ffWanda Półtawska: i boję się snów. PRZEDMOWA Ósme wydanie 2004ISBN 83-7168-202-6 Edycja Świętego Pawła, 1i98ul. Św. Pawia 13/15, 42-221 Częstochowatel. (034) 362. 06.89,fax (034) 362. 09 89www. paulus. pl . e-mail: edycjapaulus. pl Druki oprawa: Rzeszowskie Zakłady Graficzne SA Niniejsza książka zawierawspomnienia z najciemniejszego rozdziału w życiu człowieka, narodu, Europy. Wspomnienia tylu okropności, że zupełnie naturalnymwydaje się wymazywanieich z pamięci. Autorka opisuje,jak po swoim uwolnieniuz obozu koncentracyjnegopróbowała zapomnieć bezskutecznie, gdyż wspomnienia wciąż wracały we śnie w coraz bardziej chaotycznymkształcie. Raz przebyte cierpienia odżywały na nowo. Dopiero gdy postanowiła spisać to, co przytrafiło się jeji współtowarzyszkom jej cierpienia, koszmary sennneustąpiły. Pozostały wspomnienia,wprawdzie straszne,ale teraz ubranew pewien kształt, który dopiero językpotrafił wydobyć z tego, co dotąd było niemożliwe dowypowiedzenia. Brak wyjścia z przerażającej sytuacjiprzybiera formę tak samo, jak siła nadziei;wszechobecna nikcżemność i poniżenie tak samo, jak nieoczekiwana odwaga i wielkość; przepotężny system pogardzającego człowiekiem okrucieństwa tak samo, jak cudmiłości bliźniego, który może się wydarzyć nawet w najgłębszej nocy śmierci. Dzięki spisaniui opublikowaniu wspomnienia te zostałyudostępnione innym. Przesiały być związane z losem pojedynczego człowieka, zostały wyrwane z indywidualnej pamięci i indywidualnego zapomnienia. Sąświadectwemludzkiegożycia i cierpienia w czasach nie. ludzkich i w ten sposób zyskują znaczenie przykładu losów niezliczonych innych ludzi. Wspomnienie jesttajemnicą pojednania. Tylko wtedy,gdy wspomnienia zostaną wypowiedziane,gdy możnaje przekazać i wymienić, mogą się stać warunkiem pojednania. Cierpienie nie wypowiedzianeczyni duszę ludzkątwardą, tak samojak nie wyznana wina. Sama wolazapomnienia bez prawdziwego wzajemnego przebaczenianie wystarczy, aby zniknęły koszmarnesny, tak że w każdej chwili znów mogą przejąć władzę nad sercem cztowieka. To odnosi się zarówno dopojedynczychosób jaki do całych narodów. Nowo zdobyte sąsiedztwo międzyPolakami aNiemcami, dana od Boga szansa, by po dziesięcioleciach obcości znów wspólnie móc kształtowaćprzyszłość, wymaga wciąż na nowo wspólnej pamięcio przeszłości. Niewłaściwymbyłoby zadowolenie się powierzchownymprocesemleczącym głębokie zranienia,zadawane po obu stronach, dopóki rana jeszcze się jątrzy pod powierzchnią. Niemiecki przekładwspomnieńpani Wandy Półtawskiej stanowi ważny przyczynekdoprzeciwdziałania obecnejwciąż w obydwu narodachpokusiemilczenia iwypierania wspomnień. Każda strona wspomnień o niewoliw obozie koncentracyjnym Ravensbr(ick mówi o strasznych spustoszeniach, jakie potrafi uczynić nienawiść. Lecznienawiść nigdy niema siły twórczej: "Tylko miłość jest twórcza". Tozdanie pochodzi nie od kogo innego jakod św. Maksymiliana Kolbe. Jemu, przez ofiarę własnego życia narzecz współwięźnia, było dane zaświadczyć o twórczejsile miłości. Fakt,że to świadectwo bezwarunkowego naśladowania Chrystusa mogłobyć złożone wśród grozy obozu koncentracyjnego, pozostanie darem łaski Bożej,pełnym pociechy i nadziei dla wszystkich, którzy do dziśodczuwają w swoim życiu skutki niszczącej nienawiścimiędzy ludźmii narodami. Jestto szczególnie dlanas,Polakówi Niemców, testamentem i misją na drodze kuprzyszłości. Wielki Piątek, 1993r. Joachim kardynał MeisnerArcybiskup Kolonii. Pamiętnik z obozu koncentracyjnego napisałamw czerwcu i lipcu 1945roku, bezpośrednio po powrocie,i aż do stycznia 1961 r. przeleżał w szufladzie - początkowo nie byl przeznaczony do druku. Powstat bowiemz innegopowodu i możetrzeba to wyjaśnić, gdyżtoprzynajmniej częściowowytłumaczy bardzoosobistysposób pisania. Do domu wróciłam28 maja 1945 r. -po podróżytrwającej 20 dni- i zaraz pierwszej nocy stwierdziłamrzecz przerażającą: codziennie, a raczej co noc, śnił misię Rayensbruck - przy tym jaskrawość snów i jakaś olbrzymia ich plastyczność sprawiały, że nie można było odróżnić czy to sen, czy dalszy ciąg obozu. W obozie bardzo rzadko śnit mi się dom, a obudzeniebyło na peirno jednym z gorszych przeżyć obozowych -terazpo powrocie odwróciło się wszystko. Byłam wdomu, aśnit misię obóz. Śniłysię te same dni po kolei, bezkońca,aż trudno byłopojąć, że tyle można prześnićw ciągujednej nocy. Odwlekałam spaniejak najdłużej - nikomu zresztąo tym nie mówiąc - wreszcie napięcie tych nocy takwzroslo, że po prostu przestałamsię klasćspać: niemoglam znieść snówo obozie. Trwało to szereg dni. Pewnego jednak dnia poczułamsiętak bardzo zmęczona,iż stwierdziłam, że trzeba tojakoś przerwać. Długo myślałam, komu o tym powiedzieć. Nie mogłam jakoś zwierzyćsię nikomu z bliskich ludzi - martwiliby się tym, że już dość zmartwień przysporzył immój obóz. 23 czerwca,w dniumoich pierwszych imienin, byfomnóstwo ludzi i morze kwiatów, pod koniec dnia przyszłasiwa mila pani, moja dawna nauczycielka. Powiedziałam jej, że zupełnie tego nie rozumiem: przeżyłamobóz, a teraz nie mogęznieść snów. że to chyba anormalne. Nieodpowiedziala tego dnia nic, aleprzyszła nazajutrz i powiedziała mi, żeposzfa z tym do. psychiatry,jej znajomego,starego już człowieka, który stwierdził,że powinnam towszystko, co się tam działo, opowiedzieć komuś, do kogo mam zaufanie. Do wielu ludzi miotam zaufanie, ale mówić o obozie niechciałam. Potrząsnęłam przecząco głową -tosię nie da, nie ma mowy, żebym mogła o tym mówić. Zresztą komu? Starzyrodzice? Siostry? Może gdybymmiała brata, mocnego mężczyznę. ale tak? Mojasiwa nauczycielka nie dala za wygraną. Ponamyśle powiedziała: -Wiesz, aspróbuj to napisać. Może pomoże? Najpierw nie chciałam -potem jednak w nocy,gdybałam się snów, pisałam. Pisałamtylko w nocy. W jakiś słoneczny poranek lipca czymoże sierpnia1945 roku skończyłam, schowałam do szuflady i. istotnie zasnęłam po razpierwszy od powrotu bez snów. Do mojej siwej pani napisałam krótkąkarteczkę, żepomogło. Nieraz późniejśnił mi się obóz równie wyraziściejak w pierwszych dniach, ale zdarzało się to wyłącznie w okresach zmęczenia. Wiedziałam, że trzeba odpocząć - do dziś jest to dlamnie sygnałem ostrzegawczym, że trzeba po prostu odpocząć. Po dziesięciu latach przyznałamsię komuś,że napisałam tenpamiętnik, a po piętnastu namówiono mnie,żeby go oddać do druku. Przejrzałam. wydal mi sięzbyt intymny i zbyt makabryczny. Skreśliłam różnefragmenty - zostały w tychmiejscach luki, dość zresztą przejrzyste. Dziś z perspektywy dwudziestu lat, patrzę na to spokojnie. Za kilka dni mijadwudziesta rocznica mojegoaresztowania: 17 lutego 1941 r. Kraków, 10 lutego 1961 r. Spróbuję to opisać, choć właściwie nie wiem, czy jestto możliwe. Wydaje mi się, że nie znajduję odpowiednichstów- tego nie może zrozumieć nikt, kto sam nieprzeżył, kto nie był "nami". Olbrzymie tłumykobiet przeżywały obóz w Ravensbruck, ale przeżywały go inaczej niż my, niż "Yersuchskaninchen" - "króliczki". Oczywiście, wiem, że ja przeżywałam jeszcze inaczej; nie o to jednak chodzi,ale o moją wewnętrzną prawdę: chcę to wszystko ułożyć i zrobić bilans. Nie potrafię pisać o Ravensbriick tak od razu, muszęprzedtem powiedzieć o początku. Wieczorem uczyłam się z Natą, gdymęski glos wprzedpokoju zabrzmiał obcoi wTogo, choć po polsku: -Która z pań nazywa się Wanda Póltawska? Tak się zaczęło. Wstałam, wyszłam. i wróciłam dopieroteraz po czterech latachobozu i półrocznym więzieniu. Przyszło pomnie dwóch mężczyzn do przedpokoju, awbramie czekało jeszcze dwóch. "Czterech na jedną dziewczynę" -pomyślałam z jakąś pogardą, która towarzyszyłami przezcały czas śledztwa, aktórą wjakiś sposób odczuwał mój główny "patron" i wściekał się z tego powodu. Ze śledztwa wyszłamzwycięsko. Trwało zresztą tylkokilka dni. Wyszłam zadowolona, z czystym sumieniem,nie powiedziałam ani słowa więcej, niż chciałam i niktprzeze mnienie wpadł - cały czasmiałam poczucie, że 13. to ja kieruję śledztwem, a nie oni. Niemcy w stosunku domnie przyjęli zasadę wiary w to, co mówię po biciu -uważali, że po biciu dziewczyna mówi prawdę. Więc starannie pilnowałam, by niemówić nic przedtem. Wprawdzie raz musiałam się zaciąć i niemówić nic,bo wreszcie zabrakło prawdopodobnego tematu i niewiedziałam,co powiedzieć. Przetrzymałam jednak. Niebędę tego opisywać, bo. było toobrzydliwe. Próbowalitakże metody łagodnej. Mój oprawca pochylił się nademnąi powiedział; - Dziecko, przecież pani szkoda, jamógłbym być pani ojcem, niechpani będzie dla mniedobra, to ja będę dobry - cały czas mówił do mnie perSię. Milczałam. Trwało to wiele godzin, a wydawało misię, że jeszcze dłużej. Wreszcie,kiedy znudziłymusię tewszystkie metody, zaprowadzono mnie do ciemnegopokoju i otwarto drzwi do jasnej sali, w którejprzesłuchiwanonastępnych aresztowanych. Mój oprawca (takgo w myśli nazywałam) przyłożył mi do pleców rewolweri powiedział, że jeśli pisnę słówko, to mnie zastrzeli. Nie miałam zamiaru mówić ani słowa, przeciwnie, bardzochciałam wszystkousłyszeć. W ten sposób dowiedziałam się dokładnie, kto co powiedział i dlaczegomnie aresztowano, a moja przyjaciółka do dziś o tym niewie, że wysłuchałam jej zeznań. Byłam bardzo rada: wreszcie wiedziałam, jak dalej zeznawać. Skłonna do młodzieńczej idealizacji, podejrzewałam nawet mego oprawcę, żespecjalnie mnietam zaprowadził, żebymi ułatwić sytuację(dalszych przebiegwypadków nie potwierdził moich naiwnych przypuszczeń). Po powrociez tych "badań" spotkałam na schodachpanią Marylkę Walciszewską. Wysoka, smukła, spojrzała 14 na mnie i powiedziała głośno: - Pamiętaj, wszystko namnie. -Uśmiechnęłam się. Nie potrzebowałam już mówić nanikogo, orientowałam się, co o mnie wiedzą. Aleona powtórzyłaz wielkim szacunkiem: - Na mnie, namnie, podaj dalej - więc starałam się rozkolportowaćtęwiadomość. Dopiero następnegodnia zrozumiałam, cotoznaczyło. Pani Marylka nie żyła (była harcmistrzyniąi moją "władzą"). Mniezawieźlina Zamek. Do dziś pamiętam zgrzyt ciężkich, kutych, zabytkowych drzwi. Gdy usłyszałam huk zatrzaskiwanejbramy, przyszłaświadomość, że straciłamwolność. Tam, w Gestapo "podzegarem", gdzie mnie przesłuchiwano, tak uważałam nato, co mówię, że ani razu nie pomyślałam, co będzie dalej. Teraz wiedziałam: z tego miejsca nie mawyjścia. I teraz dopiero poczułamobolałe ciało - w czasie śledztwaodczuwałam jedynie dziecinną radość, żewytrzymuję,że nie sypię, że rządzę nimi. Śmiałamsię prawie przezcały czas tych"badań", comoże ich jeszcze bardziej rozwścieczało. Co prawda, miałam chwilę lęku; bezpośrednio powsadzeniu do piwnicy siedziałam po ciemku i zanimmnie wezwali nagórę, cierpiałam mękiwyobraźni. Wyobraziłam sobie, nie wiem dlaczego i niepotrafię tegodziś zrozumieć, że będą mi kleszczami wyrywać paznokcie, i siedziałam na ziemi w ciemnicy drżąc ze strachu. Nie bałam się niczego więcej. Kiedy mnie jednak wprowadzono w jarzące światła, odrugiej wnocy, i po starannym obejrzeniu "pola walki" stwierdziłam, że na horyzoncie nie ma żadnych kleszczy ani podobnych narzędzi, uspokoiłam się zupełnie i byłam jak "heroina"z powieści. 15. Kolo mnie pod ścianami stało kilku mężczyzn starszych ode mnie i miody chłopak. Wyprostowałam sięz trudem. Odwróciłam leciutko głowę wstronęchłopaka (staliśmy wszyscy przepisowo twarzą do ściany). Natychmiast dostałam pięścią w twarz, poczułam znanysmak krwi i. jak małe dziecko rozpłakałamsię po razpierwszyod chwili,gdy wyszłam wyprostowanaz domu, i zawołałam: - Mamo! - Mężczyzna obokdrgnął, odwrócił się do mnie i padł kopnięty przez wachmajstra,a mój oprawca główny,który właśnie wyszedł z bocznych drzwi, powiedział do mnie po niemiecku: - Och,nie bój się, będzie i mama. -Tym razem powiedział domnie perty. Trzymali nas na tym korytarzudługo, wydawało się,że całą wieczność. Drżałamznowu ze strachu, paniczniebałam się, że naprawdę aresztowali mamę. Lęk ten towarzyszył mi przez wiele dni,aż dootrzymania pierwszejwiadomości. W nocy wsadzono mnienagle do maleńkiej celi, pełnej kobiet. Kiedyzatrzaśnięto drzwi,baby podniosły sięzprycz; w malutkiej celce było ich pełno, leżały po dwiena jednej pryczy. Wszystkie prycze zsunięte razem zajmowały całą powierzchnię celi, akoło drzwi było tylkomaleńkie wolne miejsce, gdzie stał "bak", czyli kibel. Bezradniestałam w kąciku,żadna z kobiet nie powiedziałaani słowa,kilka podniosło głowy, a jedna,jakaś strasznierozczochrana, półnaga, obejrzała mnie od stop do główi zawyrokowała: - Burżujka. Były brudne i tak śmierdzące, że zrobiłomi się słaboi osunęłam się na ziemię przydrzwiach. Uderzyłam głową o kibel i tomnie otrzeźwiło. Głowę miałam strasznieobolałą odśledztwa. Siadłam na kiblu. Jakaś potwornie 16 rozczochrana i wstrętna baba powiedziała: - Won z kibla, ty k. - Posłusznie wstałam ioparłam się o drzwi. Patrzyłam natę kobiety z nadzieją, że może znajdą sięwśródnich jakieś inne. Ta z brzegu odsunęła siętroszkęi powiedziała: - Kładź się. - Spojrzałam. Po kocu łaziływielkie białe wszy. Zemdliło mnie. Znowu miałam ochotęrozpłakać się, ale powstrzymał mnie szyderczy głos: -Królewna będzie płakać, co? - Niepłakałam, właściwienie wiem dlaczego, bo naprawdęwszystko we mniepłakało; całą tę pierwsząnoc przestałam w kąciku kołodrzwi, choć jakaś starszakobieta namawiałamnie, żebymsiępołożyła. Mówiła cichym,łagodnym głosem i ranorozpoznałam w niej przemiłą nauczycielkę, ale tej pierwszejnocy byłam pewna, że tosame morderczynie i złodziejki. W więzieniu było ciasnoi były wszy. Głodu nie odczuwałyśmy,ponieważ rodzice przekupywali straż i donosili jedzenie. Po paru dniach aresztowali Krysię. Znałamją z drużyny: młodsza odę mnie o dwa lata, blada i cicha. Kiedyśw czasie bombardowania zaczęłysię palić magazynyksięgarni Św. Wojciecha i obie ratowałyśmyksiążki, przenosząc je do piwnicy ojców kapucynów. Poznałam jąnatychmiast i przyjęłam serdecznie, nazbytdobrze pamiętałam moją pierwszą noc w więzieniu. Rzeczy najgorszych nie piszę, nie da się. Zresztą tenajgorsze były związane zprostymi rzeczami, a bolałynieprawdopodobnie. Kto nie widział więziennego klozetu, nie potrafi sobietego wyobrazić: dwa rzędy naprzeciwkosiebie umieszczonych dziur, dziesięć osób i stojący na końcu mężczyzna - to byłoponad siły młodej dziewczyny. Przez pierw"-szy tydzień cierpiałammęki, potem prawa fizjologii 17. złamały wstyd, ale tego upokorzenia człowiek nie możezapomnieć nigdy. Teraz nie byłam już sama w tłumie bab. Rosła wielkaprzyjaźń - miałam przy sobie małą Krysię, miałam ją jużdo końca i po sto razy przyrzekałam sobie w duchu, żeją osłonię od najgorszych rzeczy. Rodzice z tamtej stronyrobili,co mogli. Przyszedłpierwszy gryps zapieczony w pierogu. Odetchnęłamz ulgą. Krysia też. Rodzice byliw domu, nikogo więcejniearesztowano. W więzieniu były wszy, pchły, brud, nie było w ogólewody i wybuchł tyfus. Ale byłyśmymłodei pomimo wszystko zdrowe. Tylkow miejscu, gdzie nazbyt mocno związanomnie w czasiebicia i sznur wbił się wciało, zrobił się wrzód - olbrzymibolesny naciek. Przestałam spać, miałam gorączkę, wreszcie wygnali mnie do szpitala. Lekarz spojrzał na wrzód,nie na mnie, i powiedział: - Mastitis. Kiedy pani rodziła? - Co rodziłam? Dopiero wtedy popatrzył mi w twarz i spytał: - A cóżsię pani stało? Milczałam. Długo jeszcze trwało, zanim któraśz kobiet uderzyłamnie niechcący i wrzód pękł - wylałosię morze ropy,ale przestało boleć. Została blizna, jedyny widomy znakśledztwa. Po jakimś czasieprzeniesiono nas do górnej, ślicznejceli, przerobionej zeszpitala. Było tyle aresztowanych,że władze więzienne musiały powiększyć oddział kobiecy. Celabyła czysta, widna, miała duże okno i znajdowały 18 się w niej prawiesame "szpagaty", czyli więźniarki polityczne. Odetchnęłyśmy. Zaczęłyśmy się znowu śmiać, śpiewać, grać w brydża; robiłyśmy wciąż nowekarty zprzemyconych kartoników od pudełek, które nam codziennie zabierano przyrewizji. Ale celastała się szybkoza mała, stoczono w niejpięćdziesiąt trzy kobiety, na łóżkach nie było miejsc, myz Krysią - najmłodsze - spałyśmy na malutkim wąskimstoliku, na którym nie mogła się zmieścić żadna inna. Miałyśmy własną metodę spania, metodę "zjadającychsię węży", ale itak z początku ,,dziewczynki"przywiązywały nas paskiem, bo bałysię, że spadniemy. Spałyśmyświetnie na gołym stole. Spałyśmy, o ile namdano spać. Co jakiś czas w nocy nagle zapalano światło, zrywanonas na "baczność"i wywoływano nazwiska. Potem jużcała cela nie spala, odmawiałyśmy głośno modlitwę zakonających, bo nieuchronnym następstwem takiej"wizyty" byłasalwa tuż zanaszymi oknami, między ścianąZamku i murem. Czasemco noc, czasem rzadziej,nigdy nie wiadomo,kogo. Czasem zabierali w dzień. Przyszedł taki dzień, w którym już nie wywoływano,ale wybrano niemal połowę celi, w tym również mnieiKrysię. Krysia powiedziała zulgą: - Razem. - Manichamówiła głośno "wieczne odpoczywanie". Zanim nas wyprowadzili,spojrzałam w okno. Powyżejkosza widać było na niebie jedną, jedyną gałązkę bzu. Biały bez stal się symbolemwolności, kwitł właśnie, gdymiałyśmy iść na śmierć. Ale to nie była śmierć. Naczelnikwięzienia stwierdził, że wgórnejsali za dobrze się dziejei że jest tam zadużyprocent politycznych, więc porozsadzanonas po innych celach. Mnie i Krysię do Gencówny. 19. W więzieniu królowała wtedy Gencówna, prześlicznakobieta, prostytutka, która początkowo przychodziła dowięzienia tylko na zimę, a na lato wychodziła. Potem została "na stale", podobno "żyła" z władzami, a zachowywała się jak królowa więzienia; miałamnóstwo "szubraków", którzypraktycznie rzecz biorąc dostarczali jejwszystkiego. Królowa więzienia była dlanas łaskawa, spodobałyśmy sięjej i za jejrozkazemudało nam się wykąpać wpralni, gdzie ona samakąpała się codziennie w wielkimkotle. Dobrzedziało sięnam uGency, a cela, choć ciemna i ciasna,była dość czysta. Nie zagrzałyśmy tu jednak długo miejsca. Zakarę -rozmawiałyśmy naspacerze czy cośtakiego- wyrzucono nas z Krysią jeszczeniżej, do najgorszej, jednoosobowej, najniższej celi, tuż koło klozetów, z których staleprzeciekało. Jedna prycza, na niejkilka osób - kosz założony tak wysoko, żenie było żadnego widoku. Siedziały tamjużtrzy kobiety. Jedna z nich młodziutka,szesnastoletnia prostytutkao przerażającobladychoczach, wzbudziła we mnie niesamowity lęk. Siedziałaza dzieciobójstwo i miała po sześć palców urąk i nóg. Wyglądało tostrasznie. Te palcebiałe i wstrętne śnią misię jeszczeczasem. Jakmogłam, zasłaniałam przed nią Krysię. Wyobraziłam sobie bowiem, że może w nocy zechce udusić mojąmałą, W tej celi znowu nie spałam. Druga prostytutka była starsza, miała dwadzieściapięć lat, a wyglądała na pięćdziesiąt- leżała chora i bardzocuchnąca. To wszystko na jednejpryczy. Niewiem, jakudało mi się namówić Pogrebną, okropną oddziałową, że nam pozwoliła zdjąć zzawiasów 20 drzwi odklozetu ina tychdrzwiach, położonych na cemencie, spałyśmy z Krysią. Celabyła niesamowicieśmierdząca,po podłodzepływały kawałki kału. Pogrebną też ruszyło sumienie; pozwoliła nam od tejchwili przebywać więcej na malutkim podwóreczku więziennym. Powrót do celi był straszny, nigdy też o niej niemówiłyśmy, nawet ze sobą. Potem dołożyli nam jeszcze jedną towarzyszkę. Śpiewałyśmy z zaciśniętymizębamistarą więziennąpieśń komunistów: Gdzieś tam "wwięziennym lochuTrupy będą z nas. Miast umierać po trochu,Lepiej zginąć wraz. Bracia, chciejcie mi wierzyć,Lepiej umrzeć, niż tak żyć,Plując krwią,krwią, krwią. Starczynam sił i męstwaZbierać walki plon. Albo lauryzwycięstwa,Albo z głodu zgon. Towarzysze, wytrwamy,Siląwziąć się nie damy,Plując krwią, krwią, krwią. Ja nieraz głodowałam,W życiu ciężkie chwile miałam,Jeszcze raz się uśmiechnę,Splunę, psiakrew i zdechnę Plując krwią, krwią, krwią. W dzień naszetowarzyszki, prostytutki, byłysympatyczne. Jedna z nich, Irka, zwana "komandirką", czarująca 21. młoda dziewczyna w moim wieku, mówiła mi stale: -Wy burżujki, nie znacie życia i nie umiecie żyć - i wtajemniczyła nas w tajniki życia, tak że Krysia patrzyła szeroko otwartymi oczami. Irkabyła córką policjanta, którybil ją,ile wlazło. Ale nic nie pomagało, kochała swój zawód itwierdziła, że my nie potrafimy tego zrozumieć. Nigdy nie szła "do roboty" ze starymi, wybierała tylkomłodych chłopców. W końcu zabrali nas i z tej celi. Byłyśmy już wtedy starymi więźniarkami i miałyśmy swoich "szubraków", którzy nam robili pierścionkiz włosia, a mydla nich różańce z chleba. Znali nas wszyscystrażnicy i niektórzyz nichmieliwzględydla ładnej, cichutkiej, pełnej wdziękudziewczyny, jakąbyła moja Krysia. Raz nawetdopuszczono nas na strych, skąd można było zobaczyć ludziskładających paczki pod bramą więzienia. Kiedy weszłyśmy tam zKrysią - było to w okresienasilenia tyfusu - w pierwszej chwili cofnęłam się przerażona: podłoga strychu byłalśniąca, czarna, niemal ruszała się. Nigdy przedtemani potem nie widziałam takiejilości pcheł. Pokryły nam od razu stopy do kostek. W kącieleżały stosytrupów, jedne na drugich; prędko pociągnęłam Krysię w drugi kąt. Krysia na szczęście wielu rzeczyniedostrzegała, była trochę naiwna, trochę łatwowierna,prosta i czysta, wiele też udawało misię w ciągu tych latprzed nią ukryć. Widziałam z okna strychu ojca, jak stał z paczką; bardzo posiwiał. Potem jeszcze kilka razybyłyśmy nastrychu, aż nawieży. Jeden ze strażników zabrał nasna górę i dał paręmłodychgawronów, które wypadły z gniazda. Chodziłyśmy tam przez jakiś czascodziennie i karmiłyśmy w wiel22 klej tajemnicy parę ptaków, przeżywając przy tym wielewzruszeń. W jakiś czas później strażnika aresztowanoinasze wycieczki na wieżę skończyły się. W więzieniu, oprócz wszy tyfusowych i pcheł, panowała jeszcze jedna plaga: świerzb. Szerzył sięon w tempie nieprawdopodobnym, mając w tłoku i brudzie idealnewarunki do rozmnażania. W celu zwalczania go polewalinas bezskutecznie cuchnącymipłynami. Naswędzącym, obolałymciele tworzyły się w krótkim czasie duże, ropiejące guzy. Nie był to zwykłyświerzb,ale "koński". Różnił sięod zwykłego ropnymodczynem i dużymi, bolesnymi, zapalnymi guzami. Spałyśmy takstłoczone, że prędzej czy później musiały sięnim zarazić wszystkie. Przechodziły go w bardzo różnysposób. Niemcy zresztą nie martwili się tym i w leczeniunie robili różnicy między poszczególnymi objawami; poprostu polewali chore miejsca siarkową wodą. Ropiejącerany,oblane żrącympłynem, jątrzyły się jeszcze bardzieji długo nie chciały się goić. Dopiero prywatna aptekaNiusi, przeszmuglowana zdomu, pomogła nam jako tako dojść dozdrowia. Byłyśmyobie bardzo silne, zdrowei niesłychanie odporne na wszystko, co siętam działo. Nie zachorow^ałyśmyani na tyfus brzuszny, ani na plamisty. O śledztwie prawie zapomniałam. Nagle pewnego dniawyrwano mnie z celi na dół. Byłpiękny wiosenny dzień. W bramie stało odkryte auto,aobok niego- mój oprawca ze śledztwa. 