanu obdarzonego wyjątkową władzą. Prasa rozpisywała się wtedy szeroko na temat tego chudego fanatyka w mundurze obszytym złotem, o twarzy ze zmiętego pergaminu, wyblakłych oczach w okularach i z Orderem Św. Prokopa, zawieszonym na cienkiej szyi. Przez pewien czas, jak łatwo sobie przypomnieć, nie było miesiąca, by jego podobizny nie pojawiały się w ilustrowanych czasopismach Europy. Służył monarchii, skazując na więzienie wygnanie lub szubienicę zarówno mężczyzn, jak kobiety, młodych i starych, z jednakową niestrudzoną gorliwością. W swoim mistycznym oddaniu zasadzie autokracji ścigał i niszczył wszystko, co w instytucjach publicznych przejawiało jakiekolwiek pozory swobody. Prześladując brutalnie wzrastające pokolenie, zdawał się dążyć do zniszczenia samej nadziei wolności. Mówią, że ten potwór nie posiadał na tyle wyobraźni, by zdawać sobie sprawę z nienawiści, jaką wzbudzał. Trudno w to uwierzyć; wszelako jest faktem, że mało dbał o swoje osobiste bezpieczeństwo. W przedmowie do pewnego słynnego „ukazu” oświadczył kiedyś, że „myśl o wolności nie mieściła się nigdy w zamiarach Stwórcy. Z różnorodności ludzkich sądów nie może się zrodzić nic prócz buntu i chaosu, a bunt i chaos w świecie stworzonym do posłuszeństwa i porządku są grzechem. Nie rozum, lecz Władza jest wyrazicielem Boskich zamiarów. Bóg to Autokrata Wszechświata…” Może człowiek, który złożył takie oświadczenie, wierzył święcie, że samo niebo powinno go ochraniać w jego bezwzględnej obronie Autokracji na tym świecie. Niewątpliwie czujność policji ocaliła go wiele razy, ale rzecz pewna, że kiedy spotkał go los, który mu był sądzony, kompetentne władze nie były w stanie go ostrzec. Nie wiedziały o żadnym spisku na życie ministra, nie otrzymały ze zwykłych źródeł informacyjnych najmniejszej wzmianki o nim, nie dostrzegły żadnych znaków, żadne podejrzane działania ani niebezpieczne osoby nie zwróciły ich uwagi. Pan de P. jechał na stację kolei żelaznej w dwukonnych, odkrytych saniach z lokajem i stangretem na koźle. Śnieg padał przez całą noc i o tej wczesnej godzinie droga, jeszcze nieprzetarta, była dla koni bardzo ciężka. Śnieżyca nie ustawała. Ale widocznie sanie śledzono już przedtem i znano je dobrze. Gdy przed zakrętem zjechały w lewo, lokaj zauważył chłopa, który szedł wolno brzegiem chodnika, z rękoma w kieszeniach baraniego kożucha i z głową po uszy schowaną w kołnierz przed sypiącym śniegiem. Kiedy go mijano, człowiek ten odwrócił się nagle i zamachnął. Natychmiast nastąpił straszny wybuch, którego odgłos stłumiła śnieżna zadymka; oba konie padły rozszarpane, a stangret, krzyknąwszy przeraźliwie, zleciał z kozła, raniony śmiertelnie. Lokaj (który ocalał) nie zdążył zauważyć „twarzy człowieka w baranim kożuchu. Rzuciwszy bombę, człowiek ten uszedł, prawdopodobnie jednak, widząc ludzi wynurzających się z wszystkich stron i biegnących poprzez zadymkę do miejsca wybuchu, uznał za bezpieczniejsze zawrócić razem z nimi. W mgnieniu oka wokół sań zebrał się podniecony tłum. Minister, nietknięty, skoczył w głęboki śnieg i stał przy jęczącym stangrecie, zwracając się raz po raz do tłumu swoim słabym, bezbarwnym głosem: — Proszę was, odstąpcie! Na miłość boską, dobrzy ludzie, odstąpcie! Wtedy to jakiś wysoki młodzieniec, który stał najspokojniej pod bramą o dwa domy dalej, wyszedł na ulicę i zbliżywszy się szybko, rzucił drugą bombę ponad głowami tłumu. Bomba ugodziła ministra w ramię, właśnie kiedy pochylał się nad umierającym stangretem. Potem spadła mu pod nogi i wybuchła ze straszliwą, skoncentrowaną siłą, kładąc go trupem na miejscu, dobijając rannego sługę i w mgnieniu oka roznosząc puste sanie. Tłum z okrzykiem grozy rozprysnął się na wszystkie strony — z wyjątkiem tych, co stali najbliżej ministra i wraz z nim ponieśli śmierć, oraz jednego czy dwu, którzy padli, odbiegłszy o kilka kroków. Pierwszy wybuch zgromadził tłum jakby czarodziejską mocą, drugi równie szybko opróżnił ulicę na setki jardów w obu kierunkach. Poprzez padający śnieg ludzie patrzyli z daleka na kupkę martwych ciał, leżących jedno na drugim w pobliżu padłych koni. Nikt nie śmiał się zbliżyć, aż przygalopowało kilku kozaków z ulicznego patrolu, którzy, zsiadłszy z koni, zaczęli oglądać zabitych. Pośród leżących na bruku niewinnych ofiar drugiej eksplozji znajdował się trup człowieka w baranim kożuchu; twarz jego zniekształciło nie do poznania, a że w kieszeniach nędznej odzieży nie znaleziono absolutnie niczego, był on jedyną ofiarą, której tożsamość nie została nigdy ustalona. Tego dnia pan Razumow wstał o zwykłej porze i spędził ranek na uniwersytecie na wykładach oraz pracując przez czas jakiś w bibliotece. W studenckiej jadłodajni, gdzie jadał zazwyczaj obiad o godzinie drugiej, doszły go pierwsze niejasne pogłoski o jakimś rzuceniu bomby. Pogłoski te podawano sobie jednak tylko szeptem, a działo się to w Rosji, gdzie interesowanie się szeptami pewnego gatunku nie zawsze było bezpieczne, zwłaszcza dla studenta. Razumow należał do ludzi, którym w czasach umysłowo i politycznie niespokojnych instynkt każe trzymać się normalnego, praktycznego, powszedniego życia. Zdawał sobie sprawę z uczuciowego napięcia tych czasów, a nawet był na nie wrażliwy w nie określony bliżej sposób. Ale troszczył się przede wszystkim o swoją pracę, studia i własną przyszłość. Razumow nie posiadał rodziny ani oficjalnie, ani faktycznie (bo córka popa zmarła już dawno), żadne więc wpływy domowe nie kształtowały jego poglądów ani uczuć. Był w świecie tak samotny, jak człowiek płynący przez głębokie morze. Nazwisko Razumow stanowiło po prostu etykietę samotnej jednostki. Nie miał nigdzie krewnych tego nazwiska. Całą jego przynależność rodzinną określał fakt, że był Rosjaninem. Wszelkie dobro, jakiego spodziewał się od życia, mogło mu być dane lub odjęte tylko dzięki tej przynależności. Wewnętrzna rozterka szarpała jego olbrzymią rodzinę, on zaś instynktownie stronił od zatargów, jak człowiek dobroduszny cofa się przed wzięciem udziału w gwałtownym sporze rodzinnym. Wracając do domu Razumow rozmyślał o tym, że będąc już dostatecznie przygotowany do egzaminu, mógłby teraz poświęcić się pracy konkursowej. Uśmiechał mu się srebrny medal. Nagroda była ufundowana przez Ministerstwo Oświaty; nazwiska ubiegających się miały być przedstawione samemu ministrowi. Już sam fakt wzięcia udziału w konkursie byłby dobrze widziany w wyższych sferach, a zdobywca nagrody po uzyskaniu dyplomu mógł się spodziewać otrzymania lepszej posady rządowej. Student Razumow w przystępie podniecenia zapomniał o niebezpieczeństwach grożących trwałości samych instytucji, które rozdzielają nagrody i posady. Wspomniawszy jednak kolegę, nagrodzonego medalem w zeszłym roku, Razumow, młodzieniec bez rodziny, otrzeźwiał. Tak się złożyło, że znajdował się w mieszkaniu tego kolegi z kilkoma innymi studentami właśnie w chwili, gdy nadeszło urzędowe zawiadomienie o nagrodzie. Był to cichy i skromny chłopiec. — Wybaczcie — powiedział z nieśmiałym, przepraszającym uśmiechem i wziął czapkę, — Idę kupić wina, ale przede wszystkim poślę telegram do domu. A to się dopiero starzy ucieszą, mówię wam! Wszystkich sąsiadów na dwadzieścia mil wkoło sproszą na tę uroczystość. Razumow pomyślał, że jego nigdy nic takiego nie czeka. Jego sukces nie obszedłby nikogo. Nie żywił jednak żalu do swego arystokratycznego protektora, który nie był prowincjonalnym magnatem, jak to ogólnie przypuszczano. Był to w rzeczywistości ni mniej, ni więcej, tylko książę K., niegdyś wybitna postać wielkiego świata, a teraz, gdy czas jego minął, senator i schorowany podagryk, żyjący wciąż jeszcze na wysokiej stopie, ale już w zaciszu domowym. Miał kilkoro dzieci i żonę, nie mniej arystokratyczną i dumną niż on sam. W ciągu całego życia Razumow raz tylko został dopuszczony do osobistego kontaktu z księciem. Miało to pozór przypadkowego spotkania w kancelarii małego adwokaciny. Przyszedłszy o umówionej godzinie, zastał tam nie znanego sobie wysokiego pana o arystokratycznym wyglądzie, z jedwabistymi, siwymi faworytami. Mały, łysy, chytry adwokat zawołał z ironiczną serdecznością: — Wejdź pan, wejdź, panie Razumow! — po czym zwracając się do dostojnego nieznajomego wyjaśnił — oto mój pupil, ekscelencjo. Jeden z najbardziej obiecujących studentów swojego wydziału na uniwersytecie w Petersburgu. Razumow był mocno zaskoczony spostrzegłszy wyciągniętą ku sobie białą i kształtną dłoń. Zmieszał się bardzo. Gdy ją ujmował (była miękka i bierna), usłyszał protekcjonalny pomruk, w którym rozróżnił tylko słowa: „bardzo dobrze” i „wytrwaj”. Ale najbardziej zdumiał się poczuwszy nagle wyraźny uścisk tej białej kształtnej dłoni na moment przed jej cofnięciem — lekki uścisk, niby tajny znak. Doznał straszliwego wstrząsu. Wydało mu się, że serce skacze mu do gardła. Gdy podniósł oczy, arystokratyczny nieznajomy, odsunąwszy na bok adwokata, otworzył drzwi i już wychodził. Adwokat przez chwilę grzebał w papierach na biurku. — Czy pan wie, kto to był? — zapytał nagle. Razumow, którego serce wciąż jeszcze tłukło się w piersiach, zaprzeczył ruchem głowy. — To książę K. Zastanawiasz się pan pewnie, czego szukał w norze takiego biednego szczura prawniczego jak ja? Hę? Najwięksi panowie miewają swoje sentymentalne zainteresowania, nie inaczej niż zwykli grzesznicy. Ale gdybym był panem, Kiryło Sidorowiczu — ciągnął dalej, zerkając na studenta z ukosa i kładąc szczególny nacisk na patronimium — nie przechwalałbym się zbytnio tym spotkaniem. Byłoby to nieroztropnie z pańskiej strony, Kiryło Sidorowiczu. O tak! Nieroztropnie! Mogłoby to nawet stać się niebezpieczne dla pańskiej przyszłości. Uszy młodego człowieka paliły jak ogień, w oczach miał mgłą. „Więc to On — powtarzał sobie — to On.” Odtąd Razumow przyzwyczaił się tym zaimkiem określać w myślach nieznajomego pana o siwych, jedwabistych faworytach. Od tego czasu również, przechodząc przez bardziej eleganckie dzielnice, przyglądał się z zajęciem wspaniałym koniom i pojazdom, powożonym przez stangretów w liberii księcia K. Raz zobaczył księżnę, wysiadającą z karety i wchodzącą do sklepu w towarzystwie dwóch dziewczynek, z których jedna była prawie o głowę wyższa od drugiej. Ich jasne włosy spadały luźno na plecy angielską modą, a oczy śmiały się wesoło; obie miały jednakowe płaszczyki, mufki i futrzane czapeczki, a ich policzki i noski poróżowiały od mrozu. Przeszły przez chodnik tuż przed Razumowem, on zaś poszedł dalej, uśmiechając się z lekka do siebie. „Jego” córki. Podobne były do „Niego”. Młody człowiek doznał uczucia gorącej życzliwości dla tych dziewczynek, które nigdy nie dowiedzą się o jego istnieniu. Niedługo wyjdą za mąż za jakichś generałów lub kamerjunkrów i z kolei będą mieć własne dzieci, które może usłyszą o nim, jako o sławnym starym profesorze obsypanym odznaczeniami, może tajnym radcy, jednej z chlub Rosji — i na tym koniec! Ale sławny profesor — to już ktoś! Sława przemieniłaby etykietę Razumow na czcigodne nazwisko. W pragnieniu studenta Razumowa, ażeby się wybić, nie było nic dziwnego. Prawdziwym życiem człowieka jest to, którego udzielają mu w swoich myślach inni ludzie, z szacunku lub szczerej miłości. Wracając do domu w dzień zamachu na pana de P. Razumow postanowił pokusić się na dobre o zdobycie srebrnego medalu. Ufny w swe powodzenie, wchodził wolno na czwarte piętro po ciemnych schodach domu, gdzie mieszkał. Nazwisko odznaczonego medalem będzie ogłoszone w gazetach w dzień Nowego Roku. I na myśl, że „On” je przeczyta, Razumow aż przystanął na schodach — po czym ruszył dalej, śmiejąc się trochę z własnego wzruszenia. — Nieważne — powiedział sobie. — Za to medal to już solidny początek. Z takim pracowitym planem w głowie miło było pomyśleć o cieple własnego pokoju. — Popracuję uczciwie ze cztery godziny — powiedział sobie. Ale zaledwie zamknął za sobą drzwi, osłupiał z przerażenia. Pod piecem, czerniejąc na tle białych kafli przeświecających z mroku — stała jakaś obca postać w długiej brązowej bekieszy, przepasanej rzemieniem, w butach z cholewami i w małej karakułowej czapce na głowie. Majaczyła tam jak gdyby w bojowym pogotowiu. Razumow zmieszał się ogromnie. Odzyskał mowę dopiero wtedy gdy przybysz, postąpiwszy ku niemu dwa kroki, spytał spokojnym, poważnym głosem, czy drzwi od sieni są zamknięte. — Haldin! Wiktor Wiktorowicz… Wy tutaj?! Tak, drzwi od sieni zamknąłem, jak należy. Ależ to niespodzianka! Wiktor Haldin, jeden z najstarszych wiekiem studentów, nie odznaczał się szczególną pilnością w naukach. Na wykładach prawie się go nie widywało, a u władz miał bardzo złą opinię jako „niespokojny” i „nieprawomyślny”. Był jednak wielkim autorytetem wśród kolegów i miał wpływ na ich sposób myślenia. Razumow nie utrzymywał z nim nigdy bliskich stosunków, choć spotykali się czasem na zebraniach koleżeńskich u innych studentów. Raz nawet dyskutowali ze sobą na tematy zasadnicze, tak drogie krewkiej młodości. Razumow byłby wolał, żeby Haldin wybrał inną porę do przyjścia na pogawędkę. Czuł się w dobrym nastroju do konkursowej pracy! Ale ponieważ Haldina nie wypadało pozbywać się zbyt lekko, Razumow przybrał gościnny ton, prosił go siadać i poczęstował papierosem. — Kiryło Sidorowiczu — rzekł Haldin, zdejmując czapkę — nie jesteśmy być może całkiem z tego samego obozu. Wasze pojęcia są bardziej filozoficzne. Jesteście małomówni, ale nie spotkałem nikogo, kto śmiałby wątpić w szlachetność waszych uczuć. Macie silny charakter, a siła idzie w parze z odwagą. Słowa te pochlebiły Razumowowi i już zaczął mamrotać z zażenowaniem, że bardzo go cieszy to dobre mniemanie Haldina, gdy ten podniósł rękę. — To właśnie mówiłem sobie — ciągnął dalej Haldin — kiedym się obijał w składzie drzewa nad rzeką. „To mocny charakter, ten młody człowiek — powiedziałem sobie. — On duszy na wiatr nie rzuca.” Wasza powściągliwość zachwycała mnie zawsze, Kiryło Sidorowiczu. Więc starałem się przypomnieć sobie wasz adres. I patrzcie, co za szczęście! Stróż waszego domu rozmawiał właśnie z jakimś woźnicą po drugiej stronie ulicy. Nie spotkałem na schodach nikogo, ani żywej duszy! Kiedy znalazłem się na czwartym piętrze, spostrzegłem gospodynię wychodzącą z waszego pokoju, ale ona mnie nie widziała i przeszła poprzez sień do siebie. Wtedy się tu wśliznąłem i czekam od dwóch godzin, wypatrując was każdej chwili. Razumow słuchał ze zdumieniem. Nim zdążył otworzyć usta, Haldin dodał bardzo wyraźnie: — To ja zabiłem dziś rano ministra de P. Razumow zdławił okrzyk przerażenia. Świadomość, że jego aspiracje życiowe legły w gruzach w zetknięciu ze straszną zbrodnią, wyraziła się w osobliwym, na wpół ironicznym wewnętrznym okrzyku: „Przepadł mój srebrny medal!” Haldin, poczekawszy chwalę, ciągnął dalej: — Nic nie mówicie, Kiryło Sidorowiczu? Rozumiem wasze milczenie. Oczywiście nie mogę się spodziewać, żebyście wy z tym swoim angielskim chłodem rzucili mi się na szyję. Ale mniejsza o wasze zwyczaje. Macie dość serca, aby nie zamknąć uszu na jęki i złorzeczenia, jakie ten człowiek wywoływał w całym kraju. Było tego dosyć, by odebrać wszelkie rozumne nadzieje. Niszczył z korzeniami najdelikatniejsze pędy. Trzeba go było powstrzymać. To był człowiek niebezpieczny — człowiek przekonań. Dalsze trzy lata jego działalności to byłoby przedłużenie niewoli o lat pięćdziesiąt. A w tym czasie ile dusz straconych. Ile zmarnowanych istnień! Jego cięty, pewny siebie głos stracił nagle swą dźwięczność i Haldin dodał głucho: — Tak, bracie, zabiłem go. Ciężka robota! Razumow opadł na krzesło. Spodziewał się, że gromada policjantów wtargnie tu lada chwila — z pewnością już tysiące ich biegają po mieście, szukając tego człowieka, który chodzi tam i z powrotem po jego pokoju. A Haldin mówił dalej miarowym, spokojnym głosem. Od czasu do czasu wykonywał jakiś ruch ręką — wolno, bez podniecenia. Opowiedział Razumowowi, że już od roku rozmyślał nad swoim czynem — a spać nie mógł od tygodni. „Pewna osoba” wczoraj wieczorem doniosła mu i „temu drugiemu” — o przejeździe ministra. On i „ów drugi” przygotowali swoje „maszynki” i postanowili nie zmrużyć oka, dopóki „dzieło” nie zostanie dokonane. Ze swymi „maszynkami” krążyli więc po ulicach wśród padającego śniegu, nie zamieniając ani słowa przez noc, długą jak życie. Gdy spotykali patrol policyjny, brali się pod ręce a udawali pijanych chłopów, zataczając się i rozprawiając pijackimi, ochrypłymi głosami. Poza tymi osobliwymi wybuchami milczeli, chodząc bezustannie. Swój plan omówili już poprzednio. O świcie udali się na miejsce, którędy, jak wiedzieli, musiały przejeżdżać sanie. Kiedy je spostrzegli, wymienili mrukliwe pożegnanie i rozeszli się. „Tamten” pozostał na rogu, Haldin zajął stanowisko nieco dalej… Rzuciwszy swoją „maszynkę”, Haldin począł biec, wkrótce zaś dopędzili go przerażeni ludzie, uciekający z miejsca zamachu po drugim wybuchu. Byli nieprzytomni z przerażenia. Potrącono go parokrotnie. Zwolnił kroku i dał się wyminąć tłumowi, po czym skręcił w lewo w jakąś wąską uliczkę. Był sam.. Zdumiała go łatwość, z jaką udało mu się wymknąć. Robota została wykonana. Zaledwie mógł w to uwierzyć. Musiał walczyć z nieprzepartą prawie ochotą, aby położyć się na bruku i usnąć. Ale to senne znużenie minęło szybko. Przyśpieszył kroku, kierując się ku ubogiej dzielnicy miasta, żeby odnaleźć Ziemianicza. Ów Ziemianicz, jak dowiedział się Razumow, był chłopem, któremu się w mieście powiodło. Trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin przerwał opowiadanie i wykrzyknął: — To mądra głowa! Śmiała dusza! Najlepszy woźnica w Petersburgu. Ach, jaką on ma trójkę… O! To człowiek! Ziemianicz obiecał, że zawiezie bezpiecznie jedną lub dwie osoby w dowolnej porze na drugą albo trzecią stację kolei wiodącej na południe. Ale nie starczyło czasu, by uprzedzić go poprzedniego wieczora. Zazwyczaj można go było znaleźć w lichym szynku na przedmieściu. Haldin poszedł tam, ale Ziemianicza nie zastał: nie spodziewano go się wcześniej jak wieczorem. Haldin powlókł się dalej pełen niepokoju. Ujrzał otwartą bramę jakiegoś składu z drzewem i wszedł, by znaleźć osłonę od wiatru, który dął po pustej, szerokiej jezdni ulicznej. Wielkie, zawiane śniegiem sagi porąbanego drzewa wyglądały jak wiejskie chaty. Z początku stróż, który znalazł Haldina przykucniętego pośród nich, rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy staruszek w dwóch podartych, wojskowych płaszczach, włożonych jeden na drugi; jego pomarszczona, drobna twarz, podwiązana brudną, czerwoną chustką, wyglądała komicznie. Nagle zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął wrzeszczeć: — Czy nie myślisz zabrać się stąd nareszcie, wałkoniu jakiś! Znamy się na takich robotnikach fabrycznych! Chłop młody i mocny jak byk! I nawet pijany nie jesteś. Czego tu szukasz? Myślisz, że się ciebie boję? Wynoś się stąd! Źle ci z oczu patrzy. Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Razumowem. Jakaś wyniosła śmiałość biła z jego gibkiej postaci o białym czole, nad którym jeżyły się proste jasne włosy. — Nie podobały mu się moje oczy — rzekł — i oto… jestem tutaj. Razumow z wysiłkiem zdobył się na spokojny ton. — Wybaczcie, Wiktorze Wiktorowiczu. My się tak mało znamy… Nie pojmuję, dlaczego wy do mnie… — Zaufanie — rzekł Haldin. To słowo zamknęło Razumowowi usta, jak gdyby jakaś ręka na nich spoczęła. W mózgu wrzały mu argumenty. — I oto… jesteście tutaj — mruknął przez zęby. Tamten nie zauważył gniewnego tonu. Nie podejrzewał go nawet. — Tak. I nikt nie wie, że tu jestem. Jesteście ostatnią osobą, którą można by podejrzewać, gdyby mnie schwytano. To ważne, rozumiecie sami. Zresztą mówiąc z człowiekiem o wyższej umysłowości, jak wasza, mogę być całkiem szczery. Przyszło mi na myśl, że wy — wy nie macie nikogo z bliskich, żadnych węzłów rodzinnych, że w najgorszym razie, gdyby się to wydało, nikt by na tym nie ucierpiał. Dość już było w Rosji zrujnowanych ognisk domowych. Ale nie wyobrażam sobie, jakim sposobem mogliby się dowiedzieć, że byłem w waszym mieszkaniu. Jeżeli mnie złapią, potrafią milczeć, choćby robili ze mną, co im się tylko spodoba — dodał ponuro. Zaczął znów chodzić po pokoju, gdy Razumow siedział bez ruchu, przejęty strachem. — Pomyśleliście, że ja… — wykrztusił niemal dławiąc się z oburzenia. — Tak, Razumow. Tak, bracie. Kiedyś pomożecie, nam budować. Uważacie mnie za terrorystę, no tak… Za burzyciela tego, co jest. Ale pomyślcie, że prawdziwymi burzycielami są ci, co niszczą ducha postępu i prawdy, a nie mściciele, którzy tylko zabijają ciała prześladowców ludzkiej godności. Tacy ludzie, jak ja, potrzebni są, aby zrobić miejsce dla trzeźwych myślicieli — jak wy. Cóż, każdy z nas poświęcił już swoje życie; a jednak rad bym się ocalił, jeśli się tylko uda. Nie o życie mi chodzi, ale o możność działania. Nie myślę o życiu bezczynnym. O nie! Nie zrozumcie mnie źle, Razumow. Ludzi mojego pokroju jest niewielu. A przy tym taki przykład, jak dzisiejszy, bardziej jeszcze przeraża gnębicieli, jeśli sprawca zniknie bez śladu. Siedzą w swoich gabinetach i pałacach i drżą ze strachu. Otóż wszystko, czego żądam od was, kolego — to żebyście dopomogli mi zniknąć. Niewielka to rzecz. Pójdziecie po prostu do Ziemianicza, tam gdzie byłem dziś rano, i powiecie mu: „Ten, którego znasz, potrzebuje sanek z dobrymi końmi. O wpół do pierwszej w nocy niech czekają przy siódmej latarni na lewo, licząc od górnego końca Karabielnej. Gdyby nikt nie wsiadł, niech sanki objadą parę ulic i za dziesięć minut wrócą na to samo miejsce.” Razumow dziwił się sam sobie, dlaczego nie przerwał dotąd tej gadaniny i nie powiedział już dawno temu człowiekowi, żeby sobie poszedł. Byłaż to słabość czy może co innego? Doszedł do przekonania, że był to zdrowy instynkt. Haldina na pewno widziano. Niepodobna, żeby ktoś z tłumu nie zauważył twarzy i wyglądu człowieka, który rzucił drugą bombę. Haldin był osobą rzucającą się w oczy. Tysiące policjantów już po godzinie musiało posiadać jego rysopis. Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Jeżeli się go wyprawi teraz, żeby się znowu wałęsał po ulicach — to go w końcu schwytają. W krótkim czasie policja dowie się o nim wszystkiego. Wezmą się do wykrycia spisku. Każdy, kto miał kiedykolwiek do czynienia z Haldinem, znajdzie się w największym niebezpieczeństwie. Jakieś niebaczne słowa, jakieś drobiazgi — same przez się niewinne — będą poczytane za zbrodnię. Razumow przypomniał sobie pewne własne powiedzenia, przemówienia, jakich słuchał, niewinne zebrania, na jakich był obecny. Prawie niepodobieństwem było dla studenta uchylać się od takich rzeczy — koledzy zaczęliby na niego podejrzliwie patrzeć. Razumow ujrzał się już uwięzionym w twierdzy, nękanym, może nawet bitym. Widział siebie zesłanym na podstawie rządowego ukazu, a swoje życie złamane i odarte z wszelkich nadziei. Widział się — w najlepszym razie — pędzącym nędzną egzystencję pod dozorem policji, w dalekiej mieścinie prowincjonalnej, bez przyjaciół, którzy by mu pomogli w potrzebie, a może nawet przedsięwzięli kroki dla ulżenia jego losowi — przyjaciół, jakich nie brakło innym. Inni mieli rodziców, braci, krewnych, znajomych, którzy poruszyliby dla nich niebo i ziemię — on nie miał nikogo. Nawet ci urzędnicy, którzy skażą go któregoś dnia rano, zapomną przed zachodem słońca, że w ogóle istniał. Widział, jak młodość jego mija w nędzy i głodzie, jak opuszczają go siły, a władze umysłowe marnieją. Widział się tułającym po ulicach, złamanym, w lichej odzieży, umierającym bez opieki w jakiejś cuchnącej norze lub na ohydnym łóżku rządowego szpitala. Wzdrygnął się. Potem zstąpił na niego chłodny, gorzki spokój. Tak, tego człowieka nie wolno wypuścić na ulicę, dopóki nie będzie można pozbyć się go z jaką taką szansą, że zdoła uciec. To najlepsze, co można było zrobić. Oczywiście Razumow czuł, że bezpieczeństwo jego samotnej egzystencji będzie już zawsze zagrożone. Wypadki dzisiejszego wieczora zwrócić się mogą przeciwko niemu każdej chwili, dopóki ten człowiek będzie żyć i dopóki będą trwać obecne instytucje państwowe. Wydały mu się one w tej chwili mądre i niezniszczalne. Tkwiła w nich potęga harmonii i ładu — w przeciwieństwie do straszliwego zamętu, jaki ten człowiek wniósł tutaj. Nienawidził tego człowieka. Rzekł spokojnie: — Tak, rozumie się, że pójdę. Musicie mi udzielić ścisłych wskazówek, a co do reszty możecie polegać na mnie. — Ach, cóż za człowiek! Opanowany — zimny jak głaz. Prawdziwy Anglik. Skąd u was taka dusza? Niewielu jest takich. Posłuchaj, bracie! Ludzie mojego pokroju nie zostawiają potomstwa, ale ich dusze nie giną. Niczyja dusza nie ginie. Spełnia swoje posłannictwo — bo inaczej jakąż wartość miałoby zaparcie się siebie, męczeństwo, moc przekonań, wiara, wszystkie duchowe wysiłki? Co stanie się z moją duszą, gdy umrę, a umrzeć muszę niedługo — może bardzo niedługo? Nie zginie także. Zrozumcie mnie, Razumow. To nie był mord. To wojna, wojna. Mój duch wojować będzie dalej w ciele jakiegoś innego Rosjanina, aż wszelki fałsz zostanie wymieciony ze świata. Dzisiejsza cywilizacja jest fałszywa, ale z Rosji wyjdzie nowe objawienie. Ha! Milczycie? Jesteście sceptykiem. Szanuję wasz filozoficzny sceptycyzm, lecz nie tykajcie duszy — tej rosyjskiej duszy, która żyje w nas wszystkich. To nasza przyszłość. Ta dusza ma misję do spełnienia, mówię wam… Gdyby nie to, cóż mogłoby mnie skłonić do dokonania takiej rzeczy — okrutnie — jak rzeźnik… siać śmierć — wśród tych niewinnych ludzi? ja! ja!… Przecież ja nie tknąłbym nawet muchy! — Nie tak głośno — ostrzegł szorstko Razumow. Haldin usiadł nagle, położył głowę na splecionych rękach i wybuchnął płaczem. Płakał długo. W pokoju ściemniło się zupełnie. Razumow siedział bez ruchu i słuchał tych łkań z ponurym zdziwieniem. Wreszcie Haldin podniósł głowę, wstał i zaczął mówić cicho, z trudem opanowując głos. — Tak, tacy ludzie jak ja nie zostawiają potomstwa! — powtórzył. — Ale mam siostrę. Mieszka z moją starą matką; namówiłem je, chwała Bogu, w tym roku, żeby wyjechały za granicę. Niezła dziewczyna ta moja siostra. Ma tak ufne oczy jak chyba żaden człowiek, co stąpał po tej ziemi. Mam nadzieję, że znajdzie dobrego męża. Może będzie miała dzieci — może synów. Spójrzcie na mnie, Razumow. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym na prowincji. Miał także kawał ziemi. Prosty sługa Boży… Na swój sposób prawdziwy Rosjanin. Wcielenie posłuszeństwa. Ale ja się w niego nie wdałem. Mówią, że jestem podobny do najstarszego brata mojej matki, oficera. Rozstrzelali go w dwudziestym ósmym roku. Za Mikołaja, wiecie. Czy nie mówiłem, że to jest wojna, wojna… Ale, o Boże sprawiedliwy! Jakaż to ciężka robota! Razumow siedząc na krześle, z głową opartą na ręku, przemówił jak gdyby z dna otchłani: — Wierzycie w Boga, Haldin? — Chwytacie mnie za słowa, które wyrwały się z duszy. Jakaż to różnica? Co powiedział ten Anglik: „Jest w rzeczach boska dusza…” Niech go diabli — już dziś nie pamiętam. Ale powiedział prawdę. Kiedy przyjdzie wasz dzień, myśliciele, nie zapominajcie o tym, co jest boskiego w duszy Rosjanina: to rezygnacja. Szanujcie ją w waszym intelektualnym niepokoju, nie pozwólcie, żeby wasza arogancka mądrość zniweczyła jej posłannictwo dla świata. Mówię do was jak człowiek, który czuje już powróz na szyi. Jak myślicie — kim jestem? Istotą zbuntowaną? Nie. To wy, myśliciele, żyjecie w ciągłym buncie. Ja jestem jednym ze zrezygnowanych. Cóż uczyniłem, kiedy spadła na mnie konieczność tej ciężkiej roboty i zrozumiałem, że to musi być wykonane? Czy szalałem z radości? Czy pyszniłem się moim zamiarem? Czy próbowałem zważyć jego cenę i następstwa? Nie. Byłem zrezygnowany. Powiedziałem sobie: „Niech się dzieje wola Boża.” Rzucił się całym ciałem na łóżko Razumowa i zasłoniwszy oczy grzbietem dłoni, pozostał tak bez ruchu i w zupełnym milczeniu. Nawet nie można było dosłyszeć, czy oddycha. Grobowa cisza panowała w pokoju, aż w ciemności zabrzmiał ponury głos Razumowa: — Haldin! — Co? — zapytał natychmiast przybysz, całkiem już niewidoczny na łóżku i wciąż nieruchomy. — Czy nie czas na mnie? — Tak, bracie — powiedział Haldin jakby przez sen, leżąc bez ruchu w ciemności — nadszedł czas, by wypróbować los. Przerwał na chwilę, po czym dał kilka zwięzłych, jasnych wskazówek głosem spokojnym i bezosobowym, jak człowiek w transie. Razumow gotował się do wyjścia bez słowa odpowiedzi. Gdy opuszczał pokój, głos z łóżka powiedział za nim: — Idź z Bogiem, milcząca duszo. Wyszedłszy na schody, Razumow po cichu zaryglował drzwi i włożył klucz do kieszeni. II Słowa i wypadki tego wieczora musiały wyryć się w mózgu pana Razumowa jakby stalowym rylcem, skoro wiele miesięcy później mógł spisać tak szczegółowe i dokładne sprawozdanie. Opis myśli, jakie opadły go na ulicy, jest jeszcze bardziej drobiazgowy i obszerny. Zdawały się nacierać teraz z większą swobodą, ponieważ jego władz umysłowych nie paraliżowała już obecność Haldina — przerażająca obecność wielkiej zbrodni i ogłuszająca potęga wielkiego fanatyzmu. Przeglądając kartki dziennika pana Razumowa muszę jednak przyznać, że wyrażenie „natarcie myśli” nie daje właściwego obrazu. Trafniejsze byłoby określenie „zamęt myśli” — wierny odpowiednik jego stanu uczuć. Samych myśli było niewiele: były one — jak myśli większości ludzi — nieliczne i proste, ale nie da się ich tu odtworzyć we wszystkich wykrzyknikach i powtórzeniach, ciągnących się bez końca i zamęczających swym zgiełkiem — bo droga była długa. Jeśli zachodniemu czytelnikowi myśli te wydadzą się odrażające, niewłaściwe, a nawet nieprzyzwoite, to należy pamiętać, że przede wszystkim może to być wynikiem niedoskonałości mego opowiadania. Co się zaś tyczy reszty, to przypomnę tu jedynie, że nie działo się to w Europie Zachodniej. Możliwe, że narody kształtowały swoje rządy, ale i rządy odpłacały im tą samą monetą. Jest nie do pomyślenia, by młody Anglik znalazł się w położeniu Razumowa. A skoro tak jest, daremna to rzecz wyobrażać sobie, co by myślał w podobnej sytuacji. Jedynie trafnym wydaje się przypuszczenie, iż nie myślałby tak, jak myślał pan Razumow w tej przełomowej chwili. Anglikowi brakłoby odziedziczonej i osobistej świadomości środków, jakimi historyczna autokracja zwalcza idee, strzeże swej władzy i broni swego istnienia. Niezwykłym wysiłkiem wyobraźni mógłby przedstawić sobie, że wtrącą go samowolnie do więzienia, ale chyba tylko w malignie (choć i to nie jest pewne) wpadłby na pomysł, że mogłaby go spotkać chłosta, jako normalny środek śledztwa czy kary. Jest to tylko gruby i wyraźny przykład odmiennych warunków myślenia na Zachodzie. Nie wiem, czy właśnie o takim niebezpieczeństwie myślał wówczas pan Razumow, choć bez wątpienia odegrało ono podświadomie rolę w ogólnej grozie i przerażeniu tej przełomowej chwili. Jak już była mowa, Razumow zdawał sobie sprawę z subtelniej szych sposobów, jakimi despotyczny rząd może unicestwić jednostkę. Proste wydalenie z uniwersytetu (najłagodniejsza forma kary, jaka go mogła spotkać) z zakazem kontynuowania gdziekolwiek studiów — wystarczyło, aby zniszczyć całą przyszłość młodzieńca, który jedynie własnymi zdolnościami mógł sobie wywalczyć miejsce w świecie. Był Rosjaninem, a zatem uwikłanie się w taką sprawę oznaczało dlań zepchnięcie w najgłębsze doły społeczne, między nędzarzy pozbawionych nadziei — nocne ptactwo stolicy. Aby zrozumieć bieg myśli Razumowa, trzeba uwzględnić osobliwy układ jego stosunków rodzinnych, a raczej ich całkowity brak. O tym także pamiętał. Przecież ten przeklęty Haldin przypomniał mu to niedawno w sposób szczególnie okrutny. „Więc dlatego że nie mam rodziny, można mi zabrać i resztę?” — pomyślał. Zdobył się na nowy wysiłek, żeby iść dalej. Ulicą na czarnym tle nocy mknęły sanki jak widma, dzwoniąc wśród roztrzepotanej bieli. „To przecież jest zbrodnia — mówił do siebie. — Mord pozostaje mordem. Chociaż, rzecz jasna, pewien rodzaj liberalnych instytucji…” Chwyciły go okropne mdłości. „Muszę być mężny” — napominał siebie w duchu. Wszystkie siły opuściły go nagle, jak gdyby wydarte obcą ręką. Zebrał się jednak w sobie potężnym wysiłkiem woli — z obawy, że zemdleje, i policja znajdzie go z kluczem od mieszkania w kieszeni. Zastaliby tam Haldina i wtedy zaiste byłby zgubiony. Rzecz dziwna — wydaje się, że właśnie ta obawa dodawała mu sił, by wytrwać do końca. Przechodniów spotykał mało. Z rzadka któryś z nich zjawiał się nagle przed nim czarnym cieniem wśród śnieżnej zadymki — a potem znikał natychmiast bez odgłosu kroków. Znalazł się w dzielnicy najuboższej. Tu zauważył jakąś staruszkę pookręcaną wystrzępionymi chustami. W świetle latarni wyglądała na żebraczkę wracającą po obchodzie. Szła sobie wolno poprzez śnieżycę, jak gdyby nie miała się dokąd śpieszyć, piastując pod pachą, niby skarb bezcenny, okrągły bochenek czarnego chleba. Razumow odwrócił oczy, pozazdrościł jej spokoju ducha i pewności jej losu. Dla czytających opowieść pana Razumowa jest rzeczą istotnie zdumiewającą, jak zdołał wytrwać w tym marszu ulicami, ciągnącymi się w nieskończoność, po chodnikach, na których stopniowo narastały zaspy śniegu. Popychała go myśl o Haldinie zamkniętym w jego pokoju i rozpaczliwe pragnienie pozbycia się go stamtąd. Żadna wyrozumowana decyzja nie wpływała na ten wysiłek. Toteż gdy dowlókł się do owego nędznego szynczku i usłyszał, że woźnicy Ziemianicza nie ma, wytrzeszczył tylko tępo oczy. Posługacz, rozczochrany młokos w juchtowych butach i różowej koszuli, odsłonił blade dziąsła w głupkowatym uśmiechu i wyjaśnił krzykliwie, że Ziemianicz zalał się już wcześnie po południu, po czym z butelką pod każdą pachą poszedł dalej się wzmacniać — jak przypuszczał, do swoich koni. Właściciel tej nędznej nory — kościsty, niski mężczyzna w brudnym, sukiennym kaftanie, spadającym aż do pięt, stał obok z rękami za pasem i potwierdzająco skinął głową. Wyziewy trunków i zjełczałego tłuszczu zadławiły Razumowa w gardle. Grzmotnął w stół pięścią i wrzasnął dziko: — Łżesz! Tępe, niemyte twarze zwróciły się w jego stronę. Jakiś obdartus o łagodnym spojrzeniu, pijący herbatę przy najbliższym stoliku, przesiadł się dalej. Rozległ się szmer zdziwienia, podszyty niepokojem. Dał się też słyszeć śmiech i drwiąco — uspokajający wykrzyknik: „No, no!” Posługacz obejrzał się dokoła i oznajmił zebranym: — Ten pan nie chce wierzyć, że Ziemianicz się upił. Z najdalszego kąta jakiś wstrętny, kudłaty, niewyraźny typ, z twarzą czarną jak morda niedźwiedzia, zamruczał gniewnie ochrypłym głosem: — Przeklęty woźnica złodziei. Po diabła nam jego klienci. My tu wszyscy jesteśmy uczciwi ludzie. Zagryzając wargi do krwi, by nie wybuchnąć przekleństwami, Razumow poszedł za właścicielem spelunki, który, szepnąwszy: — Pójdźcie za mną, ojczulku — zaprowadził go do malutkiej nory za drewnianą ladą, Skąd dochodził plusk wody. Przemokłe i drżące stworzenie — rodzaj bezpłciowego stracha na wróble — myło tam szklanki, pochylając się nad drewnianym szaflikiem, przy świetle łojowego ogarka. — Tak, tak, ojczulku — powiedział płaczliwie człowiek w długim kaftanie. Miał pożółkłą, chytrą, niewielką twarz i rzadką siwiejącą brodę. Usiłując zapalić blaszaną latarkę, przyciskał ją do piersi i gadał bez przerwy. — Pokażę szanownemu panu Ziemianicza na dowód, że się tu łgarstw nie opowiada. Pokażę tego pijaczynę. Zdaje się, że kobieta mu wczoraj w nocy uciekła. Istna jędza! A chuda. Tfu! — Splunął. — Zawsze uciekały od tego diabelskiego woźnicy, a on, mimo że już po sześćdziesiątce, nie mógł się z tym nigdy pogodzić. Ale każdy martwi się na swój sposób, a Ziemianicz był głupcem od urodzenia. I zaraz do butelki. „A kto by tu w naszym kraju bez butelki wytrzymał” — powiada. Ot, prawdziwy rosyjski człowiek — prosiak, i tyle… Proszę za mną, jeżeli łaska. Razumow przeszedł jakiś dziedziniec pełen śniegu, otoczony wysokimi murami o niezliczonej ilości okien. Tu i ówdzie mętne, żółte światełko oświetlało ten czworobok ciemności. Dom był olbrzymią ruderą i ulem ludzkiego robactwa, monumentem nędzy wznoszącym się nad krawędzią głodu i rozpaczy. W rogu podwórza grunt opadał raptownie i Razumow, idąc za światłem latarni, wszedł przez małe drzwiczki do podłużnej, jaskiniowej nory, jakby zaniedbanej podziemnej stajni. W głębi trzy kudłate koniki, uwiązane do żelaznych pierścieni, stały nieruchomo ze zwieszonymi łbami, znacząc się niewyraźnie w mętnym świetle latarni. Musiała to być owa sławna trójka, w której Haldin pokładał nadzieję swojej ucieczki. Razumow rozejrzał się ze strachem w mrocznym wnętrzu. Przewodnik jego grzebał nogą w słomie. — Otóż i on. Ach, gołąbeczek! Prawdziwy rosyjski człowiek! „Pal diabli smutki! — powiada. — Precz mi z tą paskudną szklanicą, a dawaj pełną flachę!” Ha, ha, ha! Taki to chłop. Podniósł latarnię i oświetlił postać człowieka leżącego twarzą w dół, w ubraniu jak do wyjścia. Głowa jego tonęła w spiczastym sukiennym kapturze. Z drugiej strony sterczały spod kupy słomy nogi w olbrzymich ciężkich butach. — Zawsze gotów do jazdy — zauważył właściciel szynku. — Prawdziwy rosyjski woźnica. Święty czy diabeł, dzień czy noc — to wszystko jedno dla Ziemianicza, kiedy serce ma wolne od troski. „Nie pytam, kto jesteś, tylko dokąd chcesz jechać” — powiada. Zawiózłby samego diabła do piekła i wrócił poświstując na konie. Niejeden z jego pasażerów pobrzękuje dziś kajdanami w nerczyńskich kopalniach. Razumow wzdrygnął się. — Huknijcie przecież na niego, obudźcie go! — bąknął. Szynkarz postawił latarnię, cofnął się o krok i wymierzył śpiącemu kopniaka. Ten otrząsnął się, ale nie zmienił pozycji. Za trzecim kopnięciem jęknął, lecz nie ruszał się nadal. Szynkarz odstąpił i westchnął głęboko. — Sam pan widzi, jak jest. Zrobiliśmy dla pana wszystko, co było można. Podniósł z ziemi latarnię. Dziwaczne, czarne cienie zatańczyły w kręgu światła. Straszna wściekłość, ślepa furia samozachowawczego instynktu pochwyciła Razumowa. — A, podłe bydlę! — zawył nieludzkim głosem, aż latarnia drgnęła i podskoczyła. — Ja cię obudzę! Dajcie mi… dajcie mi… Rozejrzał się dziko dokoła, porwał stajenne widły i przypadłszy do bezwładnego ciała, począł walić w nie, rzucając nieartykułowane krzyki. Po pewnym czasie przestał krzyczeć i grad ciosów padał w ciszę i piwniczny mrok stajni. Razumow obrabiał Ziemianicza z nienasyconą furią, całymi seriami rozgłośnych razów. Poza gwałtownymi ruchami Razumowa wszystko trwało w bezruchu — zarówno bity człowiek, jak latarniane cienie na ścianach. I słychać było tylko odgłos uderzeń. Dziwna to była scena. Nagle rozległ się głośny trzask. Drążek wideł pękł i złamana część poleciała daleko w ciemność poza krąg światła. W tej samej chwili Ziemianicz usiadł. Na ten widok Razumow znieruchomiał, tak samo jak człowiek z latarnią — tylko płuca jego chwytały z trudem powietrze, jak gdyby groziło im pęknięcie. Jakieś tępe poczucie bólu musiało przeniknąć poprzez kojącą noc pijaństwa, która otulała tę „jasną rosyjską duszę”, wychwalaną z takim zapałem przez Haldina. Było jednak oczywiste, że Ziemianicz nic nie widzi. Białka jego oczu zabłysły w świetle latarni raz i drugi — po czym błysk ich zgasł. Przez chwilę Ziemianicz siedział w słomie z zamkniętymi oczyma i jak gdyby mozolnie nad czymś medytował, wreszcie z wolna osunął się na bok, nie wydając żadnego głosu. Tylko słoma zachrzęściła lekko. Razumow wpatrywał się w niego dziko, walcząc o oddech. Po chwili usłyszał ciche chrapanie. Cisnął złamaną część drążka, która mu została w ręku, i wyszedł śpiesznie wielkimi krokami, nie obejrzawszy się ani razu. Kroczył ulicą całkiem na oślep, tak, że po przejściu jakich pięćdziesięciu metrów wszedł w zaspę i zatrzymał się dopiero w chwili, gdy śnieg sięgał mu po kolana. Wtedy oprzytomniał. Rozejrzał się i spostrzegł, że zmylił drogę. Zawrócił więc, ale już wolniejszym krokiem. Mijając dom, z którego wyszedł, pogroził pięścią temu ponuremu schronowi nędzy i występku, rysującemu się złowieszczą masą na tle białego śniegu. Dom zdawał się tonąć w zadumie. Razumow ze zniechęceniem opuścił rękę. Zdumiewało go zapamiętanie, z jakim ten Ziemianicz poddawał się rozpaczy i pocieszeniu. Otóż to był lud. Prawdziwy rosyjski człowiek! Razumow był rad, że zbił to bydlę, tę „jasną duszę”, tamtego. Tacy to oni byli — zarówno lud, jak entuzjasta. Pomiędzy nimi był zgubiony. Między pijaństwem chłopa, niezdolnego do czynu, a marzycielskim upojeniem idealisty, niezdolnego ocenić istoty rzeczy i prawdziwego charakteru ludzi. Był to rodzaj straszliwej dziecinady. Ale nad dziećmi jest władza. „Ach, bata, bata! Twardej ręki!” — myślał Razumow i łaknął władzy, by zadawać ból i niszczyć. Rad był, że wygrzmocił to bydlę. Fizyczny wysiłek pozostawił mu uczucie miłego ciepła. Podniecenie psychiczne uspokoiło się również, jak gdyby cała gorączka wyładowała się w zewnętrznym akcie gwałtu. Do świadomości straszliwego niebezpieczeństwa dołączyło się teraz poczucie spokojnej, nieugaszonej nienawiści. Szedł coraz wolniej. Zważywszy, jaki to gość oczekiwał go w domu, nie można się dziwić, że ociągał się z powrotem. Zdawało się, iż gości u siebie zarazę, która może go nie uśmierci, ale odbierze wszystko, dla czego warto żyć — nieuchwytną zarazę, co przemieni ziemię w piekło. Cóż on tam robi teraz? Pewnie leży na łóżku jak trup, zasłaniając oczy odwróconymi dłońmi! Razumow ujrzał z chorobliwą wyrazistością Haldina na swoim łóżku, z głową wtłoczoną w białą poduszkę, z nogami w długich butach zwróconych noskami ku górze. I pełen wstrętu pomyślał: „Zabiję go, jak wrócę.” Ale wiedział bardzo dobrze, że to by się na nic nie zdało. Trup uwieszony u szyi będzie dlań prawie taką samą zgubą jak człowiek żywy. Tu tylko zupełne unicestwienie mogło uratować sytuację. A to było niemożliwe. Więc cóż? Popełnić samobójstwo, żeby uchronić się przed tym nieszczęściem? Rozpacz Razumowa była zbyt mocno zaprawiona nienawiścią, ażeby mógł obrać takie rozwiązanie. A jednak rozpacz — prawdziwa rozpacz — ogarniała go na myśl, że będzie zmuszony przebywać z Haldinem przez długie dni w śmiertelnym lęku za lada odgłosem. A może Haldin zabierze się ze swą przeklętą rezygnacją gdzie indziej, skoro się dowie, że „jasna dusza” Ziemianicza uległa pijackiemu zamroczeniu. Niestety, wydawało się to mało prawdopodobne. „Zgniatają mnie jak robaka — i nawet nie mogę uciec” — pomyślał Razumow. Inni mieli jakiś kąt na świecie, jakiś domek na prowincji, dokąd mogli unieść swoje troski. Jakieś oparcie. On nie miał nic. Nie miał nawet moralnego oparcia — oparcia przyjaźni. Do kogóż mógł się zwrócić w całym tym ogromnym kraju z taką historią? Razumow tupnął nogą i pod miękką pościelą śniegu poczuł twardą ziemię rosyjską, martwą, zimną, nieporuszoną, niby ponura i tragiczna matka z zasłoniętą twarzą — ziemię ojczystą, ziemię własną — bez domowego ogniska, bez jednego serca! Podniósł oczy w górę i stanął olśniony. Śnieg przestał padać i teraz, jakby cudem, zobaczył nad głową czyste, czarne niebo północnej zimy, ozdobione bogato ogniem gwiazd. Był to baldachim godny wyiskrzonej czystości śniegów. Razumow doznał niemal fizycznego wrażenia nieskończonej przestrzeni i niezliczonych milionów. Wyczuł to z wrażliwością Rosjanina zrodzonego do dziedzictwa przestrzeni i liczb. Pod wspaniałym bezmiarem nieba śnieg pokrywał bezkresne lasy, zamarznięte rzeki i równiny tego olbrzymiego kraju, zacierając kopce graniczne i wzniesienia gruntu, wygładzając wszystko swą jednostajną bielą — na kształt ogromnej pustej karty, co czeka na wpisanie jakiejś niepojętej historii. Pokrywał ten bierny kraj wraz z jego niezliczonymi Ziemianiczami i z garstką agitatorów w rodzaju Haldina mordujących bez sensu. Był to rodzaj świętego bezwładu. Razumow poczuł dla niego szacunek. Jakiś głos zdawał się wołać w nim: „Nie tykaj go.” Ten bezwład zapewniał trwałość i bezpieczeństwo w czasie nieustannej pracy spełniającego się przeznaczenia, które działa nie przez rewolucje z ich namiętną lekkomyślnością poczynań i zmiennością pobudek — lecz poprzez pokój. Wymagało ono nie skłóconych dążeń ludu, lecz woli — silnej i jedynej; nie bełkotu rozlicznych głosów, lecz człowieka — silnego i jednego! Razumow stanął u progu nawrócenia. Był olśniony jego nadejściem i nieodpartą logiką. Albowiem tok myśli nigdy nie bywa fałszywy. Fałsz tkwi głęboko w koniecznościach życia, w tajnych trwogach i w nieokreślonych ambicjach, w tajemnej ufności ożenionej z krytym niedowierzaniem sobie, w umiłowaniu nadziei i w strachu przed niewiadomym jutrem. W Rosji, ojczyźnie widmowych idei i odcieleśnionych dążeń, wiele dzielnych umysłów odwróciło się w końcu od nieustannych, lecz jałowych sporów, ku jedynej historycznej rzeczywistości tego kraju. Zwróciły się do autokracji po spokój swego patriotycznego sumienia — jak znużony niedowiarek tknięty łaską wraca do wiary ojców po błogosławieństwo duchowego spoczynku. I Razumow — jak inni Rosjanie przed nim — poczuł w swojej wewnętrznej rozterce dotknięcie łaski na czole. „Haldin to rozbicie — myślał ruszywszy w dalszą drogę. — Czymże on jest ze swoim oburzeniem, ze swą gadaniną o niewoli, o sprawiedliwości Bożej? To wszystko prowadzi do rozbicia. Lepiej, aby cierpiały tysiące, niż aby cały naród miał się stać rozczłonkowaną masą, bezradną jak pył na wietrze. Ciemnota jest lepsza od blasku pochodni podpalaczy. Ziarno kiełkuje w nocy. Z czarnej roli wystrzela zdrowa roślina. Natomiast wybuchy wulkanu są jałowe i niszczą płodny grunt. I z jakiej racji ja, który kocham ojczyznę i oprócz niej nie posiadam niczego, co mógłbym kochać ani w co mógłbym uwierzyć — miałbym dopuścić, aby ten krwawy fanatyk zniszczył moją przyszłość, a może i użyteczność dla kraju?” Łaska nawiedziła Razumowa. Wierzył teraz w człowieka, który przyjdzie w przeznaczonej godzinie. Cóż to jest tron? Kilka kawałków drewna, obitych aksamitem. Ale tron jest również siedliskiem władzy. Forma rządu to kształt narzędzia — instrument władzy. A dwadzieścia tysięcy pęcherzy, wzdętych najszlachetniejszymi uczuciami, zabiera tylko niepotrzebnie miejsce w przestrzeni, obijając się o siebie w powietrzu, bezsilnie, bezwolnie i bez możności dania z siebie czegokolwiek. Szedł tak dalej, nie zważając, którędy idzie, rozprawiając ze sobą niezwykle łatwo i wymownie. Zazwyczaj słowa przychodziły mu nieprędko, po sumiennym i starannym poszukiwaniu. Teraz jakaś siła wyższa natchnęła go potokiem świetnych argumentów — tak jak niektórzy nawróceni grzesznicy stają się nieodparcie wymowni. Ogarnęło go surowe rozradowanie. „Czymże są — myślał — posępne i mętne rojenia tego człowieka w porównaniu z trzeźwą oceną mojego umysłu? Alboż nie jest to moja ojczyzna? Czyż nie mam czterdziestu milionów braci?” — pytał siebie, bezapelacyjnie zwycięski w milczącej głębi serca. I to straszliwe lanie, jakie sprawił Ziemianiczowi leżącemu bez ducha, wydało mu się widomym znakiem ścisłego zjednoczenia, surową koniecznością bratniej miłości. — „Nie! Jeśli mam cierpieć, niechże przynajmniej cierpię za moje przekonania, a nie za zbrodnię, którą mój rozum — moja chłodna, wysoka inteligencja odrzuca.” Na chwilę przestał myśleć. Cisza była w nim całkowita. Ale zarazem ogarnął go podejrzany niepokój, jakiego doznajemy nieraz, wchodząc w nie oświetlone nie znane miejsce — irracjonalne przeczucie, że coś skoczy na nas w ciemności, absurdalny strach przed niewidzialnym. Oczywiście nie był wcale zmurszałym reakcjonistą. Nie wszystko przedstawiało się najlepiej. Despotyczna biurokracja… nadużycia… zepsucie… i tak dalej. Potrzeba było zdolnych ludzi. Światłych umysłów. Oddanych serc. Ale władzę absolutną należy zachować — narzędzie gotowe dla odpowiedniego człowieka — wielkiego autokraty przyszłości. Razumow wierzył w niego. Logika dziejów czyniła go niezbędnym. Stan ludu wołał o niego. „Cóż innego — zapytywał siebie z ogniem — mogłoby pchnąć całą tę masę w jednym kierunku? Nic innego. Nic, prócz woli jednostki.” Był przekonany, że oto poświęca swe osobiste, liberalne tęsknoty, że odrzuca ponętny błąd dla surowej rosyjskiej prawdy. „Na tym polega patriotyzm — zauważył w duchu i dodał: Nie można stawać wpół drogi.” I dorzucił jeszcze: „Nie jestem tchórzem.” I znów martwa cisza zapanowała w sercu Razumowa. Szedł ze zwieszoną głową, nie ustępując z drogi nikomu. Szedł bez pośpiechu, a nawracające myśli przemawiały w nim wolno i uroczyście. „Czym jest Haldin? Czymże ja jestem? Tylko dwoma ziarnkami piasku. Ale największa góra składa się z takich nic nie znaczących ziarenek. Śmierć jednego człowieka czy też wielu ludzi — to rzecz nieważna. Zarazę musi się jednak zwalczać. Czy pragnę jego śmierci? Nie. Ocaliłbym go, gdybym mógł. Ale tego nikt nie dokaże: to uschnięta gałąź, skazana na odcięcie. Jeśli mam zginąć przez niego, niechże przynajmniej nie ginę razem z nim, związany wbrew woli z tym ponurym szaleństwem, które nie rozumie niczego, ani w ludziach, ani w rzeczach. Po cóż miałbym zostawić po sobie fałszywą pamięć?” Przemknęło mu przez myśl, że nie ma na świecie nikogo, kto by dbał o to, jaką pamięć po sobie zostawi. I natychmiast wykrzyknął w duchu: „Zginąć marnie dla fałszu!… Co za nędzny los.” Znajdował się teraz w bardziej ożywionej dzielnicy miasta. Nie zauważył wcale zderzenia się dwu sanek tuż przy zakręcie ulicy. Jeden z woźniców wrzasnął płaczliwie na drugiego: — Ach, ty podłe bydlę! Ten ochrypły wrzask wpadający prosto w ucho Razumowa zmącił bieg jego myśli. Wstrząsnął niecierpliwie głową i szedł dalej patrząc prosto przed siebie. Nagle na śniegu zobaczył Haldina, leżącego na wznak i zagradzającego mu drogę. Leżał tam konkretny, wyraźny, rzeczywisty, z odwróconymi dłońmi na oczach, w brązowej obcisłej bekieszy i butach z cholewami. Ułożył się trochę z boku, nie na samym przejściu, jakby z rozmysłem wybrał sobie to miejsce. Śnieg dokoła jego osoby nie był zdeptany. Przywidzenie wydało się tak realne, że Razumow natychmiast sięgnął do kieszeni, by się upewnić, czy ma klucz od swego pokoju. Powstrzymał jednak ten odruch z pogardliwym skrzywieniem ust. Zrozumiał. Myślał z takim natężeniem o postaci, którą pozostawił był na swym łóżku, że myśl musiała w końcu wywołać to niezwykłe złudzenie wzrokowe. Razumow ocenił całe zjawisko spokojnie. Z surową twarzą, nie zatrzymując się i patrząc w dal poza widziadło, przeszedł po nim, doznawszy jedynie lekkiego ściśnienia w piersiach. Następnie obejrzał się, lecz dostrzegł tylko świeże ślady swoich stóp na miejscu, gdzie spoczywała pierś widma. Razumow szedł dalej i dopiero po chwili szepnął do siebie ze zdumieniem: — Zupełnie jak żywy! Zdawał się oddychać! I właśnie na mojej drodze? Naprawdę niezwykłe przeżycie. Uszedł jeszcze kilka kroków i mruknął przez zaciśnięte zęby: — Wydam go. Potem przez jakieś dwadzieścia jardów lub więcej szedł w zupełnej pustce. Otulił się szczelniej płaszczem i nacisnął czapkę na oczy. „Zdradzić. Wielkie słowo. Cóż to jest zdrada? Mówi się, że człowiek zdradza swój kraj, swych przyjaciół, swą kochankę. Przede wszystkim musi istnieć jakaś więź moralna. Człowiek może zdradzić tylko swoje sumienie. A gdzie tu wchodzi w grę moje sumienie? Jakie węzły wspólnych wierzeń czy wspólnych przekonań zmuszają mnie, abym się dał wciągać w przepaść temu fanatycznemu idiocie? Wprost przeciwnie — obowiązek prawdziwej odwagi popycha mnie w inną stronę.” Razumow rozejrzał się dokoła spod nasuniętej czapki. „Czy można mi coś zarzucić nawet w świetle przesądów świata? Czym żądał od Haldina wynurzeń? Nie! Czy bodaj jednym słowem, spojrzeniem lub ruchem dałem mu do zrozumienia, że przyjmuję jego zaufanie? Nie! Prawda, że zgodziłem się iść do Ziemianicza. No i poszedłem. I złamałem na nim kij — na tym bydlaku.” Coś jakby odwróciło się w jego głowie, wydobywając na wierzch szczególnie twarde i jasne cechy jego umysłu. „W każdym razie będzie lepiej — pomyślał w całkiem odmiennym tonie — jeśli tę sprawę zachowam wyłącznie dla siebie.” Minął przecznicę, która wiodła do jego mieszkania, i znalazł się na szerokiej, wytwornej ulicy. Niektóre sklepy i wszystkie restauracje były jeszcze otwarte. Chodniki jaśniały od świateł, po nich zaś spacerowali bez pośpiechu mężczyźni w kosztownych futrach, niektórzy w towarzystwie eleganckich kobiet. Razumow spoglądał na nich z pogardą człowieka surowej wiary dla płochego tłumu. I to był świat: ci oficerowie, dygnitarze, urzędnicy, eleganci, członkowie Yacht Clubu. To, co się stało dziś rano, uderzało w nich wszystkich. Co by też rzekli, gdyby wiedzieli, co przechodzący obok nich student w pelerynie zamierza uczynić? „Żaden z nich nie jest zdolny czuć ani myśleć tak głęboko jak ja. Ilu spośród nich potrafiłoby się poddać nakazowi sumienia?” Razumow nie śpieszył się z opuszczeniem jasno oświetlonej ulicy. Był już zdecydowany. Prawdę mówiąc, trudno by to nazwać decyzją. Po prostu odkrył, co zamierzał uczynić od początku. A jednak odczuwał potrzebę, by jeszcze ktoś inny to zatwierdził. Powiedział sobie niemal w udręce: „Pragnę być zrozumiany.” To ogólnoludzkie pragnienie — w całej swej głębi i melancholii — natarło z wielką siłą na Razumowa, który wśród osiemdziesięciu milionów rodaków nie miał jednego serca, przed którym mógłby się wywnętrzyć. O adwokacie nie było co i myśleć. Zbyt lekceważył tego podrzędnego krętacza. A nie można przecież otworzyć sumienia przed policjantem na rogu. Niepilno mu też było iść do komisarza cyrkułu, do którego należał. Widywał czasem na ulicy tego osobnika o pospolitym wyglądzie, w podniszczonym mundurze i z dymiącym papierosem przyklejonym do dolnej wargi. „Najprawdopodobniej przymknąłby mnie z miejsca. A w każdym razie wpadłby w popłoch i narobił piekielnego hałasu” — pomyślał Razumow rzeczowo. Akt sumienia musi być dokonany z zachowaniem godności. Razumow łaknął rozpaczliwie czyjejś rady, moralnej podpory. Któż zna prawdziwą samotność — nie słowo konwencjonalne, ale jej nagą grozę? Nawet do osamotnionych samotność przychodzi w masce. Najnędzniejszy wyrzutek tuli w pamięci jakieś wspomnienie lub jakąś ułudę. Czasem nieszczęsny zbieg okoliczności może na chwilę uchylić zasłony. Na chwilę tylko. Żadna ludzka istota nie mogłaby znieść na stałe moralnego osamotnienia. Musiałaby oszaleć. Razumow spojrzał za zasłonę. Chcąc uciec od tego widoku, ważył przez dobrą chwilę szalony zamiar, by pobiec do mieszkania i paść na kolana przed łóżkiem, gdzie spoczywała ciemna postać: wyznać wszystko w namiętnych słowach, które wstrząsnęłyby całą istotą tego człowieka; skończyłaby się łzami i uściskami, nieprawdopodobnym zespoleniem dusz — jakiego świat nigdy dotąd nie widział. To było wzniosłe! Drżał już i płakał wewnętrznie. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że dla oczu przechodniów, którzy przypadkowo na niego spoglądali, jest tylko cichym, zażywającym spaceru studentem w pelerynie. Spostrzegł również rzucone z ukosa błyszczące spojrzenie ładnej kobiety o subtelnej głowie — strojna w opadające do stóp futro ze skór dzikich zwierząt, wyglądała jak wiotka i śliczna dzikuska — spojrzenie, które z drwiącą tkliwością objęło przez moment głęboką zadumę przystojnego studenta. Nagle Razumow stanął. Mignęły przed nim siwe bokobrody jakiegoś przechodnia i choć znikły w jednej chwili, widok ten przywołał w jego pamięci dokładny obraz księcia K., człowieka, który raz uścisnął mu dłoń, jak nikt inny — lekkim, przeciągłym uściskiem, niby tajemny znak, niby półmimowolna pieszczota. I Razumow zaczął dziwić się samemu sobie. Czemu nie pomyślał o nim przedtem! „Senator, dygnitarz, wybitna osobistość: oto właściwy człowiek. On!” Dziwne rozczulenie ogarnęło Razumowa — aż z lekka zadrżały pod nim kolana. Ale powściągnął je ze świeżo zrodzoną surowością. Wszelkie roztkliwianie się było zgubne i głupie. Należało się pośpieszyć. Skoczył do sanek i krzyknął na woźnicę: — Do pałacu księcia K. Jazda! A żywo! Wystraszony muzyk, zarośnięty po same białka oczu, odpowiedział służalczo: — Słucham waszej wielmożności! Razumow miał szczęście, że książę K. nie należał do ludzi tchórzliwych. W dniu zabójstwa pana de P. panika i przygnębienie panowały w wysokich sferach urzędowych. Książę K. siedział w swym gabinecie samotny i przygnębiony, gdy wystraszona służba oznajmiła mu, że jakiś tajemniczy młodzieniec wtargnął do hallu i nie wyjawiwszy swego nazwiska ani rodzaju sprawy domaga się stanowczo osobistego widzenia z jego ekscelencją. Zamiast zamknąć się na klucz i zatelefonować po policję — jakby to uczyniło owego wieczora dziewięciu spośród dziesięciu dygnitarzy — książę K. uległ ciekawości i podszedł spokojnie do drzwi gabinetu. W hallu, którego frontowe drzwi były otwarte na oścież, poznał od razu Razumowa, bladego jak trup, z pałającymi oczyma, otoczonego przez zakłopotanych lokai. Książę stropił się niepomiernie, a nawet oburzył. Ale ludzkie instynkty i delikatne poczucie szacunku dla siebie samego nie pozwoliły mu dopuścić, aby marne sługusy wyrzuciły na ulicę tego młodego człowieka. Niedostrzeżony cofnął się do swego pokoju i po chwili zadzwonił. Razumow usłyszał w hallu ostry, złowróżbnie podniesiony głos, mówiący gdzieś z daleka: — Prosić tu tego pana. Razumow wszedł bez obawy. Czuł się nietykalnym, wywyższonym ponad płyciznę pospolitych osądów. I choć widział, że książę patrzy na niego z czarną niełaską, jasność własnego umysłu, której był w pełni świadom — napełniała go nadzwyczajną pewnością siebie. Nie proszono go, by usiadł. W pół godziny później ukazali się obaj w hallu. Lokaje zerwali się, by podać futro księciu, stąpającemu z trudem na podagrycznych nogach. Powóz został zamówiony już przedtem. Wielkie, podwójne drzwi otwarły się z trzaskiem i Razumow — który stał w milczeniu, zapatrzony w przestrzeń, lecz w bacznym napięciu wszystkich władz duchowych — usłyszał głos księcia: — Podaj mi ramię, młody człowieku. Zarówno oczywista trudność położenia, w jakim znalazł się Razumow, jak i spokojna godność jego relacji wywarły wrażenie na ruchliwym, ale powierzchownym umyśle byłego oficera gwardii — wytwornego dyplomaty doświadczonego jedynie w sztuce miłosnych intryg i światowych sukcesów. Powiedział: — Nie. Zważywszy wszystko, nie mogę ci wziąć za złe, że ośmieliłeś się przyjść do mnie z tą sprawą. To nie jest zadanie dla policyjnych urzędasów. Za rzecz największej wagi należy uważać… Bądź spokojny. Wyprowadzę cię z tego niezwykłego i trudnego położenia. Po czym książę wstał i zadzwonił, a Razumow, skłoniwszy się, powiedział z szacunkiem: — Zawierzyłem mojemu instynktowi. W godzinie próby swoich najgłębszych przekonań politycznych młody człowiek nie mający nikogo na świecie zwrócił się do znakomitego Rosjanina — to wszystko. Książę wykrzyknął żywo: — Postąpiłeś słusznie. W saniach — była to mała karetka na płozach — Razumow przerwał milczenie lekko drżącym głosem. — Moja wdzięczność przerasta wielkość mojej śmiałości. Zabrakło mu tchu, bo niespodzianie uczuł w ciemności przelotne uściśnienie ramienia. — Postąpiłeś słusznie — powtórzył książę. Gdy powóz stanął, książę szepnął Razumowowi, który nie odważył się zadać przez cały czas żadnego pytania: — Dom generała T. Pośrodku zaśnieżonej jezdni płonęło wielkie ognisko. Kilku kozaków grzało się przy nim, przerzuciwszy przez ramię cugle swych koni. Dwóch wartowników stało przy drzwiach, liczni żandarmi wałęsali się po wielkim podjeździe, a gdy goście weszli na pierwsze piętro, dwaj ordynansi zerwali się i stanęli na baczność. Razumow szedł tuż obok księcia. Zdumiewające mnóstwo cieplarnianych roślin w doniczkach zapełniało posadzkę przedpokoju. Wybiegła służba. Nadszedł śpiesznie jakiś młody człowiek w cywilnym ubraniu. Książę szepnął mu parę słów, on zaś skłonił się nisko i wykrzyknąwszy z przejęciem: „Oczywiście! Natychmiast!” — zniknął w głębi mieszkania. Książę skinął na Razumowa. Przeszli kilka skąpo oświetlonych sal, z których jedna była przygotowana do tańca. Żona generała odwołała przyjęcie. W domu panowała atmosfera przygnębienia. Ale w gabinecie generała, z ciężkimi, ponurymi zasłonami, w którym stały dwa wielkie biurka i głębokie fotele, paliły się wszystkie światła. Lokaj zamknął za nimi drzwi. Czekali. W angielskim kominku płonął węgiel; Razumow nigdy dotąd nie widział takiego sposobu palenia; w pokoju panowało milczenie grobu; doskonałe i bezgraniczne, bo nawet zegar nad kominkiem nie wydawał żadnego dźwięku. W kącie na czarnym piedestale stał posąg biegnącego chłopca wykonany z gładkiego brązu, w jednej czwartej naturalnej wielkości. Książę zauważył półgłosem: — Spontiniego Ucieczka młodości. Znakomite. — Prześliczne — potwierdził słabo Razumow. Potem nie mówili już więcej. Książę milczał z pańska, a Razumow wpatrywał się w brązową figurę. Dolegało mu uczucie jak gdyby ssącego głodu. Nie odwrócił się, gdy usłyszał otwieranie jakichś drzwi w głębi i odgłos szybkich kroków, przytłumiony dywanem. Natychmiast rozległ się głos księcia nabrzmiały podnieceniem. — Mamy go — ce misérable! Pewien zacny młodzieniec przyszedł do mnie! Nie! To nie do wiary… Razumow, zwrócony w stronę posągu, wstrzymał oddech, jakby w oczekiwaniu wybuchu. Za jego plecami nieznany głos wymówił z uprzejmym naleganiem: — Asseyez–vous donc! — Mais comprenez vous, mon cher! L’assasin! Morderca — książę niemal wykrzyknął — mamy go!… Razumow odwrócił się. Gładkie, obfite policzki generała opierały się o sztywny kołnierz munduru. Musiał już przedtem patrzeć na młodego człowieka, bo Razumow ujrzał bladoniebieskie oczy, utkwione w nim chłodno. Książę wymownie skinął ręką z fotela: — Oto wielce szlachetny młodzian, którego sama Opatrzność… pan Razumow… Generał przyjął tę prezentację zmarszczeniem brwi. Razumow ani drgnął. Generał, usiadłszy za biurkiem, słuchał z zaciśniętymi ustami. Niepodobna było dostrzec jakiegokolwiek śladu wzruszenia na jego twarzy. Razumow wpatrywał się w nieruchomość mięsistego profilu. Ale nieruchomość ta trwała tylko chwilę, póki książę nie skończył mówić; kiedy generał zwrócił się do opatrznościowego młodzieńca, na jego przekrwionej twarzy, w spojrzeniu bladoniebieskich, nieufnych oczu i w błysku szerokiego, zdawkowego uśmiechu przebiło się jakieś jowialne, zimne okrucieństwo. Nie wyraził żadnego zdziwienia tą niezwykłą historią ani zadowolenia czy podniecenia, ani nawet niedowierzania. Nie okazał absolutnie żadnego wzruszenia. Tylko z grzecznością niemal uniżoną zauważył, że: „Ptaszek mógł wyfrunąć, podczas gdy pan… pan Razumow biegał po mieście.” Razumow podszedł na środek pokoju i powiedział: — Drzwi są zaryglowane, a klucz mam w kieszeni. Poczuł głęboki wstręt do tego człowieka. Przyszło to na niego tak niespodziewanie, że ujawniło się nawet w tonie jego głosu. Generał popatrzył nań w zamyśleniu, a Razumow uśmiechnął się krzywo. Wszystko to działo się ponad głową księcia K., który siedział w głębokim fotelu, bardzo zmęczony i zniecierpliwiony. — Student nazwiskiem Haldin — rzekł generał zamyślony. Razumow przestał się uśmiechać. — Tak się nazywa — rzekł niepotrzebnie podniesionym głosem. — Wiktor Wiktorowicz Haldin, student. Generał poprawił się z lekka w krześle. — Jak jest ubrany? Czy zechce mi pan łaskawie powiedzieć? Razumow z irytacją opisał ubiór Haldina kilku burkliwymi słowy. Generał wciąż wpatrywał się w niego, po czym zwrócił się do księcia po francusku: — Nie byliśmy pozbawieni wskazówek. Pewna dobra kobieta, która znajdowała się wtedy na ulicy, mniej więcej w ten sam sposób opisała ubiór człowieka, który rzucił drugą bombę. Zatrzymaliśmy ją w głównym biurze i kogo tylko schwytano w czerkieskiej bekieszy, przyprowadzano, by go zobaczyła. Ale tylko żegnała się i kiwała przecząco głową. Można się było wściec… Zwrócił się do Razumowa i rzekł po rosyjsku z przyjazną wymówką: — Niech pan weźmie krzesło, panie Razumow — proszę bardzo. Dlaczego pan stoi? Razumow usiadł niedbale i patrzył na generała. „Ten idiota z wybałuszonymi oczyma nic nie rozumie” — pomyślał. Książę zaczął mówić wyniośle: — Pan Razumow jest młodzieńcem wybitnych zdolności. Leży mi na sercu, żeby jego przyszłość nie była… — Na pewno — przerwał generał podnosząc rękę. — Czy on ma jakąś broń przy sobie, jak pan myśli, panie Razumow? Generał użył łagodnego, śpiewnego tonu. Razumow odpowiedział z tłumionym rozdrażnieniem: — Nie. Ale są tam moje brzytwy — pan rozumie. Generał skinął głową z uznaniem. — Doskonale. I zwracając się do księcia, objaśniał grzecznie: — Chcemy schwytać tego ptaszka żywcem. Diabeł by mu chyba pomógł, gdyby czegoś nie wyśpiewał, zanim z nim nie skończymy. Grobowa cisza pokoju, w którym nawet zegar był niemy, wchłonęła gładkie modulacje tego strasznego zdania. Książę, schowany w fotelu, nie powiedział nic. Niespodzianie generał wyraził uwagę: — Wierność dla zagrożonego porządku, od którego zależy bezpieczeństwo tronu i narodu, to nie dziecinna zabawka. My to wiemy, mon Prince, i… tenez — ciągnął dalej z rodzajem pochlebnej szorstkości — pan Razumow zaczyna także to rozumieć. Oczy, które zwrócił na Razumowa, zdawały się wyskakiwać z orbit. Ale groteskowy wygląd generała przestał już Razumowa drażnić. — Haldin nic wam nie powie — rzekł z ponurą pewnością. — To się jeszcze zobaczy — mruknął generał. — Jestem tego pewny — upierał się Razumow. — Taki człowiek nigdy nie powie… Czy pan generał sądzi, że przyszedłem tu ze strachu? — dodał gwałtownie. Był gotów do ostatka obstawać przy swoim zdaniu o Haldinie. — Ale skądże — odparł generał z prostotą — i powiem panu szczerze, że gdyby ów Haldin nie był przyszedł ze swoim opowiadaniem do takiego lojalnego i dzielnego Rosjanina jak pan, byłby przepadł jak kamień w wodzie… a to miałoby paskudne następstwa — dodał z szerokim, okrutnym uśmiechem spod swych kamiennych oczu. — Jasne więc, że nie można podejrzewać pana o strach. Tu książę wtrącił, odwracając się do Razumowa ze swego fotela. — Nikt nie wątpi w moralną słuszność postępowania pana, proszę być o to całkiem spokojnym. Z pewnym zakłopotaniem zwrócił się do generała: — Dlatego właśnie tu jestem. Może to pana dziwi, że… Generał spiesznie przerwał. — Ależ bynajmniej. To całkiem proste. Ocenił książę doniosłość… — Tak — wtrącił książę — i ośmielam się nalegać stanowczo, aby współudział mój i pana Razumowa w tej sprawie nie został podany do publicznej wiadomości. To Obiecujący młodzieniec — o wybitnych zdolnościach. — Nie wątpię — mruknął generał. — Wzbudza zaufanie. — Wszelkiego rodzaju zgubne poglądy tak się obecnie rozpowszechniły i zaraza przeniknęła do ośrodków tak nieoczekiwanych — że choć wydaje się to wprost potworne, mógłby ucierpieć… Jego studia… Jego… Generał z łokciami na biurku ujął głowę w obie dłonie. — Tak… Tak… Zastanawiam się nad tym… Ile czasu mogło minąć od chwili, kiedy zostawił go pan w swym pokoju, panie Razumow? Razumow podał godzinę odpowiadającą mniej więcej porze, w której wyrwał się jak szalony ze spelunki na przedmieściu. Postanowił wyeliminować zupełnie Ziemianicza ze sprawy. Wspominać o nim znaczyło skazać tę „jasną duszę” na więzienie, może na srogą chłostę, a w końcu na wędrówkę na Sybir w kajdanach. Obiwszy Ziemianicza, Razumow odczuwał dla niego teraz jakąś nieokreśloną, nie pozbawioną wyrzutów sumienia, życzliwość. Generał, dając po raz pierwszy upust swym ukrytym myślom, wykrzyknął pogardliwie: — I powiadasz pan, że przyszedł do pana z tym wyznaniem tak sobie — bez żadnej przyczyny — a propos de bottes? Razumow zwietrzył niebezpieczeństwo. Bezlitosna podejrzliwość despotyzmu przemówiła wreszcie bez osłony. Nagła trwoga zamknęła usta Razumowa. Cisza w pokoju stała się teraz podobna do ciszy głębokiego więziennego lochu, gdzie czas się nie liczy i gdzie podejrzana jednostka bywa nieraz zapomniana na zawsze. Ale książę przyszedł mu na ratunek. — To sama Opatrzność skierowała nikczemnika w chwili umysłowego zamroczenia do pana Razumowa — na podstawie jakiejś dawnej całkiem fałszywie zrozumianej dyskusji — jakiejś błahej teoretycznej wymiany poglądów — i to, jak się dowiedziałem, sprzed wielu miesięcy — o której pan Razumow zupełnie już zapomniał. — Panie Razumow — zapytał w zamyśleniu generał po krótkim milczeniu. — Czy pan daje się często wciągać w teoretyczne dyskusje? — Nie, ekscelencjo — odpowiedział Razumow chłodno w nagłym przypływie pewności siebie. — Jestem człowiekiem głębokich przekonań. Niedowarzone poglądy krążą w powietrzu. Nie zawsze warto je zwalczać. Ale nawet milcząca pogarda poważnego umysłu może być zrozumiana mylnie przez zagorzałych utopistów. Generał, wciąż trzymając głowę w dłoniach, wpatrywał się w Razumowa. Książę K. szepnął: — Poważnie myślący młodzieniec. Un esprit superieur. — Widzę to, mon cher prince — rzekł generał. — Panu Razumowowi nic z mojej strony nie grozi. Zainteresował mnie. Widzę, że posiada wielki i pożyteczny dar budzenia zaufania. Zastanawiałem się tylko, dlaczego tamten w ogóle coś powiedział — choćby o samym fakcie zabójstwa — skoro chodziło mu tylko o uzyskanie schronienia na parę godzin. Bo przecież cóż było łatwiejszego, jak milczeć o całej sprawie, o ile oczywiście, myląc się szaleńczo co do prawdziwych pańskich przekonań, nie próbował pozyskać pańskiej pomocy. Cóż pan na to, panie Razumow? Razumowowi wydało się, że posadzka zakołysała się pod nim. Ten groteskowy mężczyzna w obcisłym mundurze był straszny. I powinien być straszmy. — Rozumiem, co wasza ekscelencja ma na myśli. Ale mogę tylko powiedzieć, że nie wiem, dlaczego tak się stało. — Niczego nie miałem na myśli — szepnął generał z łagodnym zdziwieniem. „Dostał mnie, dostał bez ratunku” — pomyślał Razumow. Trudy i wstręty tego popołudnia, pragnienie zapomnienia, strach, którego nie mógł się pozbyć — to wszystko rozbudziło w nim na nowo nienawiść do Haldina. — W takim razie nie mogę być pomocny waszej ekscelencji. Nie wiem, o co mu chodziło. Wiem tylko, że w pewnej chwili chciałem go zabić. Sam sobie życzyłem również śmierci. Nie mówiłem nic. Byłem przybity. Nie dałem powodu do zwierzeń, nie pytałem o żadne wyjaśnienia… Wydawało się, że Razumow stracił panowanie nad sobą, lecz umysł jego był jasny. Wybuch ten w istocie był wyrachowany. — Wielka szkoda — rzekł generał — że pan nie zapytał. Czy nie wie pan przynajmniej, co zamierza zrobić? Razumow uspokoił się i dojrzał otwierające się przed nim wyjście. — Jak mi powiedział, ma nadzieję, że jakieś sanki będą na niego czekać o wpół do pierwszej w nocy koło siódmej latarni licząc na lewo od górnego końca Karabielnej. W każdym razie zamierzał być tam o tej porze. Nie żądał ode mnie nawet zmiany ubrania. — Ah! voila! — rzekł generał, zwracając się z zadowoleniem do księcia K. — Oto sposób, w jaki protégé księcia, pan Razumow, może całkiem uniknąć podejrzeń o jakiś współudział w tym aresztowaniu. Będziemy czekali na tego pana na Karabielnej. Książę wyraził swą wdzięczność. W głosie jego drżało szczere wzruszenie. Razumow, nieruchomy i milczący, siedział wpatrując się w dywan. Generał zwrócił się do niego. — O wpół do pierwszej zatem. Do tego czasu musimy polegać na panu, panie Razumow. Jak pan sądzi? Czy on nie zechce zmienić swojego planu? — Skądże mogę wiedzieć? — rzekł Razumow. — Tacy ludzie jednak nie zmieniają planów. — Jakich ludzi ma pan na myśli? — W ogóle fanatycznych miłośników wolności. Wolności przez duże „W”, ekscelencjo. Wolności, która nic określonego nie oznacza. Wolności, w której imię popełnia się zbrodnie. Generał mruknął: — Nie cierpię buntowników. Każdego rodzaju. Nic nie mogę na to poradzić. Taką już mam naturę. Zacisnął pięść i potrząsnął nią. — Trzeba ich więc zniszczyć. — Oni już z góry złożyli swoje życie w ofierze — rzekł Razumow ze złośliwym zadowoleniem, patrząc prosto w twarz generała. — Jeżeli Haldin zmieni dziś wieczór plany, to może pan generał być pewny, że nie uczyni tego dla ratowania swojego życia ucieczką jakąś inną drogą. Dowodziłoby to tylko, że zamierza porwać się na coś innego. Ale to nie wydaje się prawdopodobne. Generał powtórzył jakby sam do siebie: — Trzeba ich zniszczyć. Razumow przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Książę wykrzyknął: — Co za straszna konieczność! Generał z wolna opuścił rękę. — Jest jedna pociecha. Ten rodzaj nie zostawia potomstwa. Mówiłem to zawsze: jeden wysiłek — bezlitosny, uparty, niezłomny — a skończymy z nimi na zawsze. Razumow przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy, w tak absolutną władzę, musiał wierzyć w to, co mówił: inaczej nie mógłby wytrwać pod ciężarem takiej odpowiedzialności. Generał powtórzył raz jeszcze z najwyższą pasją: — Nie cierpię buntowników. Te wywrotowe umysły! Intelektualni débauchés! Wierność była zawsze podstawą mojego istnienia. To jest sprawa uczucia. W jego obronie gotów jestem poświęcić życie — nawet honor — gdyby zaszła potrzeba. Ale proszę mi powiedzieć, czy może być mowa o honorze, kiedy ma się do czynienia z buntownikami, z ludźmi, którzy nie uznają nawet Boga, ze skończonymi niedowiarkami? Bydło! Okropność pomyśleć o tym! Podczas tej rozmowy Razumow, patrząc w twarz generała, przytaknął z lekka ze dwa razy. Książę K., który trzymał się dostojnie z boku, szepnął wznosząc w górę oczy: — Hélas! Po czym opuścił wzrok i oświadczył bardzo stanowczo: — Ten młody człowiek potrafi w pełni ocenić wagę pana pamiętnych słów, generale. Cały wyraz twarzy generała zmienił się: tępa zawziętość ustąpiła miejsca doskonałej uprzejmości. — Teraz poproszę — rzekł — ażeby pan Razumow wrócił do siebie. Racz, książę, zauważyć, że nie pytam pana Razumowa, czy uzasadnił wobec gościa swoją nieobecność. Bez wątpienia uczynił to w sposób zadowalający. Ale nie pytam. Pan Razumow wzbudza zaufanie. To wielki dar. Nadmieniam tylko, że dalsze przedłużanie nieobecności mogłoby obudzić w przestępcy podejrzenia i skłonić go do zmiany planów. Wstał i z wyszukaną grzecznością przeprowadził swoich gości do przedpokoju, zastawionego roślinami. Razumow rozstał się z księciem na rogu ulicy. W powozie słuchał jego słów, w których naturalne uczucie walczyło z ostrożnością. Najwidoczniej książę lękał się, aby nie wzbudzić nadziei na jakieś przyszłe stosunki. Ale w jego głosie, gdy wygłaszał po ciemku oględne życzliwe ogólniki, dźwięczał odcień serdeczności. Książę powiedział również: — Ufam panu całkowicie, panie Razumow. „Oni mi wszyscy ogromnie ufają” — pomyślał smętnie Razumow. Ten człowiek, który siedział obok niego w ciasnej karetce ramię w ramię, napełniał go pobłażliwą pogardą. Prawdopodobnie obawiał się scen z żoną. Mówiono o niej, że była dumna i gwałtowna. Wydało mu się rzeczą dziwaczną, że tajemnica może odgrywać tak wielką rolę w szczęściu i bezpieczeństwie istnień ludzkich. Ale chciał uspokoić księcia i z odpowiednim naciskiem oświadczył, że mając niejakie poczucie swych skromnych uzdolnień i zaufanie w swoją pracowitość powierza swą przyszłość własnym wysiłkom. Wyraził wdzięczność za doznaną pomoc. Tak niebezpieczne sytuacje nie zdarzają się dwa razy w ciągu jednego życia — dodał. — A pan zachował się w tej sytuacji ze stałością umysłu i prawością uczuć wzbudzającą we mnie wysokie wyobrażenie o pańskiej wartości — rzekł książę uroczyście. — Niech pan tylko wytrwa na tej drodze — wytrwa. Wysiadłszy na chodnik, Razumow ujrzał dłoń bez rękawiczki wyciągniętą do niego przez spuszczoną szybę karetki. Dłoń ta przytrzymała przez chwilę rękę Razumowa. Światło ulicznej latarni padało na długą twarz księcia i siwe, staromodne bokobrody. — Mam nadzieję, że jesteś pan teraz całkiem spokojny co do następstw… — Po tym, co wasza ekscelencja raczyła dla mnie uczynić, pozostaje mi już tylko polegać na swoim sumieniu. — Adieu! — rzekła wąsata głowa ze wzruszeniem. Razumow skłonił się. Karetka z lekkim skrzypieniem pomknęła po śniegu — on zaś pozostał sam na brzegu chodnika. Powiedział sobie, że nie ma o czym myśleć, i ruszył ku domowi. Szedł spokojnie. Była to rzecz powszednia — taki powrót do domu po wieczorze spędzonym z kolegami czy na jakimś tańszym miejscu w teatrze. Po przejściu kawałka drogi poczuł się w kręgu rzeczy dobrze znajomych. Nic się nie zmieniło. Oto znajomy róg jego ulicy, a za zakrętem znajome mętne światło sklepiku z wiktuałami, prowadzonego przez Niemkę. Za małymi szybkami widać było bochenki czerstwego chleba, wiązki cebuli i wianki kiełbasy. Właśnie sklep zamykano. Chorowity, kulawy subiekt, którego tak dobrze znał z widzenia, wykuśtykał w śnieg dźwigając wielką okiennicę. Nic się nie zmieni. Oto znajoma brama rozdziawia czarne wnętrze, mdło rozjaśnione światłami padającymi z wejść do kilku klatek schodowych. Poczucie ciągłości życia zależy od drobnych wrażeń fizycznych. Błahostki codziennej egzystencji są puklerzem duszy. Ta myśl wzmocniła wewnętrzny spokój Razumowa, gdy począł wstępować na schody, znane jego stopom nawet w ciemności, z ręką na znajomej lepkiej poręczy. Wyjątkowość sytuacji nie mogła wziąć góry nad tymi fizycznymi kontaktami, które czynią jeden dzień podobnym do drugiego. Jutro będzie takie samo jak wczoraj. Tylko na scenie teatru uznaje się nadzwyczajności. „Przypuszczam — myślał Razumow — że gdybym postanowił palnąć sobie w łeb na pierwszym piętrze, wszedłbym po schodach równie spokojnie jak teraz. Nie ma rady. Co musi być — to będzie. Nadzwyczajne rzeczy zdarzają się. Ale z chwilą gdy się zdarzyły, sprawa zakończona. Tak samo, gdy się powzięło postanowienie. To kończy sprawę. Zostaje wchłonięta przez codzienne zajęcia, przez zwyczajność naszych powszednich myśli — i życie płynie dalej jak przedtem, a jego tajemnicze i ukryte składniki słusznie pozostają w cieniu. Życie jest sprawą publiczną.” Razumow otworzył drzwi swojego mieszkania i wyjął klucz z zamka; potem wszedł bardzo cicho i starannie zasunął rygiel. Pomyślał: „Słyszy mnie.” I po zasunięciu rygla stał przez chwilę wstrzymując oddech. Nie doszedł go żaden dźwięk. Minął pusty przedpokój, stąpając ostrożnie w ciemności. Wszedłszy do pokoju, omackiem poszukał zapałek na stole. Cisza, poza szelestem przesuwanej ręki, panowała zupełna. Czyżby tamten spał tak mocno? Razumow potarł zapałkę i spojrzał w stronę łóżka. Haldin leżał na wznak jak poprzednio, tylko obie ręce podłożył pod głowę. Oczy miał otwarte. Wpatrywał się w sufit. Razumow podniósł w górę zapałkę. Ujrzał wyrazistą twarz, mocną szczękę, białe czoło i pukle jasnych włosów na tle białej poduszki. Tak, to on leżał tam na wznak. Razumow pomyślał nagle: „Przeszedłem po jego piersiach.” Patrzył wciąż, aż zapałka zgasła, po czym zaświecił drugą i w milczeniu zapalił lampę, nie patrząc już w stronę łóżka. Odwrócił się i wieszał płaszcz na kołku, gdy Haldin westchnął głęboko i zapytał znużonym głosem: — No i co? Jak tam załatwiliście? Razumowa ogarnęło wzruszenie tak silne, że musiał oprzeć się o ścianę. Szatańska chętka, by oświadczyć: „Wydałem cię policji” — przeraziła go niezmiernie. Nie powiedział jednak tego. Nie odwracając się, rzekł stłumionym głosem: — Zrobione. I znowu usłyszał, jak Haldin westchnął Podszedł do stołu, usiadł stawiając lampę przed sobą i dopiero wtedy spojrzał w stronę łóżka. W odległym kącie dużego pokoju, z dala od niewielkiej lampy, którą osłaniał bardzo gruby, porcelanowy klosz, Haldin widniał ciemnym, długim kształtem, jakby stężały już nieruchomością śmierci. To ciało wydawało się mniej materialne niż jego własna zjawa, po której Razumow przeszedł na białej od śniegu ulicy. Niepokoiło bardziej swą roztopioną w mroku, a uporczywą realnością niż tamto wyraźne, lecz przemijające złudzenie. Haldin odezwał się znowu: — Musieliście mieć ciężką drogę. Taka droga… — szepnął przepraszająco. — W taką pogodę… Razumow odpowiedział żywo: — Tak. Droga była okropna… Po prostu koszmar. Wzdrygnął się wyraźnie. Haldin westchnął raz jeszcze, po czym: — Widziałeś więc Ziemianicza, bracie? — Widziałem. Pamiętając, ile czasu spędził z księciem, Razumow dodał ostrożnie: — Musiałem dość długo czekać. — Cóż za typ, prawda? To niebywałe, ile zrozumienia dla potrzeby wolności tkwi w tym człowieku. A jego powiedzonka — proste, a trafne, jakie tylko lud w swej zgrzebnej mądrości ukuć potrafi! To typ, który… — Ja, wiecie, nie miałem zbyt wiele sposobności… — mruknął Razumow przez zęby. Haldin wciąż wpatrywał się w sufit. — Widzisz, bracie, ja często bywałem w tym domu ostatnimi czasy. Zanosiłem książki, broszury. Wielu z biedaków, co tam mieszkają, umie czytać. Bo widzisz, bracie, biesiadników na ucztę wolności trzeba szukać wśród zaułków i płotów. Prawdę rzekłszy, ostatnio prawie stale mieszkałem w tym domu. Nieraz spałem w stajni. Jest tam stajnia… — Tam właśnie rozmówiłem się z Ziemianiczem — przerwał cicho Razumow. Jakiś duch szyderstwa wstąpił w niego, więc dodał: — Można powiedzieć, że rozmowa udała się. Wyszedłem stamtąd z niemałą ulgą. — O! to człowiek — ciągnął powoli Haldin, mówiąc wciąż w sufit. — Wiecie, jak go poznałem? Otóż od kilku już tygodni, od chwili kiedy pogodziłem się z tym, że trzeba mi tego dokonać, próbowałem się odosobnić. Wyprowadziłem się od wdowy, u której mieszkałem. Po cóż miałem narażać tę poczciwą kobietę, aby ją potem dręczyła policja aż do utraty zmysłów? Przestałem widywać się z kolegami… Razumow przysunął do siebie ćwiartkę papieru i zaczął kreślić na niej ołówkiem linię za linią. „Słowo daję — pomyślał z gniewem — troszczył się o bezpieczeństwo wszystkich, tylko nie o moje.” Haldin mówił dalej: — Dziś rano — ach! dziś rano to ‘było co innego. Jak wam to wytłumaczyć? Zanim dokonałem tego czynu, włóczyłem się nocą, a w dzień leżałem w ukryciu, układając sobie wszystko w myśli. I byłem spokojny. Nie mogłem spać, ale byłem spokojny. Czymże się miałem dręczyć? Ale dziś rano, po tym! Wtedy właśnie straciłem spokój. Nie mogłem chować się w tym wielkim domu, pełnym nędzy. Nędzarze tego świata nie mogą dać spokoju. A potem, kiedy ten głupi stróż zaczął wrzeszczeć, powiedziałem sobie: „Jest w tym mieście młody człowiek, który przerasta o głowę pospolite przesądy.” „Kpi ze mnie?” — zadał sobie pytanie Razumow, kreśląc machinalnie dalej trójkąty i kwadraty. I nagle pomyślał: „Moje zachowanie musi mu się wydawać dziwne. Jeśli się mnie przestraszy i dokądś zwieje — będę zgubiony bez ratunku. Ten przeklęty generał…” Rzucił ołówek i gwałtownie zwrócił się ku łóżku z mglistą postacią rozciągniętą na nim w całej swej długości — o ileż mniej wyraźną od tej, przez której pierś przeszedł bez wahania. Byłożby to także widziadło? . Milczenie trwało od dłuższego czasu. „Już go tu nie ma” — oto myśl, z którą Razumow walczył rozpaczliwie, przerażony jej niedorzecznością. „Poszedł sobie, a to… jest… tylko…” Nie mógł wytrzymać dłużej. Skoczył na równe nogi, mówiąc głośno: „Jestem straszliwie niespokojny” — i paroma wielkimi krokami podszedł do brzegu łóżka. Dotknął lekko dłonią ramienia Haldina i gdy tylko sprawdził jego realność, doznał szalonej pokusy, by pochwycić odsłonięte gardło i wydusić ostatnie tchnienie z tego ciała, z obawy, ażeby nie wymknęło się spod jego straży, zostawiając po sobie tylko zjawę. Haldin nie ruszył się, ale wznosząc oczy, spojrzał z mroku na Razumowa, z cichą wdzięcznością za ten objaw uczucia. Razumow odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju. „Byłoby to może dobrodziejstwem dla niego” — mruknął do siebie i aż się przestraszył takiego usprawiedliwienia morderczej pokusy, która wylęgła się gdzieś w jego mózgu. A jednak nie mógł z nią się rozstać. Zaczął ją rozważać na trzeźwo. „Co go czeka? — myślał. — Na zakończenie stryczek… A ja…” Rozważania te przerwał głos Haldina: — Po co niepokoić się o mnie. Mogą zabić moje ciało, ale nie zdołają wygnać mojej duszy z tego świata. Powiadam ci — tak silnie wierzę w ten świat, że nawet wieczność wyobrażam sobie jako bardzo długie życie. Może dlatego tak jestem gotowy na śmierć.. — Hm — mruknął Razumow, przygryzłszy dolną wargę, i dalej chodził po pokoju, snując swe dziwne rozważania. Tak, dla człowieka w takim położeniu byłoby to oczywistym dobrodziejstwem. Jednak rzecz nie polegała na tym, aby być dobrym, lecz aby być twardym. Haldin to niepewny gość… — Wiktorze Wiktorowiczu, ja także wierzę w ten nasz świat — rzekł Razumow z mocą. — Ja również, póki żyję… Ale wy, zdaje się, macie zamiar straszyć na nim po śmierci. Nie sądzicie chyba na serio… Nieruchomy Haldin zaczął mówić: — Straszyć na nim! Tak! Na pewno: gnębicieli myśli, która przyśpiesza rozwój świata, niszczycieli dusz, które dążą do podniesienia ludzkiej godności — tych należy ścigać spoza grobu. Ale tym, co zniszczą tylko moje ciało, przebaczyłem już z góry. Razumow przystanął trochę, aby słuchać, ale jednocześnie kontrolował swoje własne wrażenia. I zły był na siebie, że przywiązuje tyle wagi do tego, co mówi Haldin. „To wariat” — pomyślał stanowczo, ale myśl ta nie wzbudziła w nim pobłażania dla Halddna. Było to szczególnie bezczelne szaleństwo — i z chwilą gdy zaczynało wdzierać się w publiczne życie kraju, każdy dobry oby obywatel miał oczywiście obowiązek… Na tym urwał się tok jego myśli. Ogarnął go teraz tak gwałtowny paroksyzm skrytej nienawiści do Haldina, że pośpiesznie zaczął pleść, co mu ślina na język niosła: — Tak. Wieczność. Naturalnie. Ja również nie mogę jej sobie dobrze przedstawić. Wyobrażam ją sobie w każdym fazie jako coś spokojnego i… nudnego. Nie będzie tam żadnych niespodzianek… czy rozumiecie? Zabraknie elementu czasu. Wyjął zegarek i spojrzał na godzinę. Haldin odwrócił się na boki przyglądał się uważnie. Razumowa przestraszyło jego poruszenie. Niepewny gość ten koleżka z widmem. Północ jeszcze nie nadeszła. Podjął śpiesznie: — I niezbadanych tajemnic! Czy można sobie wyobrazić tajemne sprawy w wieczności? Nie sposób. A życie jest ich pełne. Są na przykład tajemnice urodzenia. Człowiek nosi je w sobie aż do grobu. Jest coś komicznego… ale mniejsza z tym. Bywają również utajone pobudki postępowania. Najjawniejsze czyny człowieka mają swoją tajemną stronę. To bardzo ciekawe i takie nieuchwytne. Ktoś na przykład wychodzi z pokoju na spacer. Pozornie nic pospolitszego. A jednak dla niego może to znaczyć bardzo wiele. Wraca — spotkał może jakiegoś pijaka, zauważył coś szczególnego na śniegu i oto już nie ten sam człowiek. Najmniej spodziewane rzeczy wywierają tajemny wpływ na nasze myśli: siwe wąsy jednej osoby, wytrzeszczone oczy innej. Czoło Razumowa zrosił pot. Przeszedł parę razy po pokoju z pochyloną głową, uśmiechając się do siebie złośliwie. — Czy zastanowiliście się kiedy nad władzą siwych wąsów i wytrzeszczonych oczu? Wybaczcie. Pewnie myślicie, że zwariowałem, plotąc takie rzeczy w obecnej chwili. A ja nie mówię na wiatr. Widziałem przykłady. Zdarzyło mi się raz rozmawiać z kimś, o którego losie rozstrzygnęły tego rodzaju materialne fakty. A on o tym nawet nie wiedział. Oczywiście wchodziło tu w grę sumienie, ale rozstrzygnęły takie właśnie materialne fakty… A wy, Wiktorze Wiktorowiczu, mówicie mi, żebym się o was nie niepokoił. Jakże! Przecież jestem za was odpowiedzialny — prawie krzyknął Razumow. Z trudem powstrzymał wybuch mefistofelicznego śmiechu. Haldin, bardzo blady, uniósł się na łokciu. — A niespodzianki życia! — ciągnął Razumow, spojrzawszy niespokojnie na tamtego. — Zważcie tylko ich zdumiewającą naturę. Tajemniczy popęd skłonił was, byście tu przyszli. Nie mówię, że postąpiliście źle. Owszem, z pewnego punktu widzenia nie mogliście postąpić lepiej. Mogliście pójść do człowieka mającego uczucia i związki rodzinne. Sami macie takie związki. Jeśli idzie o mnie, uważacie, chowano mnie w zakładzie, gdzie bywało przygłodno. Mówić o sentymencie dla takiej instytucji — to, rozumiecie sami… A co się tyczy związków — jedyne moje związki ze światem są natury społecznej. Muszę w jakiś sposób zdobyć ludzkie uznanie, nim będę mógł w ogóle działać. Siedzę tu i pracuję… A czy myślicie, że nie pracuję również dla postępu? Muszę wyrobić sobie własne poglądy na słuszną drogę postępowania… Wybaczcie mi — ciągnął Razumow, odetchnąwszy i zaśmiawszy się krótkim, gardłowym śmiechem — ale nie odziedziczyłem rewolucyjnego ducha wraz z podobieństwem do jakiegoś wuja. Spojrzał znów na zegarek i aż go zemdliło od obrzydliwego lęku, gdy stwierdził, jak wiele jeszcze minut brakuje do północy. Wyszarpnął zegarek wraz z łańcuszkiem z kieszeni kamizelki i położył go na stole w świetle lampy. Wsparty na łokciu Haldin nie poruszył się wcale. Ta nieruchomość zaniepokoiła znowu Razumowa. — „Co on knuje tak po cichu? — pomyślał. — Trzeba temu przeszkodzić. Muszę mówić do niego bez przerwy.” Podniósł głos: — Jesteście synem, bratem, siostrzeńcem, krewnym — bo ja wiem zresztą czym — dla niezliczonych ludzi. Ja jestem tylko człowiekiem. Oto stoję przed wami. Myślący człowiek. Czy przyszło wam kiedy do głowy, w jaki sposób człowiek, co nigdy w życiu nie usłyszał serdecznego słowa ani pochwały, będzie myślał o rzeczach, o których wy myślicie przede wszystkim zgodnie ze swoją klasą, tradycją rodzinną, domowymi uprzedzeniami — albo też na przekór im?