14566

Szczegóły
Tytuł 14566
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14566 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14566 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14566 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ffWanda Półtawska: i boję się snów. PRZEDMOWA Ósme wydanie 2004ISBN 83-7168-202-6 Edycja Świętego Pawła, 1i98ul. Św. Pawia 13/15, 42-221 Częstochowatel. (034) 362. 06.89,fax (034) 362. 09 89www. paulus. pl . e-mail: edycjapaulus. pl Druki oprawa: Rzeszowskie Zakłady Graficzne SA Niniejsza książka zawierawspomnienia z najciemniejszego rozdziału w życiu człowieka, narodu, Europy. Wspomnienia tylu okropności, że zupełnie naturalnymwydaje się wymazywanieich z pamięci. Autorka opisuje,jak po swoim uwolnieniuz obozu koncentracyjnegopróbowała zapomnieć bezskutecznie, gdyż wspomnienia wciąż wracały we śnie w coraz bardziej chaotycznymkształcie. Raz przebyte cierpienia odżywały na nowo. Dopiero gdy postanowiła spisać to, co przytrafiło się jeji współtowarzyszkom jej cierpienia, koszmary sennneustąpiły. Pozostały wspomnienia,wprawdzie straszne,ale teraz ubranew pewien kształt, który dopiero językpotrafił wydobyć z tego, co dotąd było niemożliwe dowypowiedzenia. Brak wyjścia z przerażającej sytuacjiprzybiera formę tak samo, jak siła nadziei;wszechobecna nikcżemność i poniżenie tak samo, jak nieoczekiwana odwaga i wielkość; przepotężny system pogardzającego człowiekiem okrucieństwa tak samo, jak cudmiłości bliźniego, który może się wydarzyć nawet w najgłębszej nocy śmierci. Dzięki spisaniui opublikowaniu wspomnienia te zostałyudostępnione innym. Przesiały być związane z losem pojedynczego człowieka, zostały wyrwane z indywidualnej pamięci i indywidualnego zapomnienia. Sąświadectwemludzkiegożycia i cierpienia w czasach nie. ludzkich i w ten sposób zyskują znaczenie przykładu losów niezliczonych innych ludzi. Wspomnienie jesttajemnicą pojednania. Tylko wtedy,gdy wspomnienia zostaną wypowiedziane,gdy możnaje przekazać i wymienić, mogą się stać warunkiem pojednania. Cierpienie nie wypowiedzianeczyni duszę ludzkątwardą, tak samojak nie wyznana wina. Sama wolazapomnienia bez prawdziwego wzajemnego przebaczenianie wystarczy, aby zniknęły koszmarnesny, tak że w każdej chwili znów mogą przejąć władzę nad sercem cztowieka. To odnosi się zarówno dopojedynczychosób jaki do całych narodów. Nowo zdobyte sąsiedztwo międzyPolakami aNiemcami, dana od Boga szansa, by po dziesięcioleciach obcości znów wspólnie móc kształtowaćprzyszłość, wymaga wciąż na nowo wspólnej pamięcio przeszłości. Niewłaściwymbyłoby zadowolenie się powierzchownymprocesemleczącym głębokie zranienia,zadawane po obu stronach, dopóki rana jeszcze się jątrzy pod powierzchnią. Niemiecki przekładwspomnieńpani Wandy Półtawskiej stanowi ważny przyczynekdoprzeciwdziałania obecnejwciąż w obydwu narodachpokusiemilczenia iwypierania wspomnień. Każda strona wspomnień o niewoliw obozie koncentracyjnym Ravensbr(ick mówi o strasznych spustoszeniach, jakie potrafi uczynić nienawiść. Lecznienawiść nigdy niema siły twórczej: "Tylko miłość jest twórcza". Tozdanie pochodzi nie od kogo innego jakod św. Maksymiliana Kolbe. Jemu, przez ofiarę własnego życia narzecz współwięźnia, było dane zaświadczyć o twórczejsile miłości. Fakt,że to świadectwo bezwarunkowego naśladowania Chrystusa mogłobyć złożone wśród grozy obozu koncentracyjnego, pozostanie darem łaski Bożej,pełnym pociechy i nadziei dla wszystkich, którzy do dziśodczuwają w swoim życiu skutki niszczącej nienawiścimiędzy ludźmii narodami. Jestto szczególnie dlanas,Polakówi Niemców, testamentem i misją na drodze kuprzyszłości. Wielki Piątek, 1993r. Joachim kardynał MeisnerArcybiskup Kolonii. Pamiętnik z obozu koncentracyjnego napisałamw czerwcu i lipcu 1945roku, bezpośrednio po powrocie,i aż do stycznia 1961 r. przeleżał w szufladzie - początkowo nie byl przeznaczony do druku. Powstat bowiemz innegopowodu i możetrzeba to wyjaśnić, gdyżtoprzynajmniej częściowowytłumaczy bardzoosobistysposób pisania. Do domu wróciłam28 maja 1945 r. -po podróżytrwającej 20 dni- i zaraz pierwszej nocy stwierdziłamrzecz przerażającą: codziennie, a raczej co noc, śnił misię Rayensbruck - przy tym jaskrawość snów i jakaś olbrzymia ich plastyczność sprawiały, że nie można było odróżnić czy to sen, czy dalszy ciąg obozu. W obozie bardzo rzadko śnit mi się dom, a obudzeniebyło na peirno jednym z gorszych przeżyć obozowych -terazpo powrocie odwróciło się wszystko. Byłam wdomu, aśnit misię obóz. Śniłysię te same dni po kolei, bezkońca,aż trudno byłopojąć, że tyle można prześnićw ciągujednej nocy. Odwlekałam spaniejak najdłużej - nikomu zresztąo tym nie mówiąc - wreszcie napięcie tych nocy takwzroslo, że po prostu przestałamsię klasćspać: niemoglam znieść snówo obozie. Trwało to szereg dni. Pewnego jednak dnia poczułamsiętak bardzo zmęczona,iż stwierdziłam, że trzeba tojakoś przerwać. Długo myślałam, komu o tym powiedzieć. Nie mogłam jakoś zwierzyćsię nikomu z bliskich ludzi - martwiliby się tym, że już dość zmartwień przysporzył immój obóz. 23 czerwca,w dniumoich pierwszych imienin, byfomnóstwo ludzi i morze kwiatów, pod koniec dnia przyszłasiwa mila pani, moja dawna nauczycielka. Powiedziałam jej, że zupełnie tego nie rozumiem: przeżyłamobóz, a teraz nie mogęznieść snów. że to chyba anormalne. Nieodpowiedziala tego dnia nic, aleprzyszła nazajutrz i powiedziała mi, żeposzfa z tym do. psychiatry,jej znajomego,starego już człowieka, który stwierdził,że powinnam towszystko, co się tam działo, opowiedzieć komuś, do kogo mam zaufanie. Do wielu ludzi miotam zaufanie, ale mówić o obozie niechciałam. Potrząsnęłam przecząco głową -tosię nie da, nie ma mowy, żebym mogła o tym mówić. Zresztą komu? Starzyrodzice? Siostry? Może gdybymmiała