'Wiedziałamjuż, że po mnie. Elegancko otworzyłdrzwiczki i gestemzapraszającym wskazał, bym wsiadła. Siadając na miejsceszofera zapytał: - Dokąd pani chce jechać? - Spojrzałamna niego. Już nieraz przedtem w czasie śledztwa(ani razu 23. nie uderzył mnie sam, zawsze posługiwał się innymi)myślałam, że to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widziałam. Tak zwany silnybrunet, o czarnych, ażniebieskawych włosach,ciemnych oczach, ostrym, niecoptasim profilu, z blizną nad górną wargą. Patrzył na mnietak, żenie wiedziałam właściwie, coo tym wszystkim sądzić. Stałam sięznów czujna jakza czasów śledztwa. Powtórzył pytanie. Odpowiedziałam, że toon mniewiezie, więc dobrzewie,dokąd. Uśmiechnął się i wtymuśmiechu twarzjego zupełnie się zmieniła. Powiedział: -Wanda, niech pani będzie dla mnie dobra, to i ja dlapanibędę dobry. - Zaśmiałamsię i ja, trochę sztucznie, trochęnerwowo,i powiedziałam pozornie niedbale; - Och, jaz naturyjestem dobra,więc nie mogę w ogóle być inna,a pojechać chciałabym na Stawinek. NaSławinek chodziłam często z ojcem na spacery. Nie wierzyłam, oczywiście, żepojedziemy na Sławinek; było to kilka kilometrówpoza miastem. Ale pojechaliśmy wolniutko przez miasto. Uciec? - błysnęła naglemyśl, Odczytał ją widocznie z mojejtwarzy, boznowu uśmiechnął się mówiąc: - Jeżeli pani będziedlamnie dobra, nie musi paniuciekać. -W stanie rosnącego napięcia jechałam ślicznym autem w słońcu. Naskrzyżowaniu ulicmignęła mi zdziwiona, niedowierzająca twarz znajomej nauczycielki, mojejwychowawczyni. Miałam ochotę ukłonić się jej,gdy nagle uświadomiłamsobie, że mój oprawca obserwuje mnie w jakiś szczególny sposób. Pomyślałam, że pokazują mnie komuś lubmoże liczą, że ja im coś pokażę. Spojrzałam na gestapowca i zaczęłam nerwowo zagajać jakąś towarzyskąrozmowę. Podtrzymałją,opowiadał oswoich podróżach: był szereg lat w Chinach. Opowiadał żywo, intere24 sująco. Kiedy wyjechaliśmy za miasto, zatrzymał wóz. Siedzieliśmy w słońcu,oszołomiła mnie zieleń, ptaki,woda. Uciec? '... Powiedział znowu: - Niech pani nie próbuje uciekać,Nie próbowałam. Wiedziałam, że niemam szans. Potem wracaliśmy; wytwornie, jak do mego domu,odwiózł mnie do więzienia. Znany już zgrzytbramy,schody, cela- w celi tłum kobiet. Gorączkowe pytania: - Jak śledztwo? -Czy cię bili? Zachwiałam się. Krysia podbiegła: - Co cijest? -Nic. Rozbierały mnie. Nie byłamani pokrwawiona, aniposiniaczona,a chwiałam się na nogach. - Coci robili? -Gdzieś była? Powiedziałam prawdę: - Na Sławinku. Przez chwilę patrzyły na mnie jak na wariatkę, po czymnagle w celi zrobiła się cisza. Odsunęły się ode mniewszystkie, oprócz Krysi i Władki. Któraś powiedziała: - Kapuś. Inna: - Pewnie kochanka. Milczałam. Straciłam ufność do tych kobiet, miałamdo nichwielki żal, uważałam, że skrzywdziły mniebardziejniż gestapowcy. Byłam znowu bliska płaczui tak strasznie zmęczona. Późnow nocy, gdy wszystkiespały, cichutko opowiedziałam Krysi, co się ze mną działo. Nie stało się nic,a przecież szereg nocynie spałam, zastanawiając się, co 25. to właściwie było. Dotąd nie wiem. Długopatrzyły namnie podejrzliwie. Potem już niemiałam do nich żalu,ale zostało doświadczenie. Już nigdywięcej niepowiedziałam nic tak szczerze, tak po prostu jak wtedy - odkąd mówiłam o sobie tylko do tych dwóch: Krysi i Władki - i chyba wtedy przestałam być dzieckiem. Dni więzienia wlekły się powoli,męczące dłużyznąbezczynności, przerywane karami, bezlitosnymwyrywaniem na egzekucję i oczekiwaniem na swoją kolejkę. Więźniarki karne podzieliły się na dwa obozy: te za"szpagaterią" i śmiertelnie jej wrogie. Te ostatnie dokuczały nam czasem bardzo. Niewiadomo skąd przyszła nagle wiadomość o szykującym się transporcie do obozu. Nie wiem do dziś, jak udało się naszym rodzicom przekupićstraż więzienną, która prowadziła do pracy w polewięźniarki po wyroku, żenastam wstawiono i pewnegodnia wyszłyśmy piątkami na ulicę. Chwiałynamsię nogiodzmęczenia. W polu byli wszyscy bliscy. Boże! To byłokoszmarne. Myślę, że gdyby nasi najbliżsi wiedzieli, ile naskosztowało to spotkanie, nie robiliby tego. W jakisposóbudało się nam nie płakać? Nie mogłyśmy oczywiścieuciekać, bo wtedy musiałby nadstawićwłasną głowęstrażnik, któryzaufał naszym rodzinom, a i tak bal się panicznie. Powrót do więzienia środkiem ulicy, gdy pochodniku szli oni, był cięższy niż całe śledztwo. Wzburzyłosię morze tęsknot. Chyba po razpierwszy zadałamsobie pytanie: "Właściwie dlaczego ja? " Pytanie, które dręczyło wiele dni i nocy,było wtedy oznaką buntu. Nie wiem, co myśleli moi rodzice, idąc za nami chodnikiem. Jamiałampretensję, że mnie wyrwali z więzienia 26 tylko dlatego, żebymnie zobaczyć. Czy mogli zrozumieć, co to znaczy wracać tam znowu? Chciałam uciec. uciec. rzucić się w pierwszą ulicę - strzelą i będzie koniec! Nie chciałamwracać dowięzienia! Boże, jak bardzo chciałam być wolna! Upatrzyłam sobiezakręt ulicy: tam prysnę. W tym momencie Krysia chwyciła mnie zarękę, choć nie znała moich myśli. Nikt nie dowiedział sięo tej chwilibuntu. otrząsnęłam się. Oczywiście, zastrzelilibynie tylko mnie, alei tego człowieka, który zaufał mojej matce, i pewnie moją matkętakże. Spokojnie wracałam do więzienia, ale nogi miałam jak z waty. Byłam bardzo znużona. Wszystkie byłyśmy zmęczone tą wyprawą, wracałyśmyjak ześledztwa. Rodzina powiedziała nam, że jedziemy transportem doobozu koncentracyjnego. Nie wiem,jak się o tym dowiedzieli. Właściwie nieprzeraziłanas ta wiadomość. O obozienie wiedziałyśmy nicpewnego, a samo słowo kojarzyłosię z czymś bardzo dobrym. Używałyśmy go dotąd jedynie na określenie pełnychradości i słońca obozów harcerskich. Przy całejmojej ówczesnej wyobraźni słowo"obóz" nie wzbudzało we mnie lęku. Zresztą byłyśmy śmiertelnie znużone więzieniem. Potworny tłok w celach, ciągły tłum kłócących się bab, używających niekiedy, gdy brakło argumentów, pazurówi zębów. Było tu tak strasznie, że wydawało nam się, iżnigdzie nie może byćgorzej. Brud, wszy,brak mydła,wody, bezczynność, stałe szykany, ciągłerewizje, nocepełneoczekiwania na śmierć - wszystko to było nazbytciężkie. Jednejnocy wyrwali ze snu panią Śniegocką. Miałaoczyaksamitne koloru kasztana i przemiłą twarz, była 27. śliczna. Nosiła brązową miękką suknię, o drobno plisowanej spódniczce. Poszław nocy na egzekucję, mówiąco swojej córce, która była -w naszym wieku. Przeżywałyśmy jej śmierć głęboko. Nie sposób pisać owszystkich tych, które przeszłyprzez więzienie, które odeszły bądź zostały z nami. Stworzyło się takie zżyte "bractwoczarnego stolika", grupa najmłodszychi najbardziej"bojowych". Dnia 21 września odczytano na podwórku więziennym listę transportową. Znałyśmy ją jużod poprzedniegopopołudnia. Wszystkie odczytane odetchnęły. Wszystkiespodziewałyśmy się tylko tego, że pójdziemy -jak mówiło się w języku więziennym - "na rozwałkę", więc wyjazd do "kacetu" był niespodzianką. A gdy jeszcze padłynazwiskatych "po sądzie", zdawałosię, że wyjazd do"kacetu"równa się zwolnieniu od karyśmierci. Naiwne. Nie wiedziałyśmy, że można być rozstrzelanym lub zagazowanympo parulatach obozu. Wtedy, na podwórkuwięziennym,myślałyśmy, żewyroki śmierci są wykonywane tylko tu, w ślepym zaułkumiędzy murami. Był jasny,radosny wrześniowy dzień. Ileż strasznychrzeczy widziałam w piękne, słoneczne, wrześniowe dni. Ten był wspaniały w swojej gorącości i blasku. Stałyśmy pełne sprzecznych uczuć. Wyobrażałyśmy sobie, żeodetchniemy,bowyjadą same polityczne, a rządząceZamkiem prostytutkizostaną tutaj. Po strasznychdniachwięzienia każda zmiana wydawała się zmianą na lepsze,dopiero później życie pokazało, że każda zmiana jestzmianą nagorsze; przez wiele, wiele dni, miesięcy i lat takmiało być. Ale rozeznanie tego przyszłoznacznie później. Na razie tam, na placu, myślałam jeszcze, że lepiejjechać do lagru, niż zostać wwięzieniu, Niebędzie mąleń28 kiego jak kieratpodwóreczka, może będzie jakąś przestrzeń, no i zresztąnie będę sama. Oglądałam znajometwarze, niektóre bardzo bliskie i - nagły niepokój: jeżeliustawią nas według alfabetu. Krysiu, gdzie jesteś? Wszystkojedno gdzie, byleby razem - to przetrwałodokońca. Oprócz jednej chwili, w której byłam pewna, żeidę na śmierć, zawsze chciałam być razemz nią. Po sprawdzeniulisty pozwolono nam stanąć tak, jakchciałyśmy. Nasze ,,bractwo czarnego stolika" koło siebie. Stałyśmy cały dzień na męskim podwórku, było tuwięcej miejsca niż na kobiecym. Nie widziałyśmy nikogo, ale wiedziałyśmy, żewe wszystkich szparach wdrewnianych koszach, założonych na okna, tkwią oczyi niespokojnie nas oglądają. Niektórzy widzieli możepo razostatni swoje żony. Było z nami kilka kobiet aresztowanych razem z mężami, którzy też tu siedzieli. To pierwszy duży transport kobiecy do obozu koncentracyjnego. 154 transport do. Och! Nieograniczonajest fantazja ludzka wogóle,a już na pewno nie ma żadnych racjonalnych granic wyobraźniakobiet. Tysiąceplotek obiegło podwórko; tętnią sensacjami ustawioneszeregi kobiet. Jedziemy do. prący, Tyrolu, Bawarii, do. do... do.. Właśnie dziwięsię, że nie do Londynu, boprzecież i to możliwe. Stoimy zgrzane, spocone, humorystycznie poubierane,bo przecież włożyłyśmy na siebie wszystko, co miałyśmy. Może tam będziezimno, może będzie głód,może będziemożna coś sprzedać? Wprawdzie naczelnik więzienia,Dominik, olbrzymi mężczyzna,blondyn, o którymmówiono, że "wcale nie był taki zły", zapowiedział: "Kobzity,nic wam nie trza,wszyćko wamdadzą, będzie wam lepiej"- ale nie wierzyłyśmy. Wiedziałyśmy już, że nie można 29. wierzyć w nic, co nam mówią. No więc stałyśmy, kolorowe postacie, jak baby kupne z jarmarku, co to mają trzynaście kiecek, szersze niż dłuższe. Niektóre w lokach, niektóre starannie i jaskrawo umalowane, bo może ostatniraz. Rzeczywiście, możeostatni raz? Podnoszę głowę: natle nieba kontury starej baszty. Zamek lubelski. Siedemmiesięcy więzienia poza mną -dni, których nie chcę pamiętać, nie chcę o nich więcej wiedzieć, chcę zapomnieć. W tym dniu jedynym i strasznym, gdy poszłyśmy"w pole", powiedziałamdo mamy: "Nie martw się, wyjazd do obozu traktuję jak wycieczkę krajoznawczą". Teraz myślę: czy naprawdę jak wycieczkę? Lublin. stare,nudne,a jakże w tejchwili kochane miasto. przed namipodróż w nieznane. za nami koszmarne dni, dni ciężkie, a przecież ozdobione poczuciem wygranej, czystegosumienia i zdobytą świeżo przyjaźnią. Właśniemyślęo nich: Wielkie Dni. We mnie burza uczuć. Ile razy w nas grało morzesprzecznychuczuć, odjasnej wiary we własne szczęście,w sprawiedliwość, która musi zwyciężyć, poprzez płomień palącej tęsknoty, do czarnej jak chmura obawy, cobędzie, do lęku najgorszego ze wszystkich: lęku przednieznanym. "Kobzity,macie tu kiełbaskę, zobaczyta, będzie warnalepsiej" -brzmi głos wielkiego Niemca. Lepiej? Pod wieczór zajeżdżają samochody, po kolei wsiadamy. Jakoś od początku taksię składa,że jestemw tej grupie, która uważasię za ,,odpowiedzialną". Więc gdyjużwszystkie pojechały, myna końcu. Chcemy być razem,zostało nam tylko to. Trzymamy się z Krysią zaręce. W oknie gabinetu lekarskiego powiewa ku nam rozpacz30 liwie jakaś ręka. Czyja to ręka? Wszystkojedno. I nagleprzeczucie czegoś strasznego, zawieszenia w próżni bezżadnego punktu oparcia. Nie da się tego znieść - to ponad siły. Ileż razy w tych czasachwydawało nam się, że przeżywamy rzeczy absolutnie ponad siły. I wtedy też niemożna znieść tego napięcia. - Musimy, musimy! Słyszysz? - krzyczę do ucha Krysiwśród warkotu motoru. -Musimy wrócić! Z tym wyjechałyśmy. Zhukiem jeszcze raz zatrzasnęła się za nami brama. Tym razem z drugiejstrony. Jedziemy przez miasto. Poznajemy ulice: Zamojska,Klin, 1 Maja i -Danusia' Przez szparę w brezencie mignęła znajoma, kochana twarz. Już szarobyło, nie widziałam jej oczu,ale wiem, żesą niebieskie. Tamte w pierwszych autach wygrały, było jeszcze widno, gdy jechały, widziałytwarze bliskich. My na dworzecwjechałyśmypo ciemku. Nasz wóz był zakryty, tamte miały otwarte wozy; wiemy, żenasi bliscy są tu międzywagonami, wiemy, żeprzepłacili na pewno strażników, siedzątu gdzieś i patrzą. Krysiu, czy to nie twój tatuś? Przygarbiony cień. Roma widziała swoją matkę, mówiłacoś do niej. Wsadzili nas do osobowych wagonów, luźno, poosiem w przedziale. Luksus. Stoimy długo na stacji. Noc. Cicha, rozgwieżdżona, ciepła i. tajemnicza. Pamiętasz,Joanno? Siedziałaś na stopniu i mówiłaś dla mniewyspęW. "Taka wyspa na mapachnie istnieje, ale jeśli jejbardzo pragniesz, tosięjeszcze tej nocy Kasjopejęz niebado morza nagnie. nie wiem tylko, czy utrzymasz się długo na tej twojej rogatej literze - inny kaprys. innychoczu smugą znów ją z morza na niebo zabierze. " 31. Słuchałyśmy w milczeniu. O czym myślała każcl3z nas? Nie sposób wiedzieć. Ja pamiętam swoje myśli. Chciałam uciec, ale bałam się, że za to zamkną moj'łmamę. Obliczałam, jakie są szansę, że taksięnie stanic'W więzieniu siedziało mnóstwo kobiet właśnie za kogoś. Nie, nie mamowy, nieda się teraz ucięć, może p0'tem, tam, daleko, gdzie odpowiedzialność nie spadni6na bliskich. Odpowiedzialność. Wielkie słowo. Tej n0cy poczułam się odpowiedzialna zapowrót Krysi. Ni6wiadomo dlaczego. Postanowiłam, jak wiele razy, że on'1musi wrócić. Mała Krysia. Spojrzałam - spała. Pociągukołysał ją jak dziecko. Jak dziecko? Przecież to napraw'"de dziewczynka. Krysia miała siedemnaście lat. Koła mówiły" wró-ci-my, wró-ci-my, wró-ci-my. W ciągu nocynarasta wisielczy humor. Nie śpimY'nie da się; nawet te, które znużone tym trudnymdnieri1wpierwszym momencie zasnęły - teraz się obudziły'Śpiewamy - trochę brawury, ale też dużo, dużo mło'dzieńczej beztroski i poczucia humoru. Śpiewamy pet'na piersią: ". bo taki los wypadł nam, że dziś tu, a jutrotam, botaki los dał nam Bóg, że nie wiemy, gdzie nas? grób". Następny dzień byłjasny. Żegnałanas polska jesień i złotym uśmiechem, wspaniałymkolorowym dniem. Najakiejś stacji mały chłopiec rzucił pęk kwitnących wrzo'sów. Pachnąca ziemią garśćliliowychgałązek- pierwszyw ręku od siedmiu miesięcykwiat. Nigdy przedtem nit; wiedziałam, że wrzosy tak pachną. Za nami Pawiakzajął następne wagony i jechał całydługipociąg wioząc setki bólem drgających serc. Nie będę płakać, aż w domu. niebędę płakać, aż wtedy, gdybędę mogła rzucić się w wysokątrawę ipatrzeć przed 32 siebie wniebo, ana nim będą się kołysać gałązkidrzewNie będę płakać. Nie będę płakać. No i rugplączemy. Kartka rzucona na wiatr: . Jedziemy -w/ nieznane przezKutno na Poznań" (doszła). W nie-zna-ne, w nie-zna-ne, w nie-zna-ne - skandowały koła pociągu. Na stacjach przerażone twarze, wszyscy wiedzą coznaczą te obstawione przezesesmanów wagonyKtośmówi: "Cały pociąg kobiet nawygnanie-^ wygnanie? Notak, właściwie tak, ale myśmy jeszcze w tensposóbniepomyślały - dopiero teraz. Na wygn^gi Dokąd? W nieznane! Poznań, Krzyż i już nie ma Polski. Na jakdługo? iMożena zawsze. Staszkapowiedziałagłośno:^aj umrzeć napolskiej ziemi". Umrzeć? Nie, nie chcemy umierać nawetna polskiej ziemi. Czy to nie wszystko jedno, gdzie' Alenie, coś takiego jest tamw środku, że to wcale nie jestwszystko jedno, gdzie umrzeć i nagle nabierają znaczenia słowa: polska ziemia. Ta druga noc podróżybyła jeszcze gorsza. Wnocyprzejechałyśmy Berlin. Ciemno - zasłony przeciwlotnicze. Raniutko23 wTześnia 1941 roku Przeczytałyśmy nowe, puste dla nas słowo:Furstenberg. Cóż, nijakie słowo. A dziś? Co to znaczydla ciebie dziś? czy już nigdytego słowa nie powiesz spokojnie? Czy zawsze, do końca życia, będzie się czuć ten dreszcz? Drżałyśmy. Byłonam zimno - byłyśmy głodne i niewyspane,^ nocebez snu. Ustawiono nas w piątki; pierwszy raz zobaczyłyśmyaufzejerki. Nie da się opisać, jakstraszne byłyte kobietynasze nowe władze. Patrzyły na nas z pogardą kobiety^-wrony, kobiety-kruki, tak je nazywałyśmy potem Olbrzy33. mię, wysokie blondyny o bezmyślnych twardych oczachi zaciętych wargach, w czarnych krzyżackich pelerynachz kapturami - ostre, drażniące ucho glosy i u bokuogromne wilczury. Stałyśmy w milczeniu,bez ruchu, otoczone zgrająpsów i gorszychod nich, wrogich ludzi-nieludzi. Brutalne glosy, gesty, kopniaki, pięści, policzki - od razu wpierwszej chwili- to wszystko kamieniem zapadło namw serca. Milczałyśmy. zaczynałyśmy przeczuwać, co nasczeka w najbliższychdniach czy nawet miesiącach. O latach wtedy nie myślałyśmy. Stałam z zębamizaciśniętymi tak mocno, że bolałymnie szczęki. Pamiętam właśnie to: bolały mnie szczękiod rozpaczliwego zgryzu. Nie mogłam powiedzieć anisłowa. Zresztą każda próba szeptu wywoływała niezmiennie kopniaki i ryk: "Maul halten! "Cisza. groźna cisza. Wielokroć potem przeżywałyśmy zgrozę zbiorowejciszy, ale tapierwsza chwila wydała nam się najgorsza. Była tak niespodziewana, tak zaskakująca, nowa, pełnapanicznego strachu - pierwsza cisza,której wstydziłyśmy się. Byłyśmyprzerażone przerażeniem najgorszym,trwogą, że pozbawią nas rzeczynajdroższej: poczuciaczłowieczeństwa, Jaskrawo, ostro widziałam wszystkie twarze, które nagle stały się inne. Te same,a nie do poznania; blade, oczyz uporem wbite wziemię. Czemu unikałyśmywłasnychspojrzeń? Dlaczego nie rzuciłam się z gołymi pięściaminate straszne baby, gdy uderzyły w twarzpierwsząz nas? Przytłoczyłonas uczucie wstydu przed własnymlękiem, uczucie bezradności i poniżenia, zmora lagrowych dni - bezsilność. 34 Stałyśmy tak, czekając na auta,sponiewierane kobiety-więźniarki, ludzie wyrzuceni poza nawias życia. Już nie pomagała świadomość, że jesteśmy razem. Przeciwnie - potęgowała bólponiżenia. Przez momentzagrałagorąca nienawiść; a jednak skoczę na tę najbliższą,niechtam. Sprężyłam się cała. Czarna peleryna tuż. jeżeliuderzymnie albo Krysię, albo Władkę, to. Patrzyłam jej prostowtwarz. Spuściła powieki, przeszła, nie uderzyła tym razem nikogo. Powoli rozluźniłam szczęki. Bolałyi tak. Samochodami zawieźli nas do obozu. Mignęła nazakręcie tafla jeziora, nad nią wysoko wgórze las. Tak wyglądał, jakby znajdował sięw niebie. Obóz położonybyłniżej, toteż brzeglasu widać było ponadmurami na tlenieba. Możeto właśnie potęgowało jeszcze poczucienieosiągalności tego lasu. Zakłuła nowa tęsknota za lasem. Ileż razy marzyłam o nim. Las w tych dniach beznadziejnych stał się dla mnie symbolem swobody, spokoju, odpoczynku. Zawsze jużtak chyba będzie, żeznużonaczymkolwiek, najpierw^zechcę uciec do lasu,a potem możedo ludzi. "Wzorowy obóz Ravensbriick". Brama iwielki plac -z przodu jakieś budynki, z drugiej strony placu, podwóch stronach głównej ulicy Lagrowej, szeregi jednakowych niskich bloków. Plac i ulica wysypaneczarnymwęglowym żwirem. Kwitnące rzędy szałwi, kwiatu, którego jaskrawa czerwień stała się wjakiś sposób symboliczna. Niewinnykwiat,do którego dziś czuję niechęć. Nie lubię szałwi i nie mogę nanią patrzeć. Potem nauczyłyśmy się odróżnić, że ten wysoki budynek z brzegu - tobunkier. Wtedy nic nam nie mówił. Rozglądałyśmy się ciekawie. Mur gładki, wysoki,o wiele za wysoki,by można było przezeń uciec. Za nim 35 JKI. druty wysokiego napięcia i wieżyczki strażnicze. Dobrzestrzeżony był tenobóz i dobrze zamknięty, W dali przechodziły piątkamiszeregi kobiet, wszystkie jednakowo ubrane w niebiesko-szare pasiaste ubrania. Patrzyłyśmy na niez ciekawością, ja nawet z zachłannąciekawością. Uderzyła mnie przerażająca jednakowośći bezmyślność ich twarzy; były niemal nie do odróżnienia. Już wtedyzdałam sobie sprawę, że to jestznaczniegorsze niż więzienny brud - te czyste, jednakowo uczesane lub ogolone głowy, te twarze bezduszne, bez wyrazu. Przechodziły koło nas obojętnie, nie patrząc, niemówiąc ani słowa, nie reagując. One w ogóle nie miałytwarzy! "Kadłuby" -pomyślałam i tam, na tym placu, wyrwały mi się ciche słowa modlitwy: - Boże, jeżeli jeszczejesteśnad tym światem, daj nam zachować własnątwarzw tym strasznym miejscu. Nie życie, ale duszę. Numery. numery. numery. nic więcej. beznazwiska. bez imienia. bezuczucia. "One są już przecież zabite"- pomyślałam. Krysia chwyciła mnieza rękę iprzerażona szepnęła: - One są wszystkie jednakowe. Zrozumiałam natychmiastjej lęk i prędko powiedziałam: - Wiesz, to tylko te ogolonegłowy wywołują takiewrażenie. - Odetchnęła, ale ja wiedziałam, że boimy siętęgo samego. Nie wszystkie jednak przechodziłybezsłowa. Znalazły się"żywe" Polki, te z czerwonymi trójkątami. (Jeszczewtedy nie wiedziałyśmy, że kolor czerwony oznaczawięźniapolitycznego). Przechodziły,ukradkiem uśmiechającsię w naszą stronę; pouczyły, żeby przerzucić drobiazgi daleko - że może uda im się je pozbierać. Wszystkie szeptały: - Sondertransport, Sondertransport. - Niewiedziałyśmy, coto znaczy, dlaczego tak o nas mówią. 36 Dopiero później dowiedziałyśmy się, że Sondertransport oznacza transport z karą śmierci. Po prostu byłyśmy przeznaczone "nawykończenie", jednez terminem,inne bez. (Jak się potem okazało - bez rozprawy, bez aktuoskarżenia, bez obrońcy - wszystkie jednakowo dostałyśmy karę śmierci. Lubelskie gestapo byłoznanezwysokich kar, wymierzanych niezależnie od wieku i rodzaju "przewinienia". ) Ale 23 września 1941 roku to wszystkobyło nam niewiadome. Tego pierwszego dnia niedało się zauważyćnicszczególnego w traktowaniu naszego transportu. Wpuszczono nas po kolei do Badenu. Stałyśmy czekającna swojąkolejkę. W transporcie było dużo młodychdziewcząt, zwłaszcza z "Szarych Szeregów" (najmłodszamiała piętnaście lat). Przeważały inteligentki, nauczycielki, o których pozostałe w więzieniu karne więźniarkimówiły: "przeklęta szpagateria". Większość aresztowanych z "wyboru", zaakcję świadomą. Przyglądałam siętym kobietom, któreza chwilę miały zrzucić"cywilnesuknie". Wszystkie były czujne. Patrzyłamna nie i zastanawiałam się, ile z nas ocaleje, ile zachowa "twarz"? Z Badenu wychodziły już obce, wyglądały okropnie,ale jaksię ma . naście lat, to łatwiej o poczucie humoru. Wybuchałyśmy śmiechem przy każdejnowej dziesiątce. Uspokoiłam się trochę. Może i tekobiety, stare Haftlingi,niebyły tak ogłupione, możeto tylko ubiór. Nasze inteligentki w pasiakach i z łysymipałami wyglądały również bezosobowo i były do siebie tak podobne. Nie wiem, dlaczego nie ogolono migłowy. Może dlatego, że już w więzieniu ucięłam krótkowłosy? Potemprzekonałyśmy się, że nigdynie byłowiadomo, co i dlaczego. 37. Kwarantanna. Mijały jeden za drugim dni długie, jednakowe, przytłaczające szarzyzną beznadziei. Stłoczone nasali w jadalnimusiałyśmy milczeć i czekać od posiłku do posiłku, od apelu do apelu. Nic, tylkoczekać. Rano zrywałyśmy się na dźwięk syrenyi zaczynałasię zmorasłania tóżek. 