… Czyście zastanowili się kiedy, co taki człowiek czuje? Ja nie mam domowych tradycja. Nie mam się czemu przeciwstawiać. Moje tradycje są historyczne. Na cóż się mam oglądać, jeśli nie na tę przeszłość narodową, od której wy, panowie, chcecie odciąć waszą przyszłość? Czyż mój umysł, moje dążenia do lepszego losu mają być obrabowane z tej jedynej rzeczy, na której mogę polegać, dla widzimisię nieposkromionych zapaleńców? Wy macie swoją gubernię, z której pochodzicie, ale moim jest cały ten kraj — albo nie mam nic zgoła. Niewątpliwie będziecie kiedyś uważani za męczennika — za jakiegoś bohatera — za politycznego świętego. Ale ja się o to nie ubiegam. Zadowolę się rolą zwykłego pracownika. I cóż wy, ludzie, zdołacie osiągnąć przez rozlanie kilku kropel krwi na śniegu? W tym Bezmiarze. W tym nieszczęsnym Bezmiarze! Mówię wam — zawołał stłumionym, drżącym głosem, postąpiwszy o krok bliżej ku łóżku — że potrzebuje on nie gromady straszących widm, które mógłby podeptać — ale człowieka! Haldin wyciągnął przed siebie ręce, jak gdyby chciał go powstrzymać, przejęty grozą. — Teraz rozumiem wszystko! — wykrzyknął z przerażeniem. — Rozumiem… w końcu. Razumow zachwiał się i oparł o stół. Pot zrosił mu czoło, zimny dreszcz przebiegł wzdłuż krzyża. „Co ja takiego mówiłem? — zadał sobie pytanie. Czyżbym go mimo wszystko wypuścił z rąk?” Uczuł, że wargi sztywnieją mu jak żaglowe płótno i zamiast uspokajającego uśmiechu zdobył się jedynie na niepewny grymas. — Cóż chcecie? — zaczął pojednawczo, głosem nabierającym stopniowo siły po pierwszych niepewnych słowach — cóż chcecie? Pomyślcie tylko: człowiek spokojny, pracowity, a tu nagle… Nie umiem rzeczy owijać w bawełnę. Ale… Poczuł, że znowu porywa go gniew, wściekły gniew. — I cóż mieliśmy tu robić razem do północy? Siedzieć naprzeciwko siebie i myśleć o waszych… o waszych… jatkach?! Haldin siedział zgnębiony i zasępiony. Pochylił głowę, ręce zwisły mu pomiędzy kolana. Jego głos był cichy, smutny, ale spokojny. — Tak, Razumow, bracie, teraz widzę, jak to jest. Macie wspaniałomyślną duszę, ale brzydzicie się moim czynem — niestety. Razumow wlepił w niego wzrok. Ze strachu tak zacisnął zęby, że poczuł ból w całej twarzy. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. — I może nawet moja osoba jest wam wstrętna — dodał Haldin posępnie po krótkim milczeniu. Popatrzył na niego przez chwilę, po czym znowu utkwił wzrok w podłodze. — Bo istotnie, o ile ktoś… Urwał, widocznie czekając na jakieś słowo. Razumow milczał. Haldin pokiwał smutnie głową. — Oczywiście… Oczywiście… — szepnął. — Ach, co za ciężka robota! Trwał przecz chwilę w bezruchu, po czym zerwał się tak nagle, że stężałe serce Razumowa uderzyło jak młotem. — Niech już tak będzie — wykrzyknął żałośnie niskim, wyraźnym głosem. — Żegnajcie więc! Razumow rzucił się naprzód, ale ruch wzniesionej ręki Haldina zatrzymał go, zanim zdołał wydostać się zza stołu. Oparł się ciężko o jego blat i słuchał dalekich dźwięków zegara miejskiego, który gdzieś wydzwaniał godzinę. Haldin stał już przy drzwiach. Wysoki i prosty jak strzała, że swą bladą twarzą i wzniesioną ostrzegawczo ręką, wyglądał jak posąg przedstawiający zuchwałą młodość, wsłuchaną w jakiś wewnętrzny głos. Razumow odruchowo popatrzył na zegarek. Gdy znów spojrzał ku drzwiom, Haldina już nie było. Zniknął prawie bez głosu, jak duch, i tylko z przedpokoju doleciał cichy trzask odsuwanej lekko zasuwki. Razumow wybiegł za nim z zawrotem głowy i z otwartymi ustami, z których nie mógł wydobyć głosu. Drzwi przedpokoju stały otworem. Słaniając się dopadł schodów i wychylił się daleko za poręcz. Patrząc w czarną czeluść klatki schodowej z migającym w głębi światełkiem, łowił uchem odgłos szybkich i cichych kroków osoby zbiegającej po krętych schodach. Lekki, pośpieszny tupot zapadał się coraz niżej, chyży cień przemknął przez światełko w dole; drgnięcie nikłego płomyka. Potem cisza. Razumow słuchał przewieszony przez poręcz i wciągał zimne, ostre powietrze, zmieszane z odorem brudnej klatki schodowej. Wszędzie spokój. Wrócił z wolna do swego pokoju i zamknął drzwi. Łagodne, równe światło stołowej lampy padało na zegarek. Razumow stanął i spojrzał na małą, białą tarczę. Brakowało jeszcze trzech minut do dwunastej. Wziął zegarek w niepewną dłoń. — Spóźnia się — mruknął i ogarnęła go dziwna niemoc. Kolana ugięły się pod nim, zegarek wraz z łańcuszkiem wyśliznął mu się z palców i spadł na podłogę. Tak go to przestraszyło, że o mało sam nie upadł. Gdy wreszcie odzyskał panowanie nad członkami na tyle, by schylić się po zegarek, natychmiast przyłożył go do ucha. Po chwili wyjąkał: — Stanął — i znów milczał dość długo, zanim cierpko mruknął. — Dokonało się… — A teraz do roboty. Usiadł, sięgnął po pierwszą z brzegu książkę, otworzył ją na chybił trafił i zaczął czytać. Ale zaledwie przeczytał parę wierszy, zgubił kompletnie wątek i nie próbował go odnaleźć. Pomyślał: „Prawie na pewno jakiś agent policyjny pilnuje domu po drugiej stronie ulicy.” Wyobraził go sobie przyczajonego w ciemnej bramie, z wytrzeszczonymi oczyma, otulonego w płaszcz po uszy i w generalskim kapeluszu z piórami na głowie. Ten niedorzeczny obraz tak go przestraszył, że aż poderwał się konwulsyjnie na krześle. Musiał dosłownie potrząsnąć głową z całej siły, żeby się odeń opędzić. Agent mógł być przebrany za chłopa… za żebraka… Albo też po prostu był w ciemnym płaszczu, zapiętym pod szyję i z ciężką laską w ręku — nicpoń o chytrych oczach, cuchnący wódką i surową cebulą. Na ten obraz Razumow doznał mdłości. — „Go mnie to obchodzi — pomyślał ze wstrętem. — Czyż jestem żandarmem? A zresztą już się dokonało.” Wstał w wielkim podnieceniu. Nie dokonało się. Jeszcze nie. Nie wcześniej jak o wpół do pierwszej. A tu zegarek stanął. To go doprowadzało do rozpaczy. Nie sposób dowiedzieć się, która godzina. Gospodyni i wszyscy lokatorzy na tym piętrze już śpią. Jakżeby mógł do nich pójść i… Bóg raczy wiedzieć, co by sobie pomyśleli albo co by odgadli. Nie odważył się również wyjść na ulicę celem sprawdzenia czasu. „Jestem teraz podejrzany. Nie ma co się oszukiwać” — pomyślał z goryczą. Jeżeli z tej lub innej przyczyny Haldin wyśliźnie się im i nie zjawi na Karabielnej, policja zrobi rewizję w tym mieszkaniu. A jeśli wtedy nie będzie w domu, nie potrafi się nigdy oczyścić! Nigdy! Razumow rozejrzał się dziko dokoła, jak gdyby szukając sposobu pochwycenia czasu, który, zda się, wymknął mu się w zupełności. Nigdy dotąd, o ile pamiętał, nie słyszał ze swego pokoju bicia miejskiego zegara. Nie był już nawet pewny, czy go naprawdę usłyszał dzisiejszego wieczora. Przystąpił do okna i stał z lekko pochyloną głową, by schwytać nikły dźwięk. „Będę tu stał, dopóki czegoś nie usłyszę” — powiedział sobie, z uchem przytkniętym do szyby. Nogi zaczęły mu drętwieć, a jednocześnie przeszywał go ostry ból w krzyżu i łydkach. Nie ruszał się. Jego umysł chwiał się na skraju obłędu. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że mówi głośno: — Przyznaję się — jak uczyniłby człowiek na torturach. „To są tortury” — pomyślał. Czuł się bliski omdlenia. Cichy, niski dźwięk dalekiego zegara, zdawało się, eksplodował mu w głowie — tak wyraźnie go usłyszał… Pierwsza! Gdyby Haldin nie zjawił się na umówionym miejscu, policja znalazłaby się już tutaj, by przetrząsnąć dom. Żaden głos nie dochodził jego uszu. Tym razem dokonało się. Powlókł się z trudem do stołu i opadł na krzesło. Odrzucał książkę i wziął kwadratową ćwiartkę papieru. Była taka sama jak stos innych, pokrytych jego drobnym, wyraźnym pismem, tyle tylko że nie zapisana. Chwycił raptownie pióro i umaczał w atramencie, w niejasnym przeświadczeniu, że będzie dalej pisać swoją rozprawę, lecz pióro znieruchomiało nad kartką. Pozostawało tak przez jakiś czas, zanim opuściło się, by kreślić długie, niezgrabne litery. Ze skupioną twarzą i z zaciśniętymi wargami Razumow zaczął pisać. W miarę stawiania ogromnych liter jego porządne pismo traciło zupełnie swój charakter: stało się niepewne, prawie dziecinne. Napisał pięć wierszy jeden po drugim. Historia — nie Teoria. Patriotyzm — nie Internacjonalizm. Ewolucja — nie Rewolucja. Kierowanie — nie Niszczenie. Jedność — nie Rozdarcie. Popatrzył tępo na to, co napisał. Potem zwrócił oczy w stronę łóżka i wpatrywał się w nie przez wiele minut, podczas gdy prawa ręka błądziła na oślep po całym stole w poszukiwaniu noża. Wreszcie wstał, miarowym krokiem podszedł do łóżka i w jego głowach przygwoździł nożem kartkę do drewnianej, otynkowanej ściany. Uczyniwszy to, odstąpił krok w tył, machnął ręką i rozejrzał się po pokoju. Potem nie spojrzał już ani razu na łóżko. Zdjął z kołka swój długi płaszcz, otulił się nim szczelnie i legł na twardej włosianej sofie po drugiej stronie pokoju. Ołowiany sen zamknął mu natychmiast powieki. Kilkakrotnie w ciągu tej nocy budził się cały drżący: śniło mu się, że brnie przez zaspy śnieżne w tej Rosji, gdzie był nie mniej samotny od każdego zdradzonego autokraty; w bezkresnej, zimowej Rosji, którą we śnie mógł jakoś ogarnąć wzrokiem w całym jej ogromie — jakby to była mapa. Ale po każdym wstrząsie przebudzenia ciężkie powieki opadały na zamglone oczy i usypiał znowu. III Zbliżając się do tej części historii pana Razumowa, umysł mój, skromny umysł starego nauczyciela języków, coraz dotkliwiej odczuwa trudność zadania. Bo naprawdę zadaniem tym nie jest ubranie w formę opowiadania treści pewnego dziwnego ludzkiego dokumentu, lecz — teraz widzę to jasno — przedstawienie moralnych warunków istniejących na znacznej części powierzchni naszej ziemi; warunków niełatwych do zrozumienia, a tym mniej do ukazania w ramach opowieści, póki nie znajdzie się jakiegoś słowa — klucza; słowa, które by stało za wszystkimi słowami, wypełniającymi te strony — słowa, które nie będąc samą prawdą, mogłoby zawierać dość prawdy, by dopomóc w dokonaniu moralnego odkrycia, jakie powinno być celem każdej opowieści. Przeglądam po raz setny kartki dziennika Razumowa, odkładam go, biorę pióro i trzymając je już gotowe do spełnienia swego zadania, by napisać wszystko czarno na białym — waham się. Albowiem słowem, które uporczywie ciśnie się na koniec pióra, jest słowo nie inne jak „cynizm”. Bo to jest znamię zarówno rosyjskiej autokracji, jak i rosyjskiego buntu. W swej pysze liczb, w swych dziwacznych pretensjach do świętości i w tajemnej gotowości do poniżania się w cierpieniu, duch Rosji jest duchem cynizmu. Duch cynizmu wypełnia do tego stopnia oświadczenia rosyjskich mężów stanu, teorie rewolucjonistów i mistyczne przepowiednie proroków, że wolność wygląda tam na pewną formę rozpusty, a nawet same cnoty chrześcijańskie wydają się nieobyczajne… Ale przepraszam za ten odskok. Zrodziły go rozważania nad zwrotem, jaki nastąpił w historii pana Razumowa, z chwilą gdy jego konserwatywne przekonania, rozwodnione jakimś nieokreślonym liberalizmem, właściwym zapalności jego młodego wieku, skrystalizowały się pod wpływem wstrząsu zetknięcia z Haldinem. Razumow obudził się — po raz dziesiąty może — z silnymi dreszczami. Widząc światło dnia w oknie, przezwyciężył chęć, by na nowo ułożyć się do snu. Nie pamiętał niczego, nie zdziwił się jednak, że spał na sofie w płaszczu i przemarzł do szpiku kości. Światło wlewające się przez szyby wydało mu się dziwnie posępne; nie niosło z sobą tej obietnicy, jaką każdy nowy dzień dawać winien młodości. Było to jakby przebudzenie człowieka śmiertelnie chorego lub dziewięćdziesięcioletniego starca. Spojrzał na lampę, która wypaliła się do cna. Stała tam, wygasła latarnia morska jego prac, zimny przedmiot z mosiądzu i porcelany, wśród porozrzucanych notatek i stosów książek — rzeczy już martwych, bez wagi i znaczenia — po prostu śmietnika zaczernionego papieru. Wstał, zdjął płaszcz i zawiesił go na kołku, wykonując wszystkie te ruchy całkiem machinalnie. Ogarnęło go uczucie niebywałego otępienia, zastój wewnętrzny jakby wody w rowie, jak gdyby życie uciekło z wszystkich rzeczy, a nawet z jego myśli. W domu panowała zupełna cisza. Odwróciwszy się od wieszaka, pomyślał z obojętnością wciąż jednaką, że musi być jeszcze bardzo wcześnie; ale spojrzawszy na zegarek, leżący na stole, spostrzegł, że obie wskazówki stały już na dwunastej. — Ach tak — mruknął, i jakby powoli budząc się rozejrzał się po pokoju. Zastanowiła go kartka przygwożdżona do ściany. Popatrzył na nią z daleka, bez zdziwienia i bez uznania, ale gdy usłyszał, że w przedpokoju służąca krząta się przy samowarze, przygotowując mu śniadanie, podszedł i zdjął kartkę z miną zupełnie obojętną. Czyniąc to, spojrzał na łóżko, w którym nie spał tej nocy: na poduszce trwał jeszcze wgłębiony ślad głowy Haldina. Nawet gniew Razumowa na ów znak bytności tego człowieka otępiał. Nie próbował go obudzić. Spędził cały dzień bezczynnie; nawet się nie uczesał. Nie przyszło mu do głowy, aby wyjść na miasto. Jeśli nie oddał się żadnym powiązanym rozmyślaniom, to nie dlatego, żeby był niezdolny do myślenia. Zabrakło mu dostatecznego zainteresowania. Ziewał często. Pił dużo herbaty, chodził po pokoju bez celu, a gdy usiadł, pozostawał długo bez ruchu. Czas jakiś spędził przy oknie, bębniąc spokojnie końcami palców po szybie. Podczas ospałych wędrówek dokoła stołu ujrzał odbicie własnej twarzy w lustrze i zatrzymał się. Oczy, które patrzyły na niego ze zwierciadła, były to najnieszczęśliwsze oczy, jakie kiedykolwiek widział. I to była pierwsza rzecz, która poruszyła psychiczny zastój tego dnia. Nie dotknęło go to osobiście. Pomyślał tylko, że życie bez szczęścia jest niemożliwe. A czym było szczęście? Ziewnął i zaczął znów włóczyć się od ściany do ściany swego pokoju. Oczekiwanie czegoś jest szczęściem — tylko to i nic więcej. Czekać na zaspokojenie jakiegoś pragnienia, nasycenie jakiejś namiętności, miłości, ambicji, nienawiści… niewątpliwie i nienawiści. Miłości i nienawiści. I unikać niebezpieczeństw egzystencji, żyć bez strachu — to też jest szczęście. I już nic więcej. Życie bez strachu — oczekiwanie. „Och! Nędzna dolo ludzka!” — wykrzyknął w myśli; i zaraz dodał: „W takim razie powinienem być dostatecznie szczęśliwy.” Ale to stwierdzenie nie ożywiło go. Przeciwnie, ziewnął znowu, jak ziewał cały dzień. Zdziwił się z lekka, spostrzegłszy, że zaskoczyła go noc. Zmrok nadszedł szybko, chociaż czas zdawał się nie ruszać z miejsca. Jakże się to stało, że nie dostrzegł mijania tego dnia? Oczywiście dlatego, że stanął zegarek… Nie zapalił lampy, ale podszedł do łóżka i rzucił się na nie bez zastanowienia. Leżąc na wznak, podłożył ręce pod głowę i patrzył w górę. Po chwili pomyślał: „Leżę tu jak ten człowiek. Ciekaw jestem, czy spał, kiedy ja zmagałem się z zadymką na ulicy. Nie, on nie spał. Lecz dlaczegoż ja nie miałbym spać?” I uczuł, że cisza nocna kładzie mu się jak ciężar na wszystkich członkach. Z zewnątrz, z ciszy tęgiego mrozu, dobitne uderzenia miejskiego zegara odliczające północ wtargnęły w spokój jego powściąganego podniecenia. Znowu zaczął myśleć. Upłynęły już dwadzieścia cztery godziny, odkąd tamten opuścił jego mieszkanie. Razumow czuł z całą pewnością, że Haldin, choć w więzieniu, śpi tej nocy. Pewność ta rozgniewała go, bo wolał nie myśleć o Haldinie — ale wyjaśniał sobie sprawę fizjologicznymi i psychologicznymi przyczynami. Ten człowiek, jak sam wyznał, nie sypiał po nocach od wielu tygodni, teraz jednak skończyła się dla niego wszelka niepewność. Niewątpliwie wyglądał już tylko kresu swego męczeństwa. Człowiek, który pogodził się z tym, że ma zabić, nie potrzebuje wiele, by pogodzić się z własną śmiercią. Haldin spał może smaczniej od generała T., którego zadanie — nie mniej ciężka robota — pozostawało nie ukończone i nad którego głową wisiał miecz rewolucyjnej zemsty. Razumow przypomniał sobie tego krępego mężczyznę z nalanymi policzkami, wspartymi o kołnierz munduru, tego szermierza autokracji, który potrafił nie zdradzić ani zdziwienia, ani niedowierzania, ani radości, ale z którego wytrzeszczonych oczu biła śmiertelna nienawiść do wszelkiego buntu — poruszył się niespokojnie na łóżku. „Podejrzewał mnie — pomyślał. — Sądzę, że musi podejrzewać każdego. Byłby zdolny podejrzewać własną żonę, gdyby Haldin był poszedł ze swoim wyznaniem do jej buduaru.” Usiadł na łóżku w udręce. Miałże pozostać politycznie podejrzanym do końca swoich dni? Miałże iść przez życie jak człowiek, któremu nie można dowierzać — ze złą notą tajnej policji, dołączoną do jego akt? Jakiej przyszłości może się spodziewać? „Jestem teraz podejrzany” — pomyślał znowu; ale w miarę jak noc mijała, przyszedł mu z pomocą zwyczaj zastanawiania się nad rzeczami i owo pragnienie bezpieczeństwa i spokojnego życia, które tkwiło w nim tak mocno. Jego stateczna, równa, pracowita egzystencja stanie się w końcu świadectwem lojalności. Istniało przecież tyle dozwolonych dróg służenia krajowi. Można pracować dla postępu, nie będąc rewolucjonistą. A gdy się raz wreszcie wybije — otwierało się przed nim wielkie pole działania, i to w najrozmaitszych kierunkach. Myśl jego, niby kołujący ptak, wróciła po dwudziestu czterech godzinach do srebrnego medalu i jak ów ptak zawisła nad nim. Nie zmrużył oka przez całą noc ani na chwilę, lecz gdy dzień zaświtał, wstał nie nadto zmęczony i dostatecznie opanowany, by wziąć się do praktycznych zajęć. Wyszedł z domu i wysłuchał trzech porannych wykładów. Ale praca w bibliotece była tylko pantomimą uczenia się. Siedział wśród pootwieranych książek, siląc się na robienie notatek i wyciągów. Jego nowo zdobyty spokój, jak zbyt lekka szata, zdawał się rozwiewać przy lada słowie. Zdrada! Dlaczego? Ten człowiek sam zrobił wszystko, żeby się zdradzić. Jak mało było potrzeba, żeby go oszukać! „Nie powiedziałem mu ani jednego słowa, które by nie było ścisłą prawdą. Ani jednego słowa” — spierał się z samym sobą Razumow. Ale skoro myśl raz pobiegła w tym kierunku, nie mogło być mowy o pożytecznej pracy. Te same koncepcje snuły mu się wciąż po głowie, w myśli wymawiał w kółko te same słowa. W końcu zamknął wszystkie książki i gwałtownie wepchnął do kieszeni swoje papiery, wściekając się na Haldina. Gdy wychodził z biblioteki, przyłączył się do niego wysoki, kościsty student w zniszczonym płaszczu i szedł obok, zatroskany. Razumow odpowiedział na jego wybąkane pozdrowienie, nie spoglądając nawet w tę stronę. „Czego on mnie się czepia?” — pomyślał ze szczególnym lękiem przed wszystkim, co niespodziewane, lękiem, z którego usiłował otrząsnąć się, by nie przylgnął do niego na całe życie. A student patrząc w ziemię, szepnął ostrożnie, że zapewne kolega już czytał o przedwczorajszym aresztowaniu wykonawcy wyroku — tak się wyraził — na panu de P.… — Byłem chory, nie wychodziłem z domu — mruknął Razumow przez zęby. Wysoki student ruszył ramionami i wsadził ręce głęboko w kieszenie. Miał kanciasty, bezwłosy, świecący podbródek, który drżał mu z lekka podczas mówienia, a jego nos, czerwony od mrozu, sterczał z zapadniętych policzków, jakby był doczepiony z malowanej tektury. Piętno chłodu i głodu znaczyło całą jego powierzchowność. Szedł uparcie obok Razumowa z oczyma utkwionymi w ziemię. — Jest to wiadomość urzędowa — ciągnął dalej tym samym ostrożnym szeptem. — Może być kłamliwa. Ale że aresztowano kogoś we wtorek w nocy między dwunastą a pierwszą, to pewne. I prędkimi słowy, pod płaszczykiem swej wiecznie strapionej miny, poinformował Razumowa, że wiadomość pochodziła od pewnego niższego urzędnika, zatrudnionego w głównym urzędzie policyjnym. Urzędnik ten należał do jednego z kółek rewolucyjnych. — Do tego samego co ja — dodał student. Przechodzili przez szeroki, prostokątny plac. Razumowa ogarnęło bezbrzeżne przygnębienie. Opuściła go cała energia, a wszystko, na co patrzył, zdawało się mącić w oczach i rozpływać. Nie miał odwagi rozstać się w tym miejscu ze studentem. „On może mieć powiązania z policją — przemknęło mu przez myśl. — Któż to może wiedzieć?” Ale spojrzawszy na zziębniętą i wygłodzoną postać swego towarzysza zrozumiał, że podejrzenie to jest niedorzeczne. — Ale ja, widzicie, nie należę do żadnego kółka. Ja… Nie śmiał dodać nic więcej, nie śmiał nawet przyśpieszyć kroku. A tamten, stawiając bardzo uważnie swe nędznie obute nogi, zaprotestował cichym głosem, że przecież nie każdy musi należeć do jakiejś organizacji. Najcenniejsze jednostki pozostają na zewnątrz. Niektóre najlepsze roboty wykonywa się poza organizacją. Po czym wyszeptał bardzo szybko spieczonymi gorączką wargami. — Człowiek, którego aresztowano na ulicy, to Haldin. I przyjmując za rzecz naturalną zalęknione milczenie Razumowa, zapewnił go, że nie mogło być co do tego wątpliwości. Ów urzędnik państwowy miał tej nocy służbę w głównym biurze. Słysząc głośny hałas i liczne kroki w sieni i wiedząc, że nocą przywożono czasem z twierdzy przestępców politycznych, otworzył nagle drzwi pokoju, w którym pracował. Zanim służbowy żandarm zdążył wepchnąć go z powrotem do środka i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, urzędnik zobaczył więźnia, którego gromada policjantów wpół niosła, a wpół wlekła przez sień. Postępowano z nim bardzo brutalnie. Urzędnik poznał z całą pewnością Haldina. W niespełna pół godziny później generał T. przybył do biura, by osobiście przesłuchać więźnia. — Nie dziwi was to? — zakończył chudy student. — Nie — odparł Razumow szorstko i natychmiast pożałował tej odpowiedzi. — Wszyscy myśleli, że Haldin znajduje się na prowincji u swojej rodziny. A wy nie? Student zwrócił swoje wielkie, zapadłe oczy na Razumowa, ten zaś rzekł niebacznie: — Jego rodzina jest za granicą. Byłby się ugryzł w język ze złości. Student powiedział tonem doceniającym znaczenie faktu: — Ach tak! Wy jedni wiedzieliście — i umilkł. „Sprzysięgli się na moją zgubę” — pomyślał Razumow. — Czy kolega mówił o tym jeszcze komu innemu? — zapytał z gorzką ciekawością. Tamten potrząsnął głową. — Nie. Tylko wam. W naszym kółku sądzono, że skoro Haldin wyrażał się często z największym uznaniem o waszym charakterze… Razumow nie mógł powstrzymać odruchu gniewnej rozpaczy, który został jednak przez tamtego jakoś inaczej zrozumiany, bo zamilkł i odwrócił swoje czarne pozbawione blasku oczy. Szli obok siebie w milczeniu. Po czym chudy student zaczął znów szeptać, nie patrząc na Razumowa. — Ponieważ nie mamy teraz nikogo ze swoich w twierdzy, przez kogo można by przesłać mu truciznę, rozważaliśmy już możliwość jakiejś akcji odwetowej — w najbliższym czasie… Razumow, idąc z dużym wysiłkiem, przerwał: — Znaliście dobrze Haldina? Czy wiedział, gdzie mieszkacie? — Miałem szczęście słyszeć dwa razy, jak przemawiał — odpowiedział student gorączkowym szeptem, kontrastującym z ponurą apatią jego twarzy i obejścia. — Nie znał mego adresu… Mieszkam licho… u rodziny rzemieślniczej… Mam tylko kąt w pokoju.’.. Nie bardzo tam mogę przyjmować gości, ale gdybyście mnie do czegoś potrzebowali, to jestem gotów… Razumow aż się zatrząsł ze strachu i wściekłości. Wychodził po prostu z siebie, nie podniósł jednak głosu: — Nie chcę, byście się spotykali ze mną, byście mówili ze mną, byście zwracali się do mnie choć jednym słowem. Zakazuję wam. — Zgoda — rzekł student ulegle, nie okazując żadnego zdziwienia z powodu tego niespodziewanego zakazu. — Macie swoje tajne przyczyny… doskonale… rozumiem. Odsunął się natychmiast, nie podnosząc nawet oczu, i przeszedł ukosem na drugą stronę ulicy — chudy, obdarty, wygłodzony i ze spuszczoną głową, stąpając w swój szczególny, oględny sposób. Razumow przypatrywał mu się, jak patrzy się na postać z sennego koszmaru, po czym ruszył dalej, starając się o niczym nie myśleć. Przed drzwiami jego mieszkania gospodyni zdawała się na niego czekać. Była to niska, gruba, niekształtną baba, z nalaną, pożółkłą twarzą, stale otulona czarnym, wełnianym szalem. Ujrzawszy go wchodzącego po schodach, zamachała rękami i załamała je z wielkim przejęciem. — Kiryło Sidorowiczu, ojczulku mój, cóżeście nabroili? I to taki spokojny, młody człowiek! A toż policja dopiero co przetrząsała wasz pokój. Razumow popatrzył na nią z milczącą, badawczą uwagą. Jej obrzękła, żółta twarz drgała z emocji. Błagalnie wzniosła na niego oczy. — Taki rozsądny młodzieniec! Dość na was spojrzeć, aby się o tym przekonać. A teraz… raptem… coś podobnego! Na co się wam było zadawać z tymi nihilistami! Rzućcie to, ojczulku! To są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście. Razumow z lekka wzruszył ramionami. — A może jakiś nieznany wróg oczernił was, Kiryło Sidorowiczu? Dużo jest czarnych serc i fałszywych donosów w dzisiejszych czasach. Każdy żyje pod strachem. — Czyście słyszeli, że ktoś na mnie doniósł? — spytał Razumow, nie spuszczając oczu z jej rozedrganej twarzy. Nie, nie słyszała niczego. Próbowała wybadać komisarza, gdy jego podwładni przetrząsali pokój. To ludzki człowiek ten komisarz. I zna ją od jedenastu lat. Ale tyle tylko powiedział jej w sieni z miną chmurną i strapioną: — Nie pytajcie mnie o nic, dobra kobieto. Sam nic nie wiem. Rozkaz pochodzi od wyższej władzy. I rzeczywiście, wkrótce po wyjściu policjantów zjawił się jakiś bardzo ważny pan w futrze i w błyszczącym kapeluszu, usiadł przy stole i osobiście przeglądał wszystkie papiery. Przyszedł sam i odszedł sam; niczego z sobą nie zabrał. A ona — po wyjściu policji — próbowała choć trochę uporządkować rzeczy. Razumow odwrócił się prędko i wszedł do swojego pokoju. Wszystkie książki zostały przetrząśnięte i porozrzucane po podłodze. Gospodyni weszła za nim i schyliwszy się z trudem, zaczęła zbierać je w fartuch. Papiery jego i notatki, zawsze tak starannie poukładane (wszystkie wiązały się z jego studiami), tworzyły teraz wymieszany bezładnie stos pośrodku stołu. Nieporządek ten wstrząsnął Razumowem głęboko, ponad rozsądną miarę. Usiadł i patrzył bezmyślnie. Doznawał wyraźnego uczucia, że całą jego egzystencję podminowano w jakiś tajemniczy sposób, że wszystkie jej moralne podpory kolejno rozpadają się w gruzy. Doznał nawet lekkiego zawrotu głowy i zrobił ruch, jak gdyby szukał oparcia. Kobieta, dźwignąwszy się z cichym stęknięciem, wysypała wszystkie książki z fartucha na sofę i wyszła, mamrocząc coś do siebie i wzdychając. Teraz dopiero Razumow zauważył, że owa kartka, która przez jedną noc wisiała, przygwożdżona do ściany nad jego pustym łóżkiem, leży na samym wierzchu stosu papierów. Zdjąwszy ją poprzedniego dnia, machinalnie złożył kartkę we czworo i rzucił na stół. A teraz ujrzał ją leżącą na samym wierzchu, rozłożoną i wygładzoną, przykrywającą sobą cały ten bezładny stos notatek — dzieje jego życia umysłowego w ciągu ostatnich trzech lat. Nie rzucono jej tam. Położono ją i nawet wygładzono. Dopatrzył się w tym jakiejś intencji o głębszym znaczeniu — a może niepojętego dlań szyderstwa. Siedział wpatrując się w tę kartkę, aż go rozbolały oczy. Nie próbował uporządkować papierów ani tego wieczora, ani przez cały następny dzień — który spędził w domu w stanie szczególnego niezdecydowania. To uczucie niezdecydowania wyrażało się — nie mniej i nie więcej — tylko pytaniem, czy warto dalej żyć? Nie przypominało to jednak wcale rozterki człowieka zamierzającego popełnić samobójstwo. Myśl o targnięciu się na własne ciało nie postała nawet w głowie Razumowa. Nie szło tu o ten materialny kształt, przypadkowo tylko z nazwiskiem związany, który poruszał się, oddychał, nosił takie, a nie inne ubranie i nie obchodził nikogo, prócz może jednej właścicielki mieszkania. Prawdziwy Razumow istniał w tym, czego pragnął, w ustalonej przyszłości i w przyszłości zagrożonej zarówno bezprawiem autokracji — bo autokracja nie zna żadnych praw — jak bezprawiem rewolucji. Poczucie, że jego duchowa osobowość wydana była na łaskę tych bezprawnych mocy, było w nim tak silne, że pytał siebie poważnie, czy opłacało się spełniać nadal umysłowe funkcje tego istnienia, które jakby przestawało być jego własnością. „Na co wysilać inteligencję, pracować systematycznie nad rozwojem moich zdolności i planować dalsze studia? — zadawał sobie pytanie. — Chcę kierować się w życiu rozsądnymi przekonaniami, ale czy może mnie to ochronić przed czymś… czymś potwornym i zgubnym — co może naraz wtargnąć, kiedy tu spokojnie siedzę?…” Spojrzał z lękiem ku drzwiom przedpokoju, jakby w oczekiwaniu, że jakieś niewiadome zło naciśnie klamkę i cicho stanie przed nim. „Pospolity złodziej — pomyślał — znajduje więcej oparcia w prawie, które łamie, i nawet takie bydlę jak Ziemianicz ma swoje pociechy.” Razumow pozazdrościł złodziejowi jego materializmu, a namiętności niepoprawnemu kochankowi. Następstwa ich czynów były jasne, a życie, jakie wiedli, pozostawało ich własnością. A jednak tej nocy Razumow spał tak twardo, jak gdyby pocieszał się był na sposób Ziemianicza. Usnął od razu, leżał jak kłoda i obudziwszy się nie pamiętał żadnych snów. Natomiast jego dusza jak gdyby wyszła nocą zrywać kwiaty gniewnej mądrości. Wstał w nastroju posępnej determinacji i jakby w posiadaniu nowej wiedzy o sobie. Spojrzał drwiąco na stos papierów na stole i ruszył na wykłady, mruknąwszy do siebie: „Zobaczymy.” Nie miał ochoty rozmawiać z kimkolwiek ani tłumaczyć się z wczorajszej nieobecności na wykładach. Ale trudno było pozbyć się grubiańsko pewnego bardzo poczciwego kolegi o gładkiej, różowej twarzy i jasnych włosach, przezywanego przez innych studentów „narwanym Kostią”. Był to ubóstwiany jedynak bardzo bogatego i niepiśmiennego rządowego dostawcy, uczęszczający na wykłady jedynie podczas okresowych napadów skruchy, które ogarniały go po ojcowskich płaczliwych napomnieniach. Hałaśliwy i pętający się wszędzie, jak szczeniak na swobodzie, napełniał monotonne korytarze uniwersytetu radością bezmyślnego, zwierzęcego życia i już z daleka wywoływał swoim widokiem pobłażliwe uśmiechy. Zwykłą treścią jego rozmów były konie wyścigowe, pijatyki w kosztownych restauracjach i zalety osób lekkiego prowadzenia się, omawiane z rozbrajającą prostodusznością. Wpadł on na Razumowa około południa, nieco mniej hałaśliwie, niż to miał w zwyczaju, i odprowadził go na bok. — Chwileczkę tylko, Kiryło Sidorowiczu. Parę słów w tym spokojnym kąciku. Wyczuł, że Razumow ociąga się, i przymilnie wsunął mu rękę pod ramię. — Nie. Proszę, nie odmawiaj. Nie będę ci zawracał głowy moimi głupimi awanturami. Bo czymże są te awantury? Niczym. Dziecinada — i tyle. Ot, wczoraj w nocy wyrzuciłem gościa z pewnego domu, gdzie się całkiem nieźle bawiłem. Jakieś tyrańskie bydlę — gryzipiórek z departamentu skarbu… Zaczął dokuczać domownikom, więc dałem mu po nosie. „To tak się zachowujesz względem Bożych stworzeń, które są grubo więcej warte od ciebie” — powiedziałem. Bo ja, Kiryło Sidorowiczu, nie znoszę tyranii. Słowo daję, nie znoszę! Ale on tego wcale nie przyjął za dobrą monetę: „Co to za bezczelny szczeniak?” — zaczyna krzyczeć. Byłem właśnie w dobrej formie, więc gość raz dwa wyleciał przez zamknięte okno. Poleciał parę ładnych metrów — aż na dziedziniec. Szalałem jak… jak… minotaur. Kobiety obsiadły mnie i wrzeszczały, grajkowie pochowali się pod stół… To ci była zabawa! Mój papa musiał sięgnąć do kieszeni bardzo głęboko, mogę cię zapewnić. Zachichotał. — Pożyteczne człeczysko ten mój papa. Szczęście, że takiego mam. Bo ja wciąż popadam w jakieś dzikie awantury. Wesołość opuściła go nagle. Tak to właśnie wygląda. Czymże było jego życie? Rzeczą bez znaczenia. Bez pożytku dla nikogo — pustą zabawą. Skończy się na tym, że pewnego pięknego dnia rozwalą mu łeb butelką od szampana w jakiejś pijackiej burdzie. I to w takich czasach, kiedy ludzie poświęcają się dla idei! Ale jego głowy nigdy się żadne idee nie trzymały. Jego głowa nie zasługiwała na nic lepszego, jak na rozwalenie butelką od szampana. Razumow próbował uwolnić się, wymawiając się brakiem czasu. Ale tamten przeszedł na ton poważny i poufny. — Na miłość. Boską, Kiryło, duszo moja, pozwól mi zrobić raz jakąś ofiarę. Zresztą to nie będzie żadna ofiara. Mam przecież za sobą mego bogatego papę. Jego kieszeń jest po prostu bez dna. I odrzucając z oburzeniem uwagę Razumowa, że bredzi po pijanemu, ofiarował mu się z pożyczką na ucieczkę za granicę, Mógł zawsze dostać pieniędzy od swego papy. Wystarczy powiedzieć, że przegrał je w karty lub coś w tym rodzaju, a jednocześnie przyrzec uroczyście, że nie opuści ani jednego wykładu przez najbliższy kwartał. To starego weźmie, a on, Kostia, potrafi się już zdobyć na taką ofiarę. Choć po prawdzie nie widzi, na co mogłoby mu się przydać uczęszczanie na wykłady. To było całkiem beznadziejne. — Więc nie pozwolisz mi, ażebym był choć trochę pożyteczny? — błagał milczącego Razumowa, który z oczyma utkwionymi w ziemi na próżno usiłował wyrozumieć istotny cel tej oferty, a jednocześnie czuł dziwną niechęć, by rzecz wyjaśnić. — Skąd ci to przyszło do głowy, że chciałbym wyjechać za granicę? — spytał wreszcie bardzo spokojnie. Kostia zniżył głos. — Policja była wczoraj w twoim mieszkaniu. Kilku z nas słyszało o tym. Obojętne, skąd wiemy, dość, że wiemy. Więc zrobiliśmy naradę. — Aa! Toście się prędko dowiedzieli — mruknął niedbale Razumow. — Tak. Dowiedzieliśmy się. I uderzyło nas, że taki człowiek jak ty… — Za jakiego to człowieka mnie uważacie? — przerwał Razumow. — Za człowieka idei i zarazem za człowieka czynu. Ale w tobie jest wielka głębia, Kiryło. Nie sposób przeniknąć do dna twojego umysłu. W każdym razie daleko do tego takim jak ja. Wszyscy jednak zgodziliśmy się na jedno, że trzeba ciebie zachować dla kraju. Co do tego nie mamy żadnych wątpliwości — mówię o tych wszystkich, którzy słyszeli, w jaki sposób Haldin wyrażał się o tobie nie raz i nie dwa. A kiedy policja splądrowała komu mieszkanie, to już tam jakieś nieszczęście wisi nad jego głową… Więc jeżeli myślisz, że byłoby lepiej dla ciebie zwiać od razu… Razumow porwał się i odszedł korytarzem, zostawiając Kostię zbaraniałego i z otwartymi ustami. Ale niemal natychmiast zawrócił i stanął przed zdumionym kolegą, który powoli zamknął usta. Kazumow spojrzał mu prosto w twarz, po czym rzekł z naciskiem, oddzielając poszczególne wyrazy: — Dziękuję — ci — serdecznie. I znów szybko odszedł. Kostia, ochłonąwszy ze zdumienia, wywołanego tymi sztukami, podbiegł za nim, nie zamierzając ustąpić. — Nie! Poczekaj! Słuchaj. Ja mówiłem poważnie. To tak, jakbyś zlitował się nad człowiekiem głodnym. Słyszysz, Kiryło? A jeżelibyś potrzebował jakiegoś przebrania, to i tego mogę ci dostarczyć od znajomego Żyda handlarza. Pozwól błaznowi, żeby przydał się na coś, według swoich błazeńskich możliwości. Może trzeba ci także fałszywej brody lub czegoś w tym rodzaju? Razumow miał dość i odwrócił się. — W tym interesie nie używa się fałszywych bród. Ach, Kostia, ty poczciwy wariacie, co ty wiesz o moich ideach? Moje idee mogą być dla ciebie trucizną. Kostia zaczął potrząsać głową w energicznym proteście. — Na diabła ci idee? Niektóre z nich mogłyby szybko wypróżnić kieszenie twego ojczulka. Nie wdawaj się w to, czego nie rozumiesz. Wracaj do swoich koni wyścigowych i swoich dziewcząt, a wtedy przynajmniej będziesz pewny, że nikomu nie zrobisz krzywdy, a i sam się przy tym uchowasz. Młody entuzjasta ugiął się pod ciężarem tej pogardy. — Odsyłasz mnie z powrotem do mojego świńskiego koryta. Niech już tak będzie. Jestem nieszczęsne bydlę i zdechnę jak bydlę. Ale pamiętaj, Kiryło, to twoja pogarda mnie wykończy. Razumow odszedł wielkimi krokami. Fakt, że ta prosta, hulaszcza dusza uległa także rewolucyjnemu urzeczeniu, zabolał go jako złowrogi znak czasu. Wyrzucał sobie, że się tym przejmuje. Osobiście powinien się teraz czuć bezpieczniejszy. Wyraźna korzyść płynęła z tej zmowy mylnych sądów, w których brano go za to, czym nie był. Ale czyż to wszystko nie było dziwne? I znowu doznał wrażenia, że kierowanie własnym losem zostało mu odjęte przez rewolucyjną tyranię Haldina. Zniszczono jego samotną, pracowitą egzystencje. — jedyną rzecz, którą mógł nazwać swoją na tej ziemi. „Jakim prawem? — pytał siebie z wściekłością. — W imię czego?” A najbardziej złościło go, że ci uniwersyteccy myśliciele najwyraźniej łączyli jego osobę z Haldinem — czyniąc z niego coś w rodzaju jego zakulisowego powiernika. Tajemnicze powiązanie! Ha! Ha!… Zrobiono z niego wybitną figurę bez jego wiedzy. Jak ten łajdak Haldin musiał o nim opowiadać! Zresztą było całkiem możliwe, że powiedział bardzo niewiele. Byle słowo rzucone przezeń od niechcenia wystarczyło, aby ci wszyscy idioci podchwycili je i rozmyślali nad nim jak nad istnym skarbem. Alboż cała działalność rewolucyjna nie opierała się na szaleństwie, samooszukiwaniu i kłamstwach? — Nie sposób myśleć o niczym innym — mruknął do siebie Razumow. — Zidiocieję, jeżeli to potrwa dłużej. Ci łajdacy i szaleńcy zabijają moją inteligencję. Stracił wszelką nadzieję uratowania swej przyszłości, która zależała od swobodnego działania jego umysłu. Doszedł do bramy domu w stanie głębokiego zniechęcenia, dzięki czemu z wyraźną obojętnością przyjął z brudnej ręki dozorcy kopertę o urzędowym wyglądzie. — Przyniósł to jakiś żandarm — powiedział tamten. — Pyta mnie, czy pan jest w domu. Powiadam mu: „Nie, nie ma go w domu.” Więc zostawił to. „Oddaj do własnych rąk” powiada. Tak i oddaję do własnych rąk. „Wrócił do swojej miotły, a Razumow poszedł na górę z kopertą w ręku. Ale znalazłszy się w mieszkaniu, nie kwapił się z otwieraniem. Oczywiście ten urzędowy papier pochodził z dyrekcji policji. Podejrzany! Podejrzany! W ponurym zdumieniu przypatrywał się niedorzeczności swego położenia. Myślał z rodzajem oschłej, pozbawionej wzruszenia melancholii; oto poszły na marne trzy lata sumiennej pracy, a bieg może czterdziestu dalszych został zagrożony — z nadziei przestawiony na strach tylko dlatego, że wypadki spowodowane ludzkim szaleństwem wiążą się w jakiś łańcuch, którego żadna mądrość nie przewidzi ani żadna odwaga nie zdoła przełamać. Nieszczęście wkracza ci do mieszkania w chwili, gdy twoja gospodyni się odwróciła; wracasz do domu i zastajesz je tam pod imieniem i postacią człowieka w długich butach i brązowej bekieszy, który stoi oparty o piec. Pyta ciebie: „Czy drzwi do mieszkania zamknięte?” — a ty nie wiesz, o co chodzi, na tyle, by chwycić nieszczęście za gardło i zrzucić je ze schodów. Nie wiesz. Witasz ten obłąkany los. „Siadaj” — powiadasz. I już po wszystkim. Już się z tego nie otrząśniesz. Przylgnie do ciebie na zawsze. Ani stryczek, ani kula nie wrócą ci swobody życia i równowagi myśli… To naprawdę dosyć, aby walić łbem o ścianę. Razumow rozejrzał się wolno po ścianach, jakby szukając miejsca, o które ma trzasnąć łbem: Potem otworzył kopertę. Zawierała wezwanie dla studenta Kiryły Sidorowicza Razumowa, aby stawił się niezwłocznie w Sekretariacie Generalnym. Razumowowi wydało się, że widzi przed sobą wytrzeszczone oczy generała T. — który czeka na niego, groteskowy i groźny, rzekłbyś, wcielenie potęg autokracji. Był jej pełnym wcieleniem, ponieważ stanowił jej ochronę. Był uosobioną podejrzliwością, uosobionym gniewem, uosobioną bezwzględnością władzy politycznej i społecznej, która broni swego stanu posiadania. Do buntu żywił wstręt instynktowny. I Razumow pomyślał, że ten człowiek po prostu nie potrafiłby pojąć, iż można być zwolennikiem doktryny absolutyzmu przez sam rozsądek. „Ciekaw jestem, o co właściwie może mu chodzić?” — zadał sobie pytanie. I jak gdyby wywołane tym pytaniem, w pokoju stanęło nagle znajome widmo Haldina z niesłychaną dokładnością szczegółów. Choć krótki dzień zimowy przeszedł już był w ponury zmierzch kraju zagrzebanego w śniegach, Razumow ujrzał wyraźnie wąski skórzany pasek spinający czerkieską bekieszę. Złudzenie nienawistnej obecności tamtego było tak zupełne, że Razumow niemal oczekiwał pytania: „Czy drzwi wejściowe są zamknięte?” Popatrzył na zjawę z nienawiścią i lekceważeniem. Duchy nie ukazują się w ubraniu. Poza tym Haldin nie mógł jeszcze być stracony. Razumow ruszył zaczepnie naprzód — widzenie zniknęło, on zaś obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju z uczuciem bezgranicznej pogardy. Ale gdy zeszedł z najwyższego piętra, przyszło mu na myśl, że może komenda policji chce go skonfrontować z Haldinem jeszcze za życia. Ta myśl przeszyła go jak kula i prawdopodobnie byłby stoczył się ze schodów, gdyby nie chwycił obiema rękami poręczy. Przez długą chwilę nie mógł odzyskać władzy w nogach… Ale dlaczego? Dla jakiejże przyczyny? W jakim celu mieliby to zrobić? Nie mogło być żadnej racjonalnej odpowiedzi na te pytania. Razumow przypomniał sobie jednak obietnicę generała, daną księciu K. Postępek jego miał pozostać w ukryciu. Zeszedł do końca schodów, a raczej opuszczał się stopień po stopniu, trzymając się poręczy. W bramie odzyskał znaczną część władzy nad swoją myślą i członkami. Wyszedł na ulicę, nie chwiejąc się już widomie. Z każdą chwilą czuł się spokojniejszy. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że generał T. jest całkiem zdolny zamknąć go w twierdzy na nieokreślony czas. Temperament tego człowieka doskonale odpowiadał jego okrutnemu zadaniu, wszechwładza zaś czyniła go niedostępnym dla rozsądnych argumentów. Przyszedłszy jednak do Sekretariatu, Razumow przekonał się, że wcale nie będzie miał do czynienia z generałem T. Z jego zapisków wynika, że ta budząca grozę osobistość miała pozostać w cieniu. Po dłuższym czekaniu w przegrzanej i dusznej sali biurowej, gdzie pisano na potęgę przy wszystkich stołach, przyjął go w swym gabinecie wyższy cywilny urzędnik. Kancelista w mundurze, który prowadził Razumowa, powiedział mu na korytarzu: — Stanie pan przed Grigorijem Matwieiczem Mikulinem. Człowiek noszący to nazwisko nie miał w sobie nic groźnego. Jego łagodny, wyczekujący wzrok zwrócony był ku drzwiom już w chwili, kiedy Razumow wchodził. I od razu piórem, trzymanym w ręku, wskazał wygodną sofę między oknami. Oczyma przeprowadził Razumowa, gdy ów szedł przez pokój, a potem siadał. I dalej patrzył na niego bez zaciekawienia, wcale nie pytająco, z pewnością nie podejrzliwie — niemal bez wyrazu. W beznamiętnej uporczywości tego spojrzenia mieściło się coś przypominającego współczucie. Razumow, który przygotował swój umysł i wolę na spotkanie z generałem T., zmieszał się bardzo. Cały jego moralny odpór przeciw oczekiwanym wybrykom władzy i gniewu rozchwiał się w obliczu tego bladego mężczyzny o długiej, nieprzystrzyżonej brodzie. Broda była jasna, rzadka i dobrze utrzymana. Światło padało miedzianymi błyskami na wypukłości wysokiego, pobrużdżonego czoła. A wygląd tej szerokiej, miękkiej twarzy był tak swojski i wiejski, że staranny przedziałek na głowie wydawał się pretensjonalną przesadą. Dziennik pana Razumowa zdradza w tym miejscu pewne rozdrażnienie z jego strony. Pragnę tu zauważyć, że właściwy dziennik składający się z częstych, datowanych zapisków pan Razumow zaczął pisać bodaj właśnie tego wieczora — po powrocie do domu. Razumow był zatem rozdrażniony. Jego osobowość, dotąd skupiona, uległa nagle zupełnemu rozprężeniu. „Z nim trzeba bardzo uważać” — ostrzegał siebie w duchu, kiedy w milczeniu przyglądali się sobie nawzajem. Milczenie to przeciągnęło się trochę, a charakteryzował je (bo milczenia mają swój charakter) jakiś smutek, narzucony może łagodnym i zadumanym zachowaniem się brodatego urzędnika. Razumow dowiedział się później, że był to szef wydziału w Sekretariacie Generalnym z rangą cywilną odpowiadającą randze pułkownika w armii. Nieufność Razumowa zaostrzyła się. Najważniejsze — nie dać się wciągnąć do mówienia za wiele. Wezwano go tu w jakimś celu. W jakim? By mu dać do zrozumienia, że jest podejrzany, a na pewno także żeby go pociągnąć za język. O co jednak? Nie było o co. A może Haldin nakłamał… Wszelkie rodzaje niepewności zaczęły straszyć Razumowa. Nie mógł znieść dłużej milczenia i klnąc siebie za własną słabość przemówił pierwszy, choć obiecał sobie nie czynić tego w żadnym wypadku. — Nie straciłem ani chwili czasu — zaczął ochrypłym, wyzywającym tonem; lecz tu zdolność mówienia opuściła go i jakby przerzuciła się na radcę Mikulina, który przytaknął z uznaniem: — Bardzo słusznie. Bardzo słusznie. Chociaż w istocie… Ale czar już prysnął i Razumow przerwał mu śmiało, nabrawszy nagle przeświadczenia, że tak będzie najbezpieczniej. Wylewając potoki słów, zaczął skarżyć się, że go błędnie zrozumiano. Już podczas mówienia pomyślał, że słowa „błędnie zrozumiano” były lepsze niż „nie dowierzano”; i choć zdawał sobie sprawę z własnej zuchwałości, powtórzył je z naciskiem. Nagle zamilkł zdjęty strachem wobec czujnej nieruchomości urzędnika. „Co ja gadam?” — pomyślał, patrząc na niego niepewnym wzrokiem. Niedowierzanie — a nie błędne zrozumienie — to było właściwe ujęcie postawy tych ludzi. Błędne zrozumienie to znów inna strona jego przeklętego losu. Jedno i drugie zwaliło się na jego głowę przez Haldina. I głowa rozbolała go okropnie. Przeciągnął ręką po czole z mimowolnym gestem cierpienia, którego nie próbował nawet powściągnąć. W owej chwili Razumow ujrzał swój własny mózg poddawany torturom — długi, blady kształt bez dostrzegalnego oblicza rozciągany poziomo ze straszliwą siłą w głębi mrocznego lochu. Wydawało się, że przez nieskończenie mały ułamek czasu przyśniła mu się jakaś ponura scena inkwizycji… Nie można przypuszczać na serio, by Razumow się zdrzemnął i śnił w obecności radcy Mikulina o jakimś starym sztychu przedstawiającym czasy inkwizycji. Był naprawdę bardzo wyczerpany, a w swoim pamiętniku wspomina o szczególnym uczuciu udręki, jak w snach, spowodowanej tym, że przy bladej, rozciągniętej postaci nie było absolutnie nikogo. Najpotworniejsze było patrzeć właśnie na samotność torturowanej ofiary. Razumow notuje również, że przerażała go tajemnicza nierozpoznawalność jej twarzy. Wszystko to posiadało charakterystyczne cechy ciężkiego koszmaru sennego. A jednak Razumow jest pewien, że ani przez chwilę nie przestał być świadom, że siedzi oto na sofie, pochylony ku przodowi, z rękoma spuszczonymi pomiędzy kolana i obraca wciąż swoją czapkę w palcach. Ale wszystko rozwiało się na dźwięk głosu radcy Mikulina. Razumow uczuł głęboką wdzięczność za spokojną prostotę jego tonu. — Tak. Słuchałem z zaciekawieniem. Rozumiem do pewnego stopnia pańską… Ale doprawdy myli się pan co do… — Radca Mikulin wypowiedział szereg takich urywanych zdań. Zamiast je kończyć, spoglądał na swoją brodę. Ucinał je umyślnie, dzięki czemu zdania zdawały się nabierać większej wagi. Ale potrafił również mówić całkiem płynnie, co wyszło na jaw, kiedy przeszedłszy na ton perswazji ciągnął dalej: — Słuchając pana w ten sposób, dałem chyba dowód, że nie uważam naszej rozmowy za ściśle urzędową. I rzeczywiście nie chciałbym wcale nadawać jej tego charakteru… O nie! Przyznaję, że prośba o pana przybycie miała formę urzędową, ale oceni pan sam, czy był to sposób, jakiego się używa, ażeby sprowadzić kogoś… — Podejrzanego! — wykrzyknął Razumow, patrząc prosto w oczy urzędnikowi. Były one wielkie, o ciężkich powiekach i odpowiedziały na zuchwalstwo zamglonym, ale pewnym spojrzeniem. — Podejrzanego! — Głośne powtórzenie tego wyrazu, który prześladował Razumowa we wszystkich bezsennych godzinach, sprawiło mu dziwny rodzaj satysfakcji. Radca Mikulin potrząsnął lekko głową. — Z pewnością wiadomo panu, że policja rewidowała moje mieszkanie! — Miałem powiedzieć „kogoś błędnie zrozumianego”, kiedy mi pan przerwał — zauważył spokojnie radca Mikulin. Razumow uśmiechnął się bez goryczy. Odzyskane poczucie wyższości umysłowej podtrzymywało go w godzinie niebezpieczeństwa. Rzekł niemal pogardliwie: — Wiem, że jestem tylko trzciną. Ale może raczy pan przyznać wyższość myślącej trzcinie nad bezmyślnymi siłami, które ją mają zmiażdżyć. Otóż trzeźwe myślenie musi w końcu prowadzić do wniosków krytycznych. Może mi wolno będzie wyrazić tu zdziwienie, dlaczego policja zwlekała z rewizją przez dwa długie dni, podczas których mogłem oczywiście zniszczyć wszystkie kompromitujące mnie dowody, spaliwszy je — dajmy na to — a nawet rozsiawszy popiół po nich na cztery wiatry. — Pan się gniewa? — zauważył urzędnik z nieopisaną prostotą tonu i gestu. — Czy to rozsądnie? Razumow uczuł, że się czerwieni z irytacji. — Jestem rozsądny. Jestem nawet, śmiem rzec, myślicielem — aczkolwiek w dzisiejszych czasach nazwa ta zdaje się być monopolem kolporterów rewolucyjnego towaru, niewolników francuskich lub niemieckich idei i licho wie jakich jeszcze zagranicznych nowinek. Ale ja nie jestem intelektualnym kundlem. Myślę jak Rosjanin. Myślę lojalnie, i oto śmiem nazwać siebie myślicielem. O ile wiem, nie jest to wyraz zakazany. — Nie. A dlaczegoż miałby to być wyraz zakazany? — Radca Mikulin obrócił się na swoim krześle, założył nogę na nogę i oparł łokieć na biurku, a głowę na przegubie półotwartej dłoni. Na jego grubym palcu wskazującym Razumow spostrzegł masywny złoty pierścień z krwawoczerwonym kamieniem, rodzaj sygnetu, który wyglądał, jak gdyby ważył pół funta — odpowiedni ornament dla tego ociężałego mężczyzny ze starannym przedziałkiem w środku lśniących włosów nad pobrużdżonym, sokratesowskim czołem. „Czyżby to była peruka?” — pochwycił siebie Razumow na tym niespodziewanie abstrakcyjnym pytaniu. Jego pewność siebie zachwiała się znacznie. Postanowił nie gadać więcej. Powściągliwość, powściągliwość! Musi tylko zachować w absolutnej tajemnicy epizod z Ziemianiczem, kiedy zaczną go wypytywać. Wyłączyć Ziemianicza z wszystkich odpowiedzi. Radca Mikulin patrzał na niego zamglonym wzrokiem. Pewność siebie opuściła Razumowa do reszty. Nie wspominać o Ziemianiczu wydało mu się niepodobieństwem. Każde pytanie będzie do tego prowadzić, bo ó cóż by innego im chodziło? Usiłował wziąć się w garść — i nie dał rady. Ale radca Mikulin okazał się także zadziwiająco abstrakcyjny. — Dlaczegóż miałby być zakazany? — powtórzył. — Ja uważam siebie także za człowieka myślącego, upewniam pana. Główny warunek to myśleć poprawnie. Przyznaję, że z początku może to być trudne dla młodzieńca pozostawionego samemu sobie — z jego wielkodusznymi, ale niezdyscyplinowanymi porywami — że tak powiem, na łasce każdego wiatru, jaki zawieje. Religia, oczywiście, jest wielką… Radca Mikulin spojrzał na swoją brodę, a Razumow, nieco odprężony tą niespodziewaną dygresją, mruknął niechętnie i ponuro: — Ten Haldin wierzył w Boga. — Ach, więc panu wiadomo o tym — szepnął radca Mikulin, podkreślając ten fakt miękko, rzekłbyś, z dyskrecją, niemniej podkreślając go całkiem wyraźnie, jak gdyby i on porzucił swą rezerwę na skutek uwagi Razumowa. Młody człowiek zachował obojętny i pochmurny wyraz twarzy, choć gorzko wymyślał sobie od nieszczęsnych głupców — że wywołuje w ten sposób fałszywe z gruntu wrażenie zażyłości. Utkwił oczy w ziemi. „Trzeba stanowczo trzymać język za zębami, o ile mnie nie zmuszą do mówienia” — strofował się w duchu. Lecz w tej samej chwili narzuciło mu się mimo woli pytanie: „Czy nie lepiej powiedzieć wszystko?” — i to z taką siłą, że musiał aż przygryźć dolną wargę. Jednak radca Mikulin widocznie nie spodziewał się żadnego wyznania. Ciągnął dalej: — Mówi mi pan więcej, niż jego sędziowie zdołali z niego wycisnąć. Sądziła go komisja trzech. Nic absolutnie nie chciał powiedzieć. Mam tu przed sobą protokół badań. Po każdym pytaniu stoi tam: „Odmawia odpowiedzi — odmawia odpowiedzi.” I tak strona za stroną. Widzi pan, powierzono mi pewne dalsze dochodzenia w tej sprawie, jak i co do związanych z nią okoliczności. Ale on nie zostawił mi niczego, o co można by zahaczyć. Zatwardziały zbrodniarz. A pan powiada, że wierzył w… Radca Mikulin skrzywił się lekko i znów spojrzał na swoją brodę. Nie zamilkł jednak na długo. Zauważywszy pogardliwie, że również bluźniercy żywią ten rodzaj wiary, zakończył przypuszczeniem, że pan Razumow musiał często rozmawiać z Haldinem na tematy religijne. — Nie — rzekł Razumow głośno, nie podnosząc oczu. — On mówił, a ja słuchałem. To nie jest rozmowa. — Słuchanie jest wielką sztuką — zauważył Mikulin nawiasowo. — A doprowadzanie drugich do mówienia także — mruknął Razumow. — No nie, to nie jest takie trudne — rzekł — Mikulin niewinnie — wyjąwszy oczywiście szczególne przypadki. Na przykład ten Haldin. Nic nie mogło go skłonić do mówienia. Cztery razy stawiano go przed wyznaczonymi sędziami. Cztery tajne badania — lecz nawet podczas ostatniego, gdy przyszła kolej na pańską osobę… — Na moją osobę! — powtórzył Razumow, gwałtownie podnosząc głowę. — Nie rozumiem. Radca Mikulin zwrócił się twarzą do biurka i wziąwszy kilka arkuszy szarego papieru, odkładał je jeden po drugim, aż w ręku pozostał mu tylko ostatni. Po czym, trzymając go przed oczami, mówił: — Widzi pan, uznano to za potrzebne. W tak ważnych sprawach nie wolno zaniechać żadnego środka, który mógłby wpłynąć na winowajcę. Jestem pewien, że pan to sam rozumie. Razumow wlepił szeroko otwarte oczy w profil radcy Mikulina, który teraz nie patrzył na niego wcale. — Postanowiono zatem (generał T. zasięgnął w tej sprawie mojej rady), że oskarżonemu należy zadać pewne pytanie. Ale uwzględniając wyraźne życzenie księcia K., nazwisko pana pominięto w dokumentach, a nawet zatajono przed samymi sędziami. Książę K. uznał słuszność, a nawet konieczność tego, co zamierzaliśmy uczynić, ale chodziło mu zarazem o pańskie bezpieczeństwo. Niejedno przedostaje się do wiadomości publicznej — temu nie możemy zaprzeczyć. Nie zawsze można ręczyć za dyskrecję niższych urzędników; znajdował się tam w pokoju oczywiście sekretarz specjalnego trybunału i kilku żandarmów. Zresztą, jak powiedziałem, ze względu na księcia K. nawet sędziowie mieli pozostać w nieświadomości. Pytanie sformułowane z góry (napisałem je własnoręcznie) zostało przez generała T. przesłane sędziom z poleceniem, by postawili je więźniowi na samym ostatku. Oto ono. Radca Mikulin odchylił głowę w tył, by lepiej widzieć, i zaczął czytać monotonnym głosem: „Pytanie: — Czy osoba dobrze panu znana, w której mieszkaniu spędził pan szereg godzin w poniedziałek i na skutek doniesienia której został pan aresztowany — wiedziała przedtem o pańskim zamiarze popełnienia politycznego morderstwa? — Więzień odmawia odpowiedzi. Pytanie powtórzono. Więzień zachowuje dalej uparte milczenie. Wprowadzają wielebnego kapelana twierdzy, który wzywa więźnia do skruchy, zaklinając go przy tym, by odpokutował swoją zbrodnię przez szczere i zupełne wyznanie, co dopomoże do uwolnienia naszego bogobojnego kraju od grzechu buntu przeciw prawom Boskim i świętemu majestatowi Panującego. Wówczas więzień po raz pierwszy w tym dniu otwiera usta i głosem donośnym i wyraźnym odrzuca duchowne usługi wielebnego kapelana. O godzinie jedenastej sąd w trybie doraźnym ogłasza wyrok śmierci. Egzekucję wyznaczono na czwartą po południu, jeśli władze wyższe nie udzielą innych instrukcji.” Radca Mikulin odłożył arkusz, spojrzał na swą brodę i zwracając się do Razumowa, objaśnił spokojnie: — Nie widzieliśmy powodu zwlekania z egzekucją. Rozkaz wykonania wyroku przesłany został drogą telegraficzną w południe. Ja sam pisałem telegram. Powieszono go dziś o czwartej po południu. Ta pewna wiadomość o śmierci Haldina napełniła Razumowa uczuciem ogólnego znużenia, jakie następuje po wielkim wysiłku lub wielkim wzruszeniu. Siedział bez ruchu na sofie, wymknął mu się jedynie szept: — On wierzył w życie przyszłe. Radca Mikulin wzruszył z lekka ramionami, a Razumow z wysiłkiem wstał. Nie było po co zostawać w tym pokoju. Haldina powieszono o czwartej, to nie podlegało wątpieniu. Wkroczył, zdawało się, w to swoje przyszłe życie w długich butach, i astrachańskiej, karakułowej czapce, tak jak stał, nawet wraz z rzemieniem, którym był przepasany. Zwiewna, przemijająca forma istnienia. A tu na ziemi zostawił nie duszę swoją, tylko czcze widmo — myślał ze złośliwym uśmiechem Razumow, idąc przez pokój całkiem niepomny miejsca, w którym się znajdował, ani obecności radcy Mikulina. Ów, nie ruszając się z krzesła, mógł był uruchomić dzwonki w całym gmachu, pozwolił jednak Razumowowi dojść do samych drzwi i dopiero wtedy przemówił: — Ależ, Kiryło Sidorowiczu — co pan robi? Razumow odwrócił głowę i popatrzył na niego w milczeniu. Nie zmieszał się wcale. Ręce radcy Mikulina spoczywały wyciągnięte na biurku, a on sam pochylił się nieco ku przodowi, wysilając swój przymglony wzrok. „Czy ja naprawdę chciałem wynieść się w ten sposób?” — zastanawiał się Razumow z obojętną miną. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że pod tą obojętnością kryło się ostre zdumienie. „Oczywiście, że byłbym wyszedł, gdyby się nie odezwał — pomyślał. — I co by wtedy zrobił? Tak czy owak — trzeba skończyć z tą sprawą. Zmuszę go, by zagrał w otwarte karty.” Namyślał się jeszcze chwilę pod maską obojętności, po czym puścił klamkę i wrócił na środek pokoju. — Powiem panu, co pan myśli — rzekł porywczo, ale nie podnosząc głosu. — Pan myśli, że ma przed sobą tajnego wspólnika tego nieszczęśliwego człowieka. Nie, nie jestem pewien, czy był nieszczęśliwy. Nie powiedział mi tego. Z mojego punktu widzenia był nikczemnikiem, bo podsycanie fałszywej idei jest większą zbrodnią niż zabicie człowieka. Sądzę, że nie będzie pan temu przeczył. Nienawidziłem go! Wizjonerzy to wieczyści sprawcy zła na tym świecie. Ich utopie wpajają krociom miernych umysłów wstręt do rzeczywistości i pogardę dla odwiecznej logiki ludzkiego rozwoju. Razumow wzruszył ramionami i zapatrzył się w przestrzeń. „Cóż za tyrada!” — pomyślał. Milczenie i nieruchomość radcy Mikulina stropiły go. Brodaty biurokrata siedział na swym posterunku tajemniczo spokojny, jak bożek o mglistych, nieprzeniknionych oczach. Głos Razumowa uległ mimowolnej zmianie. — Gdyby pan mnie zapytał, dlaczego muszę nienawidzić takiego człowieka jak Haldin, odpowiedziałbym, że nie ma w tym żadnych uczuciowych przyczyn. Nienawidziłem go nie dlatego, że popełnił zbrodnię morderstwa. Odraza nie jest nienawiścią. Nienawidziłem go po prostu dlatego, że jestem człowiekiem o zdrowych zmysłach. Wszystko, co zdrowe we ranie, burzyło się przeciw niemu. Jego śmierć.. Razumow uczuł, że głos więźnie mu w gardle. Mglistość oczu radcy Mikulina zdawała się rozlewać na całą jego twarz, tak że Razumow przestał ją wyraźnie widzieć. Starał się nie zwracać uwagi na te objawy. — W istocie — ciągnął dalej, wymawiając starannie każde słowo — czymże jest jego śmierć dla mnie? Gdyby tu leżał na podłodze, mógłbym przejść po jego piersi… To widmo, nic więcej… Głos jego zamarł mimo wielkiego wysiłku woli. Mikulin za biurkiem nie pozwolił sobie na najlżejsze poruszenie. Cisza trwała czas jakiś, zanim Razumow zdołał znowu przemówić. — Gadał o mnie na prawo i na lewo… Ci intelektualizujący studenci zbierają się na przemian w swoich mieszkaniach i upijają się zagranicznymi ideami, podobnie jak młodzi oficerowie gwardii stawiają sobie nawzajem zagraniczne wina. Najzwyklejsza rozpusta… Słowo daję — tu Razumow rozwścieczony nagłym wspomnieniem Ziemianicza tylko z wysiłkiem zniżył .głos — my, Rosjanie, jesteśmy bandą pijaków. Musimy się czymś upijać: szaleć ze zgryzoty lub rozrzewniać się rezygnacją; leżeć bezwładnie jak kłoda albo podpalić dom! I proszę mi powiedzieć, co trzeźwy człowiek ma tu do roboty? Niepodobna odciąć się całkiem od swojego otoczenia. Aby żyć na pustyni, trzeba być świętym. Ale jeśli pijany wybiegnie z szynku i rzuci ci się na szyję, całując w oba policzki, ponieważ spodobało mu się coś w twojej osobie, to co wtedy, proszę mi łaskawie powiedzieć? Takiemu można nawet złamać pałkę na grzbiecie, a nie odczepi się… Radca Mikulin podniósł rękę i przesunął ją wolno po twarzy. — To jest… jasne — wymówił półgłosem. Spokojna powaga tego ruchu zamknęła Razumowowi usta. A przy tym ruch był tak niespodziewany. Co oznaczał? Jego powściągliwość była zatrważająca. Razumow przypomniał sobie swój zamiar zmuszenia Mikulina, by grał w Otwarte karty. — Powiedziałem to wszystko księciu K. — zaczął ze sztuczną obojętnością, ale stracił ją, widząc wolny, potakujący gest radcy Mikulina. — Pan o tym wie? Pan słyszał?… W takim razie po co było mnie tu wzywać dla zawiadomienia o egzekucji Haldina? Czy pan chciał skonfrontować mnie z jego milczeniem, teraz kiedy ten człowiek nie żyje? Cóż, mnie obchodzi jego milczenie? To niepojęte. Pan chce w ten czy inny sposób wytrącić mnie z moralnej równowagi. — Nie. Nie to — bąknął radca Mikulin ledwo dosłyszalnym głosem. — Usługa, jaką pan oddał, została oceniona… — Czyżby? — przerwał Razumow ironicznie. — …i pańskie położenie również. — Radca Mikulin nie podniósł głosu. — Ale niech, pan tylko pomyśli! Wpadł pan do gabinetu księcia K. jak z nieba ze swoją wstrząsającą wiadomością… Pan się jeszcze uczy, ale my już jesteśmy w służbie — proszę o tym nie zapominać. I oczywiście pewne zaciekawienie musiało… Radca Mikulin spojrzał na swą brodę. Wargi Razumowa drgały. — Zdarzenie tego rodzaju wyróżnia człowieka — ciągnął dalej radca Mikulin niskim, naturalnym głosem. — Wyznaję, że byłem ciekaw poznać pana. Generał T. uważał, że to może być nawet pożyteczne… Proszę nie sądzić, że nie potrafię zrozumieć pańskich, sentymentów. Byłem też młody jak pan, studiowałem… — Tak, chciał mnie pan poznać — rzekł Razumow z akcentem głębokiego niesmaku. — Oczywiście ma pan do tego prawo — chciałem powiedzieć władzę… To na jedno wychodzi. Ale choćby pan patrzył na mnie i słuchał tego, co mówię, przez rok, na nic się to nie zda. Nabieram przekonania, że jest we mnie coś, czego ludzie nie są w stanie zrozumieć. To bardzo niefortunnie. Sądzę jednak, że książę K. mnie rozumiał. Tak mi się przynajmniej zdawało. Radca Mikulin poruszył się z lekka i rzekł: — Książę K. wie o wszystkim, co się robi, i nie widzę potrzeby taić, że przyjął z uznaniem mój zamiar osobistego poznania pana. Razumow ukrył uczucie niezmiernego zawodu pod maską ironicznego zdziwienia. — Więc i on jest także ciekaw!… No cóż — ostatecznie książę K. zna mnie bardzo mało. To okoliczność naprawdę bardzo dla mnie niefortunna, ale — ściśle biorąc — to nie ja ponoszę winę. Radca Mikulin uniósł rękę szybkim, odpierającym gestem i lekko przechylił głowę na bok. — Ależ, proszę pana — po cóż brać to w ten sposób. Jestem pewien, że każdy może… Zerknął szybko na swoją brodę, a gdy znów podniósł oczy, w jego zamglonym wzroku pojawił się na chwilę wyraz zainteresowania. Razumow odparł je zimnym, niechętnym uśmiechem. — Nie. Pewnie, że to nic ważnego — chociaż z uwagi na całe to zaciekawienie, wywołane bardzo prostą sprawą… I cóż tu na nie poradzić? Jest nie do zaspokojenia. Chcę przez to powiedzieć, że nie ma niczego, czym by je można zaspokoić. Tak się złożyło, że urodziłem się Rosjaninem z patriotycznymi instynktami — a czy są one dziedziczne, czy nie, tego nie potrafię powiedzieć. Razumow świadomie starał się mówić z wystudiowaną pewnością. — Tak, z patriotycznymi instynktami, rozwiniętymi dzięki zdolności do niezależnego myślenia — oderwanego myślenia. Pod tym względem posiadam większą wolność, niżby mi mogła dać jakakolwiek socjaldemokratyczna rewolucja. Najprawdopodobniej nie myślę ściśle tak samo jak pan. W istocie, jakżeby to było możliwe? Pan zapewne skłonny jest myśleć w tej chwili, że ja kłamię z premedytacją, by pokryć swoją skruchę. Razumow zamilkł. Serce rozpierało mu piersi. Radca Mikulin ani drgnął. — Dlaczego? — rzekł z prostotą. — Byłem osobiście obecny przy rewizji w pańskim mieszkaniu. Sam przejrzałem wszystkie papiery. Duże wrażenie wywarł na mnie rodzaj politycznego wyznania wiary. Bardzo interesujący dokument. A czy mogę zapytać, w jakim celu… — Oczywiście, żeby oszukać policję — rzekł z pasją Razumow. — Po co te wszystkie drwiny? Przecież pan może posłać mnie na Sybir prosto z tego pokoju. To byłoby zrozumiałe. Mogę się poddać wszystkiemu, co zrozumiałe. Ale protestuję przeciw tej komedii prześladowania. Na mój gust cała sprawa zaczyna być zbyt komiczna. Komedia omyłek, widziadeł, podejrzeń. To jest po prostu nieprzyzwoite. Radca Mikulin nadstawił bacznie ucha. — Czy pan powiedział: widziadeł? — rzekł cicho. — Mogłem po nich deptać do woli — ciągnął porywczo Razumow, machnąwszy niecierpliwie ręką — ale doprawdy muszę domagać się, żeby mnie raz na zawsze uwolniono od tego człowieka. I aby to uzyskać, pozwolę sobie… Razumow, stojąc po drugiej stronie biurka, lekko się skłonił siedzącemu biurokracie. — …odejść — po prostu odejść — dokończył z całą stanowczością. Ruszył ku drzwiom, myśląc: „Teraz musi wyłożyć karty. Albo zadzwoni i każe mnie aresztować, zanim wyjdę z gmachu, albo mnie wypuści. Tak czy owak…” Posłyszał niespieszne słowa: — Kiryło Sidorowiczu! Razumow, stojący już przy drzwiach, odwrócił głowę. — Odejść — powtórzył. — Dokąd? — zapytał radca Mikulin miękko. CZĘŚĆ DRUGA I Układając jakąś zmyśloną historię należy niewątpliwie przestrzegać pewnych zasad, aby osiągnąć jasność obrazu i wywrzeć wrażenie. Człowiek z wyobraźnią, choćby brakło mu wprawy w sztuce opowiadania, posiada instynkt, który kieruje nim w doborze słów i rozwijaniu powieściowego wątku. Dla ziarnka talentu wybacza się niejeden błąd. Ale to, co piszę, nie jest dziełem wyobraźni; nie posiadam talentu; usprawiedliwieniem mego przedsięwzięcia nie jest artyzm, lecz właśnie nieartystyczność zadania. Świadom moich ograniczonych możliwości, ale silny szczerością mego zamiaru, nie próbuję niczego zmyślać (o ile bym to w ogóle potrafił). Moje skrupuły posuwam tak daleko, że nie chciałbym wymyślić nawet przejścia pomiędzy jedną a drugą częścią tej historii. Przerywając zatem opowiadanie Razumowa w miejscu, w którym pytanie radcy Mikulina: „Dokąd?”, wkroczyło z siłą nierozwiązalnego problemu, powiem po prostu, że poznałem te panie mniej więcej na pół roku przed owym zdarzeniem. Mówiąc o „tych paniach” mam oczywiście na myśli matkę i siostrę nieszczęsnego Haldina. W jaki sposób Haldin zdołał nakłonić matkę, by sprzedała ich małą posiadłość i wyjechała za granicę na czas nieograniczony, tego nie umiem dokładnie powiedzieć. Mam wrażenie, że pani Haldin na żądanie syna podpaliłaby swój dom i wybrałaby się na księżyc, nie okazawszy ani zdziwienia, ani obawy, i że panna Haldin — Natalia, pieszczotliwie zwana Natalką — zgodziłaby się na to bez słowa. Ich dumne przywiązanie do tego młodego człowieka poznałem bardzo szybko. Stosownie do jego wskazówek panie udały się wprost do Szwajcarii — do Zurychu, i tam pozostały przez większą część roku. Z Zurychu, który im się nie podobał, pojechały do Genewy. Jeden z moich przyjaciół, wykładowca na wydziale historycznym uniwersytetu w Lozannie, ożeniony z Rosjanką, daleką krewną pani Haldin, napisał do mnie zachęcając do odwiedzenia tych pań. Było to bardzo uprzejme podsunięcie mi lekcji; panna Haldin bowiem pragnęła zapoznać się z najlepszymi autorami angielskimi pod kierunkiem kompetentnego nauczyciela. Pani Haldin przyjęła mnie nader uprzejmie. Jej zła francuszczyzna, z której sama się śmiała, rozproszyła sztywność pierwszej wizyty. Była to wysoka kobieta w czarnej, jedwabnej sukni. Szerokie czoło, regularne rysy i delikatnie wykrojone usta świadczyły o minionej piękności. Siedziała prosto w fotelu i dość słabym, łagodnym głosem wyjaśniła mi, że jej Natalka po prostu łaknie wiedzy. Jej szczupłe ręce spoczywały na kolanach, a nieruchomość rysów miała w sobie coś mniszego. — W Rosji — mówiła dalej — wszelka wiedza jest skażona fałszem. Nie chemia i tym podobne nauki, ale wykształcenie w ogóle — objaśniła. Rząd paczył nauczanie dla swych własnych celów. Dzieci jej odczuły to na sobie. Jej Natalka uzyskała dyplom Wyższej Szkoły Żeńskiej, a syn jest studentem uniwersytetu w Petersburgu. Posiada niepospolite zdolności, najszlachetniejszą, pozbawioną egoizmu naturę i jest wyrocznią dla kolegów. Miała nadzieję, że syn przyjedzie do nich z początkiem przyszłego roku i że odbędą wspólną podróż do Włoch. W każdym innym kraju byłaby pewna świetnej przyszłości dla człowieka o tak wyjątkowych zdolnościach i szlachetnym charakterze jak jej syn, ale w Rosji… Siedząca przy oknie młoda panna odwróciła głowę i rzekła: — Ależ, mamo, nawet u nas rzeczy powoli się zmieniają. Głos jej był głęboki, prawie szorstki, a jednak pieszczotliwy w swej szorstkości. Miała śniadą cerę, pąsowe usta i pełne kształty. Sprawiała wrażenie wielkiej żywotności. Matka jej westchnęła. — Wyście oboje młodzi. Łatwo wam mieć nadzieję. Chociaż i ja nie straciłam jej całkowicie. Jakżebym mogła, kiedy mam takiego syna. Zwróciłem się do panny Haldin z zapytaniem, jakich autorów pragnęłaby czytać. Skierowała na mnie oczy, ocienione czarnymi rzęsami, a ja pomimo moich lat zrozumiałem, jak ponętną fizycznie mogła być jej osoba dla mężczyzny ceniącego w kobiecie coś więcej poza samym wdziękiem kobiecości. Jej spojrzenie było bezpośrednie i ufne, jak u młodzieńca nie zepsutego jeszcze światowymi mądrościami. Cechowała je odwaga, ale bez zaczepności. Naiwna, a jednak rozważna pewność siebie — to lepsze określenie. Ta dziewczyna zastanawiała się już nad niejednym (w Rosji młodzież wcześnie zaczyna myśleć), ale nie zaznała jeszcze rozczarowań, bo najwyraźniej nigdy jeszcze nie popadła we władzę namiętności. Wystarczyło jednak na nią spojrzeć, by poznać, jak łatwo potrafiłaby ją porwać jakaś idea lub po prostu człowiek. W każdym razie takie odniosłem wrażenie, chyba bezstronne, skoro, rzecz jasna, nie mogła tu wchodzić w rachubę moja osoba — zaś co do moich idei!