brata, mocnego mężczyznę. ale tak? Mojasiwa nauczycielka nie dala za wygraną. Ponamyśle powiedziała: -Wiesz, aspróbuj to napisać. Może pomoże? Najpierw nie chciałam -potem jednak w nocy,gdybałam się snów, pisałam. Pisałamtylko w nocy. W jakiś słoneczny poranek lipca czymoże sierpnia1945 roku skończyłam, schowałam do szuflady i. istotnie zasnęłam po razpierwszy od powrotu bez snów. Do mojej siwej pani napisałam krótkąkarteczkę, żepomogło. Nieraz późniejśnił mi się obóz równie wyraziściejak w pierwszych dniach, ale zdarzało się to wyłącznie w okresach zmęczenia. Wiedziałam, że trzeba odpocząć - do dziś jest to dlamnie sygnałem ostrzegawczym, że trzeba po prostu odpocząć. Po dziesięciu latach przyznałamsię komuś,że napisałam tenpamiętnik, a po piętnastu namówiono mnie,żeby go oddać do druku. Przejrzałam. wydal mi sięzbyt intymny i zbyt makabryczny. Skreśliłam różnefragmenty - zostały w tychmiejscach luki, dość zresztą przejrzyste. Dziś z perspektywy dwudziestu lat, patrzę na to spokojnie. Za kilka dni mijadwudziesta rocznica mojegoaresztowania: 17 lutego 1941 r. Kraków, 10 lutego 1961 r. Spróbuję to opisać, choć właściwie nie wiem, czy jestto możliwe. Wydaje mi się, że nie znajduję odpowiednichstów- tego nie może zrozumieć nikt, kto sam nieprzeżył, kto nie był "nami". Olbrzymie tłumykobiet przeżywały obóz w Ravensbruck, ale przeżywały go inaczej niż my, niż "Yersuchskaninchen" - "króliczki". Oczywiście, wiem, że ja przeżywałam jeszcze inaczej; nie o to jednak chodzi,ale o moją wewnętrzną prawdę: chcę to wszystko ułożyć i zrobić bilans. Nie potrafię pisać o Ravensbriick tak od razu, muszęprzedtem powiedzieć o początku. Wieczorem uczyłam się z Natą, gdymęski glos wprzedpokoju zabrzmiał obcoi wTogo, choć po polsku: -Która z pań nazywa się Wanda Póltawska? Tak się zaczęło. Wstałam, wyszłam. i wróciłam dopieroteraz po czterech latachobozu i półrocznym więzieniu. Przyszło pomnie dwóch mężczyzn do przedpokoju, awbramie czekało jeszcze dwóch. "Czterech na jedną dziewczynę" -pomyślałam z jakąś pogardą, która towarzyszyłami przezcały czas śledztwa, aktórą wjakiś sposób odczuwał mój główny "patron" i wściekał się z tego powodu. Ze śledztwa wyszłamzwycięsko. Trwało zresztą tylkokilka dni. Wyszłam zadowolona, z czystym sumieniem,nie powiedziałam ani słowa więcej, niż chciałam i niktprzeze mnienie wpadł - cały czasmiałam poczucie, że 13. to ja kieruję śledztwem, a nie oni. Niemcy w stosunku domnie przyjęli zasadę wiary w to, co mówię po biciu -uważali, że po biciu dziewczyna mówi prawdę. Więc starannie pilnowałam, by niemówić nic przedtem. Wprawdzie raz musiałam się zaciąć i niemówić nic,bo wreszcie zabrakło prawdopodobnego tematu i niewiedziałam,co powiedzieć. Przetrzymałam jednak. Niebędę tego opisywać, bo. było toobrzydliwe. Próbowalitakże metody łagodnej. Mój oprawca pochylił się nademnąi powiedział; - Dziecko, przecież pani szkoda, jamógłbym być pani ojcem, niechpani będzie dla mniedobra, to ja będę dobry - cały czas mówił do mnie perSię. Milczałam. Trwało to wiele godzin, a wydawało misię, że jeszcze dłużej. Wreszcie,kiedy znudziłymusię tewszystkie metody, zaprowadzono mnie do ciemnegopokoju i otwarto drzwi do jasnej sali, w którejprzesłuchiwanonastępnych aresztowanych. Mój oprawca (takgo w myśli nazywałam) przyłożył mi do pleców rewolweri powiedział, że jeśli pisnę słówko, to mnie zastrzeli. Nie miałam zamiaru mówić ani słowa, przeciwnie, bardzochciałam wszystkousłyszeć. W ten sposób dowiedziałam się dokładnie, kto co powiedział i dlaczegomnie aresztowano, a moja przyjaciółka do dziś o tym niewie, że wysłuchałam jej zeznań. Byłam bardzo rada: wreszcie wiedziałam, jak dalej zeznawać. Skłonna do młodzieńczej idealizacji, podejrzewałam nawet mego oprawcę, żespecjalnie mnietam zaprowadził, żebymi ułatwić sytuację(dalszych przebiegwypadków nie potwierdził moich naiwnych przypuszczeń). Po powrociez tych "badań" spotkałam na schodachpanią Marylkę Walciszewską. Wysoka, smukła, spojrzała 14 na mnie i powiedziała głośno: - Pamiętaj, wszystko namnie. -Uśmiechnęłam się. Nie potrzebowałam już mówić nanikogo, orientowałam się, co o mnie wiedzą. Aleona powtórzyłaz wielkim szacunkiem: - Na mnie, namnie, podaj dalej - więc starałam się rozkolportowaćtęwiadomość. Dopiero następnegodnia zrozumiałam, cotoznaczyło. Pani Marylka nie żyła (była harcmistrzyniąi moją "władzą"). Mniezawieźlina Zamek. Do dziś pamiętam zgrzyt ciężkich, kutych, zabytkowych drzwi. Gdy usłyszałam huk zatrzaskiwanejbramy, przyszłaświadomość, że straciłamwolność. Tam, w Gestapo "podzegarem", gdzie mnie przesłuchiwano, tak uważałam nato, co mówię, że ani razu nie pomyślałam, co będzie dalej. Teraz wiedziałam: z tego miejsca nie mawyjścia. I teraz dopiero poczułamobolałe ciało - w czasie śledztwaodczuwałam jedynie dziecinną radość, żewytrzymuję,że nie sypię, że rządzę nimi. Śmiałamsię prawie przezcały czas tych"badań", comoże ich jeszcze bardziej rozwścieczało. Co prawda, miałam chwilę lęku; bezpośrednio powsadzeniu do piwnicy siedziałam po ciemku i zanimmnie wezwali nagórę, cierpiałam mękiwyobraźni. Wyobraziłam sobie, nie wiem dlaczego i niepotrafię tegodziś zrozumieć, że będą mi kleszczami wyrywać paznokcie, i siedziałam na ziemi w ciemnicy drżąc ze strachu. Nie bałam się niczego więcej. Kiedy mnie jednak wprowadzono w jarzące światła, odrugiej wnocy, i po starannym obejrzeniu "pola walki" stwierdziłam, że na horyzoncie nie ma żadnych kleszczy ani podobnych narzędzi, uspokoiłam się zupełnie i byłam jak "heroina"z powieści. 