35 kostek wszerz, 7 wgórę, 18poduszka - brr. ileż bezsensownych godzin spędziłyśmyrobiąc "kanty", ile głuchej wściekłości tkwiło w każdej, gdy po raz któryś tam z rzędu Hermina, hoża niemiecka blokowa, nienawidząca Polek z całej duszy,rozrzucała zasłane z trudem łóżko. Szykany. szykany. szykany. Fartuch źle zapięty, szklanka brudna, kieszeńniedobrze wyczyszczona i sto tysięcy powodów, żebynam dać odczuć, co to jest obóz, i żeby nam wymierzyćkarę. O, Hermina celowała w wyznaczaniu kar. A my,tłum bierny i odpierwszego momentu zmaltretowany. Coby}o wtedy w nas? Byłyśmy zagubione, nie umiałyśmy siebieodnaleźć. Ten tłum. Wtedy wydawało namsię,że jest bardzo ciasno, a pod koniec obozu w takimsamym bloku było nas pięć razy więcej. Ale teraz towszystko było nowe, ten pośpiechbez sensu, tadrucianasiatka oddzielająca odobozu (Niemcy bardzo balisię zakaźnych chorób ikwarantanny istotnie były odizolowane). Widziałyśmy obóz przez tę siatkęi słuchałyśmy, jakHermina wbijała nam dogłowy regulamin obozowy, hojnie rozdając przy tym policzki. O, Herminalubiła bić. Poznałyśmy stówa:rewir, Strafblock, 25, bunkier. Pewnego dnia wszystkie dostałyśmy numery. Przestałyśmy istnieć jako my. Na pasiastymrękawie został nu 38 mer. "Meine leute" -zwykła o nas mówić Hermina. Potempozwolono wysłać pierwszą kartkędo domu. Numeri adres, zawiadomienie, że jesteśmy tu i tu ,"Frauen-Konzenrtrationslager Ravensbriick in Mecklenburg". Zwykła kartka przypominała dom. Do tej pory unikałyśmy myśli i rozmów o domu. Pierwsze wysłane kartki wzbudziły znowufalę tęsknoty. Ciężko było, ale nie wiedziałyśmy,że to dopierowstęp. Z beztroskąmłodościciągle myślałyśmy, że jakośtam będzie i że musi być lepiej. Zmęczone bezczynnością, naiwnie tęskniłyśmy do pracy. Podzielono nas na dwa bloki: 13 i 15. Przyzwyczaiłyśmysię z wolnado pasiaków i nie wybuchałyśmy jużśmiechem,patrząc na łyse głowy. Uczyłyśmy się szybkoobozowegoabecadła. Oprócz Herminyuczyły nas też przybiegającukradkiem stare Haftlingi. Uczyły, jak uniknąćmeldunku, boto oznaczało areszt z głodówką w bunkrze; poinformowały od razu, że nie wolno chorować, gdyż pójście do rewiru oznacza tylko bicie i kopanie. Nauczono nas, za comożna siędostać do Strafblocku,a za co grozitylko Kaffeeholen. Pod koniec byłyśmy już jako tako zorientowanew obozowych stosunkach. Bezczynność kwarantannyi bezsilność wobec tego, co działo się w obozie, budziław nas bunt. Siedziałyśmy wszystkie za "coś", zasprawy,o których nie chciałyśmy mówić, bojąc się "wielkichstów"i patosu, ale które jakośw nas żyły. Na kwarantannie przygniotło nas widmo Goldstucka- tak nazywano kobietę, w którejperfidne metody obozukoncentracyjnego zabity człowieka. Goldstuck - tobyłataka, która żarła wszystko, copopadło, nawet zgniłe obie39. rzyny ziemniaczane, która kradła, w której zostało tylkowegetatywne życie. Myśl, że obóz nas zdusi,przytłoczy,zabijewszelką indywidualność - dręczyła niewymownie. Kobiety za drutamibyły jak zwierzęta. Bałyśmy siępanicznie tegostanu. Chciałyśmy wrócić, ale wrócić normalne, żywe, mocne. Bałyśmy siępotwornie tego, czym możemy się stać. Z całą świadomością,popartą byćmoże instynktem, zaczęłyśmy z miejsca pilnować tego, co nam się wydawałonajdroższe: żeby nie zezwierzęcieć. Troszczyłyśmy sięo czystość. Blok był czyściutki, umywalnia oblężona. Polki myły się całe od stóp dogłów. W zimno i w mrozy, zawsze jednakowo, do mycia stała długakolejka. Z zapałem i żarliwością odrazu na kwarantanniezorganizowaliśmy też tzw. życie kulturalne. Było to trudnei niebezpieczne, ale jedynie mogło przezwyciężyć pasiastą rzeczywistość. Opowiadania, wykłady, deklamacje, śpiewy solowei zbiorowe, skecze, zagadki, poezje. Bardzo dbałyśmy o to. Nasza blokowa z piętnastki, Hermina, wielka grubaNiemka, wrzeszczącą i szykanująca nas na każdym kroku, miewała czasem chwile łagodności i przysłuchiwałasię tym występom; zwykle jednak wpadała w furię słysząc śpiewy. Śpiewałyśmy nasze ulubione piosenki,znany już z więzieniarepertuar, głównie Steni inasz- śmiesznekawałki, niektóre sentymentalne, jak "Uliczka w Barcelonie" czy "Wierna rzeka", bojowe, żołnierskie, harcerskie. Bardzo prędko powstawały własne teksty, podstawionedo starych melodii, szybko wyłoniły się solistki na koncerty iwieczorki. Śpiewała Pola i Stenia,no i oczywiścieJoanna, ale Joanna zasadniczo była od deklamacji. Giga 40 wygłaszała dowcipne monologi. Grażynka od razu zaczęła pisać wiersze. Pod oknem, jakby na ironię, kwitło kilka słoneczników, zaplątanych międzyszare buki. Gdy padałdeszczi wiał wiatr, jeden z nich pukał zawsze w nasze okno. Ulubieniec Grażyny - pukał, zaglądał i drażnił nas twarząroześmianą i jasną. Grażynka napisałao nim wiersz. Wiersza Grażynki o słoneczniku dziś nie pamiętam. Grażynka nie żyje,rozstrzelanaw obozie. Został wierszo słoneczniku, który podczas szarej kwarantanny w szarym obozie był jedyną jasną smugą. WierszGrażynkimówił o tęsknocie. Byłyśmy wtedy jednym krzykiem tęsknoty, czułyśmygorąco i żywo te tygodnie kwarantanny,wszczególny sposób napiętnowane tęsknotą i sprzecznymiuczuciami. Wrzało w nas. Ratowały nas apele, wczasie których na niebie oglądaliśmywspaniale wschodyi zachody słońca, bogactwoniezmierzone barw. Niebo nie było wrogie, było wspaniałe, było lekarstwem, pozwalałooderwać się i zapomnieć. W Meklemburgiiwieją silne wiatry, które napędzają morzekolorowych chmur. Ztych chmur w naszychoczach powstawały smoki, rycerze, całe sceny. Konieckwarantanny. Dłużyła się nam tak bardzo, że dziś wierzyć misię niechce, że trwała tylko sześć tygodni. W czasie kwarantannyzabijała nas bezczynność, która jeszcze bardziej podkreślała naszą absolutną bezradność. Toteż oczekiwałyśmyjej końcaz pewnym zniecierpliwieniem. Łudziłyśmy się,że zmiana wyjdzie namna lepsze, bardzo długonie mogłyśmy się tegouczucia pozbyć, mimo że miałyśmy jużprzecież więzienne doświadczenie. 41. Istotnie zmieniło się. Dotychczas, jako blok kwarantanny, wychodziłyśmytylko na apele liczebne, w czasie których sprawdzanostan aktualny obozu. Apele liczebne odbywały się dwarazy dziennie, rano iwieczorem, i trwałyróżnie - czasem godzinami. Apel musiał się zgodzić, t2n. ilość kobietmusiała odpowiadać ilości podawanej "nach Vorne". Stan obozu stale sięzmieniał - przybywały coraz to nowe zastępywięźniarek, niekiedy doliczenie się wymagało dłuższego czasu. Teraz, po okresie kwarantanny,zaczęły nasobowiązywać jeszcze dwa apele robocze: rano po apelu liczebnym i wpołudnie po przerwie obiadowej. Dwa razydzienniestawałyśmy "na rynku". Znalazłyśmy się od razu w najgorszej sytuacji jako Zugangi. Zugangi musiałyprzejść przez najgorszą szkołę. Nie miałyśmy przydziałudo własnych kolumn, jak stare Haftlingi,ale byłyśmy tzw. Verfugbar i wobec tego mogłyśmy byćwyrwane do każdej pracy. System pracy polegał na tym, żeoprócz bloków - Betriebów, gdzie otrzymywałosię różnego rodzaju zajęcia,jak: szycie,guziki, jakieś wyroby ręczne itp. , byłojeszczemnóstwopracy fizycznej na użytek lagru, a więc noszenie brykietówdo Heizungu, wożenie na taczkach kamieni i cegieł, rozładunek statku, kopanie rowów itp. Do tych zmiennych prac fizycznych nie było specjalnychkolumn, tylko Kolloneftihrerinki czyAnweisungi,przeważnie Niemki, w czasieapelu dobierały sobie siłęroboczą. Wypuszczone z kwarantanny, nie znałyśmy jeszczeobozowych "wielkości", nie znałyśmy charakterów naszych Anweisungów. Nie wiedziałyśmy też nic o pracy 42 i wyciągano nas do różnych robot. Zresztą nasza blokowa,gorliwa Hermina,uważała za punkt honoru "sprzedać"wszystkiena apelu do pracy. Potrafiła wynaleźć najgorsze kolumny. W tym pierwszym okresie pracowałyśmybardzo ciężko, myślę nawet, że najciężej. Wtedywłaśniewykonywałyśmy prace, które - jak dziś wspomnę - wydająmi się niemożliwedo wykonania przezmłode kobiety, i tojeszcze głodzone. Bardzo prędko zmieniłyśmy zdanie,że bezczynnośćjest najgorsza, i po dniu pełnym fizycznego wysiłku zaczęłyśmy marzyć- o bezczynności. Nie umiałyśmy sięwtedy "dekować", w pracę wkładałyśmy tyle sił,ilemiałyśmy, jeszcze nie nauczyłyśmy się, że ten przetrzyma,kto potrafi się wymigać, schować się przed najgorszym,kto potrafi pracując fizycznie - symulować. A my nieumiałyśmy. Nosiłyśmy potworne ilości kilogramów naplecach, w rękach czy na nosiłkach iwieczorem padałyśmy bez życiana łóżko. Umilkły nasze śpiewy i naszepoezje. Bolało nas wszystko,wszystkie nie używaneprzez szereg miesięcy mięśnie. BiedneZugangi, popychane ciężkim butem esesmanów i pogardą mądrzejszych starych Haftlingów - zmieniłyśmy się naprawdęw woty robocze. Mnie i Krysię wybierano stale, zresztą ustaliłyśmy,żejeżeliwyciągają jedną z nas, druga automatycznie ustawiasię obok. I prawie zawsze chodziłyśmy razem. Czasem nie znananam kolumna wydawała sięw pierwszej chwili niegroźna. Na przykład kiedyśwyciągnięto nas do "ogródków". Wtedy dopiero przekonałyśmy się, że praca w "ogródkach" oznacza wwożenie nagórę,do domów aufzejerek kamieni znad jeziora. Ogródkikoto domów esesmańskich byłyotoczonewłaśnie takim 43 A. niewinnie wyglądającym murkiem z kamieni. Te kamienie przenosiłyśmy we własnych rękach lub na taczkach. Na dodatek teren był tak położony, że pod górę wypadała droga z pełnymi taczkami. Ale potem okazało się, że ta kolumna nie była jeszczenajgorsza. Zmorą tamtych dni był. piasek. Znowu niewinnesłowo. Gdy usłyszałyśmy je po razpierwszy,skojarzyło się nam z plażą i brzegiem rzeki, zesłońcem i latem. Alepiasek okazałsiętorturą. Była to praca wymyślona dla tych Zugangów, które nie znalazł}' przydziału na apelu roboczym. We wzorowym obozie niemieckim wszystkie Haftlingi miały pracować, jeżeli więcbyło za mało roboty, setki kobiet dostawały łopaty i przesypywały cały dzień góry piasku. Każda miałaswoją górędo przesypania. Z górtych utworzony byłłańcuch i nigdypiasku nie zabrakło, gdyż twoja poprzedniczka przesypywała go do ciebie cały dzień, sypała,ile miała sił, bo nadniąstałaaufzejerka z psem i wołała: - Weiter, weiter, los,los, schnell. -Łopaty robiły pęcherze na dłoniach, a piasek rano ciężki i mokry, w ciągu dnia wysuszany był przezwiatr (w Meklenburgii wieją szalenie silne, porwiste wiatry), stawał się sypkii lotny,unosił sięw górę, zasypywałoczy, usta, uszy, dostawał się pod ubranie. Wracałyśmy zasypane piaskiem. Wydawało nam się, że jesteśmy żywcemprzysypane. Ogłupiająca robota bez sensu - produkcjakadłubów. Kadłuby - tak nazywałyśmy teraz siebie. Niezawodnametoda, wypróbowana nawielu setkachkobiet. Piasek rozłożył wiele z nas,wykończył, pozbawiłinicjatywy, zalał nasze "wieczory literackie". Gdybymniebala się patosu, powiedziałabym - zasypywał nam dusze. Pęcherze na rękachszybko stwardniały, zmieniły sięw odciski. Ręce wprawiły się do ruszania łopatąi tylko 44 jiimience bladły coraz bardziej i coraz luźniejsze stawałysię pasiaste sukienki. Jakże szybko chudłyśmy. Nogilszyje stawały się coraz dłuższe. Byłyśmy głodne i z głodu nie mogłyśmy spać, a gdywreszcie zasnęłyśmy, to śniło się nam, że przywala nasgóra piasku, dusi i odbiera oddech. Gdy wracałyśmyodtego piasku,niektóre z nas starały się nie dać. Nieco symbolicznie trzepałyśmy wszystko,rozbierając się mimo zimnychjużjesiennychwieczorówdo naga,wysypywałyśmy piasek,żeby się od niegouwolnić. Jednak przygniatałnas coraz bardziej. Czasem jednak reagowałyśmy odruchem buntu, przesypując te idiotyczne góry bez najmniejszej satysfakcji, żeto mogłoby mieć jakiś sens. Czasem zrywała się jakaśmyśl gorąca, wybiegała ponad piaski, ale już w następnejchwili budziła się refleksja: bunt? Cóż mytu możemy zrobić? Niech tam, niech stanę się wreszcie zupełnie nieczuła, jak kamień. Przecież gdybym tak ciągleczuła i tęskniła,to chyba bym zwariowała. Już lepiej tak "na kadłuba". Stawałyśmy się coraz bardziej szare, coraz brzydszeicoraz rzadziej uśmiechałyśmy się. Czas mijał. Dnicoraz krótsze - mróz i śnieg - zima. listopad,grudzień1941 rok. W sypialni u sufitu wiszą soplelodu. Koce przykryte szronem, aHermina systematycznie każe otwierać wszystkie okna naprzestrzał z obustron sypialni. Jak my marzłyśmy tej zimy! Alejaknazłość nie chorowałyśmy inie zaziębiałyśmy się. I nieumierałyśmy. Mimo wszystko żyjemy. Więcej. postanawiamy żyć mimo wszystkoczy właśnie dlatego. W przewiewnych kabatach bez strzępka wełny godzinami stoimynamrozie i na złość żyjemy. Tylko czasem wieczoremprzedzaśnięciem chwytał nas żal: przecież mnie tak 45. strasznie bolą kości, czy możliwe, że było się kiedyśczłowiekiem, że było inaczej? Czy możliwe, że piasek,zloty piasek nad Wisłą, był symbolem wolności? Że szumiał las? Broniłyśmy się opowiadaniem bajek. Pamiętasz, Krysiu, opowiadałam ci "kolorowe" bajki, a ty mnie. Nie pamiętam ich treści, ale niektóre były po prostu drogą wgórach. Opowiadałaś,jakimi chodziłaśścieżkamii obiecywałyśmysobie,że będziemy tam chodzić razem. 6 grudnia 1941 rokuzrobili nam "extra apel" i podzielili na trzy grupy. Bałyśmy się, żeby nas nierozdzielili, alenie. Byłyśmyznowurazem. Podzielili nas do pracy natrzy zmiany. Zaczęłyśmypracować nocą. Początkowowydawałonam się, że praca w Betriebie jest w każdymrazie zmianąna lepsze, bo byłyśmy tak bardzo zmarznięte. Śmiałyśmy się nawet wybierając się natę "nocną robotę". Popędzononas. Długi, brudny barak,w którym praca polegała na wybieraniu i pleceniu słomy, a potem szyciu z warkoczy butów dla wartowników. Jakieś śmierdzące Cyganki istareNiemki wydałymi się wiedźmami z bajki. wrzaskdziki. zaduch. Dołączono nas do innego baraku, gdzie nie było wcale Polek. Obce, brzydkie, odrażające twarze z wyrazem, któregowtedy jeszcze nie rozumiałam, a którypotem napawał mnie wstrętem. Kurz,że nie było czymoddychać. Stałam kołojakiejś Cyganki i plotłam te słomiane warkocze, mokra słoma zdarła mi natychmiastskórę z rąk do krwi. Nie wiem, jak dotrwałam dorana,do piątej. Rano zmiana: wyrzucili nas spocone, zmęczone na mróz w letnich sukieneczkach z krótkimi rękawkami. Byłyśmy zrozpaczone, ale potem przyzwyczaiłyśmysię do tych sukienek (dali nam je do pracy, bo w baraku 46 było gorąco). W tych sukieneczkachstałyśmy godzinamina apelach, zabawiałyśmy się nawet makabrycznymi dowcipami i nasza ,,wrona" wściekała się, gdy z szeregówwydobywał się nagle zduszony śmiech. Tenocneapele, spowodowane nową prącą, miały swójurok i mimo wszystko potrafiłyśmy ten urok odczuć. Pamiętam: kiedyś w nocy stałyśmy pod gwieździstymniebem. Granatowe niebo, dwie latarnie i nasze cienie. Nie wiem która, chyba Bogna, wymyśliła,że byłby towspaniały, makabryczny film z takimpochodem kadłubów jak nasz. Miałyśmy na głowach śmieszne czepki,których cienie na śniegu wyglądały groteskowo i chwiały się w rytm naszych ruchów. Za namową Bogny, dlasprawdzenia elektów świetlnychdo przyszłego filmu,poruszałyśmy rytmicznie głowami,a cieniegroteskowotańczyłyna śniegu. Śmiałyśmysię. Nasza "wrona" - teraz już tę nazwę, początkowo przypisywaną każdej aufzejerce, zostawiłyśmy dla jednej -była czarna, sucha jak szkielet, z olbrzymią chyrą zawszerozczochranych włosów, zmierzwionych tandetną trwałąondulacją. Bardzo wrzaskliwa, oprzeszywającymgłosie,miała w sobie na pewno sporo sadyzmu. Niesłychaniedrobiazgowa, służbistka, dała nam się w pracydobrzeweznaki. Była najgorszą z aufzejerek pilnujących nas przysłomie i nie znosiła naszego śmiechu. Zapewne dlategowłaśnie przyniej śmiałyśmy się częściejniż kiedykolwiek. Może trochę przekory wyzwolonejprzez wstrętnąbabę dawało nam poczucie, że jeszcze kimś jesteśmy? Bo w ogóle było corazciężej. Czas mijał, żadnych wieścize świata,żadnej nadziei na koniecwojny, na jakąkolwiekzmianę. Zagubione, zapomniane numery, ludzie pozanawiasem. 47 -,. Crescendo. Najpierw głód; potem głód i ciężka praca fizyczna; teraz głód, praca fizyczna i bezsenne noce. Cóż w nas zostało? Wydawałonam się, żenic, żechcenamsię tylko spać. Spać. spać. spać. Przyszedł moment,że zasypiałyśmy stojąc z otwartymi oczami na apelach i czasem któraś nagle padała. Żebynie paść na mrozie, biłyśmysię na rozgrzewkę po plecach. Nazywało sięto - nie wiem dlaczego- "masażemamerykańskim". Drobne uderzenia, szybkie, jedno obokdrugiego, równolegle brzegiem dłoni. Pomagało. Rozgrzewało obie;tę, którabiła, i tę, która dostawała. Albo tupałyśmy na mrozie w miejscu, śpiewając cichutko piosenkę Bogny, 'właściwie jużnie Bogny, przechrzciłyśmy ją na "długi Jim". Schudła bardzo iwydawałanam się teraz znacznie wyższaniż przedtem, a ukochanąjejpiosenką był taki sobie murzyńskifox: "Czarny Jimbawełnę zbiera, Missisipi przejdzie w bród. Zbierzedużomoney, nikomu ich nie da, pojedzie do Hollywood" -i dalejwiele strofek o Jimie, aż do happy ęndu, gdy "onada mu wszystko, onada mu szczęście, biała lady z Hollywood". Nie wolno było oczywiścieśpiewać ani tupać, więcrobiłyśmy tonarażając się na kopniaki. Ale jakoś musiałyśmy się ratować w tych beznadziejnych dniach. Dni.. Właściwie można by ten lager przeliczyć na dni, alesumaich nic nie powie. Bardzo trudno było przeżyć każdy dzień. Dni lagrowe miały inny wymiar czasu. Nikt, ktotego niezaznał, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jakdługo może trwać jeden lagrowydzień. Właściwie można powiedzieć, że każdy z tych dni trwał wieczność, one 48 się nigdy nie kończyły. Tobyło straszne, koszmarne,a sprowadzało się dotakiejprostej sprawy: subiektywnejoceny czasu. No, tak. I tak szło dalej. Bez niedziel, bez przerw, codzienniei conoc,słoma. słoma. słoma. zaduch, corazszybszetempo, ryczący stale nad nami glos: - Los, los, weiter,schnell, tempo, tempo! Ręce miałyśmy obrzękłe, palce rozszerzonetak,żeniesposóbbyło złożyć dłoni. Po nocy wracałyśmy o piątejrano do bloku, spałyśmy godzinę,potem stałyśmy godzinamina apelach, senne, zmęczone nieludzko, a późniejznowu do bloku. W sypialni tak zimno, że godzinaminiemogłyśmy zasnąć, a gdy wreszcie zasnęłyśmy, zrywałanas znowu syrena alarmowa, ryczącnaapel. Dopiero poobiedzie, rozgrzane polewką lub brukwią, zasypiałyśmydo 16, a wtedy znowu apel. W ciągu tych niewielu godzin przeznaczonych naspanie wpadała wielerazydobloku Hermina, rycząc nacałe gardło. Jak namsię strasznie chciałospać. jak bardzo małospałyśmy. byłyśmy stale niewyspane. Nadeszłypierwsze w obozie święta Bożego Narodzenia. Te pierwsze pamiętam najdokładniej. Zima była dla nas niełaskawa. Silne wiatryi mrozy. Wieczór wigilijny, jak wszystkie dni poprzednie i następne,spędzałyśmy wśród zaduchu słomianego i słomianychbutów dla niemieckich wartowników którzy w tych butach może będą pilnować naszych bliskich w więzieniach. Wrzaskliwy tłum Cyganek. Aufzejerka "ta dobra", pozwoliławszystkim narodowościom po kolei zaśpiewać jedną kolędę. NajpierwNiemki. "Stille Nacht" zabrzmiała jak na ironię w tym 49. miejscu. Początkowo zamierzałyśmy nie śpiewać, potemjednak powstała myśl przekorna: a właśnie tu zaśpiewaćgłośno polską kolędę, która może dojdzie, daleko, daleko, może do nieba? Ale przy słowach "podnieś rękę, Boże Dziecię" śpiewało nastylkokilka, resztaukradkiemocierała Izy. Wstydziłyśmy siętych tak bardzousprawiedliwionych łez. Chowałyśmy się z nimizawsze, o ile były. Właściwiejanie płakałam prawie wcale (zaledwie trzy razy przezcztery lata). Ale w tej chwili było mi ciemno przed oczami. Głosykobiet byłydziwnie miękkie, inneniż na codzień. Gdzieś w myśli majaczyły znane obrazy; dom. opłatek. choinka. kochane twarze. organy. kościół. Co oni tam robią? Czy naprawdę gdzieś na ziemi są ludziespokojni przy zielonym drzewku? Ileż serdecznychżyczeńpopłynęłow świat w ten wieczór! , Ciężko nam było przeżywać ten dzień, a raczejtę wigilijną noc. Późnow nocy, gdy wróciłyśmy do bloku,rozkleiłyśmy się trochę. To wina Władki iJoanny. Nastolestałamała choineczka- pozostanie ich tajemnicą, skąd ją wtedy wzięły. Na drzewku malutkie, przez Joannę wyrzeźbione z trzonków odszczotek do zębów cacuszka - jeszczeniezbyt zgrabne(te późniejszebyły dużo ładniejsze, alepierwsze bardziej wzruszające), małe słoniki z trąbami zawiniętymi do góry na znak radości, łódka, serduszka. Jaknam byłostrasznie smutnoi jak równocześnie odkrywałyśmy siebie w tymdniu. Znowuodzyskałyśmy nadzieję,że jednak jesteśmy ludźmi, że czujemy. Smutekzbliża ludzi, byłyśmy sobie w tym dniu bardzo bliskiei bardzo milczące. Słowa dzieląbardziej niż milczenie. Wiele razy zaznałyśmydobrodziejstwa milczeniai nauczyłyśmy się w tymwiecznym zgiełku ipośpiechu cenić je. 50 Nie wiem, czy ktoś, kto nie siedział w obozie,możepojąć, ile goryczy mieści w sobie wigilia wygnańca. Polskie bożonarodzeniowe drzewko stało się jeszcze jednym symbolem utraconejwolności. Na ulicyLagrowej, jak na ironię, też ustawili drzewko. Drzewko z kolorowymi żarówkami. Przechodziłyśmy koło niego codziennie, dźwigając ogromne kotły. Niewinne, a wrogie drzewko. Miałam doniego sympatię. ukradkiem wąchałam sztywne gałązki. Pachniało tak samo jak nasze polskie, świerkowe lasy. Święta były bez łez, choć miałyśmy je tuż pod powiekami. Obnosiłyśmy spokojne, nieruchome twarze,a wewnątrz szalał ból i tęsknota. Nie płakać! Przeszły pierwsze święta, skończył się rok1941. Popłynęły znowu te same długie dni. Potem zjawiłasię pokusa: najeść się za wszelką cenę? Najeść się! Czynaprawdę za wszelką cenę? Długo, długo żadna z nasnie kradła z głodu koleżance. Przynajmniejdługo trwało,zanim pierwszy raz coś takiego zobaczyłam. Walka z głodem zabierała resztęsił: walka z głodnymciałem o to, aby nie myśleć o jedzeniu. Wydawało nam sięwtedy, że trzeba tylko chcieć, a już człowiek może. A jeślinie może, to dlatego, że nie bardzo chce. Umieć chcieć. chciałam umieć chcieć! Chcę! Chcę! Przecież "chcę"oznaczało wolność. Jak zachować wolność? W wynędzniałym ciele kołatała się myśl; "Póki chcę, jestem wolna,póki chcę, nieukradnę, póki chcę, jestem jeszczeja". Tęskniłam do tego, żeby spieszyć się wtedy, kiedy zechcę. Sama, sama,sama. O, męko przymusu! Nigdy, nigdy w życiu nie będę niczego musieć - będę chcieć. Praca przy słomie miała swoje zalety. Byłastraszna,aleto, conastąpiło później, było jeszcze gorsze. Wtedy 51. już zaczęło działać święte prawo obozu: jeżeli zmiana, totylko na gorsze, nigdy inaczej. Niewiem, jak się tostało, że przeżyłyśmy tę jednąrzecz- nie licząc już wszystkiego innego - że przeżyłyśmy zwykły, fizyczny trud ciężkiej pracy. Kiedyś wnosiłamna plecach osiemdziesiątkilo cementu powąskichschodkach na strych dwupiętrowego domu tylkodlatego,że tuż zamną szła następna więźniarka. Gdybymnanią spadła, to zabiłabym ją sobą i tym worem. Dlategoszłam. Właściwie było to całkiem proste: nie istniałaprzecież żadna inna możliwość. Nastał luty 1942 roku i zaczęto się bezrobocie, czylinajgorsze prace. Znów