… Zaprzyjaźniliśmy się szczerze w ciągu naszych lekcji. Bardzo było przyjemne to wspólne czytanie. Bez obawy wywołania uśmiechu wyznam, że przywiązałem się bardzo do tej młodej dziewczyny. Po upływie czterech miesięcy powiedziałem jej, że dalej czytać po angielsku może już doskonale sama. Nadszedł już czas na wycofanie się nauczyciela. Moja uczennica wydała się tym niemile zdziwiona. Pani Haldin ze swoją nieruchomą twarzą i dobrotliwymi oczyma powiedziała z głębi fotela swą niepewną francuszczyzną: — Mais l’ami reviendra. — I na tym stanęło. Przychodziłem — nie cztery razy w tygodniu, jak poprzednio, niemniej wcale często. Jesienią zrobiliśmy kilka krótkich wycieczek wraz z innymi Rosjanami. Dzięki przyjaźni z tymi paniami zdobyłem pozycję w kolonii rosyjskiej, jakiej inaczej nie byłbym uzyskał. W dniu, kiedy wyczytałem w gazetach wiadomość o zabiciu pana de P. — było to w niedzielę — spotkałem obie panie na ulicy i szedłem z nimi czas jakiś. Pamiętam, że pani Haldin była ubrana w ciężki, popielaty płaszcz na czarnej jedwabnej sukni, a jej piękne jeszcze oczy spotkały mój wzrok spokojnym wejrzeniem. — Byłyśmy na nabożeństwie — rzekła. — Natalka poszła ze mną. Jej przyjaciółki, tutejsze studentki, nie chodzą oczywiście do kościoła… U nas, w Rosji, kościół tak się utożsamił z uciskiem, że jeśli kto chce być wolnym w tym życiu, to niemal nieodzownie wyrzeka się nadziei na przyszłe. Ale ja nie mogę wyrzec się modlitwy za mojego syna. Zarumieniła się lekko i dodała po francusku z jakąś kamienną nieugiętością: — Ce n’est peut etre qu’une habitude. (Może to tylko przyzwyczajenie.) Panna Haldin niosła w ręku książkę do nabożeństwa. Nie spojrzała na matkę. — Ty, mamo, i Wiktor jesteście oboje głęboko wierzący — zauważyła. Podzieliłem się z nimi nowiną z ich kraju, o której właśnie czytałem w kawiarni. Przez dobrą chwilę szliśmy dość szybko, milcząc. Po czym pani Haldin szepnęła: — Może być z tego powodu wiele biedy, wzmogą się prześladowania. Może nawet zamkną uniwersytet. W Rosji nikt nie znajdzie spokoju ani spoczynku, chyba w grobie. — Tak. Droga jest ciężka — rzekła córka, patrząc wprost przed siebie na zaśnieżone pasmo gór Jury, zamykające wylot ulicy na kształt białej ściany. — Ale dzień zgody nie jest już zbyt daleki. — Tak myślą moje dzieci — zauważyła pani Haldin. Nie ukrywałem mego mniemania, że był to dziwny czas do mówienia o zgodzie. Natalia Haldin zaskoczyła mnie twierdząc — jak gdyby dużo nad tym przedmiotem rozmyślała — że ludzie Zachodu nie rozumieją tamtej sytuacji. Była bardzo spokojna i młodzieńczo pewna siebie. — Pan sądzi, że to walka klas albo konflikt interesów, jak to bywa przy zatargach społecznych u was w Europie. A to wcale nie o to chodzi. Idzie o coś zupełnie innego. — Bardzo możliwe, że nie rozumiem — przyznałem. Ta skłonność do wyłączania każdego zagadnienia ze sfery zrozumiałości przy pomocy jakiegoś mistycznego określenia — jest bardzo rosyjska. Znałem już dostatecznie Natalię Haldin, by odkryć jej pogardę dla wszystkich praktycznych form wolności politycznej, znanych zachodniemu światu. Przypuszczam, że trzeba być Rosjaninem, by zrozumieć rosyjską prostotę, straszliwą rozkładową prostotę, w której mistyczne frazesy pokrywają naiwny i beznadziejny cynizm. Zdaje mi się czasem, że psychologiczna tajemnica głębokiej odrębności tego narodu polega na tym, że oni nienawidzą życia, nie dającego się zmienić życia na tej ziemi, podczas gdy my, ludzie Zachodu, miłujemy je przeceniając może w jednakim stopniu jego uczuciową wartość. Ale to doprawdy tylko dygresja… Pomogłem paniom wsiąść do tramwaju, one zaś zaprosiły mnie do siebie na popołudnie. Przynajmniej pani Haldin wsiadając zaprosiła mnie, zaś jej Natalka uśmiechnęła się pobłażliwie do ograniczonego przedstawiciela Zachodu z tylnej platformy ruszającego już tramwaju. Światło jasnego zimowego przedpołudnia nabrało miękkości w jej szarych oczach. Opowieść pana Razumowa, niby otwarta księga losu, budzi we mnie wspomnienie owego dnia jako czegoś dziwnie bezlitosnego, ze względu na brak wszelkich złych przeczuć. Wiktor Haldin był jeszcze wśród żyjących, ale wśród tych żyjących, których jedynym łącznikiem z życiem jest oczekiwanie śmierci. W tych godzinach uporczywego milczenia, które miały się dlań przeciągnąć w wieczność, jego myśli musiały krążyć dokoła ostatnich ziemskich ukochań. Tego popołudnia panie przyjmowały sporo swoich rodaków i salon na parterze wielkiego domu przy Boulevard des Philosophes był przepełniony. Przetrzymałem wszystkich gości, a kiedy zabierałem się do wyjścia, panna Haldin powstała także. Wziąłem ją za rękę i coś mnie skłoniło, żeby podjąć naszą ranną rozmowę. — Przypuśćmy, że my, ludzie Zachodu, nie rozumiemy charakteru waszego narodu… — zacząłem. Ale ona, jakby przygotowana na to w jakiś tajemny sposób, przerwała mi łagodnie: — Jego impulsów, jego… — zaczęła szukać stosownego określenia i znalazła je, ale po francusku: — jego mouvements d’âme. Wypowiedziała to prawie szeptem. — Bardzo dobrze — rzekłem. — A jednak mamy tu do czynienia z konfliktem. Pani mówi, że nie jest to konflikt klas ani konflikt interesów. Przypuśćmy, że przyznam pani rację. Czyżby wobec tego antagonistyczne idee dały się łatwiej pogodzić, czy można je krwią i gwałtem scementować w tę zgodę, która według pani jest tak bliska? Patrzyła na mnie badawczo swoimi czystymi, szarymi oczyma nie odpowiadając na moje rozsądne pytanie, pytanie, które narzucało się samo i na które nie mogło być odpowiedzi. — To się nie da pojąć — dodałem nieco podrażniony. — Wszystko jest niepojęte — rzekła. — Cały świat jest nieuchwytny dla ścisłej logiki pojęć. A jednak dla naszych zmysłów świat istnieje, my zaś istniejemy na nim. Musi być jakaś konieczność wyższa nad nasze pojęcia. Bardzo to marna i fałszywa rzecz należeć do większości. My, Rosjanie, znajdziemy jakąś lepszą formę narodowej wolności — lepszą od sztucznego konfliktu partii, który jest złem, bo jest konfliktem, a zasługuje na pogardę dlatego, że jest sztuczny. Nam, Rosjanom, sądzone jest odkryć lepszą drogę. Pani Haldin wyglądała przez okno. Teraz zwróciła ku mnie swoją piękną twarz niemal bez życia i żywe, dobrotliwe spojrzenie swych wielkich, ciemnych oczu. — Tak myślą moje dzieci — powiedziała. — Przypuszczam, iż pani zgorszy się — rzekłem zwracając się do panny Haldin — kiedy wyznam, że nie zrozumiałem — nie powiem: ani słowa — bo pojąłem znaczenie wszystkich słów…, Ale czymże ma być owa era bezcielesnej zgody, której pani wygląda? Życie posiada formę. Ma swój plastyczny kształt i określony aspekt intelektualny. Najbardziej idealistyczne wyobrażenia o miłości i pobłażaniu muszą się oblec w ciało, żeby mogły być zrozumiane. Pożegnałem się z panią Haldin, której piękne usta ani drgnęły. Uśmiechała się tylko oczami. Natalia Haldin bardzo uprzejmie odprowadziła mnie do drzwi. — Mama wyobraża sobie, że jestem niewolniczym echem mego brata Wiktora. Tak nie jest. On rozumie mnie lepiej niż ja jego. Kiedy przyjedzie i pan go pozna, przekona się pan, jaka to wyjątkowa dusza. — Umilkła na chwilę. — Nie jest człowiekiem silnym w konwencjonalnym znaczeniu, wie pan — dodała — ale ma charakter bez skazy. — Myślę, że nie będzie mi trudno zaprzyjaźnić się z bratem pani. — Niech pan nie sądzi, że potrafi go pan całkiem zrozumieć — rzekła nie bez cienia złośliwości. — On, w głębi duszy nie jest ani trochę… ani trochę człowiekiem Zachodu. Po tej zbędnej przestrodze opuściłem pokój, skłoniwszy się już od drzwi pani Haldin, siedzącej w fotelu przy oknie. Cień autokracji, nie dostrzeżony jeszcze przeze mnie, padł już był na Boulevard des Philosophes w wolnej, niepodległej i demokratycznej Genewie, gdzie znajduje się dzielnica zwana „La Petite Russie”. Ile razy zejdzie się dwóch Rosjan, cień autokracji jest z nimi — zabarwiając ich myśli, ich poglądy, ich najskrytsze uczucia, ich życie prywatne, ich publiczne wypowiedzi, wnikając nawet w tajemnicę ich milczeń. Co mnie uderzyło w ciągu następnego tygodnia, to milczenie tych pań. Spotykałem je spacerujące w ogrodzie publicznym w pobliżu uniwersytetu. Witały mnie, jak zwykle, po przyjacielsku, ale nie mogłem przeoczyć ich małomówności. Wiedziano już wtedy powszechnie, że zabójca pana de P. został schwytany, osądzony i stracony. Tyle podano oficjalnie agencjom prasowym. Ale dla szerokiego świata sprawca pozostał bezimienny. Urzędowa tajemnica skryła przed publicznością jego nazwisko. Doprawdy, nie mogę pojąć dlaczego. Pewnego dnia spostrzegłem pannę Haldin, idącą samotnie główną aleją Bastionów pod bezlistnymi drzewami. — Mama czuje się niedobrze — powiedziała mi. Ponieważ, o ile wiedziałem, pani Haldin nie chorowała ani jednego dnia w życiu, ta niedyspozycja budziła niepokój. Zresztą nie było to nic konkretnego. — Zdaje się, że mamę gnębi brak wiadomości od brata. Nie pisał już bardzo dawno. — Brak wiadomości jest dobrą wiadomością — rzekłem pogodnie i zaczęliśmy iść wolno obok siebie. — Ale nie w Rosji — szepnęła tak cicho, że ledwie dosłyszałem słowa. Spojrzałem na nią uważniej. — Pani się też niepokoi? Po chwili wahania przyznała, że tak. — Doprawdy, już tak dawno nie miałyśmy listu… I nim zdążyłem wypowiedzieć zwyczajne, pocieszające banały, zwierzyła mi się. — Ach! Są znacznie gorsze rzeczy. Pisałam do pewnej znajomej rodziny w Petersburgu. Nie widzieli go przeszło miesiąc. Myśleli, że jest już z nami. Byli nawet trochę obrażeni, że wyjechał z Petersburga bez pożegnania. Mąż mojej znajomej poszedł zaraz do jego mieszkania. Wiktor wyprowadził się i nie zostawił adresu. Pamiętam, że chwytała oddech w sposób, który budził litość. Od dawna już nie widywano jej brata na wykładach. Zachodził tylko od czasu do czasu na uniwersytet do odźwiernego po listy. A obecnie ów petersburski znajomy dowiedział się, że student Haldin nie odebrał dwóch ostatnich listów. Zjawiła się za to policja, by ustalić, czy student Haldin otrzymywał jakąś korespondencję na adres uniwersytetu, i zabrała te listy. — Moje dwa ostatnie listy — rzekła. Przystanęliśmy naprzeciw siebie. Trochę płatków śnieżnych wirowało nad nagimi konarami drzew. Niebo było ciemne. — Jak pani myśli, co się mogło stać? — spytałem. Wzruszyła z lekka ramionami. — Któż to może wiedzieć — w Rosji. Wówczas ujrzałem cień autokracji, spoczywający na życiu Rosjan zarówno w ich poddaniu się, jak w ich buncie. Ujrzałem, jak dosięgnął jej ładnej, szczerej twarzy w obramowaniu futrzanego kołnierza i przyćmił blask jej czystych oczu, które jeszcze przed chwilą jaśniały w posępnym świetle owego chmurnego, niełaskawego popołudnia. — Chodźmy — rzekła. — Zimno tak stać dzisiaj. Wzdrygnęła się z lekka i zatupała małymi stopami. Ruszyliśmy żywo do końca alei i z powrotem do wielkiej ogrodowej bramy. — Powiedziała pani matce? — odważyłem się zapytać. — Nie. Jeszcze nie. Wyszłam, żeby ochłonąć z wrażenia po tym liście. Posłyszałem szelest papieru. Dochodził z jej mufki. List miała przy sobie. — Czego się pani obawia? — zapytałem. Nam, zachodnim Europejczykom, wszystkie gadki o spiskach i sprzysiężeniach politycznych wydają się dziecinnym wymysłem dobrym dla teatru lub powieści. Dlatego nie chciałem dokładniej formułować mego pytania. — Dla nas, zwłaszcza dla mojej matki, obawiam się niepewności. Ludzie znikają. Tak, znikają naprawdę. Może pan sobie wyobrazić, czym jest okrucieństwo niemych tygodni — miesięcy — lat! Ten nasz przyjaciel zaprzestał poszukiwań dowiedziawszy się, że policja zabrała listy. Przypuszczam, że bał się kompromitacji. Ma żonę, dzieci, a nie posiada wpływowych stosunków i nie jest bogaty. Ostatecznie cóż mógł zrobić?… Tak, obawiam się milczenia dla mojej biednej mamy. Ona tego nie zniesie. Dla mego brata obawiam się… — głos jej stał się prawie niedosłyszalnym — wszystkiego! Doszliśmy teraz do bramy naprzeciw teatru. Panna Haldin ożywiła się. — Ale ludzie, którzy zaginęli, odnajdują się, nawet w Rosji. Wie pan, jaka jest moja ostatnia nadzieja? Oto, że lada chwila ujrzymy go, wchodzącego do naszego mieszkania. Uchyliłem kapelusza, a ona, skinąwszy mi głową, wyszła z ogrodu urocza i silna. Schowane w mufce ręce mięły okrutny list z Petersburga. Wróciwszy do domu otworzyłem dziennik, który otrzymuję z Londynu, i gdy rzuciłem okiem na korespondencję z Rosji — nie na telegramy, lecz na korespondencję — od razu dostrzegłem tam nazwisko Haldina. Śmierć pana de P. przestała już być sprawą aktualną, ale przedsiębiorczy korespondent zdołał uzyskać jakieś nieurzędowe wiadomości, dotyczące tego faktu współczesnej historii. Dowiedział się o nazwisku Haldina i zdobył informacje o nocnym aresztowaniu na ulicy. Ale z dziennikarskiego punktu widzenia sensacja była już mocno przestarzała, poświęcił jej więc zaledwie jakieś dwadzieścia wierszy w szpalcie. Wystarczyło to jednak, abym nie spał tej nocy. Doszedłem do wniosku, że byłoby to w pewnym sensie zdradą dopuścić, aby panna Haldin nie przygotowana natknęła się na to dziennikarskie odkrycie, które niezawodnie powtórzą nazajutrz rano dzienniki francuskie i szwajcarskie. Spałem źle aż do rana, budząc się wciąż nerwowo z koszmarnych snów z uczuciem, że jestem zamieszany w coś chorobliwie przesądnego i niemal teatralnego. Niestosowność takiego powikłania w życiu tych dwu kobiet napełniała mnie przez całą noc głęboką udręką. Zdawało się rzeczą należną ich szlachetnej prostocie, aby ukryć je przed nimi na zawsze. Znalazłszy się o niemożliwie wczesnej porze u drzwi ich mieszkania, miałem wrażenie, że popełniam akt wandalizmu… Służąca w średnim wieku wprowadziła mnie do saloniku, gdzie na krześle leżała ściereczka, a szczotka stała wsparta o środkowy stół. Pyłki tańczyły w promieniach słońca. Było mi przykro, że nie napisałem listu, zamiast przychodzić osobiście; wstydziłem się własnej radości ze słonecznego dnia. Panna Haldin wyszła lekkim krokiem z pokoju matki w skromnej czarnej sukni z wymuszonym, niepewnym uśmiechem na ustach. Wydobyłem dziennik z kieszeni… Nie byłbym nigdy przypuścił, że numer „Standarda” może porazić jak głowa Meduzy. Twarz panny Haldin natychmiast skamieniała — jej oczy — jej całe ciało! Ale najstraszniejszym było to, że przy tym skamienieniu pozostała żywą. Byłem świadom pośpiesznego bicia jej serca. Mam nadzieję, że mi wybaczyła ociąganie się z moim niezgrabnym przemówieniem. Zresztą nie ociągałem się zbyt długo; panna Haldin nie mogła trwać w tym znieruchomieniu od stóp do głów chyba dłużej niż parę sekund, potem usłyszałem, że chwyta powietrze. Rysy jej twarzy zapadły się, jak gdyby ten wstrząs sparaliżował zarówno jej moralną odporność, jak siłę mięśni. Zmieniła się straszliwie: wyglądała jak stara, zniszczona kobieta. Lecz tylko przez chwilę. Oświadczyła stanowczo: — Powiem natychmiast mamie. — Czy będzie to bezpieczne w jej obecnym stanie? — zaprotestowałem. — Cóż może być gorszego od stanu, w jakim się znajduje od miesiąca? My to rozumiemy inaczej. Brat mój nie popełnił zbrodni. I niech pan nie myśli, że mówię to po to, by bronić go w pańskich oczach. Ruszyła ku drzwiom sypialni, lecz zaraz zawróciła i poprosiła mnie szeptem, bym nie wychodził, dopóki nie rozmówi się z matką. Przez dwadzieścia nieskończenie długich minut nie doszedł mnie żaden dźwięk. Wreszcie panna Haldin pojawiła się i przeszła przez pokój swym szybkim, lekkim krokiem. Podszedłszy do fotela osunęła się nań ciężko, jak gdyby zupełnie wyczerpana. Powiedziała mi, że pani Haldin nie uroniła ani jednej łzy. Siedziała sztywno na łóżku, a jej nieruchomość i milczenie były zatrważające. Wreszcie położyła się z wolna i dała znak córce, by ją zostawiła samą. — Przywoła mnie wkrótce — dodała panna Haldin. — Zostawiłam przy łóżku dzwonek. Wyznaję, że moje bardzo szczere współczucie nie miało punktu oparcia. Zachodni czytelnicy, dla których przeznaczona jest ta opowieść, zrozumieją, o co mi chodzi. Był to, jeśli tak się mogę wyrazić, brak doświadczenia. Śmierć jest bezlitosnym grabieżcą. Któż z nas nie zaznał bólu niepowrotnej straty? Nie ma życia tak samotnego, by było zabezpieczone przed takim dopustem. Ale cierpienie, które przyniosłem tym dwom paniom, wywołało potworne skojarzenia. Kojarzyły się z nimi bomby i szubienice, i to posępne rosyjskie zabarwienie nadało mojemu współczuciu odcień niepewności. Byłem wdzięczny pannie Haldin, że oszczędziła mi uzewnętrzniania swoich głębszych uczuć. Podziwiałem jej wspaniałe opanowanie, choć jednocześnie napełniało mnie ono obawą. Była to cisza wielkiego napięcia. A jeśli nagle pęknie? Przerażały mnie nawet drzwi pokoju pani Haldin, za którymi znajdowała się stara, samotna matka. Natalia Haldin wyszeptała smutno: — Zapewne ciekawi pana, co w tej chwili czuję? W istocie, była to prawda. Właśnie ta ciekawość tępego człowieka Zachodu mąciła moje współczucie. Nie mogłem zdobyć się na nic więcej, prócz paru banalnych zdań, jakie są miarą naszej niemocy wobec ciężkich doświadczeń naszych bliźnich. Wybełkotałem coś w tym sensie, że dla młodych życie ma w zapasie swoje nadzieje i rekompensaty. Ma też obowiązki… — ale wiedziałem, że o tych nie potrzebuję jej przypominać. Panna Haldin szarpała nerwowo chustkę, którą trzymała w ręku. — Będę pamiętać o matce, to pewne — rzekła. — Było nas troje. A teraz jest nas dwie — dwie kobiety. Mama nie jest jeszcze staruszką. Może żyć długo. Ale czego możemy spodziewać się w przyszłości? Jakiej nadziei i jakiej pociechy? — Musi pani brać sprawę z szerszego punktu widzenia — rzekłem stanowczo, w przekonaniu, że to był właściwy ton w stosunku do tej wyjątkowej istoty. Przez chwilę patrzyła na mnie uparcie, po czym wstrzymywane dotąd łzy popłynęły strumieniem. Zerwała się z fotela i stanęła przy oknie, odwrócona do mnie. Nie próbowałem nawet zbliżyć się do niej i wyszedłem po cichu. Nazajutrz służąca powiedziała mi w drzwiach, że pani Haldin ma się lepiej. Dodała, że wiele osób — Rosjan — przychodziło poprzedniego dnia, ale panna Haldin nie przyjęła nikogo. W dwa tygodnie później, gdy wstąpiłem z codzienną wizytą, poproszono mnie do środka. Pani Haldin siedziała na swoim zwykłym miejscu przy oknie. Na pierwszy rzut oka zdawać się mogło, że nic się tu nie zmieniło. Zobaczyłem w głębi pokoju znany mi profil, nieco ostrzejszy w zarysie i powleczony jednolitą bladością, jak się tego można było spodziewać u osoby chorej. Ale żadna choroba nie byłaby w stanie wywołać takiej zmiany w jej czarnych oczach, które nie uśmiechały się już z łagodną ironią. Skierowała je na mnie, gdy podawała mi rękę. Zauważyłem na stoliczku obok fotela numer „Standarda” sprzed trzech tygodni, z korespondencją z Rosji na wierzchu. Głos pani Haldin był zaskakująco słaby i bezbarwny. Pierwsze słowa, jakie skierowała do mnie, zawierały pytanie: — Nie było nic więcej w pańskich gazetach? Puściłem jej długą, wychudłą dłoń, zaprzeczyłem ruchem głowy i usiadłem. — Prasa angielska jest świetna. Nic się przed nią nie ukryje i cały świat musi się z niej o wszystkim dowiedzieć. Tylko że nasze rosyjskie wiadomości nie zawsze są łatwe do zrozumienia. Nie zawsze… Ale angielskie matki nie oczekują takich nowin… Położyła dłoń na dzienniku i cofnęła ją znowu. Powiedziałem: — I my mieliśmy tragiczne okresy w naszych dziejach. — To było dawno. Już bardzo dawno. — Tak. — Są narody, które zawarły ugodę z losem — rzekła panna Haldin, zbliżywszy się do nas. — Nie mamy im czego zazdrościć. — Skąd ta pogarda? — spytałem łagodnie. — Być może, iż nasza ugoda nie była bardzo wzniosła. Ale warunki, jakie ludzie i narody uzyskują od losu, są uświęcone zapłaconą za nie ceną. Pani Haldin odwróciła głowę i patrzyła czas jakiś przez okno tym nowym, smutnym, zgaszonym spojrzeniem swoich zapadłych oczu, które czyniło z niej zupełnie inną kobietę. — Ten Anglik, ten korespondent — zagadnęła mnie nagle — jak pan myśli, czy on mógł znać mojego syna? Na to dziwne pytanie odpowiedziałem, że oczywiście było to możliwe. Spostrzegła moje zdziwienie. — Gdyby się wiedziało, co to za człowiek, można by do niego napisać — szepnęła. — Mama myśli — wyjaśniła panna Haldin, która stała pomiędzy nami z ręką na poręczy mego krzesła — że może mój biedny brat nie próbował się ratować. Spojrzałem na pannę Haldin ze współczuciem i lękiem, ale ona patrzyła spokojnie na matkę. Ta zaś rzekła: — Nie znamy adresu żadnego z jego przyjaciół. Nie wiemy w ogóle nic o jego petersburskich kolegach. Miał mnóstwo młodych przyjaciół, ale prawie o nich nie mówił. Można się było domyślać, że byli jego uczniami i że go ubóstwiali. Ale on był taki skromny. Zdawać by się mogło, że mając tylu oddanych sobie… Odwróciła znów głowę i patrzyła na Boulevard des Philosophes, ulicę dziwnie jałową i zakurzoną, gdzie w tej chwili widać było tylko dwa psy, dziewczynkę w krótkiej sukience, skaczącą na jednej nodze, a w oddali robotnika jadącego na rowerze. — Nawet wśród apostołów Chrystusa znalazł się Judasz — szepnęła jakby do siebie, ale z widocznym zamiarem, żebym usłyszał. Rosyjscy goście, zebrani małymi grupkami, rozmawiali szeptem między sobą, rzucając krótkie spojrzenia w naszym kierunku. Tworzyło to wybitny kontrast ze zwykłą gwarnością tych zebrań. Panna Haldin odprowadziła mnie do przedpokoju. — Ludzie chcą nas odwiedzać — rzekła. — Nie możemy zamykać im drzwi przed nosem. Gdy wkładałem palto, zaczęła mówić o matce. Biedna pani Haldin łaknęła dalszych wiadomości. Chciała wciąż słuchać o swoim nieszczęsnym synu. Nie mogła pogodzić się z myślą, by opuścić go spokojnie w głuszy niewiadomego. Szła tam za nim uparcie w ciągu długich dni spędzanych w nieruchomym milczeniu, twarzą w twarz z pustką Boulevard des Philosophes. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie uciekł, jak to się udawało tylu innym rewolucjonistom i spiskowcom w podobnych sytuacjach. Było istotnie niepojętym, żeby sposoby tajnych organizacji rewolucyjnych zawiodły tak dziwnie, gdy chodziło o uratowanie jej syna. W rzeczywistości jednak naprawdę niepojęte i wstrząsające dla jej umysłu było okrutne zuchwalstwo Śmierci, która ominęła jej głowę, aby uderzyć w tamto młode i drogocenne serce. Zapatrzona w przestrzeń panna Haldin machinalnie podała mi kapelusz. Wywnioskowałem z jej słów, że biedną kobietę opętała ponura i prosta myśl: syn jej musiał zginąć, bo nie chciał być ocalony. Nie wierzyła, by mógł zwątpić o przyszłości swojego kraju. To było niemożliwe. Czyż podobna zatem, aby matka i siostra nie potrafiły zasłużyć na jego zaufanie? I aby po dokonaniu tego, czego musiał dokonać, załamał się pod wpływem zwątpienia ponad ludzkie siły, a jego umysł uległ zaćmieniu nagłej niewiary? Ta szczególna domyślność poruszyła mnie bardzo. — Wszyscy troje byliśmy zespoleni tak oto — rzekła panna Haldin splatając palce obu rąk, po czym rozplotła je z wolna, patrząc mi prosto w twarz. — Oto, co moja biedna matka wynalazła, by dręczyć siebie i mnie przez wszystkie czekające nas lata — dodała ta szczególna dziewczyna. W owej chwili objawił mi się jej urok, nie dający się określić, wynikający z połączenia namiętności ze stoicyzmem. Wyobrażałem sobie, jakie będzie jej życie u boku pani Haldin, przerażająco spokojnej, opanowanej ową nieustępliwą myślą. Ale moją troskę wyraziłem tylko milczeniem, bo nie wiedziałem, jak odczułaby moje słowa. Różnica narodowości jest okropną przeszkodą dla naszych skomplikowanych zachodnich natur. Ale panna Haldin była zapewne nadto prostolinijna, żeby domyślać się mego zakłopotania. nie czekała, abym coś powiedział, lecz ciągnęła dalej odważnie, jak gdyby czytała myśli z mojej twarzy: — Z początku biedna mama zdrętwiała, jak mówią nasi chłopi, potem zaczęła myśleć i będzie teraz dalej myśleć i myśleć w tym swoim nieszczęsnym nastroju. Sam pan widzi, jakie to okrutne… Nie mówiłem nigdy z większą szczerością niż przyznając, że byłoby to opłakane w najwyższym stopniu. Westchnęła z niepokojem. — Ale te wszystkie dziwne szczegóły w angielskim dzienniku! — wykrzyknęła nagle. — Co one znaczą? Chyba są prawdziwe? Czy to jednak nie straszne, żeby mój biedny brat został schwytany, kiedy samotnie błąkał się nocą po ulicach, jak gdyby popadł w rozpacz?… Staliśmy tak blisko siebie w ciemnym przedpokoju, że dostrzegłem, jak przygryzła dolną wargę, aby stłumić łkanie. Po chwili rzekła: — Podsunęłam matce myśl, że może zdradził go jakiś fałszywy przyjaciel lub po prostu jakaś tchórzliwa kreatura. Może będzie jej lżej, jeżeli w to uwierzy. Zrozumiałem teraz poprzednio wyszeptaną aluzję biednej kobiety o Judaszu. — Może być lżej — przyznałem, podziwiając w duchu bezpośredniość i subtelność sądu tej dziewczyny. Miała do czynienia z życiem, jakim je ukształtowały warunki polityczne jej kraju. Liczyła się z okrutną rzeczywistością, a nie z urojeniami własnej wyobraźni. Nie mogłem oprzeć się pewnemu uczuciu respektu, gdy dodała z prostotą: — Powiadają, że czas łagodzi każdy rodzaj goryczy. Ale nie mogę uwierzyć, żeby miał jakąś władzę nad wyrzutami sumienia. Lepiej więc niech mama myśli, że ktoś przyczynił się do śmierci Wiktora, niż żeby miała przypisywać ją słabości swojego syna albo jakimś własnym błędom. — Ale pani sama chyba nie przypuszcza, że… — zacząłem. Zacisnęła wargi i potrząsnęła głową. — O nikim nie myślę źle — oświadczyła — i może nic nie stało się bez potrzeby. — Po tych słowach, wymówionych cicho i brzmiących tajemniczo w półmroku przedpokoju, pożegnaliśmy się wymownym i ciepłym uściskiem dłoni. Uścisk jej silnej, kształtnej ręki miał w sobie uwodzicielską szczerość, jakiś urok męskości. Nie wiem doprawdy, dlaczego okazywała mi tyle przyjaźni. Może jej się zdawało, że rozumiem ją znacznie lepiej, niż byłem zdolny. Najbardziej ścisłe nawet z jej powiedzeń zdawały się mieć zagadkowe przedłużenia, gubiące się gdzieś poza zasięgiem mej myśli. Muszę więc poprzestać na przypuszczeniu, że ceniła moją troskę i moje milczenie. Troska, którą łatwo było spostrzec, była zupełnie szczera, a więc nie mogła podejrzewać, że milczenie jest oznaką chłodu. To zdawało się sprawiać jej przyjemność. I muszę zauważyć, że jeśli mi się zwierzała,. to z pewnością nie dla zasięgnięcia rady, o którą naprawdę nigdy nie prosiła. II Nasze codzienne spotkania uległy w owym czasie blisko dwutygodniowej przerwie. Niespodziewanie musiałem wyjechać z Genewy. Po powrocie, nie tracąc czasu, skierowałem swe kroki na Boulevard des Philosophes. Byłem niemile zaskoczony, gdy przez otwarte drzwi saloniku usłyszałem jakiegoś gościa, mówiącego bez przerwy namaszczonym, głębokim głosem. Fotel pani Haldin przy oknie był pusty. Z sofy Natalia Haldin powitała mnie spojrzeniem swych ślicznych, szarych oczu, któremu towarzyszył zaledwie ślad uśmiechu. Ale nie poruszyła się. Trzymając swe silne, białe dłonie na żałobnej sukni, siedziała na wprost mężczyzny, który zwrócony był do mnie krzepkimi plecami, odzianymi w czarne drogie sukno i harmonizującymi dobrze z jego głębokim głosem. Gość spojrzał na mnie szybko przez ramię i rzekł: — A! Wasz angielski przyjaciel. Wiem, wiem. Nie szkodzi. Był w ciemnych okularach, a jedwabny cylinder stał na ziemi przy jego krześle. Wymachując z lekka dużą, pulchną dłonią, mówił dalej, przyśpieszywszy cokolwiek tempo swojej przemowy. — Błądząc po syberyjskich lasach i tajgach, nigdy nie zmieniłem wyznawanej przez siebie wiary. Podtrzymywała mnie wtedy — podtrzymuje i dzisiaj. Wielkie mocarstwa Europy muszą zniknąć, a przyczyna ich upadku będzie bardzo prosta: wyczerpią się same w walce ze swoim proletariatem. W Rosji jest inaczej. W Rosji nie mamy zwalczających się klas, z których jedna rozporządza siłą bogactw, a druga jest mocna siłą liczby. Mamy tylko brudną biurokrację w obliczu ludu — wielkiego i nieskazitelnego jak ocean. Nie, my nie mamy klas. Ale mamy rosyjską kobietę. Wspaniałą kobietę rosyjską! Otrzymuję najniezwyklejsze listy od kobiet. Ach, jakie wzniosłe w swym tonie, jak odważne i tchnące szlachetnym zapałem do ofiar! Nasza największa nadzieja w kobietach. Siedzę ich pragnienie wiedzy. To zachwycające! Proszę zwrócić uwagę, jak ją chłoną, jak ją sobie przyswajają. To cudowne! Ale co to jest wiedza?… O ile wiem, pani nie studiowała niczego specjalnie — na przykład medycyny. Nie? To słusznie. Gdyby pani po przybyciu tutaj zaszczyciła mnie pytaniem, jak wykorzystać swój czas, sprzeciwiłbym się stanowczo takim zamiarom. Wiedza sama w sobie — to śmiecie. Mówiący miał twarz typowo rosyjską — brodatą i bezkształtną, po prostu masę ciała i włosów, pozbawioną jednego nawet charakterystycznego rysu, że zaś oczy kryły się pod ciemnymi szkłami, osoba ta wydawała się pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Znałem go z widzenia. Był głośnym zbiegiem rosyjskim. Cała Genewa znała jego barczystą postać w czarnym surducie. W swoim czasie cała Europa wiedziała o historii jego życia, napisanej przez niego samego i przetłumaczonej na siedem czy więcej języków. W młodości wiódł próżniacze, rozwiązłe życie. Potem zmarła nagle panna z towarzystwa, z którą miał się żenić; wtedy wycofał się z eleganckiego świata i ogarnięty skruchą zaczął spiskować, wskutek czego rodzima autokracja uczciwie postarała się, aby nie ominęła go zwykła kolej rzeczy. Uwięziono go w twierdzy, bito niemal do utraty życia i skazano na ciężkie roboty w kopalniach, pospołu ze zwykłymi kryminalistami. Ale największe powodzenie w jego książce przypadło łańcuchowi. Nie pamiętam już szczegółów, jaka była długość i ciężar tego łańcucha, którym skuto jego członki z mocy „administracyjnego” nakazu — wiem tylko, że ilość funtów i grubość ogniw świadczyły zastraszająco o boskich prawach autokracji. Zastraszająco, a jednak bezskutecznie, gdyż ów rosły mężczyzna potrafił unieść to proste narzędzie rządowe wraz z własną osobą w lasy. Sensacyjnym brzękiem tych okowów rozbrzmiewa cały opis jego ucieczki, którą podziwiały dwa kontynenty. Więzień zaczął od tego, że zmylił czujność dozorców i ukrył się w jakiejś rozpadlinie nad brzegiem rzeki. Było to już nad wieczorem. Z niesłychanym trudem zdołał oswobodzić jedną nogę. Tymczasem zapadła noc. Miał już rozpocząć uwalnianie drugiej nogi, gdy spotkało go straszne nieszczęście. Upuścił pilnik. Wszystko to jest ściśle prawdziwe, a jednak symboliczne. Pilnik posiadał też swoją wzruszającą historię. Pewnego wieczora dała mu go niespodzianie cicha, blada dziewczyna. Biedaczka przybyła do kopalń, by połączyć się z towarzyszem jego katorgi, mechanikiem i socjaldemokratą, wątłym młodzieńcem o szerokich kościach policzkowych i wielkich, nieprzytomnych oczach. Przebyła pół Rosji i prawie całą Syberię, aby być blisko niego i dopomóc mu do ucieczki. Ale przybyła za późno: jej ukochany zmarł tydzień wcześniej. Dzięki temu, jak się wyraża, drobnemu epizodowi z dziejów idei w Rosji, pilnik dostał się do jego rąk i natchnął żarliwym postanowieniem odzyskania wolności. Ale wyśliznąwszy mu się z palców, po prostu zapadł się w ziemię. W żaden sposób nie mógł go na — macać po ciemku. Szukał systematycznie w miękkiej ziemi, w błocie, w wodzie; a noc tymczasem mijała, ta bezcenna noc, na którą liczył, że pozwoli mu skryć się w lasy, co stanowiło jedyną szansę ucieczki. Przez chwilę rozpacz kusiła go, by dać za wygraną; ale przypomniawszy sobie spokojną, smutną twarz bohaterskiej dziewczyny, zawstydził się swojej słabości. Wybrała jego, by mu ofiarować dar wolności, więc musi okazać się godnym łaski wyświadczonej przez tę nieugiętą kobiecą duszę. Był to jakby święty depozyt. Gdyby zawiódł, dopuściłby się czegoś w rodzaju zdrady wobec świętości poświęcenia i kobiecej miłości. Są w jego książce całe stronice analiz samego siebie, z których niby świetlista postać z ciemnego wzburzonego morza wyłania się przeświadczenie o duchowej wyższości kobiety — jego nowa religia, głoszona potem w wielu innych tomach. Pierwszą ofiarą, złożoną tej religii, i wielkim aktem nawrócenia był jego niezwykły pobyt w bezkresnych lasach Guberni Ochockiej, z luźnym końcem łańcucha, owiniętym dokoła pasa i przytwierdzonym za pomocą szmaty, udartej z katorżniczej koszuli. Innymi szmatami przywiązał go w paru miejscach do lewej nogi, by stłumić brzęk ogniw i zapobiec zahaczaniu o krzaki. Zdziczał zupełnie. Rozwinęły się w nim niespodziewanie zdolności niezbędne dzikiej i ściganej istocie. Nauczył się wślizgiwać do wiosek, nie zdradzając niczym swojej obecności, chyba jakimś przypadkowym cichym pobrzękiem. Wpadał do leżących na uboczu domów z siekierą, którą porwał z szałasu jakiegoś drwala. Na odludnych miejscach żywił się dzikimi jagodami i zbierał miód. Odzież opadała z niego stopniowo. Jego naga i ogorzała postać, którą widywano tu i ówdzie wśród krzaków z chmurą moskitów i much dookoła rozczochranej głowy, szerzyła postrach w całych obwodach. Z biegiem czasu stawał się coraz dzikszy i był rad, że odkrywa w sobie tyle cech zwierzęcia. Na tym tylko mógł polegać. Bo było to tak, jakby dwie ludzkie istoty zespoliły się nierozerwalnie w tym przedsięwzięciu. Człowiek cywilizowany, entuzjasta postępowych idei humanitarnych, pragnący tryumfu duchowej miłości i swobód politycznych; i skryty, pierwotny dzikus, bezlitośnie przebiegły w nieustannej obronie swej wolności, niby tropione zwierzę. Dzikie zwierzę instynktownie dążyło na wschód, ku Oceanowi Spokojnemu, a istota cywilizowana i humanitarna śledziła to ze zgrozą i z lękliwym poddaniem. Przez wszystkie te tygodnie zbieg nie mógł ani razu zdecydować się na zaapelowanie do ludzkiego współczucia. Lękliwość ta mogła być naturalną u ostrożnego, pierwotnego dzikusa, ale i tamten, człowiek cywilizowany, myśliciel, zbieg polityczny, rozwinął w sobie jakiś niedorzeczny rodzaj chorobliwego pesymizmu, jakby przejściowego obłędu, spowodowanego może fizycznym trudem i niewygodą dźwigania łańcucha. Wyobrażał sobie, że te ogniwa czyniły go wstrętnym dla reszty ludzkości. Było to odpychające i znamienne brzemię. Nikt nie mógł doznać uczucia litości na odrażający widok człowieka uciekającego z zerwanym łańcuchem. Te okowy opętały jego wyobraźnię w konkretny i określony sposób. Wydawało mu się niepodobieństwem, żeby ludzie mogli oprzeć się pokusie przytwierdzenia luźnego końca łańcucha do haka w ścianie, podczas gdy pójdą po najbliższego policjanta. Czając się w jamach lub ukryty w krzakach, usiłował czytać w twarzach nie podejrzewających niczego wolnych osadników, którzy pracowali na wyrębach leśnych lub przechodzili ścieżkami o parę kroków od niego. Czuł, że żaden człowiek na świecie nie oprze się pokusie łańcucha. Jednakże pewnego dnia natknął się na samotną kobietę. Było to na otwartej polanie na skraju lasu. Siedziała nad brzegiem strumienia w czerwonej chustce na głowie. Mały koszyczek leżał obok niej na trawie. W oddali widać było kilka chat z bali drzewnych, a wśród nich wodny młyn nad stawem ocienionym brzozami i połyskującym jak tafla szklana w świetle gasnącego dnia. Zbieg zbliżył się do kobiety w milczeniu, z siekierą zatkniętą za ów pas z łańcucha i z grubą pałką w ręku. Resztki liści i gałązek tkwiły w jego rozczochranych włosach i brodzie, strzępy łachmanów, jakimi poowijał łańcuch, zwisały mu od pasa. Na lekki brzęk żelaza kobieta odwróciła głowę. Zbyt przerażona tym dzikim zjawiskiem, aby zerwać się z miejsca lub choćby krzyknąć, była jednak na tyle dzielna, że nie zemdlała… Spodziewając się po prostu, że przybysz z miejsca ją zamorduje, zasłoniła oczy rękoma, by uniknąć widoku spadającej siekiery. Gdy wreszcie zdobyła się na odwagę, by spojrzeć znowu, zobaczyła kudłatego dzikusa siedzącego o sześć stóp od niej nad brzegiem wody. Chudymi, żylastymi rękoma obejmował gołe nogi, a długa broda okrywała mu kolana, na których oparł podbródek. Wszystko to razem — skulone członki, nagie plecy, rozczochrana głowa z czerwonymi wlepionymi w nią oczyma — trzęsło się i drgało gwałtownie, podczas gdy ta zezwierzęcona istota usiłowała przemówić. Od sześciu tygodni nie słyszał własnego głosu i zdawało się, że utracił zdolność mówienia. Był już tylko niemym i zrozpaczonym bydlęciem, gdy nieoczekiwany okrzyk głębokiej litości — wkroczenie kobiecego współczucia, które odkryło wielolicą nędzę ludzką pod odstraszającym pozorem potwora — powróciły go w szeregi ludzkości. Ten punkt widzenia przedstawiony jest w jego książce z bardzo sugestywną swadą. Skończyło się na tym, jak opowiada, że owa kobieta zaczęła ronić nad nim łzy, święte łzy odkupienia, podczas gdy on płakał także z radości, jak nawrócony grzesznik. Wreszcie poleciwszy mu ukryć się w zaroślach i czekać cierpliwie (spodziewano się patrolu policyjnego w osadzie), kobieta poszła w stronę chat, obiecując powrócić nocą. Jakby zrządzeniem Opatrzności kobieta ta była od niedawna żoną wioskowego kowala i namówiła swego męża, by z nią przyszedł, zabrawszy potrzebne narzędzia: młot, dłuto i małe kowadło… „Moje okowy — pisze w swej książce autor — zostały rozbite w cichą, gwiaździstą noc nad brzegiem strumienia przez atletycznego, małomównego młodzieńca z ludu, który ukląkł u moich stóp, podczas gdy kobieta, niby wyzwalający geniusz, stała nade mną ze splecionymi rękoma.” Oczywiście symboliczna para. Następnie litościwi małżonkowie zaopatrzyli jego odzyskane człowieczeństwo w przyzwoitą odzież i pokrzepili mu serce wiadomością, że wybrzeże Oceanu Spokojnego jest oddalone tylko o parę mil. Istotnie można je było dostrzec ze szczytu sąsiedniego wzgórza… Dalszy ciąg ucieczki nie nadaje się już do mistycznego przedstawienia i symbolicznej interpretacji. Zbieg przedostał się w końcu zwykłym sposobem przez Kanał Sueski na Zachód, a znalazłszy się w południowej Europie zasiadł do pisania swej autobiografii, która stała się wielkim sukcesem literackim owego roku. Po tej książce nastąpiły inne, pisane wyraźnie w celu duchowego podniesienia ludzkości. W tych dziełach głosił ogółowi kult kobiety. Osobiście uprawiał go pod postacią szczególnego nabożeństwa dla transcendentalnych zalet niejakiej Madame de S., osoby o poglądach postępowych, nie bardzo już młodej, zamiłowanej w swoim czasie w intrygach, wdowy po zmarłym i zapomnianym dyplomacie. Dama ta ze swymi głośnymi pretensjami, żeby stać się jedną z kierowniczek współczesnego życia umysłowego i współczesnej opinii, schroniła się (jak Voltaire i pani de Staël) na republikańskim gruncie Genewy. Przejeżdżając ulicami w wielkim otwartym landzie, ukazywała obojętności tubylców i gapiostwu turystów swą młodzieńczo smukłą i hieratycznie sztywną postać oraz parę wielkich, błyszczących oczu, latających niespokojnie za czarną koronkową woalką, która sięgając nie dalej jak do żywo czerwonych ust, robiła wrażenie maski. Zazwyczaj „bohaterski zbieg” (tę nazwę nadano mu w recenzji z angielskiego wydania jego książki) — „bohaterski zbieg” towarzyszył jej, siedząc ze swą potworną brodą i w ciemnych okularach nie obok niej, ale naprzeciw, tyłem do koni. Te przejażdżki — tylko we dwoje, w obszernym powozie — wyglądały na świadomą, publiczną manifestację. A może była ona nieświadoma? Jakże często rosyjska prostota stąpa niewinnie po krawędzi cynizmu dla jakiegoś górnego celu. Ale wyrafinowana Europa na próżno próbowałaby wyrozumieć to wszystko. Zważywszy powagę, udzielającą się nawet fizjonomii stangreta i truchtowi okazałych koni, ten osobliwy popis mógł mieć jakieś znaczenie mistyczne — ale znieprawionej płochości zachodniego umysłu, jak mój własny, przedstawiał się niezbyt przyzwoicie. Wszelako nie przystoi nieznanemu nauczycielowi języków krytykować „bohaterskiego zbiega” o światowej sławie. Ze słyszenia wiedziałem, że stale kręcił się wśród swoich rodaków, polując na nich w hotelach i prywatnych mieszkaniach i zaszczycając ich swoją atencją w publicznych ogrodach, gdy tylko się po temu nadarzyła odpowiednia sposobność. Miałem wrażenie, iż po jednej lub dwu wizytach sprzed kilku miesięcy dał za wygraną i pozostawił panie Haldin w spokoju — na pewno niechętnie, bo nie ulega wątpliwości, że był człowiekiem stanowczym. Było więc zapewne do przewidzenia, że zjawi się znowu przy tej strasznej okazji, by jako Rosjanin i rewolucjonista powiedzieć, co należy, znaleźć właściwe słowa, uderzyć w ton prawdy i, być może, pociechy. Nie byłem jednak zadowolony, że zastałem go tam siedzącego. Wierzę, że nie powodowała mną niestosowna zazdrość o moje uprzywilejowane stanowisko. Nie rościłem sobie prawa do żadnych specjalnych względów z powodu mojej milczącej przyjaźni. Różnica wieku i narodowości odsuwały mnie jak gdyby w sferę innego bytu, wydawałem się nawet sobie samemu niemym, bezradnym duchem, zatroskaną, bezcielesną istotą, która może tylko krążyć w pobliżu — niezdolna ani ochraniać, ani prowadzić, choćby tylko podszeptem. Skoro panna Haldin, kierując się swym pewnym instynktem, powstrzymała się od przedstawienia mnie barczystej znakomitości, byłbym się wycofał spokojnie i wrócił później, gdyby nie to, że w wyrazie jej oczu wyczytałem jakby niemą prośbę, abym został i może w ten sposób skrócił niepożądaną wizytę. Gość podniósł z ziemi cylinder, jednak tylko po to, by położyć go na kolanach. — Spotkamy się jeszcze, Natalio Wiktorowno. Dziś zaszedłem jedynie, by dać dowód tych uczuć względem pani i jej szanownej matki, o których naturze nie może pani wątpić. Nie potrzebowałem zachęty, ale Eleanora — Madame de S. — w pewnym sensie sama mnie wysłała. Wyciąga do pani rękę kobiecej solidarności. W dziedzinie ludzkich uczuć nie ma takiej radości i takiego cierpienia, których ta kobieta nie potrafiłaby zrozumieć, podnieść i uduchowić swoją interpretacją. Ów świeżo przybyły z Petersburga młodzieniec, o którym pani wspominałem, jest już pod jej urokiem. W tym momencie rozmowy panna Haldin nagle wstała. To mnie ucieszyło. Gość widocznie nie spodziewał się tak stanowczego kroku i zrazu odchyliwszy głowę, uniósł w górę ciemne okulary z uprzejmym zaciekawieniem. W końcu zmiarkował się i wstał szybko, zdejmując bardzo zręcznie cylinder ze swych kolan. — Jakże to się dzieje, Natalio, Wiktorowno, że pani tak długo trzyma się z dala od tego, co jest mimo wszystko — niech sobie złe języki mówią, co im się podoba — jedynym ośrodkiem wolności intelektualnej i prób ukształtowania wzniosłej koncepcji naszej przyszłości? Co się tyczy szanownej matki pani, rozumiem to w pewnym stopniu. W jej wieku nowe poglądy — nowe twarze nie są może… Ale pani! Czyżby to była nieufność, czy też obojętność? Musi pani porzucić tę rezerwę. My, Rosjanie, nie mamy prawa zachowywać rezerwy w stosunku do siebie. W naszych warunkach jest to prawie zbrodnią przeciw ludzkości. Nie dla nas luksus osobistego cierpienia. W dzisiejszych czasach nie zwalcza się szatana modlitwą i postami. Czymże jest w gruncie rzeczy post, jeśli nie zagładzaniem? A pani nie powinna się głodzić, Natalio Wiktorowno. Siły — oto, czego nam trzeba. Siły duchowej, oczywiście. Co się tyczy innego rodzaju siły, to cóż zdoła się oprzeć nam, Rosjanom, jeśli ją tylko wyłonimy? Co innego jest grzechem w dzisiejszych czasach i droga do zbawienia dla czystych dusz jest także inna. Już nie można jej znaleźć w klasztorach, ale w świecie, w… Ten głęboki głos zdawał się wychodzić spod podłogi i słuchacz czuł się w nim zanurzony aż po uszy. Protest panny Haldin był jakby wysiłkiem tonącego, by utrzymać się na powierzchni wody. Przerwała mu zniecierpliwionym tonem: — Ależ, Piotrze Iwanowiczu, ja wcale nie myślę wstępować do klasztoru. Któż by tam szukał zbawienia? — Mówiłem w przenośni — zahuczał. — Zatem i ja mówię w przenośni. Ale zmartwienie jest zmartwieniem i ból jest bólem po dawnemu. Nawiedzają ludzi i ludzie muszą się z nimi zmagać, jak tylko potrafią. Wiem, że cios, który spadł na nas tak niespodziewanie, jest tylko epizodem w doli narodu. Bądź pan pewny, że nie zapominam o tym. Ale teraz muszę myśleć o mojej matce. Jakże może pan przypuszczać, że zostawię ją samą?… — To jest bardzo uproszczone stawianie sprawy — zaprotestował swym potężnym, bez wysiłku dobytym głosem. Panną Haldin nie czekała, aż zamrą jego wibracje: — I będę biegała z wizytami do mnóstwa obcych ludzi? Sama myśl o tym jest mi wstrętna. A nie wiem, co innego mógłby psin mieć na uwadze? Górował nad nią — ogromny, ugrzeczniony, ostrzyżony przy samej skórze, niby więzień; jego wielki, różowawy łeb budził we mnie wizję rozczochranej głowy, wyzierającej spomiędzy rozchylonych krzaków oraz nagich, ogorzałych członków przemykających wśród gęstwiny mokrego listowia, w chmurze much i komarów. Był to mimowolny hołd, złożony potędze jego pióra. Nikt nie mógł wątpić, że ten człowiek błądził po syberyjskich tajgach — nagi i przepasany łańcuchem. Czarny surdut z zajęty nadawał jego osobie charakter surowej obyczajności przywodzącej na myśl misjonarza. — Wie pani, czego pragnę, Natalio Wiktorowno? — zapytał uroczyście. — Chcę, aby pani była fanatyczką. — Fanatyczką? — Tak. Sama wiara nie wystarczy. Jego głos przeszedł w jeszcze niższą tonację. Uniósł na chwilę swoje grube ramię — drugie zwisało wzdłuż uda z lekkim jedwabnym cylindrem u końca. — Powiem teraz coś, nad czym — zaklinam — niech się pani poważnie zastanowi. Proszę słuchać: potrzebujemy siły, która by poruszyła niebo i ziemię — ani trochę mniej! To „ani trochę mniej”, wymówione głębokim, podziemnym głosem, mogło przejąć dreszczem, jak huczenie wichru w organach. — I siłę tę znajdujemy w salonie Madame de S.? Niech mi pan wybaczy, Piotrze Iwanowiczu, ale śmiem w to wątpić. Czyż nie jest ona damą z wielkiego świata, arystokratką? — Przesądy! — zawołał — Pani mnie zdumiewa! A gdyby nawet nią była! Jest również kobietą z krwi i ciała. Zawsze jest coś, co przeciwstawia się duchowej stronie w każdym z nas. Ale czynić z tego zarzut? Tego się po pani nie spodziewałem. Nie! Tego się nie spodziewałem. Można by pomyśleć, że nasłuchała się pani jakichś złośliwych i skandalicznych plotek. — Nie słyszałam żadnych plotek, upewniam pana. Czyż to było możliwe u nas — na prowincji? Ale świat o niej mówi. Cóż może mieć wspólnego tego rodzaju dama z taką jak ja dziewczyną wiejską? — Ona jest nieustającym objawieniem szlachetnej i niezrównanej duchowości — przerwał gość. — Jej urok — nie, nie będę mówił o jej uroku. Ale oczywiście, ulega mu każdy, kto się do niej zbliży… Znikają sprzeczności, odpadają zmartwienia… Jeśli się nie mylę — nie mylę się jednak nigdy w sprawach duchowych — dusza pani znajduje się w rozterce, Natalio Wiktorowno. Jasne oczy panny Haldin spojrzały prosto w jego miękką, ogromną twarz. Doznałem wrażenia, że spoza tych ciemnych okularów pozwalał sobie na każdą bezczelność. — Nie dalej jak wczoraj wieczorem, wracając do miasta z Château Borel wraz z naszym najświeższym, interesującym przybyszem z Petersburga, miałem możność zauważyć ten potężny, kojący wpływ — powiedziałbym pojednawczy wpływ… Oto szedł tam wzdłuż brzegów jeziora, tyle kilometrów w milczeniu, jak człowiek, któremu ukazano drogę pokoju. Czułem wyraźnie, jak te drożdże fermentują w jego duszy, rozumie pani? Przez cały czas słuchał mnie cierpliwie. Ja sam byłem tego wieczoru natchniony silnym, wnikliwym geniuszem Eleanor — chciałem powiedzieć: Madame de S. Księżyc był w pełni i mogłem obserwować jego twarz. Nie można mnie zmylić… Panna Haldin, spuściwszy oczy, zdawała się wahać. — Więc dobrze. Pomyślę o tym, co mi pan powiedział, Piotrze Iwanowiczu. Postaram się przyjść, gdy tylko będę mogła bezpiecznie zostawić matkę na pąrę godzin. Choć słowa te wypowiedziane były chłodno, zdumiało mnie to ustępstwo. Piotr Iwanowicz porwał jej prawą rękę z takim zapałem, jakby chciał ją przycisnąć do ust lub do piersi. Jednak przytrzymał ją tylko za końce palców w swej wielkiej łapie i potrząsnął lekko w górę i w dół, wypalając równocześnie ostatnią salwę słów. — To dobrze. To dobrze. Natalio Wiktorowno, nie pozyskałem jeszcze pełnego zaufania pani, ale ono przyjdzie. Wszystko w swoim czasie. Siostra Wiktora Haldina nie może pozostać w cieniu… To po prostu niemożliwe. I w ogóle żadna kobieta nie może czekać u wejścia. Kwiaty, łzy, oklaski — to wszystko miało swój czas, to średniowieczne obyczaje. Arena, otwarta arena — oto miejsce dla kobiet. Zwolnił jej rękę takim gestem, jakby ją składał jej w darze, i stał nieruchomo, z głową schyloną w pokornym poddaniu się kobiecości. — Arena!… Musisz wstąpić na arenę, Natalio! Cofnął się o krok, zgiął w ukłonie swe ogromne ciało i wyszedł szybko. Drzwi zamknęły się za nim. Ale natychmiast rozległ się w przedpokoju jego potężny głoś, zwrócony do służącej w średnim wieku, która go wypuszczała. Nie wiem, czy zaklinał ją także do wstąpienia na arenę. W każdym razie brzmiało to jak wykład — przerwany nagle lekkim trzaśnięciem wyjściowych drzwi. III Spoglądaliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. — Wie pan, kto to jest? Podchodząc bliżej, panna Haldin zadała mi to pytanie po angielsku i wyciągnęła ku mnie dłoń, którą uścisnąłem. — Wszyscy wiedzą. To rewolucyjny feminista, wielki pisarz, jeżeli pani sobie życzy, i — jakby to powiedzieć — bywalec mistyczno–rewolucyjnego salonu pani de S. Panna Haldin przesunęła ręką po czole. — Wie pan, siedział tu już przeszło godzinę, kiedy pan przyszedł. Taka byłam rada, że mama się położyła. Nie sypia po nocach, a potem zdarza się, że w środku dnia zapada w sen na kilka godzin. Z wyczerpania, rzecz jasna, ale i tym się cieszę… Gdyby nie te chwile wytchnienia… Popatrzyła na mnie z tą nadzwyczajną przenikliwością, która tak mnie zbijała z tropu, i potrząsnęła głową. — Me. Nie oszalałaby. — Ależ, droga pani! — zaprotestowałem tym bardziej zmieszany, że w głębi serca daleki byłem od uważania pani Haldin za zdrową na umyśle. — Pan nawet nie wie, jaki mama miała bystry i jasny umysł — ciągnęła Natalia Haldin z tą swoją spokojną, trzeźwą prostotą, która dla mnie zawsze zdawała się mieć jakąś cechę heroizmu. — Na pewno… — bąknąłem. — Opuściłam zasłony w pokoju matki i wyszłam tutaj. Już od dawna chciałam spokojnie pomyśleć. Umilkła, po czym nie zdradzając się z udręką dodała: — To tak trudno — i popatrzyła na mnie dziwnie uporczywie, jak gdyby czekając na jakiś znak przeczenia albo zdziwienia. Nie dałem żadnego znaku. Nie mogłem się powstrzymać od powiedzenia: — Obawiam się, że odwiedziny tego pana nie ułatwiły niczego. Panna Haldin stała przede mną ze szczególnym wyrazem oczu. — Nie powiem, żebym całkowicie rozumiała Piotra Iwanowicza. Trzeba mieć jakiegoś przewodnika, choćby mu się nie powierzało w pełni kierownictwa swoim postępowaniem. Jestem niedoświadczoną dziewczyną, ale nie mam niewolniczej natury. Za dużo już tego było w Rosji. Dlaczego jednak nie miałam go wysłuchać? Nie ma nic złego w tym, żeby dać pokierować swymi myślami. Ale muszę się panu przyznać, że nie byłam zupełnie szczera z Piotrem Iwanowiczem. Nie wiem, co mnie wstrzymało w chwili… Odeszła nagle w głąb pokoju, ale tylko po to, aby otworzyć i zamknąć szufladę biurka. Wróciła z ćwiartką cienkiego papieru, zapisanego drobnym pismem. Był to najwidoczniej list”. — Chcę panu przeczytać jego własne słowa. To jeden z listów mego biednego brata. On nigdy nie wątpił. Jakże mógł wątpić? Ich jest przecież tylko garstka — tych nędznych ciemiężycieli — wobec jednomyślnej woli naszego ludu. — Pani brat wierzył, że moc woli ludu może cokolwiek osiągnąć? — To była jego religia — oświadczyła panna Haldin. Spojrzałem na jej spokojną twarz i błyszczące oczy. — Oczywiście, tę wolę trzeba rozbudzić, natchnąć, skupić. To jest istotne zadanie prawdziwych agitatorów i za to warto dać życie. Poniżenia niewolą i kłamstwa absolutyzmu muszą być doszczętnie wykorzenione i usunięte. Reforma jest niemożliwa. Nie ma nic do reformowania. Praworządność ani żadne instytucje nie istnieją. Są tylko arbitralne nakazy. Jest garść okrutnych — może zaślepionych — urzędników, przeciw całemu narodowi. List lekko zaszeleścił w jej ręku. Spojrzałem na cienkie, zapisane kartki, na których sam rodzaj pisma wydawał się kabalistyczny, niepojęty dla Zachodu Europy. — W ten sposób stawiany problem wydaje się dość prosty — wyznałem — ale obawiam się, że nie zobaczę jego rozwiązania. Wiem, że jeśli pani wróci do Rosji, to już więcej pani nie zobaczę. Jednak mówię raz jeszcze: niech pani wraca! Proszę nie sądzić, że mam na względzie pani bezpieczeństwo. Nie! Wiem, że nie wróci pani do osobistego bezpieczeństwa. Ale wolę raczej myśleć o pani jako o zagrożonej tam niż widzieć ją wystawioną na to, co spotyka się tutaj. — Wie pan co — rzekła panna Haldin po chwili zastanowienia. — Mnie się zdaje, że pan nienawidzi rewolucji i uważa ją za coś niezupełnie uczciwego. Należy pan do narodu, który dobił targu z losem i nie chciałby mu się narażać. Ale my jeszcze nie dobiliśmy targu. Nigdy nie ofiarowano nam: tyle i tyle wolności za tyle i tyle żywej gotówki. Pan wzdraga się na myśl o uprawianiu działalności rewolucyjnej przez tych, których pan ceni — jakby tu szło o rzecz — jakże to wyrazić — nie całkiem przyzwoitą. Skłoniłem głowę. — Ma pani słuszność — rzekłem — cenię panią bardzo wysoko. — Proszę nie sądzić, że nie wiem o tym — zaczęła pospiesznie. — Przyjaźń pana ma dla mnie wielką wartość. — Poza rolą widza nie mogłem wiele zrobić. Lekkie rumieńce wystąpiły jej na policzki. — Bywa sposób przypatrywania się, który jest wartościowy. Dzięki niemu czułam się mniej osamotniona. To trudno wytłumaczyć. — Doprawdy? Otóż i ja czułem się mniej osamotniony. To oczywiście łatwo wytłumaczyć. Ale to nie potrwa już długo. Jeszcze jedno pragnę pani powiedzieć: w prawdziwej rewolucji — nie w zwyczajnej zmianie dynastii lub prostej reformie ustroju — w prawdziwej rewolucji najlepsze charaktery nie wysuwają się na czoło. Żywiołowa rewolucja wpada z początku w ręce ciasnych fanatyków i tyrańskich hipokrytów. Potem przychodzi kolej na wszystkich pretensjonalnych bankrutów umysłowych danego czasu. Tacy są wodzowie i kierownicy. Zechce pani zauważyć, że pominąłem zwykłych łotrów. Natury sumienne i sprawiedliwe, szlachetne, ludzkie i ofiarne, jednostki nieegoistyczne i inteligentne mogą rozpocząć ruch, ale on im się wymyka. To nie są przywódcy rewolucji. To są jej ofiary: ofiary rozczarowania, niesmaku, często wyrzutów sumienia. Wykoślawione i zdradzone nadzieje, skarykaturowane ideały — oto definicja rewolucyjnego zwycięstwa. W każdej rewolucji były serca złamane przez takie zwycięstwo. Ale dość o tym. Mnie chodzi o to, żeby pani nie była ofiarą. — Nawet gdybym mogła uwierzyć w to wszystko, co pan mówi, również nie myślałabym o sobie — zaprotestowała panna Haldin. — Wolność przyjęłabym z każdej ręki — jak człowiek głodny chwyta kawałek chleba. Prawdziwy postęp musi się zacząć później. Wtedy znajdą się odpowiedni ludzie. Są już tacy pomiędzy nami. Można ich spotkać: ukryci, nieznani, przygotowują się… Rozłożyła list, który wciąż trzymała w ręku, i powtórzyła patrząc nań: — Tak, spotyka się takich ludzi — po czym przeczytała słowa: „Nieskalane, wzniosłe, samotne istnienia.” Spojrzałem pytająco, ona zaś objaśniła składając list: — To są słowa, jakimi mój brat określił pewnego młodego człowieka, którego poznał w Petersburgu. Przypuszczam, że to serdeczny przyjaciel. Tak, z pewnością. Mój brat w całej swej korespondencji ze mną tylko jego nazwisko wymieniał. Tylko to jedno, jedyne — i czy pan uwierzy? — ten człowiek jest tutaj. Przyjechał niedawno do Genewy. — Czy pani go widziała? — zapytałem. — Oczywiście, musiała go pani widzieć. — Nie! Nie! Nie widziałam go. Nie wiedziałam nawet, że tu jest. To Piotr Iwanowicz mi powiedział. Sam pan słyszał, jak wspominał o nowym przybyszu z Petersburga… Otóż to jest ów „nieskalany, wzniosły, samotny”. Przyjaciel mego brata! — Zapewne skompromitowany politycznie — zauważyłem. — Nie wiem. Tak. Z pewnością tak. Kto wie! Może właśnie przyjaźń z moim bratem była powodem… Ale nie! To mało prawdopodobne. Zresztą wiem tylko tyle, ile mi Piotr Iwanowicz o nim powiedział. Przywiózł on list polecający od Ojca Zosima, wie pan, tego księdza — demokraty. Słyszał pan o Ojcu Zosimie? — O, tak. W zeszłym roku sławny Ojciec Zosim bawił ze dwa miesiące w Genewie — rzekłem. — Od chwili wyjazdu stąd jakby się w ziemię zapadł. — Okazuje się, że działa znów w Rosji. Gdzieś w centralnych guberniach — rzekła panna Haldin z ożywieniem. — Ale, proszę, niech pan nikomu o tym nie wspomina — nie wygada się przed nikim, bo gdyby to się dostało do pism, mógłby się znaleźć w niebezpieczeństwie. — Pani, rzecz prosta, chciałaby zobaczyć się z tym przyjacielem brata? — zapytałem. Panna Haldin schowała list do kieszeni i ponad moim ramieniem spojrzała na zamknięte drzwi pokoju matki. — Nie tutaj — szepnęła. — Przynajmniej nie za pierwszym razem. Po chwili milczenia pożegnałem się, ale panna Haldin wyprowadziła mnie do przedpokoju, zamykając dokładnie drzwi za nami. — Domyśla się pan zapewne, dokąd się jutro wybieram? — Zdecydowała się pani złożyć wizytę Madame de S.? — Tak. Pójdę do Château Borel. Muszę. — Czego spodziewa się pani tam dowiedzieć? — zapytałem półgłosem. Przyszło mi na myśl, że łudzi się jakąś nieprawdopodobną nadziej ą. Tak jednak nie było. — Proszę tylko pomyśleć — taki przyjaciel. Jedyny człowiek wspominany w jego listach. Zapewne przywiózł coś dla mnie, choćby parę słówek. Może to być coś, co brat mówił i myślał w ostatnich dniach. Czyżby pan chciał, żebym odwróciła się od tego, co mi jeszcze zostało po moim biednym bracie — od jego przyjaciela? — Na pewno nie — odparłem. — Rozumiem doskonale pani zbożną ciekawość. — …”Nieskalane, wzniosłe, samotne istnienia” — szepnęła do siebie. — Są tacy ludzie. Są! Niechże więc zapytam jednego z nich o mojego ukochanego zmarłego. — Ale skąd pewność, że pani go tam spotka? Czy pani przypuszcza, że zatrzymał się jako gość w Château Borel? — Doprawdy, nie umiem powiedzieć — wyznała. — Przywiózł list polecający od Ojca Zosimą, który, jak się wydaje, jest także przyjacielem Madame de S. Mimo wszystko nie musi to być całkiem bezwartościowa kobieta. — O samym Ojcu Zosimie krążyły również najrozmaitsze plotki — zauważyłem. Wzruszyła ramionami. — Potwarz to jedna z broni naszego rządu. Znana rzecz. O! tak. Faktem jest, że Ojca Zosima protegował generał–gubernator pewnej guberni. Pamiętam, że rozmawiałam o tym z bratem przed dwoma laty. Ale robił dobrą robotę. A teraz jest w niełasce. Jakiegoż lepszego dowodu można żądać? Zresztą to nieważne, czym był lub jest ten pop. To nie może dotyczyć przyjaciela mojego brata. Jeśli go tam nie spotkam, dowiem się jego adresu. Oczywiście później mama musi go też zobaczyć. Kto wie, co on może mieć nam do powiedzenia? Byłaby to dobrodziejstwem, gdyby dało się mamę uspokoić. Pan przecież wie, co ona sobie wyobraża. Może znajdzie się jakieś wyjaśnienie albo… albo będzie można je choćby wymyślić. Nie byłoby w tym grzechu. — Z pewnością — rzekłem — nie byłby to grzech, ale może błąd. — Pragnę tylko, żeby mama odzyskała choć częściowo swój dawny nastrój. Dopóki jest w takim stanie, o niczym spokojnie nie mogę pomyśleć. — Pani chce wymyślić jakieś zbożne kłamstwo dla dobra matki? — zapytałem. — Dlaczego kłamstwo? — Taki przyjaciel musi coś wiedzieć o moim bracie z tych ostatnich dni. Mógłby nam powiedzieć… Jest w tej sprawie coś, co nie daje mi spokoju. Jestem pewna, że brat zamierzał przyjechać tu do nas, że miał jakieś plany, myślał o podjęciu jakiejś wielkiej, patriotycznej akcji — i to nie tylko dla siebie, lecz dla nas obojga. Liczyłam na to. Wyglądałam tej chwili! Och! Z jaką nadzieją i niecierpliwością… Mogłam być pomocna. A tu naraz te pozory straceńczej lekkomyślności — jak gdyby nie dbał… Umilkła na dłuższą chwilę, po czym zakończyła z uporem: — Chcę wiedzieć… W powrotnej drodze z Boulevard des Philosophes rozmyślając o tym zadałem sobie krytyczne pytanie: czego, ściśle biorąc, chciała się dowiedzieć? Słyszałem dosyć o jej przeszłości, by wpaść na właściwy trop. Na pensji, gdzie panna Haldin kończyła nauki, patrzono na nią raczej niechętnie. Podejrzewano ją o niezależne poglądy w sprawach ustalonych przez oficjalny program. Następnie, gdy panie powróciły do siebie na wieś, zarówno matka, jak i córka wypowiadały się bez ogródek o zdarzeniach publicznych i zyskały opinię pań o liberalnych poglądach. Trójkonny zaprzęg obwodowego komisarza policji zaczął zjawiać się często w ich wiosce. „Muszę mieć oko na chłopów — wyjaśniał im swoje odwiedziny — a dwóm samotnym damom należy się też pewna opieka.” I przyglądał się ścianom, jak gdyby je chciał przewiercić wzrokiem, oglądał od niechcenia fotografie i książki w salonie, po czym — ugoszczony według zwyczaju — odjeżdżał. Ale pewnego wieczora odwiedził je stary miejscowy pop i wyznał w największej rozterce i wzburzeniu, że kazano jemu — księdzu — mieć na oku i dowiadywać się (nawet za pomocą takich sposobów jak używanie duchownego wpływu na służbę) o wszystkim, co się dzieje w ich domu, a zwłaszcza kogo panie przyjmują, jak długo ci goście bawią, czy niektórzy z nich nie są obcy w tej okolicy, i tak dalej. Biedny, prostoduszny staruszek wił się w udręce upokorzenia i trwogi. „Przychodzę panie ostrzec — mówił. — Na miłość boską, bądźcie ostrożne. Palę się ze wstydu, ale nie mam sposobu wyplątania się z tej matni. Będę im musiał donosić o wszystkim, co zobaczę, bo jeżeli tego nie uczynię, wyręczy mnie mój diakon. A ten przedstawi rzeczy w jak najgorszym świetle, żeby się przypochlebić. W dodatku mój zięć, mąż mojej Paraszy, jest pisarzem w biurze Domen Państwowych — z pewnością wyrzuciliby go zaraz albo jeszcze i gdzie zesłali.” Staruszek ubolewał nad wymogami czasów, „kiedy to ludzie nie potrafią się jakoś pogodzić”, i ocierał oczy. Nie życzył sobie wcale, by mu na stare lata ogolono głowę i osadzono na pokucie w jakiejś celi klasztornej, „gdzie musiałbym znosić całą srogość kościelnej dyscypliny; oni tam nie okazaliby żadnego miłosierdzia nad starcem” — jęczał i prawie dostał ataku histerii. Obie panie, zdjęte litością, starały się go uspokoić, jak mogły najlepiej, zanim pozwoliły mu powrócić do domu. Ale po prawdzie bywało u nich bardzo niewielu gości. Sąsiedzi — wśród nich starzy znajomi — zaczęli ich unikać: jedni z obawy, inni z nietajonej pogardy, byli to bowiem wielcy panowie, którzy na wieś zjeżdżali tylko latem — arystokraci i reakcjoniści, jak mnie objaśniła panna Haldin. Życie młodej dziewczyny stało się bardzo samotne. Jej stosunki z matką były jak najserdeczniejsze i najszczersze. Pani Haldin miała jednak w pamięci przeżycia swego własnego pokolenia, jego bóle, jego zawody, a także jego odstępstwa. Jej miłość do dzieci wyrażała się tłumieniem wszelkich oznak niepokoju. Zachowywała bohaterską powściągliwość. Dla Natalii Haldin jej brat, ze swoim petersburskim życiem, bynajmniej nie zagadkowym (nie mogło być żadnej wątpliwości co do tego, co czuł lub myślał), ale osłoniętym pewną tajemnicą — był jedynym uchwytnym przedstawicielem zabronionej swobody. Całe znaczenie wolności, jej nieskończone obietnice żyły w ich długich dyskusjach, tchnących najszczytniejszą nadzieją działania i wiarą w powodzenie. A potem nagle działanie i nadzieja znalazły kres w okolicznościach wykrytych przez angielskiego korespondenta. Pozostał konkretny fakt, fakt śmierci Wiktora! ale pozostał ciemny co do swych głębszych przyczyn. Siostra czuła się opuszczona bez wyjaśnienia. Nie podejrzewała go. Pragnęła tylko — prawie za każdą cenę — dowiedzieć się, w jaki sposób może pozostać wierną jego duchowi. IV Minęło Mika dni, zanim spotkałem znów Natalię Haldin. Przechodząc przez plac przed teatrem dostrzegłem jej kształtną postać, właśnie gdy skręcała w bramę niepowabnej publicznej promenady Bastionów. Zniknęła mi z oczu, ale wiedziałem, że się spotkamy, gdy będzie wracała główną aleją — oczywiście, o ile nie szłaby do domu. W tym wypadku chyba nie składałbym jej jeszcze wizyty. Równie mocno jak dotąd pragnąłem ją powstrzymać od stykania się z tamtymi ludźmi, ale nie miałem złudzeń co do siły mojego wpływu. Byłem tylko człowiekiem Zachodu i widziałem jasno, że panna Haldin nie zechce, nie będzie mogła słuchać moich rozsądnych rad; co się zaś tyczy pragnienia słuchania jej głosu, to pomyślałem, że lepiej nie pozwalać sobie zbytnio na tę przyjemność. Nie, nie byłbym poszedł na Boulevard des Philosophes, ale gdy w połowie głównej alei ujrzałem pannę Haldin, idącą ku mnie, byłem zbyt ciekawy, a może zbyt uczciwy, żeby uciec. W powietrzu czuło się wiosenną ostrość. Błękit nieba był twardy, ale młode listki jak miękka mgła otulały rząd nieciekawych drzew, zaś jasne słońce zapalało złote punkciki w szarych oczach panny Haldin, zwróconych ku mnie z przyjaznym powitaniem. Zapytałem o zdrowie matki. Wzruszyła lekko ramionami i smutno westchnęła. — Ale, jak pan widzi, udało mi się wyrwać na przechadzkę… for exercise — jak mówicie w Anglii. Uśmiechnąłem się z uznaniem, ona zaś dodała niespodziewanie: — Co za wspaniały dzień. Jej głos, nieco ostry, ale czarujący w swym męskim i jakby ptaszęcym brzmieniu, miał w sobie ton szczerego przekonania. Ucieszyłem się. Wyglądało na to, że odczuła swą własną młodość, bo niewiele wiosennej wspaniałości można było dostrzec w prostokącie ogrodzonego trawnika i drzew obramowanych sztywną linią spadzistych dachów tego miasta nadobnego bez wdzięku i gościnnego bez serdeczności. Nawet powietrze, w którym się poruszała, dawało niewiele ciepła, a niebo, niebo kraju bez widnokręgów, obmiecione i zmyte kwietniowymi deszczami, rozpościerało swój zimny, surowy błękit bez głębi, zacieśniony nieoczekiwanie przez brzydką i ciemną ścianę gór Jura, z marudzącymi jeszcze tu i ówdzie nędznymi smugami i łatami śniegu. Cała wspaniałość wiosny musiała tkwić w niej samej i byłem rad, że uczucie to wtargnęło w jej życie, choćby tylko na krótki czas. — Cieszę się, że pani to mówi. Rzuciła na mnie krótkie spojrzenie, krótkie, ale nie ukradkowe. Jeśli było coś, do czego była absolutnie niezdolna — to skrytość. Jej szczerość wyrażała się nawet w rytmie kroków. To raczej ja patrzyłem na nią skrycie — jeśli się tak można wyrazić. Wiedziałem, dokąd poszła, ale nie wiedziałem, co zobaczyła i co usłyszała w tym gnieździe arystokratycznych spisków. Używam przymiotnika „arystokratycznych” z braku lepszego określenia. Château Borel, ukryty w drzewach i zaroślach zaniedbanego parku, posiadał swą własną reputację w naszych czasach, podobnie jak w epoce napoleońskiej rezydencja innej niebezpiecznej wygnanki, pani de Stael. Tylko że despotyzm napoleoński, marsowy dziedzic Rewolucji, który uważał tamtą intelektualistkę za wroga godnego nadzoru, był czymś zgoła różnym od despotyzmu w mistycznej szacie, poczętego z niewolnictwa tatarskiego podboju. A i Madame de S. było bardzo daleko do utalentowanej autorki Corinne. Robiła wielki szum na temat prześladowań swojej osoby. nie wiem, czy w pewnych sferach uważano ją istotnie za niebezpieczną. Co się zaś tyczy śledzenia jej, to zdaje mi się, że Château Borel mógł być przedmiotem tylko bardzo odległej obserwacji. W swoim odosobnieniu stanowił idealne schronienie dla knucia spisków wyższej klasy — zarówno poważnych, jak i nieudanych. Ale mnie to wszystko nie obchodziło. Pragnąłem wiedzieć, jakie wrażenie wywarła szczególna atmosfera i osobliwi mieszkańcy pałacu na pannie Haldin, dziewczynie tak szczerej, tak prawej, ale zarazem przerażająco niedoświadczonej! Jej wyniosła nieznajomość niższych instynktów ludzkich czyniła ją bezbronną wobec własnych popędów. A wchodził tu także w grę ów przyjaciel brata, ważny przybysz z Rosji… Ciekaw byłem, czy udało się jej go poznać. Czas jakiś szliśmy z wolna i w milczeniu. — Proszę pani — zaatakowałem ją nagle — jeżeli pani nie zamierza mi niczego mówić, proszę mi wyraźnie powiedzieć, i to, oczywiście, zamknie sprawę. Ale ja nie chcę się bawić w delikatność. Proszę jasno o wszystkie szczegóły. Uśmiechnęła się z lekka na mój groźny ton. — Jest pan ciekawy jak dziecko. — Nie. Jestem tylko zaniepokojonym starym człowiekiem — odparłem poważnie. Popatrzyła na mnie, jakby chciała sprawdzić stopień mego niepokoju lub liczbę moich lat. Nie miałem, jak sądzę, nigdy zbyt wyrazistej twarzy, a co do moich lat, to nie jestem jeszcze na tyle stary, żeby być uderzająco zgrzybiałym. Nie noszę długiej brody, jak poczciwy pustelnik z romantycznej ballady, nie chwieję się na nogach i w ogóle nie wyglądam na powolnego, czcigodnego mędrca. Nie posiadam tych malowniczych cech. Jestem stary, ale — niestety — w czerstwym i pospolitym stylu. I wydało mi się, że w przeciągłym spojrzeniu panny Haldin było trochę litości. Przyśpieszyła nieco kroku. — Pan żąda wszystkich szczegółów. Niech pomyślę. Powinna bym sobie przypomnieć, bo to wszystko było dość niezwykłe dla takiej jak ja, wiejskiej dziewczyny. Po chwili milczenia zaczęła od tego, że Château Borel był w środku prawie równie zaniedbany jak od zewnątrz. I nic dziwnego. Zbudował go jakiś hamburski, zdaje się, emerytowany bankier, by umilić swe stare lata widokiem tego jeziora, którego precyzyjna, solidna i dostatnia piękność musiała pociągać nieromantyczną wyobraźnię człowieka interesów. Wkrótce jednak zmarł. Żona jego przeniosła się również (lecz tylko do Włoch) — i ten dom zbudowany dla wygody bogaczy, zapewne nie dający się sprzedać, stał pustką przez wiele lat. Podchodziło się do niego żwirowanym podjazdem dookoła dużego, zaniedbanego trawnika, mając dosyć czasu, by się przypatrzyć ruinie jego fasady, ozdobionej sztukateriami. Panna Haldin twierdziła, że wrażenie było nieprzyjemne i stawało się coraz bardziej przygnębiające w miarę zbliżania. Zauważyła zielone plamy mchu na stopniach tarasu. Frontowe drzwi stały otworem. W pobliżu nie było nikogo. Panna Haldin znalazła się w wysokim, obszernym i zupełnie pustym hallu z wieloma drzwiami. Wszystkie były pozamykane. Przed nią wznosiły się szerokie, zupełnie puste, kamienne schody, a całość sprawiała wrażenie domu nie zamieszkanego. Stanęła onieśmielona pustką, po chwili jednak usłyszała skądś głos przemawiający monotonnie. — Prawdopodobnie obserwowano panią przez cały czas — zauważyłem. — Musiały tam gdzieś być oczy. — Nie wiem, jak by to było możliwe — odparła. — W parku nie widziałam nawet ptaka. Nie przypominam sobie, bym słyszała świergot wśród drzew. Cała posiadłość wydawałaby się całkiem opuszczona, gdyby nie ten głos. Nie mogła rozpoznać, w jakim języku głos przemawiał: rosyjskim, francuskim czy niemieckim. Zdawało się, że nikt mu nie odpowiada. Można by pomyśleć, że mieszkańcy zostawili po sobie tylko ten głos, by mówił do nagich ścian. Mówił potoczyście, z małymi przestankami. Był samotny i smutny. Czas dłużył się bardzo pannie Haldin. Jakaś nieprzezwyciężona niechęć wstrzymała ją od otworzenia jednych z drzwi hallu. Wydawało się to beznadziejne: nikt nie przyjdzie, ten głos nigdy nie ucichnie. Wyznała mi, że musiała walczyć z ochotą zawrócenia i odejścia niepostrzeżenie — jak przyszła. — Doprawdy? Miała pani taki impuls? — zawołałem ze szczerym żalem. — Jaka szkoda, że mu się pani nie poddała. Potrząsnęła głową. — Jakież dziwne pozostałoby wtedy wspomnienie! Ten opuszczony park, pusty hali, ten bezosobowy, potoczysty głos i — nikogo, nic, ani żywej duszy. Wspomnienie takie byłoby jedyne w swoim rodzaju i nieszkodliwe. Ale ona nie należała do tych, co uciekają przed onieśmielającym wrażeniem samotności i tajemnicy. — Nie, nie uciekłam — rzekła. — Zostałam i zobaczyłam żywą duszę. Taką dziwną duszę. W czasie gdy patrzyła na schody i doszła do wniosku, że głos dochodzi gdzieś z góry, uwagę jej zwrócił szelest sukni. Spojrzała w bok i zobaczyła przechodzącą przez hali kobietę, która musiała wejść przez jedne z wielu drzwi. Miała ona twarz zwróconą w innym kierunku i w pierwszej chwili nie spostrzegła panny Haldin. Ale gdy podniosła głowę i ujrzała obcą osobę, przestraszyła się bardzo. Wnosząc z jej szczupłej postaci, panna Haldin wzięła ją za młodą dziewczynę; twarz jej jednak, choć po dziecinnemu okrągła, była ziemista i pomarszczona, z ciemnymi obwódkami wokół oczu. Gęste i puszyste, kasztanowate włosy rozczesane były z jednej strony w chłopięcy przedziałek, z bocznym puklem nad suchym i pomarszczonym czołem. Po chwili milczącego mrugania oczyma kobieta przykucnęła nagle na ziemi. — Jak to przykucnęła? — zapytałem zdumiony. — To bardzo dziwny szczegół. Panna Haldin wytłumaczyła mi przyczynę. Ta osoba niosła w ręku miseczkę. Przykucnęła, żeby ją postawić na ziemi dla dużego kota, który pokazał się zza jej spódnicy i chciwie zanurzył głowę w misce. Ona zaś wstała i zbliżywszy się do panny Haldin, spytała z nerwową obcesowością: — Czego pani chce? Kto pani jest? Panna Haldin wymieniła swoje nazwisko, a także nazwisko Piotra Iwanowicza. Starszawa kobieta o dziewczęcej postaci skinęła głową i od razu nadała swojej twarzy życzliwy wyraz. Ubraną była W czarną, jedwabną, miejscami przetartą bluzkę i krótką szewiotową, wystrzępioną spódnicę. Patrząc z bliska mrugała oczy na, przy czym jej brwi i rzęsy wydawały się również wystrzępione. Panna Haldin głosem łagodnym — jakiego się używa w rozmowie z nieszczęśliwą i wrażliwą osobą — wytłumaczyła jej, że te odwiedziny nie mogą być całkowitą niespodzianką dla Madame de S. — Ach! Więc Piotr Iwanowicz panią zaprosił. Skąd miałam o tym wiedzieć? Nikt się nie radzi dame de compagnie, jak pani sama zrozumie. Wyniszczona kobieta zaśmiała się krótko, ukazując olśniewająco białe i nadzwyczaj równe zęby, które u niej wyglądały tak bezsensownie, nie na miejscu — jak sznur pereł na szyi łachmaniarki. — Piotr Iwanowicz jest może największym geniuszem naszego wieku, ale jest najmniej liczącym się z innymi człowiekiem pod słońcem. Skoro więc pani umówiła się z nim, to nie powinna się pani zdziwić, że wcale go tu nie ma. Panna Haldin odrzekła, że nie umawiała się wcale z Piotrem Iwanowiczem. Ta dziwaczna osoba zainteresowała ją od razu. — I po co miałby się przejmować panią albo kimkolwiek? Och! Ci genialni ludzie! Gdybyż pani wiedziała. Tak! A te ich książki — oczywiście mam na myśli książki, które świat podziwia, te natchnione dzieła! Ale pani nie zna kulisów. Proszę poczekać, aż pani posiedzi przy stole przez pół dnia z piórem w ręku. On potrafi chodzić po pokoju całymi godzinami. Nieraz już tak zdrętwiałam i zesztywniałam, że zdejmował mnie lęk, by nie stracić równowagi i nie spaść naraz z krzesła. Mówiąc to, trzymała ręce splecione na piersiach, a jej utkwione w pannie Haldin oczy nie zdradzały najmniejszego ożywienia. Panna Haldin wnioskując, że ta pani, nazywająca siebie dame de compagnie, była dumną z pełnienia obowiązków sekretarki Piotra Iwanowicza, powiedziała coś uprzejmego na ten temat. — Trudno sobie wyobrazić coś przykrzejszego — oświadczyła dama. — Tam na górze jest teraz jakiś anglo–amerykański dziennikarz, który ma wywiad z Madame de S. Gdyby nie to, zaprowadziłabym panią na górę — ciągnęła dalej innym już tonem, patrząc ku schodom. — Pełnię funkcję mistrza ceremonii. Okazało się, że Madame de S. nie znosiła służby szwajcarskiej i rzeczywiście służba zazwyczaj nie trzymała się długo Château Borel. Zawsze były jakieś trudnoś ci. Panna Haldin zdołała już zauważyć, że hali wyglądał jak zakurzona stodoła z marmurów i stiuku, z pajęczynami po kątach i zatartymi śladami błota na posadzce wyłożonej białymi i czarnymi tafelkami. — Doglądam także tego zwierzątka — mówiła dalej dame de compagnie trzymając spokojnie ręce splecione na piersiach; zmęczony wzrok skierowała w dół na kota. — Na to nie narzekam ani trochę. Zwierzęta mają swoje prawa, chociaż, ściśle mówiąc, nie widzę powodu, dlaczego nie miałyby cierpieć tak samo jak ludzie. Jak pani myśli? Oczywiście nigdy tyle nie cierpią. To niemożliwe. Co prawda los ich jest o tyle gorszy, że nie mogą zrobić rewolucji. Byłam republikanką. Przypuszczam, że pani jest republikanką. Panna Haldin przyznała mi się, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. Kiwnęła jednak głową i zagadnęła z kolei: — A pani nie jest już republikanką? — Po dwóch latach pisania pod dyktando Piotra Iwanowicza niełatwo mi być czymkolwiek. Przede wszystkim trzeba siedzieć absolutnie nieruchomo. Najlżejsze poruszenie rozprasza myśli Piotra Iwanowicza. Człowiek ledwie śmie oddychać. A już zakasłać — Boże uchowaj! Piotr Iwanowicz przesunął mój stół pod ścianę, bo z początku, czekając na dalsze dyktowanie, nie mogłam się powstrzymać od wyglądania przez okno. To było niedozwolone. Mówił, że patrzę bardzo głupio. Nie wolno mi było również oglądać się na niego przez ramię. Piotr Iwanowicz tupał zaraz nogą i wrzeszczał: „Proszę patrzeć w papier.” Zdaje się, że przeszkadzała mu moja mina, moja twarz. Oczywiście, wiem, że nie jestem piękna i że wyraz mej twarzy nie jest interesujący. Mówił, że drażni go mój nieinteligentny, wyczekujący sposób patrzenia. To są jego własne słowa. Panna Haldin była zgorszona, ale przyznała, że nie bardzo ją to zaskoczyło. — Czy to możliwe, aby Piotr Iwanowicz traktował tak ordynarnie jakąkolwiek kobietę? — zawołała. Dame de compagnie przytaknęła dyskretnie kilka razy, po czym zapewniła pannę Haldin, że mu tego wcale nie brała za złe. Co w tym naprawdę było przykre, to odsłonięcie przed jej oczyma tajemnic twórczości: przyglądanie się, jak wielki autor rewolucyjnej ewangelii po omacku szuka słów, jakby nie miał pojęcia, co chce powiedzieć. — Jestem gotowa być ślepym narzędziem do wyższych celów. Oddać życie dla sprawy — to nic. Ale odebranie złudzeń — to doprawdy więcej, niż człowiek może znieść. Doprawdy, ja nie przesadzam — zapewniała — zdawało mi się, że nawet moje przekonania zamarzają, zwłaszcza zimą — bo Piotr Iwanowicz, przechadzając się stale po pokoju, nie potrzebował ogrzewania. Nawet kiedy przenosimy się do południowej Francji, trudno wytrzymać w te najchłodniejsze dni, bo muszę przecież siedzieć bez ruchu sześć godzin jednym ciągiem. Ściany w tych willach na Riwierze są takie liche. Piotr Iwanowicz chyba nie zdawał sobie z niczego sprawy. Co prawda, ukrywałam dreszcze ze strachu, by mu nie przeszkadzać. Zaciskałam zęby, aż mi szczęki drętwiały. W chwilach kiedy Piotr Iwanowicz przerywał dyktowanie — a bywało, że te przerwy trwały bardzo długo, nieraz co najmniej dwadzieścia minut, podczas których przechadzał się za moimi plecami, mrucząc coś do siebie — czułam, że stopniowo umieram. Tak, niech mi pani wierzy. Gdybym szczękała zębami, może Piotr Iwanowicz zauważyłby moje męki, ale nie sądzę, żeby miało to jakiś praktyczny skutek. On jest bardzo skąpy pod tym względem. Dame de compagnie zerknęła ku schodom. Wielki kot skończył pić mleko i ocierał swój wąsaty pyszczek o jej spódnicę. Schyliła się, aby go wziąć na ręce. — Skąpstwo jest raczej zaletą, proszę pani — mówiła dalej trzymając kota w ramionach. — U nas tylko skąpcy mogą oszczędzać pieniądze na godne cele — a nie tak zwane szerokie natury. Ale proszę nie sądzić, że jestem sybarytką. Mój ojciec był w Ministerstwie Finansów urzędnikiem bez żadnej pozycji. Może się pani domyślić, że się u nas nie przelewało, choć oczywiście w domu nikt nie marzł. Ja, widzi pani, uciekłam od rodziców, skoro tylko zaczęłam myśleć samodzielnie. Nie jest to łatwe tak myśleć. Trzeba, żeby ktoś nas skierował na właściwy tor, otworzył oczy na prawdę. Ja zawdzięczam zbawienie starej owocarce, która miała stragan w bramie domu, gdzie mieszkaliśmy. Miała poczciwą pomarszczoną twarz i najprzyjaźniejszy głos, jaki sobie można wyobrazić. Raz zaczęłyśmy przypadkowo rozmawiać o pewnym dziecku, o dziewczynce w łachmanach, którą widziałyśmy na ulicy, jak zaczepiała o zmroku mężczyzn, prosząc ich o jałmużnę. I tak po trochu oczy moje zaczęły się otwierać na wszystkie okropności, jakie ludzie muszą znosić na tym świecie tylko po to, żeby mogły istnieć rządy. Skoro raz zrozumiałam zbrodnie klas wyższych, nie mogłam już mieszkać z rodzicami. W naszym domu, jak rok długi, nikt nigdy dobrego słowa nie usłyszał; mówiło się tylko o nikczemnych intrygach biurowych, o pensjach, o awansach i o nadskakiwaniu zwierzchnikom. Wzdrygałam się na samą myśl, że mogłabym kiedyś wyjść za mąż za człowieka podobnego do mego ojca. Nie znaczy to, żeby ktoś chciał się ze mną żenić. Wcale się na to nie zanosiło. Ale czy nie było już dostatecznym grzechem żyć za pieniądze rządu, podczas gdy połowa Rosji umierała z głodu? Ministerstwo Finansów! Co za groteskowa ohyda! Jak gdyby zgłodniały, ciemny lud potrzebował jakiegoś Ministerstwa Finansów! Ucałowałam więc moich starych i poszłam żyć w suterenach z proletariatem. Starałam się być użyteczna ludziom, którzy stracili wszelką nadzieję. Chyba rozumie pani, co to znaczy? Myślę o takich ludziach, którzy nie mają gdzie iść i niczego się już w tym życiu nie spodziewają. Czy pani pojmuje, co to za straszna rzecz — niczego się w życiu nie spodziewać! Myślę czasem, że tylko w Rosji można znaleźć takich ludzi i taką bezdenną nędzę. Otóż pogrążyłam się w nią, ale — wie pani — niewiele tam da się zrobić. Przynajmniej dopóki ministerstwa finansów i tym podobne groteskowe potworności stoją na drodze. Byłabym chyba oszalała w daremnych walkach z tym plugastwem, gdyby nie pewien mężczyzna. To moja stara przyjaciółka i nauczycielka — biedna, świątobliwa sprzedawczyni owoców — znalazła go dla mnie całkiem przypadkowo. Pewnego wieczora przyszła po mnie spokojniutka jak zawsze. Poszłam za nią, nie pytając, dokąd mnie prowadzi; ten okres mojego życia znajdował się całkiem w jej rękach i bez niej duch mój zginąłby marnie. Mężczyzna ten był młodym robotnikiem, litografem z zawodu, zamieszanym w ową aferę broszur o wstrzemięźliwości, pamięta pani? Dużo ludzi poszło wtedy do więzień. Znowu Ministerstwo Finansów! Cóż by się z nim stało, gdyby biedni ludzie przestali przemieniać się w zwierzęta przez pijaństwo? Słowo daję, gotowa bym wierzyć, że finanse i inne podobne sprawy są wynalazkiem diabła, gdyby nie to, że wiara w nadprzyrodzone źródło zła nie jest wcale potrzebna. To sami ludzie są zdolni do każdej formy zła. Ach, te finanse! Nienawiść i pogarda zasyczały w jej głosie, gdy wymawiała słowo „finanse”, ale w tej samej chwili łagodnie pogłaskała kota trzymanego na ręku. Podniosła nawet lekko ramiona i, nachylając głowę, otarła policzek o futerko zwierzęcia, które przyjęło pieszczotę z zupełną obojętnością, tak charakterystyczną dla swego gatunku. Po czym, spojrzawszy na pannę Haldin, przeprosiła ją raz jeszcze, że nie prowadzi jej na górę do Madame de S. Nie można przerwać wywiadu. Ale dziennikarz niebawem ukaże się na schodach. Najlepiej będzie pozostać w hallu, zwłaszcza że wszystkie te pokoje (obejrzała się dokoła na liczne drzwi), wszystkie te pokoje na parterze są nie umeblowane. — Nie ma tu na dole dosłownie ani jednego krzesła, które mogłabym pani zaofiarować — ciągnęła dalej — ale jeżeli pani woli własne myśli niż moją gadaninę, usiądę sobie na schodach i będę milczeć. Panna Haldin zapewniła ją pośpiesznie, że wprost przeciwnie, historia młodego litografa zajęła ją bardzo. Był na pewno rewolucjonistą. — Męczennikiem, prostym człowiekiem — rzekła dame de compagnie z lekkim westchnieniem i zapatrzyła się marzycielsko w otwarte drzwi frontowe. Po chwili zwróciła zamglone piwne oczy na pannę Haldin. — Mieszkałam z nim przez cztery miesiące. To było jak koszmar. Widząc, że panna Haldin patrzy na nią pytająco, zaczęła opisywać wyniszczoną twarz tego człowieka, jego chude członki, jego opuszczenie. Izdebka, do której zaprowadziła ją owocarka, była maleńką, nędzną norą na poddaszu posępnego domu. Opadły ze ścian tynk zaścielał podłogę, a gdy otworzyła drzwi, ohydne płachty czarnej pajęczyny powiewały w przeciągu. Młodego litografa zwolniono dopiero przed paroma dniami — wyrzucono go z więzienia na ulicę. I panna Haldin jakby ujrzała po raz pierwszy jakieś imię, jakąś twarz wśród masy tego cierpiącego ludu, którego twardy los bywał przedmiotem tylu rozmów pomiędzy nią a bratem w ogrodzie ich wiejskiego dworu. Młodzieńca tego zaaresztowano wraz z całym mnóstwem ludzi, zamieszanych w sprawę litografowanych rozprawek o wstrzemięźliwości. Na nieszczęście policja, uwięziwszy tylu podejrzanych, sądziła, że od niektórych potrafi wydobyć inne jeszcze wiadomości, dotyczące propagandy rewolucyjnej. — Zbili go tak okrutnie podczas śledztwa — ciągnęła dalej dame de compagnie — że mu nadwerężyli wnętrzności. Kiedy z nim skończyli, jego los był przesądzony. Nie mógł już sam nic robić. Zastałam go leżącego na drewnianym tapczanie, bez pościeli, z głową na kupie brudnych łachów, które z litości pożyczył mu stary, na dole mieszkający, śmieciarz. Leżał odkryty, w wielkiej gorączce, a w izbie nie było nawet dzbanka na wodę, żeby mógł ugasić pragnienie. Nie było tam w ogóle nic — prócz tego tapczana i gołej podłogi. — Jak to, w całym wielkim mieście nie znalazł się nikt z rewolucjonistów, który by podał pomocną dłoń towarzyszowi? — zapytała panna Haldin z oburzeniem. — Owszem. Ale pani nie zna jeszcze najstraszniejszej strony nieszczęść tego człowieka. Proszę posłuchać. Podobno tak się okrutnie nad nim znęcali, że w końcu załamał się biedak i wydał jakieś informacje. Wie pani, ciało jest mdłe. Nie powiedział mi, o co chodziło. W tym wymęczonym ciele duch był zupełnie złamany. Nie mogłam niczego wymyślić, co by potrafiło postawić go na nogi. Kiedy go wypuścili, zawlókł się do tej nory i tu ze stoicyzmeni znosił wyrzuty sumienia, nie chcąc pójść do nikogo ze znajomych. Ja byłabym poszła błagać o ratunek dla niego, ale dokąd? Gdzie miałam szukać takiego, co miałby coś zbędnego do oddania albo jakąś możność udzielenia pomocy? Wszyscy dookoła nas byli głodni i pijani: ofiary Ministerstwa Finansów. Niech mnie pani nie pyta, jak żyliśmy. Sama nie wiem. To był chyba jakiś cud niedoli. Nie miałam nic do sprzedania, a zapewniam panią, że moje ubranie doszło już do tego stanu, że w dzień nie mogłam wyjść na ulicę. Obrażałam przyzwoitość. Musiałam czekać, aż się ściemni, zanim odważyłam się wyjść i wyżebrać kawałek chleba albo co tylko się dało, żeby utrzymać przy życiu jego i siebie. Często wracałam z pustymi rękoma. A wtedy kładłam się na ziemi przy jego tapczanie. O! tak, mogę spać doskonale na gołych deskach. To głupstwo i wspominam te rzeczy tylko po to, aby pani nie myślała, że jestem sybarytką. Było to nieskończenie mniej zabójcze, niż siedzieć godzinami przy stole w zimnym pokoju i pisać pod dyktando książki Piotra Iwanowicza. Ale pani się sama o tym przekona, więc co tu więcej opowiadać. — Nie jest wcale pewne, że będę ‘kiedykolwiek pisać pod dyktando Piotra Iwanowicza — rzekła panna Haldin. — Nie?! — wykrzyknęła tamta niedowierzająco. — Nie jest pewne? Więc pani się jeszcze nie zdecydowała? A gdy panna Haldin zapewniła ją, że nigdy nie mówiła z Piotrem Iwanowiczem na ten temat, kobieta z kotem zacisnęła na chwilę usta. — O! Ani się pani spostrzeże, jak posadzą panią przy stole. Proszę źle mnie nie rozumieć: można się rozczarować dyktowaniem Piotra Iwanowicza, ale jednocześnie jest w tym pewien urok. To człowiek genialny. Pani twarz z pewnością nie będzie go drażnić. Może nawet uda się pani wspomóc jego natchnienie i ułatwić mu objawienie jego posłannictwa. Przypatrując się pani jestem pewna, że należy pani do kobiet, które nie tamowałyby biegu jego