15. Kolo mnie pod ścianami stało kilku mężczyzn starszych ode mnie i miody chłopak. Wyprostowałam sięz trudem. Odwróciłam leciutko głowę wstronęchłopaka (staliśmy wszyscy przepisowo twarzą do ściany). Natychmiast dostałam pięścią w twarz, poczułam znanysmak krwi i. jak małe dziecko rozpłakałamsię po razpierwszyod chwili,gdy wyszłam wyprostowanaz domu, i zawołałam: - Mamo! - Mężczyzna obokdrgnął, odwrócił się do mnie i padł kopnięty przez wachmajstra,a mój oprawca główny,który właśnie wyszedł z bocznych drzwi, powiedział do mnie po niemiecku: - Och,nie bój się, będzie i mama. -Tym razem powiedział domnie perty. Trzymali nas na tym korytarzudługo, wydawało się,że całą wieczność. Drżałamznowu ze strachu, paniczniebałam się, że naprawdę aresztowali mamę. Lęk ten towarzyszył mi przez wiele dni,aż dootrzymania pierwszejwiadomości. W nocy wsadzono mnienagle do maleńkiej celi, pełnej kobiet. Kiedyzatrzaśnięto drzwi,baby podniosły sięzprycz; w malutkiej celce było ich pełno, leżały po dwiena jednej pryczy. Wszystkie prycze zsunięte razem zajmowały całą powierzchnię celi, akoło drzwi było tylkomaleńkie wolne miejsce, gdzie stał "bak", czyli kibel. Bezradniestałam w kąciku,żadna z kobiet nie powiedziałaani słowa,kilka podniosło głowy, a jedna,jakaś strasznierozczochrana, półnaga, obejrzała mnie od stop do główi zawyrokowała: - Burżujka. Były brudne i tak śmierdzące, że zrobiłomi się słaboi osunęłam się na ziemię przydrzwiach. Uderzyłam głową o kibel i tomnie otrzeźwiło. Głowę miałam strasznieobolałą odśledztwa. Siadłam na kiblu. Jakaś potwornie 16 rozczochrana i wstrętna baba powiedziała: - Won z kibla, ty k. - Posłusznie wstałam ioparłam się o drzwi. Patrzyłam natę kobiety z nadzieją, że może znajdą sięwśródnich jakieś inne. Ta z brzegu odsunęła siętroszkęi powiedziała: - Kładź się. - Spojrzałam. Po kocu łaziływielkie białe wszy. Zemdliło mnie. Znowu miałam ochotęrozpłakać się, ale powstrzymał mnie szyderczy głos: -Królewna będzie płakać, co? - Niepłakałam, właściwienie wiem dlaczego, bo naprawdęwszystko we mniepłakało; całą tę pierwsząnoc przestałam w kąciku kołodrzwi, choć jakaś starszakobieta namawiałamnie, żebymsiępołożyła. Mówiła cichym,łagodnym głosem i ranorozpoznałam w niej przemiłą nauczycielkę, ale tej pierwszejnocy byłam pewna, że tosame morderczynie i złodziejki. W więzieniu było ciasnoi były wszy. Głodu nie odczuwałyśmy,ponieważ rodzice przekupywali straż i donosili jedzenie. Po paru dniach aresztowali Krysię. Znałamją z drużyny: młodsza odę mnie o dwa lata, blada i cicha. Kiedyśw czasie bombardowania zaczęłysię palić magazynyksięgarni Św. Wojciecha i obie ratowałyśmyksiążki, przenosząc je do piwnicy ojców kapucynów. Poznałam jąnatychmiast i przyjęłam serdecznie, nazbytdobrze pamiętałam moją pierwszą noc w więzieniu. Rzeczy najgorszych nie piszę, nie da się. Zresztą tenajgorsze były związane zprostymi rzeczami, a bolałynieprawdopodobnie. Kto nie widział więziennego klozetu, nie potrafi sobietego wyobrazić: dwa rzędy naprzeciwkosiebie umieszczonych dziur, dziesięć osób i stojący na końcu mężczyzna - to byłoponad siły młodej dziewczyny. Przez pierw"-szy tydzień cierpiałammęki, potem prawa fizjologii 17. złamały wstyd, ale tego upokorzenia człowiek nie możezapomnieć nigdy. Teraz nie byłam już sama w tłumie bab. Rosła wielkaprzyjaźń - miałam przy sobie małą Krysię, miałam ją jużdo końca i po sto razy przyrzekałam sobie w duchu, żeją osłonię od najgorszych rzeczy. Rodzice z tamtej stronyrobili,co mogli. Przyszedłpierwszy gryps zapieczony w pierogu. Odetchnęłamz ulgą. Krysia też. Rodzice byliw domu, nikogo więcejniearesztowano. W więzieniu były wszy, pchły, brud, nie było w ogólewody i wybuchł tyfus. Ale byłyśmymłodei pomimo wszystko zdrowe. Tylkow miejscu, gdzie nazbyt mocno związanomnie w czasiebicia i sznur wbił się wciało, zrobił się wrzód - olbrzymibolesny naciek. Przestałam spać, miałam gorączkę, wreszcie wygnali mnie do szpitala. Lekarz spojrzał na wrzód,nie na mnie, i powiedział: - Mastitis. Kiedy pani rodziła? - Co rodziłam? Dopiero wtedy popatrzył mi w twarz i spytał: - A cóżsię pani stało? Milczałam. Długo jeszcze trwało, zanim któraśz kobiet uderzyłamnie niechcący i wrzód pękł - wylałosię morze ropy,ale przestało boleć. Została blizna, jedyny widomy znakśledztwa. Po jakimś czasieprzeniesiono nas do górnej, ślicznejceli, przerobionej zeszpitala. Było tyle aresztowanych,że władze więzienne musiały powiększyć oddział kobiecy. Celabyła czysta, widna, miała duże okno i znajdowały 18 się w niej prawiesame "szpagaty", czyli więźniarki polityczne. Odetchnęłyśmy. Zaczęłyśmy się znowu śmiać, śpiewać, grać w brydża; robiłyśmy wciąż nowekarty zprzemyconych kartoników od pudełek, które nam codziennie zabierano przyrewizji. Ale celastała się szybkoza mała, stoczono w niejpięćdziesiąt trzy kobiety, na łóżkach nie było miejsc, myz Krysią - najmłodsze - spałyśmy na malutkim wąskimstoliku, na którym nie mogła się zmieścić żadna inna. Miałyśmy własną metodę spania, metodę "zjadającychsię węży", ale itak z początku ,,dziewczynki"przywiązywały nas paskiem, bo bałysię, że spadniemy. Spałyśmyświetnie na gołym stole. Spałyśmy, o ile namdano spać. Co jakiś czas w nocy nagle zapalano światło, zrywanonas na "baczność"i wywoływano nazwiska. Potem jużcała cela nie spala, odmawiałyśmy głośno modlitwę zakonających, bo nieuchronnym następstwem takiej"wizyty" byłasalwa tuż zanaszymi oknami, między ścianąZamku i murem. Czasemco noc, czasem rzadziej,nigdy nie wiadomo,kogo. Czasem zabierali w dzień. Przyszedł taki dzień, w którym już nie wywoływano,ale wybrano niemal połowę celi, w tym również mnieiKrysię. Krysia powiedziała zulgą: - Razem. - Manichamówiła głośno "wieczne odpoczywanie". Zanim nas wyprowadzili,spojrzałam w okno. Powyżejkosza widać było na niebie jedną, jedyną gałązkę bzu. Biały bez stal się symbolemwolności, kwitł właśnie, gdymiałyśmy iść na śmierć. Ale to nie była śmierć. Naczelnikwięzienia stwierdził, że wgórnejsali za dobrze się dziejei że jest tam zadużyprocent politycznych, więc porozsadzanonas po innych celach. Mnie i Krysię do Gencówny. 