wróciły "ogródki",do których trzeba było wozićtaczki pełne ziemi i kamieni. Kiedyś kazali nam w ziemizmarzniętej nakamień wykopać rów. Biłyśmy kilofami,które odskakiwały zbrzękiem jak od skały. Chciałonamsię płakać. Wreszcie nadeszła Łodzią, silna jeszcze wówczas dziewczyna z lubelskiej wsi. Uderzyłai. przebiław jednym miejscu skorupę. Potem poszło jużłatwiej. Albo noszenieśniegu. Nikt nie przypuszcza, jak ciężkie mogą być taczki z białymlekkim jak puch śniegiemdla wychudłych kobiecych rąk. Taczki, którymi miałyśmywozić śnieg, stałyzanurzonew wodzie jeziora i były takciężkie, że Krysiaz trudem mogła je unieść. Droga prowadziła od jeziora pod górędo domków aufzęjęrskich,na górze był las - sosny oczerwonych pniach. Nad nimibezlitosne dla nas niebo. Taczki w wodzie, amy miałyśmy wozić śnieg na górę. W dół z pustymi,w gorę z pełnymi taczkami. Nie mogłaś tego unieść, Krysiu, taczki cochwila wypadały ci z rąk. Przywiązałam cirękę do taczki,żeby nieodpadła, bo w tę spuszczoną dłoń mógł cię 52 ugryźć tresowany pies. Stał i czuwał -,,wystawiał''. Szlamzatobą, nie wiedziałam, że płaczesz, dopiero tamnagórze, kiedy taczka wypadła ciz rąk, zobaczyłam twarzyczkę dziecinną zalaną łzami. Skoczyłam do ciebiei umówiłyśmy się, że ty zostaniesz na górze, a ją będęcipodwozić śnieg z dołu. Obracałamszybciej niż inne, żeby aufzejerka nie zauważyła, a Krysia miała taczki naczas. Jakiś czas udawało się, potem jedna wypatrzyła. Podskoczyłado Krysii wrzasnęła: - Was ist los? - Pies, olbrzymi wilczur, wyszczerzył kły. Nie wytrzymałam. Skoczyłam między pejcz a Krysię, zupełnie zdeterminowana, schwyciłam rękąpejcz ipowiedziałam aufzejerceprosto w twarz: - Przecieżto dzieckojuż nie może, czypani tego naprawdę nie widzi? - Odwróciła się w mojąstronę, natwarzy miała tylko wyraz zdziwienia. Ale nieuderzyłaKrysi ani mnie; smagnęła tylko siebie po cholewach wysokich butów i odeszła. Do końca dnia nie zbliżała siędo nas. Krysia chodziła tylko po górze. Pomyślałam wtedy, że właściwie gdy człowiek chce, tojednakmoże i. miałam świetny humor. A potemznowu nosiłyśmy różne wory, worki, brykiety, licho wie co, wszystko o wiele za ciężkiei wszystkoostatkiemsił. Tak się namprzynajmniej wydawało. Kiedyś wieczorem Bogna powiedziała z właściwą sobiefilozoficzną nutą: - A jednak to bydlę ludzkie długomoże, gdzież jest ten przysłowiowy kres sil? Wyłapywanie do kolumn roboczych zmęczyło nasigdy wreszcie Hermina złapałanas 6 marca 1942rokudo Sanitatsblocku, właściwie ucieszyłyśmy się. Nigdy nie jesttak źle, żeby niemogło byćgorzej -brzmiało już wtedy nasze przysłowie. Z początku zaświtała nadzieją poprawy: wiosenne pluchy łatwiej znieść 53. pod dachem. Ale potem znowu okazało się, że ponad siły jest ta ogłupiająca praca przy składaniu, mierzeniui szyciu całunów z bitumowanych ról papieru do transportu rannych. Przynajmniej rodzaj pracy był taki, żemożna ją było zaaprobować - dotransportu rannych. tojakoś przecież dla ludzi. Krystyna "Rudampa" nie zgodziła sięjednak ztą oceną; - Gdzie tam dla ludzi, dlaNiemców. Zamyśliłam się: dlaludzi czy dlaNiemców? Po długimnamyśle - przez całą noc pracowałyśmy - powiedziałam; - Wiesz, jednak to wszystko jedno. W zimową noc rannyżołnierz, obojętnie, kim jest,marznie i taki całunmożego ogrzać. - Ogrzewać Niemców? Oszalałaś! - zaczęła się ożywiona dyskusja, w której raz po raz padało słowo: nienawiść. Alicja mówiłagorąco, że nienawidzi. Oburzyłasię na mnie,gdystwierdziłam, że wcaletego nie czuję. Czy czułam? Nie, i właściwie jest to dla mnie niezrozumiałe. Nie czułam tam wcale nienawiści. i teraz też jejnie czuję. Na spotkanych Niemców patrzyłam. jak patrzyłam? No właśnie, chyba tylko patrzyłam, przyglądałam im się z jakimś nadmiernym może zainteresowaniem. Szukałam w nich ludzi. I chyba dostrzegałam. Nawet wtedy, gdy Niemka waliła mniepo łbie, byłamjeszcze ciekawa, jak ona może? Co ona czuje, aco czujemy my? Nienawiść? Nie, stanowczonie nienawidziłam, to było coś zupełnie innego: jakiś zawódogromny, że to wszystko mogąrobić ludzie; że są tacy. Kiedyś najgorsza z naszych aufzejerek przyprowadziła na Lagrową ulicę swoje dziecko w czerwonym płaszczyku(pierwszy raz widziałam wtedy dziecko na Lagro 54 wej). Mała jasnowłosablondynka i wielka jasnowłosablondyna. Kobieta patrzyła na dziecko z taką czułością,o jaką nikt by jąnie podejrzewał i powiedziała dodziecka parę słów takim tonem, że przez chwilę myślałyśmy,że to nie ona, tylko ktoś inny mówi. Tu miękki, ciepłygłos, a donas. Pracą w Sanitatsblocku była monotonna, nużąca, alezato grupapracujących tam Haftlingów była niewielka. Odetchnęłyśmy trochę od hałaśliwego tłumu. Przestawałyśmy być Zugangami. Powoli poznawałyśmy tajemnice obozu. Wiedziałyśmy, któraNiemka jestnajgorsza, jakakolumna najcięższa, znałyśmy parę "wielkich" nazwisk, ale nadal byłyśmy szarym wynędzniałymtłumem. No i coraz bardziej doskwierał nam głód. Z naszych zapasów więziennych nie zostało nic. Chudłyśmy. Zaczęły się ogłupiające, nie kończące się rozmowy o jedzeniu. Głód był silniejszy niżpragnienie snu. Głodnyczłowiek nie może spać. Zresztą tego już nie dasię wyliczyć, co dokuczało nam najbardziej. Najlepiej pamiętam głód, a raczej jego skutki. Zaczęłysię straszne dni. Kobiety, rozgorączkowane,z oczamichorobliwie błyszczącymi i wychudłymi twarzami, mówiły ojedzeniu. Zaczynało się niewinnie odopowiadaniao koncercie lub teatrze, następnie zaś nieuchronnie padało pytanie: - Ale potemgdzie była pani na kolacji? -i koniecz rozmową. Długie, drobiazgowe rozwodzenie się na temat najlepszego sposobu nadziewaniaindyka. Słuchały tego z jakąśchorobliwą zachłannością, ba - były takie,co to wszystkospisywały izapraszały potemdosiebie na fikcyjną ucztę,czytając na głos: - Najpierw eleganckie przystawki,potem wina. mięsiwa i wreszcie desery z lodami. 55. Instynktownie bałyśmy się tych rozmów jak ognia. Uciekałyśmy od nich. Żal nam było tych kobiet, a równocześniepowstawał w nas wstręt i lęk, żebyśmy nie stałysię takie same. I istotnie nie czułam głodu. Nie czułamgoprawie nigdy jako dręczącego uczucia. Byłam tylko coraz chudsza, coraz słabsza. (Właściwie nie wiem, jaka byłam,ale widziałam Krysię coraz szczuplejszą. ) Patrzyłyśmy zprzerażeniem na kobiety, które jeszczepodczaskwarantanny i w więzieniu dyskutowały' o literaturze,sztuce, życiu. Teraz mówiłytylko o jedzeniu i nie byływ stanie o niczym innym myśleć. To było potworne: jedne wolały solidne potrawy, żeby "sięnajeść"; inne - bardziej wyrafinowane; jedne wybierały desery; inne - zimne zakąski. Niektóre notowałyte kulinarne przepisyw różnychjęzykach, niby dlanaukiobcego języka. Były takie, które przed snem czytały sobie do poduszki jeden przepis. Nienawidziłam tych rozmów i tego głodno-żarłocznego nastroju. Czyż naprawdę takzwane człowieczeństwojest sumą przyjętych kalorii i niczymwięcej? Człowiek syty nigdy niepojmie, co to jest głód. Trzebadoświadczyć,co znaczy nie móczasnąć z głodu, mieć zawroty głowy, coraz słabsze mięśnie. Mierzyłyśmy siłę kotłami. Na początkuani razu nie przystawałyśmy niosąc kocioł odkuchni do bloku, teraz coraz częstsze byłyprzystanki, coraz krótsze odcinki drogi. Noszenie kotła-małai pozornie błaha rzecz - aileż w tym Kesselholenkryło się bólu, zmęczenia, upokorzenia, ile policzkówi uderzeń. "Abholen" "aber schnell, schnell". znienawidzone słowa. Ciągle popędzane, przez cztery latażyłyśmywnieustannym pośpiechu. "Śpieszę się, bo muszę,bo ina 56 czej dostanę po głowię albo pójdę do Strafblocku, albodo Strafkolonny". Kesselholen kryło w sobie dużo krzywd i jeszcze gorszychrzeczy, o którychwstyd pisać. Te kotły były pierwszą przyczyną kłótni międzynami, kobietami zrównanymi przez los. Kotły miały nosić młode, bo stare nie miałysiły. I z początku tak było, ale gdy mięśnie słabły, gdy odcinek, przez który udało się przenieść kocioł bez postanowienia, byłtaki króciutki, wtedy buntowały się młode,ale zmęczone ciała. Były takie, które mówiły, że właśniemłode mająprawo do ulg,bo onerosną i majążycieprzed sobą, bo nigdynie pracowały inie umieją znosićtego jakstare. Gdzieś na dnie rysował się konflikt. Nie chciałyśmy się temupoddać, zaciskałyśmy zęby: muszę opanowaćgłodne ciało. nie chcę przestać byćsobą tylko dlatego, że ja jestem głodna. Była w nas dumakobiety-więźnia,więźnia politycznego. Ale. głód jeststraszny, głód jest tak potworny, że nie da się tego opisać. Ileżświństw i świństewek popełniały te kobietyz głodu! "Nie musi sięukraść chleba, gdy jest się głodnym! " Tak, aledlaczego nie ukraść? Dlaczego walczyćzsobąna siłę? Największą pokusą tych dni było:przestać myśleć! Przestać do końcamyśleć! To prawda, te kobiety byłyokropne. Ajednak okazało^ę, że i ten stan rzeczymożna zmienić na gorszy. Pewnego dnia, pod koniecmarca, gdy wróciłyśmy2 pracy,okazało się, że naszblok nie istnieje. Zostałrozbity nainne bloki. I wtedy okazało się,że ten straszny,Wstrętny,wrogi tłum bab- to były nasze, swoje, znajome,bliskie osoby. Ateraz? O, to już nie był naszpolski czyściutki blok, dopiero teraz zobaczyłyśmy, jak kulturalnie 57. kłóciły się nasze panie, jak wyrafinowane były ich rozmowy w porównaniu z tym, co zastałyśmy w szesnastce. Barak prostytuteki złodziejek różnych narodowości,ordynarne wrzaskliwe baby: bałyśmy się ich. Po prostubałyśmy się. Niebyło mowy o wierszach i wieczorkach, choćbynawet kulinarnych. Przenieśli nasakurat na święta wielkanocne. Niemcyczęsto w ten sposób zaznaczali święta, że urządzali jakąśszczególną imprezę wrodzaju przeprowadzki albo rewizji. Wkrótce jednak okazało się, że nowy blok nie byłpiekłem, tylko czyśćcem, apiekło dopiero miało nastąpić. Po dwóch tygodniach przenieślinas znowu do innego bloku. Jedną znajtrudniejszych do zniesienia rzeczybyłata ciągła zmiana, to rozbijaniewszelkich grup, któremogłyby ułatwić życie i osłodzić chwile samotności,dziwnej, szczególnej samotności w tłumie. Wszelkie takie próby odrazu rozbijano. Niemcy wiedzieli, jak tępićindywidualność. Przerzucili nas z kolei do bloku jedenastego. Jedenasty blok. zimno misię robina wspomnienie. blok, gdzie poznałyśmy pierwszy raz całą ohydę dziwnego słowa "elel" (lesbische Liebe). Na czele grupy stałagruba "zielona" Niemka i wytworna pozornie Polka Danusia. Sztab "czarnych łat" okradał nas niesamowicie. Tam byłyśmy jeszcze bardziej głodne niż przedtem. Z obozowychracji dochodziła do nas połowa lub mniej. Czarny "fraucymer" białej Danusi obdzierał nas z wszystkiego, co się dało ukraść. Zginęły bezpowrotnie resztki,,wolnościowych" rzeczy: szczoteczka dozębów, grzebień, ubożuchne skarby Hsiftlinga. Danusia nazywała nas "przeklętą szpagaterią". 58 Już po paru dniach zostałyśmy nieprawdopodobniesterroryzowane przez tę bandę kobiet. Nie mogłyśmy sięmyć, bo "czarne łaty" nie wpuszczały nas do umywalni. Nie mogłyśmy w ciągu dnia wejść do sypialni, bo nie pozwalała na to sypialniana, która "poprawiała" nasze łóżka, plądrującprzy okazji, kradnąc i plując na pościel. Brzydziłyśmysię tychpoplutych łóżek. Wszystko w tym bloku lepiło się od brudu i od brudniejszych jeszczesłów; takiegosłownika, jakiego tamużywano, nie słyszałyśmy nigdy przedtem. I te sceny. Z trudem udałomi sięKrysię zasłonić przed różnymiscenami, jakie tam mogła zobaczyć. Magiczne słowo"elel" nabrało realnego sensu. zohydziło znowu człowieka. Boże, czyto są ludzie' Czy to jeszczeludzie? I coznami będzie? Czy my poparu latach będziemytakiesame? Nie wiem, czy moja mała Krysia zorientowała się, dlaczegow tym bloku przestałam ją całować na dobranoc. Może nawet miała do mnie żal. Alenieprawdopodobnesceny wśród tych kobietodebrały wiarę w możliwość jakiegokolwiek czystegogestu. Przestałam wierzyć w czułość iw czystość. Oczy. wstrętne oczy podglądające naszą nagość. Niemogłam sięrozbierać, czekałam, aż zgaszą światło. Pożądliweoczy, wysokie,nie wiadomo czym nakrochmalone kołnierzyki sukienek imitujące męskie ubranie, męskie fryzury, niskie głosy i szorstki sposób byciaodznaczał tekobiety, które miały grać rolę męską. Nazywały się "many". Nieraz w nocynie mogłam długo zasnąć. Z początkunie wierzyłam, że to prawda. Patrzyłam zachłannie i zjakąś rozpaczą. Powoli z człowieka nie zostawało nic. 59. Lesbische Liebe. Liebe. Liebe. Po paru dniach i ja dostałam liścik, wciśnięty mi przezCygankę. Zoritapisała:Jeślichcesz mnie kochać, przyjdźza róg dwunastki". Zorita miała wygląd miękkiej kobietki o dużych, czarnych, aksamitnych oczach. Dopiero teraz zrozumiałamwymowę jej powłóczystych spojrzeń. W pierwszej chwiliogarnął mnie śmiech: aha, więc miałam grać rolę "mana", ale prędko przestałam się śmiać. To było wstrętnei smutne zarazem. Odwracałam głowę od malejZority. Była drobnai szczuplutka - zresztą szczupłebyłyśmy wtedy jużwszystkie. Ale ile razyprzypadkowo chwyciłam jej spojrzenie,zawsze było w nim tęskno-pożądliwe napięcie. Początkowo czułam tylkowstręt, potem było mi jej żal. Po kilku dniach zaczęłam dostawać inne listy. Od"manów". Okazało się, że chcą mnie także na "kobietę". Coraz więcej propozycji. Czułam się osaczona tympożądliwym tłumem, tłumemzboczeńców. To było chyba gorsze niż głód. Lesbische Liebe była przyczyną wielu bezsennych nocy i odebrałami znowu "kawałek zaufania do ludzi". LesbischeLiebe szerzyła się naprawach epidemii. Kobiety, które początkowo wzdrygały się ze wstrętem, powoliulegały. Szła jakzaraza. jak płomień. jaknamiętność. Patrzyłam na to z przerażeniem i cały trud wkładałamwto, by Krysia nie widziała. Jednak przyszedł moment, gdy zobaczyła. Nie mogłanie zobaczyć wstrętnej, obleśnejsceny obok naszegołóżka. Długo płakała tej nocy i już nigdy nie przyszła domnie na dobranoc dołóżka, a przynajmniej nie tak jakpoprzednio. 60 Niemcypoczątkowo karalilesbijki karnym blokiem, potem byłoich zbyt wiele, zabrakło miejsca w Strafblocku. Zaraza obejmowała wszystkie. Widziałam, jak siwa, stara kobieta klęczała naziemi i całowała namiętnienogiczarnej, młodejCyganeczki, jak potem rozbierała ją donaga z zachłannością, o którą nigdy bym ją nie posądzała. Potworzyły się pary, mniej lub więcej w swojej wymowiejednoznaczne. Niektóre przetrwałyaż do końca, innerozlatywały się po scenie zazdrości, jak prawdziwapara kochanków. Czasem pracowałyśmy w nocy. Wtedymniej widziałyśmy, za to nie dawała nam spać wdzień "czarna" blokowa i "urocza" sztubowa. Nie da siępowtórzyć przekleństw, jakie na nas codzienniespadały. To zresztąnieważne. W każdym razie byłyśmy w tym bloku zupełnie zmiażdżone, nie było w nas nic. coraz mniej chęcido życia, coraz więcej wstrętu, znużenia, chęciodejściaod tego. byle gdzie. Potem nastąpiło pewne zobojętnienie, wyzwiska nie działały. Co mnie to wszystko obchodzi? - ostatnimprzebłyskiem instynktu samozachowawczego odcięłyśmy się od środowiska, uciekłyśmyzupełnie w świat własnego wnętrza. Nie rozmawiałyśmyz żadną z nich i nie szukałyśmy żądnego kontaktu. Żebytylko odszedł ten dzień, ten dzisiejszy, a jutro, już wszystko jedno. Byle dziśjuż przeszło. dojść do łóżka. dosnu. na chwilę zapomnieć. Alesny niebyły łaskawe. W dusznej, natłoczonej sypialni śniły się zmory i sceny niemal taksamo okropnejak w dzień lub jeszczegorsze. Jeżeli czasem śnił namsiędom (co zdarzałosię niesłychanie rzadko, tym rzadziej,imbardziejtegopragnęłyśmy), to wtedy przebudzeniebyło tak straszne, taktragiczne i bolesne, że już wolały61. śmy te koszmarne sny niż powrót z sennego marzeniao domu do rzeczywistości lagrowej. 2 tegopiekielnego bloku poszła naśmierć naszapierwsza trzynastka. 18 kwietnia 1942roku, Wtedy jeszcze nie zdawałyśmy sobie sprawy, że to egzekucja. Dotąd nie zabrano nikogo z naszego transportu i ciągle pokutowała wnasniczym nie uzasadniona wiara, żewyroki śmierci zostały wykonane na Zamku. Wydawałonam się, że te, które przyjechały do obozu, uniknęły egzekucji. W śliczny słoneczny dzień zabrali całą trzynastkę. wszystkienasze najbliższe. Znałyśmy je iich sprawy. Niepokój, gdy wyczytano ich nazwiska,ale jeszcze nie chciałyśmy wierzyć. Poszły i oglądały się wnaszą stronę nawielkim placu "nach Vorne". Mila odwróciła się i pokiwała, a Pola wskazała na niebo. Pola,wysoka, zgrabna,i Grażynka- dwie siostry Chrostowskie. Grażynka, która tak niedawno pisała wierszo słoneczniku, co w szarudze wrześniowej zaglądał dookna naszej kwarantanny. Niusia Apcio - przezpomyłkę aresztowana, dlategoże Maria i że pracowaław aptece. Genia Adamiak,cicha urzędniczka z jakiegoś magistratu, blada i zawsze pogodna, a równocześnie wiecznie czymś strapiona i o kogoś dbająca;wyglądała właśnie tak, jak można sobie wyobrazić urzędniczkę. MariaWaśniewska, o czarnych, nerwowo rozbieganych oczach, cienkich, nerwowo drgających palcachi lekko zamazanej mowie,wiecznie zdenerwowana i niespokojna - teraz nagle jakoś ucichła. Renata Żytkowa, szczupła, wysoka, blada, stale opowiadałao swoim synu, zostawionym u obcych ludzi. 62 Kazimiera Banowa z Zofią Grabską,mniej mi znane,ale w tej chwilirówniebliskie. Mućkowa zChełma. Romka, nasza Romkaurocza, tryskająca życiem i humoremdziewczyna, wesoła jak żywe srebro, przez wszystkich lubiana. Milunia, mała Milunia Radecka, o wielkich oczachi ptasim nosku. Pani Wersocka, która szła spokojnie i jakby naweturadowana - była ostatnia z całej uprzednio straconej rodziny. Poszły. Zamknięto je najpierw do bunkra, potem bez chusteki bez fartuchów, w samych sukienkach, boso, wsadzonodo "miny" (tak nazywałyśmy małe czarne auto, które potem wiele razy zajeżdżało i zabierało skazane). Ravensbruck nie miał jeszcze wtedy własnejgazkamery. Egzekucje odbywały się w Totengangu, za muremobozu, zwyczajnie. Do skazanych oddawano salwę karabinową,głośną na cały obóz. Przyjazd małego czarnego auta zawsze zwiastował tosamo: śmierć. Poszły. wróciłyich skrwawione sukienki do pralnii niezbita pewność, że one nie wrócą. I Pola, która mówiła zawsze, że nie wróci, i Niusia, która płakała, żenie wróci. Dziś one, a jutro? Jutro zawisło nad nami nową możliwością. Dotąd niebrałyśmy poduwagęegzekucji. Terazbyło jasne: dziśone, jutro my. Śmierć zbliżyła się, żeby już nas nie opuścić. Czekały^roy nanią wiele razy. Różne były nasze oczekiwania na śmierć. Czasem z lękiem, a czasem ztęsknotą: niech wreszcie przyjdzie wy63. zwolenie. Czasem obojętnie: a niech tam. Czasemzrywałsię bunt: zrobić coś, uciec, nie czekać jak baran na pewną śmierć, działać, nie być bierną! Żyć! Żyć jak człowiek. a nie Haftling numer sieben und siebzig null neun. Myślę, że gdyby mniejeszczedziśktoś znienacka zapytał, kim jestem, odpowiedziałabym tak jak wtedy: Schutzhaftling sieben und siebzig null neun. W tych dniach,pełnychoczekiwania na śmierć, ujrzałyśmyz zupełnie innej strony sprawy tego świata. Wszystko wydawało się nieważne. Nie zostało prawie nic z dotychczasowego życia. Powstał żal, że dotąd niczego niezrobiłam, że umrę po tak głupim, bezsensownym życiu. Nie ma ich tu, aprzecież nie wiadomo, dlaczegojestem ja, anie one? Mamusia Niusi Apcio po moim powrocie z obozuchciała się ze mną zobaczyć. Nie mogłam jej widzieć. Cóż jej powiem? Czy będzie mogła na mnie patrzeć inaczej niż z zazdrością? Dlaczego wróciłam ja, a nie Niusia? Nie! Nie! Nietrzeba tak myśleć. Po tej pierwszej egzekucji przez chwilę trwała ciszainna niż zwykle. Apotem chyba wszystkie odczuły cośpodobnego jak ja, bo tak samo starały się otrząsnąć zsentymentalizmu. Posypały sięwisielcze kawały. - ,Jim",a z ciebie będzie czerwony namiętnydym - śmiała się ,,Rudampa". Ale tej nocynie spałyśmy, nie spałowiele z nas. Myślałam staleo Miluni, która była tak mała, że nie mogłasięgnąć do półki po miskę. Pokazując swą dłoń Władcęmówiła: -Widzisz, jakąmam króciutką linię życia? Ja powinnam już umrzeć. 64 Nie mogę pisać omałej Miluni. zbyt wiele mnie todziś kosztuje. Możekiedyśjeszcze opowiem o małym,dzielnymptaszku,bo dzielnabyła itaka bardzo, bardzowdzięczna. Kiedyś na apelu wieczornym, gdy cisza wielka panowałanad lagrem iniebo było, jak często, bajecznie kolorowe, pomyślałam z ulgą: "Nie żyją, a zostały żywe, nieumarły przed śmiercią", i właściwie ich śmierć przestałabyć czymś koszmarnym. Koszmarna za to była obozowarzeczywistość. Po ich śmierci tygodnie były jeszcze bardziej szare,jeszcze bardziej beznadziejne i ponure. Nam z Krysią na dodatekbardzo pogorszyły się warunki pracy. NaszSanitatsblock przeniesiono do dawnej"piętnastki" i dostałyśmy okropną aufzejerkę i Anweisunga, ordynarną Niemkę Hofbauer. Pamiętam dzień, w którym przenosiłyśmy olbrzymie,po 300kg ważące role bitumowanego papieru, dzień gorący, upalny. Było miwyjątkowociężko. Czułam się źle. Myślę, że byłam po prostu chora. W sypkim piaskukoła wózka, na którym ciągnęłyśmyte role, zapadały sięgłęboko; pchałyśmy w sześć zcałejsiły, ale bez efektu. Koła zapadały się po osie. Wściekła,chora, zmęczona i spocona - byłam naprawdę u kresusił. Pchałyśmy beznadziejnie. Nad nami aufzejerka. Nagleuderzyła mnie w twarz. Pierwszy otrzymanypoliczek odkobiety. Byłam dotąd wiele razy bita, ale jakoś nigdyw twarz, a raczej nigdy tak, bymto odczułajako policzek. A to było właśniestarannie wymierzone. Myślałam,że padnę albo że coś strasznego się stanie. Na próżnomówiłam sobie: nic się nie stało, cóż, uderzenie jakkażde inne. A jednak nie tak. Bolało zupełnie inaczej. 