natchnienia. Panna Haldin uznała za bezcelowe sprzeciwiać się wszystkim tym przewidywaniom. — A ten człowiek — ten robotnik — czy umarł, kiedy się pani nim opiekowała? — zapytała po krótkim milczeniu. Dame de compagnie nie odpowiedziała od razu, gdyż nasłuchiwała od strony schodów dwóch głosów, które teraz odzywały się na przemian z pewnym ożywieniem. Dopiero gdy głośna dysputa przeszła w prawie niedosłyszalny pomruk, odwróciła się do panny Haldim. — Tak, umarł, ale jeśli chodzą o ścisłość, nie na moich rękach, jak można by było przypuszczać. Po prostu spałam, kiedy wydał ostatnie tchnienie. A więc do dziś nie mogę powiedzieć, żebym widziała kiedykolwiek umierającego człowieka. Na kilka dni przed końcem paru młodych ludzi odnalazło nas w naszej ostatecznej nędzy. Jak się pani może domyślić, byli to rewolucjoniści. Powinien był zaufać swoim przyjaciołom politycznym, kiedy wyszedł z więzienia. Lubiano go i szanowano, i nikomu nie byłoby się śniło wyrzucać mu, że się wygadał przed policją. Wszyscy wiedzą, co policja potrafi wyczyniać z człowiekiem, i najsilniejsi ludzie miewają chwile słabości ze strachu przed bólem. Ba, przecież sam głód wystarczy, żeby człowiekowi podsunąć dziwne myśli na temat tego, co jest dozwolone. Przyszedł lekarz i nasz los polepszył się pod względem wygód fizycznych, ale poza tym nie można było biedaka pocieszyć. Zapewniam panią, panno Haldin, że był wart kochania, a ja nie miałam nawet siły zapłakać! Sama byłam ledwo żywa. Ale dobrzy ludzie zaopiekowali się mną. Dano mi ubranie, żeby okryć moją nagość. Mówię pani, że byłam obdarta do nieprzyzwoitości. Po jakimś czasie rewolucjoniści umieścili mnie jako guwernantkę u pewnej rodziny żydowskiej, która wyjeżdżała za granicę. Oczywiście, że mogłam uczyć dzieci, skończyłam sześć klas gimnazjalnych. Ale w rzeczywistości chodziło o to, abym przewiozła przez granicę jakieś ważne papiery. Powierzono ani paczkę, którą ukryłam na sercu. Żandarmi na granicy nie podejrzewali żydowskiej guwernantki, zajętej czuwaniem nad trojgiem dzieci. Nie przypuszczam, żeby ci Żydzi wiedzieli, co wiozłam ze sobą, bo przedstawiono mnie im drogą bardzo okólną, a zrobiła to osoba wcale do ruchu rewolucyjnego nie należąca. I naturalnie kazano mi zgodzić się na bardzo małą pensję. Kiedy przyjechaliśmy do Niemiec, porzuciłam tę rodzinę, a papiery wręczyłam pewnemu rewolucjoniście w Stuttgarcie. Odtąd zatrudniano mnie na rozmaite sposoby. Lecz panią to mało interesuje. Nigdy nie czułam się bardzo użyteczna, ale żyję nadzieją, że ujrzę jeszcze zniszczenie wszystkich ministerstw — finansów i reszty. Największą radością mego życia była wiadomość o czynie pani brata. Zwróciła znowu swoje okrągłe oczy ku słońcu na dworze, kot zaś spoczywał w jej splecionych ramionach w pańskim błogostanie z miną medytującego sfinksa. — Tak, radowałam się! — zaczęła znowu. — Jest dla mnie coś bohaterskiego w samym dźwięku nazwiska Haldin. Ach! Jakże się tam musieli trząść ze strachu po swoich ministerstwach wszyscy ci ludzie o szatańskich sercach. Stoję tu rozmawiając z panią, ale kiedy pomyślę o okrucieństwie ucisku i o bezprawiach, jakie się tam dzieją w tejże samej chwili, to w głowie mi się mąci! Napatrzyłam się z bliska rzeczom, które wydawałyby się niemożliwe, gdyby nie musiało się ufać własnym oczom. Napatrzyłam się takim rzeczom, że znienawidziłam siebie za własną bezradność. Znienawidziłam moje ręce, bo były takie słabe, mój głos, bo nie było go słychać, nawet mój umysł za to, że się nie zmącił. Oj! napatrzyłam się! A pani? Pannę Haldin ogarnęło wzruszenie. Zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie, dotychczas sama niczego nie widziałam — wyszeptała. — Stale mieszkaliśmy na wsi. Tak sobie życzył mój brat. — Dziwne to nasze spotkanie — ciągnęła tamta. — Wierzy pani w przypadek? Czy mogłam się spodziewać, że zobaczę na własne oczy panią, jego siostrę? Czy pani wie, że kiedy ta wiadomość nadeszła, tutejsi rewolucjoniści byli w nie mniejszym stopniu zaskoczeni co radzi? Nikt chyba nie słyszał przedtem o pani bracie! Sam Piotr Iwanowicz nie przewidywał, że gotuje się taki cios. Przypuszczam, że brat działał w natchnieniu. Jestem przekonana, że takie czyny należy spełniać w natchnieniu. To wielki przywilej mieć natchnienie i znaleźć sposobność. Czy brat był do pani podobny? A pani się nie cieszy? — Niech pani nie wymaga ode mnie zbyt wiele — rzekła panna Haldin, powstrzymując chęć płaczu, która ją nagle ogarnęła. Zdołała się opanować, więc dodała spokojnie: — Nie jestem bohaterką. — Czyżby nie była pani zdolna do podobnego czynu? — Nie wiem. Trudno mi nawet zastanawiać się nad tym, dopóki nie pożyję trochę dłużej, nie zobaczę więcej… Rewolucjonistka pokiwała głową z uznaniem. W pustym hallu rozległo się głośne, zadowolone mruczenie kota. Żadne głosy nie dochodziły z góry. Panna Haldin przerwała milczenie. — A czy może mi pani szczegółowo powiedzieć, co ludzie mówili o moim bracie? Pani wspominała, że byli zaskoczeni. Tak, wierzę, że byli. Czy nie wydawało im się dziwne, że mój brat nie potrafił się ocalić, mimo że miał już za sobą rzecz najtrudniejszą, z chwilą kiedy oddalił się od miejsca zamachu? Spiskowcy powinni znać się na tych rzeczach. Są powody, dla których bardzo chciałabym wiedzieć, czemu nie zdołał uciec. Dame de compagnie podeszła do otwartych drzwi frontowych. Rzuciła szybkie spojrzenie przez ramię na pannę Haldin, która pozostała wewnątrz hallu. — Nie zdołał uciec — powtórzyła z roztargnieniem. — Czyż nie ofiarował swojego życia? Czy nie był po prostu natchniony? Czy nie był to akt samozaparcia? Nie jest pani tego pewna? — Jestem pewna — rzekła panna Haldin — że nie był to akt rozpaczy. Nie słyszała pani, co mówią tutaj o jego nieszczęsnym aresztowaniu? Dame de compagnie zamyśliła się chwilę stojąc w otwartych drzwiach. — Czy nie słyszałam? Oczywiście, o wszystkim się tu rozprawia. Czy cały świat nie mówił o pani bracie? Co do mnie, to sama wzmianka o jego wzniosłym czynie napełnia mnie zazdrosnym zachwytem. I po cóż człowiek, który jest pewny nieśmiertelności, miałby się w ogóle troszczyć o swoje życie? Stała odwrócona plecami do panny Haldin. Z góry, spoza wielkich drzwi o brudnym kolorze białozłotym, widocznych przez balustradę pierwszego piętra, głęboki głos zaczął buczeć monotonnie, jak gdyby przy czytaniu notatek czy czegoś w tym rodzaju. Głos ustawał często, aż Wreszcie umilkł zupełnie. — Nie mogę już dłużej czekać — rzekła panna Haldin. — Przyjdę innego dnia. Czekała, by dame de compagnie usunęła się z przejścia, lecz ta zdawała się pogrążona w kontemplacji świateł i cieni, dzielących między siebie bezruch opuszczonego parku. Zasłaniała pannie Haldin widok na podjazd. Nagle rzekła: — To nie będzie potrzebne. Piotr Iwanowicz właśnie nadchodzi. Ale nie sam. Rzadko teraz bywa sam. Usłyszawszy o nadejściu Piotra Iwanowicza, panna Haldin nie ucieszyła się tak bardzo, jakby się tego można było spodziewać. Straciła jakoś ochotę ujrzenia zarówno bohaterskiego zbiega, jak i pani de S., a przyczynę tej niechęci, która ogarnęła ją w ostatniej chwili, należy przypisać świadomości, że tych dwoje nie traktowało dobrze opiekunki kota. — Pozwoli mi pani przejść? — powiedziała wreszcie panna Haldin, dotykając z lekka ramienia dame de compagnie. Ale ta, przyciskając kota do piersi, nie ruszyła się z miejsca. — Wiem, kto z nim idzie — rzekła nie obejrzawszy się nawet. Pannę Haldin ogarnęła całkiem niewytłumaczalna, silna chęć, by opuścić ten dom. — Madame de S. może być jeszcze jakiś czas zajęta, a ja mam Piotra Iwanowicza tylko o coś zapytać. Mogę to zrobić, kiedy go spotkam, wracając przez park. Doprawdy, muszę już iść. Byłam tu już dość długo i chciałabym jak najprędzej powrócić do matki. Proszę, niech mi pani pozwoli przejść. Dame de compagnie odwróciła nareszcie głowę. — Nie przypuszczałam ani na chwilę, żeby pani naprawdę chciała się widzieć z Madame de S. — rzekła z niespodziewaną przenikliwością. — Ani na chwilę. — Było coś poufnego i tajemniczego w jej głosie. Wyszła na taras, a panna Haldin za nią i obie zaczęły zstępować razem po omszałych, kamiennych stopniach. Na tej części drogi podjazdowej, którą widziało się z frontu domu, nie było nikogo. — Drzewa ich zasłaniają — wyjaśniła pannie Haldin jej nowa znajoma — ale zaraz ich pani zobaczy. — Nie wiem, kto jest ten młody człowiek, którego Piotr Iwanowicz tak sobie upodobał. Musi być jednym z naszych, bo nie przyjmowano by go w chwili, kiedy tamci mają tu przybyć. Pani wie, o kim myślę mówiąc o tamtych. Ale muszę powiedzieć, że nie ma on wcale skłonności do mistycyzmu. Jeszcze go dobrze nie rozgryzłam, Naturalnie, nigdy nie siedzę długo w salonie. Zawsze się dla mnie znajdzie coś do roboty, chociaż ten dom nie jest tak obszerny jak willa na Riwierze. W każdym razie ciągle jeszcze jest dość okazji, w których mogę się przydać. Od lewej strony, spoza węgła obrośniętych bluszczem stajen, ukazał się Piotr Iwanowicz i jego towarzysz. Szli bardzo wolno, rozmawiając z pewnym ożywieniem. Raz przystanęli na chwilę; Piotr Iwanowicz gestykulował, a młody człowiek słuchał bez ruchu ze zwieszonymi wzdłuż ciała rękoma i z lekko schyloną głową. Miał na sobie ciemnobrązowy garnitur i czarny kapelusz. Okrągłe oczy dame de compagnie były ciągle utkwione w tych dwóch postaciach, które zaczęły znowu zbliżać się z wolna ku domowi. — Nadzwyczaj grzeczny ten młody człowiek — rzekła. — Zobaczy pani, jak się ukłoni. Zresztą nie będzie to nic wyjątkowego. Zupełnie tak samo się kłania, kiedy mnie samą spotyka w hallu. Postąpiła parę kroków naprzód wraz z panną Haldin i stało się ściśle tak, jak przepowiedziała. Młody człowiek zdjął kapelusz, ukłonił się i cofnął, zaś Piotr Iwanowicz zbliżył się szybko, wyciągnął serdecznie swe czarne grube ramiona i pochwyciwszy obie ręce panny Haldin, potrząsał nimi, wpatrując się w nią przez ciemne okulary. — To rozumiem! To rozumiem! — wykrzyknął dwukrotnie z uznaniem. — Jak widzę, dotrzymała tu pani towarzystwa… — spojrzał z ukosa na dame de compagnie wciąż piastującą kota. — Wnoszę stąd, że Eleanor — Madame de S. — jest zajęta. Wiem, że spodziewała się kogoś dzisiaj. Więc dziennikarz zjawił się jednak, co? Zajęta? Za całą odpowiedź dame de compagnie odwróciła głowę. — To się bardzo niedobrze złożyło — bardzo niedobrze. Ogromnie mi przykro, że pani… — nagle zniżył głos. — Ale cóż to znaczy? Chyba pani nie odchodzi, Natalio Wiktorowno? Znudziło się pani czekać? — Bynajmniej — zaprzeczyła panna Haldin — tylko byłam tu już jakiś czas i muszę wracać do matki. — Czas się pani dłużył, co? Niestety, ta oto nasza zacna przyjaciółka (tu Piotr Iwanowicz nagle zwrócił głowę w prawo i odwrócił ją równie szybko), nasza zacna przyjaciółka nie ma daru skracania chwil oczekiwania. Nie, stanowczo nie ma tego daru, a w tym względzie dobre chęci wcale się nie liczą. Dame de compagnie opuściła ręce i kot znalazł się nagle na ziemi. Zeskoczywszy pozostał tak nieruchomo z wyciągniętą ku tyłowi jedną łapą. Panna Haldin była ogromnie oburzona z powodu takiego potraktowania swej towarzyszki. — Proszę mi wierzyć, Piotrze Iwanowiczu, że chwile, które spędziłam w hallu tego domu, były zarówno ciekawe, jak pouczające. Zostaną mi w pamięci. Nie żałuję, że czekałam, ale widzę, że cel moich odwiedzin da się osiągnąć bez zajmowania czasu Madame de S. W tym miejscu przerwałem pannie Haldin. Powyższa relacja jest bowiem oparta na jej opowiadaniu, którego nie udramatyzowałem w tym stopniu, jakby to można przypuszczać. Z nadzwyczajnym uczuciem i ożywieniem oddała ona sposób wyrażania się uczennicy starej owocarki, dobrowolnej sługi nędzarzy, nieprzejednanej w swej nienawiści do ministerstw. Szczerze ludzką i subtelną naturę panny Haldin oburzył przykry los tej damy do towarzystwa, sekretarki — czymkolwiek zresztą była jej nowa znajoma. Co do mnie, z zadowoleniem dojrzałem w tym jedną więcej przeszkodę do nawiązania bliższych stosunków z Madame de S. Miałem po prostu wstręt do tej wymalowanej i wystrojonej egerii Piotra Iwanowicza o martwej twarzy i szklanych oczach. Nie wiem, jaki był jej stosunek do świata niewidzialnego, ale w sprawach tego świata była skąpa, chciwa i pozbawiona wszelkich skrupułów. Wiedziałem, że została pokonana w brudnym i zaciekłym sporze majątkowym z rodziną swego zmarłego męża dyplomaty. Kilka bardzo czcigodnych osób (które w swej furii usiłowała kompromitująco wplątać we własne sprawy) ściągnęło na siebie jej nienawiść. Bardzo mi łatwo uwierzyć, że z uwagi na rację stanu o mały włos nie umieszczono jej w jakimś zacisznym maison de santé — jaśniej mówiąc w szpitalu dla umysłowo chorych. Zdaje się jednak, że pewne wysoko postawione osobistości sprzeciwiły się temu dla przyczyn, które… Ale nie warto wdawać się w szczegóły. Może się wydawać dziwnym, że skromny nauczyciel języków wiedział o tym wszystkim z taką dokładnością. Powieściopisarz opowiada różne rzeczy o swoich bohaterach i jeśli tylko zdoła nadać temu ton dostatecznego przekonania, nikt nie będzie skory kwestionować wymysłów jego wyobraźni, w których pisarz potrafi wyraziście ukazać swój własny sposób widzenia za pomocą trafnego zwrotu, poetyckiego obrazu lub akcentu uczucia. Sztuka to wielka rzecz! Ale ja nie jestem artystą i skoro nie wymyśliłem Madame de S. czuję się w obowiązku wytłumaczyć, w jaki sposób dowiedziałem się o niej tak wiele. Moją informatorką była Rosjanka, żona wspomnianego już tutaj mojego przyjaciela, profesora uniwersytetu w Lozannie. Od niej również wiem o ostatnim fakcie z historia madame de S., jakim jeszcze zamierzam zająć moich czytelników. Zapewniając mnie, że może w pełni polegać na swych źródłach, opowiedziała mi o przyczynie ucieczki madame de S. z Rosji przed laty. Ni mniej, ni więcej, tylko policja zaczęła podejrzewać ją w związku z zamachem na cara Aleksandra. Podstawę podejrzenia stanowiło jakieś niebaczne słowo, które się jej wymknęło publicznie, czy też jakaś rozmowa, podsłuchana, w jej salonie. Podsłuchana, jak musimy przyjąć, przez gościa, a może i przyjaciela, który pośpieszył o wszystkim donieść. W każdym razie było to coś, co nasuwało przypuszczenie, że Madame de S. wiedziała z góry o późniejszym zamachu, toteż mniemam, że uczyniła mądrze, nie czekając na śledztwo w takiej sprawie. Niektórzy z moich czytelników pamiętają może wydaną w Paryżu książeczkę jej pióra, pisaninę pełną złości, mistycyzmu, deklamacji i straszliwie bezładną, w której Madame de S. niemal przyznaje, że wiedziała o wszystkim z góry, przy czym całkiem przejrzyście wskazuje na nadprzyrodzone pochodzenie swoich przeczuć i daje jasno do zrozumienia za pomocą jadowitych insynuacji, że czyn ten nie był dziełem terrorystów, lecz pałacowej intrygi. Gdy w rozmowie z żoną mego przyjaciela profesora zauważyłem, że życie Madame de S. wraz z jego nieoficjalną dyplomacją, intrygami, procesami, faworami, niełaską i wygnaniem, z całą atmosferą skandalu, okultyzmu i szarlataneria, pasowałoby lepiej do osiemnastego stulecia niż do naszych czasów — zgodziła się na to z uśmiechem, ale po chwili ciągnęła dalej w zamyśleniu: „Szarlatanerii? tak do pewnego stopnia. Ale czasy się zmieniły. Są teraz siły, które nie istniały w osiemnastym wieku. Nie zdziwiłabym się, gdyby kobieta ta była bardziej niebezpieczna, niż wydaje się to prawdopodobne dla Anglika. Go więcej, pewni ludzie chez nous uważają ją naprawdę za niebezpieczną.” Chez nous w tym wypadku oznaczało Rosję w ogóle, zaś rosyjską policję polityczną w szczególności. Właśnie ażeby przytoczyć powyższe informacje mojej znajomej, żony profesora, pozwoliłem sobie na odbiegnięcie od właściwego toku opowiadania panny Haldin (oddanego moimi słowami) o jej wizycie w Château Borel. Zrobiłem to w tym celu, aby choć trochę uprawdopodobnić to, co wkrótce mam powiedzieć o obecności pana Razumowa w Genewie. Bo zdaję sobie sprawę, że jest to rosyjska opowieść przeznaczona dla zachodnich uszu, które — jak już wspomniałem — nie są zdolne do uchwycenia pewnych tonów cynizmu, okrucieństwa i moralnej negacji, a nawet moralnej rozpaczy — tonów, jakie już ucichły w naszej części Europy. Podaję to zaś jako usprawiedliwienie faktu, że zostawiłem pannę Haldin stojącą w małej grupie dwóch kobiet i dwóch mężczyzn, którzy zeszli się u stóp tarasu Château Borel. Uprzytomniłem sobie to wszystko, co powyżej wyłożyłem, w momencie gdy, jak się rzekło, przerwałem pannie Haldin. Przerwałem jej okrzykiem głębokiej satysfakcji: — Więc mimo wszystko nie zobaczyła się pani z Madame de S.? Panna Haldin potwierdziła skinieniem głowy. Ucieszyło mnie to bardzo. Nie zawarła znajomości z Madame de S. To świetnie! Doskonale! Nabrałem radosnej pewności, że teraz już jej nie pozna. Nie mogłem wytłumaczyć sobie powodu tego przeświadczenia inaczej, jak tylko tym, że panna Haldin znalazła się twarzą w twarz z (niezwykłym przyjacielem swego brata. Wolałem już jego niż Madame de S. — jako towarzysza i przewodnika tej młodej dziewczyny, która pozostała sama ze swym niedoświadczeniem po nieszczęsnym zgonie brata. Bo w każdym razie to zakończone życie było uczciwe, myśli tego człowieka mogły być szlachetne, moralne cierpienia głębokie, zaś jego ostatni czyn prawdziwą ofiarą. Nie przystoi nam, statecznym kochankom, nasyconym już posiadaniem zdobytej wolności, potępiać bez zastrzeżeń gwałtowności tamowanego pragnienia. Nie wstydzę się ciepła cnego stosunku do panny Haldin. Był to, trzeba przyznać, niesamolubny sentyment znajdujący sam w sobie nagrodę. W świetle tego sentymentu Wiktor Haldin wydawał mi się czystym entuzjastą, a nie złowrogim spiskowcem. Zaiste, nie miałem zamiaru go sądzić, ale już sam fakt, że nie uciekł, fakt, który sprawił tyle zmartwienia jego matce i siostrze, w moich oczach przemawiał na jego korzyść. Jednocześnie obawa, aby ta dziewczyna nie uległa wpływom rewolucyjnego feminizmu, panującego w Château Borel, czyniła mnie bardziej skłonnym do zaufania owemu przyjacielowi nieżyjącego Wiktora Haldina. Powiecie, że było to tylko nazwisko, nic poza tym. Tak! Nazwisko! Co więcej, jedyne nazwisko; jedyne, jakie się znalazło w listach wymienianych pomiędzy bratem a siostrą. I oto ten młody człowiek się zjawił, spotkali się twarzą w twarz i na szczęście bez wyraźnego współudziału Madame de S. Co z tego wyniknie? co ona mi teraz powie — zapytywałem sam siebie. Nic dziwnego, że myśl moja zwróciła się ku owemu młodzieńcowi, posiadaczowi jedynego nazwiska, wymienianego w tych marzycielskich, listownych rozmowach o przyszłości, jaką ma przynieść rewolucja. I moja myśl przybrała kształt wewnętrznego pytania, dlaczego ów młody człowiek nie odwiedził dotąd tych pań? Przebywał już w Genewie kilka dni, zanim panna Haldin w mojej obecności usłyszała o nim od Piotra Iwanowicza. Żałowałem, że ten ostatni był świadkiem ich spotkania. Wolałbym, żeby się to odbyło gdzie indziej, z dala od jego zasłoniętych okularami oczu. W każdym razie przypuszczałem, że mając przed sobą tych dwoje młodych, przedstawił jedno drugiemu. Przerwałem milczenie, by właśnie o to zapytać. — Przypuszczam, że Piotr Iwanowicz… Panna Haldin puściła wodze oburzeniu. Piotr Iwanowicz, skoro tylko usłyszał odpowiedź, napadł w haniebny sposób na dame de compagnie. — Napadł na nią? — zdziwiłem się. — Jak to? Dla jakiej przyczyny? — To było coś niesłychanego, bezwstydnego — ciągnęła dalej panna Haldin z gniewem w oczach. — Il lui a jait une scene — tak, wobec obcych. I o co? Nigdy by pan nie zgadł. O jakieś jajka!… Och! Byłem zdumiony. — O jajka, mówi pani? — Tak, dla Madame de S., która zachowuje specjalną dietę czy coś w tym rodzaju. Otóż poprzedniego dnia skarżyła mu się, że nie były przyrządzone, jak potrzeba. Piotr Iwanowicz przypomniał to sobie raptem i napadł na tę biedaczkę. Osłupiałam po prostu. Stałam jak wrośnięta w ziemię. — Czy chce pani powiedzieć, że wielki feminista pozwolił sobie na ubliżenie kobiecie? — zapytałem. — Och, nie to. To było coś, o czym nie może pan mieć pojęcia. To było ohydne przedstawienie. Niech pan sobie wyobrazi, że zaczął od zdjęcia kapelusza. Głos miał słodki i proszący. „A! nie jest pani łaskawa na nas! Nie raczy pamiętać…” I tak dalej w tym tonie. Biedaczka była straszliwie zmieszana. Miała oczy pełne łez. Nie wiedziała, gdzie się ma podziać. Nie dziwiłabym się, gdyby wolała, żeby ją był zwymyślał albo nawet uderzył. Powstrzymałem się od uwagi, że najprawdopodobniej jedno i drugie zdarzało się jej, gdy nie było świadków. Panna Haldin szła obok mnie z podniesioną głową, w pogardliwym i gniewnym milczeniu. — Wielcy ludzie miewają zdumiewające dziwactwa — zauważyłem niezbyt, bystro. — Zupełnie tak samo jak ludzie, którzy nie są wielcy! Ale to przecież nie mogło trwać w nieskończoność? Jakże więc wielki feminista zakończył ten bardzo znamienny epizod? Panna Haldin nie odwracając głowy w moją stronę powiedziała mi, że koniec zajściu położyło ukazanie się dziennikarza, który poprzednio konferował z Madame de S. Nadszedł szybko, nie dostrzeżony, uchylił z lekka kapelusza i przystanął, by powiedzieć po francusku: — Baronowa prosiła mnie, żebym, o ile po drodze spotkam jakąś panią, oświadczył, by przyszła do niej natychmiast. Spełniwszy to polecenie, oddalił się śpiesznie. Dame de compagnie pobiegła w stronę domu, a Piotr Iwanowicz podążył za nią z widocznym zakłopotaniem. Panna Haldin znalazła się naraz sam na sam z młodym człowiekiem, fetory niewątpliwie musiał być owym przybyszem z Rosji. Zaciekawiało ją, czy przyjaciel jej brata domyślał się już, z kim ma do czynienia. Mogę stwierdzić, że w istocie domyślił się. Jasnym jest dla mnie, że Piotr Iwanowicz, z takiego czy innego powodu, wstrzymał się od wzmianki o obecności tych pań w Genewie. Ale Razumow domyślił się. Pełna ufności dziewczyna! Każde ze słów wymówionych przez Haldina żyło w pamięci Razumowa. Straszyły go jak upiory — nie dawały się wyświęcić precz. Najżywszą wśród nich była wzmianka o siostrze. Od tej chwili dziewczyna istniała dla niego stale. Ale nie poznał jej od razu. Przyglądał się jej nadchodząc z Piotrem Iwanowiczem, nawet oczy ich spotkały się. Odczuł — jak każdy musiał odczuć — harmonijny urok całej jej osoby, jej siłę, wdzięk, spokojną szczerość. Potem odwrócił oczy. Powiedział sobie, że wszystko to nie dla niego: piękność kobiet czy przyjaźń mężczyzn były nie dla niego. Przyjął to odczucie z umyślną surowością i chciał przejść nad nim do porządku. Dopiero jej wyciągnięta dłoń sprawiła, że ją poznał. Razumow wspomina na kartkach swego pamiętnika, że o mało nie udusił się fizycznie wskutek uczuciowej reakcji nienawiści i przerażenia, jak gdyby pojawienie się panny Haldin było wyrafinowanym podstępem. Odwrócił się gwałtownie. Wysoki poziom tarasu krył ich przed wzrokiem każdego, kto by stał w drzwiach wejściowych; nawet z górnych okien nie można ich było dostrzec. Poprzez zdziczałe krzewy i drzewa rosnące na łagodnie spadającym terenie przeświecało chłodne, spokojne jezioro. Przy tym spotkaniu została im dana chwila zupełnego sam na sam. Byłem ciekaw, w jaki sposób skorzystali z tej pomyślnej okoliczności? — Czy mieliście państwo czas, żeby zamienić więcej niż kilka słów? — zapytałem. Ożywienie, z jakim opowiadała o szczegółach swych odwiedzin w Château Borel, opuściło ją zupełnie. Idąc obok mnie patrzyła prosto przed siebie; spostrzegłem lekki rumieniec na jej policzkach. Nie odpowiedziała. Po dłuższej chwili wyraziłem przekonanie, że nie mogli spodziewać się, by zapomniano o nich na długo, chyba że tamtych dwoje zastałoby Madame de S. mdlejącą z wyczerpania albo też w stanie chorobliwej egzaltacji po tak długim wywiadzie. Jedno i drugie byłoby wymagało troskliwych zabiegów. Mogłem wyobrazić sobie Piotra Iwanowicza wypadającego pośpiesznie z domu, może nawet z gołą głową, i przemierzającego taras kołyszącym się krokiem, z czarnymi połami surduta powiewającymi koło jego grubych nóg w jasnoszarych spodniach. Wyznaję, że patrzyłem na tych dwoje młodych jak na ofiary „bohaterskiego zbiega”. Miałem wrażenie, że mu się nie wymkną. Ale o tym nie mówiłem nic pannie Haldin, tylko widząc, że wciąż jeszcze nie odzywa się, zacząłem trochę nalegać: — Może przynajmniej opowie mi pani o swoim wrażeniu? Zwróciła głowę, spojrzała na mnie i odwróciła ją znowu. — Wrażeniu? — powtórzyła z wolna, prawie marząco, po czym powiedziała już szybciej: — Wydał mi się człowiekiem, który więcej wycierpiał od własnych myśli niż od złego losu. — Od własnych myśli, powiada pani? — I to jest rzeczą dosyć naturalną u Rosjanina — podjęła. — U młodego Rosjanina. Tak wielu z nich nie nadaje się do działania, a jednak nie potrafi znaleźć spokoju. — I pani uważa go za człowieka tego rodzaju? — Nie, nie wydaję o nim żadnego sądu. Jakżebym mogła tak od razu? Pytał mnie pan o wrażenie — dzielę się więc wrażeniem. Ja — ja — nie znam świata ani ludzi. Byłam zawsze samotna — jestem zbyt młoda, żeby dowierzać własnym sądom. — Proszę polegać na swoim instynkcie — poradziłem jej. — Większość kobiet rządzi się instynktem i nie popełnia gorszych błędów niż mężczyźni. W tym wypadku posiada pani pomoc w postaci listu brata. Odetchnęła głęboko jak gdyby wzdychając. — „Nieskalane, wzniosłe, samotne istnienia” — zacytowała cicho, zda się dla samej siebie, ale ja pochwyciłem wyraźnie ten tęskny szept. — To wielka pochwała — powiedziałem również szeptem. — Największa, jaka może być. — Tak wielka, że podobnie jak orzeczenie o szczęściu, należałoby ją raczej wydawać tylko pod koniec życia. A jednak pospolita albo całkiem niegodna jednostka nie mogłaby wzbudzić tak wygórowanej i wolnej od zastrzeżeń pochwały… — Ach! — przerwała mi gorąco. — Gdyby pan w dodatku znał serce, które wydało ten sąd! Urwała na tym wykrzykniku, a ja przez chwilę zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów, które — czułem to bardzo dobrze — musiały przeważyć szalę jej uczuć na korzyść owego młodego człowieka. Nie robiły wrażenia przypadkowej wypowiedzi. Były co prawda niezbyt jasne dla mego zachodniego umysłu i mego zachodniego sposobu odczuwania, ale nie mogłem zapominać, że stojąc u boku panny Haldin, znajdowałem się jakby w podróży po obcym kraju. Jednocześnie uświadomiłem sobie jasno, że panna Haldin nie chciała wchodzić w szczegóły tej jedynie istotnej części swojej wizyty w Château Borel. Ale nie czułem się dotknięty. Nie wydawało mi się jakoś, żeby to wynikało z braku zaufania. Tkwiła w tym jakaś inna trudność, trudność, która nie mogła mnie urazić. Toteż bez najmniejszej urazy rzekłem: — No dobrze. Ale patrząc z tak wyniosłego punktu widzenia, którego nie myślę kwestionować, musiała pani — jak zrobiłby to każdy w tych okolicznościach — musiała pani stworzyć sobie jakieś wyobrażenie o tym wyjątkowym przyjacielu, jakiś obraz jego osobowości. Otóż proszę mi powiedzieć, czy nie była pani rozczarowana? — Co pan ma na myśli? Jego wygląd zewnętrzny? — Nie, nie idzie mi, ściśle mówiąc, o jego przystojność czy rzeczy w tym rodzaju. Zawróciliśmy u końca alei i przeszliśmy Mika kroków nie patrząc na siebie. — Nie wygląda pospolicie — rzekła wreszcie panna Haldin. — Tak, tak powinienem był sądzić z tego, co mi pani powiedziała o swoim pierwszym wrażeniu. Ostatecznie trzeba się uciec do tego słowa: wrażenie. Mam na myśli to coś nieokreślonego, co zdaje się wyróżniać niepospolitą jednostkę. Spostrzegłem, że panna Haldin nie słucha: wyraz jej twarzy nie mógł mnie mylić. I oto znowu doznałem wrażenia, że znajduję się na zewnątrz tego wszystkiego — nie z powodu mego wieku, dzięki któremu potrafiłem bądź co bądź właściwie oceniać sprawy — ale całkowicie na zewnątrz, na innej płaszczyźnie, z której mogłem się jej tylko z daleka przyglądać. Przestałem więc mówić i patrzyłem na nią, idącą u mego boku. — Nie! — wykrzyknęła nagle. — Nie mogłam się rozczarować do człowieka o tak silnych uczuciach. — Aha! silne uczucia — mruknąłem i pomyślałem krytycznie: „Więc to tak od razu, od pierwszego spojrzenia!” — Co pan powiedział? — zapytała panna Haldin niewinnie. — Och! Nie. Przepraszam. Silne uczucia. Nie dziwi mnie to wcale. — Ale pan nie wie, jak porywczo zachowałam się względem niego — zawołała z żalem. Musiałem mieć zdziwioną minę, bo patrząc na mnie z jeszcze silniejszym rumieńcem na twarzy, powiedziała, że wstydzi się wyznać, iż nie okazała się dostatecznie zrównoważoną; nie potrafiła zapanować nad swymi słowami i postępowaniem, jak tego wymagała sytuacja. Straciła męstwo, godne obu tych ludzi — zmarłego i żyjącego — męstwo, które powinno było nadać ton spotkaniu siostry Wiktora Haldina z jedynym znanym przyjacielem Wiktora Haldina. Przyjaciel przyglądał się jej bystro, ale nic nie powiedział, a ona — jak mi wyznała — była przykro dotknięta tym brakiem zrozumienia. Zdołała tylko wykrztusić: „Pan Razumow, sądzę?” Młody człowiek nieznacznie zmarszczył czoło. Po krótkiej przerwie skłonił się lekko na znak potwierdzenia i czekał. Na myśl, że ma przed sobą człowieka, którego jej brat tak wysoko cenił, człowieka, który znał jego wartość, rozmawiał z nim, rozumiał go, słuchał jego zwierzeń, może dodawał mu otuchy — usta jej poczęły drżeć, a oczy napełniły się łzami. Wyciągnęła rękę, postąpiła ku niemu porywczo i rzekła usiłując pohamować wzruszenie: „Czy nie zgaduje pan, kim jestem?” On nie ujął ofiarowanej dłoni. Cofnął się nawet o krok i pannie Haldin wydało się, że był nieprzyjemnie dotknięty. Ale nie wzięła mu tego za złe, sobie przypisując winę. Zachowała się niegodnie, jak przewrażliwiona Francuzka. Tego rodzaju pokaz nie mógł się podobać człowiekowi surowego, zamkniętego charakteru. Pomyślałem, że musiał być zaiste człowiekiem surowym lub może bardzo nieśmiałym w stosunku do kobiet, skoro nie odpowiedział bardziej po ludzku na serdeczne podejście takiej dziewczyny jak Natalia Haldin. Taki wzniosły i samotny rodzaj istnienia (przypomniały mi się nagle tamte słowa) często czyni młodego człowieka nieśmiałym, a starego — dzikim odludkiem. — I cóż dalej? — spytałem zachęcająco. Wciąż była z siebie niezadowolona. — Dalej było jeszcze gorzej — rzekła z niezwykłym u niej zniechęceniem. — Popełniłam wiele głupstw, dobrze przynajmniej, że się nie rozpłakałam. Całe szczęście, że do tego nie doszło. Ale długi czas nie mogłam w ogóle mówić. Stała przed nim bez słowa połykając łzy, a gdy wreszcie zdobyła się na to, żeby coś wyrzec, było to tylko imię brata. „Wiktor — Wiktor Haldin” — wykrztusiła i znowu głos jej się załamał. — Oczywiście, przejął się bardzo — objaśniła mnie. — Był całkiem wytrącony z równowagi. Wyraziłam panu swoje przekonanie, że jest to człowiek głęboko uczuciowy. Niepodobna w to wątpić. Gdyby pan widział jego twarz! Dosłownie zachwiał się i oparł o mur tarasu. Ich przyjaźń musiała być prawdziwym braterstwem dusz! Byłam mu wdzięczna za to wzruszenie, bo już się mniej wstydziłam własnego braku opanowania. Oczywiście odzyskałam mowę prawie natychmiast. Wszystko to nie trwało dłużej jak kilka sekund. „Jestem jego siostrą — powiedziałam. — Może słyszał pan o mnie?” — Czy rzeczywiście słyszał? — przerwałem. — Nie wiem. Jakżeby mogło być inaczej? A jednak… Ale to bez znaczenia. Stałam przed nim tak blisko, że mógł mnie dotknąć, a z pewnością nie wyglądałam na oszustkę. Wiem tylko, że wówczas wyciągnął do mnie obie ręce, powiedziałabym — wyrzucił je ku mnie z największą gotowością i serdecznością, a ja je pochwyciłam i uścisnęłam czując, że odnajduję coś z tego, co wraz ze śmiercią mojego brata uważałam za stracone na zawsze — coś z tej nadziei, natchnienia i otuchy, jakie mi dawał mój ukochany zmarły… Rozumiałem doskonale, co miała na myśli. Przechadzaliśmy się wciąż bez pośpiechu. Wstrzymywałem się od patrzenia na nią. I jakby odpowiadając własnym myślom, powiedziałem cicho: — Niewątpliwie była to wielka przyjaźń — jak pani mówi. I ten młody człowiek powitał w końcu pani nazwisko, że tak powiem, obiema rękami. Oczywiście, teraz zrozumiecie się państwo. Tak, zrozumiecie się bardzo rychło. Minęła chwila, nim usłyszałem jej głos. — Pan Razumow wydaje się małomówny i bardzo powściągliwy, nawet kiedy jest mocno wzruszony. Niezdolny zapomnieć — a nawet wybaczyć — basowych wynurzeń Piotra Iwanowicza, arcypatrona partii rewolucyjnych, oświadczyłem, że dla mnie małomówność jest dodatnim rysem charakteru. Moim zdaniem chodzi ona w parze ze szczerością. — A zresztą nie mieliśmy wiele czasu — dodała panna Haldin. — Oczywiście, że nie mogliście mieć. — Moja podejrzliwość, a nawet obawa przed feministą i jego egerią były tak nieodparte, że nie umiałem się powstrzymać od zapytania z prawdziwym niepokojem, który pokryłem uśmiechem: — Ale wymknęła się pani szczęśliwie? Zrozumiała mnie i również uśmiechnęła się — z mego zatroskania. — O! Tak, wymknęłam się, jeśli się panu podoba tak to nazwać. Odeszłam szybko, ale nie musiałam biec. Nie jestem ani strachliwa, ani już urzeczona jak tamta biedaczka, która mnie tak dziwnie przyjęła. — A pan… pan Razumow? — On oczywiście został. Przypuszczam, że wszedł do domu po moim odejściu. Pamięta pan, że przybył tu mocno polecony Piotrowi Iwanowiczowi — zapewne z jakimiś ważnymi wiadomościami dla niego. — Ach tak! Od tego popa, który… — Tak, od Ojca Zosima. Albo może od kogo innego. — Więc został tam. A od tej pory, jeśli wolno zapytać, widzieliście się państwo? Przez jakiś czas panna Haldin nie odpowiadała na to bardzo bezpośrednie pytanie, po czym rzekła spokojnie: — Spodziewałam się zobaczyć go tu dzisiaj. — Spodziewała się pani? Spotykacie się więc w tym ogrodzie? W takim razie lepiej będzie, jeżeli zaraz odejdę. — Nie, niech pan nie idzie. I nie spotykamy się w tym ogrodzie. Nie widziałam pana Razumowa od tej pory. Ani razu. Ale oczekiwałam go… Umilkła. Ja zaś zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten młody rewolucjonista tak się ociąga. — Przed rozstaniem powiedziałam panu Razumowowi, że spaceruję tu codziennie przez godzinę o tej porze. Nie mogłam mu wtedy wyjaśnić, dlaczego nie proszę go, żeby zaraz przyszedł do nas. Mamę trzeba przygotować do tych odwiedzin. A przy tym, widzi pan, ja sama nie wiem, co pan Razumow ma nam do powiedzenia. Jemu także trzeba naprzód wytłumaczyć, jak to jest z biedną mamą. Wszystkie te względy przeleciały mi od razu przez myśl. Powiedziałam mu więc w pośpiechu, że istnieje powód, dla którego nie mogę zaprosić go do nas, ale mam zwyczaj przychodzić tu codziennie na spacer. To miejsce publiczne, o tej porze jednak nie bywa tu dużo ludzi. Myślałam, że tu będzie najlepiej. A przy tym tak blisko naszego mieszkania. Nie lubię odchodzić gdzieś dalej od mamy. Nasza służąca wie, gdzie mnie szukać w razie nagłej potrzeby. — Tak, to bardzo dogodne z tego punktu widzenia — zgodziłem się. Istotnie sądziłem, że Bastiony są bardzo odpowiednim miejscem, skoro panna Haldin nie uważa jeszcze za rzecz roztropną przedstawić matce tego młodego człowieka. Tu więc, pomyślałem rozglądając się po tej rozpaczliwie banalnej przestrzeni, tu więc zacznie się ich znajomość i będzie rozwijać się na tle wymiany szlachetnego oburzenia i krańcowych poglądów, zbyt jaskrawych może dla pojętności nierosyjskiego umysłu. Zobaczyłem tę parę, ocalałą spośród osiemdziesięciu milionów ludzkich istot miażdżonych pomiędzy dwoma młyńskimi kamieniami, jak spacerują wśród tych drzew, nachylając ku sobie młode głowy. Talk, doskonałe to miejsce do przechadzki i pogawędki. Kiedy znów zawracaliśmy spod wielkiej żelaznej bramy, przyszło mi nawet na myśl, że gdy się zmęczą, będą mieli gdzie spocząć. Na placyku pomiędzy budynkiem restauracyjnym a podium dla orkiestry pełno było stolików i krzeseł, które tworzyły pod drzewami istną tratwę z malowanych desek. Na samym środku zauważyłem samotną szwajcarską parę, której los od kolebki aż do grobu był zabezpieczony dzięki sprawnemu mechanizmowi demokratycznych instytucji tej republiki, którą można by prawie zmieścić w swojej dłoni. Mężczyzna, bezbarwnie ordynarny, pil piwo z błyszczącej szklanicy; kobieta o wiejskim, spokojnym wyglądzie, wsparta o poręcz prostego krzesła, rozglądała się leniwie dokoła. Na tym świecie nie należy oczekiwać zbyt wiele logiki nie tylko w dziedzinie myśli, ale także i w sprawach uczucia. Ze zdziwieniem odkryłem, że nie byłem zadowolony z tego nieznajomego młodzieńca. Tydzień już upłynął od ich pierwszego spotkania. Byłże nieczuły, nieśmiały czy też bardzo głupi? Nie mogłem tego zrozumieć. — Czy pani sądzi — zapytałem pannę Haldin, gdyśmy już uszli spory kawałek wzdłuż wielkiej alei — że pan Razumow zrozumiał pani intencję? — Czy zrozumiał, o co mi chodziło? — zdziwiła się. — Był bardzo wzruszony. Jestem tego pewna. Mimo własnego wzburzenia mogłam to zauważyć. Przecież mówiłam całkiem jasno. Słyszał mnie; więcej nawet: zdawał się pochłaniać moje słowa… Bezwiednie przyśpieszyła kroku. Zaczęła również szybciej mówić. Przeczekałem chwilę, nim powiedziałem znacząco: — A jednak nie pokazał się do tej pory. — Skąd możemy wiedzieć, jakie zadanie ma tutaj do spełnienia? Nie jest przecież próżniakiem podróżującym dla przyjemności. Może nie być panem swojego czasu — a może nawet swoich myśli! Zwolniła nagle kroku i dodała zniżonym głosem: — Albo nawet własnego życia. Umilkła i przystanęła. — Kto wie, może musiał opuścić Genewę tego samego dnia, kiedyśmy się spotkali. — Nie powiedziawszy pani o tym! — wykrzyknąłem z niedowierzaniem. — Nie dałam mu na to czasu. Odeszłam nagle. Zachowałam się niemądrze do samego końca. Bardzo tego żałuję. Nawet gdybym mu była dała sposobność po temu, byłby usprawiedliwiony, uznając mnie za osobę, której nie można zaufać. Taka wrażliwa, płaczliwa dziewczyna nie budzi ochoty do zwierzeń. Ale choćby nawet wyjechał z Genewy na jakiś czas, jestem pewna, że się jeszcze spotkamy. — Ach! Jest pani pewna… Rozumiem. Ale na jakiej podstawie? — Bo powiedziałam mu, że bardzo potrzebuję kogoś: — rodaka, współwyznawcy, któremu mogłabym się zwierzyć w pewnej sprawie. — Rozumiem. Nie pytam, co odpowiedział na to. Przyznaję, iż jest to dostateczny powód, by ufać, że pan Razumow pojawi się niezadługo. Ale dzisiaj się nie zjawił? — Nie — rzekła spokojnie — dzisiaj nie. — I staliśmy jakiś czas w milczeniu, jak ludzie, którzy nie mają sobie nic więcej do powiedzenia i których myśli odbiegły już daleko od siebie, zanim ich ciała rozejdą się każde w swoją stronę. Panna Haldin spojrzała na zegarek na ręku i poruszyła się żywo. Zdawało się, że przeciągnęła już swój spacer. — Nie lubię być z dala od matki — szepnęła potrząsając głową. — Nie dlatego, żeby z jej zdrowiem było teraz bardzo źle. Kiedy nie jestem przy niej, czuję się jakoś bardziej niespokojna niż dawniej. Od przeszło tygodnia pani Haldin ani jednym słowem nie wspomniała o synu. Siadywała jak zwykle w fotelu przy oknie patrząc w milczeniu na beznadziejną perspektywę Boulevard des Philosophes. Jeżeli zaś wypowiedziała parę głuchych słów, to o zupełnie obojętnych, codziennych sprawach. — Dla każdego, kto wie, o czym biedaczka wciąż myśli, te słowa są jeszcze boleśniejsze niż jej milczenie. Ale i ono jest złe; ledwo mogę je znieść, a przerwać nie mam odwagi. Panna Haldin westchnęła, zapinając rękawiczkę na guzik, który się był odpiął. Wiedziałem dobrze, jak ciężkie było teraz jej życie. Całe to napięcie, jego przyczyny i rodzaj byłyby podkopały zdrowie dziewczyny z, Zachodu; ale natury rosyjskie odznaczają się szczególną odpornością na niesprawiedliwe ataki życia. Wyprostowana i giętka, w krótkim otwartym żakiecie na czarnej sukni, która czyniła jej postać jeszcze smuklejszą, zaś jej świeżą, lecz pozbawioną kolorów twarz jeszcze bledszą — budziła we mnie podziw i uwielbienie. — Nie mogę zostać ani chwili dłużej. Powinien pan wpaść niedługo do matki. Pan wie, że nazywa pana „1’ami”. To doskonała nazwa i wyraża, co matka naprawdę myśli. A teraz au revoir, muszę już biec. Spojrzała przelotnie wzdłuż szerokiej alei — i ręka, którą wyciągnęła do mnie, nie trafiła do mojej dłoni, lecz poderwana nagłym ruchem, spoczęła na moim ramieniu. Jej pąsowe usta rozchyliły się lekko, nie w uśmiechu wszelako, lecz z wyrazem jakiejś zdziwionej błogości. Spojrzała ku bramie i rzekła szybko, chwytając powietrze: — O tam! Wiedziałam. To on nadchodzi! Zrozumiałem, że ma na myśli pana Razumowa. Jakiś młody człowiek szedł aleją bez pośpiechu. Miał na sobie ciemnobrązowy garnitur, a w ręku laskę. Zrazu, kiedy spojrzałem na niego, szedł z głową zwieszoną na piersi, jak gdyby w głębokiej zadumie, lecz potem podniósł ją nagle i natychmiast przystanął. Jestem pewny, że przystanął, lecz trwało to tak krótko, że wydało się raczej potknięciem, od razu opanowanym. Po czym szedł dalej, patrząc ku nam uparcie. Panna Haldin dała mi znak, żebym pozostał w miejscu, i podeszła parę kroków na jego spotkanie. Odwróciłem głowę od widoku tego spotkania i spojrzałem na nich dopiero wtedy, gdy usłyszałem głos panny Haldin, wymawiający jego nazwisko, by mi go przedstawić. Pan Razumow został poinformowany tym ciepłym, niskim głosem, że nie tylko jestem cudownym nauczycielem, lecz także wielką podporą „w naszym nieszczęściu i bólu”. Oczywiście panna Haldin poinformowała także, że jestem Anglikiem. Mówiła tak szybko, jak jeszcze jej dotąd nie słyszałem, co przez kontrast czyniło spokój jej oczu tym bardziej wymownym. — Jest moim powiernikiem — dodała patrząc cały czas na pana Razumowa. Ów przypatrywał się również pannie Haldin, ale z pewnością nie patrzył w jej oczy, które czekały na niego z taką gotowością. Potem spoglądał na przemian na nas oboje, przy czym ślad wymuszonego uśmiechu i lekkie zmarszczenie brwi odpływały kolejno z jego twarzy; dostrzegłem je, choć zmian tych na pewno nie zauważyłby ktoś raniej ode mnie zainteresowany w odgadnięciu tego człowieka. Nie wiem, co dostrzegła Natalia Haldin, ale moja napięta uwaga chwytała najlżejsze odcienie tych odruchów. Wymuszony uśmiech został zaniechany, ściągnięcie brwi powstrzymane i wygładzone, by nie pozostał po nich żaden ślad; ja jednak wyobraziłem sobie, że Razumow zawołał w duchu: „Jej powiernik! Ten starszy jegomość — ten cudzoziemiec!” Wyobraziłem to sobie, ponieważ i mnie nawzajem uderzyła jego cudzoziemskość. Na ogół odniosłem korzystne wrażenie. Powierzchowność Razumowa zdradzała inteligencję, a nawet pewną dystynkcję, stanowczo ponad przeciętny poziom studentów i innych mieszkańców „Małej Rosji”. Rysy miał bardziej zdecydowane niż większość Rosjan; szczęki zarysowane wyraźnie, policzki wygolone, blade; jego nos nie był zwykłą wyniosłością, lecz posiadał swoją linię. Kapelusz nosił nasunięty na oczy. Ciemne włosy wiły mu się nisko na karku. Źle skrojony brązowy garnitur okrywał krzepkie członki, a lekkie przygarbienie uwydatniało solidną szerokość ramion. W sumie nie byłem rozczarowany. Pracowity — mocny — nieśmiały… Zanim panna Haldin przestała mówić, uczułem uścisk jego ręki, muskularny, silny uścisk, ale nieoczekiwanie gorący i suchy. Ani jedno słowo, nawet mruknięcie nie towarzyszyło temu krótkiemu i jałowemu uściśnieniu dłoni. Chciałem ich zostawić samych, ale panna Haldin dotknęła z lekka mojego ramienia w sposób, który wyraźnie zdradzał jej życzenie. Niech się śmieje, kto chce, ale pozostałem aż nadto chętnie przy Natalii Haldin, i nie wstydzę się powiedzieć, że dla mnie nie było w tym nic śmiesznego. Zostałem, nie jakby został młodzieniec — pełen otuchy, niemal ze wniebowzięty — lecz trzeźwo, z nogami na ziemi, usiłując przeniknąć myślą jej zamiary. Ona zaś zwróciła się do Razumowa. — Tak, to tu. Tak, tu chciałam, żeby pan przyszedł. Co dzień wychodziłam tu na przechadzkę… Niech się pan nie tłumaczy — rozumiem. Jestem wdzięczna, że przyszedł pan dzisiaj, nie mogę jednak teraz zostać. To niemożliwe. Muszę śpieszyć do domu. Tak, chociaż stoi pan przede mną, muszę uciekać. Już i tak byłam za długo poza domem… Pan wie, jak to jest. Te ostatnie słowa były zwrócone do mnie. Zauważyłem, że pan Razumow przesunął końcem języka po wargach, jak czyni człowiek trawiony gorączką. Ujął jej dłoń w czarnej rękawiczce, a ta zamknęła się na jego dłoni i przytrzymała ją — widziałem całkiem wyraźnie — mimo że Razumow chciał cofnąć swoją. — Dziękuję panu raz jeszcze za… za to, że pan mnie zrozumiał — ciągnęła dalej panna Haldin ciepło. Przerwał jej z pewnym odcieniem szorstkości. Nie podobało mi się, że mówił do tej szczerej istoty jakby spod ronda kapelusza nasuniętego na oczy. I jego głos był cichy, chrypliwy, jak u człowieka z zaschniętym gardłem. — Za co pani mi dziękuje? Że zrozumiałem panią? Jak zrozumiałem?… Proszę przyjąć do wiadomości, że ja nic nie rozumiem. Wiedziałem, że pani chce się ze mną spotkać w tym parku. Nie mogłem przyjść wcześniej. Przeszkodzono mi. I nawet dziś, widzi pani… późno. Ona wciąż trzymała jego rękę. — Mogę panu w każdym razie podziękować za to, że minie nie wyrzucił z pamięci jako słabej, przewrażliwionej dziewczyny. Niewątpliwie potrzebuję podpory. Wiem tak mało. Ale można mi ufać. Doprawdy, można! — Wie pani mało — powtórzył w zamyśleniu. Podniósł głowę i patrzył jej teraz prosto w twarz, podczas gdy ona trzymała jego dłoń. Stali tak dłuższą chwilę. Wreszcie zwolniła jego rękę. — Tak. Przyszedł pan późno. Ale był pan tak dobry, że przyszedł licząc, że może mnie jeszcze zastanie. Zagawędziłam się z tym oto wiernym przyjacielem. Mówiłam mu o panu. Tak, Kiryło Sidorowiczu, o panu. Ten pan był u nas wtedy, kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że jest pan w Genewie. Może panu powiedzieć, jaką pociechą była ta nowina dla mojego skołatanego ducha. Wiedział, że chciałam pana odszukać. Był to jedyny powód, dla którego przyjęłam zaproszenie Piotra Iwanowicza… — Piotr Iwanowicz mówił pani o mnie? — przerwał tym rwanym ochrypłym głosem, który nasuwał myśl o straszliwie zaschniętym gardle. — Bardzo mało. Powiedział mi tylko nazwisko pana i to, że pan tu przyjechał. Czemu miałabym pytać o więcej? Cóż mógł był mi powiedzieć, czego bym już nie wiedziała z listu mego brata. Trzy linijki! Ale ile znaczyły one dla mnie! Pokażę je panu kiedyś, Kiryło Sidorowiczu, Teraz jednak muszę iść. Pierwsza nasza rozmowa nie może ograniczyć się do pięciu minut, więc lepiej nie zaczynajmy… Stałem nieco z boku i widziałem ich oboje z profilu. W owej chwili wydało mi się, że twarz Razumowa wygląda staro na jego lata. — Jeśli mama — panna Haldin zwróciła się nagle do mnie — zbudziła się podczas mojej nieobecności, o tyle dłuższej niż zwykle, to zacznie mnie może wypytywać. Pan wie, że w ostatnich czasach jakoś bardziej . odczuwa moją nieobecność. Będzie pewnie chciała wiedzieć, co mnie zatrzymywało, a mnie, rozumie pan, byłoby przykro coś przed nią ukrywać. Rozumiałem doskonale te jej skrupuły. Dla tej samej przyczyny powstrzymała to, co wyglądało ze strony pana Razumowa na chęć odprowadzenia jej. — Nie! Nie! Pójdę sama. Ale proszę, niech pan przyjdzie tu na spotkanie możliwie najprędzej. Po czym dodała niższym, znaczącym tonem zwracając się do mnie: — Mama w tej chwili może siedzieć przy oknie i wyglądać na ulicę. Nie powinna wiedzieć o obecności pana Razumowa tutaj, dopóki — dopóki się czegoś nie obmyśli. Przerwała, po chwili zaś dorzuciła trochę głośniej, wciąż jeszcze zwrócona ku mnie: — Pan Razumow nie rozumie dokładnie trudności mojego położenia, ale pan wie, o co chodzi. V Szybko skinąwszy głową nam obu i obdarzywszy młodego człowieka poważnym i przyjaznym spojrzeniem, panna Haldin opuściła nas, my zaś włożyliśmy z powrotem kapelusze i (patrzyliśmy za jej wyprostowaną, gibką, szybko oddalającą się postacią. W jej chodzie nie było nic z owego sztucznego rozchwiania, właściwego niektórym kobietom, co idą jakby ślizgały się; szła przed siebie pewnym, mocnym, zdrowym krokiem. Odległość dzieląca ją od nas rosła szybko i nagle panna Haldin zniknęła nam z oczu. Wtedy dopiero spostrzegłem, że Razumow, nasunąwszy (kapelusz głęboko na czoło, ogląda mnie od stół do głowy. Prawdopodobnie to, że natknął się na mnie, było dla tego młodego Rosjanina bardzo niespodziewanym faktem. W jego twarzy, w jego całym zachowaniu się pochwyciłem wyraz ciekawości zmieszanej z pogardą i miarkowanej lękiem — zdawało się, że powstrzymywał oddech w chwilach, gdy nie patrzyłem na niego. Ale jego oczy spotkały mój wzrok, nie uchylając się. Spostrzegłem wtedy po raz pierwszy, że były jasnobrązowe, ocienione gęstymi, czarnymi rzęsami. Był to najbardziej młodzieńczy szczegół jego twarzy. Wcale przyjemne oczy. Chwiał się z lekka, wsparty na lasce, jakby zdany na łaskę wiatru. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że panna Haldin zostawiając nas razem uczyniła to z pewnym celem, że md coś powierzyła, skoro dzięki przypadkowi byłem na miejscu. Wychodząc z tego założenia postanowiłem zachować postawę jak najbardziej przyjazną. Szukałem tedy w myśli, co by tu stosownego powiedzieć, gdy nagle w ostatnich słowach panny Haldin odkryłem wskazówkę co do przeznaczonej mi roli. — Nie — rzekłem poważnie, choć z uśmiechem — nie można się spodziewać, aby pan to zrozumiał. Jego starannie wygolona górna warga zadrżała nieco, zanim rzekł z odcieniem złośliwego rozbawienia: — Czy pan nie słyszał przed chwilą? Ta młoda dama dziękowała mi za to, że ją tak dobrze rozumiem. Spojrzałem na niego dość ostro. Czy kryło się w tej odpowiedzi jakieś niepojęte szyderstwo? Nie, to nie było szyderstwo.. To mogła być uraza. Tak. Ale o co? Wyglądał, jak gdyby źle sypiał w ostatnich czasach. Prawie czułem na sobie ciężar jego zmęczonego, nieruchomego spojrzenia, spojrzenia człowieka, który leży z otwartymi oczami w ciemności, gniewny i bezczynny, w sidłach złowieszczych myśli. Teraz, gdy wiem, jak dalece było to prawdziwe, mogę uczciwie zapewnić, że takie właśnie zrobił na mnie wrażenie. Było ono przykre w szczególny, nieokreślony sposób — bo oczywiście określenia znajduję dopiero teraz, gdy piszę to, świadom już wszystkiego. Lecz takie właśnie wrażenie odniosłem w owym czasie absolutnej nieświadomości. Starałem się jednak otrząsnąć z tego nowego niepokoju, który pan Razumow zdawał mi się narzucać, i przybrałem ton swobodnej towarzyskiej poufałości. — Ta wyjątkowo urocza i doprawdy zachwycająca dziewczyna (jestem, jak pan widzi, dość stary, by sobie pozwolić na szczerość określeń) miała na myśli swoje własne uczucia. Tyle chyba musiał pan zrozumieć? Żachnął się tak gwałtownie, że się aż lekko zachwiał. — Muszę zrozumieć to! Nie potrafię zrozumieć tamtego! Mogę mieć co innego do roboty. A dziewczyna jest urocza i zachwycająca. No i cóż z tego? Sam to chyba potrafię ocenić. Ten wybuch brzmiałby obraźliwie, gdyby nie to, że głos był ledwo słyszalny i zasychał w gardle, a chrypliwy wysiłek mówienia wydawał się nadto bolesny, by stanowić powód do obrazy. Milczałem, postawiony pomiędzy oczywistym faktem a tym nieuchwytnym wrażeniem. Mógłbym go tam był od razu zostawić, ale zatrzymała mnie pamięć pożegnalnego spojrzenia panny Haldin, poczucie, że niani powierzoną sobie misję. Po chwili namysłu rzekłem: — Może przejdziemy się trochę? Wzruszył ramionami tak gwałtownie, że zachwiał się znowu. Dostrzegłem to kątem oka, ruszając z miejsca i pociągając go z sobą. Pozostał trochę z tyłu, tak że nie mogłem go widzieć bez odwrócenia głowy. Nie chciałem jednak zrażać go jeszcze bardziej okazaniem wyraźnej ciekawości. Mogła ona być nieznośna dla takiego młodego i tajnego zbiega spod trującego cienia, kryjącego prawdziwe, łagodne oblicze jego ojczyzny. A ten cień, zawisły nad jego rodakami, sięgał aż tu poprzez środek Europy i padał na niego, omroczając jego postać w moim wewnętrznym widzeniu. „Niewątpliwie — powiedziałem sobie — musi to być posępny, a nawet desperacki rewolucjonista; ale jest młody, może być niesamolubny, ludzki, zdolny do współczucia, do…” Usłyszałem, że odchrząknął chrypliwie, i cały zamieniłem się w słuch. — To przekracza wszelkie granice — były jego pierwsze słowa. — To naprawdę przechodzi wszystko. Spotykam tu pana dla niezrozumiałych mi powodów, posiadającego jakieś wiadomości, których zrozumienia nie można ode mnie oczekiwać. Powiernik! Cudzoziemiec! Mówiący o zachwycającej młodej Rosjance. Zaczynam się zastanawiać, czy ta cudowna Rosjanka nie jest czasem niemądra? Do czego pan zmierza? O co panu chodzi? Mówił ledwo dosłyszalnie; zdawało się, że głos gubi się w jego gardle jak w suchej szmacie lub spróchniałym drewnie. Budziło to taką litość, że bez żadnego trudu opanowałem swe oburzenie. — Jeśli pan pożyje trochę dłużej, przekona się pan, że nie ma kobiet bezwzględnie głupich. Nie jestem feministą, jak ten znakomity pisarz Piotr Iwanowicz, który prawdę rzekłszy wydaje mi się trochę podejrzany… Zaskoczył mnie jego zdumiony szept: — Podejrzany dla pana! Piotr Iwanowicz podejrzany dla pana!… Dla pana!… — Pod pewnym względem tak — rzekłem niedbale. — Otóż mówiłem, że jak pan pożyje dłużej, nauczy się pan odróżniać szlachetną ufność natury niezdolnej do żadnego niskiego uczucia od karmionej pochlebstwami łatwowierności niektórych kobiet. Ale nawet te łatwowierne, być może niemądre, a z pewnością nieszczęśliwe, nigdy nie są zupełnie głupie. Jestem przekonany, że nie można oszukać całkowicie żadnej kobiety. Gdybyśmy znali całą prawdę, to okazałoby się, że nawet te, które są zgubione, skaczą w przepaść z otwartymi oczami. — Słowo daję — wykrzyknął Razumow u mego boku — a cóż mnie to obchodzi, czy kobiety są głupie, czy wariatki? Mech sobie będą, jakie chcą. Może pan sobie myśleć o nich, co się panu podoba. Ja… ja się nimi nie zajmuję. Niech sobie będą, jakie chcą. Nie jestem młodym bohaterem z powieści. Skąd pan wie, że ja chcę się czegoś dowiedzieć o kobietach?… Co to wszystko ma znaczyć? — Pan pyta o cel tej rozmowy, którą, przyznaję, poniekąd panu narzuciłem. — Narzucił pan! Cel!… — powtórzył, wciąż trzymając się o pół kroku za mną. — Chciał pan widocznie rozmawiać o kobietach. To jest temat. Ale ja nie dbam o to. Ja nigdy… Doprawdy, mam dość innych spraw na głowie. — Mnie chodzi teraz o jedną tylko kobietę — o młodą dziewczynę — siostrę pańskiego zmarłego przyjaciela, pannę Haldin. Na pewno może pan poświęcić jej trochę uwagi. Ja od początku chciałem panu powiedzieć, że mamy tu do czynienia z sytuacją, której nie mógłby pan zrozumieć bez wyjaśnienia. Słuchałem przez jakiś czas odgłosu jego niepewnych kroków u mego boku. — Sądzę, że wyjaśniając ją panu, przygotowałbym grunt do następnej rozmowy pana z panną Haldin. Zdaje mi się, że coś takiego miała na myśli, kiedy nas zostawiła razem. Uważam, że upoważniła mnie do mówienia. Szczególna sytuacja, o której wspomniałem, wytworzyła się w pierwszych chwilach żalu i rozpaczy, po straceniu Wiktora Haldina. Było coś osobliwego w okolicznościach towarzyszących jego aresztowaniu. Pan niewątpliwie zna całą prawdę… Tu uczułem, że Razumow chwyta mnie powyżej łokcia i obraca ku sobie twarzą w twarz. — Wyskakuje pan tu jak spod ziemi i gada takie rzeczy. Kto pan jest, u licha? To nie do zniesienia! Dlaczego? Po co? Skąd pan wie, co jest lub nie jest osobliwe? A wreszcie, co pan ma wspólnego z jakimiś przeklętymi okolicznościami lub w ogóle z czymkolwiek, co się dzieje w Rosji? Drugą ręką oparł się ciężko na lasce, a kiedy puścił moje ramię, byłem pewny, że się ledwie trzyma na nogach. — Usiądźmy przy którymś z tych pustych stolików — zaproponowałem, nie biorąc pod uwagę tego wybuchu niespodzianie głębokiej emocji, który, wyznaję, wywarł na mnie pewne wrażenie. Zrobiło mi się go żal. — Przy jakich stolikach? O czym pan mówi? Ach!… Puste stoliki? Tamte stoliki? Doskonale, usiądę przy jednym z tych pustych stolików. Poprowadziłem go z alei na sam środek tratwy z desek przed pawilonem restauracyjnym. Szwajcarska para tymczasem już odeszła. Byliśmy teraz, że tak powiem, na tratwie sami. Razumow osunął się ciężko na krzesło, upuścił laskę i wsparty na łokciach, z głową w dłoniach, wpatrywał się we mnie uparcie, jawnie i bez przerwy, podczas gdy ja przywołałem kelnera i kazałem podać piwa. Nie bardzo mogłem mieć do niego pretensję o tę milczącą inspekcję, gdyż mówiąc prawdę czułem się trochę winny, że wpadłem na niego cokolwiek obcesowo — „wyskoczyłem spod ziemi”, jak się wyraził. Czekając na piwo wspomniałem, że zrodzony z małżeństwa osiadłego w Petersburgu, już jako dziecko nauczyłem się po rosyjsku. Samego miasta nie pamiętam, opuściwszy je na dobre, kiedy miałem dziewięć lat, ale później odnowiłem znajomość języka. Słuchał nie spuszczając ze mnie oczu ani na sekundę. Musiał zmienić pozycję, gdy przyniesiono piwo, zaś wychylona duszkiem szklanka orzeźwiła go. Oparł się o poręcz krzesła i skrzyżowawszy ręce na piersiach w dalszym ciągu ostro wpatrywał się we mnie. Przyszło mi na myśl że jego śniadawa, starannie wygolona twarz musiała być z natury bardzo ruchliwa, a jej zupełna martwota była nabytym przyzwyczajeniem rewolucjonisty i spiskowca, który wciąż musi mieć się na baczności, by nie zdradzić się w świecie tajnych szpiclów. — Ale pan jest Anglikiem — nauczycielem literatury angielskiej — mruknął głosem, który nie wychodził już z zaschniętego gardła. — Słyszałem o panu. Mówiono mi, że pan tu mieszka od dawna. — Istotnie. Już przeszło dwadzieścia lat. I pomagam pannie Haldin w jej angielskich studiach. — Czytywał pan z nią angielskie poezje — rzekł, już opanowany, zupełnie inny człowiek, niepodobny teraz w niczym do tego, który przed chwilą stąpał obok mnie ciężko i niepewnie, — Tak, angielskie poezje. Ale cała bieda, o której mówię, powstała przez angielską gazetę. Razumow wciąż patrzył na mnie. Nie sądzę, by wiedział, że wiadomość o nocnym aresztowaniu została wygrzebana i podana światu przez angielskiego dziennikarza. Gdy mu rzecz wyjaśniłem, mruknął pogardliwie: — To wszystko mogło być kłamstwem. — Pan chyba może być najlepszym sędzią w tej sprawie — rzekłem nieco stropiony. — Co do mnie, to wyznaję, że zasadniczo wygląda mi to na prawdę. — Jak pan zdoła odróżnić prawdę od kłamstwa? — zagadnął z tym swoim nowym, niewzruszonym spokojem. — Nie wiem, jak robicie to w Rosji — zacząłem trochę już rozdrażniony jego zachowaniem. Przerwał mi. — W Rosji i w ogóle wszędzie… na przykład w jakiejś gazecie. Kolor farby drukarskiej i kształt liter są zawsze jednakowe. — Zapewne, ale są i inne szczegóły, po których można się orientować: charakter czasopisma, ogólne prawdopodobieństwo podanej wiadomości, powód jej zamieszczenia i tak dalej. Nie wierzę ślepo w dokładność informacji dostarczanych przez specjalnych korespondentów, ale czemu ten właśnie miałby zadawać sobie trud wymyślania fałszywych danych w sprawie nieistotnej dla świata? — Otóż to — sarknął Razumow — co się u nas dzieje, jest bez znaczenia — to zwykła sensacja dla zabawienia czytelników gazet. Wyniosła, pogardliwa Europa! Nienawiść bierze, jak się myśli o tym. Ale niech no tylko trochę poczekają! Rzuciwszy tę pogróżkę zachodniemu światu, umilkł. Nie zważając na gniew widoczny w jego oczach, zwróciłem mu uwagę, że bez względu na to, czy dziennikarz był dobrze, czy źle poinformowany, przyjaciołom tych pań chodziło o skutek, jaki wywołało tych kilka linijek druku — tylko o ten skutek. A on z pewnością musi być zaliczony do przyjaciół — choćby tylko przez pamięć zmarłego towarzysza i bliskiego współrewolucjonisty. Tu wydało mi się, że Razumow chce mi gwałtownie przerwać, ale zadziwił mnie tylko konwulsyjnym rzutem całego ciała. Opanował się, skrzyżował mocniej na piersiach swe obwisłe ramiona i oparł się o tył krzesła z uśmiechem, w którym drgała złośliwość o pogarda. — Tak, towarzysza, i to bliskiego… oczywiście — rzekł. — Na tej podstawie ośmieliłem się mówić z panem. I nie mogę się mylić. Byłem obecny, gdy Piotr Iwanowicz powiedział pannie Haldin o pańskim przyjeździe, i widziałem, jakiej doznała ulgi i pociechy, kiedy wymienił pańskie nazwisko. Pokazała mi potem list brata i odczytała kilka słów o panu. Kimże innym mógł pan być, jeśli nie przyjacielem? — Oczywiście, to rzecz doskonale znana. Przyjaciel. Zupełnie słusznie… Niech pan mówi dalej. Wspomniał pan o jakichś skutkach. Powiedziałem sobie: „Udaje gruboskórność srogiego rewolucjonisty i uczuciową oschłość człowieka, oddanego niszczycielskiej idei. Jest młody i jego szczerość przybiera pozy wobec nieznajomego, cudzoziemca, a przy tym człowieka starego. Młodość musi się stawiać…” Jak mogłem najzwięźlej, przedstawiłem mu stan umysłu, w jaki wtrąciła biedną panią Haldin wieść o przedwczesnej śmierci syna. Słuchał — czułem to — z wielką uwagą. Stopniowo, opuszczał w dół wzrok, przestał patrzyć w moją twarz, a w końcu wbił oczy w ziemię u swoich stóp. — Może pan wyobrazić sobie uczucia siostry. Jak się pan wyraził, czytywałem z nią tylko trochę angielskich poezji i nie będę ośmieszał się w pańskich oczach, próbując mówić o niej. Ale pan ją widział: ona jest jedną z tych rzadkich ludzkich istot, które nie wymagają wyjaśniających określeń. Przynajmniej ja tak sądzę. Ten syn, ten brat był dla nich jedynym łącznikiem z szerszym światem, z przyszłością. Wraz z nim Natalia Haldin straciła po prostu podstawę czynnego życia. Czy może się pan więc dziwić, że zwraca się skwapliwie do jedynego człowieka, o którym brat jej wspominał w swoich listach? Nazwisko pana jest jak gdyby spuścizną. — Cóż on mógł pisać o mnie? — wykrzyknął Razumow niskim, podrażnionym głosem. — Kilka słów tylko. Nie moją jest rzeczą powtarzać je panu. Ale może pan wierzyć memu zapewnieniu, że są dość przekonywające, by zarówno matka, jak i siostra pokładały zupełną ufność w wartość pańskiego sądu i w prawdę wszystkiego, co może pan mieć im do powiedzenia. Teraz nie może pan żadną miarą przejść obok nich jak koło obcych. Umilkłem i przez chwilę wsłuchiwałem się w odgłos kroków nielicznych przechodniów, idących w tę a w tamtą stronę wzdłuż szerokiej, środkowej alei. Podczas gdy mówiłem, głowa Rozumowa opadła, na piersi, ku skrzyżowanym ramionom. Poderwał ją gwałtownie. — Mam więc iść tam i okłamywać tę starą kobietę? Nie był to gniew. To było coś innego — coś bardziej gorzkiego i wcale nie tak prostego. Wyczułem to coś ze współczuciem, równocześnie jednak zaniepokoiło mnie do głębi, co okrzyk ten mógł oznaczać. — Mój Boże! Więc prawda nie wystarczy? Spodziewałem się, że będzie mógł pan powiedzieć im coś pocieszającego. Myślę teraz o biednej matce; Wasza Rosja jest naprawdę okrutnym krajem. Poruszył się nieco na krześle. — Tak — powtórzyłem. — Myślałem, że będzie pan miał coś do powiedzenia, coś autentycznego… Wargi Razumowa zadrgały w szczególny sposób. — A jeśli tego nie warto opowiadać? — Nie warto opowiadać? Z jakiego punktu widzenia? Nie rozumiem. — Z każdego punktu widzenia. — Sądziłbym — rzekłem cierpko — że wszystko, co mogłoby wyjaśnić okoliczności tego aresztowania o północy… — Opisanego przez dziennikarza dla zabawy cywilizowanej Europy — przerwał pogardliwie. — Tak, opisanego… Ale czy te okoliczności nie były prawdziwe? Nie mogę zrozumieć pańskiego stanowiska w tej sprawie. Albo ten człowiek jest dla pana bohaterem, albo… Tak nagle przybliżył swą twarz z dziko rozdętymi nozdrzami do mojej twarzy, że tylko z największym trudem zdołałem powstrzymać się od cofnięcia. — Pan mnie pyta! Przypuszczam, że wszystko to pana bawi. Więc słuchaj pan! Jestem człowiekiem pracy. Uczyłem się. Tak. Studiowałem bardzo pilnie. Mam tu trochę oleju (uderzył się palcami w czoło). Czy pan nie sądzi, że Rosjanin może mieć zdrowe ambicje? Otóż ja miałem nawet widoki powodzenia. Z pewnością miałem! A teraz widzi mnie pan tutaj za granicą — wszystko przepadło, utracone, poświęcone. Widzi mnie pan tu — i pan się pyta! Przecież widzi mnie pan — siedzącego przed sobą! Rzucił się gwałtownie w tył. Ja zachowałem zewnętrzny spokój. — Tak. Widzę tu pana. I przypuszczam, że jest pan tu z powodu sprawy Haldina. Coś zmieniło się w jego zachowaniu. — A więc pan to nazywa sprawą Haldina? — zauważył obojętnie. — Nie mam prawa pytać o cokolwiek — rzekłem. — Nie odważyłbym się na to. Ale w tym wypadku matka i siostra tego, który w oczach pańskich musi być bohaterem, nie mogą być panu obojętne.. Ta dziewczyna jest szczerą, szlachetną istotą, mającą najwznioślejsze — powiedzmy — złudzenia. Nie powie jej pan nic — albo powie pan wszystko. Ale przechodząc do celu mojej rozmowy, przede wszystkim musimy zająć się chorobliwym stanem jej matki. Może korzystając z pańskiego autorytetu dałoby się wymyślić coś, co przyniosłoby ulgę tej cierpiącej i odchodzącej od zmysłów istocie, pochłoniętej macierzyńską miłością. Wyraz znużonej obojętności wystąpił u niego jeszcze wyraźniej, nie mogłem jednak opanować wrażenia, że przybrał go umyślnie. — O tak, można by — bąknął niedbale. Nakrył usta dłonią, by ukryć ziewnięcie. Gdy je odsłonił, uśmiechały się lekko. — Przepraszam pana. To była długa rozmowa, a ja niewiele spałem przez dwie ostatnie noce. To niespodziewane i trochę bezczelne usprawiedliwienie miało tę zaletę, że było zupełnie prawdziwe. Nie sypiał po nocach od owego dnia, kiedy w parku Château Borel zjawiła się przed nim siostra Wiktora Haldina. Udręki i — mogę to stwierdzić — rozliczne trwogi tych bezsennych nocy opisał szczegółowo w pamiętniku, który potem miał się dostać w moje ręce i który jest głównym źródłem tego opowiadania. W owej chwili wyglądał naprawdę na wyczerpanego i rozklejonego wewnętrznie, jak człowiek, który przeszedł jakiś kryzys. — Miałem dużo pilnej pisaniny do załatwienia — dodał. Wstałem z krzesła natychmiast, a on poszedł za moim przykładem bez pośpiechu, z pewną ociężałością. — Przepraszam, że zatrzymałem pana tak długo. — Nie ma za co. Trudno przecież kłaść się do łóżka przed nocą. A pan wcale mnie nie zatrzymał. Mogłem odejść w każdej chwili. Nie po to z nim zostałem, by się obrażać. — Rad jestem, że zainteresował się pan dostatecznie tą sprawą — rzekłem spokojnie. — Nie moja to jednak zasługa, wystarczył po prostu wzgląd na matkę pańskiego przyjaciela. Co do panny Haldin, to swojego czasu była skłonna przypuszczać, że jej brat został w jakiś sposób wydany policji. Ku memu wielkiemu zdziwieniu pan Razumow nagle usiadł z powrotem. Wpatrzyłem się w niego i muszę stwierdzić, że odwzajemnił mi się podobnym spojrzeniem bez zmrużenia powiek i to przez dość długą chwilę. — ‘W jakiś sposób — wymamrotał, jak gdyby nie zrozumiał lub nie mógł uwierzyć własnym uszom. — Mogło to się stać dzięki jakiemuś nieprzewidzianemu zdarzeniu lub przez prosty przypadek — ciągnąłem dalej — albo też, jak ona, tak charakterystycznie dla siebie, określiła, dzięki głupocie albo słabości jakiegoś nieszczęsnego, towarzysza–rewolucjonisty. — Głupocie albo słabości — powtórzył z goryczą. — Panna Haldin jest bardzo szlachetną istotą — zauważyłem po chwili. Ten, którego Wiktor Haldin podziwiał, wbił wzrok w ziemię. Odwróciłem się i odszedłem, jak się zdawało, nie zwróciwszy nawet jego uwagi. Nie żywiłem urazy za pochmurną szorstkość, z jaką mnie potraktował. Cała rozmowa pozostawiła mi wrażenie beznadziejności. Nim wydostałem się spoza szeregu krzeseł i stolików, dogonił mnie. — Hm!… tak… — usłyszałem go znów tuż przy sobie. — A pan co myśli? Nie odwróciłem się nawet. — Myślę, że na waszym narodzie ciąży przekleństwo. Nic nie odpowiedział. Dopiero na chodniku za bramą usłyszałem znów jego głos. — Poszedłbym z panem kawałek. Ostatecznie ten zagadkowy młody człowiek bardziej mi się podobał niż jego sławny rodak, wielki Piotr Iwanowicz. Ale nie widziałem powodu do specjalnej uprzejmości. — Idę teraz na dworzec najkrótszą drogą, żeby spotkać znajomego, który przybywa z Anglii — rzuciłem w odpowiedzi na tę nieoczekiwaną propozycję. Spodziewałem się, że .może ona przynieść coś konkretnego. Gdyśmy stali na brzegu chodnika czekając na przejście tramwaju, Razumow zauważył posępnie: — Podobało mi się to, co pan teraz powiedział. — Naprawdę? Zeszliśmy razem na jezdnię. — Cała rzecz w tym — ciągnął dalej — żeby zrozumieć do gruntu istotę tego przekleństwa. — Myślę, że to nie jest bardzo trudne. — I ja tak myślę — przytaknął, ale ta jego zgodliwość, o dziwo, nie uczyniła go ani trochę mniej, zagadkowym. — Przekleństwo jest złym urokiem — sondowałem go dalej. — Chodzi więc przede wszystkim o to, by znaleźć sposób złamania tego uroku. — Tak. Znaleźć sposób. Był to znów wyraz zgody, ale wypowiedział go tak, jak gdyby myślał o czymś innym. Przecięliśmy na ukos otwartą przestrzeń przed teatrem i zaczęliśmy schodzić w dół szeroką, mało uczęszczaną ulicą w kierunku jednego z mniejszych mostów. Razumow szedł obok mnie nie odzywając się długo. — Pan nie zamierza opuścić Genewy w najbliższym czasie? — zapytałem. Milczał tak długo, że zacząłem obawiać się, iż byłem niedyskretny i nie otrzymam w ogóle odpowiedzi. Jednak spojrzawszy na niego nabrałem niemal pewności, że moje pytanie jakoś naprawdę go zaniepokoiło. Poznałem to przede wszystkim po zaciśnięciu jego dłoni — mocnym, choć ukrywanym. Z chwilą jednak gdy opanował to jakieś swoje bolesne wahanie na tyle, by mi powiedzieć, że nie zamierza wyjeżdżać, stał się naraz prawie rozmowny — przynajmniej w porównaniu z bezceremonialną zwięzłością jego poprzednich wypowiedzi. I ton również był uprzejmiejszy. Powiadomił mnie, iż zamierza tutaj studiować, a także pisać. Posunął się aż tak daleko, że powiedział mi o swojej bytności w Stuttgarcie. Stuttgart był, jak wiedziałem, jednym z ośrodków rewolucyjnych. Znajdował się tam zarząd jednej z rosyjskich partii (nie umiem już powiedzieć której). Tam właśnie Razumow zetknął się z czynną działalnością rewolucjonistów poza Rosją. — Nie byłem dotąd nigdy za granicą — wyjaśnił z kolei raczej obojętnym tonem. Po czym, po króciutkim wahaniu, całkowicie odmiennym od dręczącej niepewności, jaką poprzednio obudziło moje proste pytanie, czy zamierza pozostać w Genewie — uczynił mi niespodziewane zwierzenie. — Chodzi o to, że powierzyli mi pewną misję. — Która zatrzyma pana tu, w Genewie? — Tak. Tutaj. W tym wstrętnym… Byłem dość zadowolony z mojej zdolności zestawiania faktów, gdy doszedłem do przekonania, że misja ta była jakoś związana z osobą wielkiego Piotra Iwanowicza. Ale oczywiście zachowałem ten domysł dla siebie, a Razumow nie odzywał się znowu przez dłuższy czas. Dopiero kiedyśmy dochodzili już do mostu, nagle otworzył usta: — Czy mógłbym zobaczyć ten cenny artykuł? Musiałem zastanowić się chwilę, nim zrozumiałem, o co mu chodzi. — Tutejsza prasa przedrukowała z niego wyjątki. Komplety gazet znajdzie pan w wielu lokalach. Pamiętam, że mój egzemplarz angielskiego dziennika wręczyłem pannie Haldin nazajutrz po jego nadejściu. Potem z niemałą troską widywałem go całymi tygodniami na stoliku przy fotelu biednej matki. Wreszcie zniknął. Przyniosło mi to szczerą ulgę, zapewniam pana. Razumow przystanął. — Spodziewam się — ciągnąłem dalej — że znajdzie pan czas, by odwiedzać te panie często, że postara się pan o to. Popatrzył na mnie tak dziwnie, że nie potrafiłbym nawet opisać tego spojrzenia. Nie mogłem w ogóle zrozumieć, jaki miało ono związek z moimi słowami. Co mu dolega? — zadałem sobie pytanie. Jakaż to dziwna myśl przyszła mu do głowy? Jaka wizja tych wszystkich okropności, którym można się napatrzyć w jego beznadziejnym kraju, opadła go nagle, by straszyć w jego myślach? Jeśli była związana z losem Wiktora Haldina, to miałem mocną nadzieję, że zachowa ją dla siebie na zawsze. Mówiąc prawdę byłem tak wstrząśnięty, że usiłowałem pokryć to wrażenie — Boże odpuść — uśmiechem i przybraną żartobliwością. — Na pewno nie przyjdzie to panu z trudem! — wykrzyknąłem. Odwrócił się ode mnie i oparł o poręcz mostu. Poczekałem chwilę patrząc na jego plecy, lecz mogę zapewnić, że w tym momencie nie miałem ochoty zobaczyć znów jego twarzy. Nie ruszał się wcale. Nie zamierzał się ruszyć. Odszedłem z wolna w stronę dworca, ale przy końcu mostu obejrzałem się przez ramię. Nie, nie poruszył się. Stał mocno przechylony przez barierę, jak gdyby urzeczony gładkim nurtem błękitnej wody, płynącej pod arkadą. Prąd jest tam szybki — szalenie szybki — niektórych ludzi przyprawia o zawrót głowy. Ja sam nie mogę patrzeć nań dłużej beż uczucia obawy, że jego niszcząca siła porwie mnie nagle ze sobą. Są ludzie, którzy nie mogą się oprzeć przyciąganiu przemożnej siły i gwałtownego ruchu. Dla Razumowa miało to widocznie swój urok. Zostawiłem go wychylonego mocno za poręcz mostu. Jego zachowanie się w stosunku do mnie nie mogło wynikać ze zwykłej gburowatości. Coś innego kryło się tam na dnie pod pogardą i zniecierpliwieniem. Może, pomyślałem w nagłym przeczuciu ukrytej prawdy, może to było to samo, co nie pozwoliło mu przeszło tydzień, ba, prawie przez dziesięć dni, spotkać się z panną Haldin. Ale co to było takiego, nie umiałem odgadnąć. CZĘŚĆ TRZECIA I Woda pod mostem rwała ostrym, głębokim nurtem. Miało się wrażenie, że ten lekko sfalowany prąd potrafiłby, w czasie gdy się nań patrzyło, wyżłobić sobie łożysko w litym granicie. Ale gdyby płynął poprzez pierś Razumowa, nie zdołałby zmyć pokładów goryczy, jakie nagromadziło w nim jego rozbite życie. „Co to wszystko znaczy?” — myślał wpatrując się w rwący nurt, tak czysty i gładki, że tylko mignięcie drobnej powietrznej bańki lub cieniutkiego pasemka piany — niby białego włosa — zdradzało jego zawrotną szybkość, jego straszliwą siłę. „Czemu ten stary angielski natręt napatoczył się na mnie? I co znaczy ta głupia gadanina o jakiejś starej wariatce?” Umyślnie silił się na brutalność określeń, ale unikał wspominania młodej dziewczyny. „Stara wariatka — powtórzył w myśli. — Co za fatalność! A może powinienem zlekceważyć to wszystko jako zwykłe bzdury? Ale nie! Mylę się! Nie wolno mi niczego lekceważyć. Lada głupstwo może się stać przyczyną najniebezpieczniejszych powikłań. Jak się ustrzec przed tym wszystkim? To pokonywa zupełnie inteligencję człowieka. Im ktoś jest inteligentniejszy, tym mniej podejrzewa niedorzeczność czegoś.” Fala gniewu zalała na chwilę jego myśli i aż wstrząsnęła jego ciałem, przechylonym przez balustradę. Potem wrócił do swych milczących rozważań, jakby do sekretnej rozmowy ze sobą. Lecz nawet w tym wewnętrznym sam na sam myśl jego omijała pewne tematy — z czego zdawał sobie niejasno sprawę. „Mimo wszystko to nie jest absurd. To jest tylko bez znaczenia. Absolutnie bez znaczenia — absolutnie. Wariactwo jakiejś starej kobiety; kapryśne natręctwo gadatliwego, starszego Anglika. Jakie licho go przyniosło? Chyba potraktowałem go dostatecznie z góry? Alboż nie miałem racji? To jedyny sposób na takich natrętów. Czyż możliwe, aby stał tam jeszcze za moimi plecami i czekał na mnie?” Lekki dreszcz przebiegł mu po plecach. To nie był lęk. Był pewien, że to nie lęk, lęk o siebie — niemniej jednak był to rodzaj obawy, jakby o kogoś innego, kogo znał, ale nie mógł określić z nazwiska. Dopiero przypomnienie, że ten natrętny Anglik śpieszył się do pociągu, uspokoiło go na jakiś czas. Byłoby głupotą przypuszczać, że będzie tracił czas na czekanie. Nie warto się nawet oglądać, aby to sprawdzić. Ale co ten człowiek miał na myśli plotąc te niebywałe bzdury o gazecie i o tej starej wariatce? — zastanowił się nagle. W każdym razie było to przeklęte narzucanie się, na jakie tylko Anglik mógł się zdobyć. To wszystko stanowiło dla niego rodzaj sportu, gry w rewolucję — takiej gry, na którą spoglądał ze szczytów swojej wyższości. Lecz co u licha znaczył ten jego wykrzyknik: „Czyż prawda nie wystarczy?” Razumow przycisnął skrzyżowane ramiona do kamiennej balustrady, o którą wsparty był całym ciężarem. „Czyż prawda nie wystarczy? Prawda — dla starej, zwariowanej matki tego…” Wzdrygnął się znowu. Tak. Prawda wystarczy! Oczywiście wystarczy. To pewne. Będą mi jeszcze dziękować — myślał formułując cynicznie niewypowiedziane słowa. „Niewątpliwie z wdzięczności rzucą mi się na szyję” — szydził w duchu. Ale ten nastrój opuścił go natychmiast. Ogarnął go smutek, jak gdyby serce stało się naraz próżne. „Cóż, muszę być ostrożny — pomyślał w końcu, wracając do przytomności, jak gdyby jego umysł obudził się z transu. — nie ma ani człowieka, ani rzeczy na tyle absurdalnych czy bez znaczenia, by wolno było je lekceważyć — myślał ze znużeniem. — Muszę być ostrożny.” Razumow odepchnął się ręką od balustrady, zawrócił i poszedł prosto do swego mieszkania, gdzie w ciągu kilku następnych dni pędził życie samotne i zamknięte. Zaniedbał Piotra Iwanowicza, do którego był przydzielony przez grupę stuttgarcką; nie odwiedzał uchodźców–rewolucjonistów, z którymi go po przyjeździe zapoznano. W ogóle odciął się od świata. A jednocześnie czuł, że podobne postępowanie, budząc zdziwienie a rodząc podejrzenia, niosło w sobie zarodki niebezpieczeństwa dla niego samego. Nie znaczy to, żeby przez tych kilka dni wcale nie wychodził z domu. Spotkałem go kilka razy na ulicy, udawał jednak, że mnie nie poznaje. Raz, wracając z wieczornych odwiedzin od pań Haldin, zobaczyłem go przechodzącego w poprzek ciemnej jezdni Bulwaru Filozofów. Był w palcie z postawionym kołnierzem, a na głowie miał miękki kapelusz o szerokim rondzie. Patrzyłem, jak szedł prosto do domu tych pań, ale zamiast wejść do środka, stanął naprzeciwko oświetlonych jeszcze okien, a po niejakim czasie ruszył dalej i skręcił w boczną ulicę. Wiedziałem, że nie odwiedził dotąd pani Haldin. Panna Natalia mówiła mi, że pan Razumow się z tym ociąga. Zresztą stan umysłowy pani Haldin uległ zmianie: zdawała się teraz wierzyć, że jej syn żyje, i może nawet oczekiwała jego przyjazdu. Siedziała nieruchomo w wielkim fotelu przy oknie — w ciągłym oczekiwaniu, nawet gdy spuszczono już rolety i zapalono lampy. Jeśli idzie o mnie, byłem pewny, że cios, który otrzymała, był śmiertelny. Panna Haldin, której oczywiście nie zwierzyłem się z moich przeczuć, była zdania, że obecnie nic dobrego nie mogłoby wyniknąć z przedstawienia jej pana Razumowa, ja zaś w zupełności podzielałem ten pogląd. Wiedziałem, że spotyka się z nim na Bastionach. Raz czy dwa razy dojrzałem ich spacerujących z wolna po głównej alei. Spotykali się codziennie przez szereg tygodni. Unikałem przechodzenia tamtędy w porze spacerów panny Haldin. Pewnego dnia jednak przez roztargnienie minąłem bramę parkową i spotkałem ją samą. Przystanąłem, żeby zamienić parę słów. Pan Razumow nie pojawił się i oczywiście zaczęliśmy mówić o nim. — Czy powiedział pani coś określonego o działalności brata — o jego końcu? — odważyłem się zapytać. — Nie — przyznała panna Haldin z pewnym wahaniem — nic określonego. Oczywiście rozumiałem, że wszystkie ich rozmowy musiały się obracać dokoła zmarłego, dzięki któremu się spotkali. To było nieuniknione. Ale ją interesował żywy człowiek. I to, jak sądzę, również było nieuniknione. Gdy zaś zacząłem pytać dalej, okazało się, że Razumow odsłonił się przed nią jako rewolucjonista bynajmniej nie przeciętny, lekceważący hasła, teorie, a także ludzi. Podobało mi się to raczej — ale równocześnie trochę zastanowiło. — Umysł jego sięga w przyszłość, znacznie wyprzedzając okres walki — objaśniła mnie panna Haldin. — Oczywiście, jest on także czynnym działaczem — dodała. — A pani go rozumie? — zapytałem wręcz. Zawahała się znowu. — Niezupełnie — szepnęła. Pojąłem, że oczarował ją zachowaniem tajemniczej rezerwy. — Wie pan, co myślę? — ciągnęła dalej przełamując własną powściągliwą, prawie oporną postawę. — Myślę, że on obserwuje mnie i bada, aby się przekonać, czy jestem godna jego zaufania. — I to podoba się pani? Przez chwilę milczała tajemniczo, po czym energicznie, choć tonem poufnym oświadczyła: — Jestem przekonana, że ten nadzwyczajny człowiek przemyśliwa nad jakimś rozległym planem, jakimś wielkim przedsięwzięciem; jest przez nie opętany — zadręcza się nim — a także tym, że jest samotny na świecie. — No i ogląda się za pomocnikami? — uzupełniłem, odwracając głowę. Znowu nastąpiło milczenie. — To możliwe — rzekła wreszcie. Zmarły brat, umierająca matka, zagraniczny przyjaciel zeszli na dalszy plan. Ale i Piotr Iwanowicz znikł z horyzontu. Ta myśl pocieszyła mnie. Widziałem jednak olbrzymi cień rosyjskiego życia, zagęszczający się już nad nią jak ciemność bliskiej nocy. Pochłonie ją niebawem. Zapytałem o panią Haldin — tę drugą ofiarę śmiertelnego cienia. Z jej szczerych oczu wyczytałem niepokój zaprawiony wyrzutami sumienia. Z matką nie było chyba gorzej, ale gdybym tylko wiedział, jak dziwaczne miewa czasami przywidzenia! Tu panna Haldin spojrzała na zegarek, oświadczyła, że ani chwili nie może dłużej pozostać, i uścisnąwszy mi szybko rękę odbiegła lekkim krokiem. Nie ulegało wątpliwości, że pan Razumow nie miał się już pokazać tego dnia. Niepojęty młodzieniec!