19. W więzieniu królowała wtedy Gencówna, prześlicznakobieta, prostytutka, która początkowo przychodziła dowięzienia tylko na zimę, a na lato wychodziła. Potem została "na stale", podobno "żyła" z władzami, a zachowywała się jak królowa więzienia; miałamnóstwo "szubraków", którzypraktycznie rzecz biorąc dostarczali jejwszystkiego. Królowa więzienia była dlanas łaskawa, spodobałyśmy sięjej i za jejrozkazemudało nam się wykąpać wpralni, gdzie ona samakąpała się codziennie w wielkimkotle. Dobrzedziało sięnam uGency, a cela, choć ciemna i ciasna,była dość czysta. Nie zagrzałyśmy tu jednak długo miejsca. Zakarę -rozmawiałyśmy naspacerze czy cośtakiego- wyrzucono nas z Krysią jeszczeniżej, do najgorszej, jednoosobowej, najniższej celi, tuż koło klozetów, z których staleprzeciekało. Jedna prycza, na niejkilka osób - kosz założony tak wysoko, żenie było żadnego widoku. Siedziały tamjużtrzy kobiety. Jedna z nich młodziutka,szesnastoletnia prostytutkao przerażającobladychoczach, wzbudziła we mnie niesamowity lęk. Siedziałaza dzieciobójstwo i miała po sześć palców urąk i nóg. Wyglądało tostrasznie. Te palcebiałe i wstrętne śnią misię jeszczeczasem. Jakmogłam, zasłaniałam przed nią Krysię. Wyobraziłam sobie bowiem, że może w nocy zechce udusić mojąmałą, W tej celi znowu nie spałam. Druga prostytutka była starsza, miała dwadzieściapięć lat, a wyglądała na pięćdziesiąt- leżała chora i bardzocuchnąca. To wszystko na jednejpryczy. Niewiem, jakudało mi się namówić Pogrebną, okropną oddziałową, że nam pozwoliła zdjąć zzawiasów 20 drzwi odklozetu ina tychdrzwiach, położonych na cemencie, spałyśmy z Krysią. Celabyła niesamowicieśmierdząca,po podłodzepływały kawałki kału. Pogrebną też ruszyło sumienie; pozwoliła nam od tejchwili przebywać więcej na malutkim podwóreczku więziennym. Powrót do celi był straszny, nigdy też o niej niemówiłyśmy, nawet ze sobą. Potem dołożyli nam jeszcze jedną towarzyszkę. Śpiewałyśmy z zaciśniętymizębamistarą więziennąpieśń komunistów: Gdzieś tam "wwięziennym lochuTrupy będą z nas. Miast umierać po trochu,Lepiej zginąć wraz. Bracia, chciejcie mi wierzyć,Lepiej umrzeć, niż tak żyć,Plując krwią,krwią, krwią. Starczynam sił i męstwaZbierać walki plon. Albo lauryzwycięstwa,Albo z głodu zgon. Towarzysze, wytrwamy,Siląwziąć się nie damy,Plując krwią, krwią, krwią. Ja nieraz głodowałam,W życiu ciężkie chwile miałam,Jeszcze raz się uśmiechnę,Splunę, psiakrew i zdechnę Plując krwią, krwią, krwią. W dzień naszetowarzyszki, prostytutki, byłysympatyczne. Jedna z nich, Irka, zwana "komandirką", czarująca 21. młoda dziewczyna w moim wieku, mówiła mi stale: -Wy burżujki, nie znacie życia i nie umiecie żyć - i wtajemniczyła nas w tajniki życia, tak że Krysia patrzyła szeroko otwartymi oczami. Irkabyła córką policjanta, którybil ją,ile wlazło. Ale nic nie pomagało, kochała swój zawód itwierdziła, że my nie potrafimy tego zrozumieć. Nigdy nie szła "do roboty" ze starymi, wybierała tylkomłodych chłopców. W końcu zabrali nas i z tej celi. Byłyśmy już wtedy starymi więźniarkami i miałyśmy swoich "szubraków", którzy nam robili pierścionkiz włosia, a mydla nich różańce z chleba. Znali nas wszyscystrażnicy i niektórzyz nichmieliwzględydla ładnej, cichutkiej, pełnej wdziękudziewczyny, jakąbyła moja Krysia. Raz nawetdopuszczono nas na strych, skąd można było zobaczyć ludziskładających paczki pod bramą więzienia. Kiedy weszłyśmy tam zKrysią - było to w okresienasilenia tyfusu - w pierwszej chwili cofnęłam się przerażona: podłoga strychu byłalśniąca, czarna, niemal ruszała się. Nigdy przedtemani potem nie widziałam takiejilości pcheł. Pokryły nam od razu stopy do kostek. W kącieleżały stosytrupów, jedne na drugich; prędko pociągnęłam Krysię w drugi kąt. Krysia na szczęście wielu rzeczyniedostrzegała, była trochę naiwna, trochę łatwowierna,prosta i czysta, wiele też udawało misię w ciągu tych latprzed nią ukryć. Widziałam z okna strychu ojca, jak stał z paczką; bardzo posiwiał. Potem jeszcze kilka razybyłyśmy nastrychu, aż nawieży. Jeden ze strażników zabrał nasna górę i dał paręmłodychgawronów, które wypadły z gniazda. Chodziłyśmy tam przez jakiś czascodziennie i karmiłyśmy w wiel22 klej tajemnicy parę ptaków, przeżywając przy tym wielewzruszeń. W jakiś czas później strażnika aresztowanoinasze wycieczki na wieżę skończyły się. W więzieniu, oprócz wszy tyfusowych i pcheł, panowała jeszcze jedna plaga: świerzb. Szerzył sięon w tempie nieprawdopodobnym, mając w tłoku i brudzie idealnewarunki do rozmnażania. W celu zwalczania go polewalinas bezskutecznie cuchnącymipłynami. Naswędzącym, obolałymciele tworzyły się w krótkim czasie duże, ropiejące guzy. Nie był to zwykłyświerzb,ale "koński". Różnił sięod zwykłego ropnymodczynem i dużymi, bolesnymi, zapalnymi guzami. Spałyśmy takstłoczone, że prędzej czy później musiały sięnim zarazić wszystkie. Przechodziły go w bardzo różnysposób. Niemcy zresztą nie martwili się tym i w leczeniunie robili różnicy między poszczególnymi objawami; poprostu polewali chore miejsca siarkową wodą. Ropiejącerany,oblane żrącympłynem, jątrzyły się jeszcze bardzieji długo nie chciały się goić. Dopiero prywatna aptekaNiusi, przeszmuglowana zdomu, pomogła nam jako tako dojść dozdrowia. Byłyśmyobie bardzo silne, zdrowei niesłychanie odporne na wszystko, co siętam działo. Nie zachorow^ałyśmyani na tyfus brzuszny, ani na plamisty. O śledztwie prawie zapomniałam. Nagle pewnego dniawyrwano mnie z celi na dół. Byłpiękny wiosenny dzień. W bramie stało odkryte auto,aobok niego- mój oprawca ze śledztwa. 