65. Wszyscy w obozie wiedzieli, że Polki są czułe na policzki, i często właśnie się nimi posługiwali, by specjalnieupokorzyć i tak już zmaltretowane kobiety. Tamtenpoliczek w skwarnym dniu, przy poczuciu fizycznego zmęczeniai bólu -był taką kropką nad i. Już miałam dość. Oddać? Zacisnęłampięści i. zamiast oddać, powlokłamsię dalej. Wół roboczy, numer bez czcii honoru. Miałamstraszne, przerażająceprzekonanie, że mnie nie ma,żemnie zabili, że niezostało we mnie nic z tego, co byłomną, żejest już tylko mój kadłub. Dziewczynki nie patrzyły w moją stronę, nie śmiałyna mnie spojrzeć. Wiedziałam, comyślą. Tyle razy samapatrzyłamnabitą koleżankę. Wiedziałam, że i one tak samomyślą: oddać! A potem nic: są bezsilnei stłamszone. Znaczniepóźniej doprowadziłyśmy do tego, że żadnaz policjantek nie śmiała nas uderzyćw twarz,a nawetprzestały to robić aufzejerki. Ale to później, Na razie byłyśmy wciąż bite i kopane. Znowu nie spałamcałą noc. Błaha rzecz: jeden policzek, i bezsenna do białego rana noc, mimopotwornego znużenia. Zresztą nie wiem, ile znużenia i bólu zawdzięczałamotrzymanemu policzkowi, aile zupełnie innejsprawie. Tego dnia, gdy w skwarze pchałyśmy olbrzymie, trzystukilogramowe role papieru, byłam chora. Miałam podpachąolbrzyminaciek zapalny; wrzódten formował sięjużjakiśczas, a tego dnia ból był tak silny, że niemogłamruszyć ręką. Przesada napisałam: "nie mogłam", a przecież cały dzień ruszałam tą ręką,cały dzień pracowałam,ale za tonocmiałam potworną. W gorączce majaczyłymi się dziwnerzeczy. Pamiętam je. Były bardzo wyraziste - mieszanina tego, co było,z marzeniami o przyszło 66 VIP ści. Marzyłami się niebieska żaglówka z pomarańczowymi żaglami. I jeziora. Ostatecznie jednakdzięki temu poznałam rewir, bowyrzucono mnie tam następnego dnia. Byłam rozpalona, miałamdreszcze, bolała mnieręka i głowa. Pod pachą uformowały się olbrzymie pakiety gruczołów. Niebardzomogłam spuścić rękę. W rewirze tium różnego rodzaju chorych - kolejka,Pierwszy raz z bliska zobaczyłam doktor Oberheuser. Wydała misię miła, miała jasnewłosy i dość ładną, choćbanalnątwarz. Gdy ją zobaczyłam, nie krzyczała. Mówiłaspokojnym tonem,co już mi się wydało szczytem kurtuazji. Obejrzała moją rękę bez słowa, ale też bezokazanianajmniejszej delikatności. Przeciwnie - jej dotknięcie było niepotrzebnie mocne. Bez uprzedzenia,z miejsca, nacięła nabrzmiały gruczoł. Zabolało bardzo. Nie syknęłami niedrgnęłam. Zacisnęłam zęby. Dopiero wtedy spojrzała na mnie uważnie i zapytała, a właściwie stwierdziła; -Polka naturalnie. - Pielęgniarka, zresztąteżPolka, odpowiedziała za mnie: - Jawohl, Polin. -Wyszłam resztką siłz rewiru. Na czolepojawiłysię duże krople potu. Usiadłam na schodku, skąd natychmiast zgoniła mnie Lagerpolizei. Powlokłam się do pracy. W głowie mi huczało,było mi na zmianęzimno i gorąco. Tego dnia nie zmierzyli mi gorączki. Następnegodnia(chodziłampotem na opatrunki)Miałam 39,7. Cały czas pracowałam, nie zmieniło się nic. Moja Anwiesung nie brała pod uwagę ani mojej gorączki, ani mojego bólu. Tylko Krysia miała stroskaną twarz,ile razyspojrzała w moją stronę. Nie pamiętam,jak długo goił się mój wrzód, ale pa"liętam wiele nieprzespanychz bólu nocy. Pamiętam też 67. śmieszną myśl, która mi się wtedy kołatała po głowie. Takie wspomnienie, że kiedyś mama nie chciała mnie puścić do szkoły, bo termometr wskazywał 37,4. Wierzyćmi się nie chciało, że naprawdę mogło tak kiedyś być. Nie ja jedna chodziłam do pracy z wysoką gorączką. W mojej sytuacji było wiele kobiet i Obersheuser tegosamego dnia co imnie nacinaławrzody wielu innym. Czyraczyca była częstą chorobą wśródniedożywionychi wycieńczonych Haftlingów. Nikogo to nie obchodziło. Do rewiru przyjmowalichorych zakaźnie albo przynosili delikwenta, gdy jużpadł. Kto mógł jeszcze iść na własnych nogach, nie wymagał leczenia aninawet Bettkarty. Tzw.Bettkartę dostawało się bardzo rzadko. Przez całyczas pobytu w lagrze miałam ją raz, ale tobyło potem. Na razie w tłumie wielu bezimiennych kobiet stawałam w kolejce do brutalnie przeprowadzanych zabiegów. Błaha sprawa, oczywiście musiało boleć, alezapamiętałam te opatrunki. Teraz dopiero zrozumiałam, dlaczegona kwarantannie przestrzegano nas przedrewirem. Płynęły dni pozornie jednakowe. Dziś właściwie nierozumiem, jak to było możliwe, że te dni niby jednakowe, były tak różne, że w dniach, w których pozornie nicsię nie działo - tyle się działo. Czas mierzył się dziwnie, zupełnie inaczej niż nawolności. Najważniejsze były soboty. W soboty rozdawano nam listy. Gdy przyszła białakartka z domu. Wierzyć sięniechciało, żeten świstek naprawdępochodził stamtąd. Pisali jak gdyby nic. Ktoś się żenił, ktoś umierał, urodziłosię komuś dziecko. Szłożycie bez nas. Ale słowaser 68 deczne, że kochają, że czekają, tęsknic znowu zalewałydrewniejące serca wzruszeniem. No i naturalnie co miesiąc pisało się to samo: "Ich bingesund undfuhle mich wohl" - aż wytow duszy "Fuhlemich wohl". A wiosną szła wcałej swojej krasie. Wspaniała, bogata, hojna wkolory i zapachy. Aż tutaj dolatywałzapachjakiś kwiatów, leciały gęsi na jezioro. W sercu zrodziłosię postanowienie: jeśli wrócę, to wszystkie wolne chwile spędzęnawędrówce. Wszystkie urlopy i wszystkieniedziele. Kiedyś za karę nasza Zimmerdienst odesłała mnie dokarnej kolumny, która miała ze statku rozładowaćcegły. Zobaczyłam z bliska jezioro - takie migocące w słońcu,wspaniałe. A my stałyśmy łańcuchem i rzucałyśmy cegłydo siebie. Pierwszy raz łapałam wtedy cegły i nie wiedziałam, jak robić, żeby nieraniłydłoni. Miały tak ostre brzegi. Po paru godzinach pracy ręce, zdarte zupełnie ze skóry,zamieniły się w jedną krwawiącą ranę. Na każdej ceglepozostawał ślad moich rąk, odbicie dziesięciu krwawychpalców. Ból był coraz ostrzejszy,zacisnęłam wargii przygryzłam, tak że poczułam w ustach smakkrwi. Wreszciejuż nie mogłam. Opuściłam ręce,których ciekła na ziemię krew i szybko wsiąkaław żółty piasek. Przede mnąw mgnieniu oka urosła stertą cegieł. - was ist los? -wrzasnęła nade mną aufzejerka. Nie powiedziałam ani słowa,ale podniosłam obie krwawiące dłoniei pokazałam. Wyszarpnęła mniez szeregu i odstawiła bezsłowana bok. Do końca dnia pracy nosiłam tylko koszyki, ale i to byłobardzo bolesne. Pamiętamprzerażoną twarz Władki iKrysi, gdy wróciłam do bloku. 69. Ręce bolały mnie, dtugo nie chciały się zagoić, bo codziennie gnano do ciężkiej pracy. Jedno miejsce, szczególniegłęboko zranione, ropiało długo. Mam na nimśmieszną blizenkę jeszcze dziś. Któregoś dnia stwierdzili, że jest już lato,więc namzabrali ciepłe sukienki i buty, Zostałyśmy w cieniutkich letnich sukieneczkach, boso. Marzłyśmy więc wczasie apelirannych iwieczornych. Słońce mocno dogrzewało, ale gdy zgasło, było bardzo zimno. Nawetwzimie marzłyśmy tak, jak wciągu tych pierwszych tygodni lata. W lodowatym powietrzu,w świetleporanka, spoglądałam naznajome twarze. Boże, co się z nimi stało? ; Dziewczynki miały blade pociągłe twarze, bez śladu rumieńca, chude ciała i ponure oczy. Te oczy. nikt, kto niewidział tłumu wynędzniałych kobiet, nie może sobie wyobrazićich oczu. Zostały wnas tylko oczy, Patrzyłam w te głodne tłumy. Wśród nichbardzo rzadko rumiana twarz. Okrągła buzia - to kucharka. Szmerzazdrości. Ta na pewno nie jest głodna. Lato 1942 roku zastało nas głodne i zmęczone. Nawetja nie miałam już rumieńcówi nie mogłam unieść kotła. W czerwcu znów przeprowadzka. Znów obcy tłum kobiet. "Neues Lager",blok 21. Siwe panie z transportu poznańskiego patrzyły na nas krytycznie. Już dawniejodebrano nam prześcieradła; spało sięwtedyw obozie po dwie w sobotę, a w inne dni na zmianę, na szarych, brudnych siennikach. Jedzenia było corazmniej i zupełnie bez soli. Obrzydliwe, a jednak jadłyśmy wszystko, co nam dawano, nawetwstrętnygorzki jarmuż,którego bardzo długoniebyłyśmy wstanie przełknąć. 70 Obiad - codziennie zupa z brukwi i "pelkartofle" lubjarmuż (wyjątkowo w święto rarytas: płatki owsiane). Rano- ,melzupa", piłyśmyją bardzoszybko (zawszebyłomało czasu) i jeszcze szybciej byłyśmy po niej głodne. V(wczas jeszcze obierałyśmyziemniaki i wyrzucałyśmyobierzyny ziemniaczane. Ale przyszedł czas, że na teobierzynyrzucały się nasze wygłodzone koleżanki. Anija, ani Krysia nie jadłyśmy ich nigdy, ale rozumiałam kobiety,które rzucał)' się na tęgnijące odpadki. Początkoworobiły to same Goldstucki, potem także i tez naszego transportu. Bywało, że gdy wynosiłyśmy na miskachpo obiedzieobierzyny, już w przejściu czyhała na nie Aniela,naszwłasny Goldstiick. Wbrew anielskiemu imieniui takiemu nazwisku nie miała w sobienic anielskiego. Duża,krępa kobieta o grubym głosie, wielkimnosie i nieoczekiwanie błękitnych małych oczkach. Stawała pod drzwiami, wyrywała miskę z ręki, w mgnieniu oka zjadała obierzyny i mówiła chrapliwym, grubym głosem: - Wszystkodobre, wszystko zjem. - Powtarzało się to setki razy. Jeszcze w drodzedo domu, gdy pytano,cozjemy,wszystkieodpowiadałyśmygrubymi głosami: - Wszystko dobre,wszystko zjem. Brakowało jedzenia,ale szczególnie soli. Początkowonie mogłyśmy nic bez niej jeść. Oczywiście, głód szybkoto przemógł,i jadałyśmy wszystko, starając się zjeść jaknajwięcej. Jedzenia jednak było coraz mniej. Chleb dotąd dzielony na czworo, terazkrojono nasześć, potem na osiem, na dwanaście - aż wreszcie naosiemnaścieczęści, co równało się jednej cienkiej kromce. Ale to było przy końcu. Misterium dzielenia chleba. 71. Znałyśmy to już z więzienia. Niemcy rozdawalichlebnadkrojony, ale nie przedzielony do końca. Porcjenaznaczone były byle jak. Chleb wobec tegodostawało kilka kobiet razem. Szczytem zaufania była funkcja dzielenia porcji. Chleb w więzieniu był wspaniały, czarny, zwyczajnyrazowy,polski chleb. Chlebw Ravensbruck był wstrętny,pachniałościamirybimi (podobno dodawano do niego rybiej mączki),miał konsystencję trocin, ale jednak był chlebem. Powolizapomniałyśmy zresztą, jak smakował tamten polskichleb. Zatem misterium dzielenia chleba. Kobiety cale zamienione we wzrok. Nigdy przedtem ani nigdy potemnie widziałam u nikogo takich oczu. Ileż kłótni, ile awanturo to, że piętka węższa. Jeżeli któraś raz nie zdała egzaminu, nie była już więcej proszona o dzielenie,a torównało się degradacji. U nas dzieliłachleb nasza mała Krysia,zawsze dokładna, staranna. Otrzymała tę funkcję razna zawsze. Nigdy nikt nie miał pretensji do jej podziału, w naszej grupie niebyło ani razu awantury ochleb. Krysia cieszyłasię zaufaniem wszystkich. Czasemmy dwie dostawałyśmy jakąś krzywą kromkę, jakąś awaryjną. Było to zrozumiałe, musiałyśmy płacić za zaufanie. Krysia, w miarę jak głód się potęgował, zcoraz większym wysiłkiem dzieliła chleb. Czasemdrżała jej ręka,ana górnej wardze i między brwiami ukazywały się kropelki potu. To nie była łatwa rzecz. Chleb stał się najcenniejszym środkiem wymiany. Długonie było w naszym obozie(napisałam; "naszym",bo potem w związku z przypędzeniem Oświęcimia zaznaczył się jakiś lokalny ravensbr(icki patriotyzm) han 72 dlu, alepóźniejjakoś się zaczął. Palaczki rezygnowałyczasem z chleba na korzyść papierosów, które jakąśprzedziwną drogą udało im się zdobyć. My kupowałyśmy lekarstwa dlachorych, apotem nawet książki. Pierwszą książkę przepłaciłyśmy strasznie. Kupiłyśmykota wworku, inaczej nie można było. Kupowałyśmy odUkrainki mającej dostęp do wagonów,w których przechowywano wszelkie zrabowane rzeczy. Nasza pośredniczka, nie umiejąca czytać w żadnym ludzkim języku,miała nam wybrać książkę zaogromną cenę czterechporcji chleba. I pierwsza książka, którą za ten bezcenny produktkupiłyśmy, okazała się słownikiem grecko-rosyjskim. Piękny był, oprawiony w skórę, ze złoconymi brzegami. Podobał sięnaszej Ukraince najwięcej z wszystkichdostępnych jej tomów i nie rozumiała, dlaczego naszeminy nie wyrażałyentuzjazmu. Zresztąi na tę książkęznalazły się amatorki. Dostały ją jużza darmo. NaszaUkrainka z czasem się poprawiła. Chleb i sól. Pojęliśmy głęboką symbolikęchleba i soli. Kiedyś,właśnie wokresie gdy dostałyśmy się do nowego lagru,wzięto mnie do jakieś kolumny dodatkowej. Trzeba byłonatychmiast rąk do wyładowania statku. Obok nas pracowali mężczyźni. Wtedy todowiedziałam się, że w Ravensbruck - gdzieś po drugiej stronie- znajdowała siętakże niewielka grupka mężczyzn. Nigdydotąd ich niepotkałyśmy. Pierwsi mężczyźni w pasiakach. Wszyscybyli bardzo wysocy, a może mi się tylko tak wydawało,bobyli niesamowicie chudzi. Wynosili zestatku worki,z którychcośsię sypało. Jeden z nich rzucił się na zie73. mię. Spojrzałam - biały pyl. Człowiek zachłannie lizałziemię. To były worki z solą. Po tym odkryciu wszyscy mężczyźni rzucili się na ziemię i lizali ślady soli, a esesman walił ich pejczem po głowach. Było mi wstyd za nich,została jakaś skaza namoim ideale mężczyzny, Zanimlato 1942roku nabrało pełni dojrzałości,w czerwcu, a nawet jeszcze w początkach lipca, marzłyśmy. Na apelach ranki były bardzo zimne, ziemia ponocnym chłodzie wydawała się naszym stopom lodowata. Wreszcie któraś sprytniejsza wycięłaz papieru stopyipodłożyłasobie. Parę razy i nam się to udało; nie wyobrażałam sobie, że cienka warstwa papieru może takzagrzać. Aufzejerki szybko jednak odkryły "wynalazek",bijąc dotkliwie za nowy "sabotaż". W lipcu 1942 chodziłyśmy chude jak szkielety, bez śladu rumieńca, wydłużyły nam się szyje, wyostrzyły rysyistawałyśmy się coraz bardziej otępiałe. Nawet widoktłumu nagich, potwornie chudych bab wkąpieli nie budziłwe mnie wstrętu;umiałyśmy patrzeć obojętnie nie tylko nawłasną i cudzą chudość, ale także na zemdlone, na zmarłe. Nie reagowałyśmy ani na kopniaki, ani na wymyślania. W pogoni za najedzeniemsię do syta zdobywałyśmysię na heroiczny wysiłek gromadzenia chleba wciągu tygodnia po to, żeby móc się raz najeśćw sobotę i niedzielę. Cały tydzień nosiłyśmy w bajdołku (tzn. worku uszytymprzeważniez chustekdo nosa) wymiętoszony kawałekchleba, patrząc na niego łakomie i oblizującsięukradkiem. W sobotę i w niedzielę urządzałyśmyswoje "orgie" -z ponurą satysfakcją stwarzałyśmy sobie namiastkę domu. Wypranaścierka zastępowała obrus, z łyżki marmolady, kawałka sera i kostki margaryny, które dawanonam na suchą kolację, powstawały artystycznie przyrządzonekanapki, przy czym odrazu zaznaczała się różnica temperamentów. Nina wolała zjeść jedną grubą kromkę nasmarowaną całą marmoladą, aBognaperfidnie krajałacieniutkie jak na mikrotomie kromki, żebyich miećjaknajwięcej. Ale nawet Bognę prześcigała wwyrafinowaniu na oko niewinna "Czyż", która całą margarynę i marmoladę kładła na ostatnią kromkę "żeby było ciastko". Jatakże jestem współwinna, bo te wspanialekromki przygotowała Krysia dlanas obu. Zresztą o Krysiniesłusznie mówiono jak najlepiej:zawsze miła, grzeczna, dobrze wychowana, tak że chyba nikomu nie udałosię z nią pokłócić. Alę - jak się okazuje -tobyła pozą. TylkoHermina się na niej poznała, mówiąc: "Czyż ma wielki pysk". (Była ponura awantura jeszcze zaczasów "panowania Herminy", kiedy w ciemnościmojąpyskatąodpowiedź aufzejerkawłożyła w usta Krysi. Odtamtej pory od czasu do czasu dokuczałyśmy tej jasnej,subtelnej"małej" dziewczynce i wersja o jej "wielkim pysku"przeszła obóz. Dziś jeszcze krąży jako dobry kawał. ) W takich momentach pocieszałyśmy się, że przecieżjakieś resztki naszego "ja" kołaczą się pod pasiakami. Gdyby było inaczej, czy mogłaby Steńka prześcignąćnas, zawsze iwszędziebyć pierwszą? Nie,to była zdecydowanie jakaśtajemnicza właściwość Steni. Po apelu była zawsze pierwsza w bloku i gdy my, biegnąc na wyścigi, wpadałyśmy do umywalni,zastawałyśmy Steniusięuśmiechniętą, golutką i już namydloną, a my naturalniemusiałyśmy stać w" kolejce. Podejrzewałyśmy ją okonszachty z nieczystymi siłami, zwłaszcza że nigdy się niepchała. Co bystrzejsze obserwatorki stwierdziły prawiePod przysięgą, że wyprzedzaławłasne buty. Tobyłą. prawda. Ale z tymi nieczystymi siłami to przesada, bo"Stenia zawsze była czyściutka". No,naturalnie nie przedBogną,która słynęłaz czystości przezcały czas pobytuw obozie, Najbardziej dręczyło ją to, że nie ma płomienia, nad którym mogłaby ten okropny, bakteriami najeżony chleb opalać dla dezynfekcji. Jeszcze jedna rzecz ratowała w nas poczucie człowieczeństwa: poezje, wiersze wygrzebywane z pamięci. Najobfitszą kopalnią była głowa Joanny. Wyskakiwałoz niejcośnagle, jakiś jeden zabłąkany wiersz, który tak długosięplątał, aż wykołatal następny. Właściwością. Joanninej" głowy było to, że wyskakiwałod końca, do góry nogami, i nagle Joanna wołała: - Dziewczynki, umiem! -Odrywałyśmy się wtedy zupełnie od koszmarnej rzeczywistości. Śmiała się do nas Aloha z palmowego wybrzeża,skłaniała z nieba "Kasjopeja" albo zwieszałsię ,,szewczyk kuternoga", a potemdzwoniła "ulubiona, jasna,prosta pieśń cherubińska" i kończyła nasz szary dzieńakcentem otuchy. Już w ciszy, tylko w uszach, rozpływałsię modlitewny szept: - Kraj wybaw od wojny, daj chwilęwytchnienia wszystkimniespokojnym. Osobnątajemnądziedziną, do której wstęp miały tylko nieliczne,były sny. Z czasem my . "szary tłum profanów", wiedziałyśmy, żeśliwkito guzy, ogień to złodziej,jajka to plotki, grzyby - niestrawność, mycie podłogi -wolność. Ale naprawdę to sny tłumaczyły tylko wybrane. Byłydwa rodzaje snów. Jeden stanowiły zwykłe, mięśniowo - żołądkowe,jak pogardliwiemawiała Manicha,albo freudowskie,jak nas uświadamiały co bardziejuczone "wróżki". Drugie były dziwne: intuicyjne. Pojawiały się naglew jednej, ogarniały rzeszę, wywoływałyspecyficzne, a przez nasnatychmiast wyczuwane fluidy 76 - aurę śmierci. Na parę dni przed egzekucją powstawałten przedziwny, nie wiadomo skądbiorący swój początek nastrój. Bez słów wiedziałyśmy wszystkie, że coś sięstanie. Żadna głośno nie wypowiadała swoichprzeczućitylko cisze na apelach stawały się głębsze, modlitwy gorętsze, ciemniały oczy i czasem którejś załamywał się bezpowodu głos. Potemprzychodziły nazwiska. Kilka, niedużo. Teraz już nie miałyśmy wątpliwości, co znaczySondertransport. Rozumiałyśmy zakaz oddalania się poza obóz. Nasz transport miał pracowaćtylko na terenieobozu, pod ręką, żeby nie byłokłopotu z dostawą skazanych. Całytransport miał wyrok śmierci. W lipcu 1942 roku zapanowała jakaś niesamowita atmosfera. Rozszalała się burza snów idomysłów. 27 lipca wezwano nasztransport "nach Vorne". Najpierw były młode, do dwudziestu pięciu lat, potemwszystkie. Później dołączono donaskilka z transportumajowego z 1942 r. Jakaś obca komisja, cywil i wojskowy,uporczywie patrzyłana nogi. Po paru godzinach czekania,po sprawdzeniu list,puszczono nas do blokunaobiad. Przez całe popołudnie wyobraźnia kobiet intensywnie pracowała. Nie wiem,czy ktoś kiedyś dotarłdo granicy kobiecejfantazji. Wątpię. Dość, że podkoniec dniaUkuto mnóstwo wiadomości "z najpewniejszych źródeł". Jedna wersja, rozpowszechniana przez promienne optymistki, głosiła beztrosko, że zaczyna sięwymiana jeńców i jedziemypierwszym transportem doSzwajcarii. Druga, powtarzana przez zatwardziałew pesymizmienkruki" obozowe, stwierdzała,że to masowa egzekucja. 77. Następnego dnia, 28 lipca przed południem, wezwano nas do rewiru. Gdy przybyłyśmydo naszego Betriebu, inne już stały, Stanęłam w ostatniej piątce. Wezwanopierwsze dziesięć. Jednej zabrakło. Nie zagarniając następnej piątki, wepchniętomnie z końca. Pomyślałamtylko: "Sama, bez Krysi". W rewirze nie działo sięnic szczególnego. Kazali namsię rozebrać do naga. Dr Oberheuseri dr Rosenthal zważyli nas, obejrzeliręce, nogi, jak przy oglądaniu świerzbu, i na tym zakończyli badanie. Gdy wychodziłam, zawyła syrena lagrowa na obiad. Na ten dzień "badania" skończono. Puszczono nas dobloku. Za dwa dniprzyszła do nas Lagerlauferinz listą imienną. Po tedziesięć, którebyły. zbadane". Blokowa, wiedenka Ani, nieszkodliwa i głupia,a zupełniepoczciwa,wzruszyła ramionami: - Ichweissnichts. - Powiedziałatylko, żemamy iść do rewiru. Poszłyśmy z naszego bloku trzy. Za szybązostała bledziutka twarz Krysi i poczerwieniała nagle twarz Śledzia. Byłam po nocnej pracy. Mimoto,a może właśnie dlatego, jakoś bardzo jaskrawo widziałam kolory. Szałwieprzed rewirem wydawały mi siękrzycząco czerwone. W rewirze od razu natknęłyśmy sięna drą Rosenthala. -Was fiirLeute? - zapytał. -Bestellte - odpowiedziałaAni. Tamte siedemjuż stało, Doktor odliczył- czteryodesłał do bloku. Zostało nas sześć. Stałyśmy dość długo. Rozejrzałam się po twarzach: same ciężkie "broniowe"sprawy. Aha, więc to jednak egzekucja. (Czasem robili takie komedie, żeprzed rozstrzelaniem brali na badania dorewiru; każdą egzekucję pozorowali transportem, dając 78 chleb nadrogę. Po przejrzeniutego podstępu odchodzącena śmierć Polki rzucałypod nogiwarcie lagrowej otrzymany chleb. ) Pomyślałam to z pewną ulgą izaraz zastanowiłam się: Egzekucja? Śmierć? Co to właściwie będzie? Nie czułamnic, nic wielkiego, nic uroczystego, byłam tym aż zdziwiona. jakto? Nawet w obliczu śmierci nie potrafię nicczuć? Miałam dla siebie uczucie pogardy i z całą sympatią spojrzałam na zielonobiałą Maryśkę Gnaś. Złapałamoje spojrzenie i spytała szeptem: - Co z nami zrobią? Wzruszyłamramionami i obojętnie twardo powiedziałamjedno z lubelskiego więzienia wywiezione słowo: - Rozwałką. Ujrzałam w oczach tej dużej, silnej dziewczyny takobłędnystrach, że natychmiast pożałowałam tego słowa. - Nieprawda! - prawie krzyknęła. Wzruszyłam jeszcze raz ramionami. - To po copytasz? Wiem tyle, co i ty. Milczałyśmy. Zawołano nas do jakichś drzwi - nieznałam wtedyrozkładu sal w rewirze. Weszłampierwsza: łazienka. Autentyczna biała wanna z ciepłą wodą. Pierwsza kąpiel w wannieodprzeszło półtora roku. To było nie do pogardzenia. Szybkorozebrałam się -ubranie zabrała natychmiast jakaś blada Niemka. Zachwilę przyniosła mi czystąkoszulę i kaftanik. Spytałamft co to będzie? Popatrzyłaprzerażona: - Czy pani jest chora? Chyba operacja. - Nonsens, jestem zdrowa jak słoń. Woczach tamtej odmalowało się jeszczewiększePrzerażenie. 