… Ale w niespełna godzinę później, przechodząc Placem Mollard, dostrzegłem go, jak wsiadał do tramwaju zdążającego na Południowe Wybrzeże. „Jedzie do Château Borel!” — pomyślałem. Wyrzuciwszy Razumowa u bramy Château Borel, o jakie pół mili od miasta, tramwaj jechał dalej pomiędzy dwoma szeregami cienistych drzew. Po drugiej stronie drogi, w blasku słońca, krótki drewniany pomost wybiegał w płytką tu i bladą wodę jeziora, która przybierała dalej mocno błękitny kolor, odbijający nieprzyjemnie od zielonych, gładkich stoków przeciwległego brzegu. Cały ten krajobraz z molami, portowymi z białego kamienia, podkreślającymi sinawą linią ciemny front miasta po lewej, po prawej zaś rozległą przestrzeń wody, w którą wciskało się kilka nieciekawych przylądków — sprawiał banalne i połyskliwe wrażenie zbyt świeżego oleodruku. Razumow odwrócił się od niego z pogardą. Wydał mu się wstrętny, przytłaczająco wstrętny, w swym bezdusznym wykończeniu: uzmysłowienie doskonałej przeciętności, osiągniętej w końcu po wiekach pracy i kultury. I odwróciwszy się stanął aa wprost wejścia do Château Borel. Kraty głównego wjazdu i łuk z kutego żelaza wsparty na kamiennych, nadżartych deszczami słupach były bardzo zardzewiałe. I choć świeże ślady kół biegły pod bramą, robiła ona wrażenie nie otwieranej od bardzo dawna. Ale obok domku portiera wzniesionego z tegoż co słupy szarego kamienia (wszystkie okna domku były zabite deskami) znajdowała się boczna furtka. Kraty jej były również pokryte rdzą; teraz stała otworem i zdawało się, że jej od dawna nie zamykano. Istotnie, gdy Razumow chciał ją trochę szerzej otworzyć, nie dawała się ruszyć. — Demokratyczna cnota! Widocznie nie ma tu złodziei — mruknął do siebie niechętnie. Lecz zanim wszedł do parku, spojrzał jeszcze kwaśno na jakiegoś robotnika siedzącego bezczynnie na ławce w szerokiej czystej alei. Jegomość ten wysoko zadarł nogi, rękę przewiesił przez niską poręcz publicznej ławki i wypoczywał po królewsku z taką miną, jak gdyby wszystko wokół należało do niego. — Wyborca! Wybieralny! Oświecony! — mruknął Razumow do siebie. — A z tym wszystkim bydlę. Razumow wszedł do parku i ruszył szybko szerokim zakolem podjazdowej drogi, starając się nie myśleć o niczym — aby dać wypoczynek głowie, dać wypoczynek uczuciom. Ale doszedłszy do stóp tarasu przed domem zachwiał się, jak gdyby wstrzymany fizycznie przez jakąś niewidzialną siłę. Zdumiało go niezrozumiałe bicie własnego serca. Stanął i patrzył na ceglany mur tarasu z arkadami, oplecionymi skąpo przez mizerne pnącze, z wąską, zaniedbaną grzędą kwiatów u dołu. „To tu — pomyślał, przejęty dziwnym lękiem. — Tu — na tym samym miejscu…” Doznał pokusy, by uciec na samo wspomnienie pierwszego spotkania z Natalią Haldin. Uświadomił to sobie, ale nie ruszył się z miejsca, nie dlatego, by chciał przezwyciężyć niegodną słabość, ale ponieważ wiedział, że nie ma dokąd uciekać. Co więcej, nie mógł opuścić Genewy. Rozumiał, nawet bez przemyślenia sprawy, że było to niepodobieństwo. Byłoby to zgubne przyznanie się, akt moralnego samobójstwa. Zresztą kryło się w tym i materialne niebezpieczeństwie. Z wolna zaczął więc wstępować po stopniach tarasu pomiędzy dwiema zielonymi urnami z omszałego kamienia, o żałobnym wyglądzie. W głębi szerokiej platformy, gdzie kilka kępek trawy rosło na szarym żwirze, widniały otwarte na oścież drzwi domu, którego parterowe okna przysłonięto żaluzjami. Razumow pomyślał, że musiano zauważyć jego przyjście, gdyż w drzwiach stał Piotr Iwanowicz bez swego cylindra i widocznie oczekiwał gościa. Uroczysty czarny anglez i obnażona głowa wyrażały dwuznaczne stanowisko największego feministy Europy w domu jego egerii, pani de S. Było w tym jakby połączenie ceremonialnej postawy gościa ze swobodą właściciela. Okazały, brodaty i ukryty za ciemnoniebieskimi okularami, powitał młodego człowieka i od razu ujął go poufale pod ramię. Razumow powściągnął odruch niechęci wysiłkiem, który dzięki ciągłemu przymusowi ostrożności stał się u niego prawie machinalny. Ten sam przymus narzucił mu wyraz surowej, prawie fanatycznej nieprzystępności. „Bohaterski zbieg”, pod wrażeniem tej zimnej rezerwy nowego przybysza z rewolucyjnej Rosji przybrał raz jeszcze pojednawczy, niemal poufny ton. Madame de S. wypoczywała po źle przespanej nocy. Miewała często takie złe noce. On zaś, zostawiwszy kapelusz na schodach, zeszedł na dół, by zaproponować swemu młodemu przyjacielowi przechadzkę i szczerą pogawędkę w jednej z cienistych alei poza domem. Wypowiedziawszy to jednym tchem, wielki człowiek spojrzał na nieruchomą twarz swego towarzysza i wykrzyknął mimo woli: — Słowo daję, mój młody przyjacielu, nadzwyczajny z pana człowiek. — Sądzę, że się pan myli, Piotrze Iwanowiczu. Gdybym był naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem, nie znajdowałbym się tutaj i nie spacerowałbym z panem po tym ogrodzie w Szwajcarii, w kantonie genewskim, w gminie — jakże się nazywa gmina, do której to miejsce należy?… Mniejsza z tym — w każdym razie w samym sercu demokracji. Serce jakby dla niej stworzone; nie większe od zeschłego ziarnka grochu i tyleż co ono warte. Nie jestem bardziej nadzwyczajny niż wszyscy Rosjanie tułający się za granicą. Ale Piotr Iwanowicz zaprzeczył z naciskiem: — Nie! Nie! Nie jest pan przeciętny. Znam dobrze Rosjan, którzy… tak… mieszkają za granicą. Pan robi na mnie, a także i na innych wrażenie wybitnej indywidualności. „Co on przez to rozumie?” pomyślał Razumow patrząc bystro na towarzysza. Twarz Piotra Iwanowicza wyrażała pełną zadumy powagę. — Nie przypuszczacie chyba, Kiryło Sidorowiczu, że byłem pozbawiony wiadomości o was z różnych miejsc, w których daliście się poznać w drodze do Genewy. Otrzymywałem listy. — O! Jesteśmy bardzo pochopni do mówienia jedni o drugich — wtrącił Razumow, który słuchał z wielką uwagą. — Plotki, historyjki, podejrzenia i tym podobne rzeczy — to potrafimy doskonale! Nawet oszczerstwa! Pozwalając sobie na ten wypad Razumow bardzo dobrze ukrył ogarniający go niepokój. Jednocześnie powtarzał sobie, że nie ma najmniejszego powodu do obaw. Oczywista szczerość protestującego głosu przyniosła mu ulgę: — Nieba! — wykrzyknął Piotr Iwanowicz. — O czym pan mówi, pan?! Jakiż powód pan może mieć do?… Wielki zbieg wyrzucił ręce w górę, jak gdyby brakło mu słów w obliczu oczywistej prawdy. Razumow uspokoił się. A jednak coś go pchało, by ciągnąć w tym samym tonie. — Mówię o trujących chwastach, które rosną w świecie spiskowców jak muchomory w ciemnej piwnicy. — Rzuca pan oszczerstwa — zreflektował go Piotr Iwanowicz — które, jeśli chodzi o pana… — Nie! — przerwał Razumow beznamiętnie. — Z pewnością nie chcę rzucać oszczerstw, ale wolę nie mieć złudzeń. Piotr Iwanowicz objął go ‘nieprzeniknionym spojrzeniem spoza swych ciemnych okularów i uśmiechnął się z lekka. — Człowiek, który mówi, że nie ma złudzeń, ma przynajmniej to jedno — rzekł bardzo przyjacielsko. — Widzę jednak, jak się rzeczy mają, Kiryło Sidorowiczu. Pan dąży do stoicyzmu. — Stoicyzm! To poza Greków i Rzymian. Zostawmy go im. My jesteśmy Rosjanie, to znaczy — dzieci, to znaczy — szczerzy, to znaczy — cyniczni, jeżeli pan woli. Ale to przynajmniej nie jest poza. Nastąpiło długie milczenie. Obaj mężczyźni przechadzali się z wolna pod lipami. Piotr Iwanowicz założył ręce w tył. Razumow czuł, że nieżwirowany grunt mocno zacienionej alei jest wilgotny i jakby śliski pod jego stopami. Zastanawiał się z niepokojem, czy mówił to, co należało. Pomyślał, że powinien bardziej panować nad kierunkiem rozmowy. Wielki człowiek zdawał się również pogrążony w zadumie. Wreszcie odchrząknął, a Razumow uczuł natychmiast bolesny przypływ wzgardy i strachu. — Jestem zdumiony — zaczął Piotr Iwanowicz łagodnie. — Jeśliby nawet pańskie oskarżenia były słuszne, .czyż może być mowa o oszczerstwach albo plotkach, o ile chodzi o pana? To nie ma sensu. Faktem jest, Kiryło Sidorowiczu, że zbyt mało wie się o panu, by było z czego snuć plotki, a tym bardziej oszczerstwa. W chwili obecnej osoba pańska związana jest z wielkim czynem, którego oczekiwano i o którego dokonanie na próżno się kuszono. Ludzie ginęli przy samym usiłowaniu tego, czegoście pan i Haldin wreszcie dokonali. Przybywa pan do nas z Rosji z tą reputacją. Ale nie możecie zaprzeczyć, Kiryło Sidorowiczu, że dotychczas nie byliście zbytnio rozmowni. Ludzie, z którymi się pan stykał, udzielili mi swoich spostrzeżeń: jeden napisał to, drugi tamto, ale ja wyrabiam sobie zdanie sam. Czekałem, by pana poznać. Jest pan człowiekiem niepospolitym. Zamkniętym w sobie, bardzo zamkniętym. Ta małomówność, ta surowa twarz, to coś nieugiętego i tajemniczego w pani budzi nadzieje i pewną ciekawość, do czego może pan dążyć. Jest w panu coś z Brutusa… — Proszę oszczędzić mi tych klasycznych porównań — wybuchnął Razumow nerwowo. — Co Junius Brutus ma z tym wspólnego? To śmieszne! Czy chce pan przez to powiedzieć — dodał sarkastycznie, ale zniżając głos — że rosyjscy rewolucjoniści to sami patrycjusze i że ja jestem arystokratą? Piotr Iwanowicz, który dotychczas pomagał sobie w mowie gestami, założył ręce w tył i szedł jakiś czas w zamyśleniu. — Nie, nie wszyscy są patrycjuszami — mruknął wreszcie — ale pan w każdym razie jest jednym z nas. Razumow uśmiechnął się gorzko. — To pewna, że nie nazywam się Gugenheimer — rzekł szyderczo. — Nie jestem demokratycznym Żydem. Cóż ja na to poradzę? Nie każdy ma takie szczęście. Nie mam nazwiska, nie mam… Widać było, że europejski luminarz przejął się tym wielce. Cofnął się o krok i wyrzucił przed siebie ramiona z wyrazem przeprosin, niemal błagania. Jego głęboki bas zabrzmiał boleśnie: — Ależ, mój drogi, młody przyjacielu — zawołał. — Mój drogi Kiryło Sidorowiczu!. Razumow potrząsnął głową. — Nie mam prawa nawet do tego imienia po ojcu, którym mnie pan tak uprzejmie obdarza. — Ale cóż z tego? Nie zamierzam upominać się o nie. Nie mam ojca. Tym lepiej. I powiem panu w dodatku: dziadek mojej matki był pańszczyźnianym chłopem — był niewolnikiem. Oto, w jakim stopniu jestem jednym z was. Nie żądam, by się ktoś do mnie przyznawał. Ale Rosja nie może się mnie wyrzec. Nie może. Uderzył się pięścią w pierś. — Ja jestem nią! Piotr Iwanowicz szedł dalej powoli, ze zwieszoną głową. Razumow postępował za nim, zły na siebie. To nie był właściwy sposób prowadzenia rozmowy. Wszelka szczerość to nieroztropność. A jednak, myślał z rozpaczą, niepodobieństwem było wciąż odżegnywać się od prawdy. Piotr Iwanowicz, dumający za swymi ciemnymi szkłami, stał mu się nagle tak wstrętny, że gdyby miał z sobą nóż, byłby go chyba przebił, nie tylko bez skrupułów, ale z jakimś strasznym, tryumfalnym zadowoleniem. Wyobraźnia jego wbrew woli krążyła dokoła tego okrutnego czynu. Zdawało się, że mąci mu się w głowie. „Nie tego się po mnie spodziewają — powtarzał sobie. — Nie tego; mógłbym wymknąć się przez tamtą furtkę w tylnym murze, wyłamawszy zamek; jest bardzo Mchy. Nikt w domu zdaje się nie wie, że on jest tutaj ze mną. Ach, tak! Kapelusz! Te baby zobaczyłyby zaraz kapelusz, który zostawił w sieni. Znalazłyby jego trupa w tym mokrym, ponurym cieniu. Ale ja byłbym już wtedy daleko i nikt nigdy… Boże! Czy tracę zmysły?” — pomyślał z przerażeniem. Wielki człowiek odezwał się rozmyślając półgłośno: — Hm… tak! niewątpliwie — w pewnym sensie — tu podniósł głos. — Jest w panu sporo dumy… Piotr Iwanowicz przeszedł na ton swojski i zażyły, wyrażający poniekąd uznanie dla Eazumowa za jego obstawamie przy chłopskim pochodzeniu. — Tak, sporo dumy, bracie Kiryło. I nie twierdzę, by duma ta nie była uzasadniona. Sam to przyznałem. Ośmieliłem się wspomnieć o pańskim urodzeniu po prostu dlatego, że przywiązuję do niego niemałą wagę. Jesteś jednym z nas — un des nôtres. Myślę o tym z zadowoleniem. — I ja również przywiązuję do tego pewną wagę — rzekł spokojnie Razumow. — Nie zamierzam nawet przeczyć, że i dla pana może to mieć niejakie znaczenie — dodał po krótkiej pauzie z odcieniem zawziętości w głosie, z której zdawał sobie sprawę nie bez niepokoju. Miał nadzieję, że ton ów uszedł uwagi Piotra Iwanowicza. — Ale może nie mówilibyśmy już o tym więcej? — Dobrze. Już nie będziemy — poza tym jednym razem, Kiryło Sidorowiczu — upierał się wielkoduszny arcykapłan rewolucji. — To będzie ostatnia rozmowa na ten temat. Nie przypuszczacie chyba ani na chwilę, żebym chciał was choć odrobinę dotknąć. Jesteście z pewnością naturą wyższą — takim was widzę. Stanowczo wyższą ponad… hm… przeciętne drażliwości. Ale faktem jest, Kiryło Sidorowiczu, że nie znam waszych drażliwości. Nikt tutaj, poza granicami Rosji, nie zna was dobrze — jak dotychczas! — Śledziliście mnie? — zagadnął Razumow. — Tak. Wielki człowiek wymówił to tonem zupełnej szczerości, ale gdy zwrócili się twarzami do siebie, Razumow poczuł się zbity z tropu widokiem ciemnych okularów. Pod ich osłoną Piotr Iwanowicz napomknął, że już od pewnego czasu rozglądał się za człowiekiem energicznym i z charakterem, a to w związku z pewnym planem. Nie dodał jednak nic bardziej określonego i po kilku krytycznych uwagach o różnych członkach komitetu rewolucyjnego w Stuttgarcie pozwolił rozmowie wygasnąć na dłuższą chwilę. Przechadzali się aleją tam i z powrotem. Razumow, również milczący, podnosił od czasu do czasu oczy, by spojrzeć na tyły domu, który zdawał się całkiem nie zamieszkany. Jego ponure, wilgocią nasiąknięte mury i okna z pozamykanymi od góry do dołu okiennicami robiły wrażenie stęchłości, mroku i opuszczenia. Mógł tu z powodzeniem straszyć w tradycyjnym stylu jakiś mieszczański upiór, boleściwy, jękliwy i niegroźny. Duchy, które, jak głosiła fama, wywoływała tutaj Madame de S. — aby w ten sposób wejść w kontakty z mężami stanu, dyplomatami i posłami europejskich parlamentów, były zapewne innego rodzaju. Razumow dotychczas widywał panią de S. tylko w powozie. Wreszcie Piotr Iwanowicz ocknął się z zadumy. — Dwie rzeczy mogę od razu powiedzieć. Po pierwsze wierzę, że ani przywódca, ani żadna poważna akcja nie może zrodzić się wśród mętów narodu. A jeśli mnie pan zapyta, co nazywam mętami narodu — hm… odpowiedź na to zabrałaby zbyt wiele czasu. Zdziwiłaby pana mnogość składników, jakie według mnie składają się na te męty — na to wszystko, co powinno, co mu kusi pozostać na dnie. Ponadto moje sformułowanie mogłoby podlegać dyskusji. Ale mogę panu powiedzieć, co nie jest mętami. Pod tym względem na pewno się zgodzimy. Ani chłopstwo nie jest mętami w narodzie, ani jego najwyższa klasa — no tak — szlachta. Zastanówcie się nad tym, Kiryło Sidorowiczu! Jestem przekonany, że potraficie jasno myśleć. Wszystko, co w narodzie nie jest rdzenne, nie jego własne z pochodzenia lub z rozwoju — to wszystko brud! A więc inteligencja źle użyta. A więc cudzoziemskie doktryny. Brud! Męty! A oto druga rzecz, którą chciałbym polecić waszym rozważaniom: pomiędzy naszą przeszłością a przyszłością zieje w tej chwili przepaść. Mostu nad nią nie przerzuci nigdy cudzoziemski liberalizm. Wszystkie próby w tym kierunku — to głupota albo oszustwo. Nie można przerzucić mostu nad tą przepaścią. Tę przepaść trzeba wypełnić. Jakaś złowroga żartobliwość zadźwięczała w tonie barczystego feministy. Chwycił ramię Razumowa powyżej łokcia i potrząsnął nim lekko. — Rozumiesz to, zagadkowy młody człowieku? Trzeba ją po prostu wypełnić. Razumow zachował niewzruszoną minę. — Czy nie sądzi pan, że wyszedłem już poza rozmyślania na ten temat? — rzekł wyzwalając ramię z uścisku Piotra Iwanowicza spokojnym ruchem, który zwiększył trochę odległość między nimi, gdy tak przechadzali się dalej obok siebie. I dodał, że z pewnością całe furgony słów i teoryj nie zapełnią tej przepaści. Rozmyślania tu nie pomogą. Jedynie poświęcenie wielu istnień ludzkich mogłoby… Umilkł, nie kończąc zdania. Piotr Iwanowicz schylił z wolna swą wielką, bujnie owłosioną głowę.. Po chwili zaproponował, by wrócić do domu i dowiedzieć się, czy Madame de S. może ich już przyjąć. — Dostaniemy herbaty — rzekł wychodząc żwawszym krokiem z zacienionej, posępnej alei. Dama do towarzystwa już ich wyglądała. Jej ciemna spódnica skryła się w drzwiach frontowych, kiedy obaj mężczyźni ukazali się spoza węgła. Odbiegła gdzieś na dobre i nie było jej, gdy wchodzili do hallu. W szarym świetle zakurzonych, górnych okien, padającym na biało–czarne tafle posadzki, pokryte błotnistymi śladami, kroki ich rozbrzmiewały nikłym echem. Wielki feminista poprowadził na górę. Na pierwszym piętrze, na balustradzie schodów, spoczywał odwrócony dnem błyszczący cylinder — naprzeciw dwuskrzydłowych drzwi do salonu nawiedzanego, jak wieść niosła, przez wywoływane duchy, a uczęszczanego, jak należało przypuszczać, przez biegłych rewolucjonistów. Popękana biała farba i wyblakłe złocenia tych podwoi nie pozwalały przybyszowi spodziewać się wewnątrz czegoś więcej poza kurzem i pustką. Piotr Iwanowicz, zanim nacisnął masywną mosiężną klamkę, obrzucił swego młodego towarzysza ostrym, wpółkrytycznym, wpółprzygotowawczym spojrzeniem. — Nikt nie jest doskonały — szepnął dyskretnie. W taki sposób posiadacz rzadkiego klejnotu mógłby przed otwarciem puzderka uprzedzać profana, że nie ma chyba drogich kamieni bez skazy. Stał z ręką wspartą na klamce tak długo, aż Razumow pochmurnie mu przytaknął. — Nawet absolutna doskonałość nie mogłaby wywołać doskonałego wrażenia — ciągnął Piotr Iwanowicz — w świecie, który nie jest dla niej stworzony. Ale znajdzie pan tutaj umysł — nie! — kwintesencję kobiecej intuicji, która nieodpartą, prześwietlającą siłą współczucia pojmie każdą troskę, jaka pana może trapić. Nic nie ukryje się przed tą… tą… natchnioną, tak, natchnioną przenikliwością, przed tym prawdziwym światłem kobiecości. Spojrzenie ciemnych okularów swą połyskliwą uporczywością nadawało twarzy Piotra Iwanowicza wyraz bezwzględnego przekonania, Razumow wzdrygnął się nagle przed tymi zamkniętymi drzwiami. — Przenikliwość? Światło — wyjąkał. — Czy ma pan na myśli coś w rodzaju odgadywania myśli? Piotr Iwanowicz wydawał się zgorszony. — Mam na myśli coś zupełnie innego — odparł z lekkim uśmiechem politowania. Razumowa, wbrew woli, zaczął ogarniać gniew. — To bardzo tajemnicze — mruknął przez zęby. — Przecież nie ma pan chyba nic przeciw temu, żeby zostać zrozumianym, poddać się kierownictwu? — zagadnął wielki feminista. Razumow wybuchnął wściekłym szeptem: — Jak pan to rozumie? Proszę przyjąć do wiadomości, że jestem człowiekiem poważnym. Za kogo mnie pan bierze? Popatrzyli na siebie bystro. Nieprzenikniona powaga niebieskich okularów ostudziła zły humor Razumowa. Piotr Iwanowicz nacisnął wreszcie klamkę. — Przekona się pan wkrótce — rzekł otwierając drzwi. Niski, zgrzytliwy głos ozwał się z głębi pokoju: — Enfin. Vous voila. Stojąc w drzwiach i zasłaniając wnętrze swą barczystą, czarno odzianą postacią, Piotr Iwanowicz zahuczał ochoczo i jakby chełpliwie: — Tak. Oto jestem! Spojrzał przez ramię na Razumowa, który czekał z tyłu. — I przyprowadzam pani wypróbowanego spiskowca — prawdziwego tym razem. Un vrai celui la! Ten przystanek w drzwiach umożliwił „wypróbowanemu spiskowcowi” ułożenie twarzy tak, by nie zdradzała jego gniewnej ciekawości i wewnętrznego niesmaku. Pan Razumow przyznaje się do tych uczuć w notatce opisującej pierwszą wizytę u Madame de S. Nawet słowa, których tu używam, są wzięte wprost z pamiętnika, którego szczerość nie może podlegać wątpieniu. Pamiętnik ten, przeznaczony z pewnością tylko dla jego własnych oczu, nie był, jak sądzę, owocem owego dziwnego popędu do niedyskrecji, jaki cechuje ludzi wiodących tajne życie, popędu, który we wszystkich spiskach i sprzysiężeniach historycznych jest przyczyną stałego powstawania takich „kompromitujących dokumentów”. Przypuszczam, że Razumow spoglądał w swój pamiętnik jak człowiek przeglądający się w lustrze: z zaciekawieniem, może z udręką, z gniewem lub z rozpaczą. Tak zapewne ogląda z lękiem swoją twarz w odbiciu człowiek zagrożony, szukając pocieszających usprawiedliwień dla swego wyglądu, napiętnowanego oznakami jakiejś zdradliwej, dziedzicznej choroby. II Egeria „rosyjskiego Mazziniego” wywierała na pierwszy rzut oka silne wrażenie nieruchomością, jakby pośmiertną, swej najwyraźniej wymalowanej twarzy. Oczy błyszczały niezwykle. Obcisła, doskonale skrojona, ale bynajmniej nie nowa już suknia uwydatniała elegancką sztywność postaci. Skrzeczący głos, który zaprosił Razumowa do zajęcia miejsca na krześle; nieruchomość wyprostowanej postawy, z jedną ręką odchyloną na oparcie sofy; czarne, niezgłębione spojrzenie rozszerzonych źrenic kontrastujących z białym połyskiem gałek ocznych — wywarły na Razumowie silniejsze wrażenie niż wszystko, co widział od chwili swojego pośpiesznego i tajemnego wyjazdu z Petersburga. „Czarownica w paryskiej sukni — pomyślał. — Zły omen!” I aż się zawahał, czy podejść bliżej, z początku nie rozumiejąc nawet, co skrzeczący głos mówił. — Proszę siadać. Niech pan przysunie krzesło tu bliżej. Tutaj… Usiadł. Z bliska zdumiały go jej uróżowane policzki, zmarszczki i delikatne bruzdy po obu stronach żywych warg. Został przyjęty łaskawie, z uśmiechem, który mu przypomniał trupią czaszkę z wyszczerzonymi zębami. — Od pewnego czasu słyszymy wciąż o panu. Razumow nie wiedział, co ma odpowiedzieć, i mruknął kilka słów bez związku. Złudzenie trupiej czaszki ustąpiło. — Wie pan, powszechnie skarżą się na to, że wszędzie zachowuje się pan z wielką rezerwą. Razumow milczał chwilę myśląc, co by tu odpowiedzieć. — Czy pani nie widzi, że jestem człowiekiem czynu? — rzekł wreszcie ochrypłym głosem, spoglądając w górę. Piotr Iwanowicz stał przy jego krześle w enigmatycznym, wyczekującym milczeniu. Razumowa zaczęło z lekka mdlić. Czym mogło być dla siebie tych dwoje? Ona — niby zgalwanizowany trup z jakiejś powieści Hoffmana, on — apostoł feministycznej ewangelii dla całego świata i ultrarewolucjonista w dodatku! Ta starożytna, wymalowana mumia o przepastnych oczach i ten otyły usłużniś o byczym karku… Co to było?… Czary, urzeczenie… „To jej pieniądze — pomyślał Razumow. — Ona ma miliony.” Ściany i posadzka pokoju były nagie jak w stodole. Nieliczne sprzęty wyszukano na strychach i ściągnięto do użytku, nie odkurzywszy ich nawet porządnie. Były to rupiecie, pozostawione przez wdowę po bankierze. Okna bez firanek spoglądały pusto i bezsennie. Dwa z nich były zasłonięte brudnymi, żółtawymi roletami. Wszystko to mówiło nie o biedzie, lecz o plugawym skąpstwie. Ochrypły głos z kanapy powiedział gniewnie: — Pan się rozgląda, Kiryło Sidorowiczu. Ograbiono mnie bezwstydnie, zrujnowano do szczętu. Rechotliwy śmiech, którego, zdawało się, nie mogła opanować, przerwał na chwilę jej mowę. — Natura niewolnicza znalazłaby pociechę w tym, że głównym grabieżcą była osoba wysoko postawiona, niemal nietykalna, w istocie rzeczy wielki książę. Rozumie pan? Wielki książę! Nie! Pan nie ma pojęcia, jacy to złodzieje! Skończeni złodzieje! Pierś jej zafalowała, ale ręka, spoczywająca sztywno na oparciu, ani drgnęła. — Zaszkodzisz sobie tylko — wyszeptał głęboki głos, który, jak się wydało zdumionemu Razumowowi, wychodził raczej spoza okularów Piotra Iwanowicza niż z ust, które ledwo się poruszyły. — Cóż z tego? Mówię: złodzieje. Voleurs! Voleurs! Razumowa zmieszał zupełnie ten niespodziewany lament, w którym było coś z zawodzenia i skrzeku, a na pewno dużo histerii. — Voleurs! Voleurs! Vol… — Żadna siła na ziemi nie zdoła ograbić cię z twojego geniuszu! — zahuczał Piotr Iwanowicz władczym basem, nie poruszając się z miejsca i nie czyniąc najmniejszego gestu. Zapadła głęboka cisza. Razumow zachował pozory spokoju. „Co znaczy ta komedia?” — myślał. Wtem trzasnęły jakieś drzwi w dalszym pokoju, po czym weszła szybko dama do towarzystwa w wyszarzałej spódnicy i postrzępionej bluzce. Stąpając na obcasach niosła w obu rękach duży rosyjski samowar, najwyraźniej zbyt ciężki dla niej. Razumow zrobił instynktowny ruch, by jej pomóc, który ją tak przestraszył, że omal nie upuściła swego syczącego ciężaru. Dodźwigała go jakoś do stołu, lecz z miną tak przerażoną, że Razumow pośpiesznie usiadł na swoim miejscu. Następnie na czarnej, blaszanej tacy przyniosła z sąsiedniego pokoju cztery szklanki, czajnik i cukiernicę. Skrzeczący głos zapytał nagle z kanapy: — Les gâteaux? Czy pamiętałeś o ciastkach? Piotr Iwanowicz bez słowa wyszedł na schody i wrócił natychmiast z owiniętą w biały, połyskujący papier paczką, którą widocznie dobył z wnętrza swego cylindra. Z niewzruszoną powagą rozwiązał sznurek i wygładziwszy papier położył ciastka na stole w zasięgu ręki pani de S. Dama do towarzystwa nalała herbatę, po czym zaszyła się w najdalszy kąt pokoju. Raz po razu Madame de S. wyciągała ku papierowi szponiaste palce, połyskujące kosztownymi pierścionkami, brała jedno z ciastek i pochłaniała je, ukazując upiornie swoje duże fałszywe zęby. Jednocześnie omawiała ochrypłym głosem sytuację polityczną na Bałkanach. Pokładała wielkie nadzieje w powikłaniach na tym półwyspie, które mogły wywołać w Rosji potężny ruch narodowego oburzenia, skierowany przeciw tym „złodziejom — złodziejom — złodziejom”. — Zaszkodzisz sobie tylko — wtrącił Piotr Iwanowicz podnosząc swój szklisty wzrok. Palił papierosy i pił herbatę, nieprzerwanie i w milczeniu. Gdy kończył jedną szklankę, dawał znak ręką przez ramię. Na ten sygnał dama do towarzystwa, która niby czujne, okrągłookie zwierzątko czaiła się w swoim kącie, rzucała się ku stołowi i nalewała mu następną porcję, Razumow spojrzał na nią parę razy. Była zmieszana i drżąca, choć ani Madame de S., ani Piotr Iwanowicz nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. „Co oni zrobili temu nieszczęsnemu stworzeniu? — zapytał w myśli Razumow. — Czy zastraszyli ją do utraty zmysłów duchami, czy .po prostu ją biją?” Gdy podawała mu drugą szklankę, zauważył, że usta jej drżą jak u osoby wylękłej, która chce wybuchnąć potokiem słów. Ale oczywiście nie powiedziała nic i wróciła do swego kącika, jakby tuląc do łona uśmiech, którym ją na podziękowanie obdarzył. „Może by warto się nią zająć” — pomyślał nagle Razumow. Stopniowo uspokajał się, rozumiejąc sytuację, w którą został rzucony — może po raz pierwszy od chwili, gdy Wiktor Haldin wszedł do jego pokoju… a potem z niego wyszedł. Zdawał sobie w pełni sprawę, że jest teraz przedmiotem upiornej łaskawości sławnej — czy osławionej — Madame de S. Madame de S. odkrywała z zadowoleniem, że ten młody człowiek nie jest podobny do innych rewolucyjnych typów — do tych członków komitetów, tajnych emisariuszy, nieobytych i wulgarnych, zbiegłych profesorów, nieokrzesanych studentów, eks–szewców o twarzach apostołów, suchotniczych i obdartych zapaleńców, młodych Izraelitów i wszelkiego rodzaju pospolitej zbieraniny, skupiającej się zazwyczaj dokoła Piotra Iwanowicza — bez wyjątku fanatyków, pedantów i proletariuszy. Miło było mówić do tego młodego człowieka o zdecydowanie przyjemnej powierzchowności — Madame de S. bowiem nie zawsze bywała nastrojona mistycznie. Małomówność Razumowa pobudziła ją tylko do szybszych i bardziej obfitych wypowiedzi. Przedmiotem ich były ciągle Bałkany. Znała wszystkich mężów stanu w tamtych stronach: Turków, Bułgarów, Czarnogórców, Rumunów, Greków, Ormian i innych o nie określonej bliżej narodowości, młodych i starych, żywych i umarłych. Za pewną sumę pieniędzy można by wszcząć jakąś intrygę, która rozpaliłaby pożar na półwyspie i rozjątrzyła uczucia narodu rosyjskiego. Można by wywołać krzyk opuszczonych braci, a wtedy przy wrzeniu oburzonego narodu wystarczy kilka pułków, by zacząć rewolucję wojskową w Petersburgu i skończyć z tymi złodziejami. „Widocznie mam tylko siedzieć cicho i słuchać — pomyślał milczący Razumow. — Co się zaś tyczy tego włochatego i sprośnego bydlaka (takim epitetem obdarzył Razumow w duchu popularnego głosiciela feministycznej koncepcji ustroju społecznego), co do niego, to i on się kiedyś wygada, mimo całej swojej chytrości.” Razumow przestał na chwilę myśleć. Potem nawiedziła go posępnie zabarwiona refleksja — ironiczna i gorzka. „Mam dar wzbudzania zaufania.” Usłyszał swój własny głośny śmiech. To podziałało jak ukłucie na umalowaną i błyszczącooką wiedźmę na kanapie. — Dobrze się panu śmiać! — wrzasnęła ochryple. — A cóż tu można zrobić! Skończeni oszuści — i co za nikczemni oszuści. Niemiecka hołota — Holstein–Gottorpy! Co prawda niebezpiecznie nawet wspominać, kim oni są i co to za gatunek. Rodzina, która wśród swoich przodków ma taką kreaturę jak Katarzyna Wielka — sam pan rozumie! — Zaszkodzisz sobie tylko — rzekł Piotr Iwanowicz cierpliwie, ale stanowczo. To upomnienie wywarło jak zwykle wpływ na egerię. Przymknęła ciężkie, blade powieki i poprawiła się na sofie. Teraz gdy oczy miała zamknięte, wszystkie jej ruchy, kanciaste i bez życia, zdawały się zupełnie automatyczne. Ale wkrótce znów rozwarła szeroko oczy. Piotr Iwanowicz pił herbatę ciągle i bez pośpiechu. — Oświadczam — rzekła zwracając się wprost do Razumowa — że ludzie, którzy pana po drodze poznali, mieli rację. Jest pan ogromnie powściągliwy. Nie powiedział pan nawet dwudziestu słów, odkąd się pan tu zjawił. A i twarz nie zdradza tego, co pan myśli. — Słuchałem, madame — rzekł Razumow, pierwszy raz po francusku, z niejakim wahaniem, gdyż nie był pewien swego akcentu. Ale zdawało się to sprawiać doskonałe wrażenie. Madame de S. spojrzała znacząco w okulary Piotra Iwanowicza, jak gdyby chcąc mu przekazać swoje przekonanie o zaletach tego młodego człowieka. Skinęła nawet nieznacznie głową w jego kierunku i Razumow usłyszał wyszeptane przez nią słowa: „Później w służbie dyplomatycznej…” — co mogło się odnosić tylko do korzystnego wrażenia, jakie wywarł. Fantastyczna niedorzeczność tego powiedzenia wzburzyła go, gdyż ukazując mu oszukańczą wizję kariery, wydawała się natrząsaniem z jego pogrzebanych nadziei. Piotr Iwanowicz, niewzruszony, jakby ogłuchł, popijał swą herbatę. Razumow uczuł, że musi coś powiedzieć. — Tak — zaczął z wolna, jak gdyby wyrażając pogląd dobrze przemyślany. — To jasne. Nawet gdy się planuje wojskową rewolucję, trzeba się liczyć z nastrojami ludu. — Zrozumiał mnie pan doskonale. Trzeba tchnąć ducha w niezadowolenie ludu. Ale tego nie chcą zrozumieć przeciętne głowy komitetów rewolucyjnych. Nie są do tego zdolni. Na przykład w zeszłym miesiącu był w Genewie Mordatjew. Piotr Iwanowicz sprowadził go tutaj. Zna pan Mordatjewa? Musiałeś pan o nim słyszeć. Nazywają go orłem, bohaterem! A nie zrobił nigdy nawet połowy tego, czego pan dokonał. Nie próbował nawet — ani połowy… Madame de S. poruszyła się kanciasto na sofie. — Oczywiście rozmawialiśmy z nim. I wie pan, co mi powiedział? „Co nam do intryg bałkańskich? Musimy po prostu wytępić łotrów.” Wytępić, to bardzo dobrze… Ale co potem? Idiota! Krzyknęłam: „Ależ, panie, musicie tchnąć ducha — rozumie pan — uduchowić niezadowolenie”… Nerwowym ruchem poszukała w kieszeni chusteczki i przycisnęła ją do ust. — Uduchowić? — powtórzył pytająco Razumow, patrząc na jej falującą pierś. Długie końce starego czarnego szala z koronek, który miała na głowie, zsunęły się w dół i wisiały po obu stronach jej uróżowanych, upiornych policzków. — Wstrętna kreatura — wybuchnęła znowu Madame de S. — wyobraź pań sobie człowieka, który kładzie pięć kawałków cukru do herbaty… Tak, powiedziałam: uduchowić! Jakże inaczej można niezadowolenie uczynić skutecznym i powszechnym? — Słuchaj pan, młody człowieku — wtrącił Piotr Iwanowicz z namaszczeniem. — Skutecznym i powszechnym. Razumow spojrzał na niego podejrzliwie. — Niektórzy twierdzą, że dokona tego głód. — Tak, wiem. Nasz lud wymiera z głodu całymi gromadami. Ale głodu nie możną uczynić powszechnym. Zresztą nam nie chodzi o wywołanie rozpaczy. Tą drogą nie uzyskamy moralnego poparcia. Chodzi o oburzenie… Madame de S. opuściła chudą, wyprostowaną ręką na kolana. — Nie jestem Mordatjewem — zaczął Razumow. — Bien sur! — mruknęła Madame de S. — Chociaż i ja gotów jestem powiedzieć: wytępić, wytępić! Ale jako człowiek nieświadomy roboty politycznej pozwolę sobie zadać jedno pytanie: czy ta, że się tak wyrażę, bałkańska intryga nie pochłonęłaby zbyt wiele czasu? Piotr Iwanowicz wstał, odszedł spokojnie do okna i zaczął przez nie wyglądać. Równocześnie Razumow usłyszał trzask zamykających się drzwi; odwrócił głowę i spostrzegł, że dama do towarzystwa wysunęła się z pokoju. — W sprawach polityki wierzę w działanie sił nadprzyrodzonych — przerwała szorstko milczenie Madame de S. Piotr Iwanowicz wrócił od okna i dotknął lekko ramienia Razumowa. Był to znak do odejścia. Równocześnie jednak powiedział do Madame de S. tonem szczególnym, jakby jej coś przypominał: — Eleanoro! Cokolwiek to miało oznaczać, zdawała się nie słyszeć. Siedziała, wsunięta w kąt sofy, jak drewniana figura. Nieruchoma gniewność jej twarzy, obramowanej miękką, zrudziałą koronką, miała w sobie coś okrutnego. — Jeśli chodzi o wytępienie — zaskrzeczała, zwracając się do słuchającego uważnie Razumowa — to w Rosji istnieje tylko jedna klasa, którą należy wytępić. Tylko jedna. I ta klasa składa się z jednej tylko rodziny. Czy rozumie mnie pan? Tę rodzinę trzeba wytępić. Jej sztywność przerażała jak sztywność trupa, który ożywiony siłą morderczej nienawiści mówi chrapliwym głosem i patrzy błyszczącymi oczyma. Ten widok przykuwał Razumowa, a jednak czuł się on teraz bardziej opanowany, aniżeli kiedykolwiek od chwili wejścia do tego niesamowicie pustego pokoju. Rzecz zaczęła go interesować. Ale stojący przy nim wielki feminista powtórzył swoje wezwanie: — Eleanoro! Nie zważała na to. Jej karminowe usta prorokowały z niezwykłą szybkością. Wyzwalający duch użyje broni, przed którą rzeki rozstąpią się jak Jordan, a wały rozsypią się jak mury Jerycha. Wyzwolenie z niewoli nastąpi przez plagi i znaki, przez cuda i przez wojnę. Kobiety… — Eleanoro! Umilkła. Nareszcie go usłyszała. Przycisnęła rękę do czoła. — Co takiego?… Ach, tak! Ta dziewczyna… siostra… Miała na myśli pannę Haldin. Te panie prowadziły bardzo odosobniony tryb życia. Pochodziły z prowincji. — Czy nie tak? Matka była kiedyś bardzo piękna — do dziś pozostały ślady. W czasie pierwszej wizyty Piotr Iwanowicz był pod dużym wrażeniem… Ale chłód, z jakim go przyjęły, doprawdy zdumiewał. — On jest jedną z naszych narodowych wielkości! — wykrzyknęła Madame de S. z nagłą gwałtownością. — Cały świat go słucha… — Nie znam tych pań — rzekł Razumow głośno, wstając z krzesła. — Co pan też mówi, Kiryło Sidorowiczu? O ile mi wiadomo, rozmawiał pan z nią któregoś dnia w tutejszym parku. — Tak, w parku — rzekł Razumow ponuro. Potem dodał z wysiłkiem: — Sama mi się przedstawiła. — A potem uciekła od nas wszystkich — ciągnęła Madame de S. z upiornym ożywieniem. — Po przyjściu tu, pod same drzwi! Co za szczególne postępowanie! Ja sama byłam kiedyś nieśmiałą, prowincjonalną dziewczyną. Tak, Razumow (temu świadomie poufałemu zwrotowi towarzyszył tak przerażający grymas łaskawości, że Razumow aż się wzdrygnął). Takie jest moje pochodzenie. Zwykła rodzina na prowincji. — Ty jesteś cudem — oznajmił Piotr Iwanowicz swoim najgłębszym basem. Ona jednak obdarzyła nie jego, lecz Razumowa swym uśmiechem trupiej czaszki. Po czym rzekła całkiem despotycznym tonem: — Musi pan tutaj przyprowadzić tę młodą dzikuskę. Jest potrzebna. Liczę, że się to panu uda — proszę pamiętać o tym! — Ona wcale nie jest dzikuską — mruknął Razumow cierpko. — To obojętne — na jedno wychodzi. Może być jedną z tych młodych, zarozumiałych demokratek. Wie pan, co myślę? Myślę, że charakterami jesteście do siebie bardzo podobni. W panu tli się ogień pogardy. Jest pan zamknięty i samowystarczalny, ale ja widzę pana, duszę na wskroś. Jej błyszczące oczy patrzyły spojrzeniem suchym i napiętym gdzieś poprzez Razumowa, co nasunęło mu absurdalną myśl, że wypatrują czegoś i widzą coś poza nim. Nazwał się w duchu przewrażliwionym głupcem i zapytał z wymuszonym spokojem: — Co pani tam widzi? Kogoś podobnego do mnie? Przesunęła swoją stężałą twarz z lewa w prawo w przeczącym ruchu. — Coś w rodzaju widma o moim wyglądzie? — ciągnął z wolna Razumow. — Bo przypuszczam, że dusza, o ile się ją widzi, musi być właśnie taka. Coś nieuchwytnego. Bywają widma ludzi żywych tak samo jak umarłych. Natężenie wzroku Madame de S. osłabło i patrzyła teraz na Razumowa w milczeniu, które stawało się niepokojące. — Mnie samemu zdarzyła się taka rzecz — wybełkotał Razumow jakby pod przymusem. — Widziałem raz widmo. Z nienaturalnie czerwonych warg Madame de S. padło ostre pytanie: — Zmarłej osoby? — Nie. Żywej. — Przyjaciela? — Nie. — Wroga? — Nienawidziłem go. — Ach! Więc to nie była kobieta? — Kobieta! — powtórzył Razumow, patrząc prosto w oczy Madame de S. — Dlaczegóż miałaby to być kobieta? A w ogóle skąd ten wniosek? Dlaczego miałbym być niezdolny do nienawidzenia kobiety? W gruncie rzeczy myśl, że mógłby nienawidzić kobiet, obyła dla niego nową. W tej chwili nienawidził Madame de S. Biorąc ściśle, nie była to jednak nienawiść. Raczej odraza, jaką można czuć do jakiejś wstrętnej figury z drzewa lub z gipsu. Madame de S. nie poruszała się żywiej od takiej figury i nawet jej oczy, których niewzruszone spojrzenie było utkwione w jego oczach, wydawały się martwe mimo swego połysku i tak samo sztuczne jak jej zęby. Razumow poczuł teraz po raz pierwszy słabą woń perfum, która, choć tak słaba, przyprawiała go o mdłości. Piotr Iwanowicz ponownie dotknął z lekka jego ramienia. Na ten znak Razumow skłonił się i chciał już odejść, gdy w dowód niespodziewanej łaski koścista, martwa dłoń wyciągnęła się ku niemu i padły dwa słowa, wymówione ochrypłą francuszczyzną: — Au revoir! Razumow pochylił się nad tą dłonią szkieletu i wyszedł z pokoju odprowadzony przez wielkiego człowieka, który go przepuścił przodem. Głos z kanapy zawołał za nimi: — Zostajesz tu, Pierre! — Oczywiście, ma chere amie! Wyszedł jednak z Razumowem zamykając za sobą drzwi. Platforma piętra wydłużała się na prawo i na lewo w nagi korytarz z pustymi perspektywami białych i złotych dekoracji ściennych, bez jednego skrawka chodnika na podłodze. Nawet światło wpadające przez wielkie okno u końca korytarza wydawało się zakurzone, a jedwabny cylinder wielkiego feministy — samotna plama na balustradzie z białego marmuru — odcinał się ostro czernią i połyskiem od całej tej surowej bieli. Piotr Iwanowicz odprowadzał gościa nie otwierając ust. Nie przerwał milczenia, nawet gdy dosięgli schodów. Razumow miał ochotę zejść na dół i wyjść z domu, nie skinąwszy nawet głową, lecz ten impuls opuścił go nagle. Przystanął na pierwszym stopniu i oparł się plecami o ścianę: Przed nim w dole obszerny hali ze swą kratkowaną czarno–białą posadzką wydawał się absurdalnie wielki i przypominał jakieś miejsce zebrań publicznych, gdzie rozgłośne echo czeka, by obudzić się na dźwięk stąpań i ludzkich głosów. Jak gdyby w obawie zbudzenia ech tego pustego domu, Razumow powiedział cicho: — Doprawdy, nie mam zamiaru zostać dyletanckim spirytystą. Piotr Iwanowicz pokiwał z lekka głową zachowując bardzo poważną minę. — Ani tracić czasu na duchowe ekstazy czy wzniosłe rozmyślania nad ewangelią feminizmu — ciągnął dalej Razumow. — Przybyłem tu, aby wziąć udział w działaniu — w działaniu, najszanowniejszy Piotrze Iwanowiczu! I nie wielkiego europejskiego pisarza szukałem tu, w tym wstrętnym mieście wolności. Szukałem kogoś znacznie większego. Pociągała mnie idea wodza. Są w Rosji głodujący młodzi ludzie, których wiara w pana jest tak wielka, że wydaje się jedyną rzeczą utrzymującą ich przy życiu w tej nędzy. Niech pan o tym pomyśli, Piotrze Iwanowiczu! A raczej niech pan tylko o tym myśli! Wielki mąż, do którego skierowane były te wezwania, stał nieruchomy i milczący — prawdziwe uosobienie cierpliwej, łagodnej czcigodności. — Oczywiście nie mówię o ludzie. To bydło! — dodał Razumow tym samym przyciszonym, ale dobitnym głosem. Tu pomruk protestu wydobył się z brody „bohaterskiego zbiega”. Pomruk autorytatywny. — Raczej — dzieci! — Nie! Bydło! — powtórzył Razumow obcesowo. — Ale oni są zdrowi, oni są niewinni — bronił sprawy szeptem wielki człowiek. — Jeżeli o to chodzi, to i bydlę jest zdrowe — Razumow podniósł wreszcie głos. — A nie może pan zaprzeczyć naturalnej niewinności bydlęcia. Ale po co mamy się sprzeczać o nazwy. Niech pan spróbuje dać tym dzieciom władzę i stanowisko dorosłych, a zobaczy pan, co się z nich zrobi. Niech pan tylko spróbuje i poczeka… Ale mniejsza z tym. Mówię panu, Piotrze Iwanowiczu, że kiedy teraz w nędznym studenckim pokoju zbierze się kilku młodych ludzi, od razu zaczynają szeptać o panu — nie jako o przewodniku umysłowym, ale jako o głównym ośrodku rewolucyjnej energii — ośrodku akcji. Cóż innego przyciągnęło mnie do pana? Jak pan myśli? Z pewnością nie to, co cały świat wie o panu, tylko właśnie to, czego szeroki świat nie wie. Tak, to mnie tutaj nieprzeparcie ciągnęło — powiedzmy popychało, tak, popychało; a raczej zniewalało, pędziło… pędziło — powtórzył Razumow głośno i umilkł, jakby zaskoczony głuchym echem słowa „pędziło”, rozlegającym się w obu ogołoconych korytarzach i w wielkim pustym hallu. Piotr Iwanowicz nie zdawał się zaskoczony w najmniejszym nawet stopniu. Młody człowiek nie mógł się powstrzymać od wybuchu suchego, nerwowego śmiechu. Wielki rewolucjonista pozostał niewzruszony, co sprawiało wrażenie zwyczajnej, prostej wyższości. „Przeklęty typ — pomyślał Razumow. — Czeka za swymi okularami, żebym się zdradził.” Po czym rzekł głośno z szatańską uciechą pogardy, co kazała mu drwić z wielkości wielkiego człowieka: — Ach, Piotrze Iwanowiczu! Gdyby pan tylko wiedział, jaka siła pociągnęła mnie — nie, raczej jaka mnie popędziła do pana! Siła nie do odparcia. Nie czuł teraz ochoty do śmiechu. Tym razem Piotr Iwanowicz przechylił głowę ze zrozumieniem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Czy pan myśli, że nie wiem?” Był to ruch wymowny, choć prawie niedostrzegalny. Razumow ciągnął dalej z ukrytym szyderstwem: — Odkąd tu jestem, próbował mnie pan przeniknąć, Piotrze Iwanowiczu. To naturalne. Zauważyłem to i odpowiedziałem szczerością. Może wydałem się panu nie dość wylewny? Ale z takim człowiekiem jak pan nie było to potrzebne; mogłoby to nawet wyglądać na zuchwalstwo. A przy tym my, Rosjanie, z reguły jesteśmy zbyt, gadatliwi. Zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. Natomiast jako naród — jesteśmy niemi. Upewniam pana, że już się chyba drugi raz z panem tak nie rozgadam, ha, ha! Razumow, wciąż stojąc na niższym stopniu, przybliżył się trochę do wielkiego męża. — Był pan aż nadto łaskawy dla mnie. Rozumiałem dobrze, że w ten sposób chciał pan dodać mi odwagi. Musi pan sprawiedliwie przyznać, że nie starałem się przypodobać. Nakłoniono mnie, zniewolono albo raczej posłano — powiedzmy, posłano — do pana, żebym wykonał robotę, której poza mną nikt nie wykona. Nazwie pan to może nieszkodliwym urojeniem, śmiesznym urojeniem, nie zasługującym nawet na pański uśmiech. To niedorzeczne z mojej strony mówić w ten sposób, a jednak mam nadzieję, że kiedyś wspomni pan te słowa. Dość tego. Oto stoję przed panem — wyspowiadany! Ale jedno jeszcze muszę dodać na zakończenie: nigdy nie zgodzę się być tylko ślepym narzędziem. Razumow mógł być przygotowany na różne objawy uznania, ale nie na to, że wielki człowiek chwyci go za obie ręce. Szybki ten ruch był tak zaborczy, że można się go było przestraszyć. Otyły feminista nie mógłby działać szybciej, gdyby nawet miał zamiar zdradziecko wciągnąć Razumowa do korytarza i związać go w którymś z licznych pobliskich pokojów. Myśl ta rzeczywiście nasunęła się Razumowowi; toteż gdy feminista wypuścił jego ręce po zagadkowo wymownym uścisku, uśmiechnął się z bijącym sercem prosto w brodę i okulary, kryjące tego nieprzeniknionego człowieka. Równocześnie pomyślał (jest to zapisane wyraźnie w jego pamiętniku): „Nie ruszę się stąd, dopóki nie przemówi albo nie pójdzie sobie. To jest pojedynek.” Minęło wiele sekund bez słowa ani gestu. — Tak, tak — rzekł wreszcie wielki mąż szybko, głosem przyciszonym, jak gdyby to było jakieś ukradkowe i pośpieszne spotkanie. — Właśnie. Przyjdź pan do nas za parę dni. Rzecz zasługuje na gruntowne rozważenie — gruntowne, między panem a mną. Aż do dna Aż do… Ale, ale, musi pan przyprowadzić Natalię Wiktorownę — wie pan, tę młodą Haldin. — Czy mam to uważać za pierwsze pańskie zlecenie? — zapytał Razumow zimno. Piotr Iwanowicz wydawał się stropiony tą nową postawą. — Ach! Hm!… Pan oczywiście jest właściwym człowiekiem… la personne indiquée. Wszyscy będą wkrótce potrzebni. Wszyscy. Nachylił się z góry ku Razumowowi, który spuścił oczy. — Chwila działania zbliża się — zamruczał. Razumow nie podniósł oczu. Nie ruszył się z miejsca, póki nie usłyszał, że drzwi salonu zamykają się za największym z feministów, powracającym do swej wymalowanej egerii. Potem zeszedł wolno do hallu. Drzwi frontowe były otwarte, a ukośny cień domu pokrywał większą część tarasu. Przechodząc przezeń wolnym krokiem, Razumow zdjął kapelusz i otarł wilgotne czoło, wydychając z siłą powietrze, aby się wreszcie pozbyć resztek atmosfery, w której przebywał wewnątrz domu,. Popatrzył na swoje dłonie i otarł je lekko o uda. Doznał całkiem dziwacznego wrażenia, jak gdyby jakieś drugie ja w nim, niezależny wspólnik jego świadomości, było w stanie oglądać całą jego osobę z największą wyrazistością. „To ciekawe” — pomyślał. Po chwili, formułując swój sąd o tym zjawisku, wykrzyknął w myśli: „Wstrętne!” Odraza ustąpiła z kolei miejsca poważnemu zaniepokojeniu. „Oto skutek wyczerpania nerwowego” — orzekł z pełną znużenia przenikliwością. „Jakże mam ciągnąć tak dalej dzień po dniu, skoro tracę odporność — moralną odporność?” Poszedł ścieżką u stóp tarasu. „Odporność moralna, odporność moralna” — powtarzał te słowa w duchu. Wytrzymałość moralna. Tak, to było konieczne w jego położeniu. Na chwilę wszystko ustąpiło z jego świadomości, wymiecione przez bezmierną tęsknotę, alby wydostać się z tego parku, dotrzeć na drugi koniec miasta, rzucić się na łóżko i spać przez wiele godzin. „Czy to możliwe, abym był mimo wszystko tylko słabą istotą? — pomyślał w nagłym popłochu. — A to co znowu?” Drgnął, jakby się zbudził ze snu, i aż się zachwiał lekko, nim zdołał się opanować. — O! Wymknęła się pani niepostrzeżenie, żeby tutaj pospacerować — powiedział. Dama do towarzystwa stała przed nim piastując w objęciach kota, ale skąd się tu wzięła, nie miał najmniejszego pojęcia. „Musiałem być nieprzytomny — to pewne” — pomyślał Razumow ze zdumieniem. Podniósł kapelusz i ukłonił się bardzo grzecznie. Blada kobieta dostała ciemnych wypieków. Miała swój niezmiennie wystraszony wyraz twarzy, jak gdyby tylko co udzielono jej jakiejś przerażającej wiadomości. Ale Razumow zauważył, że stoi w miejscu nie okazując lęku. „Cóż to za straszna biedota” — pomyślał. W słońcu jej czarny kostium wyglądał na zielonkawy, ale miejscami materiał był już tak wytarty i zniszczony od starości, że stawał się połyskliwy, czarny i skudłacony. Nawet jej włosy i brwi zdawały się wytarte. Razumow zastanawiał się, czy nie ma już sześćdziesiątki. Co prawda figurę miała dość młodą. Zauważył też, że nie sprawiała wrażenia zagłodzonej; wyglądała raczej ma kogoś, kogo żywią marnymi odpadkami i resztkami z talerzy. Razumow uśmiechnął się przyjaźnie i usunął z drogi. Ale ona odwróciła głowę i patrzyła na niego swymi wystraszonymi oczyma. — Wiem, co panu tam powiedziano — oświadczyła bez żadnego wstępu. Jej głos w przeciwieństwie do zachowania się był niespodziewanie pewny, co przywróciło Razumowowi spokój. — Wie pani? Musiała się tu pani niejednego nasłuchać przy rozmaitych okazjach. — Wiem na pewno, co tam panu zlecono — zmieniła nieco treść zdania, nie tracąc jednak tonu niezwykłej u niej pewności. — Doprawdy? — Razumow wzruszył z lekka ramionami. Chciał już wyminąć ją z ukłonem, gdy nagle uderzyła go pewna myśl. — Tak. Z pewnością! Jako osoba zaufana musi pani wiedzieć o wielu rzeczach — mruknął patrząc na kota. Dama do towarzystwa przytuliła naraz zwierzę kurczowo do siebie. — Wobec mnie ujawniono wszystko już od dawna — rzekła. — Wszystko — powtórzył Razumow w roztargnieniu. — Piotr Iwanowicz jest straszliwym despotą! — wybuchnęła. Razumow ciągle przyglądał się pręgom na popielatym futerku kota. — Żelazna wola jest integralną częścią takiej osobowości. Jakże bez tego mógłby być przywódcą? Ja sądzę, że pani się myli w… — Otóż to! — wykrzyknęła. — Pan twierdzi, że się mylę. A ja i tak mówię panu, że on nie dba o nikogo. — Poderwała do góry głowę. — Niech pan nie przyprowadza tutaj tej dziewczyny. Przecież to właśnie kazano panu zrobić: sprowadzić ją tutaj. Niech pan wie, że lepiej by zrobił przywiązując jej kamień do szyi i wrzucając do jeziora. Razumow doznał uczucia chłodu i mroku, jak gdyby ciężka chmura przesłoniła słońce. — Dziewczyna? A cóż ja mam z nią wspólnego? — rzekł. — Przecież powiedziano panu, żeby pan przyprowadził Natalię Haldin? Czy nie mam racji? Oczywiście, że mam. Nie byłam w pokoju, ale wiem. Znam dostatecznie Piotra Iwanowicza. To wielki człowiek. Wielcy ludzie są straszni. Otóż widzi pan, jak to jest. Niech pan ją zostawi. To najlepsze, co pan może zrobić, jeżeli pan nie chce, żeby, podobnie jak ja, rozczarowała się! Rozczarowała! — Jak pani? — powtórzył Razumow wpatrując się w jej twarz tak wyzbytą z wszelkiego powabu rysów i cery jak najnędzniejszy żebrak pozbawiony jest pieniędzy. Uśmiechnął się, ale wciąż doznawał szczególnego uczucia chłodu, które go irytowało. — Rozczarowała co do Piotra Iwanowicza? Czy to wszystko, co pani utraciła? — Piotr Iwanowicz starczy za wszystko — oświadczyła z najgłębszym przekonaniem mimo ciągłego wyrazu wystraszenia. Po czym już innym tonem dodała: — Niech pan trzyma dziewczynę z dala od tego domu. — Więc pani stanowczo nakłania mnie do nieposłuszeństwa wobec Piotra Iwanowicza tylko dlatego… dlatego że się pani rozczarowała? Zaczęła mrugać powiekami. — Już pierwsze spotkanie z panem dodało mi otuchy. Zdjął pan przede mną kapelusz. Pan wygląda na człowieka, któremu można zaufać. Och! Cofnęła się przed dzikim warknięciem Razumowa: — Słyszałem już dawniej coś podobnego. Zmieszała się do tego stopnia, że długi czas tylko mrugała oczyma. — Bo pan ma takie ludzkie obejście — tłumaczyła mu żałośnie — a ja, od kiedy pamiętam, łaknęłam, nie mówię już dobroci, ale bodaj odrobimy uprzejmości. A teraz pan się gniewa… — Ależ nie, bynajmniej — zaprzeczył. — Jestem bardzo rad, że mi pani ufa. Może kiedyś będę mógł… — Tak, gdyby pan zachorował — przerwała gorąco — albo gdyby spotkało pana coś złego, przekonałby się pan, że nie jestem bezużyteczną idiotką. Tylko niech mi pan da wtedy znać. Przyjdę do pana. Z pewnością przyjdę. I nie odstąpię pana. Z biedą znamy się od dawna — ale to życie tutaj gorsze jest od głodowania. Umilkła wyczekująco, po czym głosem po raz pierwszy naprawdę nieśmiałym dodała: — Albo gdyby pan miał jakąś niebezpieczną robotę. Czasem taka skromna pomocnica… Ja nie potrzebowałabym wiedzieć o niczym. Słuchałabym pana z radością. Mogę wykonywać rozkazy. Jestem odważna. Razumow spojrzał z uwagą na jej okrągłe, wystraszone oczy i zwiędłe, blade, okrągłe policzki, drgające w kącikach ust. „Chciałaby stąd uciec” — pomyślał. — A gdybym pani powiedział, że jestem zaangażowany w pewnej niebezpiecznej robocie? — oświadczył z wolna. Przycisnęła kota do swego wytartego kostiumu z zadyszanym okrzykiem: „Ach!” — po czym dodała prawie szeptem: — Pod kierunkiem Piotra Iwanowicza? — Nie, nie pod kierunkiem Piotra Iwanowicza. W oczach jej wyczytał zachwyt i próbował się uśmiechnąć. — Więc — sam? Pokazał jej zaciśniętą dłoń z podniesionym do góry wskazującym palcem. — Jak ten palec. Drżała z lekka. Lecz Razumowowi przyszło na myśl, że z domu mogliby ich widzieć, i zapragnął odejść czym prędzej. Ona zaś, mrugając oczyma, podniosła ku niemu swoją pomarszczoną twarz i zdawała się błagać milcząco, by powiedział coś więcej, by rzucił jakieś słowo zachęty dla jej łaknącego, groteskowego i patetycznego oddania. — Czy mogą nas widzieć z domu? — zapytał Razumow poufnie. Nie okazując najmniejszego zdziwienia tym pytaniem, odpowiedziała: — Nie, róg stajni nas zasłania. — I dodała z bystrością, która zaskoczyła Razumowa: — Ale ktoś patrzący z okna pierwszego piętra zorientowałby się, że pan jeszcze nie przeszedł przez bramę. — A któż mógłby mnie szpiegować przez okno? — zapytał Razumow. — Piotr Iwanowicz? Potwierdziła skinieniem głowy. — Po co zaprzątałby sobie tym głowę? — Spodziewa się dzisiaj kogoś. — Pani zna tę osobę? — Będzie ich więcej niż jedna. Spuściła powieki. Razumow popatrzył na nią z zaciekawieniem. — Oczywiście. Pani słyszy wszystko, co tu mówią. — Tak samo słyszą stoły i krzesła — szepnęła bez cienia pretensji. Razumow pojął, że gorycz nagromadzona w sercu tej bezradnej istoty weszła w jej krew i jak nieuchwytna trucizna zniszczyła wierność dla tej znienawidzonej pary. Pomyślał, że dla niego było to duże szczęście, bo kobiety rzadko kiedy są sprzedajne na podobieństwo mężczyzn, których można przekupić korzyściami materialnymi. Mogła być dobrym sprzymierzeńcem, choć należało wątpić, czy pozwalają jej słyszeć tak wiele, jak słyszą stoły i krzesła w Château Borel. Tego nie można było oczekiwać. A jednak… W każdym razie dałoby się pociągnąć ją za język. Gdy podniosła oczy, spotkała się z badawczym spojrzeniem Razumowa, który zaczął od razu mówić: — A zatem, moja droga… ale słowo daję, nie wiem dotąd, jak pani się nazywa. Czy to nie dziwne? Po raz pierwszy wzruszyła ramionami. — Cóż w tym dziwnego? Nikomu się nie mówi mojego nazwiska. Nikt o to nie dba. Nikt ze mną nie rozmawia, nikt do mnie nie pisuje. Nawet moi rodzice nie wiedzą, czy jeszcze żyję. Na nic mi nazwisko i nawet sama prawie go zapomniałam. Razumow mruknął z powagą: — Tak, ale mimo to… Mówiła dalej, znacznie wolniej i całkiem obojętnie: — A więc może mnie pan nazywać Teklą. Mój biedny Andriej tak mnie nazywał. Przywiązałam się do niego. Żył w niedoli i cierpieniu, a umarł w nędzy. To los nas wszystkich, Rosjan, bezimiennych Rosjan. Nic innego nie ma dla nas i znikąd nadziei, chyba że… — Chyba że co? — Chyba że wykończy się tych wszystkich ludzi z nazwiskami — dokończyła mrugając oczyma i zacinając usta. — Łatwiej będzie mi nazywać panią Teklą, tak jak pani sobie tego życzy — rzekł Razumow — o ile pani sama zechce mówić mi Kiryło, kiedy zdarzy się nam rozmawiać tak jak dziś — spokojnie — tylko we dwoje. I powiedział sobie: „To jest istota, która musi strasznie bać się świata, bo inaczej już dawno uciekłaby z tego miejsca.” Potem nasunęła mu się refleksja, że sam fakt nagłego opuszczenia wielkiego człowieka podałby ją w podejrzenie. Nie znalazłaby nigdzie pomocy ani poparcia. Ta rewolucjonistka nie była stworzona do samodzielnego życia. Przeszła z nim parę kroków, wciąż mrugając oczyma i kołysząc w ramionach kota. — Tak — tylko we dwoje. Tak samo jak z moim biednym Andriejem, ale on był umierający — zabiły go urzędowe bydlaki. Pan to co innego! Pan jest silny! To pan zabija te potwory. Dokonał pan wielkiego czynu. Nawet Piotr Iwanowicz musi się z panem liczyć. A więc proszę nie zapominać o mnie, zwłaszcza jeśli pan zamierza wrócić na robotę do Rosji. Mogłabym pojechać za panem, przewieźć wszystko, co byłoby potrzebne — oczywiście trzymając się z dala. Albo, kiedy będzie trzeba, mogłabym czatować na rogu ulicy godzinami — w śnieg czy w deszcz — tak, mogłabym — bodaj cały dzień. Albo mogłabym dla pana pisać jakieś niebezpieczne dokumenty, listy nazwisk czy też instrukcje, żeby w razie katastrofy charakter pisma pana nie zdradził. A gdyby mnie złapali, to nie musiałby się pan niczego obawiać. Ja umiem milczeć. My, kobiety, nie tak łatwo dajemy się zastraszyć bólem. Słyszałam, jak Piotr Iwanowicz mówił, że my możemy to znieść łatwiej dzięki naszej tępocie nerwowej czy coś w tym rodzaju. I to jest prawda. Ja bym raczej odgryzła własny język i wypluła go na nich. Po co mi mowa? Kto chciałby kiedy słuchać tego, co mogę powiedzieć? Odkąd zamknęłam oczy memu biednemu Andriejowi, nie spotkałam mężczyzny, który by się zdawał troszczyć o dźwięk mojego głosu. I do pana nie odezwałabym się nigdy, gdyby pan za pierwszą swoją bytnością u nas nie potraktował mnie tak grzecznie. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie powiedzieć o panu tej uroczej, drogiej dziewczynie. Och! Jaka to słodka istota! I silna! Od razu się to widzi. Jeśli pan ma serce, niech pan nie pozwoli, żeby jej stopa tutaj postała. Do widzenia! Razumow chwycił ją za ramię. Jej wzruszenie tym dotknięciem przejawiło się w krótkiej próbie oporu, ale potem stanęła cicho, nie patrząc na niego. — Może mi pani chyba powiedzieć — nachylił się do jej ucha — dlaczego oni, ci ludzie tutaj, tak bardzo chcą dostać ją w swoje ręce? Wyszarpnęła się i zwróciła ku niemu, jak gdyby rozgniewana tym pytaniem. — Gzy pan nie rozumie, że Piotr Iwanowicz musi kierować, inspirować, wywierać wpływ? To mu jest potrzebne do życia jak powietrze. Nigdy za dużo uczniów. Nie może znieść myśli, że ktoś mu się wymyka. I to w dodatku kobieta! Powiada, że bez kobiet niczego nie można dokonać. Napisał to. On… Młody człowiek uważnie przyglądał się jej uniesieniu — gdy nagle urwała i uciekła za węgieł stajni. III Razumow, zostawiony samemu sobie, skierował się ku bramie. Ale przekonał się, że w tym dniu licznych rozmów najprawdopodobniej nie będzie mógł opuścić parku bez odbycia jeszcze jednej. Spoza domku odźwiernego ukazali się oczekiwani goście Piotra Iwanowicza, małe towarzystwo złożone z dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Oni także spostrzegli Razumowa natychmiast i stanęli jak gdyby dla naradzenia się. Ale w chwilę później kobieta, odłączając się od grupy, skinęła ręką obu mężczyznom, którzy zeszli od razu z drogi podjazdowej i ruszyli na przełaj przez duży zapuszczony trawnik, a raczej już rodzaj łączki, prosto ku domowi. Ona zaś pozostała na drodze oczekując nadejścia Razumowa. Poznała go. On także poznał ją od pierwszego spojrzenia. Został jej przedstawiony w Zurychu, gdzie przerwał był podróż w drodze z Drezna. Podczas swego trzydniowego pobytu w tym mieście dużo z nią przebywał. Miała ma sobie ten sam kostium, w którym ją po raz pierwszy zobaczył. Można ją było poznać już z daleka po szkarłatnej, jedwabnej bluzce. Do tego nosiła krótką, brązową spódnicę i skórzany pasek. Miała płeć koloru kawy z mlekiem, ale bardzo czystą, oczy czarne i błyszczące; trzymała się bardzo prosto. Zakurzony i jakby odarty ze swego przybrania kapelusz z ciemnego tyrolskiego sukna krył częściowo jej gęste, luźno upięte, prawie siwe włosy. Wyraz jej twarzy był skupiony i poważny, tak poważny, że Razumow, zbliżywszy się, poczuł, że wypada się uśmiechnąć. Powitała go męskim uściskiem dłoni. — Co? Odchodzicie! — wykrzyknęła. — Jakże to, Razumow? — Odchodzę, bo nie proszono mnie, żebym został — odpowiedział Razumow odwzajemniając jej mocny powitalny uścisk dłoni z mniejszą znacznie siłą. Pokiwała głową jak ktoś, kto zrozumiał. Tymczasem wzrok Razumowa podążył za dwoma mężczyznami, którzy bez pośpiechu przecinali na ukos trawnik. Niższy z nich był opięty w wąski paltot z jakiegoś cienkiego, popielatego materiału sięgający mu prawie do pięt. Jego towarzysz, znacznie wyższy i tęższy, miał na sobie krótką obcisłą marynarkę i ciasne spodnie, wsunięte w zniszczone buty z cholewami. Kobieta, która odprawiła ich widocznie po to, aby nie zetknęli się z Razumowem, powiedziała rzeczowym tonem: — Musiałam przyjechać na gwałt z Zurychu, żeby spotkać tych dwu na stacji i przyprowadzić Ich tutaj do Piotra Iwanowicza. Ledwie zdążyłam. — Ach, tak — rzekł Razumow zdawkowo, bardzo nierad, że zatrzymała się, by z nim porozmawiać. — Z Zurychu, tak, oczywiście. A ci dwaj przyjechali z… Przerwała mu spokojnie: — Zupełnie skądinąd. Z daleka. Całkiem z daleka. Razumow wzruszył ramionami. Przybysze „z daleka” doszli tymczasem do ściany tarasu i znikli nagle u jego podnóża, jak gdyby ich pochłonęła ziemia. Kobieta w szkarłatnej bluzce wzruszyła również z lekka ramionami, zanim oświadczyła: — Ano tak, właśnie przyjechali z Ameryki. — I wtrąciła jak gdyby mówiąc do siebie: — Czas się zbliża… Nie powiedziałam im, kim jesteście. Jakowlicz byłby was chciał z pewnością uściskać. — Czy to ten z kępką włosów na brodzie, w długim palcie? — Zgadliście. To Jakowlicz. — I nie mogli tu trafić ze stacji, tylko wy musieliście przyjechać specjalnie z Zurychu, żeby im pokazać drogę? Doprawdy, bez kobiet niczego nie potrafimy dokonać. Tak stoi w Piśmie i widocznie tak już jest. Silił się na sarkazm, czuł jednak bezgraniczne znużenie. I zauważył, że dostrzegła to swymi nieustępliwymi, iskrzącymi się, czarnymi oczyma. — Co wam jest? — Nie wiem. Nic. Miałem piekielny dzień. Czekała wpatrując się wciąż w jego twarz czarnymi oczyma. Po czym rzekła: — I cóż z tego? Wy, mężczyźni, jesteście tacy wrażliwi, tacy przejęci sobą. Jeden dzień jest podobny do drugiego, ciężki, ciężki — i nie ma temu końca, dopóki wielki dzień nie nadejdzie. Ja zaś przyjechałam tu dla całkiem ważnego powodu. Pisali co prawda do Piotra Iwanowicza o swoim przybyciu. Ale skąd? Dopiero z Cherbourga na kawałku firmowego papieru okrętowego. Mógłby to zrobić ktokolwiek. Jakowlicz długie lata mieszkał w Ameryce. Ja byłam jedyną osiągalną osobą, która znała go w dawnych czasach. I znałam go bardzo dobrze. Więc Piotr Iwanowicz zatelegrafował do mnie prosząc, żebym przyjechała. To chyba całkiem naturalne. — Więc przyjechaliście potwierdzić jego tożsamość? — zapytał Razumow. — Tak. Coś w tym rodzaju. Piętnaście lat takiego życia, jak jego, zmienia człowieka. Samotny jak kruk w obcym kraju. Gdy pomyślę o Jakowliczu przed jego wyjazdem do Ameryki… Miękkość cichego głosu sprawiła, że Razumow spojrzał na nią z ukosa. Westchnęła; jej czarne oczy patrzyły w dal. Zanurzyła palce prawej ręki głęboko w swe gęste, prawie już siwe włosy i burzyła je w roztargnieniu. Gdy cofnęła rękę, tyrolski kapelusik, sterczący na czubku jej głowy, przekrzywił się w zabawny, rzekłbyś, pytający sposób, co wybitnie kontrastowało z zadumanym szeptem, jaki jej się wymknął. — Już wtedy nie byliśmy pierwszej młodości. Ale mężczyzna jest zawsze dzieckiem. Razumow pomyślał nagle: „Żyli ze sobą.” Po czym zapytał wręcz: — Dlaczego nie pojechaliście za nim do Ameryki? Spojrzała na niego wzburzona. — Czyż nie pamiętacie, co się działo przed piętnastoma laty? Były to czasy działania, czasy dla rewolucji historyczne. Siedzicie w tym, a zdajecie się o tym nie wiedzieć. Jakowlicz pojechał wtedy w pewnej misji Ja wróciłam do Rosji. Tak .było trzeba. A potem — nie miał do czego wracać. — Ach, doprawdy? — mruknął Razumow z udanym zdziwieniem. — Nie miał do czego! — Cóż to próbujecie insynuować? — zawołała żywo. — A jeśli trochę się zniechęcił, to co z tego… — Wygląda na jankesa z tą kozią bródką. Istny wuj Sam — warknął Razumow. — No, a wy? Wy, którzyście wrócili do Rosji? Wyście się nie zniechęcili. — Mniejsza z tym. Co do Jakowlicza nie można mieć wątpliwości. To w każdym razie jest człowiek właściwy. Mówiąc to, i jeszcze przez chwilę dłużej, nie spuszczała z Razumowa swoich czarnych przenikliwych oczu. — Przepraszam wąs — zagadnął Razumow chłodno — czy to ma znaczyć, że na przykład ja nie jestem człowiekiem właściwym? Nie zaprotestowała, nie dała po sobie poznać, czy usłyszała pytanie; patrzyła wciąż na niego — nie wydało mu się jednak, aby spojrzenie to było całkiem nieprzyjazne. Gdy przejeżdżał przez Zurych, wzięła go była niejako pod swoją opiekę i przez dwa dni pobytu w tym mieście nie opuszczała od rana do nocy. Oprowadzała go po różnych ludziach. Z początku mówiła dużo i dość otwarcie, zawsze jednak unikając wzmianek o sobie samej; w połowie jednak drugiego dnia stała się milcząca, nie przestając opiekować się nim gorliwiej towarzyszyła mu nawet na stację, uścisnęła mocno rękę przez spuszczone okno wagonu i odstąpiwszy bez słowa, czekała, aż pociąg ruszy. Razumow zauważył, że odnoszono się do niej ze spokojnym szacunkiem. Nie wiedział nic o jej stosunkach rodzinnych, o jej prywatnych sprawach ani o działalności politycznej; z osobistego punktu widzenia osądził ją jako poważne niebezpieczeństwo na swej drodze. „Osądził” nie jest może właściwym określeniem. Było to raczej odczucie: suma przelotnych wrażeń, pogłębionych odkryciem, że nie może nią pogardzać, jak gardził innymi. Nie spodziewał się zobaczyć jej znowu w tak krótkim czasie. Nie, stanowczo nie patrzyła na niego nieprzyjaźnie. A jednak uczuł przyśpieszone bicie serca. Nie należało przerywać rozmowy w tym miejscu. Ciągnął więc dalej tonem skrupulatnego badania: — Czy to może dlatego, że zdaję się nie przyjmować na ślepo każdego wytworu ogólnej doktryny — w tym rodzaju na przykład, jak feminizm naszego wielkiego Piotra Iwanowicza? Jeżeli to czyni mnie podejrzanym, to mogę powiedzieć, że wzgardziłbym niewolniczym poddaniem się — nawet idei. Patrzyła na niego przez cały czas, nie jak ktoś, co słucha, lecz jak gdyby słowa, którymi się posługiwał, miały zaledwie drugorzędne znaczenie. Gdy skończył, wsunęła mu nagłym i stanowczym ruchem rękę pod ramię i poprowadziła łagodnie ku bramie. Wyczuł jej stanowczość i od razu poddał się temu przewodnictwu, tak samo jak tamci dwaj mężczyźni, którzy przed chwilą usłuchali bez pytania skinienia jej ręki. Uszli tak kilka kroków. — Nie, Razumow, wasze przekonania są chyba w porządku — rzekła. — Możecie być wartościową jednostką — bardzo wartościową. Tylko rzecz w tym, że nie lubicie nas. Puściła go. Spojrzał na nią z lodowatym uśmiechem. — A więc oczekuje się ode mnie nie tylko przekonań, ale i miłości. Wzruszyła ramionami. — Bardzo dobrze wiecie, co mam na myśli. Uchodziliście za człowieka niezbyt serdecznego. Słyszałam tę opinię z różnych stron. Ale ja zrozumiałam was pod koniec pierwszego dnia… Razumow przerwał jej tonem zdecydowanym. — Upewniam was, że wasza przenikliwość tu zawodzi. — Jak to się on wyraża! — zawołała nawiasowo. — Ach! Kiryło Sidorowiczu, jesteście jak inni mężczyźni: grymaśny, pełen miłości własnej i lęku przed drobiazgami. Ponadto brak wam szkoły. Przydałoby się, gdyby was wzięła w rękę jakaś kobieta. Żałuję, że nie zostanę tu parę dni. Wracam jutro do Zurychu i najprawdopodobniej zabiorę z sobą Jakowlicza. Wiadomość ta sprawiła Razumowowi ulgę. — I ja żałuję — rzekł. — Ale mimo to nie sądzę, byście mnie rozumieli. Oddychał swobodniej. Ona nie przeczyła, natomiast zadała mu pytanie: — A jak się ułożyły stosunki z Piotrem Iwanowiczem? Widujecie się często. Więc jakże tam jest między wami? Nie wiedząc, co odpowiedzieć, młody człowiek skłonił z wolna głowę. Czekała z rozchylonymi wargami, po czym zacisnęła je i zdawała się namyślać. — To dobrze. Zabrzmiało to jak zakończenie rozmowy; mimo tego nie odchodziła. Niepodobieństwem było odgadnąć, co miała na myśli. Razumow mruknął: — Nie mnie należało zadać to pytanie. Za chwilę zobaczycie Piotra Iwanowicza i rozmowa sama przez się zejdzie na ten temat. Piotr Iwanowicz będzie ciekaw, co was tak długo zatrzymało w ogrodzie. — Niewątpliwie, Piotr Iwanowicz będzie mi miał pewne rzeczy do powiedzenia. Dużo rzeczy. Może nawet mówić o was — wypytywać mnie. Piotr Iwanowicz jest skłonny ufać mi we wszystkim. — Będzie was wypytywał? To bardzo prawdopodobne. Uśmiechnęła się na wpół poważnie. — Więc cóż mu mam powiedzieć? — Nie wiem. Możecie mu powiedzieć o swoim odkryciu. — A mianowicie? — No, o tym moim braku miłości dla… — Ech! To zostanie pomiędzy nami — przerwała, nie wiadomo, czy żartem, czy też na serio. — Widzę, że chcecie powiedzieć Piotrowi Iwanowiczowi coś na moją korzyść — rzekł Razumow z pochmurną żartobliwością. — Możecie mu więc powiedzieć, że moją misję traktuję z całą powagą. Chcę się z niej dobrze wywiązać. — Powierzono wam jakąś misję! — wykrzyknęła żywo. — Wychodzi na to. Kazano mi przeprowadzić pewną sprawę. Popatrzyła na niego badawczo. — Misja! — powtórzyła bardzo poważnie i z wielkim zainteresowaniem. — Jakiego rodzaju misja? — Coś w rodzaju propagandy. — Ach! Daleko stąd? — Nie. Niezbyt daleko — odparł powstrzymując nagłą chęć do śmiechu, choć daleki był od wesołości. — Tak — rzekła w zamyśleniu. — Oczywiście nie pytam o nic. Wystarcza, żeby Piotr Iwanowicz wiedział, co każdy z nas robi. Wszystko musi się wreszcie dobrze skończyć! — Tak myślicie? — Nie myślę, młody człowieku. Po prostu wierzę w to. — Czy to Piotrowi Iwanowiczowi zawdzięczacie tę wiarę? Nie odpowiedziała na to pytanie i tak stali bezczynni i w milczeniu, jak gdyby ociągając się z rozstaniem. — Oto typowa męska mentalność — mruknęła wreszcie. — Jak gdyby można było powiedzieć, skąd bierze się czyjaś wiara. — Jej cienkie, mefistofelesowskie brwi poruszyły się trochę. — Naprawdę, w Rosji są miliony ludzi, którzy pozazdrościliby życia psom w tym kraju. Zgroza i wstyd to przyznać — nawet między nami. Więc trzeba wierzyć, choćby z samej litości. Tak dłużej trwać nie może. Nie! To nie może trwać. Od dwudziestu lat wciąż wyjeżdżam i powracam nie oglądając się ni w prawo, ni w lewo… Czego się uśmiechacie? Wy dopiero zaczęliście. Zaczęliście dobrze, ale poczekajcie, aż rozdepczecie każdą cząstkę własnego ja w ciągłych wyjazdach i powrotach. Bo do tego się dochodzi. Trzeba rozdeptać każdą cząstkę własnych uczuć. A zatrzymać się nie można, nie wolno. Ja także byłam młoda… ale może wy myślicie, że się skarżę, co? — Nic podobnego nie myślę — zaprzeczył Razumow obojętnie. — Nie myślicie, no tak, szanowna wyższa istoto! Nie dbacie o to. Zanurzyła palce w pukle włosów z lewej strony i ten gwałtowny ruch przywrócił jej przekrzywionemu tyrolskiemu kapeluszowi normalną pozycję. W jego cieniu ściągnęła brwi badawczo, lecz bez niechęci. Razumow niedbale odwrócił twarz. — Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście tacy sami — mówiła dalej. — Mylicie szczęście z zasługą. W dodatku robicie to w dobrej wierze! Nie zamierzam być dla was zbyt surowa. Taka to już męska natura. Wy, mężczyźni, jesteście godni śmiechu i współczucia z powodu waszej skłonności do pielęgnowania dziecinnych złudzeń aż do grobu. Jest między nami wielu takich, którzy tkwią w robocie od piętnastu lat — i to bez przerwy — próbując po kolei różnych sposobów podziemnych i jawnych, nie oglądając się ani wprawo, ani w lewo! Mogę mówić o tym. Jestem jedną z tych, co nigdy nie wypoczywały… Tak, co tu dużo gadać… Spójrzcie na moje siwe włosy! A tu przychodzi dwóch dzieciaków — mam na myśli was i Haldina — przychodzicie i oto udaje się wam zadać cios z miejsca, przy pierwszej próbie. Na dźwięk nazwiska Haldina, padającego z prędkich i energicznych ust rewolucjonistki, Razumowa tknęła znana mu ostra świadomość rzeczy nieodwołalnej. Ale przez te wszystkie miesiące, jakie przeszły nad jego głową, już zdążył stwardnieć na to odczucie. Świadomości nie towarzyszył już — jak w początkach — blady przestrach ani ślepy gniew. Wmówił już w siebie nowe przekonania i stworzył sobie atmosferę ponurego i szyderczego marzycielstwa — coś w rodzaju mrocznej mgławicy, w której tamto zdarzenie jawiło mu się pod postacią niewyraźnego cienia o mglistych zarysach mężczyzny; cienia znanego doskonale, ale całkowicie niemego, poza wymową dyskretnego czekania w mroku. To nie wzbudzało trwogi. — Jak on wyglądał? — zapytała niespodziewanie rewolucjonistka. — Jak on wyglądał? — powtórzył Razumow, opanowując się z trudem, by nie wybuchnąć dziko. Wyładował się jednak w krótkim śmiechu, rzucając na nią z ukosa ukradkowe spojrzenie. Takie przyjęcie jej pytania zmieszało ją. — Jakież to kobiece — rzekł Razumow. — Co wam przyjdzie z zajmowania się jego powierzchownością? Jakakolwiek była ta powierzchowność, znalazł się obecnie już poza zasięgiem wszelkich kobiecych wpływów. Zmarszczyła się. Trzy fałdy, jakie powstały przy tym u nasady jej nosa, podkreśliły mefistofeliczny łuk jej brwi. — Wy cierpicie, Razumow? — zagadnęła niskim, poufnym głosem. — Co za nonsens! — rzucił Razumow patrząc jej w oczy. — Ale teraz, kiedy o tym myślę, wcale nie jestem pewien, czy wydostał się z zasięgu wpływów jednej przynajmniej kobiety — wiecie, tej tam Madame de S. Dawniej zmarłych zostawiano w spokoju, ale teraz zdają się oni być na skinienie czy też zawołanie tej starej, zwariowanej czarownicy. My, rewolucjoniści, czynimy zadziwiające odkrycia. Co prawda nie są one tak bardzo nasze własne. My nie mamy nic własnego. Ale czy przyjaciółka Piotra Iwanowicza nie mogłaby zaspokoić waszej kobiecej ciekawości? Czy nie mogłaby wywołać dla was jego cienia? — żartował jak człowiek w udręce. Wyraz skupienia ustąpił z jej zmarszczonego czoła. Rzekła z pewnym znużeniem: — Miejmy nadzieję, że zamiast duchami, poczęstuje nas herbatą. Chociaż to wcale nie jest pewne. Razumow, jestem zmęczona. — Wy — zmęczona! Co za wyznanie! Ale herbata była tam na górze. Piłem ją. Jeśli pośpieszycie za Jakowliczem, zamiast tracić czas z takim niewartym zachodu sceptykiem jak ja, to może zastaniecie cień herbaty — jej zimnego ducha — błąkającego się jeszcze w świątyni. Ale jeśli idzie o wasze zmęczenie — trudno mi w nie jakoś uwierzyć. Nikt nie przypuszcza, że my możemy być zmęczeni. Nie wolno nam. Nie powinniśmy. Wczoraj czytałem w jakimś dzienniku alarmujący artykuł o niezmordowanej działalności partii rewolucyjnych. To robi wrażenie w świecie. To nasza siła. — A on wciąż tylko szydzi i szydzi — powiedziała kobieta w szkarłatnej bluzce, jak gdyby zwracając się spokojnie do kogoś trzeciego, choć nie spuszczała ani na chwilę swych czarnych oczu z twarzy Razumowa. — I dlaczego? — pytam. Po prostu dlatego, że zadraśnięto parę jego konwencjonalnych pojęć, parę nieważnych, męskich nawyków. Można by pomyśleć, że to jeden z tych nerwowych wrażliwców, którzy źle kończą. A jednak — ciągnęła dalej po chwili milczącego zamyślania, zwracając się już wprost do Razumowa — a jednak dopiero co dowiedziałam się czegoś, co mnie przekonywa, że wy, Kiryło Sidorowiczu, jesteście człowiekiem z charakterem. Tak, na pewno macie charakter. Tajemnicza stanowczość tego twierdzenia zaniepokoiła Razumowa. Ich oczy spotkały się. Odwrócił wzrok i przez zardzewiałe kraty bramy patrzył na czystą, szeroką drogę, ocienioną liściastymi drzewami. Zupełnie pusty tramwaj sunął wzdłuż alei z metalicznym chrzęstem. Razumowowi wydało się, że dałby wszystko za to, by móc siedzieć zupełnie samotnie w tym tramwaju. Był niewysłowienie znużony, znużony aż do ostatniego włókna swego ciała, ale miał powód, dla którego nie chciał pierwszy przerywać rozmowy. W każdej chwili ucho jego mogło wyłowić jakieś ważkie słowa z tej nierealnej i zbrodniczej paplaniny rewolucjonistów; słowa padające z jej ust albo z ust kogokolwiek innego. Dopóki był zdolny zachować jasną głowę i powciągać swoje rozdrażnienie, nie miał się czego obawiać. Jedynym warunkiem powodzenia i bezpieczeństwa jest niezłomna siła woli — upominał siebie. Pragnął znaleźć się za bramą, jak gdyby był rzeczywiście więźniem w tym parku — w tej centrali rewolucyjnych spisków, w tym domu szaleństwa, ślepoty, nikczemności i zbrodni. W milczeniu pozwalał swemu zranionemu duchowi odpoczywać w poczuciu umysłowego i moralnego oddalenia. Nie uśmiechnął się nawet, gdy usłyszał powtórzone przez nią słowa: — Tak! Silny charakter! Patrzył wciąż przez kraty bramy jak smętny więzień, który nie marzy o ucieczce, a tylko goni myślą zblakłe wspomnienia wolności. — Jeżeli będziecie się jeszcze ociągać — bąknął, ciągle zapatrzony w przestrzeń — to z pewnością nie zobaczycie nawet cienia tej herbaty. Ale jej nie można było pozbyć się w ten sposób. Po prawdzie nie spodziewał się, by mu się to udało. — Mniejsza o to, niewielka strata — mam na myśli herbatę — tym bardziej że tylko jej cień. Co do samej pani domu, to powinniście zrozumieć, że ona w pewnych sprawach jest pożyteczna. Widzicie to, Razumow? Na takie stanowcze wezwanie odwrócił głowę i zobaczył, że rewolucjonistka wykonywa ruch liczenia pieniędzy na dłoni. — Tak, to o to chodzi. Czy rozumiecie? Razumow wymówił z wolna: „Rozumiem”, i wrócił do swojego więziennego spoglądania na schludną i ocienioną drogę. — Środki materialne muszą być jakoś zdobyte, a to jest sposób łatwiejszy niż włamywanie się do banków. A także pewniejszy. O! Żartuję!