'Wiedziałamjuż, że po mnie. Elegancko otworzyłdrzwiczki i gestemzapraszającym wskazał, bym wsiadła. Siadając na miejsceszofera zapytał: - Dokąd pani chce jechać? - Spojrzałamna niego. Już nieraz przedtem w czasie śledztwa(ani razu 23. nie uderzył mnie sam, zawsze posługiwał się innymi)myślałam, że to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widziałam. Tak zwany silnybrunet, o czarnych, ażniebieskawych włosach,ciemnych oczach, ostrym, niecoptasim profilu, z blizną nad górną wargą. Patrzył na mnietak, żenie wiedziałam właściwie, coo tym wszystkim sądzić. Stałam sięznów czujna jakza czasów śledztwa. Powtórzył pytanie. Odpowiedziałam, że toon mniewiezie, więc dobrzewie,dokąd. Uśmiechnął się i wtymuśmiechu twarzjego zupełnie się zmieniła. Powiedział: -Wanda, niech pani będzie dla mnie dobra, to i ja dlapanibędę dobry. - Zaśmiałamsię i ja, trochę sztucznie, trochęnerwowo,i powiedziałam pozornie niedbale; - Och, jaz naturyjestem dobra,więc nie mogę w ogóle być inna,a pojechać chciałabym na Stawinek. NaSławinek chodziłam często z ojcem na spacery. Nie wierzyłam, oczywiście, żepojedziemy na Sławinek; było to kilka kilometrówpoza miastem. Ale pojechaliśmy wolniutko przez miasto. Uciec? - błysnęła naglemyśl, Odczytał ją widocznie z mojejtwarzy, boznowu uśmiechnął się mówiąc: - Jeżeli pani będziedlamnie dobra, nie musi paniuciekać. -W stanie rosnącego napięcia jechałam ślicznym autem w słońcu. Naskrzyżowaniu ulicmignęła mi zdziwiona, niedowierzająca twarz znajomej nauczycielki, mojejwychowawczyni. Miałam ochotę ukłonić się jej,gdy nagle uświadomiłamsobie, że mój oprawca obserwuje mnie w jakiś szczególny sposób. Pomyślałam, że pokazują mnie komuś lubmoże liczą, że ja im coś pokażę. Spojrzałam na gestapowca i zaczęłam nerwowo zagajać jakąś towarzyskąrozmowę. Podtrzymałją,opowiadał oswoich podróżach: był szereg lat w Chinach. Opowiadał żywo, intere24 sująco. Kiedy wyjechaliśmy za miasto, zatrzymał wóz. Siedzieliśmy w słońcu,oszołomiła mnie zieleń, ptaki,woda. Uciec? '... Powiedział znowu: - Niech pani nie próbuje uciekać,Nie próbowałam. Wiedziałam, że niemam szans. Potem wracaliśmy; wytwornie, jak do mego domu,odwiózł mnie do więzienia. Znany już zgrzytbramy,schody, cela- w celi tłum kobiet. Gorączkowe pytania: - Jak śledztwo? -Czy cię bili? Zachwiałam się. Krysia podbiegła: - Co cijest? -Nic. Rozbierały mnie. Nie byłamani pokrwawiona, aniposiniaczona,a chwiałam się na nogach. - Coci robili? -Gdzieś była? Powiedziałam prawdę: - Na Sławinku. Przez chwilę patrzyły na mnie jak na wariatkę, po czymnagle w celi zrobiła się cisza. Odsunęły się ode mniewszystkie, oprócz Krysi i Władki. Któraś powiedziała: - Kapuś. Inna: - Pewnie kochanka. Milczałam. Straciłam ufność do tych kobiet, miałamdo nichwielki żal, uważałam, że skrzywdziły mniebardziejniż gestapowcy. Byłam znowu bliska płaczui tak strasznie zmęczona. Późnow nocy, gdy wszystkiespały, cichutko opowiedziałam Krysi, co się ze mną działo. Nie stało się nic,a przecież szereg nocynie spałam, zastanawiając się, co 25. to właściwie było. Dotąd nie wiem. Długopatrzyły namnie podejrzliwie. Potem już niemiałam do nich żalu,ale zostało doświadczenie. Już nigdywięcej niepowiedziałam nic tak szczerze, tak po prostu jak wtedy - odkąd mówiłam o sobie tylko do tych dwóch: Krysi i Władki - i chyba wtedy przestałam być dzieckiem. Dni więzienia wlekły się powoli,męczące dłużyznąbezczynności, przerywane karami, bezlitosnymwyrywaniem na egzekucję i oczekiwaniem na swoją kolejkę. Więźniarki karne podzieliły się na dwa obozy: te za"szpagaterią" i śmiertelnie jej wrogie. Te ostatnie dokuczały nam czasem bardzo. Niewiadomo skąd przyszła nagle wiadomość o szykującym się transporcie do obozu. Nie wiem do dziś, jak udało się naszym rodzicom przekupićstraż więzienną, która prowadziła do pracy w polewięźniarki po wyroku, żenastam wstawiono i pewnegodnia wyszłyśmy piątkami na ulicę. Chwiałynamsię nogiodzmęczenia. W polu byli wszyscy bliscy. Boże! To byłokoszmarne. Myślę, że gdyby nasi najbliżsi wiedzieli, ile naskosztowało to spotkanie, nie robiliby tego. W jakisposóbudało się nam nie płakać? Nie mogłyśmy oczywiścieuciekać, bo wtedy musiałby nadstawićwłasną głowęstrażnik, któryzaufał naszym rodzinom, a i tak bal się panicznie. Powrót do więzienia środkiem ulicy, gdy pochodniku szli oni, był cięższy niż całe śledztwo. Wzburzyłosię morze tęsknot. Chyba po razpierwszy zadałamsobie pytanie: "Właściwie dlaczego ja? " Pytanie, które dręczyło wiele dni i nocy,było wtedy oznaką buntu. Nie wiem, co myśleli moi rodzice, idąc za nami chodnikiem. Jamiałampretensję, że mnie wyrwali z więzienia 26 tylko dlatego, żebymnie zobaczyć. Czy mogli zrozumieć, co to znaczy wracać tam znowu? Chciałam uciec. uciec. rzucić się w pierwszą ulicę - strzelą i będzie koniec! Nie chciałamwracać dowięzienia! Boże, jak bardzo chciałam być wolna! Upatrzyłam sobiezakręt ulicy: tam prysnę. W tym momencie Krysia chwyciła mnie zarękę, choć nie znała moich myśli. Nikt nie dowiedział sięo tej chwilibuntu. otrząsnęłam się. Oczywiście, zastrzelilibynie tylko mnie, alei tego człowieka, który zaufał mojej matce, i pewnie moją matkętakże. Spokojnie wracałam do więzienia, ale nogi miałam jak z waty. Byłam bardzo znużona. Wszystkie byłyśmy zmęczone tą wyprawą, wracałyśmyjak ześledztwa. Rodzina powiedziała nam, że jedziemy transportem doobozu koncentracyjnego. Nie wiem,jak się o tym dowiedzieli. Właściwie nieprzeraziłanas ta wiadomość. O obozienie wiedziałyśmy nicpewnego, a samo słowo kojarzyłosię z czymś bardzo dobrym. Używałyśmy go dotąd jedynie na określenie pełnychradości i słońca obozów harcerskich. Przy całejmojej ówczesnej wyobraźni słowo"obóz" nie wzbudzało we mnie lęku. Zresztą byłyśmy śmiertelnie znużone więzieniem. Potworny tłok w celach, ciągły tłum kłócących się bab, używających niekiedy, gdy brakło argumentów, pazurówi zębów. Było tu tak strasznie, że wydawało nam się, iżnigdzie nie może byćgorzej. Brud, wszy,brak mydła,wody, bezczynność, stałe