79. "Tchórz - pomyślałam - boi się powiedzieć, że egzekucja". SchwesterFrieda zabrała mnie zwanny i poprowadziła przez korytarz do ostatniego pokoju. Sześć białych,czystychłóżek. Przebiegł po mnie dreszcz. Z pewną satysfakcją, że jednak cośczuję, stwierdziłam, iż boję siętych łóżek. Schwester Frieda kazałami się położyć. Stałam nie mogącsię zdecydować, które łóżko zająć. Pomyślałam, że widocznie wykończą naszastrzykiem zamiastkulką,i z determinacjąpołożyłam się na pierwszym poprawej stronie. I zaraz wbrew wszystkiemustwierdziłam, że to strasznie przyjemnie leżeć w czystym łóżku i żewłaściwie jestem bardzo zmęczona. Zachciało misię spać. Kolejno wchodziły i kładły się od lewej strony: WandaKulczyk, Aniela Okoniewska, Rozalia Gutek, MarysiaGnaś,Maria Zielonka. Coś tamgadały chaotycznie,żywo, amnie się okropnie chciało spać. Otrzeźwił mnie krzyk. Otworzyłamoczy: nad Wandą stała jakaś czarna siostra z lśniącą brzytwą w ręku. Poderwałam się z łóżka. Siostra uspokajającopowiedziała, że nic jej nie zrobi,tylko ogoli nogi. Przetłumaczyłam to, głośno i usłyszałamzdziwienie we własnymgłosie; do licha, po co oniprzed śmiercią golą nogi? Kolejno ogolono nam starannienogi do kolan. Zachwilę siostra przyszła z zastrzykiem - 5 cm żółtego, nieprzezroczystego płynu. Zastrzykdomięśniowy. Wiedziałam, że zabijanie odbywa się przy pomocy jednocentymetrowego podskórnego zastrzyku, skąd więc teraztakwielka porcja? Po zastrzykunatychmiast poczułamociężałość i bezwład, słyszałam i widziałam, a nie mogłam się ruszyć. Le 80 żałyśmy pokotem. Porażenie mięśni? Ciągle nic nie rozumiałam. - Co znamirobią? Co znami zrobią? - bełkotałaniewyraźnie Maryśka i to samo pytanie widziałam wewszystkich oczach. O Boże, jakże chciałam mieć pewność,że nas zabijają, że nastylko zabijają. Znowu weszła siostra. Jeszcze jeden zastrzyk, tym razem podskórny. Najpierw nas unieruchomili,a co teraz? Wjechał na salę wózek operacyjny. Przypomniało mi się(o, co mówiła ta mała przy wannie: operacja. Ale jaka? Dlaczego? Po co? Nic, zupełnie nic nie mogłam zrozumieć. Załadowano na wózek Wandę. Zostałyśmy wpokojunieme, w potwornym oczekiwaniu. Po jakimś czasie przywieziono ją z powrotem. Leżałanawózku na korytarzu. Nie wiedziałam nic, nic nie mogłam zrozumieć, zasnęłam. Obudziłam się dobrzepo południu z obolałą głową. Na krześle, obok łóżka, stała miska z zielonym jarmużem. Na widok jedzenia dostawałamnudności. Weszła siostra ze stosem ubrań. Kazała nam się natychmiast ubierać i "hau ab"do bloku. Co? Dobloku? Musiałam mięć mocno zdziwione spojrzenie, bo powiedziała do mnie wściekła: - Czemuwytrzeszczasz gały? Na blok! Spróbowałam iść - nie mogłam. Nogi plątały się, chwiały. Polki pracujące wrewirze odprowadziły nas do bloku. W bloku przyjętonas z żywiołową radością. Dziewczynki były pewne, że nasjuż rozstrzelano. "Mina" zajechałapod rewir - sądziły, że nas wsadzono, apotem (jakZawsze po egzekucji) nasze sukienki wróciły do pralni. Chciałomi się płakaćna widoktylu serdecznych, znajomych twarzy. Otoczyłynas kręgiem -i te bliskie, i te obce 81. - wypytywały. Było mi słabo, a różne paniusie niedowierzająco przyglądały mi się i zarzucały wprost pytaniami; - Czynaprawdę nicwięcejwam nie robiono? -Czy macie wszystko w porządku? - A wtedy,jak spałyście, to nic wam nie robiono? -Nic nie czujecie w środku? - A w głowie? Czułam w środku ograniczającą mnie wściekłość i którejś tam z rzęduspokojnie odpowiedziałam, uśmiechając się słodko: - A tak,jak spałam, wyjęli mipiątąklepkę i zaraz zacznęgryźć. -A co, nie mówiłam,że one wrócą nienormalne? -usłyszałam za sobą triumfujący szept. Owszem, byłam zupełnie nienormalna. Miałamochotęnie tylkogryźć, ale kopać i ryczeć. Na szczęście dostałam torsji. Nocna zmiana poszła naapel roboczy, blokowa zameldowała, że jestem w stanie nie nadającym się do pracy. Leżałam w łóżku, było mi słabo. Przed oczyma kręciłymi się zielonekoła na zmianę z czerwonymi. Poderwałamnie syrena na apel. Stałam podtrzymywana przez Ninę i Wojtkę. ,Jakszybko się ściemnia" - pomyślałam, a Ninka szepnęła mido ucha; - Jeszcze chwileczkę. Bezpośrednio poprzejściu aufzejerki zwaliłam imsięna ręce. Po raz pierwszy w życiuzemdlałam. Rano dostałyśmy Bettkarty na 3 dni. Leżałam w chaosie rozhuśtanych myśli, w obłędnym kole najfantastyczniejszychprzypuszczeń. Byłam pewna, że tonie koniec, że coś strasznego wisinade mną. Tuliłam siękurczowo do Krysi, nie mogąc 82 powiedzieć stówa. A potem fala "zmierzchu". Uspokoiłam się zupełnie, a wewnątrz, w głębi, byłam jednymrozdygotanym do ostateczności niepokojem. Co to będzie? Zdawało mi się,że umarłami na nowo narodziłam sięwtedy, i sto lat zdążyłamprzeżyć przez niecałe trzy dni. W sobotę rano o dziewiątej- lVIII 1942 r. - przyszliponas z rewiru. Tasama szóstka, tesame łóżka, te same przez nas zostawione kaftaniki, ten sam zastrzyk,tylko teraz już Wandawróciła na wózku nieprzytomna, z nogą do kolana w gipsie, na którym widniała namalowana rzymska jedynka. Kolejno wywozili nas na wózku, bezwładne, bezsilne. Na korytarzu, przed salą operacyjną, dr Schidlauskyusypiałnas zastrzykiemdożylnym; przed zaśnięciembłysnęła jedna myśl, której nie zdążyłam wypowiedzieć: "Wir sind doch keine Veruchskaninchen". Podczas operacji podobno powtarzałam to zdanie. Powtarzała je potem Dziunia i wiele innych. Nie, przecieżnie byłyśmykrólikami doświadczalnymi, byłyśmy ludźmi! Ale nazwa "Kaninchen" przylgnęła do nas mocno. "Króliki"- mówiłyśmy do siebie io sobie. "Króliki"-mówił o nas cały lager(dopiero pod koniec nazwałyśmysię dumnie "królami"). Tak trafna byłatanazwa, żeprzyjęli ją wszyscy, z lekarzami obozowymi włącznie. Jeśli ktoś powiedział "die Beinoperierte" - to jeszczenie bardzo byłowiadomo, o kogo chodzi, a "Kaninchen"rozwiewało wszelkie wątpliwości. Gdy obudziłam się, było już dobrze po południu. Murlagrowy kładł długicień, którysięgał aż po okna naszego pokoju. Rozejrzałam się dookoła: Marysia Gnaś siedziała z krwawymirumieńcami na okrągłej piegowatej 83. twarzy, Wanda żywo gestykulowała, tylko Zielonkowa leżała koło mnie nieruchomo, spała. Zachciało mi się strasznie pić. Siostra podała mi białykubek. 'Wyciągnęłam rękęi zdziwiłam się, że taki małykubek jesttak strasznie ciężki. Nie mogłam go unieść,rozbił się zhukiem. Na podłodze leżały białe skorupy. Zaczęła mi wracać przytomność. Pomyślałam o nodze. Odsunęłam koc - na gipsie III TK. Zapytałamgłośno: -Dziewczynki, co macie na gipsie? - Miały kolejno: Wanda I,Aniela I TK, Kozia II, Gnaś II TK, Zielonka IIIi ja III TK. Co to może znaczyć? Na razie nie bolało mnie nic, tylkonogę miałam zupełnie odrętwiała, nieczułą, agłowę przeraźliwie ciężką. Przynieśli nam kolację, zwykłą lagrową,sobotnia. Cuchnący sereki kawałekmargaryny na chlebie. Wandacoś zjadła i Maryśka Gnaś,reszta nie tknęła. Zresztą Wanda za chwilę wszystko zwrócilaPamiętam, że przynieśli mi list z domu. Ujrzałam białąkartkę papieru i zdziwiłam się, że listmoże właśnie takwyglądać. Nie widziałam liter. Włożyłam listpod poduszkę - dopiero po paru dniach przeczytałam. Chciałam spać. Zapadała upalna,sierpniowa noc. Dopiero teraz zaczynało się. Dziewczęta już nie siedziały. Leżały nieprzytomne, rozpalone, rzucając sięna wszystkie strony. Usiłowały w jakiś możliwie bezbolesny sposób ułożyć swoje biedne nogi. Nie było o tym mowy. Najmniejszyruchpotęgował ten potworny,nie do zniesienia - jak sięzdawało - ból. Senność odeszła nas. Wanda zaczęła krzyczeć,Róziajęczała cichutko, a Zielonkawa postękiwała odczasu doczasu: -O jeżu. 84 Krzyk Wandy wwiercał się w ucho, docierał do mózgu. Oszaleć można" - pomyślałam i głośno wrzasnęłam: -Milcz! Spojrzała na mnie nieprzytomnie, krzycząc bez przerwy. - Milcz! - powtórzyłam. -Milcz albo cię stłukę na kwaśne jabłko. , Błysk zrozumienia w błyszczących oczach. - Nie mogę nie krzyczeć - powiedziała nagle cicho i spokojnie. -No to już krzycz. Ale nie krzyczała więcej,jęczała tylko przez zaciśniętezęby. Anielkawbiła zębyw róg poduszki i tylko z rzadkawydawała przeciągły jęk. Maryśka Gnaśklęła cicho, a soczyście. I ja miałam ochotę kląć,krzyczeć, wołać. Byłamprzeraźliwie trzeźwa. Siostra od czasu do czasu stawaław drzwiach i bacznie się nam przyglądała, potem bezsłowa odchodziła. (Tylko my,pierwsza grupa,byłyśmyo tyle w dobrej sytuacji,że siostry miały przy nas nocnedyżury. Następnie operowane po prostu zamykanonaklucz). "Czeka, kiedy pomrzemy" - błysnęła mi myśl na widok czujnych oczu esesmanki. Za oknemstały czarne mury,zakończone szczerzącymi chichotliwie swoje zęby drutami, na których jeszczeniedawno wisiały zwęglone zwłoki Cyganki, próbującejucieczki. - Druty. wysokie napięcie - powiedziałam na głos,^ w duchu powstała nagła pewność; jedno dotknięciedrutu i spokój. Nie będę czuła tego wściekłego bólu. Spróbowałam wstać. Nic z tego. Opadłam głośno nałóżko. Wpadła natychmiast siostra: - Was ist los? - Nie 85 odpowiadałam, przetrawiając uporczywą myśl: na druty. na druty. Chwilami traciłam przytomność, Drut zbliżałsię, zdawało się, że już, już go dotknę, już prawie czułam błogispokój. "Aha - przemknęło mi przez myśl - śmierć? " Wyprężyłam się gwałtownie. Nie ja; ktoś rozciągnął mniemocno, chwytając za bolącąnogę. Jęknęłam głośno. Wpadła siostra, spojrzała w moją stronę, wybiegła, zachwilę wróciła ze strzykawką. Mały jednocentymetrowyzastrzyk podskórny A potem przyniosła jakieśkroplę. -Uśmierzą ból - powiedziała, podając namkolejno. Rzeczywiście, ból stal się trochę mniej ostry, jakby gowatą przykryto. Dziewczęta kolejno zasypiały. MaryśkaGnaś tylko nie spała i cochwilapytała szczękając zębami: - Widzisz? Ktoś stoi za oknem, to po mnie. - Mimowoli spojrzałam w okno, ale widniała za nim czarna noc,noc bez oblicza, bez gwiazd, jakby się wstydziła, jakbynie chciała patrzeć. Tej nocy zrodziła się nowa tęsknota. Tęsknotybyły różne. Miały sto twarzy i tysiącodcieni. Znałyśmy je wszystkie. Żyły w naszych sercach i gryzły,jedne kąśliwejak duże czerwone mrówki, inne -jakwielkie wściekłe psy, a jeszcze inne kłuły tysiącem niewidocznych igieł. Byłytęsknoty czerwone domiłości, dopocałunków, do pieszczot. Złote - do szczęścia,domu,do ciepła. Błękitne -do lasów zielonych, wrzosowisk,przestrzeni. Zielone - doksiążki, teatru, muzyki. Były teżmałe śmiesznetęsknotydo czarnej kawy, dosukni balowej, do kolorowychszmatek. I były też wielkie srebrne tęsknoty do rąk matczynychi siwych włosów, do ciszy kościoła i do ciszy serca. Ale tabyła nowa, czarna -tęsknota do śmierci. Chciałam um86 rżeć, niebyć, zginąć bezśladu. Nie myśleć obłędniew kółko; Po cóż? Dlaczego? I wreszcie: Dlaczegoja? Dlaczego my? Świtało, gdy Gnasiówna wreszcieusnęła. Powoli i jazapadałam w sen. Jakieśkolorowe trójkąty długo jeszczeprzebiegały mi przed oczami. "Tańczą trójkąty" - pomyślałam. Tańczą? I znowu zadrgało coś boleśnie. Tańczą? A ja? A my? Czy już nigdy nie będziemy tańczyć? Co zrobią z naszymi nogami? Rano. Niedzielneprzedpołudnie różniło się tym od zwykłego,że na Lagrowej ulicywystawiano głośnik radiowy. Dbano nawet o rozrywki kulturalne Haftlingów w tym"wzorowym" obozie. Ryczał głośnik, wwiercał nam się w uszy, budził i złościł. Ckliwe tony "Traumerei"drażniłynerwy. Przyszłasiostra po krew i mocz. Odtąd co drugi dzień brano jedo badania. Dała namtermometry. Za chwilę przyszłaodebrać,Spojrzałam na błyszczący słupek igłośno odczytałam: - 40 stopnii kreski. - Co? Ibyłam zupełnieprzytomna? Zielonkowa obok miała 40", a tamte kolejno,w zależności od numerów. Wanda miała najniższą: 39,7. Już, wiedziałam skąd Anielka ma takie ślicznerumieńce. Potem już o zmroku, mignęła w oknie stroskanatwarz Władki, blędziutka Krysi, niemogłam się podnieść. Starałamsię tylko uśmiechać. Nogi spuchły, byłyczerwone, gorące. Moja była takobrzękła, że gips werżnął mi się w ciało. Po udzie aż dopachwinybiegła czerwona pręga ikończyła siębolesnym guzem. Przyszła dr Oberheuser z notesem. Starannie opisywała każdą nogę, nachylała się i wąchała. 87. W poniedziałek, 3 sierpnia, przyjechał znowu dr Fischer (asystent prof. Gebhardta, którynas operował). Mężczyzna wsile wieku, siwy na skroniach, o zręcznychrękach chirurga. Przyglądałam mu się ciekawie,usiłującodkryć na nieruchomejtwarzy ślady jakiegoś uczucia. Więc tak wyglądaczłowiek, który na zimno dokonujezbrodni. W imię czego? Amoże jednak to coś warte dlawiedzy medycznej? Może naprawdę będzie z naszegobólu jakiś pożytek? Po wizycie Pischera przyszło jeszcze dwóch mężczyzn: młody cywil,ubranyelegancko, w ciemnym garniturze, i starszy wojskowy. Pytali, ile mamy lat i za co siedzimy. Rózia powiedziała, iż zabrano ją za to, że bratuciekł z aresztu. Istotnie była zakładniczką zabrata (onai jej młodsza,czternastoletnia siostra, którą zwolnili jeszcze w Zamku). Potem przyszlijeszcze jacyśmężczyźni, Ciągle ktośprzychodził oglądać nasze nogi. W końcu już nie reagowałyśmy na te wizyty. Tego samego dnia, w którym odwiedził nas Fischer,zrobiono nam pierwszy opatrunek. Bógwie, coto było,ale nazwałyśmy toopatrunkiem. Zdjęli gips i robili cośprzy ranach, Nie wiedziałyśmy co, bogłowy nakrywalinam prześcieradłami. W każdym razie wściekle bolało. Odniosłamwrażenie, że mam dwie dziuryw nodze: jedną nakostce, drugą powyżej, i że coś mi z nich wyciągają, coś, co powoduje szalony ból. Z powrotem założyli nam skorupę gipsową i zabandażowali. Zdjęli jądopiero po tygodniu pierwszymnumerom, a mnie i Zielonkowej po 2 tygodniach. Potem były dni podobne do siebie. Temperatura trzymała sięw okolicy 39 do 40. Spod gipsowej "sztylpy" 88 przy poruszaniu nogą sączyła się żółtobrązowa, cuchnąca ciecz. U Zielonkowej na łóżku ciągle stała kałuża, doktórej zlatywały się brzęczące roje much. Teraz już nie trzeba było pochylać się, aby wąchać nasze nogi. Teraz drOberheuser wchodząc krzywiła nos: -Es stinkt hier. - O tak, śmierdziało! Słodkomdlący odórtopy i gnijącego mięsa. Zielonkowej wygniła w"nodze dróżka, po której spływała ropa. Oprócz cięcia miała jeszcze ubytekw mięśniach na skutek wygnicia. Nogi bolały, głowy bolały,morfina -dawana namnajpierw trzy, a potem dwa razydziennie - prawdę nie skutkowała. Czasem przybiegła pod okno któraś z naszych dziewczynek. Krysia stawała chuda, blada i usiłowała mieć wesołą minę. Władkaprzybiegała z jabłkiem albo z garścią porzeczek - zupełnie nie mogłam zrozumieć,jakim cudemje zdobyła. Zjadałyśmy natychmiast i na momentpachnące jabłko tłumiło ropny odór. Potem Władka przynosiłamiświeży, pokrajany i posolony mlecz i kazała jeść, bo w mleczu jest fosfor. Nowięc jadłam gorzkie ziele jużnie dlatego,że wierzyłamw jego moc leczniczą,ale dlatego, że chciałam Władcęzrobićprzyjemność. Uśmiechała się leśnymi oczamii przekonywała mnie, że powinnamjeść, mimo że takiegorzkie. Dziwne rzeczy działy się z namiw rewirze. Myślę, żei te następne także przeżywały mocno, choć pewnie każda inaczej, nie tylko ból, ale przede wszystkim te niepokoje, jakie rodziły się w pierwszych dniach po operacji. Powstawały nowe, nie znane dotąd problemy, życienabierało jakiegoś gorzkiego posmaku, zdobywałyśmynowe doświadczenia. Niepewność, co będzie jutro, gro89. żące kalectwo, potworny a niezasłużony ból wywoływały dręczące pytania, które domagały się odpowiedzi. Przestałam spać. Zawsze gdy się ze mną coś dzieje,przestaję spać. Dziewczynkiprzychodzące pod okno miały stroskane twarze. Władka patrzyła na mnie (potem mówiła, żebyła pewna, iż umrę,tak wyglądałam)swoimi leśnymioczami i szukała ratunku. Przysyłała mi listy, karteczki,na których pisała uporczywie: "Przestań myśleć. Niemyśl o niczym! Przypomnij sobie, jak kwitną kolorowełąki, jak wyglądają kwitnące złote dziewanny i wrzosy,spróbujsobie przypomnieć, że gdy Rafał jechał do Wygnanki, to słowiki kląskały". Ale ja nie mogłam. Dręczył mnie ból głębszy niż fizyczny. Rozpaczliweszukałam sensu istnienia, sensutego, co się działo ze mną. W nie mytym oknie, wgórnejszybie, mieszkał pająk. Patrzyłam na niego. W słońcubłyszczała pajęczynai brzęczały złowione muchy. Aw nocy, gdy zdrzemnęłam się na chwilę,ten pająkśnił mi się olbrzymi, zkosmatymi nogami, a ja byłam muchą i pająk miał twarzdoktora Fischera. Twarz, któraśniła mi sięsetki razy, jakna filmie: zbliżała się, corazwiększa, nacały ekran. Pająkztwarzą chirurga. A ja byłam muchą złapaną w pajęczynie za prawą nogę (ten sen tojeden z tych, które śnią misięteraz). Joanna przysłała mi wyrzeźbioną z trzonkaszczotkido zębówmałąbiało-niebieską żaglówkę. I przyszedł domnielist. Nie wiadomo,jak się to stało, że ten jedyny, gorącylist z Afryki przyszedł właśnie wtedy, nigdy potem i nigdy przedtem nie dostawałam listów od mojegochłopca. 90 A ten przyszedłi nie miał pieczęci lagrowej cenzury. Niewiem, jakimiszedł drogami. Chłopak pisał o niebieskiejżaglówce z pomarańczowymi żaglami. I to była pierwsza noc snu. Nie umarłam i nie zwariowałam. I nawet wymyśliłam^obie sens ofiary: jestem operowana po to, żeby Krysia-Wróciła do domu, do matki, żeby niebyła operowana,żeby miała zdrowe nogi. (Potem nastąpił dramatyczny moment, gdy z koleiKrysię wyrwanona operację. Myślałam, że zginę w rozterce sprzecznych uczuć. Przecież wiedziałam,że ona mawrócić zdrowa i cała. Istotnie, Krysia wróciła zdrowa,bezkalectwa i bez blizny. Należała do tychwybranych,które leczono po eksperymencie i które nie miały blizn. ) Około dziesiątej przybiegła pod okno któraśz naszych. Szepnęła: - Transport w nieznane - pięć zLublina. Więcej nie zdążyła. Leo, lagrowa policjantka, uderzyłają w twarz. Leżałyśmy cicho, gdy wtem rozległy się szybkie kroki. Weszła pielęgniarka i aufzejerka. Popatrzyła na nas kolejno, wyjęłakartkę i przeczytała; - Rozalia Gutek - ubrać się. Iwyszła. Rózia bledziutkajak papier wybuchła głośnym płaczem: - Nie dość, że mnie porznęli, to jeszcze mnie zabijają. Ubierała się szlochając. Nie miałyśmy odwagi jej pocieszać. Ubrana już, siedziała na łóżku, nie mogła stać. Za chwilę aufzejerka wróciła: - Jak dawno po operacji? 91. - Dziesięć dni. -Rozebrać się i kłaść się do łóżka. Odetchnęłyśmyz ulgą. Rózia była narazie uratowana. Do 15 sierpnia leżałyśmy, ciągle jeszcze gorączkując(ja i Zielonkowa powyżej 39, pozostałe ponad 38). Piętnasty sierpnia, upalny i duszny, przyniósł znowuniespodziankę. Święto Matki Boskiej. Tak się układałow naszym obozowym życiu, że największe awantury,najcięższe przeżycia związały się ze świętami Matki Bożej. Czyto był jeszczejeden dowód niemieckiejperfidii,czy przypadek - nie wiedziałyśmy. Ale po jakimś czasieinstynktownie bałyśmy się świąt Maryi. Od ranaczułyśmy, że coś się święci. "Wstawiono donaszego pokoju trzy łóżka piętrowe i poukładano naskolejno ,,czyste" naparterze,a TKna górze. Znalazłamsię na piętrowym łóżku ponad głową Zielonkowej. Trzywolne łóżkastraszyły pustką. Kto się na nich znajdzie? Wiedziałyśmy już, że będą nowe operacje. Był to dlanas cios,miałyśmy bowiem nadzieję, że może na nas sięskończy. Wózkiemoperacyjnym kolejno przewieziono nas dosali opatrunkowej i ułożono na stołach. Odbandażowano nam nogi. Po raz pierwszy zobaczyłam nasze rany. Wszystkie w tymsamym miejscu, wzdłużprawejkości strzałkowej, 4-6cm powyżej kostki, nie szyte, długości około 15 cm,szerokość wzrastała w miarępowiększającego się numeru. Przyłożyłamdłoń: rana była szersza, żółtozielona, cuchnąca. Najgorszą miała Zielonkowa. Leżałyśmy tak parę godzin, było nam twardo i - mimo sierpniowego upału - zimno (leżałyśmy w samychkoszulach). Zielonkowa, której rano dano na przeczysz92 czenie, zwijała sięz bólu. Nie było basenu i nasze wołanianie sprowadziły nikogo, chociaż obok słychać byłoodgłosy kroków, jakieś krzyki, rozmowy. Wreszcieprzyszli. Jedenaście osób. Jedenastu zdrowych mężczyzn przyglądało się sześciu bezbronnymkobietom. Na prześcieradłachobok położono wykresytemperatur iwyniki badań krwi i moczu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam prof. Gebhardta: gruby, o nalanej twarzy, małych, świdrujących oczkach,pulchnych rączkach założonych w tył - stałw drzwiach,a drFischer kolejno podchodziłdo nas, coś tłumaczył,pokazywał. Zbliżając się do mnie powiedział: - Die kleine versteht deutsch. Teraz jużmówił tylko szeptem, niemogłamnic podchwycić. Podszedł do mnie, zobaczyłamna białym fartuchu plamy z krwi i gipsu. "Aha, już pooperacji" - pomyślałam. Pochylalisię kolejno z zainteresowaniem wąchali żółtozielone dno mojej rany. Patrzyłam nanich twardo, może nawet wyzywająco,z bezgraniczną pogardą, Wyszli, zostawiając otwarte drzwi. Leżałyśmy jeszczedługo. Wreszcie,gdy gwar obok przycichł, przyszła Oberheuser i kazała nam w tej chwili wstać i iść do pokoju. Spojrzałam nanią ze zdumieniem i powiedziałam, żemamy nie zabandażowane nogi i że na nich conajmniejod pięciu godzin pasą się muchy. - Schadetnichts- padła odpowiedź. Myślę, że rzeczywiścieto nie szkodziło. Zawołała jakąś pielęgniarkę. Zawinęli nam prędko,byle jak(nogi dotychczas bandażowanostarannie, codrugi dzień). I znowu Oberheuser zawołała: - Wstać i iśćschnell! Wanda zeskoczyła pierwsza. Prawa noga, przykurczona, zaledwie końcem palców dotykała podłogi. Nie było 93. mowy o stąpnięciu. Dziewczyna zagryzła wargi i trzymającsię ściany zaczęła skakać na lewej nodze w stronę drzwi, Za nią podskakiwała Anielka,Rózia, Maryśka. Zielonkowa jęknęłai - nie mogąc dłużej wytrzymać - załatwiłasię na środku pokoju. Dwie pielęgniarki Niemki wzięłyją pod ręce i wywlokły, na pól niosąc. - No,schnell - Oberheuserstała przy mnie. - No,hop! -Stanęłam obok stołu na lewejnodze. Zrobiło misię straszniesłabo. Uświadomiłam sobie, że przez dwatygodnie poza wodą i garścią przyniesionych przezWładkę porzeczek i ziół nic nie jadłam. Spróbowałampodskoczyć - pot wystąpił mi na czoło. Wzruszyłam ramionami nakrzyk Oberheuseri obojętniestwierdziłam: - Pani przecież widzi, że niemogę, - Myślę, że widziała,bo obejrzała się dookoła, a nie widząc nikogo, wzięłamniena ręce. Na korytarzu, parę kroków za drzwiami,siedziały pod ścianą zdyszanei spocone Wandai Rózia. Dr Rosenthal wyszedł z jakiś drzwi, roześmiał się głośno,chwycił jedną z jednej, drugą z drugiej strony pod pachęi pogna! znimi po korytarzu. Powłóczyły nogami po ziemi. Odbiły sięod progu zabandażowanyminogami. Nawet najsilniejsza, Maryśka Gnaś, upadła w połowie drogi. Gdy dobrnęłyśmy na miejsce, wsali poprzedzającejnaszpokój leżał)' nowe"króliki". Jadzia Kamińska jużnie spala, uśmiechnęła się do mnie: -Wiesz, nic mnienie boli. - Milcząc, kiwnęłam jej głową. Zbyt dokładniewiedziałam, jak to będzie. Mniebezpośrednio po przebudzeniuteż nic nie bolało. Leżały kolejno zaJadźką: Zośka KormańskaI TK. w kącie pokojublada Zosia Kawińska ("Kawka") I TM,dalejDziunia Karolewska II, Alicja Jurkowska II TK, Marysia Kaczmarczyk II TM. Do naszego pokoju przywie 94 ziono kolejno Ule Karwacką III, Krystynę Iwańską III TKi Ninę Iwańską IIITM. Miałosię ku wieczorowi, gdy dziewczęta zaczęły siębudzić. Śmiały się, żartował)', a mnie serce krajało się namyśl, co będą przeżywać tej nocy. Krystyna Iwańską długo niemogłasię obudzić. Przyszła siostra, popatrzyła, uderzyła ją raz i drugi popoliczku. Krystyna, blada, nie drgnęła nawet. Siostra zawołałaRosenthala. Paliło się już światło i zamknięto okiennice. Dr Rosenthal wtłoczył sięw rozchełstanej na kłaczastejpiersi koszuli z podwiniętymi rękawami; zataczałsię. Wziął z rąk siostry strzykawkę, zamierzył się w udoKrystyny i wbił igłę w poduszkę obok niej leżącą. Potemzaśmiał się nieprzytomnie, uszczypnął Rózię w policzek. i z rechotemwytoczył się z pokoju. Siostra przyszła jeszcze raz i zrobiła Krystynie zastrzyk. Po chwili Krystyna obudziła się i spytała: - Gdzie Jania? -Leży obok ciebie - odpowiedziałam. - Aha- mruknęła cośniewyraźnie i znowu zasnęła. Siostra przyniosła wiadro wody, postawiła i wyszła zamykając za sobą drzwi na klucz, Nie chciało mi się wierzyć. Jak to? Zostawią je wszystkie tak bez opieki na całąnoc? Rozejrzałamsię po pokoju. Wszystkie z mojejgrupy spały po męczącym dniu. Urszulka, leżąca najbliżej mnie,otworzyłaoczy, cośmówiła na wpół przytomnie. W końcu zawołała: - Duśka, pić! pić! - a potem powtarzała w kółko: - Krysia i Dusia kochane dziewczynki, i Wieniuś kochany, i wszystkiekochane, tylko Hitler podły. Nina zaczęła na wpółprzezsen głośno płakać. Z sąsiedniego pokoju doszły charakterystyczne dźwięki:któraś miała torsje. 