… — Co on teraz tam mruczy do siebie? — wykrzyknęła półgłosem. — Nic, tylko podziwiam ofiarne poświęcenie Piotra Iwanowicza! To dość, żeby człowieka zemdliło. — Ach! Jakiż wybredniś! Mdłości! Mdli go! A czy wiecie, jak wygląda prawda w tej sprawie? Kto potrafi wejrzeć w tajemnice serca? Piotr Iwanowicz znał ją przed laty za swych światowych dni, kiedy był młodym oficerem gwardii. Nie nam sądzić człowieka natchnionego. Tu wy, mężczyźni, macie nad nami przewagę. Bywacie czasem natchnieni, zarówno w myślach, jak w działaniu. Zawsze przyznawałam, że kiedy jesteście natchnieni, kiedy wam się uda odrzucić wasze męskie tchórzostwo i pruderię, wtedy nie możemy wam dorównać. Ale jak rzadko… A tymczasem najgłupsza kobieta może zawsze się przydać. A dlaczego? Bo nami rządzi namiętność, namiętność nie do nasycenia… Chciałabym wiedzieć, czemu to on się uśmiecha? — Nie uśmiecham się — zaprzeczył posępnie Razumow. — Proszę! A jak mam nazwać te miny, któreście stroili? Tak, wiem. Wy, mężczyźni, możecie tu kochać, a tam nienawidzić, pożądać tego lub owego — i zaraz robicie z tego wiele szumu i nazywacie to namiętnością! Tak! Póki ona trwa. A my, kobiety, kochamy się w miłości i w nienawiści, w samych tych uczuciach, mówię wam, i w samym pożądaniu. Dlatego to nie tak łatwo nas przekupić jak was, mężczyzn. Bo, widzicie, w życiu niewielki ma się wybór. Trzeba albo próchnieć, albo płonąć… A nie ma wśród nas ani jednej — szminkowanej czy nie szminkowanej — która by nie wolała płonąć niż próchnieć. Mówiła energicznie, lecz tonem rzeczowym. Uwaga Razumowa powędrowała znowu w dal — poza kraty bramy — ale nie poza zasięg słuchu. Włożył ręce w kieszenie palta. — Próchnieć lub płonąć. Mocne określenie. Szminkowane czy nie szminkowane. Bardzo silne. Wyszminkowana lub… Powiedzcie mi: ona musi być o niego piekielnie zazdrosna? Jak się wam zdaje? — Kto? Co? Baronowa? Eleanor Maksymowna? Zazdrosna o Piotra Iwanowicza? Wielkie nieba! Czy to są sprawy godne męskiego umysłu? A któż by się nad nimi zastanawiał? — Dlaczego nie? Czy stara bogaczka nie może być zazdrosna? A może oni wszyscy razem są tylko czystymi duchami? — Ale skąd przyszło wam do głowy pytać o takie rzeczy? — zdziwiła się rewolucjonistka. — Znikąd. Tak sobie zapytałem. Maska frywolność, jeśli tak się wam podoba. — Wcale mi się nie podoba — odparła z miejsca. — Teraz nie pora na frywolność. W co tak tłuczecie własnym sercem? A może tylko gracie jakąś rolę? Razumow przez cały czas odczuwał skupioną na sobie uwagę tej kobiety jak fizyczne dotknięcie, jak rękę spoczywającą lekko na jego ramieniu. W tej chwili doznał tajemniczego wrażenia, że rewolucjonistka postanowiła chwycić go mocniej. Sprężył się wewnętrznie, aby to znieść bez zdradzenia się. — Gram rolę… — powtórzył, zwrócony do niej swym niewzruszonym profilem. — Widocznie gram ją kiepsko, skoro poznaliście się na udawaniu. Patrzyła na niego z czołem ściągniętym w prostopadłe fałdy, z cienkimi, czarnymi brwiami, wygiętymi do góry na podobieństwo czułek jakiegoś owada. Razumow dorzucił ledwo dosłyszalnie: — Mylicie się. Nie gram roli w większym stopniu niż każdy z nas. — A któż ją gra? — burknęła. — Kto? Wszyscy — rzekł niecierpliwie. — Jesteście materialistką, nieprawdaż? — Ech! Duszo moja. Wyrosłam z tych wszystkich bredni. — Ale musicie pamiętać definicję Cabanisa: „Człowiek jest aparatem do trawienia.” Otóż wyobrażam sobie… — Pluję na niego. — Co? Na Cabanisa? Bardzo ładnie. Ale nie możecie lekceważyć doniosłości dobrego trawienia. Radość życia — znacie radość życia? — zależy od zdrowego żołądka, podczas gdy złe trawienie skłania nas do sceptycyzmu, rodzi czarne urojenia i myśli o śmierci. To są fakty stwierdzone przez fizjologów. Otóż zapewniam was, że odkąd opuściłem Rosję, napasiono mnie niestrawnymi, cudzoziemskimi miksturami, aż mnie mdli — tfu! — Żartujecie — mruknęła niedowierzająco. Przytaknął niedbale. — Tak. To wszystko żart. Nie bardzo się opłaca rozmawiać z człowiekiem jak ja. Jednak z takich właśnie powodów ludzie odbierali sobie życie. — Przeciwnie. Uważam, że warto z wami rozmawiać. Spoglądał na nią spod oka. Zdawała się myśleć o jakiejś ciętej odpowiedzi, lecz skończyła na lekkim wzruszeniu ramion. — Czcza gadanina! Myślę, że wam trzeba wybaczyć tę słabostkę — rzekła ze specjalnym naciskiem na słowie „wam”. Był jakiś przydźwięk niepokoju w tej pobłażliwej konkluzji. Uwagi Razumowa nie uszedł najlżejszy odcień tej rozmowy, której się nie spodziewał, na którą nie był przygotowany. Otóż to właśnie. „Nie byłem przygotowany — wyrzucał sobie. — Dałem się zaskoczyć.” Wydało mu się, że gdyby tylko mógł przez jakiś czas wyziajać się jawnie jak pies, to pozbyłby się tego wewnętrznego ucisku. „Nigdy nie będę przygotowany” — pomyślał z rozpaczą. Zaśmiał się krótko i rzekł, jak mógł najswobodniej. — Dziękuję. Nie proszę o łaskę. — Po czym, udając żartobliwie niepokój: — Ale czy nie lękacie się, że Piotr Iwanowicz może nas podejrzewać o jakieś niedozwolone konszachty tu, pod tą bramą? — Nie, nie lękam się. Żadne podejrzenia nie mogą was dosięgnąć, kiedy jesteście ze mną, mój miły młodzieńcze. — Błysk humoru zniknął z jej czarnych oczu. — Piotr Iwanowicz ufa mi — ciągnęła dalej całkiem surowym tonem. — Zasięga mojej rady. Jestem jakby jego prawą ręką w pewnych najważniejszych sprawach… To was bawi — co? Może myślicie, że się przechwalam? — Boże uchowaj. Mówiłem sobie tylko, że Piotr Iwanowicz, jak się zdaje, całkowicie rozwiązał kwestię kobiecą. Jeszcze nie skończył, a już żałował tych słów i tonu, jakim je wypowiedział. Przez cały dzień mówił nie to, co było trzeba. To była głupota, gorzej niż głupota. To była słabość. To jakaś chorobliwa przekora opanowała jego wolę. Czy w taki sposób należało rozmawiać z tą kobietą, której wypowiedzi zdawały się zapowiadać przyszłe zwierzenia, która niewątpliwie posiadała duży zasób tajnych wiadomości i wywierała poważny wpływ? Po co budzić w niej wrażenie zagadkowości? Nie zdawała się jednak wrogo usposobiona. W jej głosie nie czuło się gniewu. Ton jego był dziwnie refleksyjny. — Nie wiadomo, co myśleć o was, Razumow. Musieliście zgryźć coś gorzkiego w kołysce. Spojrzał na nią z ukosa. — Hm! Coś gorzkiego? Oto jest wyjaśnienie — mruknął. — Tylko że to było znacznie później. A czy nie myślicie, Sofio Antonowno, że oboje pochodzimy z tej samej kołyski? Kobieta, której imię nareszcie wymówił (zmusił się do tego, przezwyciężając silną odrazę), odszepnęła po chwili: — Macie na myśli — Rosję? Nie raczył nawet przytaknąć. Zdawała się łagodnieć, jej czarne oczy stały się bardzo spokojne, jak gdyby rozwijała w myśli to porównanie we wszystkich jego subtelnych skojarzeniach. Lecz nagle ściągnęła brwi w mefistofelesowskim marsie. — Tak. Więc może nie ma się czemu dziwić. Tak. Zło spowija nas tam od kołyski, a czuwają nad nami istoty gorsze od ludojadów, wilkołaków i wampirów. Trzeba je przegnać, zniszczyć doszczętnie. Wobec tego zadania nic innego się nie liczy, o ile mężczyźni i kobiety są wierni i gotowi na wszystko. Oto, do jakiego przekonania doszłam w końcu. Najważniejsze, żebyśmy się nie kłócili o rozmaite powszednie drobiazgi. Pamiętajcie o tym, Razumow. Razumow nie słuchał. Ogarnięty jakimś ociężałym spokojem, stracił nawet poczucie, że jest obserwowany. Jego niepokój, gniew i pogarda wreszcie stępiały na skutek udręki tych długich godzin. Wydało mu się, że teraz stępiały już na zawsze. „Potrafię sprostać im wszystkim” — pomyślał z przekonaniem nadto pewnym, aby radowało. Rewolucjonistka przestała mówić; nie patrzył na nią; na drodze nie widziało się przechodniów. Zapomniał prawie, że nie jest sam. Usłyszał znowu jej głos: cięty, rzeczowy, a jednak zdradzający pewne wahanie, które było istotną przyczyną jej długiego milczenia: — Słuchajcie, Razumow… Razumow, który stał z odwróconą od niej twarzą, skrzywił się jak człowiek, który usłyszał fałszywą nutę. — Powiedzcie mi, czy to prawda, że w sam dzień zamachu byliście istotnie na wykładach w uniwersytecie? Minęła znaczna część sekundy, nim właściwy sens pytania dosięgnął go jak kula, która uderza dopiero w chwilę po błysku wystrzału. Na szczęście zdołał wolną ręką pochwycić pręt bramy. Uczepił się go ze straszliwą siłą, ale przytomność umysłu opuściła go. Zdołał tylko wydać jakiś gardłowy, niechętny dźwięk. — No, no, Kiryło Sidorowiczu — nalegała — wiem, że nie jesteście chełpliwi. To trzeba wam przyznać. Milczący z was człowiek. Może zbyt milczący. Przetrawiacie jakąś własną gorycz. Nie jesteście entuzjastą. Może właśnie dlatego jesteście silniejsi. Ale moglibyście mi przecież powiedzieć. Chciałoby się was trochę lepiej rozumieć. Ta rzecz uderzyła mnie niesłychanie… Więc zrobiliście to naprawdę? Razumow odzyskał głos. Strzał go ominął. Dany był całkiem na oślep, raczej jako sygnał do starcia wręcz. Zaczynała się wyraźna walka o życie. Na domiar miał w tej kobiecie niebezpiecznego przeciwnika. Ale był gotów do bitwy — tak przygotowany, że gdy zwrócił się ku niej, ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy. — Oczywiście — rzekł bez podniecenia, napięty wewnętrznie, lecz całkiem opanowany. — Wykłady… oczywiście. Ale czemu pytacie? To ona wydawała się teraz podniecona. — Napisał mi o tym w liście pewien młody człowiek z Petersburga, rozumie się, jeden z naszych. Widziano was… zauważono, że robiliście najspokojniej notatki w kajecie… Objął ją nieruchomym spojrzeniem. — I cóż z tego? — Uważam taką zimną krew za rzecz wspaniałą — to wszystko. To dowodzi niezwykłej siły charakteru. Ów młody człowiek pisze mi, że z waszej twarzy i zachowania nikt nie zdołałby odgadnąć, jaką rolę odegraliście zaledwie przed paroma godzinami — wielką, doniosłą, chlubną rolę… — O nie. Nikt nie zdołałby odgadnąć — potwierdził Razumow z powagą. — Ponieważ, widzicie, nikt w owym czasie… — Tak, tak! Niemniej wydaje się, że jesteście człowiekiem wyjątkowo odważnym. Wyglądaliście zupełnie tak samo jak co dzień. Przypominano to sobie później z podziwem… — Przyszło mi to bez trudu — oświadczył Razumow z tą samą sztywną powagą. — W takim razie jest to chyba jeszcze bardziej zdumiewające! — wykrzyknęła i zamilkła, podczas gdy Razumow zadawał sobie pytanie, czy nie powiedział czegoś całkiem niepotrzebnego — jeśli nie gorzej. Sofia Antonowna żywo podniosła głowę. — Zamierzaliście pozostać w Rosji? Robiliście plany… — Nie — przerwał Razumow bez pośpiechu. — Nie robiłem żadnych planów. — Więc po prostu odeszliście stamtąd? — wpadła mu w słowo. Przytaknął wolnym schyleniem głowy: — „Tak — po prostu.” — Coraz luźniej trzymał się pręta bramy, jak gdyby nabrał przekonania, że żaden strzał na oślep nie zdoła go teraz powalić. I nagle coś podszepnęło mu, by dodać: — Śnieg, wiecie, padał bardzo gęsty. Skinęła głową z uznaniem, jak ktoś biegły w tego rodzaju przedsięwzięciach, bardzo zainteresowany i zdolny traktować każdy szczegół fachowo. Razumow przypomniał sobie pewną rzecz, którą słyszał. — Widzicie, skręciłem w boczną, wąską ulicę — dodał niedbale i umilkł, jak gdyby nie warto było o tym mówić. Potem przypomniał sobie inny szczegół i rzucił go niby pogardliwą jałmużnę dla jej ciekawości. — Ogarnęła mnie chęć, żeby położyć się tam i zasnąć. Klasnęła językiem, nadzwyczaj tym objawem uderzona. Po czym wykrzyknęła: — Ale notatnik! Człowieku, ten zdumiewający notatnik. Chyba nie powiecie mi, żeście go już przedtem włożyli do kieszeni! Razumow drgnął. Mogło to być oznaką zniecierpliwienia. — Poszedłem do domu. Prosto do domu — rzekł wyraźnie. — Co za zimna krew! Odważyliście się? — Czemu nie? Zapewniam was, że byłem zupełnie spokojny. Ba, spokojniejszy może niż w tej chwili. — Razumow, wolę was takim, jakim teraz jesteście, niż kiedy wpadacie w ten wasz gorzki ton. I nikt w domu nie widział, jak wracaliście? Co? To mogło wyglądać podejrzanie! — Nikt — odpowiedział Razumow stanowczo. — Ani stróża, ani gospodyni, ani dziewczyny — nikogo nie było. Wszedłem na górę jak cień. Ranek był mroczny, schody ciemne. Prześliznąłem się jak widmo. Przeznaczenie? Szczęście? Jak myślicie? — Po prostu widzę to! — Oczy rewolucjonistki błysnęły ponuro. — Dobrze — a potem zastanawialiście się… Razumow miał już wszystko ułożone w głowie. — Nie. Jeśli chcecie wiedzieć, to spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze czas. Wziąłem notatnik i zbiegłem ze schodów na palcach. Czy wsłuchiwaliście się kiedy w tupot kroków człowieka zbiegającego w głąb krętych, długich schodów? Tam na dole gaz palił się dniem i nocą. Myślę, że pali się i teraz… Odgłos kroków zamiera… płomień drga… Zauważył błysk zdziwienia, który przesłonił na chwilę natężoną ciekawość czarnych oczu, wlepionych w jego twarz, jak gdyby rewolucjonistka chwytała dźwięk jego głosu nie uchem, lecz źrenicami. Urwał i przeciągnął ręką po czole, ze zmieszaniem człowieka, który śnił głośno. — Dokąd mógłby student spieszyć rano, jeśli nie na wykłady? Nocą, oczywiście, to inna sprawa. Było mi obojętne, gdyby mnie nawet cały dom oglądał. Nie zdaje mi się jednak, aby mnie ktoś widział. Najlepiej nie być widzianym ani słyszanym. O tak! Najszczęśliwsi są w Rosji ludzie, których nie widzi się ani nie słyszy. Czy nie podziwiacie mojego szczęścia? — Zdumiewające! — rzekła. — Jeśli macie szczęście, a przy tym determinację, to zaiste możecie się okazać nieocenionym nabytkiem w robocie, która nas czeka. Mówiła z powagą i namysłem. Razumowowi wydało się, że w myślach przydziela mu już jego rolę we wspólnej robocie. Oczy miała spuszczone. On czekał, nie bardzo już w owej chwili czujny, ale z nie opuszczającą go nigdy świadomością niebezpieczeństwa — co nadawało mu wyraz skupionej powagi. Któż to mógł pisać o nim w swym liście z Petersburga? Z pewnością któryś z kolegów — jakaś idiotyczna ofiara rewolucyjnej propagandy, jakiś głupi niewolnik cudzoziemskich, wywrotowych idei. Przed oczami pamięci mignął mu długi, chudy, wygłodzony student z czerwonym nosem. Tak, to musiał być ten koleżka! Uśmiechnął się w myśli na zupełną absurdalność całej sprawy, na samołudzenie się zbrodniczego idealisty, które strzaskało mu życie jak piorun z jasnego nieba, a teraz wracało echem wśród ruin — w fałszywych domysłach innych głupców. Dość wyobrazić sobie tamtego głodnego i żałosnego idiotę, jak zaspokaja ciekawość rewolucyjnych uchodźców, dostarczając im takiego, na wskroś fantastycznego szczegółu! Razumow ocenił, że nie przedstawia to dlań żadnego niebezpieczeństwa. Wprost przeciwnie. W takim stanie rzeczy była to raczej okoliczność pomyślna, kawałek szczęścia w nieszczęściu — byle je przyjąć z należną ostrożnością. — A jednak wy, Razumow — przemówił zadumany głos kobiecy — nie macie twarzy szczęśliwego człowieka. — Tu podniosła na niego oczy z nowym zaciekawieniem. — A więc to się tak odbyło. Po robocie po prostu odeszliście sobie i wróciliście do domu. Takie rzeczy udają się czasem. Zapewne z góry ułożyliście między sobą, że po załatwieniu sprawy każdy pójdzie w swoją stronę? Razumow zachował poważny wyraz twarzy i mówił dalej ostrożnie i z namysłem: — Czyż nie był to najlepszy sposób? — zapytał obojętnym głosem. — W każdym razie — dodał, odczekawszy chwilę — nie zastanawialiśmy się zbytnio nad tym, co stanie się potem. Nigdy nie uzgadnialiśmy formalnie jakiejś określonej linii postępowania. Myślę, że to się rozumie samo przez się. Pochwaliła jego relację lekkim skinieniem głowy. — Wy, oczywiście, chcieliście zostać w Rosji? — W samym Petersburgu — zaznaczył Razumow. — To było dla mnie jedyne bezpieczne wyjście. A zresztą, nie miałem dokąd się udać. — Tak! Tak! Wiem. To jasne. A tamten — ten wspaniały Haldin, który pojawił się tylko po to, aby zostawić po sobie żal — nie wiecie, co zamierzał? Razumow przewidział, że wcześniej czy później spotka się z tym pytaniem. Uniósł z lekka ramiona i opuścił je bezradnie — nic więcej. Siwowłosa konspiratorka pierwsza przerwała milczenie. — Bardzo dziwne — rzekła z wolna. — I nie przychodziło wam na myśl, Kiryło Sidorowiczu, że on może zechce znowu nawiązać kontakt z wami? Razumow spostrzegł się, że nie potrafi opanować drżenia ust. Pomyślał jednak, że własne jego dobro wymaga, by mówił. Przeczący gest nie wystarczy tym razem. Musi przemówić, choćby po to, aby rozgryźć, co mógł zawierać ów petersburski list. — Następnego dnia siedziałem w domu — rzekł nachylając się nieco i zatapiając wzrok w czarnych oczach kobiety, by nie zauważyła drżenia jego ust. — Tak, siedziałem w domu. Ponieważ postępki moje pamięta się i opisuje, więc może wiadomo wam, że następnego dnia nie byłem na wykładach. Co? Nie wiedzieliście o tym? Otóż pozostawałem w domu calutki dzień. Jak gdyby wzruszona jego drżącym głosem, szepnęła ze współczuciem: — Rozumiem. Musiało to być bardzo ciężkie. — Widzę, że umiecie się wczuć w uczucia drugich — powiedział Razumow spokojnie. — To było ciężkie. To było straszne. To był okropny dzień. I nie ostatni. — Tak, rozumiem. To wtedy, gdyście się dowiedzieli o jego wpadce. Czyż nie wiem, co się przeżywa, kiedy straci się towarzysza w walce o dobrą sprawę? Człowiekowi wstyd, że ocalał. A ja ich tylu pamiętam. Mniejsza z tym. Już niedługo będą pomszczeni. I cóż jest śmierć? W każdym razie nie jest to rzecz haniebna — jak niektóre rodzaje życia. Razumow poczuł lekkie, niemiłe drżenie, jak gdyby coś poruszało się w jego piersiach. — Niektóre rodzaje życia? — powtórzył, patrząc na nią badawczo. — Służalczego, niewolniczego życia. Życia? Nie! Raczej wegetowania na tej plugawej kupie nieprawości, jaką jest świat. Tak, Razumow, życie, aby nie było nikczemne, musi być buntem — bezlitosnym, nieustannym protestem. Uspokoiła się. Żar namiętności osuszył natychmiast zalśnienie łez, które wypełniły jej oczy, i powróciła do swego opanowanego i rzeczowego tonu. — Zrozumcie mnie dobrze, Razumow. Nie jesteście entuzjastą, ale tkwi w was olbrzymia siła buntu. Wyczułam to od pierwszej chwili, jak tylko popatrzyłam na was — pamiętacie — w Zurychu. O, tak! Jesteście pełni gorzkiego buntu. To dobrze. Oburzenie nieraz wygasa, nawet zemsta może przejść w znużenie, ale to bezkompromisowe poczucie musu i sprawiedliwości, które uzbroiło ręce wasze i Haldina, żeby powalić tę fanatyczną bestię… bo to było to — właśnie to! Dużo o tej sprawie myślałam. To nie mogło być nic innego — tylko to. Razumow skłonił się lekko, kryjąc ironiczność ukłonu pod maską niemal ponurej nieruchomości rysów. — Trudno mi przemawiać za zmarłego. Co do mnie, to mogę was zapewnić, że postępowaniem moim kierował mus, no i poczucie… no… karzącej sprawiedliwości. „To było dobre” — rzekł do siebie wytrzymując spojrzenie jej oczu — czarnych i niezgłębionych niby jaskinie ducha, w których, zdawało się, siedzi myśl rewolucyjna, knując gwałtowne sposoby ziszczenia swoich snów o przemianach. Jak gdyby coś dało się w ogóle zmienić! W tym naszym świecie niczego nie można zmienić — ani szczęścia, ani niedoli. Można je tylko przestawiać z miejsca na miejsce kosztem zdeprawowanych sumień i złamanych żyć — bezpłodna zabawa dla aroganckich filozofów i krwiożerczych błaznów. Takie myśli przelatywały przez głowę Razumowa, gdy stał twarzą w twarz ze starą działaczką rewolucyjną, szanowaną, darzoną zaufaniem i wpływową Sofią Antonowną, której słowo miało tak wielkie znaczenie w komitecie wykonawczym każdej partii. Była reprezentatywna o wiele bardziej niż wielki Piotr Iwanowicz. Wyzbyta retoryki, mistycyzmu i teorii, była prawdziwie duchem niszczycielskiej rewolucji. Z takim to osobistym przeciwnikiem Razumow musiał się zmierzyć. Oszukiwać ją słowami wychodzącymi z jej własnych ust — darzyło go uczuciem tryumfalnej rozkoszy. Przypomniał sobie aforyzm, że mowa jest nam dana dla ukrywania myśli. Oto było niezwykle subtelne i wysoce pogardliwe zastosowanie tej cynicznej teorii — wyszydzać samego ducha okrutnej rewolucji własnymi jego słowy, ducha wcielonego w tę kobietę o siwych włosach i czarnych brwiach, nakreślonych, zda się, cienko tuszem i ściągniętych prostopadłymi zmarszczkami na myślącym czole. — Otóż to! Kara! Żadnej litości! — takim wnioskiem zakończyła swe milczenie. Przerwawszy je, mówiła dalej porywczo, krótkimi, rozedrganymi zdaniami. — Posłuchajcie mojej historii, Razumow… Ojciec jej był zdolnym rzemieślnikiem, lecz nie miał szczęścia. Żadna radość nie opromieniała jego pracowitych dni. Umarł mając lat pięćdziesiąt; przez wszystkie lata swego życia dyszał pod ciężką ręką panów, których chciwość wyciskała z niego cenę wody, soli, nawet tego powietrza, którym oddychał; nakładano podatek na pot jego czoła, żądano krwi jego synów. Żadnej opieki, żadnego kierownictwa! Cóż społeczeństwo miało mu do powiedzenia? Bądź uległym i bądź uczciwym. Jeżeli się zbuntujesz, zabiję cię. Jeśli ukradniesz, wtrącę cię do więzienia. Natomiast gdy cierpisz, nie mam dla ciebie nic — oprócz może kęsa wyżebranego chleba, ale żadnej pociechy w twoich kłopotach, żadnego szacunku dla twego człowieczeństwa, żadnej litości dla smutków nędznego życia. I tak pracował, cierpiał i umarł. Umarł w szpitalu. Stojąc przy wspólnym grobie myślała o jego udręczonej egzystencji — i widziała ją całą. Liczyła proste radości życia, przyrodzone prawo najbiedniejszych, które zrabowano jego czułemu sercu z nieprzebaczalnej winy społeczeństwa. — Tak, Razumow — ciągnęła cichym i przejmującym głosem — stałam tam, jakby w jakimś ponurym świetle, jeszcze prawie dziecko, i przeklinałam nie trud, nie nędzę, jaka była jego udziałem, ale wielką ‘niesprawiedliwość społeczną systemu opartego na nie wynagradzanym znoju i na cierpieniu, dla którego nie ma współczucia. Od tej chwili stałam się rewolucjonistką. Usiłując wznieść się ponad niebezpieczną słabość pogardy lub współczucia, Razumow zachował twarz niewzruszoną. Ona zaś z nieudawanym odcieniem goryczy, pierwszym, jaki zauważył, odkąd poznał tę kobietę, mówiła dalej: — Ponieważ nie mogłam udać się do Kościoła, gdzie popi, słudzy rządu, nawoływali takie marne robaki jak ja do rezygnacji, zwróciłam się do tajnych związków z chwilą, kiedy tylko potrafiłam znaleźć do nich drogę. Miałam wtedy szesnaście lat — nic więcej, Razumow! A teraz — popatrzcie na moje siwe włosy. W tych ostatnich słowach nie było ani dumy, ani smutku. Gorycz zniknęła również. — Pozostało ich jeszcze dużo. Miałam zawsze wspaniałe włosy, nawet jako smarkula. Tylko w owych czasach obcinałyśmy je krótko myśląc, że to jest pierwszy krok do wytępienia społecznej hańby. Wytępić hańbę! Piękne hasło! Wypisałabym je na ścianach więzień i pałaców, wykułabym je w twardych skałach, rzuciłabym ognistymi literami na to puste niebo jako znak nadziei i trwogi — jako wróżbę końca… — Jesteście wymowna, Sofio Antonowno — przerwał nagle Razumow — tylko, jak dotychczas, wydaje się, że pisaliście je na wodzie… Umilkła na chwilę, ale nie obraziła się. — Któż wie? Bardzo prędko może się ono stać faktem wypisanym na całym obszarze naszego wielkiego kraju — rzekła znacząco. — A wtedy chciałoby się jeszcze pożyć. Mniejsza o siwe włosy. Razumow spojrzał na jej siwizną i ten ślad wielu niełatwych lat wydał mu się tylko świadectwem niezwyciężonej mocy buntu. Te siwe włosy w zdumiewający sposób uwydatniały gładkość niepomarszczonej twarzy, błyski czarnych oczu, smukłą i krzepką figurę i proste, energiczne opanowanie tej dojrzałej osobowości — jak gdyby w swej rewolucyjnej pielgrzymce odkryła tajemnicę nie wiecznej młodości, lecz wiecznego wytrwania. „Jak ona nierosyjsko wygląda — pomyślał Razumow. — Matka jej mogła być Żydówką albo Ormianką, diabli zresztą wiedzą kim.” Nasunęła mu się refleksja, że rewolucjoniści to rzadko kiedy typy zwyczajne. Każdy bunt jest wyrazem silnego indywidualizmu — wędrowały dalej jego myśli. — Można ich rozpoznać na milę w każdym społeczeństwie, w każdym otoczeniu. To zdumiewające, że policja… — Myślę, że niezbyt prędko zobaczymy się znowu — powiedziała Sofia Antonowna. — „Wyjeżdżam jutro. — Do Zurychu? — zapytał Razumow zdawkowo, a jednak z uczuciem odprężenia nie tyle od jakiejś wyraźnej obawy, co od nużącego napięcia, niby po spotkaniu zapaśniczym. — Tak, do Zurychu, a może dalej, znacznie dalej. Nowa podróż. Kiedy pomyślę o wszystkich moich podróżach! Musi kiedyś przyjść ostatnia. Mniejsza z tym, Razumow. Trzeba nam było uczciwie pogadać z sobą. Byłabym na pewno starała się zobaczyć z wami, gdybyśmy się tu nie spotkali. Piotr Iwanowicz wie, gdzie mieszkacie? Tak. Chciałam go popytać, ale stało się lepiej. Widzicie, spodziewamy się jeszcze dwóch ludzi, a wolałam czekać tutaj rozmawiając z wami niż tam w domu z… Rzuciwszy wzrokiem poza bramą, urwała. — Otóż i oni — rzekła szybko. — No, Kiryło Sidorowiczu, przyjdzie się niedługo pożegnać. IV Nie będąc pewnym gruntu, na którym się znajduje, Razumow uczuł niepokój. Odwrócił szybko głowę i zobaczył dwóch mężczyzn po przeciwnej stronie drogi. Spostrzegłszy, że Sofia Antonowna zauważyła ich, przecięli natychmiast drogę i weszli — jeden za drugim — w furtkę obok pustej budki przy bramie. Obaj spojrzeli na nieznajomego ostro, ale bez podejrzliwości, bo szkarłatna bluzka była dla nich płomiennym sygnałem bezpieczeństwa. Pierwszy z nich, mężczyzna o wielkiej, bladej i ogolonej twarzy, podwójnym podbródku i wystającym brzuchu, który zdawał się nieść ostentacyjnie przed sobą pod mocno opiętym paltem, kiwnął tylko głową i z irytacją odwrócił oczy; towarzysz jego — chudy, z wypiekami na wystających policzkach i o wojskowym, rudym wąsie pod ostrym, wydatnym nosem — zbliżył się od razu do Sofii Antonowny witając ją ciepło. Jego głos bardzo silny, lecz nieczysty, brzmiał jak głębokie buczenie. Rewolucjonistka przyjęła ich ze spokojną serdecznością. — To Razumow — oznajmiła wyraźnie. Chudy przybysz odwrócił się żywo. „Rzuci mi się w objęcia” — pomyślał nasz młody człowiek; wzdrygnął się cały wobec tej możliwości, ale członki wydały mu się zbyt ciężkie, aby mógł je ruszyć. Obawa okazała się jednak bezpodstawną. Miał do czynienia z pokoleniem konspiratorów, którzy nie obcałowywali się po policzkach; podniósłszy więc rękę, ciężką niby ołów, wsunął ją w szeroko rozwartą dłoń, wychudłą i ciepłą, rzekłbyś wysuszoną przez gorączkę. Dłoń obdarzyła go kościstym, wymownym uściskiem zdającym się mówić: „Między nami słowa są niepotrzebne.” Człowiek ów miał duże szeroko otwarte oczy. Razumowowi wydało się, że spoza ich smutku wyziera uśmiech. — To Razumow — powtórzyła Sofia Antonowna głośno, zwracając się do grubasa, który w pewnej odległości pokazywał profil swego brzucha. Nikt się nie poruszył. Wszystko to — dźwięki, postawy, ruchy i nieruchomość — zdawało się być częścią jakiegoś eksperymentu, w którego wyniku cienki głos zapiszczał z komiczną zrzędnością: — Och tak! Razumow! Już od miesięcy nie słyszymy o niczym innym, tylko o panu Razumowie. Co do mnie, to wyznaję, że wolałbym widzieć na tym miejscu Haldina zamiast pana Razumowa. Piskliwy nacisk, położony na nazwisku: „Razumow — pan Razumow”, świdrował uszy niby komiczny falset cyrkowego klowna, rozpoczynającego wyszukany kawał. Zdumienie, jakie w pierwszej chwili ogarnęło Razumowa, ustąpiło miejsca nagłemu oburzeniu. — Co to ma znaczyć? — zapytał ostro. — Nic! Bzdura. On zawsze jest taki. — Sofia Antonowna była wyraźnie zirytowana. Rzuciła jednak informację — „Necator” — dość głośno, by Razumow mógł ją usłyszeć. Urywane piski grubasa zdawały się wydobywać wprost z brzucha, który nosił jak balon pod swoim paltem. Nieruchawość jego postawy, wielkie stopy, martwo zwisające ręce, olbrzymie, blade policzki, cienkie kosmyki włosów, przylegające do tłustego karku — przykuły wzrok Razumowa, budząc w nim coś pośredniego między śmiechem a grozą. Nikita, przezywany Necatorem, ze złowrogą trafnością takiej aliteracji! Razumow słyszał o nim. Od czasu gdy przekroczył granicę, nasłuchał się dosyć o znakomitościach wojującej rewolucji; było co niemiara tych legend, anegdot, autentycznych sprawozdań, które od czasu do czasu wynurzają się przed oczyma na wpół niedowierzającego świata. Tak, Razumow słyszał o nim. Podobno zabił więcej żandarmów i policyjnych agentów niż którykolwiek z żyjących rewolucjonistów. Powierzano mu wykonywanie egzekucji. Kartka z literami N.N., odpowiednim pseudonimem mordu, znaleziona na przebitej piersi pewnego znanego szpicla (ten malowniczy szczegół sensacyjnego zabójstwa dostał się do gazet), była znakiem jego roboty. „Z rozkazu Komitetu — N.N.” Rąbek kurtyny, uniesiony dla wstrząśnięcia wyobraźnią gapiącego się świata. Opowiadano o tym zabójcy biurokratów, gubernatorów i nieznanych donosicieli, że niezliczoną ilość razy jeździł do Rosji i z powrotem. W przerwach między wyjazdami, jak mówiono Razumowowi, mieszkał nad jeziorem Como z czarującą i oddaną sprawie żoną oraz dwojgiem małych dzieci. Ale jakim cudem ta kreatura, tak groteskowa, że na jej widok psy uliczne musiały szczekać, potrafiła poruszać się swobodnie podczas swoich śmiercionośnych wypraw i przemykać się przez policyjne sieci? — No i co? No i co? — zapiszczał znowu. — Po prostu jestem szczery. Przecież nikt nie zaprzeczy, że tamten był duszą roboty. A więc byłoby lepiej, gdyby on dla nas ocalał. Byłby pożyteczniejszy. Nie jestem sentymentalny. Mówię, co myślę… to całkiem naturalne. Tylko pisk, pisk, pisk, bez jednego gestu, jednego drgnienia, potworna, piskliwa burleska zawodowej zawiści. Ten człowiek o złowrogim przezwisku, ten wykonawca wyroków rewolucyjnych, straszliwy N.N., był oto rozjątrzony jak modny tenor, gdy występ nieznanego amatora zwróci na siebie uwagę publiczności. Sofia Antonowna wzruszyła ramionami. Towarzysz z wojskowym, rudym wąsem pośpieszył ku Razumowowi pełen pojednawczych zamiarów. — Niech to diabli wezmą! — powiedział swym silnym, huczącym głosem. — I do tego tu, w miejscu, że tak powiem, publicznym, niemal na ulicy. Ale sam pan widzi, o co chodzi. To jeden z jego dziwacznych wybryków. Zupełnie bez znaczenia. — Proszę się nie przejmować — zawołał Razumow wybuchając przeciągłym śmiechem. — Nie warto o tym mówić. Tamten — z gorączkowymi wypiekami, niby dwa oparzenia na kościach policzkowych — popatrzył na niego przez chwilę i także wybuchnął śmiechem. Razumow, którego wesołość nagle wygasła, postąpił o krok naprzód. — Dość tego — zaczął donośnym, ostrym głosem, choć nogi pod nim drżały. — Nie ścierpię tego więcej. Nie pozwolę nikomu… Rozumiem doskonale, do czego zmierzają te wszystkie aluzje… Pytajcie, prowadźcie śledztwo! Wyzywam was, ale nie chcę być niczyją igraszką. Wypowiedział już kiedyś takie słowa. Musiał je wtedy wykrzyknąć w obliczu innych podejrzeń. I oto diabelskie koło przyniosło znów ten protest, niby fatalną konieczność jego życia. Ale to wszystko nie zda się na nic. Zawsze będzie czyjąś igraszką. Na szczęście życie nie trwa wiecznie. — Nie ścierpię tego! — krzyknął uderzając pięścią w dłoń drugiej ręki. — Kiryło Sidorowiczu, co z wami? — wmieszała się autorytatywnie rewolucjonistka. Wszyscy patrzyli teraz na Razumowa. Zabójca szpiegów i żandarmów zwrócił się ku niemu, wystawiając swój olbrzymi brzuch niby tarczę. — Nie krzyczcie. Są ludzie na ulicy. — Sofia Antonowna obawiała się nowego wybuchu. Właśnie przybił do przystani na wprost bramy mały parowiec z Monrepos — całkiem nie zauważony przez nich, mimo ochrypłych gwizdów i bicia bocznych kół o wodę; wysadził na brzeg garstkę lokalnych pasażerów, którzy rozchodzili się w różne strony. Tylko jakiś wczesny turysta w krótkich spodenkach, rzucający się w oczy swym nowiutkim, żółtym futerałem na lornetkę, przystanął na chwilę węsząc coś niezwykłego w tej grupie czterech osób za zardzewiałą bramą posiadłości, która wyglądała na zapuszczony ogród nie zamieszkanego, prywatnego domu. Ach! Gdyby był wiedział, jaką to okazję postawiła nagle na jego drodze najzwyklejsza wycieczka! Był jednak człowiekiem dobrze wychowanym: odwrócił oczy i drobnym krokiem odszedł wzdłuż alei, wypatrując tramwaju. Gest ręki Sofii Antonowny: „Zostawcie go mnie” — odprawił obu mężczyzn; huczenie niewyraźnego głosu stawało się coraz słabsze i słabsze, a cienki pisk: — No i co? O co chodzi? — wydawał się z oddalenia już tylko dźwiękiem piszczącej zabawki. Zostawili jej Razumowa. Tyle rzeczy można było powierzyć bezpiecznie doświadczeniu Sofii Antonowny. Jakoż natychmiast jej czarne oczy zwróciły się w stronę Razumowa, a jej umysł próbował przeniknąć istotę owego wybuchu. Niewątpliwie miał jakieś znaczenie. Nikt się nie rodzi czynnym rewolucjonistą. Zmiana nadchodzi burzliwie, z mocą nagłego powołania, niosąc z sobą dręczące wątpliwości, utwierdzające gwałty, zmienność stanów ducha — dopóki nawrócony nie znajdzie ostatecznego ukojenia w ślepej zaciekłości przekonań. Sofia Antonowna widywała — często tylko odgadywała — takie emocjonalne przełomy u wielu młodych mężczyzn i kobiet. Ten młody człowiek robił wrażenie ponurego egotysty. A przy tym był to okaz szczególny — jeden na tysiące. Nie spotkała się nigdy z indywidualnością, która by ją w tym stopniu ciekawiła i zastanawiała. — Uważajcie, Razumow, drogi przyjacielu. Jeśli tak dalej pójdzie, oszalejecie. Dla wszystkich macie gniew, a dla siebie gorycz i wprost szukacie sobie czegoś, czym by się dręczyć. — To nie do zniesienia! — wybuchnął Razumow urywanym głosem. — Musicie mi przyznać, że nie mogę się łudzić co do zachowania, które… nie jest jasne… a raczej… aż nadto jasne. Uczynił gest rozpaczy. Nie odwagi mu brakło. Duszące opary fałszu zatkały mu oddech — ta myśl, że jest skazany na nieustanne borykanie się w takiej zatrutej atmosferze bez nadziei odświeżenia swoich sił choćby łykiem czystego powietrza. — Szklanka zimnej wody — oto czego wam potrzeba. — Sofia Antonowna spojrzała najpierw na dom w głębi parku i potrząsnęła głową, potem zaś przeniosła wzrok poza bramę, na spokój jeziora pełnego po brzegi. Z półżartobliwym wzruszeniem ramion zaniechała jednak zastosowania tego lekarstwa w obliczu takiej jego obfitości. — To wy sami, duszo moja, ciskacie się na coś, co nie istnieje. Co to jest? Wyrzuty sumienia czy coś innego? To nie ma sensu. Przecież nie mogliście pójść i oddać się im w ręce dlatego, że wzięto waszego towarzysza. I zaczęła tłumaczyć mu rozsądnie i obszernie, że nie miał powodu skarżyć się na sposób, w jaki go przyjęto. Każdego nowego przybysza omawiało się mniej lub bardziej szeroko. Każdego trzeba było gruntownie poznać przed przyjęciem. Nie pamiętała, aby komukolwiek od razu okazano tak wiele zaufania. Niedługo, bardzo niedługo, może nawet wcześniej, niż się spodziewał, będzie miał sposobność okazać swe oddanie dla świętej sprawy wytępienia Zła. Razumow słuchał spokojnie i rozmyślał: „Może próbuje uśpić moje podejrzenia. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że większość z nich — to głupcy.” Odszedł parę kroków w bok i skrzyżowawszy ręce, oparł się o kamienny słup bramy. — Co się tyczy nie wyjaśnionych jeszcze szczegółów losu biednego Haldina — Sofia Antonowna mówiła teraz tak wolno, że jej słowa padały na Razumowa jedno po drugim jak krople roztopionego ołowiu — otóż w tej sprawie — chociaż nikt nigdy nie zarzucał, żeby wasze postępowanie, czy to z tchórzostwa, czy przez niedbalstwo, było nie w porządku — w tej sprawie mam trochę informacji… Razumow nie mógł powstrzymać się od podniesienia głowy, a Sofia Antonowna skinęła potwierdzająco. — Mam. Pamiętacie ten list z Petersburga, o którym wspominałam przed chwilą? — List? Doskonale. Jakiś wścibski jegomość opisał moje zachowanie w ciągu tamtego dnia. Aż się niedobrze robi. Wyobrażam sobie, jak się nasza policja cieszy otwierając te zajmujące i… i… zbyteczne listy. — Ale gdzież tam! Nasze listy nie tak łatwo, jak sobie wyobrażacie, wpadają w ręce policji. Ten, o którym mowa, wyszedł z Petersburga, dopiero kiedy lody puściły. Zabrał go pierwszy angielski parowiec, który odpłynął Newą tej wiosny. Wśród załogi jest palacz… Oczywiście jeden z naszych. List doszedł mnie z Hull… Urwała, zdawało się, zaskoczona wyrazem posępnego skupienia w spojrzeniu Razumowa, lecz natychmiast ciągnęła dalej, już znacznie szybciej: — Mamy tam kilku naszych, którzy… ale mniejsza z tym. Autor listu opisuje mi pewien incydent, który jego zdaniem mógł mieć związek z aresztowaniem Haldina. Chciałam wam właśnie o tym powiedzieć, gdy tamci dwaj nadeszli. — To także był incydent — mruknął Razumow — i to bardzo przyjemny — dla mnie. — Dajcie temu spokój! — zawołała Sofia Antonowna. — Nikt się nie przejmuje szczekaniem Nikity. To nie jest człowiek złej woli. Posłuchajcie lepiej, co wam powiem. Może będziecie mogli rzucić tu jakieś światło. Był w Petersburgu taki chłop mieszczuch trudniący się wynajmem koni… Przybył do miasta przed laty, żeby pracować jako woźnica u jakiegoś krewniaka, i dorobił się jednej czy dwóch własnych dorożek. Mogła oszczędzić sobie gestu: „Nie przerywajcie” — bo Razumow nie miał zamiaru się odzywać; w tej chwili nie zdołałby jej przerwać, gdyby nawet chodziło o jego życie. Skurcz mięśni, który przebiegł po jego twarzy, był mimowolny i czysto powierzchowny i pozostawił na niej poprzedni wyraz ponurego skupienia. — Jak się zdaje, nie był to całkiem pospolity osobnik swojej klasy — ciągnęła. — Mój korespondent rozmawiał z wieloma mieszkańcami tego domu, wiecie, jednego z tych ogromnych domów, pełnych hańby i nędzy… Sofia Antonowna nie potrzebowała rozwodzić się nad obrazem tego domu. Razumow ujrzał wyraźnie wznoszący się poza nią ciemny blok murów, zasnuty śnieżycą, z długim rzędem okien szynkowni, przeświecających mętnie tuż nad ziemią. Widmo owej nocy szło w ślad za nim. Stawił mu czoło z wściekłością i znużeniem. — Czy nieboszczyk Haldin nie wspomniał wam kiedy o tym domu? — zainteresowała się Sofia Antonowna. — Tak. — Dając tę odpowiedź Razumow zastanawiał się, czy nie wpada w pułapkę. Ale ciągłe kłamanie przed tymi ludźmi było tak upokarzające, że prawdopodobnie nie umiałby powiedzieć: „Nie.” — Raz wspomniał mi o takim domu — dodał, jak gdyby przypominając sobie z wysiłkiem. — Miał tam jakichś robotników, których odwiedzał. — Właśnie. Sofia Antonowna tryumfowała. Jej korespondent dowiedział się o tym fakcie zupełnie przypadkowo z rozmów z mieszkańcami tego domu, po zaprzyjaźnieniu się z pewnym robotnikiem, który zajmował tam pokój. Ludzie ci opisali mu dokładnie powierzchowność Haldina. Ich nędzy przynosił krzepiące słowa nadziei. Przychodził nieregularnie, ale przychodził bardzo często i czasem spędzał noc w tym domu — jak pisał jej korespondent — sypiając prawdopodobnie w stajni znajdującej się w podwórzu. — Zwróćcie uwagę, Razumow! W stajni. Razumow słuchał potakując z jakimś rozbawionym okrucieństwem. — Tak. Na słomie. Było to zapewne najczystsze miejsce w całym domu. — Bez wątpienia — zgodziła się kobieta z tym swoim ostrym ściągnięciem brwi, które zdawało się zbliżać ku sobie jej czarne oczy w jakiś złowrogi sposób. — Żadne czworonożne bydlę nie zniosłoby tego niechlujstwa i nędzy, na jakie skazane są miliony ludzi w Rosji. W powyższym odkryciu ważny był fakt, że Haldin dobrze znał owego chłopa woźnicę — człowieka śmiałego, niezależnego i żyjącego szeroko, a przy tym nie bardzo lubianego w całym domu. Mówiono o nim, że ma konszachty z szajką włamywaczy. Kilku z nich zostało schwytanych — co prawda nie wtedy, kiedy ich woził. Ale podejrzewano, że to on ich wydał policji i… Rewolucjonistka urwała nagle. — A wy? Czyście kiedy słyszeli, aby wasz przyjaciel wspominał o niejakim Ziemianiczu? Razumow był przygotowany na to nazwisko. Oczekiwał tego pytania. „Kiedy mi je postawi, przyznam się” — powiedział był sobie. Ale nie śpieszył się. — Z pewnością — zaczął z wolna. — Ziemianicz, taki chłop, posiadający zaprzęg koni. Tak. Wspominał raz o Ziemianiczu. Oczywiście. Ziemianicz od koni… Że mi też wyleciało z pamięci. To była przecież jedna z ostatnich naszych rozmów. — To znaczy — Zofia Antonowna spoważniała bardzo — Razumow, to znaczy, że to było na krótko przed… — Przed czym? — wrzasnął Razumow, przystępując do rewolucjonistki, która wydawała się zdziwiona, ale nie ruszyła się z miejsca. — Przed… Ach tak! Oczywiście, że przedtem. Jakże by mogło być potem? Na kilka godzin przedtem. — I mówił o nim przychylnie? — Z zachwytem! Konie Ziemianicza! Szeroka dusza Ziemianicza! Razumow znajdował dziką rozkosz w głośnym wymawianiu tego nazwiska, które jeszcze nigdy dotąd nie przeszło przez jego usta. Utkwił pałający wzrok w rewolucjonistce i dopiero po dobrej chwili zafascynowany wyraz jej twarzy przywołał go do porządku. — Nieboszczyk Haldin — rzekł pohamowawszy się i spuszczając oczy — skłonny był do kierowania się nagłymi sympatiami, które… które — jakby to określić — nie miały dostatecznych podstaw. — Otóż to! — Sofia Antonowna klasnęła w dłonie. — To moim zdaniem wyjaśnia sprawę. Podejrzenia mojego korespondenta powstały… — Aha! Wasz korespondent! — rzekł Razumow niemal jawnie drwiącym tonem. — Jakież to podejrzenia? W jaki sposób powstały? A może podsunął je ten cały Ziemianicz? Zapewne dobry pijaczyna, gaduła, może… — Mówicie, jak gdybyście go znali. Razumow podniósł oczy. — Me. Ale znałem Haldina. Sofia Antonowna poważnie skinęła głową. — Rozumiem. Każde wasze słowo potwierdza w moim pojęciu podejrzenia przekazane mi w tym bardzo zajmującym liście. Trupa owego Ziemianicza znaleziono pewnego ranka w stajni — powiesił się na haku. Razumowa wzburzyła ta wiadomość do tego stopnia, że Sofia Antonowna spostrzegła to i powiedziała żywo: — Aha! Zaczynacie pojmować. Pojmował i widział wyraźnie: ciało w baranim kożuchu i butach z cholewami wiszące pod ścianą stajni, sklepionej jak piwnica i oświetlonej latarnią, której oprawa rzucała wokół podłużne cienie; twarz wisielca kryła spiczasta czapa, zsunięta na oczy. „Ale to mnie nie dotyczy — zreflektował się. — To bynajmniej nie wpływa na moją sytuację. On nie wiedział, kto go zbił. Nie mógł wiedzieć.” Zrobiło mu się żal starego miłośnika butelki i kobiet. — Tak. Niektórzy z nich kończą w ten sposób — mruknął. — A wy co o tym myślicie, Sofio Antonowno? Był to właściwie domysł jej korespondenta, ale Sofia Antonowna zaakceptowała go w pełni. Podała go w dwóch słowach: — Wyrzuty sumienia. — Na te słowa Razumow szeroko otworzył oczy. Korespondent Sofii Antonowny, nasłuchawszy się opowiadań mieszkańców owego domu i zestawiwszy jedno z drugim, zdołał dojść bardzo blisko prawdy o stosunku Haldina do Ziemianicza. — To ja mogę wam powiedzieć, czegoście może nie wiedzieli: że wasz przyjaciel miał pewien plan ratowania się po zamachu — w każdym razie chciał uciec z Petersburga. Być może to było wszystko, resztę zaś zdał na los szczęścia. A konie tego człowieka stanowiły część planu. „Więc doszli prawdy” — pomyślał Razumow ze zdumieniem, równocześnie potakując rzeczowo: — Tak, to możliwe, to bardzo możliwe. — Ale rewolucjonistka nie miała wątpliwości, że tak w istocie było. Przede wszystkim ktoś zasłyszał część rozmowy Haldina z Ziemianiczem na temat koni. Następnie gdy „młody pan” (ci ludzie nie znali nazwiska Haldina) przestał pokazywać się w ich domu, mieszkańcy zaczęli podejrzewać Ziemianicza, że wie coś niecoś o przyczynach tej nieobecności. Ziemianicz zaprzeczał z pasją. Było jednak faktem, że od czasu zniknięcia Haldina zmienił się bardzo, spochmurniał i schudł. Wreszcie w czasie kłótni z jakąś kobietą, do której się zalecał — a w sporze tym brała podobno udział większość mieszkańców domu — zelżył go publicznie główny jego wróg, atletyczny kramarz, nazywając go donosicielem i zarzucając mu, że posłał „naszego młodego pana na Syberię” tak samo, jak przedtem tych kilku młokosów, co włamywali się do domów. Wywiązała się bójka i Ziemianicza zrzucono ze schodów; potem pił i dumał przez cały tydzień, i wreszcie powiesił się. Sofia Antonowna wyciągnęła własne wnioski z tej opowieści. Obwiniała Ziemianicza o to, że albo wygadał się po pijanemu, iż zamówiono u niego konie na wiadomy termin, co mógł podsłuchać szpicel w jakimś podłym szynku — może w tym samym, który się mieścił na parterze owego domu — albo też sam Ziemianicz doniósł o wszystkim policji, po czym opadły go wyrzuty sumienia. Taki człowiek był zdolny do wszystkiego. Miał opinię starego hulaki, a jeśli już raz, w związku ze sprawą owych złodziei, zadawał się z policją — co wyglądało na rzecz pewną, choć zawsze się zapierał — to musiał znać kilku podrzędnych szpicli, stale węszących za czymś, co mogliby donieść. Prawdopodobnie z początku nie przywiązywano wagi do jego gadaniny, aż do dnia, kiedy ten łotr de P. dostał, co mu się należało. Ach! Wtedy czepiono się każdego strzępu i śladu domysłu czy informacji i tak, fatalnym zbiegiem okoliczności, musieli dojść do Haldina. — Rzeczywiście fatalnym — zakończyła Sofia Antonowna rozkładając ręce. Fatalizm — zbieg okoliczności! W milczącym zdumieniu rozmyślał Razumow nad dziwacznym prawdopodobieństwem tych domysłów. Rzecz jasna, były dla niego korzystne. — Teraz wypada podać te rozstrzygające dowody do ogólnej wiadomości. — Sofia Antonowna odzyskała znów cały spokój i stanowczość. List otrzymała już przed trzema dniami, lecz nie napisała o tym od razu do Piotra Iwanowicza. Wiedziała już wówczas, że wkrótce będzie miała sposobność spotkać kilku działaczy zgromadzonych w bardzo ważnym celu. — Myślałam, że odniesie lepszy skutek, jeżeli pokażę wszystkim oryginał listu. Mam go przy sobie w kieszeni. Pojmujecie, jak byłam rada ze spotkania z wami. „Mnie go nie pokaże — pomyślał Razumow. — Nie zanosi się na to. Ciekawym, czy powiedziała mi wszystko, co ten jej korespondent wyszperał?” Pragnął bardzo zobaczyć list, ale zdawał sobie sprawę, że nie powinien o to prosić. — Powiedzcie mi z łaski swojej, czy to wszystko było rodzajem śledztwa z nakazu? — Me, nie — zaprotestowała. — Znowu ta wasza drażliwość. Ona was ogłupia. Czy nie widzicie, że brakło tu jakiegokolwiek punktu zaczepienia dla śledztwa, gdyby nawet ktoś o tym był pomyślał. Zupełna pustka! I to właśnie podkreślali niektórzy z naszych ludzi, żądając, byśmy przyjęli was z ostrożnością. Wyjaśnienie nastąpiło zupełnie przypadkowo, jedynie dlatego, że mój korespondent zawarł znajomość z pewnym inteligentnym garbarzem, który mieszkał właśnie w tym domu nędzarzy. Nadzwyczajny zbieg okoliczności! — Ktoś pobożny — zauważył Razumow z bladym uśmiechem — powiedziałby, że wszystko to sprawiła ręka Boska. — Mój biedny ojciec byłby tak powiedział — Sofia Antonowna nie uśmiechnęła się. Spuściła oczy. — Chociaż jego Bóg nigdy mu nie dopomógł. Dawne to czasy, kiedy Bóg czynił cośkolwiek dla ludzi. W każdym razie to już się dokonało. — Wszystko to byłoby zupełnie przekonujące — rzekł Razumow z wszelkimi pozorami rozważnej bezstronności — gdyby istniała pewność, że ów „młody pan”, o którym ci ludzie mówili, był istotnie Wiktorem Haldinem. Ale czy mamy tę pewność? — Tak. Co do tego nie może być wątpliwości. Mój korespondent znał równie dobrze wygląd Haldina jak wasz — powiedziała stanowczo rewolucjonistka. „To na pewno ten czerwononosy student” — pomyślał Razumow z budzącym się na nowo niepokojem. Czy aby jego własna bytność w tym przeklętym domu przeszła niepostrzeżenie? Było to wprawdzie możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. Taka właśnie rzecz stanowiła łakomy żer dla owego wygłodzonego zbieracza gminnych plotek. Swoją drogą list zdawał się nie zawierać o tym żadnej wzmianki. Chyba że Sofia Antonowna ją zataiła. A jeśli zataiła, to — dlaczego? I jeżeli ten głodujący demokrata, który posiadał jakiś przeklęty talent poznawania ludzi z opisu, jeszcze tego nie wyszperał, to tylko do czasu. Wyszpera wkrótce i z miejsca napisze drugi list — a wtedy! Pomimo swego zuchwalstwa, karmionego jadem nienawiści i pogardy, Razumow zadrżał wewnętrznie. Chroniło go ono przed pospolitym strachem, ale nie mogło ustrzec przed odrazą na myśl, że w jakikolwiek sposób będzie miał do czynienia z tymi ludźmi. Był to rodzaj przesądnego lęku. Teraz, gdy jego położenie stało się pewniejsze dzięki własnej ich głupocie, a kosztem Ziemianicza, uczuł potrzebę zupełnego bezpieczeństwa, które zwolniłoby go od mówienia jaskrawych kłamstw i pozwoliłoby poruszać się wśród nich w milczeniu, bez pytań, słyszącemu wszystko i nieprzeniknionemu — prawdziwie jak fatum ciążące nad ich zbrodniami i szaleństwem. Czy uzyskał już tę przewagę? Czy jeszcze nie? Czy nigdy jej nie uzyska? — A zatem, Sofio Antonowno — zgodził się niespiesznie, a jego ociąganie się było o tyle szczere, że za nic nie chciał się z nią rozstać, póki nie wypróbuje jej szczerości pytaniem, na które w żaden sposób nie mógł się zdobyć — a zatem, Sofio Antonowno, skoro tak jest, to… — Ten człowiek sam wymierzył sobie sprawiedliwość — powiedziała kobieta, jakby myśląc głośno. — Co? Ach tak! Wyrzuty sumienia! — mruknął Razumow z pewną pogardą. — Nie sądźcie go zbyt surowo, Kiryło Sidorowiczu, chociaż straciliście przyjaciela. — Ton jej głosu nie złagodniał wcale, ale czarne, błyszczące oczy jak gdyby oderwały się na chwilę od mściwych wizji. — To był człowiek z ludu. Prosta dusza rosyjska nigdy nie jest całkowicie zamknięta dla skruchy. Dobrze wiedzieć o tym. — Czy to ma być pociecha? — zapytał podchwytliwie Razumow. — Przestańcie szydzić! — Zgromiła go gwałtownie. — Pamiętajcie, Razumow, że kobiety, dzieci i rewolucjoniści nienawidzą ironii, która jest zaprzeczeniem wszelkich zbawczych instynktów, wszelkiej wiary, wszelkiego poświęcenia, wszelkiego czynu. Nie szydźcie! Przestańcie… Nie wiem doprawdy dlaczego, ale są chwile, kiedy was nie cierpię… Odwróciła twarz. Przez długą chwilę trwało bierne milczenie, jak gdyby elektryczne napięcie sytuacji wyładowało się zupełnie w tym błysku pasji. Razumow ani drgnął. Naraz Sofia Antonowna końcami palców dotknęła jego rękawa. — Nie gniewajcie się. — Nie gniewam się — odpowiedział bardzo spokojnie. Był dumny, że ta kobieta nic z jego twarzy nie może wyczytać. Przyniosło mu to ulgę i wyzwoliło, bodaj na chwilę, od niepojętego przygnębienia. I nagle zadał sobie pytanie: „Po jakiego czorta chodziłem do tego domu? To był przecież idiotyzm.” Ogarnął go głęboki niesmak. Sofia Antonowna zwlekała z odejściem, rozmawiając przyjacielsko, w wyraźnie pojednawczej intencji. Opowiadała wciąż jeszcze o tym sławetnym liście, podając rozmaite szczególiki, dostarczone jej przez korespondenta, który zresztą nigdy Ziemianicza nie widział. „Ofiarę wyrzutów sumienia” pochowano na wiele tygodni przed pierwszym pojawieniem się autora listu w owym domu. Mieścił w sobie ten dom bardzo dobry materiał rewolucyjny. Duch bohaterskiego Haldina przeszedł przez nory czarnej nędzy, niosąc zapowiedź powszechnego wyzwolenia z wszystkich niedoli, jakie nękają ludzkość. Razumow słuchał nie słysząc, nurtowany świeżo zrodzonym pragnieniem bezpieczeństwa, obywającego się nareszcie bez tej poniżającej metody mówienia wierutnych kłamstw, która czasami wydawała mu się już prawie niemożliwa do kontynuowania. Nie. To, czego się pragnął dowiedzieć, nie mogło nigdy wypłynąć w tej rozmowie. Nie było sposobu nawiązać do tego tematu. Żałował, że nie przygotował na użytek zagranicy jakiejś dobrze obmyślanej historii, w której mógłby się przyznać do fatalnych koneksji z tym domem. Ale gdy opuszczał Rosję, nie wiedział, że Ziemianicz się powiesił. A w ogóle, któż mógł przewidzieć, że „informator” tej kobiety wlezie do tej właśnie spelunki spośród wszystkich spelunek, oczekujących zniszczenia w oczyszczającym ogniu rewolucji społecznej? Kto mógł to przewidzieć? Nikt! „To prawdziwie diabelska niespodzianka” — myślał Razumow, zachowując spokojną twarz z wyrazem nieprzeniknionej wyższości i potakując uwagom Sofii Antonowny na temat psychologii „ludu”. — O, tak — istotnie — wtórował dosyć chłodno, a równocześnie czuł w palcach nerwowy impuls, by wycisnąć z jej gardła jakieś wyznanie. I dopiero w ostatnim momencie, na odchodnym, gdy ogarniało go już uczucie odprężenia, Sofia Antonowna potrąciła o sprawę, która go tak niepokoiła. Jak do tego doszło, mógł się tylko domyślać, bo całkiem nie uważał w owej chwili — musiało to jednak wyniknąć z utyskiwań Sofii Antonowny na pozbawioną logiki ciemnotę ludu. Na przykład ten Ziemianicz: był znany jako człowiek niereligijny, a jednak w ostatnich tygodniach życia uroił sobie, że obił go diabeł. — Diabeł — powtórzył Razumow, jak gdyby dobrze nie usłyszał. — Tak, prawdziwy diabeł. Diabeł we własnej osobie. Jest czemu się dziwić, Kiryło Sidorowiczu. Wieczorem, tej samej nocy, kiedy aresztowano biednego Haldina, zjawił się tam jakiś całkiem nieznany człowiek i spuścił straszliwe lanie Ziemianiczowi, kiedy ten leżał spity na śmierć w stajni. Całe ciało tego nieszczęśnika było jednym wielkim sińcem. Pokazywał te sińce mieszkańcom domu. — Ale przecież wy, Sofio Antonowno — wy chyba nie wierzycie w istnienie diabła? — A wy wierzycie? — odparła lakonicznie kobieta, po czym mruknęła do siebie: — Ale wierzę, że dosyć jest ludzi gorszych od diabła, żeby tę ziemię przemienić w piekło. Razumow spojrzał na nią — krzepką, siwowłosą, z głęboką bruzdą pomiędzy cienkimi brwiami i z czarnymi oczyma, które patrzyły nieuważnie w dal. Najwidoczniej niewiele sobie robiła z tej historyjki, chyba że jej obojętność była szczytem wydoskonalenia w obłudzie. — Jakiś młody brunet — objaśniała dalej. — Nigdy przedtem ani potem go nie widziano. Dlaczego się uśmiechacie, Razumow? — Na myśl o tym diable, który pozostał młody po tylu wiekach — odpowiedział spokojnie. — Ale któż mógł go opisać, skoro Ziemianicz, jak mówiliście, był spity na śmierć w owym czasie? — Och! Opowiadał o nim właściciel szynku. Miał to być jakiś wyniosły, smagły młodzieniec w studenckim płaszczu, który wpadł pośpiesznie, zażądał widzenia się z Ziemianiczem, zbił go niemiłosiernie i wyleciał bez słowa, pozostawiając szynkarza oniemiałego ze zdumienia. — Czy i szynkarz wierzy, że to był diabeł? — Tego nie umiem powiedzieć. Piszą mi, że okazał się on bardzo małomówny w tej sprawie. Ci sprzedawcy trunków to przeważnie skończone łotry. Myślę, że wie o tym więcej niż ktokolwiek inny. — A co wy myślicie o tym, Sofio Antonowno? — zapytał Razumow tonem wielkiego zainteresowania. — Wy i wasz korespondent, który jest tam na miejscu. — Zgadzam się z jego zdaniem. Zapewne jakiś wyżeł policyjny w przebraniu. Któż inny mógłby zbić tak nielitościwie bezbronnego człowieka? Zresztą, skoro tego dnia sprawdzali wszystkie ślady, stare i nowe, to pewno chcieli mieć także Ziemianicza pod ręką dla uzyskania dalszych informacji albo pomocy w sprawdzeniu tożsamości, któż wie zresztą do czego jeszcze. Posłali po niego jakiegoś łajdaka wywiadowcę, a ten, rozzłoszczony, że go zastał pijanego, połamał mu widły na grzbiecie. Później zaś, kiedy grubego zwierza mieli już w sidłach, przestali się troszczyć o tego chłopa. Takie były ostatnie słowa rewolucjonistki w tej rozmowie, słowa tak bliskie prawdy, a tak od niej dalekie, mimo prawdopodobieństwa myśli i wniosków — jakby dla zilustrowania niezniszczalności ludzkiego błędu, jakby dla ukazania na moment najgłębszego dna samooszukiwania się. Pożegnawszy Sofię Antonownę Razumow opuścił ogród, przeszedł na drugą stronę ulicy i wstąpiwszy na mały pomost dla parowców oparł się o barierę. Ogarnął go spokój; spokój, jakiego nie zaznał od wielu dni, ani razu od owej nocy… owej nocy. Rzecz ciekawa, że rozmowa z rewolucjonistką odsłoniła mu grożące niebezpieczeństwo właśnie w chwili, gdy przestało ono istnieć. „Powinienem był przewidzieć wątpliwości, jakie mogły powstać w głowach tych ludzi” — pomyślał. Potem uwagę jego ściągnął na siebie, widzialny dobrze na dnie, kamień osobliwego kształtu — zaczął się więc zastanawiać nad głębokością wody w tym miejscu. Wprędce jednak, zdumiony tym niezwykłym objawem przychodzącego tak nie w porę roztargnienia, powrócił do pierwotnego toku myśli. „Powinienem był od początku podawać kłamstwa najszczegółowiej opracowane” — rzekł do siebie, ale śmiertelna odraza, jaką odczuł wobec samej tej myśli, zahamowała na dobrą chwilę całą jego zdolność myślenia. „Na szczęście teraz wszystko jest już w porządku” — stwierdził, a po chwili powiedział do siebie półgłosem: „Dzięki diabłu” — i zaśmiał się cicho. Następnie jego błąkające się myśli zatrzymały się na śmierci Ziemianicza. Nie był co prawda ubawiony jej interpretacją, ale nie mógł się powstrzymać od stwierdzenia, że kryła w sobie pewną pikanterię. Przyznawał, że gdyby nawet był wiedział o tym samobójstwie przed opuszczeniem Rosji, nie potrafiłby zrobić zeń tak doskonałego użytku dla swoich celów. Powinien był czuć nieskończoną wdzięczność dla studenta z czerwonym nosem za jego cierpliwość i pomysłowość. „Zaiste, świetny psycholog” — pomyślał sarkastycznie. Wyrzuty sumienia! Rzeczywiście! Oto jaskrawy przykład ślepoty prawdziwych konspiratorów, głupiego mędrkowania ludzi opanowanych jedną ideą. To był dramat miłości, wcale nie sumienia — rozmyślał drwiąco w dalszym ciągu. Jakaś kobieta, do której się stary dziad zalecał! Barczysty karczmarz, najoczywiściej rywal, zrzucający go ze schodów… A wieczny kochanek z szóstym krzyżykiem na karku nie przechodzi łatwo do porządku dziennego nad podobną sprawą. To był feminista innego pokroju niż Piotr Iwanowicz. Nawet pociecha butelki musiała go zawieść w tym najcięższym kryzysie, W jego wieku tylko stryczek był w stanie ukoić cierpienia nieugaszonej namiętności. Na domiar tych prostych i gorzkich utrapień dołączyła się jeszcze dzika pasja, wywołana niesprawiedliwymi potwarzami i obelgami całego domu, co wszystko, przy niemożliwości wytłumaczenia sobie tajemniczego obicia, doprowadzało go do szaleństwa. „No tak, diabeł! — wykrzyknął w myśli Razumow z takim podnieceniem, jak gdyby dokonał ciekawego odkrycia. — Ziemianicz skończył na mistycyzmie. Jakże wiele naszych prawdziwie rosyjskich dusz kończy w ten sposób! Bardzo charakterystyczne!” Zdjęła go litość nad Ziemianiczem, szeroka bezosobista litość, jaką odczuwałoby się dla nieświadomego tłumu, dla wielkiej masy ludzkiej widzianej z góry — niby społeczność mrówek pełznących pracowicie ku swemu przeznaczeniu. Zdawało się, jakby ów Ziemianicz nie mógł był postąpić inaczej. A to pogardliwe, pewne siebie powiedzenie Sofii Antonowny — „jakiś wyżeł policyjny” — było w inny znów sposób charakterystycznie rosyjskie. Ale nie ma w tym tragedii. To prawdziwa komedia pomyłek! Zupełnie jak gdyby sam diabeł płatał figle wszystkim po kolei. Naprzód jemu, potem Ziemianiczowi, potem tym rewolucjonistom. Iście po diabelsku… Tu Razumow przerwał swój poważny monolog wewnętrzny żartem na własny temat: „Hola! Czyżbym i ja wpadł w mistycyzm?” Był spokojniejszy niż kiedykolwiek. Odwrócił się i oparł wygodnie plecami o poręcz. „Wszystko złożyło się wprost cudownie — myślał w dalszym ciągu — los mojego rzekomego współtowarzysza nie będzie już zaciemniał świetności przypisywanego mi czynu. Mistyczny Ziemianicz wziął wszystko na siebie. Nieprawdopodobny przypadek wybawił mnie. Nie trzeba już kłamać! Wystarczy mieć uszy otwarte i trzymać w ryzach pogardę, by nie wzięła góry nad ostrożnością.” Westchnął, skrzyżował ręce i zwiesił głowę na piersi. Dużo czasu minęło, nim zmienił pozycję i ruszył w drogę, przypomniawszy sobie, że ma tego dnia coś ważnego do załatwienia. Co to było takiego, nie mógł sobie na razie uprzytomnić, lecz nie wysilał pamięci, mając niemiłą pewność, że przypomni sobie niebawem. Uszedł nie więcej niż sto jardów w stronę miasta, gdy naraz zwolnił kroku i omal nie zachwiał się na widok postaci, nadchodzącej z przeciwka, udrapowanej w pelerynę, w miękkim kapeluszu o szerokiej krezie, postaci malowniczej, ale drobnej, rzekłbyś oglądanej przez odwrotny koniec teatralnej lornetki. Niepodobieństwem było uniknąć tego maleńkiego człowieka, nie było dokąd się cofnąć! „Jeszcze jeden idzie na owo tajemnicze zebranie” — pomyślał Razumow. Nie mylił się w swym przypuszczeniu, tylko że tego jednego, w przeciwieństwie do tamtych, przybyłych z daleka, znał osobiście. Miał jeszcze nadzieję wyminąć go, poprzestawszy na ukłonie, ale nie sposób było udać, że się nie widzi małej i chudej ręki o owłosionym przegubie, wyciągniętej przyjacielsko spomiędzy fałd peleryny, której jedna poła mimo bardzo ciepłego dnia była zarzucona z hiszpańska na ramię. — Jak się pan miewa, Herr Razumow — rozległo się powitanie w języku niemieckim — jeszcze wstrętniejsze przez to dla obiektu tego uprzejmego pozdrowienia. Z bliska ta drobniutka osoba wyglądała jak pomniejszenie normalnego mężczyzny. Miał wysokie czoło które odsłonił na chwilę uchylając kapelusza, i bujną, szpakowatą brodę, rozrzuconą na stosunkowo szerokiej piersi. Kształtny, śmiało zarysowany nos sterczał nad cienkimi ustami, skrytymi w gęstwie miękkich włosów. Wszystko to — wydatne rysy i mocne, mimo względnej małości członki — wydawało się delikatne, ale bynajmniej nie słabe. Jedynie brązowe, migdałowe oczy były za duże i lekko zaczerwienione od nadmiernej pracy pisarskiej przy lampie. Podziemna sława tego małego człowieka była Razumowowi dobrze znana. Poliglota niewiadomego pochodzenia i nieokreślonej narodowości, anarchista o pedantycznym a gwałtownym temperamencie, ze zdumiewającym talentem do podżegania i inwektyw, autor płomiennych pamfletów domagających się rewolucyjnej sprawiedliwości, wydawca „Żywego Słowa”, powiernik spiskowców, redaktor krwiożerczych broszur i manifestów, człowiek wtajemniczony, jak podejrzewano, w każdy spisek — był Julius Laspara potęgą za kulisami. Mieszkał w starej dzielnicy miasta, w wąskim, ponurym domu, ofiarowanym przez jakiegoś naiwnego mieszczucha, wielbiciela jego humanitarnego krasomówstwa. Miał przy sobie dwie córki, wyższe od niego o głowę, i bladego, chudego, sześcioletniego chłopczyka, który snuł się cicho po ciemnych pokojach w bawełnianym, niebieskim ubranku i niezgrabnych bucikach. Mogło to być dziecko każdej z obu sióstr albo też żadnej z nich. Nikt z obcych nie potrafił tego ustalić. Niewątpliwie Julius Laspara wiedział, która z jego córek, zniknąwszy z domu bez słowa na parę lat, wróciła również bez słowa, obdarzona tym dzieckiem; ale z podziwu godną pedanterią wstrzymał się od wszelkich pytań o szczegóły — choćby tylko o nazwisko ojca — macierzyństwo bowiem powinno być czynnością anarchistyczną. Razumow został przyjęty dwukrotnie w jego mieszkaniu, złożonym z kilku pokoików na najwyższym piętrze, ciemnych, z zakurzonymi oknami, pełnych różnego śmiecia i niedopitych szklanek herbaty na każdym stole — gdzie obie panny Laspara wałęsały się z kąta w kąt, zagadkowo milczące, z zaspanymi oczyma, bez gorsetów, podobne w swojej bezkształtności i nieładzie pomiętych sukien do starych lalek; wielki, lecz utajony Julius siedział tam zahaczywszy stopy o swój trójkątny stołek, zawsze gotów przyjmować gości, natychmiast rzucający pióro i odwracający się półobrotem, przy czym jego wyniosłe czoło i wielka, poważna broda ukazywały się w całej wspaniałości. Gdy schodził ze swego trójnoga, to jak gdyby zstępował z wyżyn Olimpu. Wszystko dokoła pomniejszało go: jego córki, sprzęty, każdy gość o normalnym wzroście. Toteż bardzo rzadko opuszczał to stanowisko, a jeszcze rzadziej wychodził z domu w biały dzień. Musiała to być poważna sprawa, jeśli skłoniła go do wyjścia na miasto tego popołudnia. Najwyraźniej silił się na uprzejmość dla młodego człowieka, którego przyjazd stał się pewną sensacją w świecie uchodźców politycznych. Zapytał, czy Razumow zapisał się już na uniwersytet. Przeszedł na język rosyjski, którym mówił i pisał podobnie jak czterema czy pięcioma innymi językami europejskimi, to jest bez precyzji i bez siły wyrazu (z wyjątkiem inwektyw). Gdy młody człowiek zaprzeczył ruchem głowy, rzekł: — Na to jest zawsze czas. Ale czy nie zechce pan tymczasem czegoś dla nas napisać? Laspara nie był zdolny zrozumieć, by ktoś nie chciał podjąć się pisania na jakikolwiek temat: socjalny, ekonomiczny, historyczny — wszystko jedno jaki. Każdy przedmiot można opracować we właściwym duchu, tak aby służył rewolucji społecznej. A właśnie złożyło się, że jego przyjaciel w Londynie nawiązał stosunki z pewnym pismem o postępowym kierunku. — Musimy wychowywać, wychowywać wszystkich — rozwijać wielką ideę absolutnej wolności i rewolucyjnej sprawiedliwości. Razumow mruknął kwaśno, że przecież nie zna języka angielskiego. — Pisz pan po rosyjsku. Damy to do przetłumaczenia. Z tym nie będzie kłopotu. Ot, nie szukając daleko, jest tu panna Haldin. Moje córki odwiedzają ją czasem. — Skinął głową znacząco. — Ona nic nie robi i nic nie robiła przez całe życie. Da sobie radę przy jakiej takiej pomocy. Tylko pisz pan. Pan wie, że trzeba pisać. A zatem, na razie do widzenia. Podniósł rękę i odszedł. Razumow, wsparty o niski mur, popatrzył za nim, splunął gwałtownie i ruszył w Swoją stronę, mruknąwszy gniewnie: — Przeklęty Żyd. Nic właściwie na ten temat nie wiedział. Julius Laspara mógł być równie dobrze Transylwańczykiem, Turkiem, Hiszpanem lub obywatelem któregoś z miast hanzeatyckich. Ale to nie jest opowieść o Zachodzie, więc notując ten wykrzyknik, należy wyjaśnić, że był to po prostu wyraz nienawiści i pogardy, najlepiej dostosowany do natury uczuć, jakie miotały w owym czasie Razumowem. Wrzał cały od wściekłości, jak gdyby go spotkała jakaś wielka zniewaga. Szedł przed siebie na oślep, trzymając się instynktownie nabrzeża malutkiej przystani, potem przez ładny, nudny park, gdzie nudni ludzie siedzieli na krzesłach pod drzewami, aż ochłonąwszy z pasji spostrzegł, że znajduje się na środku długiego, szerokiego mostu. Zwolnił od razu kroku. Na prawo, za miniaturowymi pomostami dla łodzi widział zielone stoki otaczające Petit Lac, przedziwnie banalne w swojej malowniczości tekturowej dekoracji — z pasem wody na dalszym planie, martwej i błyszczącej, jak kawał blachy. Odwrócił głowę od tego widoku w sam raz dla turystów i szedł dalej z oczyma utkwionymi w ziemię. Ten i ów musiał mu zejść z drogi, by się potem odwrócić i popatrzeć ze zdumieniem na jego głęboką zadumę. Nalegania głośnego rewolucyjnego publicysty dziwnie świdrowały w jego mózgu. Pisać. Musi pisać! On! Pisać! Olśniło go nagłe światło. Pisać — to było właśnie to, co postanowił dziś robić. Zdecydował się na ten krok nieodwołalnie, a później całkiem o nim zapomniał. Taka niepoprawna skłonność do wymykania się z uchwytu rzeczywistości groziła poważnym niebezpieczeństwem. Gotów był z tego powodu gardzić sobą. Co to było? Lekkomyślność czy głęboko zakorzeniona słabość? A może jakiś podświadomy lęk? „Czyżbym chciał się wycofać? To być nie może. To niemożliwe. Cofnięcie się teraz byłoby gorsze od moralnego samobójstwa. To byłaby po prostu moralna zagłada — myślał. — Czy podobna, abym miał konwencjonalne sumienie?” Z pogardą odrzucił tę hipotezę i przystanął na brzegu chodnika, gotów przejść na drugą stronę i iść dalej szeroką ulicą wybiegającą z mostu, po prostu tylko dlatego, że ją miał przed sobą. Ale w tej samej chwili parę powozów i jakaś wolno wlokąca się furmanka przecięły mu drogę i Razumow nagle skręcił w lewo, by iść znowu bulwarem, tym razem jednak oddalając się od jeziora. „To może być po prostu kwestia zdrowia” — pomyślał, pozwalając sobie na całkiem niezwykłe wątpienie o swej zdrowotności; nie licząc bowiem paru chorób dziecięcych, nigdy dotąd nie chorował. Ale i tu groziło niebezpieczeństwo. Na szczęście zdawał się być otoczony całkiem osobliwą opieką. „Gdybym wierzył w działanie Opatrzności — rzekł do siebie Razumow z posępnym rozbawieniem — widziałbym w tym Jej ironiczny palec. Żeby taki Julius Laspara znalazł się na mojej drodze jakby umyślnie po to, by mi przypomnieć, że… Pisz pan — powiedział. — Powinieneś pisać! — Wiem o tym, że powinienem… I będę pisał, nie ma obawy. Po to tu jestem. A na przyszłość będę już miał o czym pisać.” Podniecał się tym wewnętrznym monologiem. Ale zamiar pisania wzbudził w nim myśl o jakimś miejscu, gdzie mógłby pisać — o odosobnieniu się, o zaciszu, a więc oczywista o własnym pokoju; wstrzymywała go jednak niechęć, by iść tak daleko, zmieszana z uczuciem nieufności — jak gdyby coś wrogiego czekało nań w tamtych obmierzłych czterech ścianach. „A gdyby tak któremu z tych rewolucjonistów — zapytał siebie — przyszła ochota odwiedzić mnie w czasie pisania.” I sama możliwość takiej przeszkody przejęła go dreszczem. Mógł co prawda zamknąć się na klucz lub też poprosić sklepikarza z dołu (który sam był jakimś zbiegiem), by mówił gościom, że go nie ma w domu. Nie były to jednak środki ostrożności wiele warte. Zdawał sobie sprawę, że musi prowadzić życie nie dające żadnego powodu do podejrzeń, a choćby zaciekawienia, nawet z tak błahej przyczyny jak zwłoka w otwieraniu zamkniętych drzwi. „Chciałbym być gdzieś w polu, jak najdalej od wszystkich” — pomyślał. Bezwiednie skręcił jeszcze raz w lewo i wtedy uświadomił sobie, że jest znów na jakimś moście. Ten był znacznie węższy od poprzedniego i już nie prosty, lecz załamany pod kątem. W miejscu załamania krótkie ramię łączyło go z sześciokątną wysepką, wysypaną żwirem, ujętą w obmurowanie z ciosanego kamienia — doskonały wzór chłopięcej schludności. Parę wysokich topoli i innych drzew rosło obok siebie na czyściutkim, szarym żwirze, zaś pod nimi znajdowało się kilka ogrodowych ławek i brązowy posąg Jean–Jacques’a Rousseau, siedzącego na cokole. Zaszedłszy tam Razumow przekonał się, że nie biorąc pod uwagę sprzedawczyni w ogrodowym kiosku, może znaleźć na wysepce całkowitą samotność. Była jakaś naiwna, odpychająca i bezduszna prostota w tym małym, nie uczęszczanym skrawku ziemi, który nazwano imieniem Jean–Jacques’a Rousseau. Coś pretensjonalnego i tandetnego zarazem. Zażądał szklanki mleka i nie siadając wypił je duszkiem (nie miał w ustach od rana nic oprócz herbaty). Już chciał odejść zmęczonym, ociężałym krokiem, gdy nagle zatrzymała go myśl. Znalazł przecież ściśle to, czego szukał. Jeżeli można było zapewnić sobie gdzieś samotność na otwartym powietrzu, w samym środku miasta, to chyba tu, na tej absurdalnej wysepce, zwłaszcza że jedyny dostęp do niej mógł mieć stale na oku. Zawrócił i usiadł ciężko na ławce ogrodowej. To było właśnie odpowiednie miejsce, by wziąć się do owego pisania, z którym musiał się uporać. Przybory miał ze sobą. „Będę tu zawsze przychodził” — powiedział sobie, a potem długo siedział nieruchomy — nie myśląc, nie patrząc, nie słuchając, prawie bez życia. Dopiero gdy skłaniające się ku zachodowi słońce poczęło obsuwać się za linię dachów miasta poza jego plecami i rzucać cienie domów na powierzchnię jeziora po drugiej stronie wysepki, wydobył z kieszeni wieczne pióro, otworzył mały notes na kolanie i zaczął szybko pisać, podnosząc od czasu do czasu oczy na ramię mostu, wiodące do wysepki. Spojrzenia te były zbyteczne, bo oddalonym przechodniom na moście nawet się nie śniło spoglądać w stronę wysepki, gdzie wygnany pomnik autora Umowy społecznej królował, z posępną nieruchomością brązu, nad schyloną głową Razumowa. Skończywszy swą pisaninę, Razumow z jakimś gorączkowym pośpiechem odłożył pióro, po czym wsadzał notes do kieszeni, wydarłszy wpierw kartki z gwałtownością niemal spazmatyczną. Następnie jednak bardzo starannie składał ten plik lichego papieru na kolanie. Dokonawszy owej czynności oparł się o poręcz ławki i siedział bez ruchu, trzymając papiery w lewej ręce. Tymczasem zapadł mrok. Razumow powstał i zaczął przechadzać się z wolna pod drzewami. „Nie ma najmniejszej wątpliwości, że teraz jestem bezpieczny” — pomyślał. Jego bystry słuch łowił ledwo dosłyszalny szmer prądu, rozbijającego się o cypel wysepki. Zapomniał się niemal zupełnie, wsłuchując się z zainteresowaniem w ten głos. Ale nawet dla jego wyostrzonego słuchu szmer był tylko z trudem uchwytny. — Nadzwyczajne wynalazłem sobie zajęcie — mruknął. I przyszło mu na myśl, że był to może jedyny głos, którego mógł słuchać beztrosko i dla własnej przyjemności. Tak, plusk wody, szum wiatru — całkowicie obce ludzkim namiętnościom. Wszystkie inne dźwięki tej ziemi kalały samotność duszy. Oto co odczuwał pan Razumow, mając na myśli oczywiście swoją własną duszę i używając tej nazwy, o ile się orientuję, nie w sensie teologicznym, lecz dla określenia tej cząstki swojego jestestwa, która nie była ciałem i której przede wszystkim nie groziły ognie tej ziemi. A trzeba przyznać, że w danym wypadku gorycz samotności, która dolegała panu Razumowowi, nie była całkiem chorobliwym zjawiskiem. CZĘŚĆ CZWARTA I Jeżeli na początku tego rzutu oka w przeszłość przypomnę znowu, że w młodości pan Razumow nie miał nikogo bliskiego na świecie, tak dosłownie nikogo, jak tylko da się uczciwie rzec o ludzkiej istocie, będzie to jedynie stwierdzeniem faktu przez człowieka, który wierzy w psychologiczne znaczenie faktów. Wyraża się w tym może również pragnienie ścisłej sprawiedliwości. Niezdolny do utożsamienia się z żadną z osób tej opowieści, w której poglądy na honor i hańbę tak są dalekie od pojęć świata Zachodniego, a stojąc jedynie na stanowisku ogólnoludzkim, czuję, z tej właśnie przyczyny, dziwną niechęć, by stwierdzić tutaj bez ogródek to, co każdy czytelnik już sam prawdopodobnie wykrył. Taka niechęć mogłaby wydać się niedorzeczna, gdyby nie myśl, że z powodu niedoskonałości ludzkiej mowy bywa zawsze coś przykrego (a nawet poniżającego) w ujawnieniu nagiej prawdy. Ale przyszedł czas, kiedy nie można już dłużej zapominać o radcy Mikulinie. Jego proste pytanie „Dokąd?”, w obliczu którego zostawiliśmy pana Razumowa w Petersburgu, rzuca światło na ogólne znaczenie tego indywidualnego przypadku. — Dokąd? — było odpowiedzią w formie łagodnego zapytania na to, co można by nazwać deklaracją niezależności pana Razumowa. Pytanie nie zawierało w sobie żadnej groźby i przebijał w nim po prostu ton niewinnego zainteresowania. Ale jeśliby rozumieć je nawet w sensie czysto topograficznym, jedyna odpowiedź, jaką na nie mógł dać pan Razumow, musiałaby mu wydać się dostatecznie zatrważająca. Dokąd? Czy ma wrócić do swego mieszkania, w którym odnalazła go Rewolucja, by wystawić nagle na próbę jego uśpione instynkty, jego na wpół świadome myśli i prawie całkiem nieświadome ambicje — przez objawienie mu jak gdyby jakiejś szalonej i dogmatycznej religii, z jej żądaniem ślepych poświęceń, jej czułymi wyrzeczeniami, rojeniami i nadziejami, co unoszą duszę wzwyż, to znów wtrącają ją w głąb najczarniejszej rozpaczy. I Razumow zdjąwszy rękę z klamki, powrócił na środek pokoju, by zapytać gniewnie radcy Mikulina: — Co pan przez to rozumie? O ile mi wiadomo, radca Mikulin nie odpowiedział na to pytanie. Natomiast nawiązał z panem Razumowem przyjacielską rozmowę. Jest to charakterystyczną cechą natur rosyjskich, że choćby najbardziej pochłonięte dramatem czynu, nadstawiają zawsze uszu na szept idei oderwanych. Rozmowy tej (i innych późniejszych) nie potrzebuję przytaczać. Wystarczy powiedzieć,. że Razumow taki, jakim go poznaliśmy, został w niej wystawiony na próbę wiary innego rodzaju. Nie było nic oficjalnego w jej wyłożeniu. I pan Razumow mógł bronić swej niezaangażowanej postawy. Ale radca Mikulin nie chciał uznać jego argumentów. — Dla człowieka jak pan — brzmiały jego ostatnie ważkie słowa w tej dyskusji — takie stanowisko jest niemożliwe. Proszę nie zapominać, że widziałem tę interesującą kartkę. Rozumiem pański liberalizm. Ja sam mam umysł tego rodzaju. Reforma to dla mnie przede wszystkim zagadnienie metody. Ale bunt jest w swej istocie fizycznym odurzeniem, jest rodzajem histerii, przed którą należy chronić masy. Wszak pan zgadza się na to bez zastrzeżeń? Bo widzi pan, Kiryło Sidorowiczu, bierność i trzymanie się na uboczu stają się w pewnych okolicznościach czymś bardzo bliskim politycznego przestępstwa. Starożytni Grecy rozumieli to doskonale. Pan Razumow słuchający z nikłym uśmiechem zapytał wręcz radcy Mikulina, czy to ma znaczyć, że zamierza on roztoczyć nad nim dozór policyjny? Wysoki urzędnik nie obraził się o to cyniczne zapytanie. — Nie, Kiryło Sidorowiczu — odpowiedział poważnie. — Nie mam zamiaru roztaczać nad panem dozoru. Razumow, podejrzewając kłamstwo, usiłował okazać jak największą swobodę umysłu przez krótki, pozostały okres tej rozmowy. Starszy pan wypowiadał się w sposób zupełnie bezceremonialny i z rodzajem przebiegłej prostoty. Razumow wywnioskował, że dotrzeć do dna tego umysłu było niepodobieństwem. Serce jego zaczęło bić szybciej w wielkim niepokoju. Dygnitarz, wyszedłszy spoza swego biurka, wyciągnął do niego rękę. — Do widzenia panu. Dojście do porozumienia pomiędzy ludźmi inteligentnymi jest zawsze pomyślnym wydarzeniem, nieprawdaż? A oczywiście ci panowie buntownicy nie mają monopolu na inteligencję. — Sądzę, że nie będę więcej potrzebny? — Gdy Razumow zadawał to pytanie, dłoń jego spoczywała jeszcze w ujęciu radcy Mikulina. Ów zwolnił ją powoli. — To, proszę pana, dopiero się pokaże — rzekł z wielką powagą. — Bogu jednemu wiadoma jest przyszłość. Ale może pan być spokojny, że nie myślałem nigdy o rozciąganiu nad panem dozoru. Jest pan młodym człowiekiem o wysoce niezależnym charakterze. Tak. Odchodzi pan stąd wolny jak ptak, ale to nie przeszkadza, że w końcu wróci do nas. — Ja! Ja! — wyrwał się Razumowowi szept przerażonego sprzeciwu. — Po cóż? — dodał słabym głosem. — Tak. Ty sam, Kiryło Sidorowiczu — potwierdził wysoki urzędnik policji surowym tonem głębokiego przekonania. — Powrócisz do nas. Niektórzy z naszych największych ludzi musieli to w końcu uczynić. — Naszych największych ludzi — powtórzył Razumow zdumionym głosem. — Tak. Istotnie. Nasze największe umysły… Do widzenia. Razumow, odprowadzony do drzwi, opuścił pokój. Ale nim doszedł do końca korytarza, posłyszał ciężkie kroki i wołanie, aby się zatrzymał. Odwrócił głowę i ujrzał ze zdziwieniem, że radca Mikulin we własnej osobie podąża za nim. Wysoki urzędnik podszedł w najnaturalaniejszy sposób, jedynie lekko zdyszany. — Chwileczkę. Z tą sprawą, o której dzisiaj mówiliśmy, będzie, jak Bóg da. Ale może się zdarzyć, że będę pana znowu potrzebował. Pan wydaję się zdziwiony, Kiryło Sidorowiczu. Tak. Znowu… dla pewnych dalszych wyjaśnień, jeśliby zaszła potrzeba. — Ależ ja nic nie wiem — wybełkotał Razumow. — Nie ma mowy, żebym coś mógł wiedzieć. — Któż to zgadnie? Rzeczy tak dziwnie się plotą. Któż zgadnie, o czym pan może się dowiedzieć, zanim jeszcze dzisiejszy dzień minie. Pan stał się już raz narzędziem Opatrzności. Uśmiechasz się pan, Kiryło Sidorowiczu; jesteś un esprit fort (Razumow wcale nie wiedział, że się uśmiechnął). Ale ja wierzę mocno w Opatrzność. Takie wyznanie w ustach starego, zahartowanego w służbie urzędnika może brzmi śmiesznie. Ale pan sam przekona się kiedyś… Inaczej to, co pana spotkało, nie da się wcale wytłumaczyć. Tak, na pewno będę miał jeszcze sposobność zobaczyć się z panem, ale nie tutaj. To nie byłoby całkiem. — hm… O jakimś dogodnym miejscu zawiadomi się pana. A nawet korespondencję między nami w tej sprawie czy jakiejkolwiek innej lepiej będzie przysyłać za pośrednictwem naszego — o ile mi wolno tak się wyrazić — wspólnego przyjaciela księcia K. Niech pan nie przeczy, Kiryło Sidorowiczu. Jestem pewny, że książę się zgodzi. Może mi pan ufać, że wiem, co mówię. Nie ma pan lepszego przyjaciela nad księcia, a co do mnie, to z dawna zaszczyca on mnie swoim… Zerknął na swoją brodę. — Nie będę zatrzymywał pana dłużej. Żyjemy w trudnych czasach, czasach potwornych urojeń, niebezpiecznych mrzonek i zbrodniczych szaleństw. Na pewno spotkamy się jeszcze. Może jednak trochę wody upłynie, zanim to nastąpi. Oby niebo zesłało panu przedtem owocne refleksje! Znalazłszy się wreszcie na ulicy Razumow zaczął iść szybko przed siebie, nie bacząc na kierunek. Zrazu nie myślał o niczym; stopniowo jednak świadomość położenia, w jakim się znajdował, stanęła przed nim jako coś tak obrzydliwego, niebezpiecznego i bez sensu, a trudność wyzwolenia się kiedykolwiek z sieci, w które się zaplątał, wydała mu się tak nieprzezwyciężona, że naraz błysnęło mu w głowie, aby wrócić i jak to sam Określił, wyznać wszystko radcy Mikulinowi. Wrócić! Po co? Wyznać! Co takiego? „Mówiłem z największą otwartością — pomyślał ze szczerym przekonaniem, — Cóż innego mógłbym mu powiedzieć? Że podjąłem się zanieść zlecenie temu bydlęciu Ziemianiczowi? Cóż za szaleństwo stworzyć w ten sposób pozór współwiny i całkiem bezcelowo zaprzepaścić wszelkie szansę bezpieczeństwa, jakie zdobyłem.” „A jednak nie mógł obronić się myśli, że radca Mikulin był może jedynym człowiekiem na świecie, który potrafiłby zrozumieć jego postępowanie. Być zrozumianym wydało się tak niezmiernie nęcące. W drodze do domu musiał przystawać kilkakrotnie; siły zdawały się go całkowicie opuszczać; odosobniony jak na pustyni w rozgwarze ruchliwych ulic, stawał nagle na kilka minut, zanim potrafił ruszyć dalej. Wreszcie dowlókł się do swego mieszkania. A potem przyszła choroba, coś w rodzaju lekkiej gorączki, która od razu przeniosła go daleko poza obrąb trosk bieżących, nawet poza granice własnego pokoju. Nie tracił przytomności; zdawało mu się tylko, że bytuje sennie gdzieś w wielkiej oddali od wszystkiego, co mu się kiedykolwiek zdarzyło. Otrząsał się z tego stanu powoli, z wrażeniem, że trwa to niesłychanie długo, chociaż rzeczywista liczba dni nie była bardzo duża. Gdy zaś wreszcie powrócił do rzeczywistości, wszystko dokoła zmieniło się w jakiś nieuchwytny, a zarazem irytujący sposób: martwe przedmioty, ludzkie twarze, gospodyni, wiejska dziewczyna, która mu usługiwała, schody, ulice, nawet powietrze. Ustosunkował się do tych zmienionych warunków z chłodną surowością. Uczęszczał na uniwersytet, słuchał wykładów, przechodził schody i korytarze, robił notatki, mijał dziedzińce, w gniewnym odosobnieniu, z zębami zaciśniętymi aż do bólu szczęk. Zdawał sobie całkiem dobrze sprawę, że postrzeleniec Kostia patrzy na niego z daleka jak młody wyżeł, że wygłodzony student z czerwonym, zwieszonym nosem schodzi mu według życzenia starannie z drogi, jak i ze dwudziestu innych studentów, których znał na tyle, by z nimi czasem rozmawiać. A wszyscy mieli miny pełne zaciekawienia i troski, jak gdyby oczekiwali, że coś musi się stać. „Tak już dłużej być nie może” — myślał nieraz Razumow. Były dnie, kiedy zdejmował go lęk, by zagadnięty przez kogoś znienacka nie zaczął po wariacku wykrzykiwać najordynarniejszych wyrazów. Często po powrocie do domu osuwał się na krzesło w czapce i płaszczu i pozostawał bez ruchu godzinami, trzymając w ręku jakąś książkę, którą przyniósł był z biblioteki; to znów chwytał scyzoryk i siedział czyszcząc bez końca paznokcie, przy czym wściekał się przez cały czas — po prostu wściekał. — „To nie do zniesienia” — mamrotał nagle w głąb pustego pokoju. I rzecz godna uwagi: zrozumiałe, że ten pokój mógł był stać się dla niego fizycznie wstrętnym, uczuciowo nieznośnym, moralnie nie do wytrzymania. Tymczasem nie. Nic podobnego (choć sam obawiał się tego z początku), nic podobnego się nie zdarzyło. Wprost przeciwnie; polubił to swoje mieszkanie bardziej od wszystkich dotychczasowych pomieszczeń, jakie musiał w swym życiu wynajmować, skoro sam nie miał nigdy rodzinnego domu. Polubił je tak bardzo, że często z tego tylko powodu było mu trudno zdecydować się na wyjście. Przypominało to fizyczne urzeczenie, które na przykład sprawia, że człowiek nie ma ochoty oddalać się od ognia w zimny dzień. Chociaż w owym czasie Razumow rzadko wychodził na miasto poza uczęszczaniem na uniwersytet (cóż innego miał do roboty), tak się składało, że gdy tylko wyszedł z domu, czuł się natychmiast ściśle wplątanym w moralne następstwa swego czynu. Popadał wtedy w ciemną moc tajemnicy Haldina, omotywała go ona jak zatruta szata, której niepodobna z siebie zerwać. Dolegało mu to nad wyraz, tak samo zresztą jak zdawkowe, nieuniknione spotkania i rozmowy z innymi studentami. „Muszą się dziwić zmianie, jaka we mnie zaszła” — myślał z niepokojeni. Przypominał sobie z przykrością, że jednego czy dwu Bogu ducha winnych i wcale sympatycznych kolegów odesłał z pasją do wszystkich diabłów. Pewien żonaty profesor, u którego poprzednio bywał, zagadał go kiedyś przechodząc: — Dlaczego nie bywa pan teraz nigdy na naszych środowych przyjęciach, Kiryło Sidorowiczu? — Razumow zdawał sobie sprawę, że w odpowiedzi na tę uprzejmość zachował się mrukliwie i odpychająco, jak prostak. Profesor najwyraźniej był nadto zdumiony, by się obrazić. Wszystko to przedstawiało się źle. A w tym wszystkim tkwił Haldin, zawsze Haldin — nic, tylko Haldin — wszędzie Haldin, cień fatalny i stokroć bardziej rzeczywisty, aniżeli mogłaby być widzialna zjawa zmarłego. I tylko tego pokoju, do którego ów człowiek zabłądził w drodze od zbrodni ku śmierci, cień jego, rzekłbyś, nie mógł nawiedzać. Nie znaczyło to, mówiąc ściśle, ażeby był w nim całkiem nieobecny, nie posiadał tu jednak żadnej mocy. To Razumow był tutaj górą, w spokojnym poczuciu swej wyższości. Miał do czynienia z pokonanym widmem — niczym więcej. Często wieczorem, gdy naprawiony zegarek tykał słabo na stole obok zapalonej lampy, Razumow podnosił głowę znad pisania i spoglądał na łóżko z wyczekującą beznamiętną uwagą. Niczego tam nie mógł zobaczyć. Nigdy po prawdzie nie przypuszczał, aby mógł tam coś zobaczyć. Po chwili wzruszał lekko ramionami i pochylał się nad robotą. Bo zabrał się był do roboty, i to nawet zrazu z pewnym powodzeniem. Jego niechęć do porzucania tego miejsca, gdzie czuł się bezpieczny przed Haldinem — tak wzrosła, że w końcu przestał zupełnie wychodzić. Od wczesnego ranka do późnej nocy pisał i pisał, blisko przez tydzień, nie patrząc; wcale na godzinę i rzucając się na łóżko dopiero wtedy, kiedy oczy same mu się zamykały. Później zdarzyło się pewnego popołudnia, że całkiem przypadkowo spojrzał na zegarek. Odłożył z wolna pióro. „O tej samej godzinie — pomyślał — wkradł się ten facet niepostrzeżenie do pokoju podczas mojej nieobecności. A tam siedział cicho jak mysz — może na tym samym krześle.” Razumow wstał i zaczął chodzić miarowym krokiem po pokoju, spoglądając raz po raz na zegarek. „O tym czasie wróciłem i zastałem go stojącego pod piecem” — pomyślał znowu. Gdy się ściemniło, zapalił lampę. Później przerwał raz jeszcze chodzenie, by odprawić gniewnym ruchem dziewczynę, która chciała wejść z herbatą i jakimś posiłkiem na tacy. Wkrótce potem stwierdził, że zegarek wskazuje właśnie godzinę, o której on sam wyszedł w śnieżycę z tym okropnym zleceniem. „Współudział w winie” — mruknął z cicha i chodził dalej nie spuszczając oczu ze wskazówek, które posuwały się z wolna ku godzinie jego powrotu. „A zresztą — pomyślał nagle — może i byłem narzędziem wybranym przez Opatrzność. Jest to wprawdzie tylko sposób wyrażania się, ale w każdym sposobie wyrażania się może tkwić prawda. A co, jeśliby to niedorzeczne powiedzenie było w swej istocie prawdą?” Podumał chwilę, potem usiadł i wyciągnął przed siebie nogi. Siedział tak z tępymi oczyma i rękoma zwieszonymi po obu stronach krzesła, jak człowiek zupełnie opuszczony przez Opatrzność — sam wśród świata. Uprzytomnił sobie jeszcze ową chwilę, w której Haldin poszedł, i siedział znowu bez ruchu przez dalsze pół godziny. Po czym mruknął: „A teraz do roboty”, przysunął do stołu krzesło i chwycił za pióro, ale natychmiast odłożył je pod wpływem głęboko niepokojącej myśli: „Trzy tygodnie minęło i ani słowa od Mikulina.” Co to mogło znaczyć? Czy zapomniano o nim? Być może. Lecz w takim razie czemuż by nie pozostać w zapomnieniu — wleźć w jakąś mysią dziurę? Skryć się. Ale gdzie? Jak? U kogo? W jakiej dziurze? I czy już tak na zawsze? Ucieczka wydawała się jednak pełna mglistych niebezpieczeństw. Oko rewolucji społecznej niewątpliwie czuwało nad nim i Razumowa ogarnął na chwilę nieokreślony i rozpaczliwy lęk, połączony z obmierzłym uczuciem upokorzenia. Czyżby naprawdę już nie rozporządzał sobą? Do diabła! Ale dlaczego po prostu nie prowadzić życia jak przedtem? Uczyć się. Iść naprzód. Pracować tak gorliwie, jak gdyby nic się nie stało (a przede wszystkim zdobyć srebrny medal). Odznaczyć się, stać się wielkim reformatorem i sługą największego z Państw. A także sługą najpotężniejszego zbiorowiska ludzkiego na ziemi z jego zdolnością do logicznie kierowanego rozwoju, przy bratnim zespoleniu sił i celów, o jakim dotąd świat nigdy nie śnił… sługą rosyjskiego narodu!