szykany, ciągłerewizje, nocepełneoczekiwania na śmierć - wszystko to było nazbytciężkie. Jednejnocy wyrwali ze snu panią Śniegocką. Miałaoczyaksamitne koloru kasztana i przemiłą twarz, była 27. śliczna. Nosiła brązową miękką suknię, o drobno plisowanej spódniczce. Poszław nocy na egzekucję, mówiąco swojej córce, która była -w naszym wieku. Przeżywałyśmy jej śmierć głęboko. Nie sposób pisać owszystkich tych, które przeszłyprzez więzienie, które odeszły bądź zostały z nami. Stworzyło się takie zżyte "bractwoczarnego stolika", grupa najmłodszychi najbardziej"bojowych". Dnia 21 września odczytano na podwórku więziennym listę transportową. Znałyśmy ją jużod poprzedniegopopołudnia. Wszystkie odczytane odetchnęły. Wszystkiespodziewałyśmy się tylko tego, że pójdziemy -jak mówiło się w języku więziennym - "na rozwałkę", więc wyjazd do "kacetu" był niespodzianką. A gdy jeszcze padłynazwiskatych "po sądzie", zdawałosię, że wyjazd do"kacetu"równa się zwolnieniu od karyśmierci. Naiwne. Nie wiedziałyśmy, że można być rozstrzelanym lub zagazowanympo parulatach obozu. Wtedy, na podwórkuwięziennym,myślałyśmy, żewyroki śmierci są wykonywane tylko tu, w ślepym zaułkumiędzy murami. Był jasny,radosny wrześniowy dzień. Ileż strasznychrzeczy widziałam w piękne, słoneczne, wrześniowe dni. Ten był wspaniały w swojej gorącości i blasku. Stałyśmy pełne sprzecznych uczuć. Wyobrażałyśmy sobie, żeodetchniemy,bowyjadą same polityczne, a rządząceZamkiem prostytutkizostaną tutaj. Po strasznychdniachwięzienia każda zmiana wydawała się zmianą na lepsze,dopiero później życie pokazało, że każda zmiana jestzmianą nagorsze; przez wiele, wiele dni, miesięcy i lat takmiało być. Ale rozeznanie tego przyszłoznacznie później. Na razie tam, na placu, myślałam jeszcze, że lepiejjechać do lagru, niż zostać wwięzieniu, Niebędzie mąleń28 kiego jak kieratpodwóreczka, może będzie jakąś przestrzeń, no i zresztąnie będę sama. Oglądałam znajometwarze, niektóre bardzo bliskie i - nagły niepokój: jeżeliustawią nas według alfabetu. Krysiu, gdzie jesteś? Wszystkojedno gdzie, byleby razem - to przetrwałodokońca. Oprócz jednej chwili, w której byłam pewna, żeidę na śmierć, zawsze chciałam być razemz nią. Po sprawdzeniulisty pozwolono nam stanąć tak, jakchciałyśmy. Nasze ,,bractwo czarnego stolika" koło siebie. Stałyśmy cały dzień na męskim podwórku, było tuwięcej miejsca niż na kobiecym. Nie widziałyśmy nikogo, ale wiedziałyśmy, żewe wszystkich szparach wdrewnianych koszach, założonych na okna, tkwią oczyi niespokojnie nas oglądają. Niektórzy widzieli możepo razostatni swoje żony. Było z nami kilka kobiet aresztowanych razem z mężami, którzy też tu siedzieli. To pierwszy duży transport kobiecy do obozu koncentracyjnego. 154 transport do. Och! Nieograniczonajest fantazja ludzka wogóle,a już na pewno nie ma żadnych racjonalnych granic wyobraźniakobiet. Tysiąceplotek obiegło podwórko; tętnią sensacjami ustawioneszeregi kobiet. Jedziemy do. prący, Tyrolu, Bawarii, do. do... do.. Właśnie dziwięsię, że nie do Londynu, boprzecież i to możliwe. Stoimy zgrzane, spocone, humorystycznie poubierane,bo przecież włożyłyśmy na siebie wszystko, co miałyśmy. Może tam będziezimno, może będzie głód,może będziemożna coś sprzedać? Wprawdzie naczelnik więzienia,Dominik, olbrzymi mężczyzna,blondyn, o którymmówiono, że "wcale nie był taki zły", zapowiedział: "Kobzity,nic wam nie trza,wszyćko wamdadzą, będzie wam lepiej"- ale nie wierzyłyśmy. Wiedziałyśmy już, że nie można 29. wierzyć w nic, co nam mówią. No więc stałyśmy, kolorowe postacie, jak baby kupne z jarmarku, co to mają trzynaście kiecek, szersze niż dłuższe. Niektóre w lokach, niektóre starannie i jaskrawo umalowane, bo może ostatniraz. Rzeczywiście, możeostatni raz? Podnoszę głowę: natle nieba kontury starej baszty. Zamek lubelski. Siedemmiesięcy więzienia poza mną -dni, których nie chcę pamiętać, nie chcę o nich więcej wiedzieć, chcę zapomnieć. W tym dniu jedynym i strasznym, gdy poszłyśmy"w pole", powiedziałamdo mamy: "Nie martw się, wyjazd do obozu traktuję jak wycieczkę krajoznawczą". Teraz myślę: czy naprawdę jak wycieczkę? Lublin. stare,nudne,a jakże w tejchwili kochane miasto. przed namipodróż w nieznane. za nami koszmarne dni, dni ciężkie, a przecież ozdobione poczuciem wygranej, czystegosumienia i zdobytą świeżo przyjaźnią. Właśniemyślęo nich: Wielkie Dni. We mnie burza uczuć. Ile razy w nas grało morzesprzecznychuczuć, odjasnej wiary we własne szczęście,w sprawiedliwość, która musi zwyciężyć, poprzez płomień palącej tęsknoty, do czarnej jak chmura obawy, cobędzie, do lęku najgorszego ze wszystkich: lęku przednieznanym. "Kobzity,macie tu kiełbaskę, zobaczyta, będzie warnalepsiej" -brzmi głos wielkiego Niemca. Lepiej? Pod wieczór zajeżdżają samochody, po kolei wsiadamy. Jakoś od początku taksię składa,że jestemw tej grupie, która uważasię za ,,odpowiedzialną". Więc gdyjużwszystkie pojechały, myna końcu. Chcemy być razem,zostało nam tylko to. Trzymamy się z Krysią zaręce. W oknie gabinetu lekarskiego powiewa ku nam rozpacz30 liwie jakaś ręka. Czyja to ręka? Wszystkojedno. I nagleprzeczucie czegoś strasznego, zawieszenia w próżni bezżadnego punktu oparcia. Nie da się tego znieść - to ponad siły. Ileż razy w tych czasachwydawało nam się, że przeżywamy rzeczy absolutnie ponad siły. I wtedy też niemożna znieść tego napięcia. - Musimy, musimy! Słyszysz? - krzyczę do ucha Krysiwśród warkotu motoru. -Musimy wrócić! Z tym wyjechałyśmy. Zhukiem jeszcze raz zatrzasnęła się za nami brama. Tym razem z drugiejstrony. Jedziemy przez miasto. Poznajemy ulice: Zamojska,Klin, 1 Maja i -Danusia' Przez szparę w brezencie mignęła znajoma, kochana twarz. Już szarobyło, nie widziałam jej oczu,ale wiem, żesą niebieskie. Tamte w pierwszych autach wygrały, było jeszcze widno, gdy