95. Spojrzałam z wysokości mojego pietra na dół: jak tuzejść? Przywiązałam róg prześcieradła ślicznym płaskimwęzłem do poręczy i zjechałam po nim wprost na prawąnogę. Siedziałam parę minut bez ruchu na podłodze, niemogącsiępozbierać. W pokoju obok którąś wołała: -Basen! Basen! - Wstałam - przy łóżkach i ścianie poskakałam do drugiego pokoju. Wsamą porę podałam Marysi basen. Robiłosię coraz okropniej. Wody w wiaderku zabrakło, wszystkie baseny były pełne, a Nina wciąż błagałaowodę. Waliłam pięściami w drzwi, krzyczałam, tłukłamwścianę obok, wokiennice. Na nic. Nikt nie przyszedł. W resztcewody umoczyłam ścierkę i od czasu do czasu zwilżałam wargi najbardziej wołającej "pić". Skakałamjuż nawet bez poręczy,najkrótszą drogą, żeby zdążyć. Zamną na podłodzezostawała cienka smużkabrązowo-żóttej ropy I tak w kółko do rana. Rano,zaraz posyrenie, przybiegła Władka. Widzącmnie stojącą przy oknie krzyknęła: - Co ty robisz? -Uczę się chodzić. Oberheuser kazała nam chodzić. - Pamiętaj,żeby się zbyt nie forsować. Dała mi mlecz do zjedzenia, pokrojony, posolony,włożonyw dwie kromki chleba. Po jakimś czasieprzyszła Niemka. Odetchnęłam z ulga. Wsadziła mnie na łóżko. Przed zaśnięciem pomyślałam. że było sporo histerii w tym, że wczoraj nie mogłampójśćsama do pokoju. Jakbymchciała - to bym mogła. Po prostu nie chciałam, Odtego dnia zaczęłam jeść i spać. Wyraźnie było lepiej. Moja grupa powoli uczyła się chodzić, a z kolei tamte le96 ^alyz gorączką i popuchniętymi czerwonyminogami. przebieg i objawy były właściwe prawie takie same jaku nas. Temperatura także wzrastała, wmiarę jak zwiększała się cyfra. Bezsprzecznie najgorszy był przypadek Niny. 23 sierpnia odesłano nas, cala pierwszą grupę, dotóoku. O normalnym chodzeniunie było jeszcze mowy. fiany były otwarte i ropiejące. '... Wychodząc z rewiru natknęłyśmy się najankę Miturę. Tego dnia ją zoperowali, jednak inaczej jakoś:cięcie byłodłuższe, noga bez gipsu. W bloku wróciłyśmy na swoje miejsca, na brudne; . sienniki bez prześcieradeł. Z trudem trzymałyśmy się na pogach. Nie dostałyśmy Bettkarty, tylko tzw. InnendienstI" (praca w bloku) izwolnienie od apelu. Blokowa na władaną rękę pozwoliła nam leżeć w ciągu dnia na łóżkach. ^Narażała się w tensposób na meldunek,mimo to do; końca pobytu w jej bloku leżałyśmy. i Otoczyła nas życzliwa atmosfera. Wszystkiestarałysię okazać nam jak najwięcejserca. Jakaś "aussen" przy. aiosłanam kwiatki, inna surową marchew. Któregośdnia przybiegła pod okno Fredzia Prusówna, młoda,: dziewczyna z Zamościa, popatrzyła na mnie serdecznie. dużymi pięknymi oczami (ostatni raz ją wtedy widziafem) i rzuciła mi na łóżko porcję chleba. - To ekstra, specjalnie dla ciebie- ijeszcze raz rozbłysła cała w jasnymuśmiechu. Pobiegła na apel. Patrzyłam na nią ze ściśniętym gardłem. 1 września1942 roku wzięto na operację AnielęSobolewską. Zoperowano jąosobno, obienogi do pachwin w gipsie. Operacja trwała długo, ponad godzinę. Podsłuchujące pod drzwiami sali operacyjnej Polki z rewirusłyszały odgłosy dłutowania kości. Gorączkę miała 97. niewysoką, tylko nogi bolały bardzo, nogi i cale ciało odnieruchomego leżenia na wznak. 5 wrześniapodczas apelu porannego przyszła domnie, jakzawsze, Aniela Okonie-wska. Jej rana już sięzabliźniła, a jajeszcze leżałam, więc przychodziła do mniei razem zostawałyśmy w pustym bloku. Zaprzyjaźniłyśmy się serdecznie. Polubiłam tę młodą kobietę o chabrowychoczach i jasnym warkoczu. Była prosta i czystajak kwiat. Opowiadała mio swojej malej czteroletniej córeczce, o tym, że chceją wychować na człowieka i boisię, żeźle jej jest samej. Tego dnia Aniela była dziwnie milcząca i wpewnymmomencie, zupełnie bez związkuz tematem rozmowy,zapytała: - Czy ty myślisz, że oni mniewykończą? Przecież janic złego nikomu nie zrobiłam. Milczałamzaskoczona, a Anielka powiedziała spokojnie i z namysłem: - Oni mi nic złego niemogą zrobić, bo mniePan Bógocali; ja nikogo nigdy nie skrzywdziłam. Stanęła w oknie, śliczna, na tle nieba; modliła się. Przed południem przyszła do bloku listaegzekucyjna. Sześć z transportu lubelskiego. Na liście nazwiskoAnielki było przekreślone czerwonym ołówkiem. Aniela,bardzo blada, powtórzyła tylko: - Ja nigdy nikogo nieskrzywdziłam. Nie mogłampowstrzymać nagiej myśli; "A tamte? A Milunia Radecka? A te, które poszły, które jeszcze pójdą? Czy one są coś winne? Czykogoś skrzywdziły? " Ale ucałowałam Anielkę serdecznie. Tego dnia podczas apelu wieczorowego siedziałyśmyznowurazem. Tę ciszęoczekiwania rozdarła salwa,a po 98 tem pojedyncze strzały "łaski". Anielka zaczęta głośnoodmawiać "wieczny odpoczynek. ", a po twarzy spłynęły jej dwie łzy, zostawiając wilgotny ślad. 15września zabrano nową- zostałazoperowana KrysiaDąbska. Operacja kostna, obie nogi w gipsie. Jeszczejedna unieruchomiona w tóżku na parę miesięcy. 16 września zabrano znowu sześć. Tym razem te, które już razem były operowane zakaźnie i miały nagipsiesamecyfry: Jadzię Kamińską, Dziunię Karolewską, Urszulę Karwacką (wszystkie trzy leżały jeszcze w rewirzepo pierwszej operacji). Z bloku wzięto z naszejgrupyWandę Kulczyk, Rózię Gutek i Marię Zielonkową. Otwierano im wtym samym miejscu nogę i prawdopodobniepowtórniezainfekowano; w każdym razie teraz dostałyoprócz cyfr -tajemnicze znaki literowe. 17 września zabrano Zosię Stefaniak. Przybyła jeszczejedna kostna, znowu wieczorem i w nocy rozlegały sięstłumionejęki. Operacje kostne, choć prawie bezgorączkowe, byłybardzo bolesne. Polegały prawdopodobnie na zdejmowaniu okostnej. (Dziś wiadomo, że ubytki były nie tylkow kości strzałkowej, ale także piszczelowej. Zosi brakstrzałkiw jednej nodze, zostałydwa kikuty, łatwe do wykazania rentgenem. ) 24 września wzięto Dziubę Sokulską. Zoperowanojąjeszcze inaczej. Ani kostna, ani zakaźna. Przebieg był stosunkowo lekki, prawie bez gorączki,operowanatylkojednanoga, ale po paru tygodniach, kiedy już zaczęłachodzić, zoperowano ją powtórnie;też niezakaźnie-podobno "mięśniowo". 30 września wezwano znowu dziesięć kobiet. Wziętoje zapelu wieczornego; nie było wtedy światła na Lagro99. wej. Zabrano je w ciemną noc. dokąd? Dopiero nadranemdowiedziałyśmy się, że leżą w rewirze, przygotowane do operacji. Wieczorem i one, i my byłyśmy pewne,żeodchodzą na egzekucję. Zastanowiłyśmy się,co lepsze: operacją czy egzekucja. W tym okresie już wszystkie zdawałyśmysobie sprawę,że innego wyjściadlanas nie ma. Dla Sondertransportubyła tylko albo śmierć, albo operacja. O tym, że może byći jedno i drugie,wtedy jeszczenie wiedziałyśmy. Zabranądziesiątkę operowano zakaźnie, tzn. jednocięcie na prawej nodze (wyjątkowo Staszka Młodkowskana lewej), wzdłuż kości strzałkowej. Znowu na białymopatrunku (te nie miałyjuż nóg w gipsie) widniały tajemnicze znaki: 1. Stefania Łotocka - II z transportu lubelskiego 2.Pelagia Rakowska - AI z transportu warszawskiego 3. Wiktoria Szuksztul -z transportu warszawskiego 4.Zofia Hoszowska - Eli z transportu lubelskiego 5. Wreonika Kraska - ELz transportu lubelskiego 6.Maria Pajączkowska- z transportu warszawskiego 7. Maria Nowakowska -z transportu poznańskiego 8.HalinaMaria PietrzakKU z transportu lubelskiego 9. StanisławaMlodowska CI z transportu lubelskiego10. Alfreda Prusówna - KIz transportu lubelskiego Znowu leżały rozpalone,nieprzytomne. W ciągu pięciu dni po operacji dostawały trzy razy dziennie jakieśzastrzyki5 cm domięśniowo (nie wszystkie jednakowo). Piątego dnia zaprzestano dawania zastrzyków i od razupogorszył się stan Kraski. Skarżyła się, że jej straszniecierpną szczęki, że kark ma dziwniesztywny. 100 .. Dr Schidlausky, gdy mu to powiedziano, przyszedłKiazałzamknąć okno, wyrażając przypuszczenie,że " pewnię ją zawiało, aszczęki cierpną od zęba. ,'.^A Kraska, zdrowa,mocna kobieta, nie wiedziała do. tąd, co znaczy ból zęba. ',;." pod wieczór stan operowanej wyraźnie się pogorszył. SHSocbyłaciężka, a nazajutrz byłowiadomo, że Kraska 'Sjest umierająca. Zdawała sobie z tego sprawę. Z trudem powiła, wodę wlewano jej do ust. Nie mogła otworzyć'^naciśniętych szczęk. ':Sfe. Ostatkiemsil wyrzucała urywane słowa, że dwoje maiatych dzieci zostanie bez opieki. Potem przestała mówić,^ gardławydostawałsię tylko przykry charkot. Twarzwy:itezywiła się okropnym grymasem, głowa sterczała jakośalmesamowiciena sztywnym karku. Konała. ji-yi Wpadła siostra, tzw. "Czerwonka", i szybko, zręcznie^'wbiła igłę pod skórę. Mały jednocentymetrowyzastrzyk. "Igłęwyjmowała już z trupa. Skutek zastrzyku był natych,,:aliastowy. :; Wykrzywiona twarz Kraski była straszna. Za chwilę, złagodniała, wyprostowała się, śmierć wygładziła ją. Była"prawie piękna. Wpadły Niemki i jak kruki uniosły zwłoki. Szybko,"szybko. Za chwilę przyszłaOberheuser z zastrzykiem dlaZozy Hoszowskiej, która miała tę samą serię E z numerem II. Przez dziesięć następnych dniaplikowano Zozie tesame co wcześniej zastrzyki. Wieśćo śmierciKraski przeniknęła do lagru i nasz Sondertransport dowiedział sięo nowej możliwości: śmierćnaskutek operacji doświadczalnej. Terazalternatywa: operacja albo egzekucja - nabrała trochę innego znacze101. nią. Śmierć po operacji albo egzekucja - tak czy inaczejzatem w ostatecznym rozrachunku czyhała śmierć. Tegosamego dnia zabranonastępną grupę dwunastukobiet. Znów operacje zakaźne. Dwanaście zdrowychprzed chwiląkobietwito się w niesamowitym bólu. Operacje infekcyjne: duże cięcia, albo z bokuwzdłużstrzałki,albo bardziej ztyłu, na jednym, prawym podudziu. Znowu dwanaście serc biło wściekłym rytmemprzy podniesionej 40 temperaturze. Znowuwgryzałysię w zdroweciało zjadliwe bakterie i siały spustoszenie. Leżały: 1. Irena Krawczyk- Ali transp. lubelski z V 1942 2. AnielaLefanowicz - AI transp. lubelski z IX 1941 3. LeokadiaKwiecińska- transp. lubelski z IX 1941 4. Stanisława Jabłońska - transp. lubelski z V1942 5. Maria Kapłonowa - transp. lubelski z V 1942 6. Zofia Kiecol - CItransp. lubelski z IX 1941 7. Kazimiera Kurowska - KU transp. lubelski z IX 1941 8. GenowefaKluczek - CII transp. lubelski z V 1942 9. Maria Kuśmierczuk- KItransp. lubelski z IX 1941 10. PelagiaMaćkowska - transp. lubelski z IX 1941 11. JadwigaŁuszcz - transp. lubelski z V 1942 12. Czesława Kostecka - transp. lubelski z IX 1941 Przebieg operacji byłbardzo ciężki; szalona gorączka,osłabione serce i ból. ból. ból. W dwa dni po operacji zawieźli dwiez serii K na dodatkowe cięcie: Halinkę Pietrzak i Fredzię Prusównę. Od tamtej pory Fredzia krwawiła. Najpierw przesiąkłtylko bandaż, potem koc, materac, wreszcie podłóżkiemstała czerwona,krwawa kałuża. Nikła w oczach młoda 102 śliczna dziewczyna. W końcu spróbowano ją ratować. DrOberheuser wstrzykiwała jej glukozę, dwukrotniewstrzyknięto jej fizjologiczny roztwór soli. Nie pomagało. Na prośbę dziewczynek, żeby zrobić Fredzi transfuzjękrwi, dr Oberheuser odpowiedziała, że w rewirze niema odpowiedniego urządzenia. I rzeczywiście nie było. A do dziewczynyszybkim krokiem zbliżała się śmierć,Bledziutkąjak opłatekzabrali wreszcie zpokoju. Umarław osobnym pokoju, w czwórce. Śmierć Fredzi, jasnej, milej, kochanej,kamieniem obciążyła nam serca. Koszmarne dni. Na numery siedmiotysięczne całyobóz spoglądał zzabobonnymlękiem, jak na jutrzejszych straceńców. A nas przetrzebiały egzekucje i operacje; coraz mniej nas było. Prawie co tydzień nowa partia ' zostawała w rewirzeTeraz już ooperacjachdoświadczalnych,dokonywanych na Sondertransporcie Lublin -Pawiak, wiedziaływszystkie. Nie dało siętego dłużej utrzymać w tajemnicy, a niemieckie kapusie zaczęły rozpuszczać fałszywewieści o rzekomej nagrodzie kilku tysięcy marek, jakąmiały za nas otrzymać nasze rodziny w kraju. Trzecia umarła pani Aniela Lefanowicz. O niejod razubyło wiadomo, że nie wytrzyma. Zaraz pooperacji niemogła sięruszyć, nie mogła nawet siąśćna basen. Podwóch dniach wynieśli ją z pokoju - znowu doczwórki. Tam umarła. Zaraz po niej umarła Zofiaz Chełmna. W tymwypadku nie wytrzymałoserce. Narkoza, potem wysokagorączka zrobiłyswoje. Po niej wyniesiono do czwórki Kazię Kurowska. Taumierała zupełnie inaczej. Młoda, zdrowa, silna wiejskadziewczyna miała serce jak dzwon, a w nodze zakażenie. 103. Silna, prawie czarna, napuchnięta do poczwórnych rozmiarów noga nieomylnie wróżyła śmierć. A serce mocne, młodenie chciało przestać bić. Przez kilka dni daremnie walczyła o życie. Umarła. Pięć zdrowych niedawno kobiet odeszło od nas w odstępach parodniowych, Cień tych śmierci zmroczył twarze i dusze. Ciężej było żyć tym, które już zoperowano,itym, które były przewidziane dooperacji. Groza przysiadłana odrutowanym kawałku ziemii trzymałanas mocno w uścisku. Coraz trudniej byłoo uśmiech,o piosenkę, nawet łez brakowało. Zagonionepracą, zagubione wśród obcych tłumów - nie widziałyśmy przed sobą jutrzejszegodnia. Było nam tak ciężko,że zdawało się - gorzej byćnie może. A jednakz każdymdniem przychodziłynowe tragiczne wieści. W rewirze leżała już gromadka. Kostne ciągle bezzmian leżały w osobnym pokoiku,zakaźne z wolnawychodziły,leżały przeciętnie dwamiesiące, - ..Króliki" rozmnażająsię - mówiłyśmy chwilamiw napadzie wisielczego humoru. Tak wzrastała w szybkim tempie produkcja kalek. Pojedynczo wzięto Basie Piętrzyk, beniaminka naszego transportu. Młodziutka, wdzięczna dziewczyna,dziecko właściwie, lubiła bardzo tańczyć, była uosobieniem życiai ruchu. Chodziła doszkoły baletowej. Ciemne włosy,ciemne oczy i wdzięk usprawiedliwiały przezwisko "Pieprzyk". Zoperowali jej dwie rozkochane w ruchu i tańcu nóżki. Duże ubytki wkości, a nadto zakażenie. Leżała zmasakrowana, z nogami w gipsie,uśmiechając się bledziutko. Drugą znajmłodszych, Staszkę Śledziejowską, wesołego, rozhukanego ,,Śledzia", której trudno było przez 104 chwilę ustać w miejscu, przykuli na parę miesięcy dotóżka, robiącjej całą serię operacji, tzw. mięśniowych. Operowano ją pięć razy. Najpierwzrobionocztery cięcia, dwana udach i dwana podudziach, potem kolejnocodwa tygodnie otwierano jedno z cięć, prawdopodobnie wycinając partię mięśni. Staszka ma duże ubytkina udach. Pojedynczo wzięta Irka Backiel miała kostnąoperacjęna jednej nodze, awłaściwie dwie operacje i tak zwanąkostno-zakaźną. Leżało ichcoraz więcej. Równocześnie wlagrze powoli utarło się przeświadczenie, że operacje chroniąprzed egzekucją. Skreślenie zlisty Rózi Gutek i AnieliOkoniewskiej dało pewne podstawy do tego rodzajuprzypuszczeń, a teraz wydarzył się nowy fakt, który tęopinię ugruntował. Pod koniec październikawezwano Anielę Okoniewską do rewiru i w obecności siostry i pielęgniarki urzędnik z Politische Abteilung odczytał jej oficjalnie ułaskawienie od kary śmierci. Nie podałwprawdzie z jakiegopowodu, ale oglądałjejnogę i wobec tego wszystkie automatycznie dorobiły dalszy ciąg: ułaskawienienastąpiłoz powodu operacji. Niewiadomo, jak byłonaprawdę. Anielka rozbłysła na nowo uśmiechem,a różne kobietypatrzyły na nią zawistnie. (Wróciła istotnie do domu. ) Zawiść zrodziła się pewnie już przedtem, ale teraz coraz częściej zdarzały sięmomenty, że mogłyśmy jązobaczyć. Zagłodzone, zastraszone kobiety zazdrościłynamlosu, wierząc, że operacja uwalnia od śmierci. Największą troską już operowanych było ulżyć następnym ,,królikom", któreleżały nieprzytomne. Takwięc te ostatnie od razu wiedziały, w jakiej pozycji noga ; 105. najmniej boli, która siostra "pies", a która porządna. Pamiętając też, jaksame głodowałyśmy w gorączce - niemogąc łykać wstrętnej zupy, która i dla zdrowych niebardzo była jadalna - potrafiłyśmy zorganizować pomocz kuchni. Naturalnie udawało się to tylko dzięki Polkom-kucharkom. Karna i Hanka, JoasiaKukulska i szereg innychnarażały się co dzień, żeby dostarczyć operowanym trochęherbaty czy cukru. Zresztą od czasu śmiertelnych wypadków było trochęlepiej. Dawanojużdietę (lagrowe jedzenie przepuszczone przez maszynkę) i w nocy była dyżurna siostra. 14 listopada zabrano Leonkę Bień. Operacja kostna -obie nogi. Duże ubytki w obu kościach goleni: piszczelowej i strzałkowej. Dużecięcia. Operacje powtarzano pięciokrotnie:druga 18 XI, trzecia 3 XII, następna 18 XIIi wreszcie ostatnia 3 11943. Jeszcze jedna młoda, unieruchomiona na długi okres czasu, leżała gorączkując -miała operację kostno-zakaźną. 18 listopada wzięto znowu dużą grupęczternastu kobiet, z których dwie operowano tegosamego dnia: MarięGrabowską iMarię Cabajową- u obu operacje kostne. U Marysi Grabowskiej kostno-zakaźną. Następnego dnia poddano operacji najpierw dwie: StanisławęCzajkowską (transport lubelski z 23 IX 1942r. ) i Helenę Hegler. Stasia Czajkowską miała operację mięśniową, tak jak"Śledź", po dwa cięcia na obu nogach, na udach i napodudziach. Następnie zoperowano pozostałe dziesięć, wszystkiez transportów lubelskich. Były to:Krystyna Czyżówna,Wojtka Buraczyńska, Jadwiga Bielska,Eugenia Mann, 106 HankaSienkiewicz,Jadwiga Dzido, Wacława Andrzejak,Jadwiga Gisges, Eugenia Mikulska, Maria Broel-Plater. Tym razem kolejność zabiegów była nieco inna: najpierw je zakażono, a dopiero następnegodnia zoperowano. ;. Zsali operacyjnejpowróciłybez cięcia,z małym śla; dem jak po ukłuciu igłą, zaklejonym kawałkiem plastra naprawympodudziu. Śmiały się, że nic im nie jest. Z początkurzeczywiście czuły się normalnie. Dopiero'^ w nocy się zaczęto. Jak zawsze:nogi popuchly, czerwo ny obrzęk posuwał się coraz dalej, zjawił się charakteryy- styczny dla operacji zakaźnych przykurcz nogi. (Spitz'; - fuss) i bardzowysoka temperatura. Męczyły się do rana. i Następnegodnia dr Oberheuser wybrała cztery, które:;'miały najlepiej widoczneżyły: Krysię Czyż, Wiśkę Biel;. ;, ską, Hankę Sienkiewicz, Wackę Andrzejczak, i zaczęto"; w nie pakować cale bateriezastrzyków, po kilkanaście:co dziennie, dożylnie idomięśniowo. Resztakobietzostała^ zoperowana. Cięcia różnej długości, w niektórych wypadkachod kostki dokolana (Dzido), różnej szerokości,; jedne wzdłuż strzałki, innenieco bardziej z tyłu. i Tylko cztery, którym zaaplikowano serię zastrzyków,: powróciłydo bloku już po dwóch tygodniach. Zastrzyki'; najwyraźniej cofały objawy zakażenia. Wróciły bardzo zmęczone wysoką temperaturą, bólem, ale szczęśliwe, że mają cale nogi (nazywałyśmy jepotem "królami bez koron" -wtedy gdyjuż nie mówiłyśmyo sobie"króliki", tylko "króle"). Niektóre miały wysypkęw postaci czerwonychdużych wypukłych placków, z powodu których jeszcze w bloku dostały zastrzyk. Potem zdarzało się wielokrotnie,że operowane za. ; kaźnie nagledostawały wysokiej gorączki, która utrzy. mywała się parę dni, a następnie sama przez się znikała. Bognę Babińską zabranoosobno 15 listopada. Znowu jakiś nowy rodzaj zabiegów - trzy równolegle cięcia naudzie i jedno na brzuchu w okolicy wyrostka robaczkowego. Zbliżał się okresBożego Narodzenia. Było corazzimniej. Marzły chore nogi, zresztą zdrowe też -było chłodno i głodno. W rewirze leżało kilkadziesiąt chorych, słabych, wymęczonych bólemkobiet, które co miesiąc pisały do kraju: "Ich bin gesund und fuhle mich wohl". 1grudnia zabranodo rewiru Pelunię Michalik. Chuda, bledziutkadziewczynka jeszcze bardziej teraz pożółkła, twarzyczkajej zmalała, zostały tylko nieprzytomne,mocno błyszczące oczy. Zoperowano jej obydwie nogi. 2 grudnia poszła Jaśka Marczewska. Również kostna,również obie zdrowe, mocne nogi znalazły się wbiałychbandażach. Przybywało "królików". Już cały obóz o nas mówił: "Kaninchen". I o "królikach"byłocoraz głośniej. Starannie przedtem chowany akt dokonywania oczywistejzbrodni, gwałcenia praw człowieka, był tak jasny, że niewymagał żadnych komentarzy. Miałyśmy za sobą sympatię całego lagru, a raczej elitarnej (wsensie ideowym)grupy więźniarek politycznych, bo zrozumiałe, żeniedarzyły nas sympatią niemieckie prostytutki. Jakieś nieznajomez nazwiska kobiety - "ausseny" -przybiegały wieczorami pod okno rewiru, rzucając konspiracyjnie przyniesione tłurnoczki z surową marchwi;)i brukwią, czasem jabłkiem czy pomidorem. Bez przesadymożnapowiedzieć, że setki kobiet narażały się dla nas. 108 Dla wszystkich nie zezwierzęconych jeszcze obozem kobiet było jasne, że te, które mają 40 gorączki, potrze. bująstarannej opieki i lepszego odżywienia. Kradły też"pucharki z magazynu esesmańskiego cukier, kaszkę czySElfaw? dla "królików". Biegały Karna J. i HankaBurdówna,Joasia Kukulska i wiele innych, wypatrując z natężeniem, kiedy uda się przemycićdo rewiru kaszkę. Stawałyśmy Się automatycznie kimś,kto najbardziej potrzebowałr opieki, kto w danej chwili był najbardziej poszkodowany. '!' osłabiony. Toteż najlepsze, najszlachetniejsze kobietyH^uważały za swój święty obowiązek zająć się nami i w miarę możliwości ulżyć tymnajbardziejcierpiącym. ( Chcę w tym miejscu podkreślić fakt wielokrotnie fałszywie naświetlany. Chodziły mianowicie wersje, że władze obozu dająnam jakieś specjalne przywileje. To nieprawda. {" Wszelkie ulgi: buty skórzane, prześcieradła, czystązmianę;bielizny, wreszcie kołdrę idietę- zawdzięczamy współto- warzyszkom, które się dla nas o to wystarały. Wielokrotnie% blokowakłamała, mówiąc aufzejerce, że wszystkie mamy;Ł Bettkarty, kiedynam już je odebrano. Częstokroć jakaśJ; bardziej elokwentna, a dobrzepo niemiecku mówiącaPoy; łka z całym tupetemwmawiała aufzejerce w kamerze, że Jl" mamy dostać skórzane buty, bo jesteśmyte "ekstra", te Be-a; inoperierte. Ponieważ zaś wśród aufzejerekczęsto zdarza. ';' iy się ciężkie,mało inteligentne"krowy" (głupie i przez to ' małoszkodliwe), więc szybko i pewnie mówiącą więźniar, kapotrafiła dla nas czasem coś wskórać. Jednym słowem, dzięki współpracy całego niemalobozu miałyśmy te "przywileje", którejednak sprawiały,że poczęłyśmy się wyróżniać jako grupa. i Pozatym niezmiernieważna była okoliczność, że mygciągle siedziałyśmy, a aufzejerki zmieniały się, tak że cza109. sem wytwarzała się śmieszna sytuacja: my, stare Haftlingi,i nowe, niezorientowane urzędniczki. Tonam często dawało atuty w rękę. Do tego dochodził fakt, żez biegiem upływającychmiesięcy, apotem lat, coraz więcej Polek zajmowało czołowe stanowiska w obozie, mimo przekleństw na temat"polnische Wirtschaft". Sami Niemcy przekonalisięwkońcu, że polskie blokowa nie kradną,są solidneiumieją zorganizować blok, i te właśnie mnożące sięblokowebyły nam wielkąpomocą. Zresztą nietylko polskie. Mówiąc o "królikach" nie sposób niewspomniećo Marzenie Svedikowej. Pod koniec października 1942 roku zarządzano generalny Zahlappell. Obładowane wszystkimi rzeczami, stałyśmy cały dzień, aż wreszcie Niemcy popełnili jedenz zasadniczychbłędów, który - ktowie - może uratowałnam życie. Zrobili mianowicie znowu bloki narodowościowei na dodatek wedługnumerów. Byłyśmywięcznowu wszystkie razem w bloku piętnastym, późniejzwanym "Piratenblock", gdzieblokową była CzeszkaMarzena Svedikowa. Sprytna, odważnabardzo i bardzo,bardzo nam życzliwa. To była pierwsza zmiana na lepsze,ten naszpolski piętnasty blok. W ciągu grudnia 1942 roku nastąpiła zmiana. Pozwolono przysłać nam paczki. Pierwsze przyszły akurat naBoże Narodzenie. Po raz pierwszy od wielumiesięcy niebyłyśmy głodne. Zjadłyśmy trochę cukru i, co najważniejsze,mogłyśmy lepiejzająć się chorymi. To było ogromne wzruszenie: pierwsza paczka. Stałosię po