… Spokojny, zdecydowany i utwierdzony w swym wielkim zamiarze, wyciągał właśnie rękę po pióro, gdy przypadkiem spojrzał na łóżko. Podskoczył ku niemu wściekły, z wewnętrznym okrzykiem: „To ty, zwariowany fanatyku, stoisz mi na drodze!” Cisnął gwałtownie poduszkę na podłogę, zerwał koce… Nikogo tam nie było. Ale odwracając się ujrzał przed sobą w powietrzu — niby najwyrazistszy szczegół rozpływającej się wizji dwu głów — oczy generała T. i tajnego radcy Mikulina, tuż obok siebie, wpatrzone w niego, zgoła odmienne w charakterze, lecz z tym samym nieugiętym i znużonym, a jednak świadomym celu wyrazem… sług narodu! Razumow wielce zaniepokojony o siebie podszedł chwiejnym krokiem do umywalki, wypił łyk wody i zwilżył czoło. „To minie i nie zostawi śladu — pomyślał z otuchą — jestem całkiem przytomny.” Cóż jednak za niedorzeczność przypuszczać, że o nim zapomniano! Już go tam sobie zanotowano dobrze. Zresztą to nie miało znaczenia. Byle usunąć z drogi to nędzne widmo i całą jego sprawę… „Gdyby tak można pójść i wypluć to wszystko na którego z tych głupców — a potem niech się dzieje, co chce.” Wyobraził sobie, że przystępuje do studenta z czerwonym nosem i nagle potrząsa pięścią przed jego twarzą. „Chociaż, co mi z niego — zastanowił się — skoro on sam w ogóle nie myśli. Żyje w czerwonym transie demokratycznym. A! Chcesz przebić drogę do powszechnego szczęścia, mój chłopcze! Dam ja ci powszechne szczęście, ty głupi, zahipnotyzowany upiorze! A jakżeż to będzie z moim własnym szczęściem, co? Czy nie mam do niego prawa dlatego tylko, że umiem myśleć samodzielnie?…” I znowu, ale już innym tonem, Razumow powiedział sobie: „Jestem młody. Wszystko można przetrzymać.” W owej chwili przechodził z wolna przez pokój, zamierzając usiąść na sofie i zebrać myśli. Ale zanim doszedł, uczuł, że opuszcza go wszystko: nadzieja, odwaga, wiara w siebie i w ludzi. W jego sercu jak gdyby powstała nagła próżnia. Na nic nie zdało się walczyć dalej. Spokój, praca, samotność, swobodne stosunki z ludźmi — wszystko to było dlań niedostępne. Wszystko przepadło. Życie jego stało się wielkim, zimnym pustkowiem, na podobieństwo olbrzymiej płaszczyzny całej Rosji, zasłanej śniegiem i pogrążającej się stopniowo w okólnym mroku i mgłach. Usiadł z zawrotem głowy, zamknął oczy i tak już pozostał siedząc prosto na sofie — nie mogąc zasnąć przez resztę nocy, aż do chwili gdy dziewczyna przynosząca mu samowar zaczęła łomotać pięścią w drzwi i wołać: — Kiryło Sidorowiczu! Pora wstawać! Wówczas blady jak trup, posłuszny straszliwemu wezwaniu na sąd, Razumow otworzył oczy i wstał. Nikt chyba się nie zdziwi, jak sądzę, że Razumow, z chwilą gdy wezwanie nadeszło, udał się do radcy Mikulina. Nadeszło ono tego właśnie poranka, kiedy Razumow blady i roztrzęsiony jak człowiek, który dopiero co wstał z ciężkiej choroby, próbował się ogolić. Na kopercie poznał pismo znanego sobie adwokaciny. Mieściła się w olej druga koperta, z adresem Razumowa wypisanym ręką księcia K. i z dopiskiem w rogu: „Proszę przesłać natychmiast w zamkniętym liście.” Wewnątrz znajdowało się własnoręczne pismo radcy Mikulina. Piszący stwierdzał całkiem otwarcie, że nie zaszło nic takiego, co wymagałoby wyjaśnień, lecz mimo to naznaczył Razumowowi spotkanie na mieście u pewnego okulisty. Razumow przeczytał list, skończył się golić, ubrał się, później zaś spojrzał znowu na list i mruknął ponuro: — „Okulista!” — Dumał nad nim przez jakiś czas, po czym potarł zapałkę i spalił starannie obie koperty wraz z listem. Następnie czekał, siedząc zupełnie bezczynnie i patrząc w przestrzeń, póki nie nadeszła oznaczona godzina. Wtedy wyszedł. Trudno orzec, czy mógł wezwania nie posłuchać, licząc na jego nieurzędowy charakter. Zapewne nie. W każdym bądź razie poszedł, i to poszedł z pewną skwapliwością, co mogłoby się wydawać rzeczą nie do wiary, o ile nie przypomnimy sobie, że radca Mikulin był jedynym człowiekiem na świecie, z którym Razumow mógł rozmawiać o przygodzie z Haldinem jako o konkretnej rzeczywistości. A Haldin, potraktowany jako osoba rzeczywista, przestawał być prześladowczym widmem, źródłem fałszów i bredni. Razumow wiedział doskonale, że bez względu na niepokojącą władzę, jaką Haldin posiadał w każdym innym miejscu na ziemi — u tego okulisty będzie on tylko powieszonym zabójcą ministra de P. i nikim więcej. Bo umarli mogą żyć tylko w takim zakresie i takim rodzajem życia, jakich udzielą im żywi. Razumow poszedł więc na spotkanie z radcą Mikulinem pewny ulgi, ze skwapliwością człowieka ściganego, który jest rad każdemu schronieniu. Powiedziawszy tak wiele, nie widzę już potrzeby przytaczania tej pierwszej rozmowy ani kilku następnych. Dla moralności zachodniego czytelnika sprawozdanie z tych spotkań mogłoby przybrać złowrogi charakter starych legendarnych opowieści, w których Wróg Ludzkości prowadzi subtelne kłamliwe rozmowy z jakąś kuszoną przez siebie duszą. Nie moja to rzecz protestować. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że nawet Zły ze swą namiętnością szatańskiej pychy, jako wyłącznym motywem postępowania, nie wydaje się z szerszego, współczesnego punktu widzenia tak czarny, jak go ongiś malowano. Z o ileż większą wyrozumiałością powinniśmy więc osądzać zwykłego śmiertelnika, z jego mnogimi namiętnościami, z jego nędzną pomysłowością w grzechu — stale oślepianego nikczemnym migotem różnolitych motywów i wiecznie zdradzanego przez krótkowzroczną mądrość. Radca Mikulin był jednym z tych potężnych urzędników, którzy na stanowisku nie podrzędnym ani ukrytym, lecz po prostu nie rzucającym się w oczy, wywierają wielki wpływ na same metody raczej niż na zwykły tok spraw urzędowych. Wierność dla Kościoła i Tronu nie jest sama przez się uczuciem występnym, a jeżeli ktoś przekłada wolę jednostki nad wolę tłumu, to jeszcze nie dowodzi, żeby był człowiekiem bez serca lub idiotą od urodzenia. Radca Mikulin był nie tylko zdolnym, ale i wiernym urzędnikiem. W prywatnym życiu był kawalerem, rozmiłowanym w wygodach; mieszkał sam w luksusowo urządzonym pięciopokojowym apartamencie; wśród przyjaciół miał opinię światłego patrona sztuki kobiecego tańca. Później szerszy świat usłyszał o nim, lecz dopiero w samej godzinie jego upadku, podczas jednego z owych procesów stanu, które przeciętnego czytelnika gazet wprawiają w zdumienie nagłym wglądem w splot intryg, których istnienia nawet nie podejrzewał. W tym krótkim i tajemniczym poruszeniu błotnistych wód, wśród wiru wyłaniających się mgliście potworności, radca Mikulin poszedł na dno z godnością, protestując jedynie ze spokojnym naciskiem, iż jest niewinny — nic więcej! Żadnych ujawnień mogących przynieść szkodę nękanej autokracji, bezwzględna wierność tajemnicom nędznych arcana imperii, ukrytych w jego patriotycznej piersi — przykład biurokratycznego stoicyzmu rosyjskiego urzędnika, z jego zakorzenioną i niemal wzniosłą pogardą dla prawdy. Stoicyzm milczenia, oceniony tylko przez garstkę wtajemniczonych i nie pozbawiony pewnej cynicznej wielkości w tym obrazie poświęcenia siebie przez sybarytę. Albowiem straszliwie surowy wyrok równał się śmierci cywilnej i właściwie uczynił z radcy Mikulina coś w rodzaju pospolitego przestępcy. Okazuje się, że dzika autokracja, podobnie jak boska demokracja, nie ogranicza swojej strawy tylko do ciał wrogów. Pożera ona również swoich przyjaciół i sługi. Upadek ekscelencji Grigorija Grigoriewicza Mikulina (który nastąpił dopiero w kilka lat później) dopełnia obrazu tego człowieka. Ale w czasie zamordowania (czy egzekucji) ministra de P. — radca Mikulin, na nie zwracającym uwagi stanowisku Naczelnika Wydziału w Sekretariacie Generalnym, wywierał nie lada wpływ jako powiernik i prawa ręka swego byłego kolegi szkolnego i długoletniego przyjaciela generała T. Można ich sobie wyobrazić, rozmawiających o sprawie Razumowa, w pełnym poczuciu nieograniczonej władzy nad życiem wszystkich mieszkańców Rosji i z niedbałą pogardą Olimpijczyków, spoglądających na lichego robaka. Powiązania z księciem K. wystarczyły, aby uchronić Razumowa od pochopnego i samowolnego załatwienia się z nim. Najprawdopodobniej pozostawiono by go w spokoju po pierwszym przesłuchaniu w Sekretariacie. Radca Mikulin nie byłby o nim zapomniał (nie zapominał nigdy nikogo, kto raz podpadł jego uwadze), ale po prostu byłby go poniechał na zawsze. Radca Mikulin był dobrodusznym człowiekiem i nikomu źle nie życzył. Zresztą (nie pozbawiony sam tendencji reformatorskich) odniósł korzystne wrażenie ze spotkania z tym młodym studentem, synem księcia K., i do tego wcale niegłupim. Ale los zrządził, że właśnie kiedy Razumow doszedł do przekonania, iż każda droga w życiu jest dla niego zamknięta, radcę Mikulina w uznaniu jego dyskretnych zdolności powołano na bardzo odpowiedzialne stanowisko, czyniąc go ni mniej, ni więcej — tylko szefem nadzoru policyjnego na całą Europę. I wtedy to — dopiero wtedy — wziąwszy w swe ręce udoskonalenie służby wywiadowczej, czuwającej nad działalnością rewolucjonistów za granicą, radca Mikulin pomyślał znowu o Razumowie. Dojrzał niezwykłe możliwości wykorzystania dla specjalnych celów tego nieprzeciętnego młodzieńca, którego miał już w swoim ręku — z jego osobliwym usposobieniem, niezrównoważonym umysłem i podminowanym sumieniem, uwikłanego na domiar w sieciach fałszywej sytuacji… Było to tak, jak gdyby rewolucjoniści sami wkładali radcy Mikulinowi w ręce instrument o ileż misterniejszy od zwykłych, ordynarnych narzędzi i tak świetnie dostosowany do tego, by wniknąć w środowiska niedostępne dla pospolitych agentów, jeśli tylko będzie darzony odpowiednim zaufaniem. Człowiek opatrznościowy! Opatrznościowy! I książę K. dopuszczony do tajemnicy z całą gotowością podzielił również ten mistyczny pogląd. — Trzeba mu jednak będzie zapewnić później jakąś karierę — zastrzegł sobie troskliwie. — O, bez wątpienia! Postaramy się o to! — zapewnił Mikulin. Mistycyzm księcia K. był prostego pokroju, ale radca Mikulin posiadał dość przebiegłości za nich obu. Ludzie i rzeczy mają zawsze jakąś taką cechę, taką stronę, od której należy ich uchwycić, jeżeli chce się trzymać ich mocno w ręku i w pełni nimi kierować. Siła radcy Mikulina polegała na umiejętności wyśledzenia tej cechy i tej strony w ludziach, którymi się posługiwał. Było mu obojętne, czy była to próżność, rozpacz, miłość, nienawiść, chciwość, mądra duma czy głupia zarozumiałość, jeżeli mógł za pomocą nich zmusić kogoś do służenia swoim celom. Nieznanemu i pozbawionemu rodziny młodemu studentowi Razumowowi w chwili wielkiego moralnego osamotnienia pozwolono odczuć, że interesuje się nim kilka wysoko postawionych osób. Książę K. dał się nakłonić do osobistej interwencji i pewnego razu pozwolił sobie ulec męskiemu wzruszeniu, które, tym bardziej że całkiem niespodziewanie, wstrząsnęło głęboko Razumowem. Nagły uścisk tego człowieka, poruszonego wiernością dla tronu i tłumionym ojcowskim przywiązaniem, objawił Razumowowi, że i on nie jest na te uczucia obojętny. „A więc to tak!” — wykrzyknął w duchu. Rodzaj wzgardliwej tkliwości złagodził ponury pogląd młodego człowieka na własne położenie, gdy rozważał owo wstrząsające spotkanie z księciem K. Czy ten prostoduszny, światowy eks–gwardzista i senator, którego miękkie, siwe i dostojne bokobrody musnęły jego policzek, czyż ten świeżo odkryty ojciec arystokrata był choćby odrobinę mniej godny szacunku albo też bardziej niedorzeczny niż tamten wygłodzony, fanatyczny rewolucjonista, ów student z czerwonym nosem? Oczywiście oprócz perswazji użyto także pewnego nacisku. Dawano Razumowowi stale odczuć, że się już zbyt daleko zaangażował. Nie było ucieczki od tego uczucia, od tego łagodnego pytania „Dokąd?”, które postawił mu radca Mikulin i na które nie znalazł odpowiedzi. Ale wrażliwość Razumowa nie została ani razu dotknięta. Miała to być niebezpieczna misja w Genewie, celem zdobycia w groźnym momencie absolutnie wiarogodnych wiadomości, z bardzo niedostępnej komórki centralnych kół rewolucyjnych. Istniały wskazówki, że dojrzewa bardzo poważny spisek… Spokój tak nieodzownie potrzebny wielkiemu państwu był zagrożony… Mógł na tym ucierpieć szeroki plan praworządnych reform… Najwyższe osobistości w kraju były zaniepokojone w swych patriotycznych uczuciach i tak dalej. Jednym słowem radca Mikulin wiedział, co powiedzieć o tej jego zręczności można jasno wnosić z umysłowych i psychologicznych zwierzeń i analizy własnych uczuć w dzienniku pana Razumowa — tym żałosnym schronieniu młodzieńca, który nie miał obok siebie nikogo, komu mógłby się ufnie zwierzyć, żadnego szczerego uczucia, w którym mógłby znaleźć oparcie. W jaki sposób wszystkie te wstępne zabiegi zostały ukryte przed ludzkimi oczyma — nie warto opisywać. Pretekst z okulistą jest wystarczającym przykładem. Radca Mikulin był pomysłowy, a zadanie niezbyt trudne. Każdy student, nawet ów z czerwonym nosem, śmiało mógł widzieć pana Razumowa wchodzącego do prywatnego domu, dla zasięgnięcia porady u okulisty. Ostateczne powodzenie zależało wyłącznie od samołudzenia się rewolucjonistów, przypisujących Razumowowi tajny współudział w sprawie Haldina. Fakt, że znalazł się on wśród skompromitowanych, wystarczał, by wzbudzić ich zaufanie — fakt ten zaś był wytworem ich własnej wyobraźni. Właśnie to czyniło pana Razumowa opatrznościowym człowiekiem, tak biegunowo różnym od przeciętnego typu agenta „Nadzoru Europejskiego”. I to właśnie władzę Sekretariatu wzięły sobie za zadanie rozdmuchać za pomocą szeregu wyrachowanych i fałszywych niedyskrecji. W końcu doszło do tego, że pewnego wieczora przyszedł niespodzianie w odwiedziny do pana Razumowa jeden z „myślących” studentów, z którym Razumow widywał się przed sprawą Haldina na różnych prywatnych zebraniach — wysoki młodzieniec o skromnym, spokojnym obejściu i przyjemnym głosie. Poznawszy głos odzywający się w przedpokoju: — Czy można wejść? — Razumow, który siedział bezczynnie na sofie, zerwał się. „A jeśli on przyszedł mnie zasztyletować” — pomyślał szyderczo i nałożywszy zieloną przepaskę na lewe oko, rzekł surowym tonem: — Proszę. Tamten był zakłopotany; wyraził nadzieję, że nie przeszkadza. — Nie pokazywaliście się, kolego, od kilku dni, więc pomyślałem… — Zakaszlał krótko. — Czy z okiem lepiej? — Znacznie lepiej. — To dobrze. Nie będę zajmował wam czasu. Ale widzicie, ja, to jest my — w każdym razie ja, podjąłem się ostrzec was, Kiryło Sidorowiczu, że może przeceniacie swoje bezpieczeństwo. Razumow siedział z głową wspartą na ręku, zasłaniając niemal zupełnie swoje wolne oko. — I ja tak myślę. — W takim razie w porządku. Teraz panuje niby spokój, ale ci ludzie przygotowują jakieś powszechne represje. To oczywiste. Nie o tym jednak przyszedłem powiedzieć. — Przysunął się z krzesłem i zniżył głos. — Obawiamy się, że… niedługo zaaresztują was. Jakiś podrzędny urzędnik w biurze Sekretariatu podsłuchał urywek pewnej rozmowy i udało mu się zajrzeć do pewnego raportu. Tych wiadomości nie można było lekceważyć. Razumow zaśmiał się z lekka, co zaniepokoiło jego gościa. — Ach, Kiryło Sidorowiczu. To nie jest rzecz, z której można by się śmiać. Zostawiono was w spokoju na krótko, ale… Naprawdę, Kiryło Sidorowiczu, lepiej, abyście wyjechali z kraju, póki jeszcze czas. Razumow zerwał się i zaczął dziękować mu za radę z taką szyderczą wylewnością, iż tamten, poczerwieniawszy, wyniósł się z przekonaniem, że ów tajemniczy Razumow nie jest człowiekiem, który by przyjmował ostrzeżenia lub rady od zwykłych śmiertelników. Radca Mikulin, powiadomiony następnego dnia o tym incydencie, wyraził zadowolenie. — Hm. Ha! Właśnie to, czego nam było potrzeba…i zerknął na swoją brodę. — Wnoszę z tego — rzekł Razumow — że nadszedł czas, abym wyjechał w swojej misji. — Tak. Moment psychologiczny — potwierdził radca Mikulin z łagodnym naciskiem, bardzo poważnie i jakby z obawą. Poczyniono już wszystkie przygotowania, aby nadać, temu wyjazdowi pozór niełatwej ucieczki. Radca Mikulin nie spodziewał się zobaczyć już Razumowa przed jego wyjazdem. Spotkania ich przedstawiały bądź co bądź pewne ryzyko, a do omówienia już nic nie pozostało. — Powiedzieliśmy sobie wszystko, Kiryło Sidorowiczu — rzekł wysoki urzędnik, ściskając rękę Razumowa z tą wylewną serdecznością, jaką Rosjanie umieją nadać swemu obejściu. — Nie ma nic niejasnego między nami. I wie pan, co panu powiem? Poczytuję sobie za szczęście, że pozyskałem… hm… pańską… Spojrzał na brodę, a po chwili zamyślonego milczenia wręczył Razumowowi pół arkusza listowego papieru, na którym mieściło się w skrócie wszystko, co zostało już omówione, pewne szczegóły, które Razumow miał zbadać, wspólnie uzgodniony plan postępowania, wskazówki tyczące się niektórych osób i tak dalej. Był to jedyny kompromitujący dokument w tej całej sprawie, ale jak radca Mikulin zauważył, „można go łatwo zniszczyć. Najlepiej, by obecnie pan Razumow nie widział się już z nikim — aż dopiero po tamtej stronie granicy, gdzie oczywiście… trzeba będzie patrzeć, słuchać i…” Zerknął znów na brodę; ale kiedy Razumow oświadczył, że z jedną przynajmniej osobą zamierza widzieć się przed wyjazdem z Petersburga, radca Mikulin nie mógł ukryć nagłego zaniepokojenia. Samotne, surowe i poświęcone nauce życie młodego człowieka było mu dobrze znane. Stanowiło to najlepszą gwarancję jego przydatności. Mikulin przybrał ton proszący. Czy kochany Kiryło Sidorowicz nie uważa, że wobec tak doniosłego zadania należałoby doprawdy poświęcić wszelkie sprawy uczuciowe..; Razumow przerwał tę przestrogę wzgardliwie. Tu nie chodziło wcale o młodą kobietę, lecz o młodego głupca, z którym chciał się zobaczyć w pewnym celu. Radca Mikulin odetchnął, ale był zdziwiony. — Ach tak… — I w jakim to właściwie celu? — Aby nadać wszystkiemu jeszcze większe cechy prawdopodobieństwa — odparł Razumow krótko, chcąc zaznaczyć swoją niezależność. — Trzeba mi ufać w tym, co robię. Radca Mikulin ustąpił taktownie, mruknąwszy: — Och! Bez wątpienia… bez wątpienia… Pański rozsądek… I rozstali się z ponownym uściskiem dłoni. Głupiec, o którym pomyślał pan Razumow, był to ów bogaty hulaka, zwany narwanym Kostią. Można było liczyć na absolutną niedyskrecję tego gadatliwego i pobudliwego wartogłowa. Ale gdy Razumow przypomniał hulaszczemu młodzieńcowi, że swojego czasu ofiarował się z pieniężną pomocą, jego zwyczajne podniecenie przeszło w bezgraniczną rozpacz. — Och! Kiryło Sidorowiczu, mój najdroższy przyjacielu, mój zbawco — cóż ja pocznę! Puściłem wczoraj do ostatniego rubla wszystko, co mi dał mój papa przed paroma dniami. Czy możesz poczekać do czwartku? Oblecę wszystkich znajomych lichwiarzy… Nie, oczywiście, nie możesz. Tylko nie patrz tak na mnie. Co ja zrobię? O starym ani myśleć. Powiadam ci, że całą garść banknotów dał mi przed trzema dniami. Ach, cóż za podlec ze mnie! Załamał ręce w rozpaczy. Wtajemniczyć starego niepodobna. „Oni” dali mu order w ostatnim roku, krzyż na szyję, i od tej pory przeklina wszystkie nowe prądy. Wolałby raczej widzieć wszystkich intelektualistów Rosji rzędem powieszonych niż rozstać się bodaj z jednym rublem. — Kiryło Sidorowiczu! Poczekaj chwileczkę. Nie pogardzaj mną. Już wiem, co zrobię. Tak — zrobię to — włamię się do jego biurka. Nie ma innej rady. Wiem, w której szufladzie chowa pieniądze, a wracając do domu kupię dłuto. Będzie to straszny cios dla niego, ale wiesz, ten poczciwy stary sknera naprawdę mnie kocha. Więc jakoś to przeżyje… a ja także. Kiryło, duszo moja!. Poczekaj choć parę godzin — do wieczora. Ukradnę całą gotówkę, jaka mi wpadnie w ręce. Nie wierzysz mi? Dlaczego? Powiedz tylko słowo… — Więc ukradnij — rzekł Razumow, patrząc na niego z kamiennym spokojem. — Do diabła z dziesięciorgiem przykazań! — zawołał tamten w ogromnym podnieceniu. — Tu chodzi o naszą przyszłość. Ale gdy późnym wieczorem wszedł do pokoju Razumowa, był spokojny, jak nigdy dotąd, niemal uroczysty. — Zrobione! — rzekł. Razumow, który siedział przygarbiony, z rękoma zwieszonymi pomiędzy kolana, wzdrygnął się na znajomy dźwięk tego słowa. Kostia położył z wolna w jasnym kręgu lampy małą paczuszkę w brązowym papierze, obwiązaną sznurkiem. — Tak jak powiedziałem — to wszystko, co wpadło mi w ręce. Stary będzie myślał, że to koniec świata. Razumow skinął głową ze swojej sofy i oglądał poważną minę postrzeleńca z uczuciem złośliwej przyjemności. — Złożyłem i ja swoją małą ofiarę — westchnął narwany Kostia — a tobie, Kiryło Sidorowiczu, dzięki za sposobność. — Dużo cię to kosztowało? — Owszem. Widzisz, poczciwy stary dusigrosz kocha mnie naprawdę. Dotknie go to bardzo.. — A ty wierzysz w to wszystko, co ci mówią o tej nowej przyszłości, o świętej woli ludu? — Na ślepo. Życie dałbym… Tylko, widzisz, ja jestem jak prosię u koryta. Nic dobrego ze mnie nie będzie. Już taka moja natura. Razumow, pogrążony w myślach, zapomniał o obecności Kostii, póki głos błagający, by uciekał nie tracąc chwili czasu, nie wyrwał go przykro z zadumy. — Dobrze. A zatem — do widzenia. — Nie. Nie opuszczę cię, dopóki cię nie wywiozę za Petersburg — oświadczył Kostia niespodziewanie, ze spokojną stanowczością: — Nie możesz mi tego teraz odmówić. Na miłość boską, Kiryło, duszo moja, policja może tu być lada chwila, a kiedy cię złapią, to zamurują w jakiejś twierdzy na wieki — aż posiwiejesz. Mam na dole najlepszego kłusaka z ojcowskiej stajni i lekkie sanki. Upalimy ze trzydzieści wiorst, nim księżyc zajdzie, i znajdziemy jakąś przydrożną stację. Razumow podniósł oczy zdumiony. Podróż była postanowiona — i to nieodwołalnie. Ustalił, że wyjedzie następnego dnia w swojej misji. A teraz nagle przekonał się, że w to nie wierzył. Załatwiał sprawy, słuchał, mówił, myślał, układał swoją rzekomą ucieczkę z rosnącym przekonaniem, że to wszystko było niedorzecznością. Przecież nikt nigdy takich rzeczy nie robił! Była to jakby gra w udawanego. A teraz zdumiał się. Oto był ktoś, kto wierzył w to wszystko z desperacką powagą. „Jeżeli nie pojadę w tej chwili — pomyślał Razumow z nagłym przestrachem — nie pojadę wcale.” Wstał bez słowa, a troskliwy Kostia wcisnął mu czapkę na głowę i nałożył płaszcz, bo inaczej byłby wyszedł, jak stał. Zdążał w milczeniu ku drzwiom, gdy zatrzymał go głośny okrzyk. — Kiryło! — Co? — odwrócił się niechętnie w progu. Kostia wyprostowany, z twarzą poważną i bladą i z wyciągniętą sztywno ręką, wskazywał wymownym gestem na zapomnianą brązową paczuszkę leżącą na stole w jasnym kręgu lampy. Razumow zawahał się i pod surowym spojrzeniem towarzysza zawrócił po pakiecik, usiłując się uśmiechnąć. Ale chłopięcy wartogłów stał z namarszczonym czołem. „To sen — pomyślał Razumow, kładąc pakiecik do kieszeni i schodząc ze schodów. — Nikt tak nie postępuje.” Tamten wziął go pod ramię, szepcząc o grożących niebezpieczeństwach i o tym, jak zamierza zachować się na wypadek różnych ewentualności. — Bzdury — mruknął Razumow, gdy Kostia opatulał go w sankach. Oddał się śledzeniu przebiegu swego snu z niezwykłą uwagą. A sen snuł się, według przewidzianej z góry kolei, nieubłaganie logiczny: — długa jazda sankami, czekanie pod piecem na małej stacyjce. Nie zamienili ze sobą nawet dziesięciu słów, Kostia, sam pochmurny, nie próbował przerywać milczenia. Przy rozstaniu uścisnęli się dwukrotnie — trzeba było to zrobić; potem Kostia zniknął ze snu. Gdy zaczęło świtać, Razumow siedzący bez ruchu w gorącym, dusznym i półoświetlonym wagonie, zapchanym w całości pościelą i śpiącymi pasażerami, wstał spokojnie, opuścił o kilka cali okno i cisnął w wielką, zaśnieżoną przestrzeń brązową paczuszkę. Po czym znowu usiadł i tak pozostał już bez ruchu, otulony płaszczem. „Dla ludu” — pomyślał patrząc w okno. Ogromna biała pustynia zamarzłej, twardej ziemi przesuwała się przed jego oczyma bez śladu ludzkiego życia. Była to chwila przebudzenia; ale potem sen objął go na nowo: Prusy, Saksonia, Wirtembergia, twarze, widoki, słowa — wszystko sen, obserwowany z gniewną, skupioną uwagą. Zurych, Genewa — ciągle sen, śledzony w każdym szczególe, doprowadzający do ostrego śmiechu, do furii, do śmierci — z lękiem, że w końcu nastąpi przebudzenie… II „Może takie właśnie jest życie — myślał Razumow, przechadzając się tam i z powrotem pod drzewami wysepki, sam na sam z brązowym posągiem Rousseau. — Sen i lęk.” Mrok gęstniał. Zapisane i wydarte z notesu kartki stanowiły pierwszy owoc powierzonej mu misji. To już nie był sen. Zawierały one zapewnienie, że on, Razumow, znajdował się w przededniu ważnych odkryć: „Sądzę, że nic już nie stoi na przeszkodzie, aby mnie przyjęto bez zastrzeżeń.” Streścił na tych kartkach swoje wrażenia i niektóre rozmowy. Posunął się nawet tak daleko, że napisał: „Nawiasem dodam, że poznałem tego straszliwego N.N. Okropne, brzuchate bydlę. Jeżeli dowiem się czegoś o jego przyszłych ruchach, prześlę ostrzeżenie.” Poczucie próżności tego wszystkiego ogarnęło go niby przekleństwo. Nawet teraz nie mógł uwierzyć w rzeczywistość swojej misji. Rozejrzał się rozpaczliwie dokoła, jakby szukając sposobu wyzwolenia się od tego uczucia, które nie dało się odeprzeć. Ścisnął gniewnie w ręku zapisane kartki. „Trzeba to nadać na pocztę” — pomyślał. Wszedł na most i wrócił na północny brzeg, gdzie, jak sobie przypomniał, widział był na jednej z węższych uliczek lichy sklepik, pełen tanich rzeźb z drzewa; wzdłuż jego ścian stały rzędy książek małej wypożyczalni, w brudnych, tekturowych okładkach. Sprzedawano tam również materiały piśmienne. Zasępiony, licho odziany staruszek drzemał za ladą. Chuda kobieta w czerni, z chorowitą twarzą, podała Razumowowi kopertę, której zażądał — nie spojrzawszy nawet na niego. Razumow pomyślał, że bezpiecznie jest mieć do czynienia z tymi ludźmi, bo widocznie nie dbali już o nic na świecie. Zaadresował kopertę na ladzie, wypisując niemieckie nazwisko pewnej osoby mieszkającej w Wiedniu. Ale Razumow wiedział, że to jego pierwsze sprawozdanie dla radcy Mikulina znajdzie się w tamtejszej ambasadzie, że je ktoś zaufany przekopiuje szyfrowanym alfabetem i prześle bezpiecznie do miejsca przeznaczenia wraz z pocztą dyplomatyczną. Tak to było ułożone z góry, by zabezpieczyć drogę raportów przed niepowołanymi oczyma, przed wszelką niedyskrecją, złą przygodą czy zdradą. Sposób ten miał mu zapewnić bezpieczeństwo — zupełne bezpieczeństwo. Razumow wyszedł z nędznego sklepiku i udał się na pocztę. Wtedy to zobaczyłem go po raz wtóry owego dnia. Przecinał na skos rue Mont Blanc i robił wrażenie przechodnia spacerującego bez celu. Nie spostrzegł mnie, lecz ja poznałem go z daleka. Pomyślałem, że ten niezwykły przyjaciel brata panny Haldin prezentuje się bardzo dobrze. Odprowadziłem go oczyma do skrzynki pocztowej. Potem zawrócił i znowu przeszedł koło mnie bardzo blisko, choć jestem pewien, że i tym razem mnie nie zauważył. Trzymał głowę prosto, ale wyglądał jak lunatyk, zmagający się ze snem, który pędzi po niebezpiecznych miejscach. Moje myśli pobiegły ku Natalii Haldin, ku jej matce. Oto było wszystko, co im pozostało po synu i bracie. Jako człowiek Zachodu, zaniepokoiłem się. Było coś rażącego w wyrazie jego twarzy. Gdybym był sam spiskowcem, rosyjskim zbiegiem politycznym, byłbym może potrafił wyciągnąć jakieś praktyczne wnioski z tego przypadkowego spotkania. W mojej jednak sytuacji zaniepokoiłem się tylko, ale tak silnie, że aż mnie ogarnęła nieokreślona obawa o Natalię Haldin. Wszystko to jest raczej trudne do wyjaśnienia, niemniej stanowiło bodziec, z którego zrodził się we mnie zamiar odwiedzenia tych pań wieczorem, po mojej samotnej kolacji. Co prawda pannę Haldin spotkałem przed kilkoma zaledwie godzinami, lecz samej pani Haldin nie widziałem od dość dawna. Prawdę mówiąc, ostatnimi czasy unikałem tych wizyt. Biedna pani Haldin! Wyznaję, że napełniała mnie pewnym lękiem. Była jedną z tych natur, na szczęście nielicznych, którymi nie sposób się nie zainteresować, ponieważ budzą w nas zarazem trwogę i litość. Człowiek lęka się zetknięcia z nimi ze względu na siebie, a może bardziej jeszcze ze względu na tych, na których mu zależy, tak jest bowiem jasne, że są stworzone, aby cierpieć, a przy tym przyprawiać innych o cierpienie. Dziwna to rzecz, że nie mówiąc już o wolności, nawet zwykły liberalizm poglądów, który dla nas jest sprawą słów, ambicji czy publicznych uchwał (a jeśli uczuć, to takich, które nie tykają naszych najgłębszych umiłowań), może być dla innych istot, zupełnie do nas podobnych i żyjących pod tym samym niebem, ciężką próbą odwagi, sprawą łez, udręki i krwi. Pani Haldin zaznała wszystkich cierpień swego pokolenia. Przeżyła śmierć brata entuzjasty — oficera rozstrzelanego za Mikołaja. Rezygnacja z lekką przymieszką ironii nie stanowi ochrony dla wrażliwego serca. Pani Haldin, w którą los uderzał poprzez jej dzieci, była skazana na to, by cierpieć raz jeszcze z powodu przeszłości, a zarazem lękać się o przyszłość. Należała do tych, którzy nie potrafią leczyć się sami, którym własne serce nigdy nie daje spokoju i którzy, bynajmniej nie tchórzliwie i nie samolubnie, przyglądają się z zapamiętaniem jego ranom — i obliczają swe straty. Takie i tym podobne myśli przeplatały mój skromny i samotny kawalerski posiłek. Jeżeli mi ktoś zarzuci, że był to okrężny sposób myślenia o Natalii Haldin, mogę tylko odpowiedzieć, że zasługiwała na to, aby się o nią troskać. Miała całe życie przed sobą. Niech mi więc wolno będzie wyznać, że myślałem o życiu Natalii Haldin, zastanawiając się nad charakterem jej matki, co jest sposobem myślenia o młodej dziewczynie dozwolonym dla człowieka starego, lecz nie dość jeszcze starego, by zatracił zdolność do współczucia. Cała prawie młodość stała przed nią; młodość bezlitośnie pozbawiona przyrodzonego wesela i pogody, przesłonięta cieniem nieeuropejskiego despotyzmu; młodość straszliwie ponura, wydana na pastwę dzikiej walki pomiędzy jednako zaciekłymi przeciwnikami. Rozmyślałem nad tym może dłużej, niż należało. Czułem się tak bezradny — gorzej jeszcze — tak jakoś daleki temu wszystkiemu. W ostatniej chwili zawahałem się, czy w ogóle iść do nich. Na cóż się to przyda? Późno już było, gdy skręciwszy na Boulevard des Philosophes ujrzałem światło w narożnym oknie. Roleta była spuszczona, ale z łatwością wyobraziłem sobie panią Haldin, siedzącą tam w fotelu w swej zwykłej postawie, jak gdyby kogoś wypatrywała — postawie, która ostatnimi czasy przybrała smutny charakter obłąkańczego oczekiwania. Wydało mi się, że owo światło upoważnia mnie dostatecznie, by zastukać do drzwi. Panie widocznie nie udały się jeszcze na spoczynek. Miałem nadzieję, że nie zastanę gości — rodaków pani domu. Pewien podupadły emeryt rosyjski zachodził tam niekiedy wieczorami. Był nieskończenie smętny, nudny i przygnębiał już samym swoim widokiem. Mniemam, że te panie znosiły jego częste odwiedziny przez pamięć dawnej przyjaźni ze starszym panem Haldinem czy czegoś w tym rodzaju. Postanowiłem więc, jeżeli go zastanę ględzącego cichym głosem, ulotnić się po kilku minutach. Zdziwiło mnie, że drzwi otworzyły się, zanim zdążyłem zadzwonić. Zobaczyłem przed sobą pannę Haldin w kapeluszu i żakiecie, widocznie gotową do wyjścia. O tej godzinie? Może po doktora? Jej radosne powitanie uspokoiło mnie. Dźwięczało w taki sposób, jak gdybym właśnie był tym, którego pragnęła zobaczyć. Obudziło to moją ciekawość. Wszedłem, a wierna Anna, stara służąca Niemka, zamknęła za mną drzwi, ale nie odchodziła. Została przy drzwiach, jakby gotowa za chwilę mnie wypuścić. Okazało się, że panna Haldin właśnie zamierzała wyjść, by mnie odszukać. Mówiła z niezwykłym u niej pośpiechem. Byłaby poszła prosto do pani Ziegler, mimo mocno spóźnionej pory, jak na zwyczaje tego domu… Pani Ziegler, wdowa po wybitnym profesorze, a wielkim moim przyjacielu, odnajmuje mi trzy pokoje ze swego obszernego i pięknego apartamentu, który zatrzymała po śmierci męża; mam jednak dla siebie osobne wejście. Mieszkam tak już dziesięć lat z górą. Powiedziałem, że jestem niezwykle rad, iż przyszło mi na myśl… Panna Haldin nie zdradzała zamiaru zdjęcia płaszcza. Spostrzegłem, że” ma silne rumieńce na policzkach i coś uderzająco stanowczego w głosie. Czy wiem, gdzie mieszka pan Razumow? Gdzie mieszka pan Razumow? Pan Razumow? O tej porze — tak bezzwłocznie? Rozłożyłem ręce na znak zupełnej nieświadomości. Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie mieszkał. Gdybym był mógł przewidzieć to pytanie nie dalej niż przed trzema godzinami, byłbym zaryzykował i zapytał go o to na drodze przed nowym gmachem pocztowym. Może by mi odpowiedział, choć bardziej prawdopodobnie zbyłby mnie szorstko mówiąc, że to nie moja sprawa. A gdy przypomniałem sobie ów niezwykły, udręczony i nieprzytomny, jakby zahipnotyzowany wyraz jego twarzy, przyszło mi na myśl, że mógł był upaść w ataku nerwowym od samego wstrząsu, że ktoś do niego przemówił. Nie powiedziałem o tym ani słowa pannie Haldin; nie napomknąłem nawet, że go niedawno spotkałem. Wrażenie, jakie na mnie wywarł, było tak nieprzyjemne, że sam wolałbym o nim zapomnieć. — Nie wiem nawet, kogo mógłbym zapytać — szepnąłem bezradnie. Byłbym szczęśliwy, gdybym jej mógł dopomóc w jakikolwiek sposób, i sprowadziłbym, kogo by tylko zażądała, starego czy młodego, tak głęboko ufałem jej zdrowemu rozsądkowi. — Skąd pani przyszło na myśl udać się do mnie po tę informację? — zapytałem. — Właściwie nie chodziło mi tylko o to — rzekła cichym głosem. Wyglądała, jak ktoś mający niemiłą sprawę do załatwienia. — Czy pani musi dziś jeszcze porozumieć się z panem Razumowem? Natalia Haldin potwierdziła skinieniem głowy, po czym, spojrzawszy na drzwi saloniku, rzekła po francusku: — C’est maman — i stała chwilę zakłopotana. Znałem ją jako dziewczynę poważną, która nigdy nie przejmuje się urojonymi trudnościami, zainteresowałem się więc bardzo i zawisłem oczyma na jej ustach, które jeszcze przez chwilę pozostawały zamknięte. Jaki związek mogła mieć osoba pana Razumowa z tą wzmianką o matce? Przecież pani Haldin nie wiedziała o przybyciu przyjaciela jej syna do Genewy. — Czy mógłbym zobaczyć dzisiaj matkę pani? — zapytałem. Panna Haldin wyciągnęła rękę, jak gdyby zagradzając mi drogę. — Mama jest w stanie strasznego wzburzenia… O! Pan by się nie domyślił… To kryje się wewnątrz, ale ja znam mamę i jestem przerażona… Nie mam odwagi stawiać temu dłużej czoła. Wszystko moja wina; widocznie nie umiem grać komedii; nigdy dotąd nie (kryłam niczego przed mamą. Nie było między nami nigdy powodu do tego. Ale pan sam wie, z jakiego powodu na razie zataiłam przed nią przybycie pana Razumowa. Pan przecież rozumie, prawda? To ze względu na jej nieszczęśliwy stan. A tymczasem… Nie jestem aktorką. Nie umiałam zapanować dostatecznie nad moimi własnymi uczuciami… i jakoś… nie wiem sama… ale mama zauważyła coś w moim zachowaniu. Zaczęła myśleć, że coś przed nią kryję. Zwróciła uwagę na moje przeciągające się nieobecności w domu, i rzeczywiście, spotykając się co dzień z panem Razumowem, bywałam poza domem dłużej niż dotychczas, kiedy wychodziłam. Bóg wie, jakie podejrzenia zrodziły się w jej głowie… Pan widzi przecież, że jest jakby nie ta sama, odkąd… I dziś wieczorem — ona, która tak zatrważająco milczała przez tyle tygodni — zaczęła naraz mówić. Powiedziała, że nie chce mi robić wymówek; że oczywiście ja mam swój charakter, jak ona swój; że nie chce wtrącać się w moje sprawy ani nawet w moje myśli; że jeśli o nią chodzi, nie miała nigdy niczego do ukrycia przed dziećmi… ciężkie rzeczy do słuchania. I to wszystko tym jej spokojnym, cichym głosem, z tą biedną, wymizerowaną twarzą, nieporuszoną jak kamień. To było nie do zniesienia. Panna Haldin mówiła półszeptem i szybciej niż kiedykolwiek dotąd. Już to samo było niepokojące. W jasnym oświetleniu przedpokoju dostrzegłem poprzez woalkę silne rumieńce na jej twarzy. Stała wyprostowana, z lewą ręką lekko wspartą o mały stolik. Prawa zwisała nieruchomo u jej boku. Raz po raz chwytała krótko oddech. — To było okropne. Niech pan tylko pomyśli! Mama wyobraziła sobie, że przygotowuję się do wyjazdu; że chcę ją cichaczem opuścić. Uklękłam przy niej i błagałam, żeby zastanowiła się nad tym, co mówi. Położyła mi rękę na głowie, niemniej trwa w swoim urojeniu. Myślała zawsze, że zasłużyła na zaufanie swoich dzieci, ale widocznie jest inaczej. Syn nie zaufał ani jej miłości, ani jej zrozumieniu, a teraz ja chciałam opuścić ją w taki sam okrutny i niesprawiedliwy sposób i tak dalej, i tak dalej. Nic, co byłabym powiedziała… To już taki chorobliwy upór… Twierdziła, że coś wyczuwa, jakąś zmianę we mnie… Jeżeli moje przekonania odwołują mnie od niej, po cóż ta tajemniczość, jak gdyby była tchórzliwą, słabą istotą, której nie można zaufać? „Czy moje serce potrafiłoby zdradzić moje dzieci?” — mówiła… To było prawie nie do zniesienia. A przy tym ciągle głaskała mnie po głowie… Na nic nie zdało się zaprzeczać… Ona jest chora. Nawet jej dusza… Nie śmiałem przerwać milczenia, jakie zapadło między nami. Spojrzałem w jej oczy błyszczące pod woalką. — Ja! Zmieniona! — wykrzyknęła tym samym cichym głosem. — Moje przekonania odwołują mnie od niej!… Jakżeż gorzko tego słuchać — przecież to moje największe zmartwienie, że jestem taka słaba i sama nie wiem, co powinnam zrobić. Pan wie o tym. I żeby temu wszystkiemu położyć kres, postąpiłam bardzo samolubnie. Ażeby odwrócić jej podejrzenia od siebie, powiedziałam jej o panu Razumowie. To było samolubne z mojej strony. Wie pan — mieliśmy zupełną słuszność, postanowiwszy zataić to przed nią. Absolutną słuszność. Skoro tylko powiedziałam jej, że przyjaciel naszego biednego Wiktora jest tutaj, przekonałam się, jak bardzo mieliśmy rację. Powinnam była ją przygotować, ale w rozpaczy po prostu wszystko wygadałam. Mama wpadła od razu w stan okropnego podniecenia. Od jak dawna tu jest? Co ten przyjaciel jej Wiktora wiedział i czemu do nas zaraz nie przyszedł? Co to znaczyło? Czyż nie można jej powierzyć nawet tych trochę wspomnień, jakie pozostały po jej synu?… Proszę tylko pomyśleć, co musiałam czuć, widząc ją białą jak papier, całkiem nieruchomą, ściskającą poręcze fotela chudymi rękoma. Powiedziałam jej, że to wszystko z mojej winy. Mogłem sobie wyobrazić nieruchomą, niemą postać matki, siedzącej w swym krześle tam za drzwiami, w pobliżu których córka rozmawiała ze mną. Milczenie, które tam panowało, zdawało się wołać w głos o pomstę za fakt historyczny i jego obecne następstwa. Taka myśl błysnęła mi w głowie, ale nie mogłem wątpić, że panna Haldin przeżyła z tego powodu okropne chwile. Rozumiałem ją doskonale, gdy powiedziała, że po tej scenie nie ma już sił, by stawić czoło nocy. Pani Haldin puściła wodze najstraszliwszym urojeniom, najbardziej fantastycznej i okrutnej podejrzliwości. Wszystko to należało uśmierzyć za każdą cenę i nie zwlekając ani chwili. Toteż nie zaskoczyła mnie wiadomość, że panna Haldin oświadczyła matce: „Pójdę i przyprowadzę go natychmiast.” Nie było nic niedorzecznego w tym okrzyku, żadnej uczuciowej przesady. Rzekłem więc zupełnie przekonany: — Bardzo dobrze, ale jak? To całkiem słuszne, że pomyślała o mnie, ale cóż mogłem pomóc, nie znając adresu pana Razumowa. — I pomyśleć tylko, że on może mieszkać gdzieś w pobliżu, może nie dalej jak o kilka kroków! — wykrzyknęła. Wątpiłem w to, ale byłbym rad poszedł po niego choćby na drugi koniec Genewy. Sądzę, że panna Haldin zdawała sobie sprawę z tej mojej gotowości, skoro pierwszą jej myślą było zwrócić się do mnie. W istocie jednak zamierzała mnie prosić o co innego: żebym jej towarzyszył do Château Borel. W wyobraźni mojej powstała niemiła wizja mrocznej drogi, posępnego parku i tego podejrzanego domu na odludziu, siedziby czarnej magii, intryg i kultu kobiety. Zwróciłem uwagę, że Madame de S. najprawdopodobniej nie będzie nam mogła udzielić żadnych wskazówek w sprawie, o którą nam chodziło. Nie przypuszczałem również, byśmy mogli zastać tego młodego człowieka u niej. Przypomniał mi się wyraz jego twarzy i nabrałem jakoś przekonania, że człowiek, który wyglądał gorzej, niż gdyby zobaczył umarłego, pragnął niewątpliwie zamknąć się gdzieś na cztery spusty i pozostać tylko sam ze sobą. Miałem dziwną pewność, że pan Razumow, gdy go spotkałem, szedł do swego mieszkania. — Właściwie to myślałam o Piotrze Iwanowiczu — rzekła panna Haldin spokojnie. — A! Ten oczywiście będzie wiedział. — Spojrzałem na zegarek. Było dopiero dwadzieścia minut po dziewiątej… — Wydaje mi się, że trzeba by go szukać w jego hotelu — doradziłem. — Ma pokój w hotelu „Cosmopolitan”, gdzieś na najwyższym piętrze. Nie ofiarowałem się, że pójdę sam — po prostu dlatego, że nie byłem pewny przyjęcia, z jakim się spotkam.. Natomiast zaproponowałem, by posłać wierną Annę z listem proszącym o adres pana Razumowa. Anna wciąż czekała przy drzwiach w drugim końcu pokoju, a my naradzaliśmy się szeptem. Panna Haldin uważała, że powinna pójść sama. Anna była zbyt powolna i nieśmiała. Prócz tego straciłoby się wiele czasu, zanim przyniosłaby odpowiedź, i mogłoby być już za późno, nie mieliśmy bowiem żadnej pewności, że pan Razumow mieszka w pobliżu. — Jeżeli pójdę sama — dowodziła panna Haldin — mogę udać się do niego prosto z hotelu. Tak czy owak musiałabym wyjść, żeby wyjaśnić mu sprawę osobiście i jakoś go przygotować. Nie ma pan pojęcia, w jakim stanie psychicznym mama się znajduję. Mówiąc to bladła i czerwieniła się na przemian. Uważała nawet, że lepiej zarówno dla matki, jak i dla niej, jeżeli przez krótki czas nie będą razem. Na straży pozostałaby Anna, którą matka jej lubiła. — Usiądzie w pokoju mamy ze swoim szyciem — ciągnęła panna Haldin, idąc ku drzwiom. Po czym zwróciła się po niemiecku do służącej, która nas wyprowadzała: — Możesz powiedzieć mamie, że poszliśmy z tym panem na poszukiwanie pana Razumowa. Niech się nie niepokoi, jeżeli mnie nie będzie nawet przez dłuższy czas. Wyszliśmy szybko na ulicę i panna Haldin odetchnęła głęboko chłodnym nocnym powietrzem. — Nawet nie zapytałam pana — wyszeptała. — Pewnie, że nie — powiedziałem, śmiejąc się. Jak przyjmie mnie wielki feminista, było mi teraz obojętne. Że z mojego widoku nie będzie zadowolony i prawdopodobnie okaże mi to w swój uroczyście bezczelny sposób, nie ulegało wątpliwości; sądziłem jednak, że na pewno nie ośmieli się wyrzucić mnie za drzwi. A o to mi tylko chodziło. — — Pozwoli pani podać sobie ramię? — spytałem. Przyjęła je w milczeniu i nie mówiliśmy już o niczym godnym uwagi, póki nie znaleźliśmy się w wielkim hallu hotelowym. Był jasno oświetlony i kręciło się w nim wielu ludzi. — Mógłbym całkiem dobrze pójść na górę bez pani — zaproponowałem. — Nie chcę zostać tu sama — odparła cichym głosem. — Pójdę z panem. Poprowadziłem ją zatem do windy. Na najwyższym piętrze windziarz skierował nas na prawo: — Koniec korytarza. Ściany były białe, dywan czerwony, światła elektryczne płonęły rzęsiście, a pustka, cisza i bezlik jednakowych drzwi — zamkniętych i ponumerowanych — nasuwały myśl o wzorowym porządku jakiegoś luksusowego zakładu karnego, gdzie więźniów trzyma się w izolatkach. Tutaj, pod sam dach tego gmaszyska dla pomieszczenia podróżnych, nie dochodził żaden głos z dołu; czerwony, gruby chodnik tłumił całkowicie nasze kroki. Szliśmy prędko, nie patrząc na siebie, aż znaleźliśmy się przed ostatnimi drzwiami tego długiego korytarza. Wówczas nasze oczy spotkały się i staliśmy tak przez chwilę, nadstawiając uszu na słaby szmer głosów dochodzących z wewnątrz. — Przypuszczam, że to tutaj — szepnąłem całkiem niepotrzebnie. Spostrzegłem, że usta panny Haldin poruszyły się bez słowa, a gdy mocno zapukałem, szmer głosów wewnątrz ustał. Przez kilka sekund panowało głębokie milczenie, po czym drzwi otworzyły się i stanęła w nich niska kobieta w czerwonej bluzce, z czarnymi oczyma i wielką obfitością prawie siwych włosów, upiętych w dość niedbały i nieefektowny sposób. Jej cienkie krucze brwi były ściągnięte. Dowiedziałem się później z zainteresowaniem, że miałem przed sobą słynną czy osławioną Sofię Antonownę, lecz wtedy uderzył mnie tylko osobliwy, mefistofeliczny charakter jej badawczego spojrzenia — ponieważ było tak dziwnie pozbawione zła, takie, powiedziałbym, nieszatańskie. Spojrzenie to złagodniało jeszcze bardziej, kiedy popatrzyła na pannę Haldin, która swoim pełnym, spokojnym głosem wyraziła życzenie zobaczenia się na chwilę z Piotrem Iwanowiczem. — Jestem Natalia Haldin — dodała. Na to, z czołem już całkiem wypogodzonym, ale bez słowa odpowiedzi, kobieta w czerwonej bluzce odeszła ku kanapie i usiadła tam, zostawiając drzwi szeroko otwarte. I z tej kanapy, z rękami na podołku obserwowała nas czarnymi, błyszczącymi oczyma. Panna Haldin weszła na środek pokoju; ja, wierny swej roli li tylko towarzysza, pozostałem przy drzwiach — zamknąwszy je za sobą. Pokój był dość wielki, lecz z niskim sufitem i skąpo umeblowany. Nad dużym stołem (na którym leżała rozpostarta ogromna mapa) zwieszała się nisko lampa elektryczna w porcelanowym kloszu, pozostawiając odleglejsze części pokoju w sztucznie stworzonym półmroku. Piotra Iwanowicza nie było widać, a pan Razumow był nieobecny. Natomiast na kanapie obok Sofii Antonowny siedział mężczyzna o kościstej twarzy, z kozią bródką, pochylony ku przodowi z rękami na kolanach i uważnym, dobrotliwym spojrzeniem. W najdalszym kącie rysowała się niewyraźnie barczysta postać o bladej, rozlanej twarzy, rozparta niezgrabnie i jak gdyby niepewnie na niskim krześle. Jedyną znaną mi osobą był mały Julius Laspara, ślęczący nad mapą, ze stopami założonymi za nogi stołka. Ów zerwał się żwawo i skłonił się pannie Haldin, przy czym wyglądał dość dziwacznie, jak chłopiec z haczykowatym nosem i piękną sztuczną szpakowatą brodą. Zbliżył się ofiarowując swoje krzesło, lecz panna Haldin nie chciała usiąść. Oświadczyła, że przyszła tylko na chwilę, aby zamienić parę słów z Piotrem Iwanowiczem. Piskliwy głos Laspary rozległ się w pokoju z przykrą wyrazistością: — Szczególnym zbiegiem okoliczności myślałem dziś o pani, Natalio Wiktorowno. Spotkałem pana Razumowa. Prosiłem go, żeby mi napisał artykuł na jakikolwiek temat, który by mu odpowiadał. Pani mogłaby to przetłumaczyć na język angielski z takim nauczycielem. Skłonił się uprzejmie w moim kierunku. Na dźwięk nazwiska Razumowa jakiś głos, nie dający się określić, rzekłbyś, słaby pisk rozwścieczonego zwierzątka, rozległ się z kąta pokoju, gdzie siedział mężczyzna za wielki — jak się zdawało — na krzesło, które zajmował. Nie dosłyszałem odpowiedzi panny Haldin. Laspara podjął znowu: — Czas już zacząć jakąś robotę, Natalio Wiktorowno. Myślę zresztą, że pani ma swój własny sąd o rzeczach. Czemu nie miałaby pani czegoś sama napisać? Może zechce nas pani odwiedzić w najbliższym czasie? Moglibyśmy to omówić. Może jakaś rada… I znowu nie dosłyszałem słów panny Haldin. Natomiast dobiegł mnie raz jeszcze głos Laspary. — Piotr Iwanowicz? Wyszedł na chwilę do drugiego pokoju. Czekamy na niego wszyscy. Wielki człowiek, który właśnie wchodził, wydawał się większy, roślejszy i naprawdę imponujący w długim szlafroku z jakiejś ciemnej materii, opadającej w prostych fałdach do jego stóp. Sprawiał wrażenie mnicha lub proroka, barczystego mieszkańca pustyni — czegoś azjatyckiego. Ciemne okulary w połączeniu z tym strojem czyniły go w przyćmionym świetle mieszkania bardziej tajemniczym niż kiedykolwiek. Mały Laspara usiadł znowu na krześle i pochylił się nad mapą, jedynym jasno oświetlonym przedmiotem w tym pokoju. Nawet z mego oddalonego miejsca przy drzwiach mogłem poznać po kształcie niebieskiej plamy oznaczającej morze, że była to mapa prowincji nadbałtyckich. Piotr Iwanowicz wydał lekki okrzyk i szedł ku pannie Haldin, ale spostrzegłszy mnie — z pewnością całkiem niewyraźnie — zatrzymał się i wytężył wzrok spoza swych ciemnych okularów. Musiał mnie poznać po siwych włosach, wzruszywszy bowiem ramionami zwrócił się do panny Haldin z dobroduszną pobłażliwością. Chwycił jej rękę swą grubą pulchną dłonią i położył na niej drugą potężną łapę, jak wieko. Podczas gdy pośrodku pokoju tych dwoje wymieniało kilka niedosłyszalnych zdań, wszyscy inni trwali w bezruchu: Laspara klęczący na krześle tyłem do nas i łokciami wsparty na wielkiej mapie; góra ciała majacząca w ciemnym kącie; mężczyzna z kozią bródką i o szczerym spojrzeniu siedzący na kanapie; kobieta w czerwonej bluzce u jego boku — żadne z nich ani drgnęło. Przypuszczam, że naprawdę nie mieli na to czasu, gdyż panna Haldin wycofała natychmiast rękę z uścisku Piotra Iwanowicza i zanim zdążyłem się spostrzec, ruszyła ku drzwiom. Otworzyłem je pośpiesznie i wyszedłem za nią — człowiek Zachodu, na którego nikt tu nie zwracał uwagi — ogarnąwszy ostatnim spojrzeniem tę nieruchomą grupę ludzi w rozmaitych pozach, wśród których jeden Piotr Iwanowicz stał prosto w swych ciemnych okularach, jak ogromny, ślepy nauczyciel, z jasnym kręgiem światła na mapie poza sobą i ślęczącym nad nią małym Lasparą. Później, znacznie później, kiedy w dziennikach pojawiły się pogłoski o nieudanym spisku wojskowym w Rosji (były one ogólnikowe i wkrótce przycichły), przypomniałem sobie tę przelotnie ujrzaną grupę z jej centralną postacią. Szczegóły nigdy nie wyszły na jaw, wiadomo jednak było, że partie rewolucyjne za granicą udzieliły pomocy i wysłały przodem swych emisariuszy, że znalazły się nawet pieniądze na wyprawienie parowca z ładunkiem broni i spiskowcami, którzy mieli wtargnąć do prowincji nadbałtyckich. A ja, wczytując się w owe skąpe wiadomości ujawnione przez prasę (którymi zresztą świat mało się interesował), pomyślałem sobie, że kiedy towarzyszyłem tej młodej Rosjance, stara ustatkowana Europa miała sposobność w mojej osobie niejako rzucić okiem poza kulisy. Krótki to był i dziwny rzut oka — właśnie tam spośród wszystkich miejsc na świecie, na najwyższym piętrze międzynarodowego hotelu: wielki człowiek we własnej osobie; w kącie nieruchome wielkie cielsko zabójcy żandarmów i szpiegów; Jakowlicz, weteran dawnych kampanii terrorystycznych; kobieta z włosami siwymi prawie tak samo jak moje i czarnymi, pełnymi życia oczyma — wszyscy w tajemniczym półcieniu, z jasno oświetloną mapą Rosji na stole. Kobietę miałem ujrzeć raz jeszcze. Gdy czekaliśmy na windę, nadbiegła z głębi korytarza i z oczyma utkwionymi w twarzy panny Haldin odciągnęła ją na bok, jak gdyby dla udzielenia poufnej wiadomości. Rozmowa nie trwała długo; zaledwie kilka słów. W windzie Natalia Haldin nie przerwała milczenia. Odezwała się dopiero, gdy znaleźliśmy się poza hotelem i zdążaliśmy wzdłuż nabrzeża w orzeźwiającej ciemności, którą na lewo rozświetlały latarnie mola, odbijające się w czarnej wodzie małego portu, a na prawo grodziły wysokie bloki hoteli. — To była Sofia Antonowna. Czy pan wie, kto to taki? — Tak, wiem. Sławna… — Ta sama. Okazuje się, że po naszym wyjściu Piotr Iwanowicz powiedział im, po co przyszłam. I dlatego wybiegła za nami. Przedstawiła mi się, a potem powiedziała: „Jest pani siostrą dzielnego człowieka, o którym pamięć nie zaginie. Może doczeka się pani lepszych czasów.” Odpowiedziałam, że pragnę doczekać czasów, kiedy to wszystko zostanie zapomniane, nawet choćby imię mojego brata miało być także zapomniane. Coś mnie po prostu pchnęło, żeby to powiedzieć, ale pan mnie rozumie? — Tak — rzekłem. — Myśli pani o czasach zgody i sprawiedliwości? — Tak. Za dużo nienawiści , i zemsty jest w tej robocie. Wykonana być musi. To jest ofiara — niech więc będzie jak największa. Zniszczenie jest dziełem gniewu. Niechby, pospołu poszli w zapomnienie tyrani i ich zabójcy, niech pozostanie tylko pamięć o odnowicielach. — A czy Sofia Antonowna zgodziła się z panią? — zapytałem sceptycznie. — Powiedziała tylko: „To dla pani dobrze wierzyć w miłość.” Zdaje mi się, że mnie zrozumiała. Spytała potem, czy rychło spotkam się z panem Razumowem. Odpowiedziałam, że mam nadzieję sprowadzić go jeszcze dziś do mojej matki, która wie już o jego przyjeździe i z chorobliwą niecierpliwością chce się czegoś o Wiktorze dowiedzieć. Był jedynym znanym nam przyjacielem i serdecznym powiernikiem mojego brata. Na to Sofia Antonowna: „Ach, tak — brata pani. Proszę powiedzieć panu Razumowowi, że podałam do ogólnej wiadomości to, co mi doniesiono z Petersburga. Rzecz dotyczy aresztowania pani brata — dodała. — Zdradził go człowiek z ludu, który się potem powiesił. Pan Razumow wytłumaczy pani to wszystko. Poinformowałam go w pełni dziś po południu. I proszę, niech pani powie panu Razumowowi, że Sofia Antonowna przesyła mu pozdrowienia. Wyjeżdżam jutro wczesnym rankiem — bardzo daleko.” Po chwili milczenia panna Haldin dodała: — Byłam tak wstrząśnięta tą niespodziewaną wiadomością, że po prostu nie mogłam wcześniej się do pana odezwać… Człowiek z ludu! Och, nasz biedny lud! Szła powoli, jakby ogarnęło ją nagłe wyczerpanie. Opuściła głowę; z okien jakiegoś gmachu o licznych tarasach i balkonach dolatywały banalne dźwięki hotelowej muzyki; przed niskim, pospolitym portalem kasyna czerwieniły się w świetle elektrycznych lamp dwa jaskrawe afisze, sprawiające wrażenie prowincjonalnej tandety — zaś puste bulwary i wyludnione ulice nosiły piętno obłudnej zacności i bezdennej nudy. Byłem pewny, że panna Haldin uzyskała adres, pozwoliłem się więc prowadzić. Na moście Mont Blanc, gdzie parę ciemnych postaci zdawało się gubić w szerokiej i długiej perspektywie, wykreślonej przez dwa rzędy świateł, panna Haldin rzekła: — To niezbyt daleko od naszego domu. Tak mi się jakoś zdawało, że nie może być inaczej. Adres jest rue de Carouge. Będzie to chyba jeden z tych wielkich nowych domów dla robotników. Wzięła mnie przyjaźnie i ufnie pod ramię i przyśpieszyła kroku. Było coś prymitywnego w naszym postępowaniu. Nie pomyśleliśmy wcale o zdobyczach cywilizacji. Minął nas zapóźniony tramwaj, rząd fiacres stał pod sztachetami ogrodu, a nam w ogóle nie przyszło do głowy, by z nich skorzystać. Ją może pochłaniał pośpiech, a co do mnie — cóż, wzięła mnie ufnie pod ramię. Kiedy wchodziliśmy na lekką pochyłość Corraterie, gdzie wszystkie sklepy były już pozamykane, a w żadnym oknie się nie świeciło (jak gdyby cała zarabiająca tu ludność uciekła z końcem dnia), panna Haldin rzekła niepewnie: — Mogłabym wpaść na chwilę do nas i zobaczyć, co z mamą. Nie zboczyłabym zbytnio z drogi. Odradziłem jej. Jeżeli pani Haldin rzeczywiście spodziewała się ujrzeć Razumowa tego wieczora, byłoby nierozsądnie zjawiać się bez niego. Im wcześniej odnajdziemy młodego człowieka i przyprowadzimy go, aby uspokoił wzburzenie matki, tym lepiej. Zgodziła się na moje racje i przecięliśmy na ukos Place du Théâtre, wybrukowany kamiennymi płytami i cały błękitnoszary w elektrycznym świetle, z czerniejącym w środku samotnym posągiem jeźdźca. Na rue de Carouge znaleźliśmy się w uboższej dzielnicy, położonej u krańców miasta. Nie zabudowane place przeplatały się tu z nowymi wysokimi domami. Na rogu bocznej ulicy wachlarz ostrego światła padał przez szerokie wejście świeżo wybielonego sklepu. Z daleka można było dostrzec jego wnętrze, z dosyć skąpo zastawionymi półkami i ladą, pomalowaną na brunatno. To był ten dom. Zbliżywszy się wzdłuż ciemnego parkanu ze smołowanych desek ujrzeliśmy narożną wąską ścianę kamienicy: pięć pojedynczych okien, jedno nad drugim, zupełnie nie oświetlonych i nakrytych głębokim cieniem wystającego dachu. — Musimy zapytać w sklepie — orzekła panna Haldin. Blady i szczupły mężczyzna z cienkim wąsem, w białym, lecz wybrudzonym kołnierzyku i z postrzępionym krawatem, położył dziennik i rozparty wygodnie oboma łokciami na pustej ladzie, odpowiedział, że pan, o którego pytam, jest istotnie jego locataire z trzeciego piętra, w tej chwili jednak nie ma go w domu. — W tej chwili — powtórzyłem spojrzawszy na pannę Haldin. — Czy to ma znaczyć, że spodziewa się pan wkrótce jego powrotu? Sklepikarz ‘był bardzo uprzejmy, miał przymilne oczy i miękki zarys ust. Uśmiechał się nieznacznie, jak gdyby wszystko o wszystkim wiedział. Pan Razumow, który przebywał przez cały dzień poza domem, powrócił wczesnym wieczorem. Ku jego wielkiemu zdziwieniu zeszedł znowu z góry przed pół godziną. Zostawił klucz i nadmienił w czasie krótkiej rozmowy, że wychodzi, ażeby zaczerpnąć powietrza. Mówiąc to sklepikarz wciąż się uśmiechał spoza pustej lady, z głową wspartą na obu dłoniach. Powietrze. Powietrze. Ale czy to znaczyło, że lokator jego będzie nieobecny długo czy krótko — tego nie mógł powiedzieć. Noc była bardzo duszna, to prawda. Po chwili milczenia, zwracając swoje przymilne oczy ku drzwiom, dodał: — Burza przypędzi go z powrotem. — Czy zbiera się na burzę? — zapytałem. — Ależ oczywiście! Jakby na potwierdzenie tych słów usłyszeliśmy bardzo daleki grzmot. Spojrzawszy na pannę Haldin zorientowałem się, że bynajmniej nie chce ona dać za wygraną, powiedziałem więc sklepikarzowi, by w razie powrotu pana Razumowa w ciągu najbliższej pół godziny poprosił go o zaczekanie w sklepie na dole. My niebawem znowu wstąpimy. Za całą odpowiedź sklepikarz skinął nieznacznie głową. Panna Haldin wyraziła milczeniem zgodę. Poszliśmy wolno w dół ulicy, kierując się za miasto. Poprzez niskie ogrodzenia skromnych will, skazanych na zburzenie, zwisały gałęzie drzew ze zbitą masą listowia, oświetloną od dołu blaskiem gazowych lamp. Potężny i monotonny huk lodowatych wód Arve, spadających z niskiego jazu, płynął ku nam poprzez otwartą przestrzeń wraz z chłodnym tchnieniem powietrza. Podwójny rząd latami wykreślał w głębi nie zabudowaną jeszcze ulicę. Z drugiego brzegu rzeki, nad którym wisiał groźny mrok chmury brzemiennej burzą, jakieś światło, samotne i zamglone, zdawało się na nas patrzeć znużonym spojrzeniem. Gdy doszliśmy aż do mostu, rzekłem: — Lepiej wracajmy… Chorowity właściciel sklepu ślęczał wciąż nad dziennikiem, teraz rozłożonym szeroko na ladzie. Gdy zajrzałem, podniósł tylko głowę i potrząsnął nią przecząco, nie otwierając ust. Wróciłem od razu do panny Haldin, czekającej na zewnątrz, i odeszliśmy szybkim krokiem. Powiedziała krótko, że jutro wczesnym rankiem wyśle Annę z listem. Uszanowałem jej małomówność sądząc, że milczenie będzie chyba najlepszym sposobem okazania mojej troski. Na pół wiejska uliczka, którą wracaliśmy, przeszła stopniowo w zwykłą miejską ulicę, szeroką i pustą. Spotkaliśmy zaledwie kilku spóźnionych przechodniów, a droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność, ponieważ zrozumiały niepokój mojej towarzyszki i mnie się udzielił. W końcu weszliśmy na Boulevard des Philosophes — jakiś bardziej niż zwykle szeroki, bardziej pusty, bardziej obumarły — smętny obraz śpiącej czcigodności. Ujrzawszy już z daleka dwa oświetlone okna, wyobraziłem sobie panią Haldin, jak czuwa w swoim fotelu udręczona i napięta, pod złym czarem despotycznych rządów; ofiara tyranii i rewolucji, widok zarazem okrutny i niedorzeczny. III — Wstąpi pan na chwilę? — spytała Natalia Haldin. Wymawiałem się spóźnioną porą. — Mama pana tak lubi — nalegała. — Więc wstąpię, żeby się tylko dowiedzieć, jak matka pani się miewa. Powiedziała jakby do siebie: — Nie wiem nawet, czy ona zechce uwierzyć, że nie zdołałam znaleźć pana Razumowa, skoro wbiła sobie w głowę, że ukrywam coś przed nią. Może pan potrafi ją przekonać. — Matka pani może i mnie nie ufać — zauważyłem. — Panu? Dlaczego? Cóż mógłby pan mieć do ukrywania przed nią? Nie jest pan ani Rosjaninem, ani spiskowcem. Poczułem głęboko moją europejską obcość i nie odpowiedziałem już nic, zdecydowałem się jednak wytrwać do końca w swej roli bezradnego widza. Daleki odgłos grzmotów w dolinie Rodanu podchodził coraz bliżej pod uśpione miasto prozaicznych cnót i uniwersalnej gościnności. Na wprost wielkiej, ciemnej bramy przeszliśmy na drugą stronę ulicy i panna Haldin zadzwoniła do drzwi swego mieszkania. Otwarły się prawie natychmiast, jak gdyby starszawa służąca już czekała w przedpokoju na nasz powrót. Jej płaska twarz jaśniała zadowoleniem. — Ten pan przyszedł — oświadczyła, zamykając za nami drzwi. Nie zrozumieliśmy, o co jej chodzi. Panna Haldin zwróciła się do niej żywo: — Kto? — Herr Razumow — objaśniła. Z rozmowy, którą prowadziliśmy przed wyjściem z domu, domyśliła się, w jakim celu jej młoda pani wychodzi. Toteż gdy ten pan wymienił w drzwiach swoje nazwisko, wpuściła go natychmiast. — Nikt tego nie mógł przewidzieć! — szepnęła panna Haldin patrząc na mnie swoimi szarymi, poważnymi oczyma. Przypomniawszy sobie wyraz twarzy Razumowa, kiedy spotkałem go przed czterema mniej więcej godzinami — wyraz prześladowanego przez widma lunatyka — zastanawiałem się, co z tego wyniknie, nie bez uczucia lęku. — Czy uprzedziłaś moją matkę? — zapytała panna Haldin służącą. — Nie. Po prostu wprowadziłam tego pana — odpowiedziała, zdziwiona naszymi zatroskanymi twarzami. — Matka pani była przecież przygotowana — rzekłem półgłosem. — Tak. Ale on nie ma pojęcia… Wydało mi się, że żywi wątpliwości co do jego taktu. Na jej pytanie, od jak dawna ten pan znajdował się u matki, Anna odpowiedziała, że der Herr jest w salonie niecały kwadrans. Czekała jeszcze przez chwilę, po czym odeszła z miną dość wystraszoną. Panna Haldin patrzyła na mnie w milczeniu. — Skoro tak się już stało — powiedziałem — to pani orientuje się przecież dokładnie, co przyjaciel brata może matce powiedzieć. I na pewno później… — Tak — rzekła Natalia Haldin wolno. — Zastanawiam się tylko, czy nie byłoby lepiej nie przeszkadzać im teraz, skoro rozmowa zaczęła się w mojej nieobecności. Zamilkliśmy i, jak sądzę, oboje natężaliśmy słuch, ale żaden dźwięk nie dochodził spoza zamkniętych drzwi. Twarz panny Haldin wyrażała bolesne niezdecydowanie. Uczyniła ruch, jak gdyby chciała wejść, lecz cofnęła się usłyszawszy kroki za drzwiami. Drzwi otworzyły się i Razumow wszedł prosto do przedpokoju, nie zatrzymując się po drodze. Znużenie całego dnia i walka wewnętrzna tak go zmieniły, że mógłbym był nie poznać jego twarzy, która przed kilku zaledwie godzinami — kiedy mijał mnie obok poczty — była wprawdzie bardzo dziwna, lecz całkiem odmienna niż teraz. Nie wydawała się wtedy tak sina i oczy nie były tak posępne. Teraz patrzyły niewątpliwie przytomniej, ale czaił się w nich cień czegoś świadomie złego. Mówię o tym, ponieważ w pierwszej chwili spojrzenie Razumowa spoczęło na mnie, jakkolwiek nie zdawał się mnie poznawać lub choćby zauważyć. Znalazłem się po prostu na linii jego wzroku. Nie wiem też, czy usłyszał nasz dzwonek i czy w ogóle spodziewał się kogoś zobaczyć. Sądzę, że chciał wyjść, i nie zdaje mi się, by spostrzegł pannę Haldin, póki nie podeszła do niego. Nie zwrócił też uwagi na rękę, którą ku niemu wyciągnęła. — To pani, Natalio Wiktorowno… Może się pani zdziwi… że o tak spóźnionej porze… Ale widzi pani, pamiętałem nasze rozmowy tam, w parku. Pomyślałem, że pani naprawdę życzyła sobie, abym niezwłocznie… więc przyszedłem. Nie dla żadnej innej przyczyny. Po prostu, by powiedzieć… Mówił z trudnością. Zauważyłem to i przypomniałem sobie, co oświadczył sklepikarzowi; że wychodzi, by „zaczerpnąć powietrza”. Jeżeli taki był cel jego wyjścia, to jak widać, zawiódł się fatalnie. Ze spuszczonymi oczyma i ze zwieszoną głową usiłował skończyć urwane zdanie: — …powiedzieć coś, o czym dowiedziałem się sam dopiero dzisiaj — dopiero dzisiaj… Przez drzwi, których nie zamknął, widać było salon. Oświetlała go jedynie przyćmiona lampa; oczy pani Haldin nie znosiły gazowego ani elektrycznego światła. Salon był dosyć duży i w przeciwieństwie do jasno oświetlonego przedpokoju, tonął w półprzejrzystym mroku, przechodzącym dalej w głębokie cienie. Na tym tle zobaczyłem nieruchomą, lekko poddaną ku przodowi postać pani Haldin, z białą ręką opartą na poręczy fotela. Nie poruszyła się. Choć siedziała przy oknie, nie dostrzegłem już w jej postawie wyrazu oczekiwania. Roleta była spuszczona, a poza oknem znajdowało się tylko nocne niebo brzemienne burzą oraz to miasto obojętne i przygarniające każdego w swej chłodnej, niemal pogardliwej tolerancji — szanowne miasto uchodźców, dla którego wszystkie te bóle i nadzieje nic nie znaczyły. Siwa głowa pani Haldin opadła na piersi. Pomyślałem, że prawdziwy dramat despotyzmu bynajmniej nie rozgrywa się na wielkiej widowni politycznej. Oto znów — świadek ze zrządzenia losu — miałem sposobność rzucić okiem poza kulisy i dojrzeć coś o wiele bardziej istotnego niż słowa i gesty publicznych wystąpień. Miałem pewność, że ta matka na przekór wszystkiemu nie zgodziła się w głębi serca na utratę syna. Było to coś więcej niż niepocieszona żałość Racheli, coś głębszego i trudniej dostępnego w swym przerażającym spokoju. Biały nachylony profil jej twarzy, ledwie rysujący się na niewyraźnym tle fotela, sprawiał wrażenie, że matka Haldina wpatruje się w coś leżącego na jej kolanach, jak gdyby spoczywała tam ukochana głowa. Takim był ten mój rzut oka poza kulisy, po czym panna Haldin, przeszedłszy koło Razumowa, zamknęła drzwi. Uczyniła to nie bez pewnego wahania. Wydało mi się przez chwilę, że wejdzie do matki, posłała jednak ku niej tylko niespokojne spojrzenie. Może gdyby pani Haldin poruszyła się… Ale nie; w nieruchomości tej bezkrwistej twarzy była straszliwa odległość cierpienia, na które nie ma rady. Przez ten czas młody człowiek stał z oczyma wbitymi w ziemię. Myśl, że musiałby raz jeszcze powtarzać to, co już powiedział, była dlań nie do zniesienia. Spodziewał się, że zastanie obie kobiety razem. A wtedy — mówił sobie — załatwi się z tym wszystkim raz na zawsze, raz na zawsze. „Całe szczęście, że nie wierzę w świat pozagrobowy” — pomyślał cynicznie. Gdy po wrzuceniu owego tajnego listu do skrzynki pocztowej znalazł się sam w swoim pokoju, odzyskał do pewnego stopnia równowagę wewnętrzną, pisząc swój tajemny pamiętnik. Rozumiał doskonale niebezpieczeństwo tego dziwnego folgowania sobie. Sam zresztą o tym wspomina, nie był jednak w stanie pisania zaniechać. Sprawiało mu ono ulgę, godziło go z losem. Siedział więc przy świetle jednej świecy i pisał, póki nie przyszło mu na myśl, że powinien osobiście powiadomić te panie o wyjaśnieniu, jakie podała mu Sofia Antonowna co do aresztowania Haldina. Dowiedzą się o tym na pewno z jakiegoś innego źródła, a wtedy jego milczenie mogłoby się wydać dziwne nie tylko matce i siostrze Haldina, ale także i innym ludziom. Doszedłszy do takiego wniosku, nie stwierdził w sobie żadnej wyraźnej niechęci, by stawić czoło tej konieczności, a wkrótce zaczął go dręczyć niepokój, by skończyć z tym jak najprędzej. Spojrzał na zegarek. Nie, nie było jeszcze za późno. Owych piętnaście minut, spędzonych z panią Haldin, wydało mu się jakby zemstą niewiadomego: ta blada twarz, ten słaby, ale wyraźny głos, ta głowa, zrazu gorliwie ku niemu zwrócona, a po krótkiej chwili znowu opuszczona nieruchomo na piersi — w przyćmionym świetle pokoju, w którym jego słowa dźwięczały tak donośnie, pomimo że starał się je przyciszyć — wszystko to wstrząsnęło nim niby zdumiewające odkrycie. Jakiś tajemny upór zdawał się tkwić w tej żałości, coś, czego nie mógł zrozumieć, a w każdym razie czego się nie spodziewał. Czy była to wrogość? Ale to go nie obchodziło. Obecnie nic mu nie mogło zaszkodzić: w oczach rewolucjonistów przeszłość jego była już bez cienia. Zaiste przeszedł po widmie Haldina, które pozostało za nim bezsilne i bierne na zaśnieżonym bruku. A oto była matka widma, strawiona bólem i blada jak upiór. Ogarnęło go jakieś litosne zdziwienie. Lecz to oczywiście nie było ważne. Matki nie były ważne. Nie mógł się otrząsnąć z przejmującego wrażenia, jakie na nim sprawił widok tej milczącej, spokojnej, siwowłosej kobiety, ale jakaś surowość wstąpiła w jego myśli. Takie oto były skutki. No i cóż z tego? „A ja, czy spoczywam na różach?” — wykrzyknął w duchu, gdy tak siedział opodal z oczyma przykutymi do tego posągu boleści. Powiedział wszystko, co miał jej do powiedzenia, a kiedy skończył, nie wyrzekła ani słowa. Odwróciła głowę, w czasie gdy mówił. Milczenie, jakie zapadło po jego ostatnich słowach, trwało co najmniej kilka minut. Cóż mogło znaczyć? Wobec tej niepojętej reakcji zaczął go wytrącać z surowego spokoju gniew, dawny gniew na Haldina, obudzony na nowo widokiem jego matki. A może uczucie, ściskające jego serce, było czymś w rodzaju zazdrości — jakby o przywilej, którego tylko on jeden był pozbawiony wśród wszystkich ludzi na świecie? Oto tamten spoczął już w grobie, a przecież żył dalej w miłości tej bolejącej kobiety, w myślach tych wszystkich ludzi pozujących na miłośników ludzkości. Niepodobieństwem było się go pozbyć. „Siebie samego wydałem na zgubę — pomyślał Razumow. — Przez niego to się stało. Nie mogę się od niego uwolnić.” Strwożony tym odkryciem, wstał i wyszedł z cichego, mrocznego pokoju, pozostawiając w fotelu milczącą, starą kobietę — tę matkę! Nie spojrzał poza siebie. Po prostu uciekł. Ale otworzywszy drzwi, przekonał się, że odwrót ma odcięty. Zastąpiła mu drogę siostra. O siostrze nie zapominał ani na chwilę, jednak nie spodziewał się zobaczyć jej teraz — może nawet już nigdy więcej. Jej obecność w przedpokoju była czymś tak nieprzewidzianym jak swojego czasu zjawienie się brata. Razumow wzdrygnął się, jak gdyby znalazł się naraz w sprytnie zastawionym potrzasku. Próbował się uśmiechnąć, ale nie potrafił i spuścił oczy. „Czyż muszę teraz znowu powtarzać tę głupią historię?” — pomyślał i uczuł, że mu się robi słabo. Od wczoraj nie miał niczego w ustach, nie był jednak w stanie zastanawiać się nad przyczynami swego osłabienia. Chciał wziąć kapelusz i odejść, powiedziawszy tylko kilka niezbędnych słów, ale zaskoczyło go szybkie zamknięcie drzwi przez pannę Haldin. Zwrócił się ku niej, nie podnosząc jednak oczu, całkiem biernie, niby pióro, co kręci się w niespokojnym powietrzu. W następnej chwili ona przeszła na dawne miejsce, a on raz jeszcze zwrócił się ku niej tak, że znaleźli się znowu naprzeciw siebie. — Tak, tak — rzuciła pośpiesznie — jestem panu bardzo wdzięczna, Kiryło Sidorowiczu, że pan zaraz przyszedł… Tylko byłabym wolała… Czy mama powiedziała panu? — Ciekawym, co mogłaby mi powiedzieć, czego bym już przedtem nie wiedział? — rzekł najwidoczniej sam do siebie, jednak całkiem słyszalnie. — Bo ja to zawsze wiedziałem — dodał głośniej, jakby z rozpaczą. Zwiesił głowę. Miał tak silne poczucie obecności Natalii Haldin, że mniej by się męczył, jeśliby patrzył na nią wprost. To ona prześladowała go teraz. Prześladowała go od chwili, gdy ukazała mu się nagle w parku Château Borel z wyciągniętą ręką i imieniem brata na ustach… W przedpokoju rząd książek zajmował ścianę przy drzwiach wyjściowych, a pod przeciwległą ścianą stał mały ciemny stolik i krzesło. Papierowe obicie było niemal zupełnie białe, o jakimś nikłym deseniu. Światło elektrycznej lampy, umieszczonej wysoko pod sufitem, oświetlało jaskrawo to jasne kwadratowe wnętrze i jego cztery puste kąty, nie rzucając prawie cieni; łąka była dziwna widownia tego ukrytego dramatu. — Co pan przez to rozumie? — zapytała panna Haldin. — Co wiedział pan zawsze? Podniósł twarz bladą, napiętnowaną niewysłowionym cierpieniem. Ale ów szczególny wyraz jego oczu, pełnych tępego nieprzytomnego uporu, który musiał uderzać i zdumiewać każdego, kto z nim rozmawiał, zaczął ustępować. Było to tak, jak gdyby odzyskiwał przytomność pod wpływem obudzonego poczucia cudownej harmonii rysów, kształtów, spojrzeń i głosu stojącej przed nim dziewczyny, harmonii, która czyniła z niej istotę zupełnie wyjątkową i przerastającą, że się tak wyrażę, zwykłe pojęcie piękna. Patrzył na nią tak długo, że się z lekka zaczerwieniła. — Co pan wiedział? — powtórzyła niepewnie. Tym razem zdobył się na uśmiech. — Doprawdy, gdyby nie parę słów powitania, wątpiłbym, czy matka pani w ogóle zauważyła moją obecność. Rozumie pani? Natalia Haldin skinęła głową. Jej opuszczone ręce poruszyły się lekko. — Tak. Po prostu serce pęka. Nie uroniła dotąd ani jednej łzy. Ani jednej. — Ani jednej łzy! A pani, Natalio Wiktorowno? Czy pani mogła płakać? — Tak. Mogłam. A przy tym jestem jeszcze dość młoda, Kiryło Sidorowiczu, żeby wierzyć w przyszłość. Ale kiedy widzę matkę tak straszliwie załamaną, zapominam prawie o wszystkim. I zapytuję siebie, czy powinnam być dumna — czy tylko zrezygnowana. Tyle osób nas odwiedza. Zupełnie obcy ludzie pisali do nas z zapytaniem, czy mogą przyjść złożyć swoje uszanowanie. Niepodobieństwem było stale zamykać drzwi przed nimi… Pan wie, że sam Piotr Iwanowicz… O tak, okazano nam dużo współczucia… ale byli i tacy, którzy otwarcie entuzjazmowali się jego śmiercią. A potem, kiedy zostawałam sama z moją biedną matką, wszystko to wydawało mi się takie niewłaściwe, tak niewarte ceny, jaką ona za to płaci. Ale kiedy tylko dowiedziałam się, że pan przyjechał do Genewy, Kiryło Sidorowiczu, uczułam, że jest pan jedyną osobą, która może mi pomóc… — W pocieszaniu zbolałej matki? Co? — przerwał w taki sposób, że otworzyła szeroko swe jasne, ufne oczy. — Ale czy ja się do tego nadaję. Pomyślała pani o tym? Mówił głosem zdyszanym, który dziwnie nie godził się z potwornym przydźwiękiem szyderstwa zawartego w tych słowach. — Dlaczego? — szepnęła Natalia Haldin ciepło. — Któż mógłby nadawać się lepiej od pana? Drgnął z gniewu, ale opanował się. — Naprawdę? I tak pani myśli już od chwili usłyszenia, że jestem w Genewie, chociaż mnie pani jeszcze nie znała? Jest to dalszy dowód tego zaufania, które… Naraz ton jego głosu zmienił się, stał się bardziej dobitny i bardziej refleksyjny. — Dudzie są istotami upośledzonymi, Natalio Wiktorowno. Brak im intuicji uczuć. Aby do zrozpaczonej matki mówić we właściwy sposób o jej utraconym synu, musi się mieć w tym względzie jakieś doświadczenie, jakieś pojęcie o uczuciach synowskich. A ja go nie mam, jeżeli pani chce znać całą prawdę. Związała pani swe nadzieje z „piersią, której żadna miłość nie rozgrzała”, jak powiada poeta… To nie znaczy, że jest ona obojętna — dodał ciszej. — Jestem pewna, że nie ma pan nieczułego serca — rzekła miękko panna Haldin. — Nie. Nie jest ono twarde jak kamień — ciągnął dalej w zamyśleniu, jakby patrzył na swoje własne serce, leżące ciężko niby kamień w jego, jak ją określił — nie ogrzanej piersi. — Nie. Nie tak twarde. Ale jak zdobyć się na to, czego pani spodziewa się po mnie — to już całkiem inna sprawa. Nikt dotychczas czegoś podobnego ode mnie nie oczekiwał. Nikt, komu moja troskliwość byłaby się na coś przydała. A teraz pani przychodzi. Pani! Teraz! Nie, Natalio Wiktorowno. Już za późno. Przychodzi pani za późno. Proszę się po mnie niczego nie spodziewać. Chociaż nie zrobił żadnego ruchu, panna Haldin odsunęła się nieco, jak gdyby dostrzegła w jego twarzy przemianę, która nadała jego słowom piętno ukrytego uczucia, dzielonego przez nich oboje. Na mnie, milczącym widzu, robili wrażenie ludzi, którzy zaczynają sobie uświadamiać czar, co urzekł ich od chwili, gdy spojrzeli na siebie po raz pierwszy. Gdyby któreś z nich zwróciło wówczas oczy w moją stronę, byłbym spokojnie otworzył drzwi i wyszedł. Ale nie uczynili tego. Zostałem więc, a wszelka obawa, bym przez to popełniał jakąś niedyskrecję, gubiła się w poczuciu mego bezgranicznego oddalenia od tego ponurego widnokręgu rosyjskich zagadnień, co więził ich wzrok, ich uczucia, ich dusze. Panna Haldin, szczera i odważna jak zawsze, opanowała swój głos, mimo całego zaaferowania. — Co to może znaczyć? — spytała, jak gdyby mówiąc do siebie. — To może znaczyć, że pani oddaje się czczym mrzonkom, podczas gdy ja umiałem pozostać wśród rzeczywistości i prawdy życia, naszego rosyjskiego życia — takiej, jaką ona jest. — Jest okrutna — szepnęła. — I brzydka. Niech pani nie zapomina o tym — i brzydka. Proszę spojrzeć, gdzie pani tylko zechce: dokoła siebie, tu, za granicą, gdzie pani teraz się znajduje, jak poza siebie, na nasz kraj, z którego pani przybyła. — Trzeba patrzeć poza teraźniejszość — jej głos miał akcent gorącego przekonania. — Najlepiej potrafią to ślepi. Ale ja, na nieszczęście, urodziłem się z otwartymi oczyma. I gdyby pani wiedziała, na jakie dziwne rzeczy patrzyłem! Na jakie zdumiewające i niespodziewane zjawy… Ale po co mówić o tym wszystkim? — Przeciwnie, ja chcę z panem mówić o tym wszystkim — zaprzeczyła ze spokojną powagą. Nie zrażała się ponurym nastrojem przyjaciela swego brata, jak gdyby ta jego gorycz, ten hamowany gniew były tylko oznakami oburzonej prawości. Widziała, że nie jest przeciętną jednostką, i może nawet nie chciała, by był inny, niż wydawał się jej ufnym oczom. — Tak, właśnie z panem — nalegała. — Z panem spośród wszystkich Rosjan na świecie… — Lekki uśmiech spoczął przelotnie na jej ustach. — Pod pewnym względem jestem podobna do mojej biednej matki. Ja również nie mogę wyrzec się naszego ukochanego zmarłego, który — proszę nie zapominać — był dla nas wszystkim. Nie chcę nadużywać pańskiego współczucia, ale musi pan zrozumieć, że jedynie w panu możemy znaleźć to, co pozostało z jego szlachetnej duszy. Patrzyłem na Razumowa. Ani jeden muskuł nie drgnął w jego twarzy. A jednak nawet wtedy nie posądziłem go o nieczułość. Była to raczej głęboka zaduma. W końcu z lekka się poruszył. — Odchodzi pan, Kiryło Sidorowiczu? — zapytała. — Ja? Czy odchodzę? Dokąd? Ach tak, ale przedtem muszę opowiedzieć pani… — Głos jego był stłumiony i widać było, że z odrazą zmusza się do mówienia, jak gdyby mowa była czymś obrzydliwym albo zabójczym. — Tę historię, wie pani — tę historię, którą usłyszałem dziś po południu… — Już ją znam — rzekła smutno. — Zna ją pani! Czy pani także ma korespondentów w Petersburgu? — Nie. To od Sofii Antonownej. Widziałam ją właśnie przed chwilą. Przesyła panu pozdrowienia. Odjeżdża jutro. Spuścił nareszcie oczy, którymi wpatrywał się w nią jak urzeczony; ona także patrzyła w ziemię i kiedy tak stali oboje w ostrym świetle wśród czterech nagich ścian przedpokoju, wyglądali jakby okrutnie tu sprowadzeni z mglistego bezmiaru wschodnich kresów — pod obserwację moich zachodnich oczu. Więc obserwowałem ich. Cóż mi innego pozostało? Zdawali się tak całkowicie zapominać o moim istnieniu, że nie śmiałem się teraz poruszyć. I mówiłem sobie, że przecież musieli się spotkać — siostra i przyjaciel zmarłego. Sprawa wolności, ideały, nadzieje, dążenia — ujawniające się w ich wspólnym przywiązaniu do Wiktora Haldina, tej moralnej ofiary despotyzmu — wszystko to musiało pociągać ich ku sobie z nieuchronnością przeznaczenia. Nawet jej nieznajomość świata i jego osamotnienie, o którym w tak dziwny sposób napomknął — musiały prowadzić do takiego końca. I oto widziałem, że rzecz się już dokonała. To jasne. Nie ulegało wątpliwości, że musieli myśleć o sobie na długo przedtem, nim się spotkali. Ona posiadała list ukochanego brata, który zapalał jej wyobraźnię surową pochwałą, związaną z tym jedynym nazwiskiem; jeśli zaś chodzi o niego, to wystarczyło, by zobaczył tę wyjątkową dziewczynę. Dziwić mogła tylko jego posępna oporność wobec jej wyraźnej serdeczności. Był jednak młody i choć surowy i oddany rewolucyjnym ideałom, nie był ślepy. Okres powściągliwości się skończył i oto Razumow przeszedł do działania na swój własny sposób. Nie mogłem inaczej tłumaczyć sobie znaczenia tej późnej wizyty, boć przecie nie było nic pilnego w tym, co miał do powiedzenia. Zaświtała mi prawdziwa przyczyna: zrozumiał, że jej potrzebuje — a ona doznawała tego samego uczucia. Widziałem ich po raz drugi razem i zdawałem sobie sprawę, że gdy się znowu spotkają, nie będzie już mnie przy nich; wspominany czy zapomniany, faktycznie przestanę istnieć dla tych dwojga młodych. Dokonałem tego odkrycia w ciągu kilku chwil. Tymczasem Natalia Haldin opowiadała Razumowowi pokrótce o naszych wędrówkach z jednego końca Genewy . na drugi. Mówiąc wzniosła ręce ponad głowę, by odwiązać woalkę, i ruch ten ujawnił na chwilę kuszący wdzięk jej dziewczęcej postaci przybranej w najskromniejszą żałobę. W przejrzystym cieniu, jaki rondo kapelusza rzucało na jej twarz, jej szare oczy błyszczały urzekająco. Głos, o nie kobiecym, a jednak przepięknym brzmieniu, był spokojny — mówiła szybko, szczerze, bez żadnego zakłopotania. Gdy usprawiedliwiała swój postępek stanem psychicznym matki, skurcz bólu zmącił szlachetną i ufną harmonię jej rysów. Patrząc na Razumowa stojącego ze spuszczonymi oczyma, miałem wrażenie, że słucha jakby muzycznej melodii, a nie wypowiadanych słów. Kiedy skończyła, zdawał się jeszcze słuchać w ten sam sposób — nieruchomy i, rzekłbyś, urzeczony sugestią głosu. Ocknął się mamrocząc: — Tak, tak. Nie uroniła ani jednej łzy. Zdawała się nie słyszeć tego, co mówiłem. Mogłem mówić byle co. Wyglądała tak, jakby już nie należała do tego świata. Twarz panny Haldin zdradzała głębokie przygnębienie. Głos jej załamał się. — Pan nawet nie wie, jak źle jest z mamą. Spodziewa się teraz, że go zobaczy. — Upuściwszy woalkę zacisnęła dłonie w udręce. — I skończy się na tym, że go naprawdę zobaczy — wykrzyknęła. Razumow podniósł raptem głowę i objął ją przeciągłym, zamyślonym spojrzeniem. — Hm, to jest bardzo możliwe — mruknął jakimś szczególnym tonem, jak gdyby wyrażał opinię o rzeczywistym fakcie. — Ciekaw jestem co… — urwał w połowie zdania. — To byłby koniec. Straci zmysły, a za zmysłami pójdzie jej dusza. Panna Haldin rozplotła ręce i opuściła je wzdłuż ciała. — Tak pani sądzi? — zapytał z zainteresowaniem. Usta panny Haldin rozchyliły się lekko. Coś nieoczekiwanego i niezgłębionego w charakterze tego młodego człowieka fascynowało ją od początku. — Nie. Widma zmarłych nie przynoszą ani prawdy, ani pociechy — dodał po chwili ciężkiego milczenia. — Mogłem matce pani powiedzieć coś prawdziwego: na przykład, że brat pani zamierzał ratować swe życie — że chciał uciec. Co do tego nie może być żadnej wątpliwości. Ale nie powiedziałem nic. — Nie powiedział pan! I dlaczego? — Nie wiem. Inne myśli przyszły mi do głowy — rzekł. Odniosłem wrażenie, że obserwuje siebie wewnętrznie, jak gdyby starał się liczyć uderzenia własnego serca, a równocześnie jego wzrok ani na chwilę nie opuszczał twarzy panny Haldin. — Pani tam nie było — ciągnął dalej. — Postanowiłem już nigdy więcej nie widzieć się z panią. Zdawało