jechały, widziałytwarze bliskich. My na dworzecwjechałyśmypo ciemku. Nasz wóz był zakryty, tamte miały otwarte wozy; wiemy, żenasi bliscy są tu międzywagonami, wiemy, żeprzepłacili na pewno strażników, siedzątu gdzieś i patrzą. Krysiu, czy to nie twój tatuś? Przygarbiony cień. Roma widziała swoją matkę, mówiłacoś do niej. Wsadzili nas do osobowych wagonów, luźno, poosiem w przedziale. Luksus. Stoimy długo na stacji. Noc. Cicha, rozgwieżdżona, ciepła i. tajemnicza. Pamiętasz,Joanno? Siedziałaś na stopniu i mówiłaś dla mniewyspęW. "Taka wyspa na mapachnie istnieje, ale jeśli jejbardzo pragniesz, tosięjeszcze tej nocy Kasjopejęz niebado morza nagnie. nie wiem tylko, czy utrzymasz się długo na tej twojej rogatej literze - inny kaprys. innychoczu smugą znów ją z morza na niebo zabierze. " 31. Słuchałyśmy w milczeniu. O czym myślała każcl3z nas? Nie sposób wiedzieć. Ja pamiętam swoje myśli. Chciałam uciec, ale bałam się, że za to zamkną moj'łmamę. Obliczałam, jakie są szansę, że taksięnie stanic'W więzieniu siedziało mnóstwo kobiet właśnie za kogoś. Nie, nie mamowy, nieda się teraz ucięć, może p0'tem, tam, daleko, gdzie odpowiedzialność nie spadni6na bliskich. Odpowiedzialność. Wielkie słowo. Tej n0cy poczułam się odpowiedzialna zapowrót Krysi. Ni6wiadomo dlaczego. Postanowiłam, jak wiele razy, że on'1musi wrócić. Mała Krysia. Spojrzałam - spała. Pociągukołysał ją jak dziecko. Jak dziecko? Przecież to napraw'"de dziewczynka. Krysia miała siedemnaście lat. Koła mówiły" wró-ci-my, wró-ci-my, wró-ci-my. W ciągu nocynarasta wisielczy humor. Nie śpimY'nie da się; nawet te, które znużone tym trudnymdnieri1wpierwszym momencie zasnęły - teraz się obudziły'Śpiewamy - trochę brawury, ale też dużo, dużo mło'dzieńczej beztroski i poczucia humoru. Śpiewamy pet'na piersią: ". bo taki los wypadł nam, że dziś tu, a jutrotam, botaki los dał nam Bóg, że nie wiemy, gdzie nas? grób". Następny dzień byłjasny. Żegnałanas polska jesień i złotym uśmiechem, wspaniałymkolorowym dniem. Najakiejś stacji mały chłopiec rzucił pęk kwitnących wrzo'sów. Pachnąca ziemią garśćliliowychgałązek- pierwszyw ręku od siedmiu miesięcykwiat. Nigdy przedtem nit; wiedziałam, że wrzosy tak pachną. Za nami Pawiakzajął następne wagony i jechał całydługipociąg wioząc setki bólem drgających serc. Nie będę płakać, aż w domu. niebędę płakać, aż wtedy, gdybędę mogła rzucić się w wysokątrawę ipatrzeć przed 32 siebie wniebo, ana nim będą się kołysać gałązkidrzewNie będę płakać. Nie będę płakać. No i rugplączemy. Kartka rzucona na wiatr: . Jedziemy -w/ nieznane przezKutno na Poznań" (doszła). W nie-zna-ne, w nie-zna-ne, w nie-zna-ne - skandowały koła pociągu. Na stacjach przerażone twarze, wszyscy wiedzą coznaczą te obstawione przezesesmanów wagonyKtośmówi: "Cały pociąg kobiet nawygnanie-^ wygnanie? Notak, właściwie tak, ale myśmy jeszcze w tensposóbniepomyślały - dopiero teraz. Na wygn^gi Dokąd? W nieznane! Poznań, Krzyż i już nie ma Polski. Na jakdługo? iMożena zawsze. Staszkapowiedziałagłośno:^aj umrzeć napolskiej ziemi". Umrzeć? Nie, nie chcemy umierać nawetna polskiej ziemi. Czy to nie wszystko jedno, gdzie' Alenie, coś takiego jest tamw środku, że to wcale nie jestwszystko jedno, gdzie umrzeć i nagle nabierają znaczenia słowa: polska ziemia. Ta druga noc podróżybyła jeszcze gorsza. Wnocyprzejechałyśmy Berlin. Ciemno - zasłony przeciwlotnicze. Raniutko23 wTześnia 1941 roku Przeczytałyśmy nowe, puste dla nas słowo:Furstenberg. Cóż, nijakie słowo. A dziś? Co to znaczydla ciebie dziś? czy już nigdytego słowa nie powiesz spokojnie? Czy zawsze, do końca życia, będzie się czuć ten dreszcz? Drżałyśmy. Byłonam zimno - byłyśmy głodne i niewyspane,^ nocebez snu. Ustawiono nas w piątki; pierwszy raz zobaczyłyśmyaufzejerki. Nie da się opisać, jakstraszne byłyte kobietynasze nowe władze. Patrzyły na nas z pogardą kobiety^-wrony, kobiety-kruki, tak je nazywałyśmy potem Olbrzy33. mię, wysokie blondyny o bezmyślnych twardych oczachi zaciętych wargach, w czarnych krzyżackich pelerynachz kapturami - ostre, drażniące ucho glosy i u bokuogromne wilczury. Stałyśmy w milczeniu,bez ruchu, otoczone zgrająpsów i gorszychod nich, wrogich ludzi-nieludzi. Brutalne glosy, gesty, kopniaki, pięści, policzki - od razu wpierwszej chwili- to wszystko kamieniem zapadło namw serca. Milczałyśmy. zaczynałyśmy przeczuwać, co nasczeka w najbliższychdniach czy nawet miesiącach. O latach wtedy nie myślałyśmy. Stałam z zębamizaciśniętymi tak mocno, że bolałymnie szczęki. Pamiętam właśnie to: bolały mnie szczękiod rozpaczliwego zgryzu. Nie mogłam powiedzieć anisłowa. Zresztą każda próba szeptu wywoływała niezmiennie kopniaki i ryk: "Maul halten! "Cisza. groźna cisza. Wielokroć potem przeżywałyśmy zgrozę zbiorowejciszy, ale tapierwsza chwila wydała nam się najgorsza. Była tak niespodziewana, tak zaskakująca, nowa, pełnapanicznego strachu - pierwsza cisza,której wstydziłyśmy się. Byłyśmyprzerażone przerażeniem najgorszym,trwogą, że pozbawią nas rzeczynajdroższej: poczuciaczłowieczeństwa, Jaskrawo, ostro widziałam wszystkie twarze, które nagle stały się inne. Te same,a nie do poznania; blade, oczyz uporem wbite wziemię. Czemu unikałyśmywłasnychspojrzeń? Dlaczego nie rzuciłam się z gołymi pięściaminate straszne baby, gdy uderzyły w twarzpierwsząz nas? Przytłoczyłonas uczucie wstydu przed własnymlękiem, uczucie bezradności i poniżenia, zmora lagrowych dni - bezsilność. 34 Stałyśmy tak, czekając na auta,sponiewierane kobiety-więźniarki, ludzie wyrzuceni poza nawias życia. Już nie pomagała świadomość, że jesteśmy razem. Przeciwnie - potęgowała bólponiżenia. Przez momentzagrałagorąca nienawiść; a jednak skoczę na tę najbliższą,niechtam. Sprężyłam się cała. Czarna peleryna tuż. jeżeliuderzymnie albo Krysię, albo Władkę, to. Patrzyłam jej prostowtwarz. Spuściła powieki, przeszła, nie uderzyła tym razem nikogo. Powoli rozluźniłam szczęki. Bolałyi tak. Samochodami zawieźli nas do obozu. Mignęła nazakręcie tafla jeziora, nad nią wysoko wgórze las. Tak wyglądał, jakby znajdował sięw niebie. Obóz położonybyłniżej, toteż brzeglasu widać było ponadmurami na tlenieba. Możeto właśnie potęgowało jeszcze poczucienieosiągalności tego lasu. Zakłuła nowa tęsknota za lasem. Ileż razy marzyłam o nim. Las w tych dniach beznadziejnych stał się dla mnie symbolem swobody, spokoju, odpoczynku. Zawsze jużtak chyba będzie, żeznużonaczymkolwiek, najpierw^zechcę uciec do lasu,a potem możedo ludzi. "Wzorowy obóz Ravensbriick". Brama iwielki plac -z przodu jakieś budynki, z drugiej strony placu, podwóch stronach głównej ulicy Lagrowej, szeregi jednakowych niskich bloków. Plac i ulica wysypaneczarnymwęglowym żwirem. Kwitnące rzędy szałwi, kwiatu, którego jaskrawa czerwień stała się wjakiś sposób symboliczna. Niewinnykwiat,do którego dziś czuję niechęć. Nie lubię szałwi i nie mogę nanią patrzeć. Potem nauczyłyśmy się odróżnić, że ten wysoki budynek z brzegu - tobunkier. Wtedy nic nam nie mówił. Rozglądałyśmy się ciekawie. Mur gładki, wysoki,o wiele za wysoki,by można było przezeń uciec. Za nim 35 JKI. druty wysokiego napięcia i wieżyczki strażnicze. Dobrzestrzeżony był tenobóz i dobrze zamknięty, W dali przechodziły piątkamiszeregi kobiet, wszystkie jednakowo ubrane w niebiesko-szare pasiaste ubrania. Patrzyłyśmy na niez ciekawością, ja nawet z zachłannąciekawością. Uderzyła mnie przerażająca jednakowośći bezmyślność ich twarzy; były niemal nie do odróżnienia. Już wtedyzdałam sobie sprawę, że to jestznaczniegorsze niż więzienny brud - te czyste, jednakowo uczesane lub ogolone głowy, te twarze bezduszne, bez wyrazu. Przechodziły koło nas obojętnie, nie patrząc, niemówiąc ani słowa, nie reagując. One w ogóle nie miałytwarzy! "Kadłuby" -pomyślałam i tam, na tym placu, wyrwały mi się ciche słowa modlitwy: - Boże, jeżeli jeszczejesteśnad tym światem, daj nam zachować własnątwarzw tym strasznym miejscu. Nie życie, ale duszę. Numery. numery. numery. nic więcej. beznazwiska. bez imienia. bezuczucia. "One są już przecież zabite"- pomyślałam. Krysia chwyciła mnieza rękę iprzerażona szepnęła: - One są wszystkie jednakowe. Zrozumiałam natychmiastjej lęk i prędko powiedziałam: - Wiesz, to tylko te ogolonegłowy wywołują takiewrażenie. - Odetchnęła, ale ja wiedziałam, że boimy siętęgo samego. Nie wszystkie jednak przechodziłybezsłowa. Znalazły się"żywe" Polki, te z czerwonymi trójkątami. (Jeszczewtedy nie wiedziałyśmy, że kolor czerwony oznaczawięźniapolitycznego). Przechodziły,ukradkiem uśmiechającsię w naszą stronę; pouczyły, żeby przerzucić drobiazgi daleko - że może uda im się je pozbierać. Wszystkie szeptały: - Sondertransport, Sondertransport. - Niewiedziałyśmy, coto znaczy, dlaczego tak o nas mówią. 36 Dopiero później dowiedziałyśmy się, że Sondertransport oznacza transport z karą śmierci. Po prostu byłyśmy przeznaczone "nawykończenie", jednez terminem,inne bez. (Jak się potem okazało - bez rozprawy, bez aktuoskarżenia, bez obrońcy - wszystkie jednakowo dostałyśmy karę śmierci. Lubelskie gestapo byłoznanezwysokich kar, wymierzanych niezależnie od wieku i rodzaju "przewinienia". ) Ale 23 września 1941 roku to wszystkobyło nam niewiadome. Tego pierwszego dnia niedało się zauważyćnicszczególnego w traktowaniu naszego transportu. Wpuszczono nas po kolei do Badenu. Stałyśmy czekającna swojąkolejkę. W transporcie było dużo młodychdziewcząt, zwłaszcza z "Szarych Szeregów" (najmłodszamiała piętnaście lat). Przeważały inteligentki, nauczycielki, o których pozostałe w więzieniu karne więźniarkimówiły: "przeklęta szpagateria". Większość aresztowanych z "wyboru", zaakcję świadomą. Przyglądałam siętym kobietom, któreza chwilę miały zrzucić"cywilnesuknie". Wszystkie były czujne. Patrzyłamna nie i zastanawiałam się, ile z nas ocaleje, ile zachowa "twarz"? Z Badenu wychodziły już obce, wyglądały okropnie,ale jaksię ma . naście lat, to łatwiej o poczucie humoru. Wybuchałyśmy śmiechem przy każdejnowej dziesiątce. Uspokoiłam się trochę. Może i tekobiety, stare Haftlingi,niebyły tak ogłupione, możeto tylko ubiór. Nasze inteligentki w pasiakach i z łysymipałami wyglądały również bezosobowo i były do siebie tak podobne. Nie wiem, dlaczego nie ogolono migłowy. Może dlatego, że już w więzieniu ucięłam krótkowłosy? Potemprzekonałyśmy się, że nigdynie byłowiadomo, co i dlaczego. 37. Kwarantanna. Mijały jeden za drugim dni długie, jednakowe, przytłaczające szarzyzną beznadziei. Stłoczone nasali w jadalnimusiałyśmy milczeć i czekać od posiłku do posiłku, od apelu do apelu. Nic, tylkoczekać. Rano zrywałyśmy się na dźwięk syrenyi zaczynałasię zmorasłania tóżek. 35 kostek wszerz, 7 wgórę, 18poduszka - brr. ileż bezsensownych godzin spędziłyśmyrobiąc "kanty", ile głuchej wściekłości tkwiło w każdej, gdy po raz któryś tam z rzędu Hermina, hoża niemiecka blokowa, nienawidząca Polek z całej duszy,rozrzucała zasłane z trudem łóżko. Szykany. szykany. szykany. Fartuch źle zapięty, szklanka brudna, kieszeńniedobrze wyczyszczona i sto tysięcy powodów, żebynam dać odczuć, co to jest obóz, i żeby nam wymierzyćkarę. O, Hermina celowała w wyznaczaniu kar. A my,tłum bierny i odpierwszego momentu zmaltretowany. Coby}o wtedy w nas? Byłyśmy zagubione, nie umiałyśmy siebieodnaleźć. Ten tłum. Wtedy wydawało namsię,że jest bardzo ciasno, a pod koniec obozu w takimsamym bloku było nas pięć razy więcej. Ale teraz towszystko było nowe, ten pośpiechbez sensu, tadrucianasiatka oddzielająca odobozu (Niemcy bardzo balisię zakaźnych chorób ikwarantanny istotnie były odizolowane). Widziałyśmy obóz przez tę siatkęi słuchałyśmy, jakHermina wbijała nam dogłowy regula