się, że słowa te na chwilę odebrały jej oddech. — Pan… jak to możliwe? — Mogłaby pani równie dobrze zapytać… Jednak zdaje mi się, że matce pani nie powiedziałem tego przez ostrożność. Mogłem był zapewnić ją, że w ostatniej rozmowie, którą syn jej prowadził na wolności, wspominał was obie… — To z panem miał tę ostatnią rozmowę! — przerwała swym głębokim uczuciowym głosem. — Kiedyś musi pan… — Tak, ze mną. O pani powiedział, że ma pani ufne oczy. I nie wiem dlaczego, nie mogłem zapomnieć tych słów. Znaczyły one, że nie ma w pani podstępu ani oszustwa, ani fałszu, ani podejrzliwości — że w sercu pani nie ma niczego, co pozwoliłoby pani rozpoznać żywe, czynne, wymowne kłamstwo, gdyby kiedykolwiek stanęło na jej drodze. Że pani jest predestynowana na ofiarę… Ha, co za szatański podszept! Konwulsyjny i nieopanowany ton ostatnich słów dowodził, jak zawodna była jego władza nad sobą. Robił wrażenie człowieka, który zlekceważył własną skłonność do zawrotu głowy na wyżynach i nagle zachwiał się nad samym brzegiem przepaści. Panna Haldin przycisnęła rękę do piersi. Upuszczona czarna woalka leżała pomiędzy nimi na podłodze. Buch panny Haldin przywrócił mu przytomność. Przyglądał się uporczywie jej ręce, dopóki z wolna nie opadła, po czym znowu wzniósł oczy ku jej twarzy. Ale nie dał jej przyjść do słowa. — Nie? Nie rozumie pani? To bardzo dobrze. — Zdumiewającym wysiłkiem woli odzyskał panowanie nad sobą. — Więc rozmawiała pani z Sofią Antonowną? — Tak. Sofia Antonowna powiedziała mi… — panna Haldin urwała i coraz większe zdumienie malowało się w jej szeroko otwartych oczach. — Hm. To jest wróg godny szacunku — mruknął, jak gdyby był sam. — Sposób, w jaki wyrażała się o panu, był nadzwyczaj życzliwy — zauważyła panna Haldin, przeczekawszy chwilę. — Takie pani odniosła wrażenie? A ona jest przecież najinteligentniejsza z całej paczki. Rzeczy układają się więc jak najlepiej. Wszystko sprzysięga się, żeby… Ach, ci spiskowcy — mówił wolno, z akcentem pogardy — owładnęliby panią, zanimby się pani spostrzegła. Natalio Wiktorowno, wie pani, że ja z największym trudem bronię się od przesądnej wiary w działanie Opatrzności. Jest w tym coś nieodpartego… Alternatywą oczywiście byłby osobowy Diabeł naszych prostych przodków. Ale jeśli tak, to tym razem przebrał absolutnie miarę — ten stary Ojciec Kłamstwa — nasz narodowy patron, nasz bóg domowy, którego zabieramy ze sobą, kiedy jedziemy za granicę. Tym razem przebrał miarę. Zdaje się, że nie jestem dość prostoduszny… W tym rzecz! Powinienem był wiedzieć… I ja to wiedziałem — dodał z wyrazem rozdzierającej rozpaczy, która przemogła moje zdumienie. „Ten człowiek oszalał” — pomyślałem przerażony. W chwilę potem doznałem bardzo szczególnego wrażenia, którego nie sposób oddać używając zwykłych określeń. Było to tak, jak gdyby Razumow przebił się na ulicy nożem i przyszedł nam to pokazać; co więcej — rzekłbyś, że obraca nóż w ranie i przygląda się skutkom. Tak przedstawiało się to wrażenie, oddane widzialnym obrazem. Nie mogłem oprzeć się odruchowi litości. Nade wszystko jednak niepokoiłem się o pannę Haldin, tak bardzo już doświadczaną w swoich najgłębszych uczuciach. Jej postawa, jej twarz wyrażały współczucie walczące z powątpiewaniem i niemal z trwogą. — Co to znaczy, Kiryło Sidorowiczu? — Odcień tkliwości przebijał z tego okrzyku. A on tylko wpatrywał się w nią z takim zupełnym poddaniem wszystkich swych władz, jakie u szczęśliwego kochanka nosiłoby nazwę ekstazy. — Dlaczego patrzy pan na mnie w ten sposób, Kiryło Sidorowiczu? Zwróciłam się do pana z całą szczerością. Teraz muszę jasno zdać sobie sprawę ze swoich… — Umilkła, jak gdyby chcąc mu dać sposobność do powiedzenia wreszcie czegoś, co byłoby godne tej podniosłej wiary, jaką pokładała w przyjacielu brata. Jego milczenie stało się przejmujące jak zapowiedź jakiejś doniosłej decyzji. W końcu panna Haldin podjęła znowu błagalnym tonem: — Wyczekiwałam pana z upragnieniem. Ale teraz, kiedy powodowany dobrocią przyszedł pan do nas, przeraża mnie pan. Mówi pan tak zagadkowo. Wygląda na to, jak gdyby pan ukrywał coś przede mną. — Niech mi pani powie, Natalio Wiktorowno — wymówił wreszcie dziwnym, bezdźwięcznym głosem kogo pani tam widziała? Była zdumiona i jakby zawiedziona w swych oczekiwaniach. — Gdzie? U Piotra Iwanowicza? Był tam pan Laspara i trzy inne osoby. — Aha! Awangarda… szturmowy oddział wielkiego spisku — mruknął sam do siebie. — Nosiciele iskry, mającej wywołać wybuch, który by wstrząsnął podstawami bytu tylu milionów ludzi po to, aby Piotr Iwanowicz mógł zostać głową państwa. — Dokucza mi pan? — rzekła. — Nasz drogi zmarły powiedział mi kiedyś bym pamiętała, że ludzie służą zawsze czemuś wyższemu od nich samych: — idei. — Nasz drogi zmarły — powtórzył wolno. Wysiłek, jaki wkładał w to, by nie okazać wzruszenia, pochłaniał wszystkie siły jego duszy. Stał przed nią niby człowiek, z którego uchodzi życie. Nawet jego oczy, podobnie jak przy wielkim bólu fizycznym, straciły cały blask. — Ach! Brat pani. Ale w ustach pani, w jej głosie brzmi to… i naprawdę wszystko w pani jest boskie… Pragnąłbym znać najgłębsze tajniki pani myśli, uczuć. — Ale dlaczego, Kiryło Sidorowiczu? — zawołała wstrząśnięta tymi słowami, padającymi z dziwnie zmartwiałych warg. — Niech się pani nie lęka. To nie po to, żeby panią zdradzić… Więc pani tam poszła… No i co Sofia Antonowna powiedziała pani? — Naprawdę bardzo niewiele. Była pewna, że dowiem się wszystkiego od pana. Śpieszyła się bardzo. — Głos panny Haldin załamał się i na chwilę umilkła. — A ten człowiek, jak się okazuje, odebrał sobie życie — rzekła smutno. — Natalio Wiktorowno, proszę mi powiedzieć — zapytał po chwili Razumow — czy pani wierzy w wyrzuty sumienia? — Co za pytanie! — Cóż pani może o tym wiedzieć — mruknął niewyraźnie. — To nie dla takich jak pani… Chciałem tylko zapytać, czy pani wierzy w skuteczność wyrzutów sumienia. Zawahała się, jak gdyby nie zrozumiawszy, potem twarz jej rozbłysła. — Tak — rzekła stanowczo. — A więc został rozgrzeszony. Zresztą ten Zieminicz to bydlę, pijackie bydlę. Natalia Haldin wzdrygnęła się. — Ale to był człowiek z ludu — ciągnął Razumow — z tego ludu, któremu oni — rewolucjoniści — bajdurzą o wzniosłych nadziejach. Cóż, ludowi trzeba wybaczyć… Zresztą i pani nie powinna wierzyć wszystkiemu, czego nasłuchała się z tamtego źródła — dodał z jakąś ponurą niechęcią. — Pan coś przede mną kryje — wykrzyknęła. — Natalio Wiktorowno, a czy pani wierzy w obowiązek zemsty? — Słuchajcie, Kiryło Sidorowiczu. Wierzę, że przyszłość będzie miłosierna dla nas wszystkich. Rewolucjonista i wstecznik, ofiara i kat, zdrajca i zdradzony — wszyscy razem dostąpią zmiłowania, kiedy błyśnie wreszcie światło na naszym ciemnym niebie. Zmiłowania dostąpią i zapomnienia, bo bez tego nie może być zgody ani miłości. — Słyszę. Więc dla pani nie istnieje zemsta? Nigdy? W najmniejszym stopniu? — uśmiechnął się gorzko pobladłymi wargami. — Pani sama jest jak wcielenie tej miłosiernej przyszłości. Dziwna rzecz, że to nie ułatwia… Nie! Ale przypuśćmy, że prawdziwy zdrajca brata pani — Ziemianicz odegrał w tym także pewną rolę, lecz nieważną i całkiem mimowolną — przypuśćmy, że to był człowiek młody, wykształcony, myślący i pracujący umysłowo, ktoś, komu brat mógł zaufać — może lekkomyślnie… a jednak… przypuśćmy… Ale to cała opowieść. — I pan ją zna! Ale w takim razie czemu… — Słyszałem ją. Były w niej schody, a nawet widma, ale to nie ma znaczenia, jeśli człowiek służy czemuś większemu od siebie — służy idei. Zastanawiam się, kto jest największą ofiarą w tej historii? — W tej historii! — powtórzyła panna Haldin. Zdawało się, że zamieniła się w kamień. — Czy pani wie, dlaczego do pani przyszedłem? Oto po prostu dlatego, że na całym wielkim świecie nie mam nikogo, do kogo mógłbym pójść. Rozumie pani, co mówię? Nikogo. Czy zdaje sobie pani sprawę z beznadziejności tej myśli: nie mieć — do kogo — pójść. Całkowicie wprowadzona w błąd entuzjastyczną interpretacją kilku wierszy w liście marzyciela, owładnięta lękiem samotnych dni w tym ich mrocznym i skłóconym świecie — niezdolna była dojrzeć prawdy szamocącej się na jego ustach. Zdawała sobie tylko sprawę, że cierpiał, a nie wiedziała dlaczego. Już chciała impulsywnie wyciągnąć do niego rękę, gdy Razumow przemówił znowu: — W godzinę po pierwszym spotkaniu pani wiedziałem, że tak będzie. Męka wyrzutów sumienia, zemsty, kajania się, gniewu, nienawiści, lęku — wszystko to jest niczym w porównaniu ze straszliwą pokusą, jaką postawiła mi pani na drodze, ukazując mi się wówczas z tym swoim głosem, z tą twarzą, w parku tamtej przeklętej willi. Przez chwilę patrzyła na niego zupełnie oszołomiona, po czym z rodzajem rozpaczliwej przenikliwości sięgnęła wprost do sedna rzeczy. — A ta historia, Kiryło Sidorowiczu, ta historia! — Tu nie ma nic więcej do powiedzenia. — Zrobił krok w przód, ona zaś położyła rękę na jego ramieniu, by go odepchnąć. Ale siły ją zawiodły, on zaś, choć drżący na całym ciele, nie ustąpił. — To wszystko kończy się tu… właśnie w tym miejscu. — Przycisnął oskarżycielski palec z całą siłą do swej piersi i znieruchomiał. Chwyciwszy po drodze krzesło podbiegłem w samą porę, by wesprzeć pannę Haldin i pomóc jej usiąść. Osuwając się na krzesło wykręciła się na moim ramieniu i tak już pozostała, odwrócona od nas obu, z głową przewieszoną przez poręcz. Razumow patrzył na nią z jakimś przerażającym, tępym spokojem. Niedowierzanie, walczące ze zdumieniem, gniew i odraza odjęły mi chwilowo mowę. Potem zwróciłem się ku niemu, szepcząc głosem zdławionym z wściekłości: — To potworne. Czego pan jeszcze chce? Nie powinna już pana zobaczyć. Proszę wyjść… — Nie poruszył się. — Czy pan nie rozumie, że pańska obecność jest nie do zniesienia — nawet dla mnie? Jeżeli pozostała w panu choć odrobina wstydu… Jego posępne oczy zwróciły się wolno w moim kierunku. — Skąd się tu wziął ten stary? — mruknął zdumiony. Nagle panna Haldin zerwała się z krzesła, postąpiła parę kroków i zachwiała się. Zapominając o moim oburzeniu, a nawet w ogóle o tym człowieku, pośpieszyłem z pomocą. Wziąłem ją pod rękę, a ona dała się zaprowadzić do salonu. Z dala od lampy, w zgęszczonym mroku zalegającym głąb pokoju, profil pani Haldin, jej ręce i cała postać miały w sobie spokój ciemnego malowidła. Panna Haldin przystanęła i żałosnym gestem wskazała na tragiczną nieruchomość matki, która zdawała się wciąż wpatrywać w ukochaną głowę spoczywającą na jej kolanach. Ten gest miał w sobie niezrównaną siłę wyrazu i zdradzał taką głębię ludzkiej rozpaczy, że nie można było uwierzyć, iż był jedynie skutkiem bezwzględnego działania instytucji politycznych. Odprowadziwszy pannę Haldin do kanapy, odwróciłem się, chcąc zamknąć drzwi. Obramowany ich futryną, w przenikliwym blasku białego przedpokoju, Razumow stał tam ciągle przed pustym krzesłem, jak gdyby wrośnięty na zawsze w miejsce swej okrutnej spowiedzi. Ogarnęło mnie zdumienie, że ta tajemnicza siła, która wydarła z niego tę spowiedź, nie zniszczyła zarazem jego życia, nie rozerwała ciała. Stało tam nienaruszone. Patrzyłem na szeroką linię jego barków, na ciemną głowę, na zadziwiającą nieruchomość członków. U jego stóp woalka, upuszczona przez pannę Haldin, wydawała się w surowej bieli światła jeszcze czarniejsza. Wpatrywał się w nią jak urzeczony. Raptem, nachyliwszy się z nieprawdopodobną, dziką szybkością, porwał ją i oburącz przycisnął do twarzy. Coś — może bezgraniczne zdumienie — zaćmiło mi oczy tak, że wydawało się, iż zniknął, zanim się ruszył. Trzaśnięcie drzwi przywróciło mi wzrok i oto znów patrzyłem na puste krzesło w pustym przedpokoju. Znaczenie tego, co przed chwilą widziałem, dosięgło mojej świadomości jak cios obuchem. Schwyciłem Natalię Haldin za ramię. — Ten nędznik porwał pani woalkę! — krzyknąłem przerażonym, głuchym głosem, jak po dokonaniu straszliwego odkrycia. — On… Reszty nie dopowiedziałem. Cofnąłem się i patrzyłem na nią z niemym przerażeniem. Jej ręce spoczywały martwo na kolanach, dłońmi ku górze. Wolno podniosła szare oczy. Cienie zdawały się w nich zjawiać to niknąć — jak gdyby prosty płomień jej duszy zaczął się w końcu chwiać w zmiennych prądach zatrutego powietrza, płynącego ze zgniłej i ciemnej otchłani, co chciała ją pochłonąć jak swoją i gdzie cynizm ucisku i buntu nawet cnoty wyradza w zbrodnie. — Nie można być bardziej nieszczęśliwą… — Jej znękany szept napełnił mnie zgrozą. — Nie można… Czuję, że mi serce lodowacieje. IV Razumow szedł prosto do domu po lśniącym wilgocią bruku. Zlał go tęgi deszcz; blask dalekich błyskawic igrał słabo na fasadach milczących domów z zamkniętymi sklepami wzdłuż całej rue de Carouge; od czasu do czasu, po nikłym błysku, dawał się słyszeć głuchy, senny grzmot; ale sam ośrodek nawałnicy zatrzymał się w dolinie Rodami jak gdyby wzgardliwie omijając tę czcigodną i beznamiętną siedzibę demokratycznej wolności, to stateczne miasto ponurych hoteli, udzielających jednakowej, obojętnej gościnności turystom wszelkich narodowości i międzynarodowym spiskowcom wszelkich odcieni. Właściciel sklepu zamierzał go właśnie zamknąć, gdy Razumow wszedł i nie wymówiwszy słowa wyciągnął rękę po klucz od swego pokoju. Podając go z półki, sklepikarz miał już na języku żarcik na temat używania powietrza podczas burzy, ale spojrzawszy na twarz swego lokatora, zauważył jedynie, byle coś rzec: — Przemókł pan bardzo. — Tak, jestem zmyty do czysta — mruknął Razumow, ociekający wodą od głowy do stóp, i poprzez wewnętrzne drzwi skierował się na schody wiodące do jego pokoju. Nie przebrał się, lecz zapaliwszy świecę wyjął zegarek z łańcuszkiem, położył go na stole i zasiadł niezwłocznie, żeby pisać. Zeszyt zawierający jego kompromitujące wyznania znajdował się w zamkniętej na klucz szufladzie, którą gwałtownie otworzył i nawet nie zadał sobie potem trudu, aby ją z powrotem zasunąć. W tym osobliwym pedantyzmie pamiętnikarskim człowieka, który czytał, myślał i żył z piórem w ręku, przejawia się szczerze usiłowanie rozprawienia się tymi samymi sposobami z inną, głębszą wiedzą. Po kilku ustępach, które zostały już wykorzystane w niniejszym opowiadaniu albo też nie wnoszą nic nowego do psychologicznej treści pamiętnika (jest tam nawet jeszcze jedna wzmianka o srebrnym medalu, i to na ostatnich już kartkach), następuje półtorej strony bezładnych zapisków, których sława zdradzają zupełne zaskoczenie nowością i tajemniczością tych elementów naszego życia uczuciowego, których ten samotnik dotąd zupełnie nie znał. I wtedy dopiero zaczyna zwracać się wprost do czytelniczki, ku której kierował swe myśli, usiłując w urywanych, pełnych zdziwienia i grozy zdaniach wyrazić suwerenną (tego słowa właśnie używa) władzę jej osoby nad jego wyobraźnią, gdzie spoczywał ukryty posiew słów jej brata. „…Najufniejsze oczy na świecie — powiedział brat o Pani, kiedy był już u progu śmierci. — A gdy Pani stała przede mną z wyciągniętą dłonią, przypomniałem sobie nawet dźwięk jego głosu; spojrzałem w oczy Pani… i to wystarczyło. Wiedziałem, że coś się dokonało, choć wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, co… Ale proszę się nie łudzić, Natalio Wiktorowno. Byłem przekonany, że nie ma w mojej piersi niczego poza nienasyconym gniewem i nienawiścią do was obojga. Nie mogłem zapomnieć, że brat wierzył, iż w Pani przetrwa jego wizjonerska dusza; on, ten człowiek, który okradł mnie z mego pracowitego i świadomego własnej drogi istnienia. Ja przecież miałem także swoją ideę przewodnią; a proszę pamiętać, że u nas trudniej pędzić życie w pracy i samozaparciu aniżeli wyjść na ulicę i zabijać z przekonania. Lecz dosyć o tym. Nieważne, nienawiść czy nie — poczułem natychmiast, że choćbym Ciebie unikał, nie uda mi się uciec przed Twoim obrazem. Bywało, że mówię, zwracając się do zmarłego: «Czy to w ten sposób zamierzasz mnie prześladować?» I dopiero później pojąłem wszystko — dopiero dzisiaj, dopiero przed paru godzinami. Cóż mogłem wiedzieć o tym, co targało mi duszę na strzępy i dobywało na usta skrytą na zawsze tajemnicę. Tobie było sądzone odrobić zło sprawiając, bym wydał samego siebie i wrócił na drogę prawdy i spokoju. Tobie! I uczyniłaś to w taki sam sposób, w jaki on mnie zgubił: narzucając mi swoje zaufanie.. Tylko że to, za co jego znienawidziłem, w Tobie wydało mi się w końcu szlachetne i wzniosłe. Powtarzam jednak: nie chcę wprowadzać Cię w błąd. Byłem zaprzedany złu. Radowałem się, że nakłoniłem tamtego poczciwego głupca, aby ukradł ojcu pieniądze. Był głupcem, lecz nie był złodziejem. Ja zrobiłem z niego złodzieja. To było mi potrzebne. Musiałem utwierdzić się w mojej wzgardzie i nienawiści ku temu, co zdradziłem. W moim udręczonym sercu mieściła się nie mniejsza ilość żmij niż u każdego z tych socjaldemokratów: próżność, ambicja, zazdrość, haniebne pożądania, brudne pasje zawiści i zemsty. Okradziono mnie przecież z bezpieczeństwa, z lat solidnej pracy, z najpiękniejszych nadziei. Słuchaj — teraz przychodzi prawdziwe wyznanie. Tamto było jeszcze niczym. By mnie zbawić, Twoje ufne oczy musiały zaprowadzić mnie na sam brzeg najczarniejszej zdrady. Widziałem, jak stale patrzą na mnie z tą ufnością czystego serca, którego nie tknęło żadne zło. Wiktor Haldin okradł mnie z prawdy mojego życia — mnie, co nie miałem nic innego na świecie — i chlubił się, że w Twojej osobie będzie żył dalej na tej ziemi, na której nie było dla mnie miejsca, gdzie mógłbym złożyć głowę. Pójdzie kiedyś za mąż, mówił — a oczy Twoje były takie ufne. I czy wiesz, co sobie powiedziałem? Ukradnę duszę jego siostry. Gdy spotkaliśmy się owego pierwszego ranka w parku, a Ty rozmawiałaś ze mną zawierzywszy mi zupełnie w swojej wielkoduszności, ja myślałem przez cały czas: tak, to on sam, mówiąc o jej ufnych oczach, wydał ją w moje ręce. Gdybyś mogła była zajrzeć wtedy w głąb mego serca, krzyknęłabyś ze wstrętu i zgrozy. Może nikt nie uwierzy w zamiar tak nikczemny. A jednak nie ulega wątpliwości, że rozstawszy się z Tobą owego ranka, upajałem się nim. Szukałem najlepszego sposobu. Ten stary, któremu mnie przedstawiłaś, naparł się iść ze mną. Nie wiem, kto to jest. Opowiadał o Tobie, o Twojej samotności i bezradności, a każde słowo tego Twojego przyjaciela poduszczało mnie do niewybaczalnego grzechu ukradzenia duszy. Czyżby to sam szatan przybrał postać starego Anglika? Natalio Wiktorowno, byłem opętany! Przychodziłem co dzień patrzeć na Ciebie i pić w Twojej obecności truciznę mego niecnego zamiaru. Przewidywałem jednak, że sprawa nie będzie łatwa. Aż tu nagle Sofia Antonowna, o której całkiem nie myślałem — zapomniałem po prostu, że istnieje — zjawia się z tą opowieścią z Petersburga… Jedyna rzecz, jaka była jeszcze potrzebna, by zapewnić mi bezpieczeństwo — aby pozyskać na zawsze zaufanie rewolucjonistów. Można by sądzić, że Ziemianicz powiesił się jedynie po to, aby mi dopomóc do dalszej zbrodni. Potęga fałszu zdawała się nie do zwyciężenia. Ludzi tych skazywało na zgubę własne ich szaleństwo i własne urojenia — bo sami byli niewolnikami kłamstw. Natalio Wiktorowno, pokochałem wtedy potęgę kłamstwa, rozkoszowałem się nią, oddałem się jej przez jakiś czas zupełnie. Któż mógłby się jej był oprzeć? Ty sama miałaś stać się nagrodą. Siedziałem samotny w swym pokoju układając plany przyszłego życia, o którym sama myśl przejmuje mnie teraz dreszczem, jak człowieka wierzącego, co zaznał pokusy straszliwego świętokradztwa. Ale w owej chwili roiłem z pasją jego obrazy. Jednej tylko rzeczy zdawało się brakować w tym moim przyszłym życiu: powietrza. A także bałem się Twojej matki. Własnej nie znałem nigdy. Nigdy nie zaznałem niczyjej miłości. Jest coś w tym samym słowie. …Ciebie nie lękałem się — przebacz, że Ci to mówię. Nie, Ciebie nie. Byłaś samą prawdą. Nie mogłaś mnie podejrzewać. Jeśli zaś idzie o Twoją matkę, nawet Ty zaczęłaś się już obawiać, że jej umysł rozstroił się pod wpływem rozpaczy. Któż mógł uwierzyć jakimkolwiek zarzutom przeciw mnie? Czyż Ziemianicz nie powiesił się był z powodu wyrzutów sumienia? Powiedziałem sobie: «Trzeba zrobić tę próbę i skończyć z tym raz na zawsze.» Drżałem, gdym do Was wchodził; ale Twoja matka ledwie słuchała tego, co do niej mówiłem, a w chwilę później zdawało się, że zapomniała całkiem o moim istnieniu. Siedziałem patrząc na nią. Nic już nie stało pomiędzy mną a Tobą. Byłaś bezbronna, a prędko, bardzo prędko miałaś pozostać sama… Myślałem o Tobie. Bezbronna. Przez tyle dni rozmawiałaś ze mną — otwierając mi swoje serce. Pamiętałem dobrze cień Twoich rzęs nad szarymi, ufnymi oczyma. I Twoje czyste czoło. Niskie jest, jak czoło posągów — spokojne i nieskalane. To jak gdyby z tego czystego czoła padło na mnie światło, przeniknęło do mego serca i ocaliło mnie od podłości, od ostatecznego zatracenia. I ocaliło także Ciebie. Wybacz moją zarozumiałość… Ale było w Twych spojrzeniach coś, co zdawało się mówić mi, że Ty… Twoje światło! Twoja prawda! Poczułem, że muszę Ci powiedzieć, iż Cię w końcu pokochałem. I powiedzieć Ci także, że wpierw muszę wszystko wyznać. Wyznać, odejść — i zginąć. Nagle stanęłaś przede mną! Ty, jedyna na całym świecie, której muszę wyznać wszystko. Urzekłaś mnie — wyzwoliłaś mnie z zaślepienia złości i nienawiści — prawda jaśniejąca w Tobie wydobyła prawdę ze mnie. A teraz mam to już za sobą; kiedy tu siedzę i piszę, jestem udręczony do głębi, ale nareszcie oddycham — oddycham! Przychodzi mi jeszcze na myśl, że ten stary wyskoczył skądś w czasie naszej rozmowy i wściekał się na mnie jak zawiedziony diabeł. Cierpię strasznie, lecz nie rozpaczam. Jedno mi już tylko pozostaje uczynić… Potem — jeśli pozwolą — odejdę i zagrzebię się w nędzy i zapomnieniu. Wydając Wiktora Haldina zdradziłem w istocie samego siebie w najnikczemniejszy sposób. Musisz uwierzyć temu, co teraz mówię, nie możesz mi nie uwierzyć. W najnikczemniejszy sposób. Dzięki Tobie odczułem to tak głęboko. Ostatecznie — sprawiedliwość jest po ich stronie, nie po mojej! Za nimi stoi siła niewidzialnych potęg. Niechże tak będzie. Ale nie łudź się, Natalio Wiktorowno: ja się nie nawróciłem. Czy znaczy to, że mam duszę niewolnika? Nie! Jestem niezależny i dlatego skazany na zgubę.” Na tych słowach skończył pisanie, złożył pamiętnik i owinął go czarną woalką, którą uniósł był ze sobą. Następnie przetrząsnął szuflady w poszukiwaniu papieru i sznurka, zrobił z tego wszystkiego paczkę, zaadresował ją do panny Haldin na Boulevard des Philosophes i wtedy odrzucił pióro w odległy kąt pokoju. Dokonawszy tego usiadł i położył przed sobą zegarek. Mógł wyjść zaraz, ale godzina jeszcze nie wybiła. Tą godziną miała być dwunasta o północy. Nie było powodu, by ją wybrać, poza tym, że słowa i wypadki pewnego minionego wieczora kierowały jego obecnym postępowaniem. Tej samej przyczynie przypisywał nagłą władzę, jaką uzyskała nad nim Natalia Haldin. „Nie depcze się bezkarnie po piersi widma” — usłyszał swój własny szept. „W ten sposób wybawia mnie — pomyślał nagle. — On sam, ten zdradzony.” Wydało mii się, że panna Haldin stoi przed nim niby żywa i przygląda mu się surowo. Nie niepokoiła go jednak. Skończył już z życiem i umysł jego, nawet w jej obecności, starał się osądzać wszystko bezstronnie. Swoją pogardą Razumow objął teraz siebie samego: „Nie miałem ani dosyć prostoty, ani odwagi i opanowania na to, by stać się łotrem albo zrobić wyjątkową karierę. Bo kto u nas w Rosji odróżni łotra od człowieka, który zrobił wyjątkową karierę?” Był tak dalece igraszką własnej przeszłości, że z uderzeniem dwunastej zerwał się i zbiegł pędem ze schodów, jak gdyby pewien, że z nakazu przeznaczenia drzwi same się otworzą wobec absolutnej konieczności tego, co zamierzał uczynić. Jakoż gdy znalazł się na dole, paru spóźnionych mieszkańców domu otworzyło przed nim drzwi: dwóch mężczyzn i kobieta. Razumow przemknął koło nich i wybiegł na ulicę, po której właśnie hulał silny wiatr. Tamci oczywiście zdumieli się wielce. Światło błyskawicy pozwoliło im zobaczyć Razumowa, jak oddalał się szybko. Jeden z mężczyzn krzyknął za nim i chciał puścić się w pogoń, ale kobieta poznała Razumowa. „Daj pokój. To tylko ten młody Rosjanin z trzeciego piętra.” Ciemność zapadła znowu i rozległ się grzmot niby wystrzał, dający znać o jego ucieczce z więzienia kłamstw. Razumow musiał poprzednio słyszeć, a teraz przypomnieć sobie podświadomie, że tego wieczora miało się odbyć zebranie rewolucjonistów u Juliusa Laspary. W każdym razie poszedł tam prosto i nie zdziwił się wcale, gdy spostrzegł, że dzwoni do frontowych drzwi domu Laspary, które były oczywiście zamknięte. W tym czasie burza uderzyła już z całą siłą. Po stromej pochyłości ulicy spływała woda, a ulewny deszcz przy migocie błyskawic obejmował Razumowa świetlistą opończą. On jednak był zupełnie spokojny i w przerwach pomiędzy grzmotami słuchał uważnie, jak dzwonek dźwięczał cicho gdzieś w głębi domu. Nie obyło się bez trudności, zanim go przyjęto. Ów spomiędzy obecnych, który ofiarował się zejść na dół i zobaczyć, o co chodzi, nie znał go osobiście. Razumow tłumaczył mu cierpliwie, że nie stanie się nic złego, jeśli go przyjmą. Ma coś do powiedzenia towarzystwu na górze. — Gzy coś ważnego? — To osądzą słuchacze. — Pilne? — Nie cierpiące zwłoki. Tymczasem jedna z córek Laspary zeszła na dół z małą lampką w ręku, w brudnej i pomiętej sukni, która zdawała się wisieć na niej jakby cudem, ona zaś sama bardziej niż kiedykolwiek była podobna do starej lalki w zakurzonej, brązowej peruce, którą wyciągnięto gdzieś spod kanapy. Poznała Razumowa z miejsca. — Dobry wieczór panu. Oczywiście, że może pan wejść. Idąc za światłem, które niosła, Razumow wszedł po schodach na drugie piętro z panującej w dole ciemności. Postawiwszy lampkę na konsoli w przedpokoju, panna Laspara otworzyła drzwi i weszła do środka razem z owym sceptycznym gościem. Razumow wszedł ostatni, zamknął za sobą drzwi i stanąwszy z boku, oparł się plecami o ścianę. Trzy łączące się z sobą pokoiki o niskich, zadymionych sufitach i oświetlone naftowymi lampami były pełne ludzi. Rozmawiano głośno we wszystkich trzech pokojach, a szklanki z herbatą, pełne, nie dopite lub całkiem próżne, stały wszędzie, nawet na podłodze. Druga z panien Laspara, rozczochrana i zaspana, siedziała za olbrzymim samowarem. Poprzez wewnętrzne drzwi Razumow dojrzał wypukłość potężnego brzucha, którego kształt był mu znany. O parę kroków od niego Julius Laspara schodził z pośpiechem ze swego wysokiego stołka. Ukazanie się późnego gościa wywołało nie byle sensację. Laspara opowiadał bardzo zwięźle o wypadkach, jakie zaszły owej nocy. Po kilku słowach powitania, na które Razumow nie odpowiedział, Laspara (umyślnie nie zwracając uwagi na jego przemoknięty strój i szczególny sposób zachowania się) wspomniał coś o napisaniu artykułu. Zaczął się jednak niepokoić, bo Razumow nadal zdawał się nic nie słyszeć. — Napisałem już wszystko, co miałem w życiu do napisania — powiedział w końcu, zaśmiawszy się krótko. Uwaga całego towarzystwa skupiła się na nowo przybyłym, który, ociekający wodą i śmiertelnie blady, stał wciąż przy ścianie, opierając się o nią plecami. Odsunął łagodnie Lasparę na bok, jak gdyby chciał, by każdy mógł go widzieć od stóp do głów. Tymczasem gwar rozmów zamarł zupełnie, nawet w najdalszym z trzech pokojów. W otwartych drzwiach, na wprost Razumowa, tłoczyli się mężczyźni i kobiety, wyciągając szyje w oczekiwaniu czegoś niezwykłego. Spomiędzy tej gromady dał się słyszeć piskliwy bezczelny głos: — Ja znam to śmiesznie zarozumiałe indywiduum. — Co za indywiduum? — zapytał Razumow, podnosząc schyloną głowę i ogarniając wzrokiem wszystkie utkwione w nim oczy. Dłuższą chwilę trwało napięte, zdziwione milczenie. — Jeśli to o mnie mowa… Urwał, szukając formy dla swego wyznania i znalazł ją naraz, podsuniętą nieodparcie przez ów fatalny wieczór jego życia. — Przyszedłem tu — zaczął pewnym głosem — by mówić o indywiduum nazwiskiem Ziemianicz. Sofia Antonowna poinformowała mnie, że poda do ogólnej wiadomości pewien list z Petersburga… — Sofia Antonowna była tu wczesnym wieczorem — rzekł Laspara. — To się całkiem zgadza. Każdy z obecnych słyszał… — Bardzo dobrze — przerwał Razumow z odcieniem niecierpliwości, bo serce biło mu mocno. Po czym, opanowawszy głos do tego stopnia, że zdołał nadać pewien odcień ironii swemu jasnemu i dobitnemu oświadczeniu, rzekł: — Żeby oddać sprawiedliwość temu indywiduum — ciężko skrzywdzonemu chłopu Ziemianiczowi — oświadczam teraz uroczyście, że wnioski zawarte w owym liście spotwarzają człowieka z ludu — jasną rosyjską duszę. Ziemianicz nie miał nic wspólnego z samym aresztowaniem Wiktora Haldina. Razumow wymówił z naciskiem to nazwisko, a potem odczekał, aż zamrze cichy, żałosny pomruk, jaki je powitał. — Wiktor Wiktorowicz Haldin — zaczął znowu — działając z wielkodusznym bez wątpienia brakiem rozwagi, schronił się u pewnego studenta, o którego przekonaniach nie wiedział nic poza tym, co własne złudzenia podszepnęły jego szlachetnemu sercu. Był to nader nieroztropny objaw zaufania. Ale nie jestem tu po to, by oceniać postępki Wiktora Haldina. Czy chcecie, abym wam opowiedział o uczuciach tego studenta, odszukanego w swej skromnej samotni i zagrożonego narzuconą mu współwiną? Czy mam powiedzieć, co zrobił? To dość skomplikowana historia. W końcu student ten poszedł do samego generała T. i rzekł: „Mam u siebie w pokoju pod kluczem zabójcę de P., Wiktora Haldina, studenta podobnie jak ja.” W pokoju zahuczało i Razumow musiał podnieść głos: — Weźcie pod uwagę, że ów człowiek miał na oku pewne uczciwe ideały. Nie przyszedłem tu jednak, aby go tłumaczyć. — Nie. Ale musicie wytłumaczyć, skąd to wszystko wiecie — odezwał się ktoś z powagą. — Podły tchórz! — rozległ się czyjś okrzyk nabrzmiały oburzeniem. — Wymień nazwisko! — wołały inne głosy. — I po co te wrzaski? — zapytał Razumow pogardliwie w głębokiej ciszy, która zapadła, gdy podniósł w górę rękę. — Czyż nie zrozumieliście wszyscy, że to ja jestem tym człowiekiem? Laspara odstąpił raptownie od Razumowa i wdrapał się na swój stołek. Razumow oczekiwał, że tłum, który rzucił się ku niemu w pierwszym odruchu, rozszarpie go na kawałki — po chwili jednak wszyscy cofnęli się nie tknąwszy go, tak że skończyło się tylko na wrzawie. To było oszałamiające. Głowa bolała go okropnie. W ogólnym rozgwarze rozróżniał powtarzane wielokrotnie nazwisko Piotra Iwanowicza, słowo „sąd” oraz okrzyk: — Ależ to jest spowiedź — rzucony przez kogoś rozpaczliwym głosem. Wpośród zgiełku jakiś młody człowiek, młodszy od niego, zbliżył się doń z pałającymi oczyma. — Jestem zmuszony prosić pana — rzekł ze zjadliwą grzecznością — aby raczył nie ruszać się z miejsca, dopóki panu nie powiedzą, co ma dalej robić. Razumow wzruszył ramionami. — . Przyszedłem tu dobrowolnie. — Być może. Ale nie odejdzie pan stąd bez zezwolenia — odparł tamten. Skinął ręką wołając: — Louiso! Louiso! Proszę tutaj — i natychmiast jedna z córek Laspary (obie gapiły się na Razumowa spoza samowara) zbliżyła się powłócząc zaszarganym trenem brudnych falban i ciągnąc z sobą krzesło, którym zastawiła drzwi, po czym siadła na nim, zakładając nogę na nogę. Młody człowiek podziękował jej z wylaniem i wmieszał się w gromadkę, która prowadziła ożywioną dyskusję zniżonymi głosami. Razumow na chwilę zatracił świadomość tego, co się działo. Jakiś piskliwy głos wrzasnął: — Spowiedź czy nie spowiedź, a i tak jesteś policyjnym szpiegiem! Rewolucjonista Nikita przecisnął się przez tłum i stał przed Razumowem ze swym ogromnym brzuchem, szeroką bladą twarzą, byczym karkiem i olbrzymimi rękoma. Razumow popatrzył na słynnego zabójcę żandarmów z milczącym obrzydzeniem. — A ty kim jesteś? — rzekł bardzo cicho, po czym zamknął oczy i oparł się tyłem głowy o ścianę. — Byłoby dla pana lepiej teraz odejść — usłyszał Razumow czyjeś słowa wypowiedziane łagodnym, smutnym głosem i otworzył oczy. Życzliwy doradca był mężczyzną w starszym wieku, o pięknych bujnych włosach, tworzących srebrzystą aureolę dokoła jego bystrej, inteligentnej twarzy. — Piotr Iwanowicz będzie powiadomiony o pańskim wyznaniu i otrzyma pan wskazówki… Po czym zwrócił się do stojącego obok Nikity, przezywanego Necatorem, i tłumaczył mu cicho: — Cóż innego można zrobić? Po tym szczerym wyznaniu nie może już być niebezpieczny. Tamten mruknął: — Lepiej się zabezpieczyć, nim go wypuścimy. Zostawcie to mnie. Umiem sobie radzić z takimi panami. Zamienił znaczące spojrzenie z kilkoma spośród obecnych, którzy lekko przytaknęli, po czym zwracając się do Razumowa rzekł szorstko: — Słyszałeś? Nie jesteś tu potrzebny. Dlaczego się nie wynosisz? Siedząca na straży córka Laspary wstała i obojętnie usunęła krzesło z drogi. Popatrzyła sennie na Razumowa, który drgnął, rozejrzał się po pokoju i przeszedł koło niej powoli, jak gdyby uderzony nagłą myślą. — Bądźcie łaskawi wziąć pod uwagę — rzekł już w sieni — że mogłem po prostu milczeć. Dziś po raz pierwszy, od kiedy znalazłem się wśród was, uzyskałem pewność bezpieczeństwa i oto dziś sam wyzwoliłem się z kłamstwa, z wyrzutów sumienia — stałem się od nikogo na tej ziemi niezależny. Odwrócił się i ruszył ku schodom, ale usłyszawszy za sobą gwałtowne trzaśnięcie drzwi, spojrzał przez ramię i zobaczył, że Nikita i trzech innych mężczyzn idzie za nim. „A jednak zabiją mnie” — pomyślał. Nim zdążył odwrócić się i stawić im czoło, tamci rzucili się na niego i przyparli go do ściany. „Ciekawym jak?” — dokończył swą myśl. Nikita, śmiejąc się dziko, krzyknął mu prosto w twarz: — Już my cię unieszkodliwimy. Jedna chwileczka. Razumow nie stawiał oporu. Trzej mężczyźni trzymali go przypartego do ściany, podczas gdy Nikita, stanąwszy nieco z boku, wziął uważnie rozmach swym olbrzymim ramieniem. Razumow myślał, że w dłoni ujrzy nóż, ale dłoń spadła nań rozwarta i nie uzbrojona, zadając mu potężny cios w bok głowy ponad uchem. Równocześnie usłyszał słaby, głuchy huk, jak gdyby ktoś wystrzelił z pistoletu po drugiej stronie ściany. Wściekłość zawrzała w nim na tę zniewagę. Goście w mieszkaniu Laspary słuchali z zapartym oddechem odgłosów rozpaczliwego szamotania się czterech mężczyzn po całej sieni, obijań się o ściany, straszliwego trzaśnięcia o drzwi; po czym wszyscy czterej runęli na ziemię z siłą, która zdawała się wstrząsać całym domem. Razumow, obezwładniony, bez tchu, przygnieciony zupełnie ciężarem napastników, ujrzał potwornego Nikitę przykucniętego tuż nad jego głową, podczas gdy tamci przytrzymywali go, klęcząc mu na piersiach, dusząc za gardło, leżąc w poprzek nóg. — Obróćcie go twarzą na bok — rozkazał brzuchaty terrorysta podnieconym, radosnym piskiem. Razumow nie mógł walczyć dłużej. Był wyczerpany; musiał biernie patrzeć, jak ciężka, rozwarta dłoń bestii spada znów poniżającym ciosem na drugie ucho. Wydało mu się, że głowa pękła mu na dwoje, i nagle trzymający go mężczyźni zupełnie zamilkli — zamienili się w bezgłośne cienie. W głuchym milczeniu dźwignęli go brutalnie na nogi, zbiegli z nim bezszelestnie ze schodów i otwarłszy drzwi frontowe wyrzucili go na ulicę. Razumow padł twarzą w przód i od razu zaczął się bezwładnie staczać po stromej pochyłości wraz z płynącą wartko wodą deszczową. Zatrzymał się wreszcie na jezdni na samym dole ulicy i spoczął na wznak, ze światłem ogromnej błyskawicy nad sobą — jaskrawej, cichej błyskawicy, która oślepiła go zupełnie. Dźwignął się i zasłonił ręką oczy, by odzyskać wzrok. Znikąd nie dochodził go najcichszy dźwięk; zaczął iść z wolna, zataczając się, w dół długiej, pustej ulicy. Błyskawice miotały się wokół niego milczącymi płomieniami, ulewny deszcz ciął, chlustał, rozpryskiwał się i płynął po jezdni — bezszelestnie niby fala mgły. W tej nieziemskiej ciszy kroki Razumowa bezgłośnie dotykały bruku, a niemy wiatr gnał go wciąż dalej i dalej, jak śmiertelnika zabłąkanego w świecie widm, w którym szaleje bezdźwięczna burza. Bogu tylko wiadomo, dokąd nosiły go owej nocy jego ciche stopy — to tu, to tam, i znowu z powrotem, bez chwili spoczynku ni wytchnienia. O jednym przynajmniej miejscu, gdzie go poniosły, dowiedzieliśmy się później. Rankiem zaś motorniczy pierwszego tramwaju, zdążającego na wybrzeże południowe zobaczył, że jakiś mężczyzna w zaszarganym, przemokniętym ubraniu, bez kapelusza i ze zwieszoną głową — przekracza niepewnie jezdnię mimo rozpaczliwego dzwonienia, idzie prosto na tramwaj i znika pod kołami. Gdy go podniesiono, ze złamaną ręką i nogą i ze zgniecionym bokiem, Razumow nie stracił przytomności. Było to tak, jak gdyby runął, łamiąc wszystkie członki, w świat głuchoniemych. Milczący, poruszający się bezdźwięcznie ludzie podnieśli go i położyli na chodniku, gestykulując wokół niego i wyrażając niemymi minami swoją troskę, zgrozę i współczucie. Jakaś czerwona wąsata twarz nachyliła się nad nim nisko, poruszając ustami i przewracając oczyma. Razumow starał się usilnie zrozumieć przyczynę tego milczącego widowiska. Stojącym dokoła twarz tego nieznajomego, tak straszliwie pokaleczonego człowieka wydawała się jakby pogrążona w zadumie. Potem ranny rzucił na nich spojrzenie pełne trwogi i zamknął z wolna oczy. Przyglądali mu się ciągle. Razumow uczynił wysiłek, aby przypomnieć sobie parę francuskich słów. — Je suis sourd — zdążył wymówić cicho, zanim zemdlał. — On jest głuchy — wołali jeden do drugiego. — To dlatego nie usłyszał dzwonka. Odwieźli go tym samym tramwajem. Ale nim tramwaj ruszył z miejsca, jakaś kobieta w zniszczonej czarnej sukni wybiegła z żelaznej bramy parku przylegającego do drogi, wskoczyła na tylną platformę i nie pozwoliła się usunąć. — Jestem jego krewną — upierała się złą francuszczyzną. — Ten młody człowiek jest Rosjaninem, a ja jestem jego krewną. Po tym wyjaśnieniu pozwolono jej robić, co chciała. Usiadła więc spokojnie i położyła głowę rannego na kolanach, ale jej wylęknione, wyblakłe oczy unikały jego twarzy — rzekłbyś martwej. Na rogu jednej z ulic po drugiej stronie miasta czekały na tramwaj nosze. Kobieta szła za nimi aż do drzwi szpitala, gdzie pozwolono jej wejść i zobaczyć, jak go kładziono do łóżka. Samozwańcza krewna Razumowa nie uroniła ni jednej łzy, ale pracownicy szpitala mieli trochę kłopotu, zanim skłonili ją do odejścia. Portier zauważył, że jeszcze przez długi czas stała na przeciwległym chodniku. Potem nagle, jak gdyby przypomniawszy coś sobie, odbiegła. Namiętna przeciwniczka wszystkich ministrów finansów, niewolnica madame de S., zdecydowała się porzucić miejsce damy do towarzystwa u egerii Piotra Iwanowicza. Znalazła sobie zajęcie według wyboru serca. Ale na wiele godzin przedtem, gdy nocna burza szalała jeszcze w pełni, w pokojach Juliusa Laspary rozegrała się wstrząsająca scena. Straszliwy Nikita, wróciwszy z sieni, wykrzyknął swym piskliwym głosem z potworną uciechą do zgromadzonych: — Razumow! Pan Razumow! Nadzwyczajny Razumow! Już nigdy nikogo nie potrafi szpiegować! Niczego nie wygada, bo niczego już w życiu nie usłyszy. Niczego! Rozbiłem mu bębenki w uszach. O, możecie na mnie polegać. Mam na to sposób. Ha! Ha! Ha! Mam na to sposób. V Minęły prawie dwa tygodnie od pogrzebu jej matki, gdy zobaczyłem Natalię Haldin po raz ostatni. W ciągu tych cichych i posępnych dni drzwi mieszkania przy Boulevard des Philosophes były zamknięte dla wszystkich oprócz mnie. Sądzę, że przydałem się na coś, choćby tylko dlatego, że ja jeden byłem świadom nieprawdopodobnej strony tej sytuacji. Panna Haldin pielęgnowała matkę sama do ostatniej chwili. Jeżeli odwiedziny Razumowa miały pewien związek ze zgonem pani Haldin (a nie mogę się powstrzymać od przypuszczenia, że go znacznie przyśpieszyły), to dlatego że ten człowiek, któremu nieszczęsny Wiktor Haldin zaufał bez namysłu, nie zdołał zdobyć zaufania jego matki. Nikt już nie dowie się dokładnie, jaką historię jej opowiedział — w każdym razie ja tego nie wiem — wydaje mi się jednak, że zabił ją wstrząs ostatecznego rozczarowania, zniesionego w milczeniu. Nie uwierzyła Razumowowi. Może nie potrafiła już nikomu wierzyć i wskutek tego nie miała już nic nikomu do powiedzenia — nawet własnej córce. Podejrzewam, że panna Haldin przeżyła najcięższe chwile swego życia przy tym milczącym łożu umierającej. Muszę wyznać, że gniewała mnie ta złamana, stara kobieta, odchodząca ze świata w niemym uporze niedowierzania własnej córce. Gdy wszystko się skończyło, usunąłem się na bok. Panna Haldin miała wtedy wokół siebie rodaków. Na pogrzeb przyszło ich bardzo wielu. Byłem tam również, ale i po pogrzebie trzymałem się z dala od panny Haldin, dopóki nie otrzymałem krótkiego listu, wynagradzającego me samozaparcie: „Będzie tak, jak pan sobie życzył. Wracam do Rosji. Powzięłam już decyzję. Proszę mnie odwiedzić.” Zaiste, to była nagroda za mój takt. Pośpieszyłem, niezwłocznie, by ją otrzymać. Mieszkanie przy Boulevard des Philosophes nosiło smutne piętno rychłego odjazdu. Zionęło pustką, jak gdyby nie było w nim już nikogo. Stojąc zamieniliśmy kilka słów o jej zdrowiu i o moim, parę uwag o osobach należących do kolonii rosyjskiej, po czym Natalia Haldin, posadziwszy mnie na sofie, zaczęła mówić otwarcie o swej przyszłej pracy i o swoich planach. Wszystko miało być, jak sobie tego życzyłem. I tak już do końca życia. Nigdy więcej nie mieliśmy się zobaczyć. Nigdy! Schowałem w swym sercu ten sukces. Natalia Haldin jak gdyby dojrzała na skutek swoich jawnych i tajemnych doświadczeń. Z rękoma skrzyżowanymi na piersiach chodziła tam i z powrotem po całym pokoju, mówiąc powoli, spokojnie, ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Ukazała mi się z całkiem nowej strony i zadziwiała powagą i opanowaniem głosu, ruchów, całego obejścia. Była uosobieniem skupionej niezależności. Siła jej natury wyszła na jaw, gdyż ukryte głębie zostały poruszone. — My dwoje możemy już teraz mówić o tym — zauważyła po krótkim milczeniu, zatrzymując się przede mną. — Czy był pan ostatnio w szpitalu, żeby się czegoś dowiedzieć? — Tak. Byłem tam. — A widząc, że nie spuszcza ze mnie oczu: — Doktorzy twierdzą, że będzie żył. Ale sądziłem, że Tekla… — Tekla nie pokazała się u mnie już od kilku dni — wyjaśniła żywo panna Haldin. — Ponieważ nie proponowałam jej nigdy, że pójdę razem z nią do szpitala, myśli, że nie mam serca. Rozczarowała się co do mnie. I panna Haldin uśmiechnęła się blado. — Tak. Tekla przesiaduje przy nim tak długo i tak często, jak tylko jej pozwolą — rzekłem. — Twierdza, że już go nigdy nie opuści, nigdy, póki jej starczy życia. A on będzie potrzebował kogoś — bezradny kaleka i do tego głuchy jak pień. — Głuchy jak pień? Nie wiedziałam — szepnęła panna Haldin. — Tak jest. To wydaje się dziwne. Jak mi mówiono, głowa nie poniosła żadnych widocznych obrażeń. Powiadają również, że najprawdopodobniej nie pożyje na tyle, aby Tekla miała się kim długo opiekować. Panna Haldin potrząsnęła głową. — Dopóki starczy przechodniów, co gotowi padać na ulicy, naszej Tekli nie zbraknie nigdy zajęcia.. Jest ona dobrą samarytanką z nieprzepartego powołania. Rewolucjoniści nie zrozumieli tego. Proszę tylko pomyśleć: istoty tak ofiarnej używano do przewożenia zaszytych w suknie dokumentów albo do pisania pod dyktando. — Zdolność rozumienia jest rzadką rzeczą na tym świecie. Zaledwie wypowiedziałem tę uwagę, już jej pożałowałem. Patrząc mi prosto w twarz Natalia Haldin przyświadczyła lekkim skinieniem głowy. Nie obraziła się, lecz odszedłszy zaczęła znowu krążyć po pokoju; Moim zachodnim oczom wydało się, że oddala się coraz bardziej ode mnie, zupełnie już teraz niedosięgalna, choć wcale nie pomniejszona mimo rosnącej odległości. Milczałem, jak gdyby mówienie było już bezcelowe. Toteż drgnąłem z lekka, gdy usłyszałem jej głos tuż przy sobie. — Tekla była tam, kiedy go podnoszono po wypadku. Ta zacna dusza nie wyjaśniła mi właściwie nigdy, jak do tego doszło. Zapewnia, że istniało między nimi jakieś porozumienie — rodzaj umowy — według której w każdej poważnej potrzebie, trudności, niedoli czy cierpieniu miał zwrócić się do niej. — Czyżby? — rzekłem. — W takim razie ma on szczęście, że było coś takiego. Będzie potrzebował całego poświęcenia tej dobrej samarytanki. Tak się rzeczywiście zdarzyło, że Tekla, wyglądając z jakiejś przyczyny ze swego okna o piątej nad ranem, zobaczyła Razumowa w parku Château Borel, stojącego nieruchomo u stóp tarasu na deszczu z odkrytą głową. Krzyknęła na niego po nazwisku chcąc się dowiedzieć, co się stało. Lecz on nawet nie podniósł głowy. Zanim ubrała się na tyle, by zbiec na dół, już go nie było. Popędziła więc za nim i wybiegłszy na ulicę natknęła się niemal od razu na zatrzymany tramwaj i gromadkę ludzi, podnoszących Razumowa. Tyle powiedziała mi sama Tekla, gdy pewnego popołudnia spotkaliśmy się u drzwi szpitala. Nie dodała poza tym żadnych wyjaśnień, ja nie miałem zamiaru zastanawiać się dłużej nad wewnętrzną stroną tego bądź co bądź szczególnego epizodu. — Tak, Natalio Wiktorowno, będzie potrzebował kogoś, gdy go wypuszczą ze szpitala o kulach i głuchego jak pień. Ale nie sądzę, żeby owej nocy, kiedy pognał jak zbiegły szaleniec do parku Château Borel — chodziło mu o pomoc poczciwej Tekli. — Nie — rzekła Natalia zatrzymując się nagle przede mną. — Może nie. — Usiadła, wsparła głowę na ręku i zamyśliła się. Milczenie trwało kilka minut. Wtedy przypomniał mi się ów wieczór okrutnej spowiedzi Razumowa — i skarga, którą wyszeptała ostatkiem sił: „Nie można być bardziej nieszczęśliwą…” Wspomnienie to byłoby mnie przejęło dreszczem, gdybym nie pogrążył się cały w podziwie dla jej siły i spokoju. Nie było już Natalii Haldin, gdyż przestała zupełnie myśleć o sobie. Było to wielkie zwycięstwo — typowo rosyjski akt zaparcia się siebie. Wyrwała mnie z zadumy wstając nagle jak ktoś, kto powziął decyzję. Podeszła do biurka — teraz już tylko martwego mebla, ogołoconego z wszystkich osobistych, codziennie przez nią używanych drobiazgów. Było w nim jednak jeszcze coś żywego, bo wyjęła ze skrytki płaską paczkę, którą mi wręczyła. — To jest pamiętnik — rzekła dość porywczo. — Przysłano mi go owinięty w moją woalkę. Nie wspominałam o nim dotąd, ale teraz postanowiłam zostawić go panu. Mam prawo tak uczynić. Został przysłany mnie. Jest moją własnością. Może go pan zachować lub po przeczytaniu zniszczyć. Ale gdy pan będzie czytał, proszę pamiętać, że byłam bezbronna. I że on… — Bezbronna! — powtórzyłem ze zdumieniem, wpatrzywszy się w nią. — Tak. To właśnie słowo znajdzie pan tam napisane — szepnęła. — I to jest prawda! Byłam bezbronna — zresztą może pan sam mógł to zauważyć. — Zaczerwieniła się, później śmiertelnie pobladła. — Aby oddać sprawiedliwość temu człowiekowi, pragnę, by pan o tym pamiętał. Och, byłam, byłam! Wstałem trochę roztrzęsiony. — Na pewno nie zapomnę niczego, co mi pani mówi przy naszym ostatnim spotkaniu. Jej dłoń znalazła się w mojej. — Tak trudno uwierzyć, że musimy się już pożegnać — oddała mi uścisk dłoni i ręce nasze rozłączyły się. — Tak. Wyjeżdżam jutro. Otworzyły mi się wreszcie oczy, a ręce mam obecnie rozwiązane. Zresztą — któż z nas, Rosjan, mógłby pozostać głuchy na stłumiony jęk naszej wielkiej niedoli? Dla świata oczywiście może to być niczym. — Do świata docierają raczej głosy waszych waśni — powiedziałem. — Taki bowiem jest świat. — Tak — skinęła głową potakująco i zawahała się przez chwilę. — A jednak muszę panu wyznać, że nie przestanę wyczekiwać dnia, kiedy wszelkie waśnie ucichną. Proszę wyobrazić sobie świt takiego dnia. Zgiełk walki i złorzeczeń ustaje; cisza dokoła; nowe słońce wschodzi i utrudzeni ludzie łączą się wreszcie, obliczając w sumieniach bilans skończonej walki; są zasmuceni swoim zwycięstwem, bo tyle idei musiało zginąć, aby zatryumfowała jedna, tyle wierzeń opuściło ich nie znalazłszy oparcia. Czują się osamotnieni na świecie, więc garną się blisko do siebie. Tak, czeka nas wiele jeszcze gorzkich godzin! Ale udrękę serc ukoi wreszcie miłość. I po tym ostatnim słowie jej mądrości, słowie tak słodkim, tak gorzkim, tak okrutnym czasami — pożegnałem Natalię Haldin. Ciężko pomyśleć, że nie spojrzę już nigdy więcej w ufne oczy tej dziewczyny — poślubionej niezłomnej wierze w przyjście pojednania zrodzonego z miłości, które jak niebiański kwiat wystrzeli kiedyś z człowieczej ziemi, przesiąkniętej krwią, rozdartej walką, polanej łzami. Należy wyjaśnić, że w owym czasie nie wiedziałem nic o spowiedzi Razumowa wobec zgromadzonych rewolucjonistów. Może Natalia Haldin odgadła, jaka to „jedna jeszcze rzecz” pozostała Razumowowi do załatwienia, ale tego moje zachodnie oczy nie umiały dostrzec. Tekla, była dama do towarzystwa madame de S., nie odstępowała jego łóżka w szpitalu. Spotkaliśmy się raź czy dwa u drzwi tego zakładu, lecz w czasie tych spotkań Tekla mówiła mało. Wiadomości o Razumowie, jakich mi udzielała, były możliwie najzwięźlejsze. Wracał z wolna do zdrowia, miał jednak pozostać nieuleczalnym kaleką do końca życia. Ja sam nie zaszedłem do niego nigdy i nigdy go już nie widziałem od owego straszliwego wieczora, kiedy byłem bacznym, choć ignorowanym świadkiem jego rozmowy z panną Haldin. W jakiś czas potem wypisano go ze szpitala i jego „krewna” — jak mi powiedziano — zabrała go gdzieś ze sobą. Swoje wiadomości uzupełniłem prawie w dwa lata później. Nie stało się to w wyniku moich starań; całkiem przypadkowo, w domu pewnego wybitnego Rosjanina wolnomyślnych przekonań, który zamieszkał czasowo w Genewie, spotkałem rewolucjonistkę, cieszącą się tam wielkim zaufaniem. Rosjanin ten był znakomitością całkiem innego rodzaju niż Piotr Iwanowicz. Brunet o łagodnych oczach, wysoki, bardzo uprzejmy, a przy tym jakiś przyciszony i ostrożny w całym swym obejściu. Skorzystał z chwili, kiedy nikogo nie było w pobliżu, i podszedł do mnie w towarzystwie siwowłosej, ruchliwej kobiety w czerwonej bluzce. — Nasza Sofia Antonowna pragnie pana poznać — rzekł swym oględnym głosem. — Zostawiam więc was oboje, byście mogli sobie porozmawiać. — Nie miałabym odwagi narzucać się panu — zaczęła, od razu siwowłosa dama — gdyby mi nie powierzono pewnej wiadomości dla pana. Owa wiadomość składała się z kilku przyjaznych słów od Natalii Haldin. Sofia Antonowna powróciła właśnie z tajnej wyprawy do Rosji i widziała się tam z panną Haldin. Mieszkała ona w jakimś mieście w środkowej Rosji, dzieląc swe miłosierne uczynki pomiędzy koszmar przepełnionych więzień a rozpaczliwą nędzę osieroconych domostw. Nie oszczędzała się w tej dobrej służbie — jak zapewniła mnie Sofia Antonowna. — To wierna dusza, niezłomny charakter i niestrudzone ciało — podsumowała swą relację rewolucjonistka z odcieniem entuzjazmu. Nie było obawy, ażeby nawiązana w ten sposób rozmowa urwała się z powodu braku zainteresowania z mojej strony. Usiedliśmy na uboczu, gdzie nam nikt nie przeszkadzał. Opowiadając o pannie Haldin, Sofia Antonowna zauważyła nagle: — Pan mnie chyba pamięta? Widział mnie pan tego wieczora, kiedy Natalia przyszła zapytać Piotra Iwanowicza o adres niejakiego Razumowa, tego młodego człowieka, który… — Pamiętam doskonale — rzekłem. Gdy Sofia Antonowna dowiedziała się, że mam u siebie pamiętnik owego młodego człowieka, dany mi przez pannę Haldin, zaciekawiło ją to wielce. Nie kryła się wcale z chęcią ujrzenia tego dokumentu. Zaofiarowałem się, że go jej pokażę, ona zaś od razu obiecała odwiedzić mnie nazajutrz w tym celu. Przeglądała chciwie kartki rękopisu przez godzinę lub dłużej, po czym zwróciła mi go z lekkim westchnieniem. Jeżdżąc po Rosji widziała się również z Razumowem. Mieszkał nie w Rosji centralnej, lecz na południu. Opisała mi mały, dwupokojowy, drewniany domek na skraju jakiejś lichej mieściny, ukryty za wysokim parkanem z desek, z podwórzem zarośniętym pokrzywami. Razumow był zniedołężniały, chory, z każdym dniem słabszy, a samarytanka Tekla pielęgnowała go niezmordowanie, z czystą radością bezinteresownego poświęcenia. Przy tym zajęciu nie mogło spotkać jej już żadne rozczarowanie. Nie taiłem przed Sofią Antonowną mego zdziwienia, że chciała odwiedzić Razumowa. Nie mogłem nawet zrozumieć powodu, dla którego to uczyniła. Oświadczyła mi na to, że nie była wyjątkiem. — Wielu z nas odwiedza go, przejeżdżając tamtędy. Jest inteligentny. Ma ciekawe myśli… A przy tym umie mówić. Wtedy to dowiedziałem się po raz pierwszy o publicznym pokajaniu Razumowa w domu Laspary. Sofia Antonowną opowiedziała mi dokładnie, co się tam stało. Razumow opisał jej to sam z najdrobniejszymi szczegółami. Potem, patrząc na mnie mocno czarnymi błyszczący mi oczyma, dodała: — Bywają złe chwile w życiu każdego człowieka. Jakaś fałszywa myśl wkradnie się do naszego mózgu i oto rodzi się obawa — obawa przed sobą, obawa o siebie. Albo może fałszywa odwaga — któż to zgadnie. Zresztą niech pan nazwie to, jak chce — ale proszę mi powiedzieć, czy wielu ludzi wolałoby raczej wydać siebie świadomie na zgubę (jak on to sam określa w pamiętniku) aniżeli żyć dalej w skrytej pogardzie dla siebie samego? Czy znalazłoby się takich wielu? I proszę pamiętać, że kiedy to robił, był zupełnie bezpieczny. Właśnie wtedy, kiedy nabrał przekonania, że jest bezpieczny, i co więcej — nieskończenie więcej — kiedy po raz pierwszy zaświtała mu myśl, że ta zachwycająca dziewczyna może go pokochać, właśnie wtedy zrozumiał, że najzjadliwsze drwiny, najgorsze niegodziwości, że całe to szatańskie dzieło jego nienawiści i pychy nie zdołałoby nigdy przesłonić nikczemności życia, jakie go czekało. Trzeba mieć charakter, aby dojść do takiego przekonania. Przyjąłem to twierdzenie w milczeniu. Któż chciałby się spierać o słuszność motywów przebaczenia lub litości? Okazało się zresztą później, że w tym miłosierdziu, do jakiego świat rewolucyjny poczuwał się względem zdrajcy Razumowa, było także trochę skruchy. Sofia Antonowna mówiła dalej z pewnym zakłopotaniem: — Poza tym, widzi pan, ten człowiek padł ofiarą gwałtu. Stało się to bezprawnie. Nie postanowiono jeszcze, co z nim należy zrobić. Przyznał się był dobrowolnie. A ten Nikita, który jak panu wiadomo, rozbił mu w sieni bębenki w uszach w przystępie rzekomego oburzenia — ten Nikita, jak się potem okazało, był sam łotrem najgorszego gatunku, zdrajcą, donosicielem i szpiegiem! Razumow powiedział mi, że zarzucił mu to w przystępie jakiegoś jasnowidzenia… — Widziałem to bydlę tylko przez chwilę — rzekłem — i naprawdę nie potrafię zrozumieć, jak ktokolwiek spośród was mógł mieć złudzenia co do niego, choćby pół dnia. Przerwała mi. — No, no! To nie takie proste. Kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, byłam też przerażona, ale zakrzyczano mnie. Stale mówiliśmy do siebie: och, nie trzeba patrzeć na to, jak wygląda. A do tego zawsze gotów był zabijać. To nie ulegało wątpliwości. Tak, zabijał — dla obu stron! Ten bies… Potem, opanowawszy gniewne drżenie ust, Sofia Antonowna opowiedziała mi bardzo dziwną historię. Zdarzyło się, że radca Mikulin w czasie podróży po Niemczech (wkrótce po zniknięciu Razumowa z Genewy) spotkał się w wagonie kolejowym z Piotrem Iwanowiczem. Ci dwaj, znalazłszy się sami w przedziale, przegadali z sobą pół nocy i wtedy to Mikulin, szef policji, napomknął arcyrewolucjoniście o prawdziwym charakterze arcykata żandarmów. Wydaje się, że Mikulin chciał się pozbyć swego osobliwego agenta. Może miał go dosyć; może się go bał. Należy przy tym nadmienić, że Mikulin odziedziczył złowrogiego Nikitę po swoim poprzedniku na urzędzie. Również i tej historii wysłuchałem bez wypowiadania się, wierny swej roli niemego świadka spraw rosyjskich, rozwijających swoją logikę Wschodu przed mymi zachodnimi oczyma. Natomiast pozwoliłem sobie na jedno pytanie: — Sofio Antonowno, proszę mi powiedzieć, czy madame de S. zostawiła cały swój majątek Piotrowi Iwanowiczowi? — Ani grosza — rewolucjonistka wzruszyła ramionami z obrzydzeniem — umarła bez testamentu. Gromada siostrzeńców i siostrzenic zleciała się z Petersburga jak stado sępów, by gryźć się między sobą o schedę. Wszystko paskudne kamerhery i frejliny — wstrętne lokajstwo dworskie. Tfu! — Nie słyszy się teraz wiele o Piotrze Iwanowiczu — zauważyłem po chwili. — Piotr Iwanowicz — rzekła Sofia Antonowna poważnie — związał się z wiejską dziewczyną. Zdziwiłem się naprawdę. — Co? Na Riwierze? — Cóż za nonsens! Nic podobnego. Słowa te Sofia Antonowna powiedziała dość ostro. — Czyżby więc przebywał teraz w Rosji? Ależ to szalone ryzyko — zawołałem. — I wszystko dla wiejskiej dziewczyny. Czyż nie uważa pani, że czyni bardzo nieroztropnie? Sofia Antonowna zachowała przez chwilę tajemnicze milczenie, po czym oświadczyła: — On ją po prostu uwielbia. — Doprawdy? Wobec tego spodziewam się, że ona nie omieszka go bijać. Sofia Antonowna wstała i zaczęła się ze mną żegnać, jak gdyby nie usłyszała wcale mego bezbożnego życzenia; ale już we drzwiach, do których ją odprowadzałem, odwróciła się na chwilę i oświadczyła stanowczym głosem: — Piotr Iwanowicz to człowiek natchniony. Posłowie „Zawarta jest tutaj sama istota spraw rosyjskich” — pisał Conrad do swojego agenta literackiego, informując o rozpoczęciu pracy nad utworem, z którego wyrosła powieść W oczach Zachodu. Owe „sprawy rosyjskie” zawsze zajmowały ważne miejsce w jego myślach i uczuciach. Z wielu powodów, tak narodowych, jak i całkiem osobistych. Konrad Korzeniowski — Joseph Conrad — urodził się, mówiąc słowami „Piosenki na dzień Chrztu świętego”, którą mu ułożył jego ojciec Apollo, „w 85 roku niewoli moskiewskiej”. Na grobie Apollona wyryto później słowa „ofiara moskiewskiego męczeństwa”. (Chociaż stolicą Cesarstwa Rosyjskiego był już od ponad dwu wieków Petersburg, przymiotnik „moskiewski” był nadal w Polsce stosowany na określenie Rosji wrogiej i zaborczej.) Po wyjeździe z Krakowa do Francji w roku 1878 Conrad przez ponad dwadzieścia lat nie mógł odwiedzić stron rodzinnych, bo z punktu widzenia władz carskich był nielegalnym emigrantem. Kiedy już stał się angielskim pisarzem, w swojej korespondencji i pismach publicystycznych wielokrotnie i zawsze z dużym przejęciem poruszał tematy Rosji, jej ustroju, jej roli politycznej, jej przyszłości. Powieść W oczach Zachodu jest jedynym w jego twórczości literackim wyrazem tych przemyśleń i uczuć, a zarazem utworem najbardziej bezpośrednio odnoszącym się do współczesności i do rzeczywistych osób i wydarzeń. A pisząc o Rosji — najpotężniejszym z mocarstw, które pod koniec XVIII wieku rozdzieliły między siebie ziemie Rzeczypospolitej — pamiętał, że pisze równocześnie o Polsce. Nic dziwnego, że praca nad tą powieścią była dla Conrada wyjątkowo trudnym przeżyciem. Pierwszą wiadomość o planowanej noweli pod tytułem „Razumow” („o rewolucjoniście, który ginie od własnej bomby”) przekazał Conrad swojemu agentowi literackiemu, Jamesowi B. Pinkerowi, w liście z 4 grudnia 1907 roku. I słusznie komentował: „Niczego podobnego nie dokonano po angielsku.” Działo się to parę miesięcy po ponownym kuracyjnym pobycie pisarza w Genewie, gdzie już przebywał w latach 1891 i 1894. Projekt rozrastał się szybko: ten „przyczynek do odczytania rosyjskiego charakteru” okazał się „trudniejszą robotą, niż myślałem”. Jeszcze w tym samym miesiącu, pisząc do Johna Galsworthy’ego, z którym się blisko przyjaźnił, Conrad przedstawił ogólną treść planowanej powieści. List jest fascynującym świadectwem niebezpieczeństwa kiczu, jakiego Conrad ostatecznie uniknął: początkowo zamierzał doprowadzić do małżeństwa Razumowa i Natalii Haldin, a motywem kulminacyjnym miało być „podobieństwo ich dziecka do nie żyjącego już [Wiktora] Haldina”; podobieństwo to miało zmusić Razumowa do wyznania żonie własnego postępku… Praca nad tekstem posuwała się powoli i z wielkimi trudnościami. Jeszcze pod koniec września 1908 Conrad wyobrażał sobie pisany utwór jako o połowę krótszy, niż to się w końcu okazało. W grudniu skarżył się jednemu z przyjaciół: „Kończę przeklętą, trudną powieść. Ale jak długo ta kość będzie tkwiła w moim żołądku, nie potrafię powiedzieć.” Przez następne osiem miesięcy tekst rósł ledwie o dwie strony tygodniowo (Conrad pracował wówczas głównie nad kolejnymi częściami tomu Ze wspomnień) Pisanie utrudniały warunki bytowe — najgorsze od czasu osiedlenia się w Anglii i małżeństwa w roku 1896. Conrad, wraz z żoną i dwoma synami (dziesięcio — i trzyletnim) mieszkał wówczas w niewielkiej miejscowości Aldington w hrabstwie Kent, na południowy wschód od Londynu, w czterech pokoikach piętrowego drewnianego domu; parter zajmował sklep masarski, a na podwórzu, pod oknami sypialni, mieściły się rzeźnia i wędzarnia. Pokoiki były niskie i ciemne, a pracownię Conrada stanowiła klitka bez okna. Wydatki pisarza stale przekraczały dochody, był mocno zadłużony u swojego agenta literackiego, Jamesa B. Pinkera; potrzeba wciąż nowych zaliczek wywoływała napięcia i zadrażnienia. Około Nowego Roku 1910 Conrad zmienił tytuł powieści na W oczach Zachodu; był w tym okresie bardzo podniecony, na skraju załamania nerwowego. 27 stycznia zawiózł rękopis Pinkerowi, domagając się kolejnej zaliczki. Doszło do scysji, podczas której obaj rozmówcy stracili panowanie nad sobą: Pinker poradził Conradowi (zawsze mówiącemu po angielsku z silnym akcentem), by się wypowiadał poprawnie; Conrad obraził się i wyszedł. Po powrocie do Aldington doznał ciężkiego, zapewne najcięższego w życiu, ataku depresji. Miał wysoką gorączkę (ku przerażeniu żony majaczył po polsku), cierpiał na podagrę w całym ciele; przez blisko dwa miesiące był niezdolny do pracy. Dopiero w maju ukończył poprawianie W oczach Zachodu. Rodzaj i zakres wprowadzonych zmian stanowią dodatkowe świadectwo wyjątkowo silnego zaangażowania psychicznego Conrada w treść pisanej książki. Nasuwa się więc przypuszczenie, że ciężki kryzys nerwowy został wywołany nie tylko przyczynami zewnętrznymi. Przyczyniły się do tego również, a może przede wszystkim, zawarte w powieści przemyślenia i głęboki pesymizm w widzeniu przyszłości Rosji — od której zależała w znacznej mierze przyszłość Polski. Jessie, żona Conrada, określa w swoich wspomnieniach W oczach Zachodu mianem książki „bardzo osobistej” i twierdzi, że Conrad „żałował, iż w ogóle zaczął ją pisać.” Drukowana najpierw w odcinkach, w wydaniu książkowym ukazała się w październiku 1911 roku. Przyjęta została z szacunkiem, ale bez zapału — i z niewielkim zrozumieniem. Co prawda czołowy pisarz angielski Arnold Bennett napisał do Conrada: „uważam ją za najlepszą, bez wyjątku, powieść tego pokolenia”, ale na szersze uznanie przez krytyków i głębsze zajęcie się przez badaczy W oczach Zachodu musiało poczekać. Zainteresowanie tą powieścią pobudziła w roku 1917 rewolucja w Rosji; ukazał się wówczas przekład rosyjski i wywołał spore zainteresowanie, wyciszone niebawem przez komunistyczną cenzurę. Dopiero jednak w połowie XX wieku do świadomości Zachodu zaczęła przenikać w pełnej grozie tragiczna wyjątkowość rosyjskich losów. W oczach Zachodu zawiera w swojej treści diagnozę sytuacji politycznej państwa rosyjskiego. Podstawowe myśli tej diagnozy wypowiedział Conrad już o kilka lat wcześniej w szkicu „Autokracja i wojna” (włączonym później do tomu O życiu i literaturze). Szkic ten, najobszerniejsza i najambitniejsza wypowiedź publicystyczna Conrada, zadziwia z dzisiejszej perspektywy celnością wypowiadanych przewidywań (łącznie z przepowiednią bliskiej wojny światowej). Państwo rosyjskie uważa autor za twór sztuczny, pozbawiony naturalnych korzeni historycznych i możliwości normalnego rozwoju. Rosja pozostaje „poza nurtem postępu”. Autokracja rosyjska „jest to forma despotyzmu całkowicie nie — europejska. Nie ma również charakteru azjatyckiego.” Samodzierżawie, odbierające wszystkim poddanym podmiotowość, jest sprzeczne z duchem dziejów Europy; dlatego też „z chwilą przekroczenia granicy rosyjskiej myśl zachodnia staje się odrażającą parodią samej siebie.” Jedyną możliwą reformą tego ustroju jest samobójstwo. Ale również rewolucja, której nieuchronny i rychły wybuch Conrad przepowiada, wobec braku wszelkich tradycji demokratycznych nie będzie — jak to się działo na zachodzie Europy — krwawą „drogą na skróty”, ale przyjmie postać ślepego i niszczącego buntu. Rosja znalazła się więc w wytworzonej przez nią samą pułapce. Taką samą perspektywę znajdujemy na kartach W oczach Zachodu. Widzimy tragedię szlachetnych rosyjskich buntowników — przede wszystkim rodzeństwa Natalii i Wiktora Haldinów — a równocześnie tragedię całego ogromnego kraju. Rozgrywają się one w tle dramatu głównego bohatera, Kiryła Razumowa. Wiktor Haldin, szlachetny idealista, nie chce zabijać — ale poza terrorem nie widzi żadnej możliwości zmiany autokratycznego systemu państwa. Natalia Haldin, której słowa „Wolność przyjęłabym z każdej ręki, jak człowiek głodny chwyta kawałek chleba” stanowią motto książki, nie przystępuje do czynnych rewolucjonistów, wyrzeka się prób wpływania na zmiany i poświęca życie pomaganiu więźniom i ich rodzinom. I czeka na wyśniony dzień wyzwolenia. Ale na horyzoncie książki takiego dnia nie widać. Conrad nie ukazuje w powieści całej rosyjskiej sceny politycznej. Poprzestaje na przeciwstawieniu: z jednej strony ciemne, bierne, rozpijane masy — z drugiej wszechobecna władza, tłumiąca wszelkie odruchy niezależności. Nie znajdujemy na stronach W oczach Zachodu środowisk, które świadomie dążą do obalenia albo przekształcenia carskiego samodzierżawia. Można by to uznać za spłycenie problematyki, ale z perspektywy dziewięćdziesięciu lat to uproszczenie wydaje się ukazywać istotną cechę procesów politycznych w Rosji: liczą się tam głównie skrajne przeciwieństwa, a reformatorzy rozmaitego typu odgrywają rolę marginalną. Wśród ukazanych w książce rewolucjonistów są jednostki budzące szacunek, jak Sofia Antonowna, ale większość z nich przedstawiona jest z szyderczą niechęcią. Zgłaszał o to do Conrada pretensje Gustaw Herling — Grudziński, oceniając zawarty w powieści obraz rosyjskich buntowników jako niesprawiedliwy. W sensie statystycznym miał zapewne rację, ale zwycięstwo bolszewików nad innymi ugrupowaniami w latach 1917 — 20 wykazało, że w Rosji górę wzięli właśnie rewolucjoniści typu ukazanego przez Conrada, a nie gotowi do poświęceń idealistyczni ofiarnicy i marzyciele. Zresztą warto zauważyć, że Conrad nie wprowadza, poza Wiktorem Haldinem i Sofią Antonowna, rewolucjonistów działających w samej Rosji, ale emigrantów, spiskujących z bezpiecznej odległości, a wśród nich typowych dla takiego środowiska kombinatorów, mitomanów — i prowokatorów. Ludzie, na których opiera się carski system rządów, są w powieści ukazani w serii zbliżeń: zamordowany minister de R, książę K., generał T. (używanie przez Conrada samych inicjałów z jednej strony wskazuje dyskretnie na realne prototypy, z drugiej sugeruje typowość tych postaci), radca Mikulin. Przedstawienie ich poglądów, postaw i sposobów działania nie pozostawia wątpliwości, że to twarda bezwględność władzy, a nie słabość opozycji, jest główną przyczyną rosyjskiej tragedii. Dramat Kiryła Razumowa rozgrywa się równocześnie na dwu płaszczyznach: politycznej i psychologiczno — moralnej. Jest dramatem człowieka „rozumnego”, który podporządkowuje się władzy i staje się jej narzędziem, i dramatem egocentryka, który usiłuje przezwyciężyć własną samotność. Nazwisko głównej postaci W oczach Zachodu ma sens ironiczny. Razumow wydaje Haldina w ręce policji głównie ze strachu: w pierwszej chwili obawia się zniszczenia własnej kariery („Przepadł mój srebrny medal!”), potem więzienia, śledztwa, zesłania. Późniejsze „wyrozumowane” uzasadnienia donosu są próbami racjonalnego usprawiedliwienia wywołanej przez strach zdrady człowieka, który mu zawierzył. Rozumowanie, oparte na mistycznym poczuciu wspólnoty z „całą Rosją” prowadzi do intelektualnego pogodzenia się z rzeczywistością, uznania koniecznej „logiki dziejów”, której uosobieniem jest wola autokraty: „władzę absolutną trzeba zachować” — mówi do siebie Razumow, przekreślając w ten sposób prawa niezależnego rozumu. Tym samym wydaje się, jako narzędzie, w ręce władzy, której przedstawiciele zapewniają go o swoim „zaufaniu”, nie ufając mu ani przez chwilę. Generała T. i radcy Mikulina nie obchodzą w istocie poglądy Razumowa; jego prorządowe rozumowania traktują podejrzliwie. Nie chodzi im o myślową aprobatę, ale o posłuszeństwo. Chociaż więc w rozmowie z radcą Mikulinem Razumow robi dumną aluzję do słynnego zdania Pascala „Człowiek jest tylko trzciną, ale trzciną myślącą” — okazuje się, że dla wysokiego urzędnika policji ważna jest giętkość trzciny, a nie jej umysłowa samodzielność. W rzeczywistości carskiej Rosji (podobnie, jak w dwudziestowiecznych państwach totalitarnych) intelektualna niezależność jednostki okazuje się niemożliwa: trzeba być za albo przeciw władzy. Razumow daremnie usiłował uniknąć takiego wyboru. W pierwszym rozdziale W oczach Zachodu czytamy zdanie, wtrącone jakby mimochodem: „Prawdziwym życiem człowieka jest to, którego udzielają mu w swoich myślach inni ludzie, z szacunku lub szczerej miłości.” Zawiera ono jedną z podstawowych myśli książki. Razumow jest człowiekiem całkowicie i świadomie skupionym na sobie i własnych celach; to przede wszystkim różni go od Haldina i innych kolegów — studentów. A równocześnie nęka go poczucie samotności. („Któż zna prawdziwą samotność — nie konwencjonalne słowo, ale jej nagą grozę?” — pisze Conrad, i mamy prawo usłyszeć w tych słowach jego własne wyznanie.) Obawa przed samotnością stanowi dodatkowy bodziec, popychający Razumowa do zdrady. Fakt, że jest nieślubnym synem księcia K. i bezimiennej córki popa, czyni go — także we własnym odczuciu — jakby modelowym Rosjaninem, przynależącym do „niezmierności”, do nieprzeliczonej masy, „…moim jest cały ten kraj — albo nie mam nic zgoła.” Okazuje się jednak, że przyjmując rolę członka ogólnej rosyjskiej zbiorowości, staje się poplecznikiem władzy, utrzymującej masy w poddaństwie. Jednocześnie przekreślona zostaje dla Razumowa możliwość konkretnych, opartych na szczerości i zaufaniu więzi międzyludzkich. A tylko takie konkretne więzi, pociągające za sobą zobowiązania, mogą człowieka wyzwolić z poczucia samotności. Razumow uświadamia sobie w końcu, że zdradzając Haldina — „zdradził sam siebie”, bo wykluczył się z ludzkiej wspólnoty. Na chwilę przed wyznaniem Natalii Haldin swojej winy mówi: „Czy pani wie, dlaczego do pani przyszedłem? Oto po prostu dlatego, że na całym wielkim świecie nie mam nikogo, do kogo mógłbym pójść”. Na początku akcji W oczach Zachodu ucieczka od samotności kieruje Razumowa w stronę zdrady i zbrodni. Później podobna, ale już o wiele bardziej świadoma chęć wyrwania się z izolacji popycha go do dwu kolejnych spowiedzi: wobec Natalii Haldin i wobec zgromadzenia spiskowców. Spowiedź pierwsza jest wielkim zwycięstwem moralnym; druga okazuje się aktem dużej odwagi cywilnej i fizycznej. Pierwsza wywołuje straszliwy wstrząs w duszy kochającej go dziewczyny: „Nie można być bardziej nieszczęśliwą…” Druga kończy się makabrycznym odwetem: Razumow zostaje na zawsze okaleczony przez innego, bardziej brutalnego i pozbawionego skrupułów tajnego agenta carskiej policji. I on więc pada ofiarą „bezwzględnego działania instytucji politycznych”. Ale chociaż Razumow staje się inwalidą, a wszystkie jego życiowe plany ulegają zniszczeniu — znajduje opiekunkę w osobie oddanej Tekli i uzyskuje swoje własne „życie”, udzielane mu „w myślach i szacunku” przez innych ludzi. Kiedy słyszymy o nim po raz ostatni z ust Sofii Antonowny, która nazywa go „człowiekiem z charakterem”, Razumow jest ruiną człowieka — ale nie jest już samotny. Natomiast dla Rosji nie widać tu żadnych nadziei. Kończące powieść słowa Sofii Antonowny o „natchnionym” Piotrze Iwanowiczu, feministycznym „arcyrewolucjoniście”, są aż nadto oczywistym szyderstwem. Przedstawione w powieści wydarzenia miały swoje rzeczywiste odpowiedniki, głównie w zamachu na Wiaczesława de Plehwe, rosyjskiego ministra spraw wewnętrznych, dokonanym w roku 1904, oraz w ujawnionych przez emigracyjne czasopismo rosyjskie „Byłoje” przykładach penetrowania grup rewolucjonistów przez agentów — prowokatorów carskiej Ochrany, na czele ze słynnym Jewgienijem Azefem, organizatorem wielu zamachów terrorystycznych, zdemaskowanym w roku 1908. Także wyrażane przez bohaterów poglądy na temat szczególności psychiki rosyjskiej, potrzeby carskiego jedynowładztwa, rosyjskiej wizji „narodowej wolności — lepszej od sztucznego konfliktu partii, który jest złem” — miały swoje odpowiedniki w teoriach i programach rosyjskich pisarzy i działaczy politycznych. Co więcej, najsurowsze krytyki rosyjskiego charakteru narodowego, formułowane w powieści głównie przez narratora–Anglika, pokrywają się z sądami, wyrażanymi przez samych Rosjan. Wynaturzenia, związane z panującym w Rosji systemem politycznym, od blisko stu lat opisywali tacy pisarze liberalni, jak Piotr Czaadajew (który twierdził, że Rosjanom obce są takie idee moralne jak „obowiązek, prawo, prawda i porządek”; „nigdy nie szliśmy naprzód, jak inne ludy… nie należymy ani do Zachodu, ani do Wschodu, i nie posiadamy ich tradycji”) i radykalni, jak Michaił Czernyszewski („Nieszczęsny naród, naród niewolników: od góry do dołu sami niewolnicy.”). Conrad mógł znaczną część tych opinii poznać choćby czytając Biesy Dostojewskiego, gdzie je powtarza — wyszydzany przez autora! — Piotr Wierchowieński. Tytułowe „oczy Zachodu” należą w książce do genewskiego nauczyciela, Anglika urodzonego i mieszkającego stale za granicą, starego kawalera, podkochującego się w Natalii Haldin. To za jego pośrednictwem — niekiedy sztucznym, a nawet uciążliwym dla czytelnika — zapoznajemy się z pamiętnikiem Razumowa, dowiadujemy się o przebiegu jego spotkań z paniami Haldin i z gronem genewskich Rosjan–opozycjonistów. Nauczyciel nie jest, oczywiście, narratorem bezstronnym; nie ukrywa swojej niechęci do Razumowa, którego słusznie uważa za rywala w przyciąganiu uwagi panny Haldin. Stale podkreśla dystans między sobą, człowiekiem Zachodu, a Rosjanami. To przeciwstawianie jest rodzajem obsesji. Jej rezultatem jest nakładanie na siebie rzeczowej informacji o różnicach, dzielących Europę zachodnią od Rosji, i skłonności, charakterystycznej dla przedstawicieli ówczesnej mieszczańskiej kultury zachodnioeuropejskiej, do wyolbrzymiania tych różnic i do idealizowania sytuacji społeczno — politycznej „Zachodu”. Narrator jest zamieszkałym w Szwajcarii Anglikiem, ale dla Europy przełomu XIX i XX wieku te dwa państwa ustabilizowanej (chociaż mocno ograniczonej, np. kobiety jeszcze długo nie miały tu prawa głosu) demokracji nie były wcale typowe. Przypomnijmy, że na dziesięć lat przed zamachem na ministra de Plehwe zamordowano prezydenta Francji; sześć lat później zginął król Włoch; gdy Conrad pisał W oczach Zachodu — o tysiąc kilometrów na zachód od Genewy wybuchło w Katalonii wielkie powstanie robotnicze. Sąsiednia Francja była wstrząsana konfliktem na tle afery Alfreda Dreyfusa, a Emile Zola, skazany na rok więzienia za obronę niewinnego oficera, musiał uciekać do Anglii. Szwajcarsko — angielski „Zachód” jest zresztą w powieści Conrada przedmiotem lekkiej, ale wyraźnej ironii, jako bierny, zadowolony z siebie i zatracający wyczucie dla „tonów moralnej rozpaczy”, powodowanej przez niesprawiedliwość społeczną. Ale kiedy Natalia Haldin wytyka narratorowi, że narody zachodnie, w odróżnieniu od Rosjan, „zawarły ugodę z losem” — trzeba się zastanowić, jaki jest sens tego wyrzutu? Narrator odpowiada Rosjance, że „i my mieliśmy tragiczne okresy w naszych dziejach… warunki, jakie ludzie i narody uzyskują od losu, są uświęcone zapłaconą za nie ceną.” Brzmi to enigmatycznie — bo też Conrad, autor Nostroma i Tajnego agenta, nie ma zamiaru idealizować panujących na „Zachodzie” stosunków politycznych i społecznych. Myślę, że „ugoda z losem” oznacza tutaj w praktyce przyjęcie przez demokratyczne społeczeństwa Zachodu pewnych reguł zbiorowego postępowania. Nie są one „sprawiedliwe” (czytamy na przykład w Tajnym agencie o „złym świecie dla biednych ludzi”), ale ograniczają użycie przemocy w sporach politycznych i zapewniają jakąś formę równowagi między swobodami jednostki a interesami ogółu. Zaprzeczeniem tak rozumianej „ugody z losem” jest podkreślany parokrotnie przez narratora szczególny rosyjski „naiwny i beznadziejny” cynizm, „znamię zarówno rosyjskiej autokracji, jak i rosyjskiego buntu”, pokrywany przez „mistyczne frazesy”. Opinia ta brzmi paradoksalnie, bo zdaje się kłócić z faktem osławionej rosyjskiej szczerości, a także z podkreślaniem przez samych Rosjan ich gotowości do poświęcenia. Ale cynizm, o którym mówi Conrad ustami genewskiego nauczyciela języków, to w istocie zjawisko dobrze nam znane z sowieckiej praktyki: to pogarda dla świata takiego, jaki istnieje naprawdę, lekceważące traktowanie ustalonych, tradycyjnych form i norm ludzkiego współżycia — pokrywane sloganami o „wyższych formach społecznego bytu” i namiętnymi deklamacjami o „władzy proletariatu” i „sprawiedliwości dziejowej”. Dawno już zauważono liczne zbieżności motywów i składników akcji między W oczach Zachodu a Zbrodnią i karą Fiodora Dostojewskiego. Nie brak w tekście Conrada aluzji także do innych książek pisarzy rosyjskich: Wojny i pokoju Lwa Tołstoja, Nowizny i Ojców i dzieci Iwana Turgieniewa. Analogie ze Zbrodnią i karą są jednak najbardziej uderzające, poczynając od „mówiących nazwisk” obu głównych bohaterów: Raskolnikowa (od „raskoł”, bunt) i Razumowa (od „razum”, rozum). Obaj uważają się za górujących umysłowo nad otoczeniem, obaj popełniają odrażające zbrodnie; obaj usiłują je racjonalnie uzasadnić; obaj wyznają swoje zbrodnie ukochanym kobietom i obaj czynią te wyznania w chwili, kiedy samobójstwo innego możliwego winowajcy odsuwa podejrzenia od nich. Analogie można mnożyć: tak Raskolnikow, jak Razumow przed popełnieniem swoich zbrodni (pierwszy — morderstwa, drugi — denuncjacji) błądzą w zamyśleniu po ulicach Petersburga. W obu powieściach pojawia się motyw „nie mam dokąd pójść” (u Dostojewskiego mówi o tym Marmieładow, u Conrada Razumow); itd. Podobieństwa motywów są niewątpliwie świadome i celowe: dla Conrada W oczach Zachodu była wielką ideową i artystyczną polemiką z Dostojewskim, do którego odczuwał bardzo silną niechęć, nawet wrogość, wyrażaną parokrotnie w listach do przyjaciół. „… jest dla mnie zbyt rosyjski. Sprawia na mnie wrażenie gwałtownego, prehistorycznego bełkotu.” Przyczyn żywiołowej niechęci Conrada do Dostojewskiego było wiele. Autor Braci Karamazow, za młodu buntownik, stał się później apologetą caratu; w swoich powieściach umniejszał znaczenie swobód politycznych. Podobnie jak Razumow, przyjmował autokrację i jej ucisk jako coś naturalnego. Do Polaków (zarówno powstańców i konspiratorów, jak i ugodowców) odnosił się z pogardą. Conrada irytował również swoim rozchełstanym emocjonalizmem. W gruncie rzeczy jednak walcząc z Dostojewskim na jego własnym terenie, składał hołd jego talentowi. Zwłaszcza pierwsza część W oczach Zachodu, której akcja rozgrywa się w Petersburgu, wytrzymuje porównanie z powieścią Dostojewskiego. Główny kontrast między obiema książkami stanowi to, że temat powieści Conrada jest bardziej specyficznie rosyjski — i bardziej polityczny. Conrad mówi wprost: w Rosji wszystko jest polityczne, bo wszystko — „najszlachetniejsze dążenia ludzkie, pragnienie wolności, gorący patriotyzm, umiłowanie sprawiedliwości, zmysł współczucia, a nawet wierność prostaczków” — wszystko to ulega moralnemu rozkładowi, wywołanemu naciskiem despotyzmu. W treści W oczach Zachodu nie ma też perspektywy religijnej; w Zbrodni i karze Raskolnikow odnajduje w końcu Boga; Conrad, chociaż wieloma nićmi powiązany z tradycjami katolicyzmu, traktuje przenoszenie odpowiedzialności moralnej na płaszczyznę metafizyczną jako rodzaj uniku: od konsekwencji zbrodni popełnionej na tym świecie nie ma w jego książkach ucieczki do innego świata. Czytelnik polski zauważy w tekście W oczach Zachodu jemu dobrze znajome, a niewidoczne dla Anglików czy Amerykanów obrazy literackie. Oto kiedy Razumow podczas swojej wędrówki po ulicach Petersburga doznaje patriotycznego olśnienia, widzi swój bezkresny, pokryty śniegiem kraj jako „ogromną pustą kartę, co czeka na wpisanie jakiejś niepojętej historii.” To oczywiście echo „Drogi do Rosji” w Ustępie III części Dziadów: Kraina pusta, biała i otwarta Jak zgotowana do pisania karta (…) Podobnie opis „bezkształtnej” fizjonomii Piotra Iwanowicza przypomni nam inny fragment tegoż poematu: Lecz twarz każdego jest jak ich kraina, Pusta, otwarta i dzika równina. A więc dla zrozumienia zagadnień i pełnego doświadczenia artyzmu powieści idealnym czytelnikiem wydaje się być właśnie czytelnik polski, któremu nieobca będzie twórczość Dostojewskiego, a który zarazem dobrze rozpozna składniki zasadniczego przeciwstawienia Rosji Zachodowi. I nic w tym dziwnego: Conrad zdawał sobie sprawę, że na problematykę rosyjską patrzy z perspektywy Polaków, narodu związanego z kulturą europejską i łacińsko — chrześcijańską, przywykłego do swobód obywatelskich, a zarazem od wieków stykającego się z Rosją. Jednakże właśnie w latach, kiedy lektura W oczach Zachodu byłaby dla nas najbardziej pasjonująca i pouczająca — książka pozostawała w Polsce prawie niedostępna. Wydany w roku 1925 słaby przekład Haliny J. Pajzderskiej, osiągalny tylko w bibliotekach, nie mógł zachęcić czytelników do wnikliwej lektury. Nowe i znacznie lepsze tłumaczenie Wita Tarnawskiego, ogłoszone w Londynie w roku 1955, zostało przedrukowane w kraju dopiero w roku 1974 jako tom 12 Dzieł Conrada pod redakcją Zdzisława Najdera. Ale i w tej zbiorowej edycji cenzura usunęła wstęp „Od autora”. W obecnym wydaniu wprowadzono nieco ponad dwadzieścia poprawek stylistycznych. Zdzisław Najder