nią godzinami na mrozie, a potem udawało się, żeczłowiek nie jest nic a nic wzruszony. I tylko wycinałosię ukradkiem adres pisany drogą ręką. 110 Czasem tylko zerwał się krótkiszloch, zarazstłumiony, na widok dawnego domowego pudełka,w które troskliwa ręka zapakowała jakieś drobiazgi. Tęsknota odzywała się na nowo, gorąca i bolesna. , W piętnastce zaczęłasięformować, na dość dziwnej'. zresztą zasadzie, wyraźna grupa - grupa młodych. W owychczasach bowiem przeprowadziłyśmyszczególny, pierwszy w dziejachobozu bunt. (Potem byłyśmy już,ztego znane i stąd Niemcy nazwali nasz blok Piraten. block). Było to tak: Niemcyurządzali co jakiś czaswśród więźniarek pobórdo "pufu",domu publicznego dla żołnierzy -akcesoznaczał wtym wypadkuwypuszczenie z obozu na wolność. Zwykle propozycje otrzymywały tylkozawodoweprostytutki, które w obozie nosiły czarny winkiel. Pewnego razu wezwano "nach Vorne" same polskie blokii aufzejerka wystąpiła z ofertą,że jeśli które chcą sięogłosić do pufu dla walczących zaojczyznę żołnierzy, tomogą wystąpić. W polskich transportach z Pawiaka. AŻZamku Lubelskiego nie było ani jednej"czarnejlaty"a więźniarki kryminalnezostały w więzieniu, do obozupojechała tylko "szpagatem". : Po propozycji aufzejerki zapanowała głęboka cisza. Gdy po jakimś czasie wystąpiła jedna (zresztązawodowaprostytutka, nie wiadomo czemu obdarzona czerwonym politycznym trójkątem) - przywitały ją gwizdycałego bloku. Zawrzało. Byłyśmy pierwszy raz tak dotknięte,ze nie obchodziło nas to, że w każdej chwili możemyzginąć. Wybrałyśmy delegacjęi posłałyśmy ją do Lagerkommandanta z "uprzejmą prośbą, by nam - polskimwięźniarkom - nigdy nie stawiano takich propozycji,gdyż to obraża naszą godność kobiecą, że jesteśmy więź111. niarkami politycznymi i prosimy, żeby pan Lagerkoinmandant o tym raczy} pamiętać". Komendant zgłupiał, właściwie nie wiedział chybajak się zachować, i dopiero po dłuższej chwili milczeniazapytał: - Was fiir Błock? Dostawałyśmy karę dwa tygodnie Postsperry i Packetsperry (było tow okresie,kiedy otrzymywałyśmy największą ilośćpaczek). Delegatkę naszą,Jadźkę K" któraprzemawiaław imieniu bloku, wsadzono do aresztu. Trzęsłyśmysię z oburzenia. Paczki, które do nas w tymokresie przyszły,Niemcy najpierwostentacyjnie chcielirozdać innym Haftlingom, ale wtedy po raz pierwszy zamanifestowała się solidarność obozowa: wszystkie po kolei odmawiały przyjmowania paczek. Wreszcie wzięty jejakieś świeżo przygonione Zugangi cygańskie, zupełnienie zorientowane w sytuacji. Natomiastw naszym bloku pierwszyraz młode i starestanęły w dwóch przeciwnych obozach. Dwa tygodnie bez paczekbyło istotnie karądotkliwa. bo oznaczałodwa tygodnie głodu. Inne kobiety miałymożność pracy w polu i dojadania tam - my, jako Sondertransport, nie mogłyśmy wychodzić, W związku z tyra jakaś starsza paniusiawygłosiła mowę, żeprzez nasze burdy one będągłodne, że przecieżsą niewinne. Jakaś pyskata młoda natychmiast odpowiedziała, że rzeczywiście one niewinne, bo oferta była niedla nich, jako że zaproponowany zawód ma ściśle określony limit wieku, który one już dwadzieścia lat temuprzekroczyły. Wytworzył się niemiły nastrój, padło jeszcze paręostrzejszych słów. Atmosfera była tak przykra, że Pelusiarozpłakała się. Nie wytrzymałam i najbardziej krzyczącej 112 starszej kobiecie,która miała w kraju córkę w moim wieku, powiedziałam: - Życzę pani,aby pani córkę tam nam^ówiono do tego, doczego nastu namawiano. ; Paniusia umilkła. Na szczęście nie wszystkie starsze panie były przeciwko nam. Pani Chorążyna powiedziała parę ugodowychzdań i burza została zażegnana. ;a; Jednak pozostał żal, jakiś niemiły osad. Pękało nasze zaufanie do ludzi, do starych kobiet. Zasady przywiezione -ISty wolności domagały się rewizji. Mimo woli zaczęłyśmy"""bardziej obserwować siebie i te kobiety, na które siwe31:wtosy patrzyłyśmy dotej pory z pełnymszacunkiem. ^, Dopufu już nigdy nie wołano Polek. Tyle osiągnęłyśmy. -' Ale zrodził się antagonizm: stare - młode, pogłębiony. ^"istnieniem stanu "króli". Początkowo bowiemoperowa'""Be były tylko najmłodsze; dopiero w miarę jakich bra. ]do, dobierano nieco starsze. . Nie wiadomo kiedy zauważyłyśmy,że stare chcą, żebyśmy za niepracowały. Nie broniłyśmysię, przeciwnie,^ jaktylko mogłyśmy, oszczędzałyśmy nasze siwe panie. - Ale niekiedy siłynie były równe. Młodziutkie dziewczęta^ tladły bardziej niż dojrzałe, dorosłe kobiety i wreszcie. kocioł był dla wszystkich jednakowo trudny do uniesienia. Chętnie nosiłyśmy za siebie i za nie, ale niektóre da wały nam w przykry sposób odczuć, że to jest naszobowiązek. W ogóle głód doprowadzał do rzeczy strasznych. Była taka miła, siwa pani, nauczycielka z zawodu. Patrzyłam na nią wiele razy, bo siedziałyśmy blisko siebie. Aż raz, wtedygdy zostałam jako operowana w blokui nie wyszłam na południowy apel, zobaczyłam rzecz,która wydała mi się niemożliwa, wktórą nie mogłamuwierzyć. ^ 113. Przez uchylone drzwi jadalni zobaczyłam, jak naszasiwa pani, przygotowując "pelkartofle" dla całego blokuz każdego talerza wzięta po jednym i schowała do worka. Gdy wyszła- ztym workiem, poszłam za nią, ciągniętajak magnesem. Myślałam, że może zaniesie do rewirujakieś chorej. Ale nie. Weszła doklozetu,a ja za nią (pierwszy razw życiu podglądałam). Pani nie spodziewała sięobserwacji z góry, zjadłaprędko wszystkie kartofle. Zeszłam i uciekłam. Było miniedobrze, czułam się tak bardzo skrzywdzona. Nigdy nikomu nie powiedziałamo tym wydarzeniu i nie zmieniłam pozornie dobregostosunku do tej pani. Tylkodo żadnej kobiety, do żadnegoczłowieka, nie mam już szacunku jedynie na zasadziesiwej głowy. Ryczałamw nocy jak małe dziecko, a Krysia była przerażona. Nie wiedziała, cosię stało, niepowiedziałam jej. Byłotyle innych powodów do płaczu. W obozienikt się nie dziwił płaczącej kobiecie, choć płakałyśmy bardzo mało. Coraz mniej. Twardniałyśmy, wmiarę jak upływał czas. Nie płakałyśmy na apelach,kiedy rozlegał się huksalwyi wiadomo było, cooznacza. Nie płakałyśmy, gdyprzychodziła lista do bloku i byłowiadomo,które jutropójdą. Niepłakały ani te, które szły -nigdy! - ani te, które zostawały. Milczałyśmy tylko. Straszne jest milczenie tłumu kobiet! Ileż jest odcienimilczenia! Wierzyć się nie chce, gdy się o tym pomyśli. Czasem wydaje się takie powiedzenie fantazją poetycka: głębokie milczenie, twarde milczenie. A my znamy tę niesłycha-ną wyrazistość milczenia. Wymowne sąsłowa, ale o ileż wymowniejsza jest cisza, zwłaszczagdyjest to cisza wielu tysięcy. Apele, w czasie których odbyłysię egzekucje, przebiegały w niczym niezmąconym mil114 czeniem a w milczeniu tymkryło się coś więcej niż lęk. można powiedzieć, że w czasiegdy jedne umierały - Taiipsii bały. :'s Ąjp czasem cisza,któranagle zapadała, była wyrazem Satrłefa11'g^Y ^^kół szeregów bezbronnych kobiet goniły^sfory, esesmanów iesesmanek z psami i pejczami, w każdej chwili gotowych do uderzenia. lęk przed bólem i przed upokorzeniem, lęk, którego nigdynie, umiałyśmysię wyzbyć. tjeszcze jeden lęk. ;'Chodzi o narastającą epidemię miłości lesbijskiej. DoS: ritona nawet do naszych pań, do naszych dziewczy,nek. Początkowo skradała się nieznacznie. tak niewinjig: nie. Potem coraz bardziej widocznie. Wreszcie już było,,Wiadomo, które są "te małżeństwa". Zresztą niektóre; okazały się taktrwałe,że przeszły na wolność. CzasemaB-iobroniłyśmy sięzwykłym śmiechem,ale zdarzyłomi się 5 Jttórejś nocy, że zbudziły mniegorące pocałunki chudej,^'"fcladej dziewczyny, o której dotąd myślałam, że przycho1? :.dzi do mnie, ponieważ jestjej bardzo źle. Że tak trochęIH^ak do siostry. Ale nie, to nie było jak do siostry Pierwszyrazodczułam wstręt do kobiecego ciała zay tówno jej, jak iswojego, w ogóle do bab. Nieco brutalnieWt -zepchnęłamdziewczynęz łóżka - spałamwtedyna góg: ize. Spadając obudziłaśpiącą obok Krysię. Nazywałosię potem, że zemdlała schodząc z trzeciaka. Kończył się rok 1942. W ostatnich tygodniach roku^ wpiętnastce zarysował się już późniejszy zwartyklan: gru. pa operowanych młodych. Wówczas też powstał konflikt,, o którym już pisałam: stare- młode. Trzeba jednak przyznać, że były siwe panie, które zawsze okazywały nam dużo serca właśnie z uwagi na naszą "zmarnowaną młodość". 115 Matka Liberakowa przez wszystkie "króliki" (do dziś zresztą) nazywana "matką", niezawodnie stała po naszej stronie,podobnie jak pani Halina Chorąźyna, pani Stefa i inne -trudno wymieniać wszystkie nazwiska. Niewątpliwie budziłyśmy wśród wielu z tych kobiet macierzyńskie uczucia: broniły nas jak mogły zarówno przed innymi starymi, jaki niekiedy przed nami samymi. Wychowywałnas lager,aletrochę wychowywałynas takżenaszestare przyjaciółki, dając z siebieto, comiały najlepszego. Dalsze dzieje "królików" były następujące: Pod koniec grudnia - 28 XII -zabrano do rewiru jeszcze dwie: Władkę Marczewską i Jaśkę Marciniak podzieliły los swoich poprzedniczek. Leżały zoperowane, obolałe- znowu operacje kostne. Makabryczny rok 1942. Z trwogą patrzyłyśmy na nadchodzące jutro. Co nam da rok 1943? Zaczął sięszaro, ponuro. W ciągu stycznia nie było naogół żadnych zmian. Leżące w rewirzepowoli dochodziły do zdrowia. Na wielokrotne pytania, dlaczego nasoperują, padały zust lekarzy bagatelizująceodpowiedziw rodzaju: - Bo najwięcej pięknych kobiet w waszymtransporcie. - Komendant, gdy go o to zapytywano, mówił, że nic nie wie o operacjach, że trzeba spytać lekarza. Lekarz odpowiadał: -Pytajcie komendanta. Piątego stycznia zabrano do rewiru i zoperowanoStaszkę Michalik, a w 10 dni późniejHalinę Piotrowskąi Zosię Modrowską. Liczyłyśmy: już 71 operowanych, z tego 66 żyje. 66 kobiet niepewnych jutra, oswojonych zmyślą o śmiercii kalectwie. "Kostne" wątpiły, czy kiedykolwiek będą mogłychodzić normalnie "zakaźne" -przynajmniej niektóre- wiedziałydobrze, że ich nogi nie wrócą nigdy do nor116 ^fliy- Kobiety z trochę lepszymi, zabliźnionymi już ranami'Ste wiedziały,w jaki sposób i kiedy odezwą się wstrzyk";aięte bakterie. -.^ Żyłyśmy w piętnastce otoczoneżyczliwością iwzględĄłsi wygodą. Mama robiła wszystko, co mogła, bylebyajaltlóliczkom" było jak najlepiej. Tymczasem wrewirzeIHloktor Oberheuser dała słowo, że więcej operacji już nie Pozornie nic nowego się niedziało, a przecież zacholaafcfly coraz wyraźniejsze zmiany Coraz częściej głośnottłaówityśmy,że mamy tego dość. Być może zaczynałyśmy -gapo prostu trochę normalniej reagować. Z tępych, zagło-iBg^zonych kadłubów wychodził znowu żywy człowiek. -sHf," W jakiej mierze przyczyniły się do tegopaczki- trud^lo stwierdzić. SP Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. WidokIjftylu kalek (wtedy jeszcze wszystkie kulałyśmy porząd'Ignie, nawet te,które dziś znowu mogą biegać) w jednym31'bloku, poczucie łączności,robiły swoje. Czułyśmy sięSfgrupą, nie byłyśmy już więcejzagubione w tłumie oblllcych, wrogich kobiet, rosłyśmy w jakąś nie wiadomo skąd czerpaną siłę. 10 lutego 1943 rokuzabrano osiem kobiet z transportu warszawskiego, między innymi operowaną Marię Pajączkowską. Następnegodnia rozstrzelanokolejną grupę;'z transportu lubelskiego, wśród nichuprzednio zoperowaną Marysię Gnaś. Dzień po dniu egzekucje - dzień po dniu zabierano na śmierć operowane. : W piętnastce wrzało. Była to chybapierwsza egzeku; cja, która zamiast ponurej, pełnej oczekiwania na dalszy,; ciąg ciszy wywołała gorączkowe podniecenie. Stało się 117. jasne, że operacje nie chronią od śmierci, że można byćpięć razy operowaną, a potem zginąć od kuli. Dojrzewała nowa myśl, podsycana tragicznymi wy. padkami: działać, robić coś, żeby nie być bezsilną. W czasiejednej z bezsennych nocy Ninawpadła naprosty, wprost bezczelny w swojej prostocie pomysł, jakzawiadomić kraj o tym, co się dzieje w Ravensbriick. Gorączkowa narada i projekt 2 drżeniem serc został zrealizowany. Spróbowałyśmy posłać wieść doLublina. Przednami pojawił się nowycel: przekazać to, co się dziejew obozie. Niebezpieczna graw samym środku niemieckiegoobozu podniecała nas, a równocześnie ratowałaod zupełnego zwątpienia. Byłoby nam łatwiejumrzeć,gdybyśmy miały pewność, że wiadomości przedostałysię nawolność. Czekałyśmy wieści - umówionej czerwonej nitkiw paczce - na znak, że list odczytano. A tymczasem sytuacja dojrzewała do burzy. Opowiadano niesamowite historie o Gnasiowej, którana krótko przed egzekucją usiłowała uciec. Gnasiowa(bratowa rozstrzelanejMaryśki Gnaś), czarna, ponura,o wielkich źrenicach, sprawiała zawsze niecodziennewrażenie. Przeszła jakimś sposobem przez mur i w pasiaku poszła przed siebie, w pole; naturalnie złapano jąiodstawiono do komendanta. Na pytanie, jakprzeszłaprzez mur, odpowiedziała, że ją "przeniosło". I naprawdę - patrząc w czeluście jej prawie czarnych oczu - można było uwierzyć, że ją"przeniosło". Na pytanie, dlaczegouciekała, odpowiedziała, iż wie,że jąrozstrzelają. Długo przyglądałyśmy się miejscu, gdzie przeszłaprzez mur. Narzucała się natrętna myśl: przeszła ona,przejdę i ja. Ale mur był tak samo równy igładki dookoła 118 Ctdruty tak samorozpięte. Nic nie wskazywało na to, żeSiałoby się tędy wyjść. Rozgorączkowana wyobraźnia koliibiet pracowała. Już teraz nie byłyśmy tępei bezwolne. "'.Jtósl wnas głuchy opór, prostowały się karki, jakaś strall5eńcza odwaga wstępowała w duszę. 2tŁ. Gorące były tamte dni: jakieś zatargi, kłótnie, sprzeczliBti. I wreszciektoś rzuciłnam bezmyślnie okrutny zarzut: Poszłyście bez oporu, jakbarany, prawie na ochotnika. - Zabolało, zapiekłopalącą ranąw sercu. Każdą z nas najbardziej drażniło uczucieponiżenia w momencie^Operacji, że operują nasjak króliki, a równocześnie każdej z nas świtałamyśl: nie iść na operację. Myśl,która nie mogła zrodzić czynu, bo przecież brano nas zawsze podSStępem, niby to do lekarza, do Arbeitsamtu, a wreszcieobrano w tymczasie na egzekucje inigdy nie wiadomo jaK. : było, dokąd nas prowadzą. Byłyśmy zupełnie bezsilne, ale o ile dotąd bezsilnośćv nas bolała, teraz chciałyśmy się z niej otrząsnąć. Miałyśmy już dość operacji, kłamstw, podstępów. Dotąd szłyśmy zaciskając zęby- tak samo jak w milczeniuznosityH"śmypoliczki, wiedząc, żeoddane aufzejerce uderzenief wywoła masakrę,bunkier, często śmierć. ': Szłyśmy na operację nie mogąc zrobić nic innego. Te" raz jednak rozstrzelanie dwóch spośród nas dało nam; potężną broń do ręki: odwagę straceńców, ludzi, którym":': dziś wszystkowolno, bo jutro przestaną żyć. Coraz częściejwypowiadałyśmyod dawna nurtującąnas myśl, że: i taknas wykończą, że choćby przez rozum nie będąprzechowywać"żywych dowodów". Byłyśmy przecieżdość poważnym "grzechem" na sumieniu III Rzeszy. ' Bez umowy, bez dyskusji, gdzieś w nas samych zapajgdło postanowienie: dość! 119. Pierwsza głośno powiedziała to Dziubka Sokolska. 13marcawezwanoją na operację. Powiedziała, że niepójdzie. Postawiono ją przed komendantem. Powtórzyłatosamo, dodając, że wie, coto znaczy, bo była dwukrotnieoperowana i ma dość operacji. Przypuszczalnie komendant nie wiedział, jak się mazachować, bo zapytał tylko: - Czy pani zdaje sobie sprawęz konsekwencji? -Jawohl! Wróciła dobloku. To pierwsze głośne powiedzenie"nie! " przywitanezostało z entuzjazmem. Kochałyśmy niemal Dziubę za toodważne "nie pójdę". Po południuz kilkudawniejoperowanych, a świeżodo operacji przygotowanych, Zośka Stefaniak wyskoczyła oknem z rewiru i wróciła do bloku. Zosia Modrowska,wezwana ponownie, odmówiła pójścia. Cały blok tętniłgorącym, pulsującym życiem: wreszcie czynne! wreszcieczułyśmy się ludźmi! Następnego ranka przyniesiono nową listę: pięć kobietma się stawić do rewiru. Jednogłośnie zapadło: "Nie! " "Nie pójdę! "Zamiast nich pójdziemy wszystkie dokomendanta. Z miejsca napisałyśmy "petycję". Pani Halina Chorążyna redagowała, my stałyśmy dokoła, czerwone, gorące,żywe. Napisałyśmyw paru prostych zdaniach,że my, niżej podpisane więźniarki polityczne, zapytujemy panakomendanta, czy jest mu wiadome, że w obozie są dokonywane operacje doświadczalne na zupełnie zdrowychkobietach - więźniach politycznych. Że operacje te powodują kalectwo, a nawet śmierć(tu następowały nazwiska zmarłychpo operacji). I że żadne prawo międzyna120 Kłodowe niedopuszcza operacji doświadczalnych na lu. "atfachbez ich zgody. Że my, operowane, protestujemySlwzeciwko operacjom. Noi podpisy. 2;",Aby uczynić zadość "historycznej" prawdzie, muszęSaBsrierdzić, że zabrakło paru podpisów, co w gruncie rzeczy niebyło ważne, bo wszelkie konsekwencje itak automatycznie spadały na całą grupę i prawdopodobniefladze nawet nie zauważyły trzech czy czterech brakująycb nazwisk. Z ewentualnych następstw zdawałyśmy sobie aż nadtoobrze sprawę. Było nam wszystko jedno. Zresztą,prawdę mówiąc, nie oczekiwałyśmy pozytywnego wyniku protestu, nie przypuszczałyśmy, że mógłby on wpłynąć na tokrozpoczętych doświadczeń. iK'' Chodziło przede wszystkim o zamanifestowanie czynem naszej postawy, zbyt dotkliwiedała nam się we znaki bezsilność i bierność. ; Poszłyśmyczwórkami. Było nas około pięćdziesięciu'. w bloku,wszystkie jeszcze kulały, najsłabsze niosłyśmySSna rękach, część szła o kulach. makabryczny pochód. sfs Odprowadzały nas przerażone spojrzenia spotykanychjp naulicy Lagrowejkobiet. Obóz nie wiedział, co się dzieje. ; Marzena Svedikowaszłaz nami jako tłumacz, zresztą w ogóle Marzenka była niezawodna. Wolno, nogaza nogą, w słonecznydzieńposuwał się :?. nasz pochód. Pierwszy raz wyszłyśmy tak razem (miały. śmy jeszcze Bettkarty i nie wychodziłyśmy na apele). Białe bandaże przeraźliwie odbijały się odczarnego żwiru węglowego, którym była wysypana ulica. Jedna nogakulawa, dwie nogi, jedna, toznów kule drewniane myli; lykrok i rachubę. Szły z nami takżete zdrowe, świeżo wezwane, niosąc najsłabsze na rękach. i 121. Droga "nach Vorne" wydawała nam się przeraźliwiedługa. Stanęłyśmyprzed budynkiem,gdzie mieściło siębiuro. Pod oknami kwitły płomienne szałwie, tymjaskrawsze, że odbite od białego tła obandażowanych nóg. Ale niektóre bandaże nie były już lśniąco białe. Potymmarszu, dla wielu zbyt forsownym, od rany przebiła sięprzezbandaż żółtozielona ropa zmieszana z krwią. Komendant nieraczył wyjść. Wysłał tylko urzędniczkę, która oświadczyła, że mówienie o jakichś operacjachto "histeryczne" wymysły bab, bo wezwane miały tylkotrzy razy dziennie mierzyć temperaturę - nic więcej. Żebyśmy spokojnie poszły do bloku. Aufzejerka mówiła to niezbytpewnie. Inna rzecz, żetrudno było mówić o "histerycznych" wymysłach w obli- ISgt,czu kilkudziesięciu obandażowanych nóg. My jednakpodchwyciłyśmy to natychmiast i odpowiedziałyśmy, żeJJB; skoro chodzi tylko o mierzenie temperatury, to obojętneprzecież. , jakie kobiety się stawią, niekoniecznie owe S'pięć z naszego transportu. Przyznano nam rację. Komen- ggrdant dla zadokumentowania prawdziwości swoich słów fzaraz tego samego dnia rozesłał przez Lagerlauferin we-]ggg: zwanie do wszystkich bloków, że ochotniczki do mierze 'nia temperatury mają się zgłaszać trzy razydziennie do ^rewiru. Naturalnie tym razem ochotniczek nie było,jak- jjEkolwiek wezwanie powtórzone zostało we wszystkich blokach, fNaszaMarzenka z triumfującąminą odczytała je nam^na wieczornym apelu, Triumfowałyśmy. Przynajmniej na razie tapiątka była uratowana. Nie wzięto ich ani tego dnia, ani następnego, gNiewzięto ichw ogóle. Mają zdrowe, mocnenogi. Nie :wiadomo, czy było zasługą protestu, że nowych już nie 122 brano. Być może, zaszły jakieś fakty na zewnątrz, któresprzyjały takiemu biegowi wypadków. Dość, że zoperoWane zostały tylko te, które, już leżały. A my tymczasem krzepłyśmy, nabierającpewności;siebie po tym manifestującym marszu "nach Vorne". Ko;inendant nie zbliżał się do naszego bloku. Całą sprawę'Zatuszowano, nie wyciągnięto żadnych poważniejszychkonsekwencji, czego obawiało się spore gronotchórzliwych kobiet, któredoradzały nam,abyśmy poszły naoperację dla świętego spokoju, żeby nie narażać reszty. Zrobiono tylko przegląd naszych nóg, odebrano dietę i Bettkarty i większości kazanoiść do pracy Tylko te"najgorsze" miały prawo pozostawania w bloku. Niektórejeszcze mocno kulały, awszystkie miały alborany, albo świeżutkie blizny, gotowe do otwarcia się przykażdym nieostrożnymruchu. Ustawiono nas na apelroboczy razem z wszystkimiYerfugbarami (tak nazywano więźniarki nie posiadające stałej pracy). Stałyśmyna tym targowisku wmieszanew tłum różnojęzyczny, awokoło skakałasfora Anwiesungów, wydzierających sobie "siłę roboczą". Wyszarpnięte przez jakąś Niemkę, znalazłyśmy się w kolumnie"wyładunkowej". Pognano nas przez bramę nad jezioro. Przy brzegustał statek naładowany kamieniami. Miałyśmy je wyładować iprzenieść na stojące na brzegu auto. Z początkunie było tak tragicznie:kamienieleżące na wierzchu były dość małe, a puste auto nie takwysokie. Wmiarę jednakjak ubywało kamieni na statku, coraz ciężej było przerzucać je przez burtę iwrzucać na auto. Załadowałyśmy jeden samochód, drugi,dziesiąty. Z całym napięciem mięśni huśtałyśmy przezchwilę kamiennezłomy, by wyrzucić je na brzeg. Coraz 123. częściej kamienie z hukiem spadały z powrotem nadno statku, przygniatały nam stopy, urażały ostrymikantami chore nogi. Z początku śmiałyśmy się, że świetnagimnastyka potylu miesiącach leżenia. Prędko jednak przestałyśmy sięśmiać. Serca nasze, osłabione narkozą, bólem i morfiną. tłukłysię jakoszalałe. Dosłownie upadałyśmy ze zmęczenia. Pod koniec jedna zemdlała. Na rękach zaniosłyśmyją do obozu. Byłyśmy nieludzko zmęczone. Nie wszystkie znalazły się przy wyładunku kamieni. Kilka zabranodo innychkolumn. Pracowały różnie, alezgodnie, choć bez umawiania sięrobiły jedno; szerzyłypropagandę. Wszystkiemiały obandażowane nogi, bezpończoch, albo świeżeblizny,doskonale z daleka widoczne, ciemnosine,prawiegranatowe. Wzbudzały powszechne zainteresowanie. Któraś opowiedziała ooperacjach szoferowi Czechowi, inna - spotkanym na dworcu Francuzom, jeszcze inna - młodym świeżo przywiezionym aufzejerkom, Efektbył taki, że nazajutrz od samego rana wyszedł rozkaz, żeoperowanym pod żadnym pozorem nie w^olno opuszczać terenu obozu, że mogą pracować tylko wewnątrz. Włączono nas do sztrykerynek - pończoszarek. Byłato dużakolumna starych albo słabych kobiet, które, wobec braku specjalnego budynku, pracowały po prostuw jadalniach własnych bloków. Pensumwynosiło parępończoch na tydzień. Praca o tyle przyjemna, że siedziałyśmy w swoimwłasnymkółku,bez aufzejerki. Sztrykerynkizresztą, jak mogły, uprzyjemniały nam tę skądinądprzeraźliwie nudną pracę: pani Peretiatkowicz mówiłao ziemi oraz cudach geologicznych i geograficznych,a pani Halina Chorążynarobiła wykłady zchemii. Eks124 ratowałyśmy też paniąTyrankiewicz, która zależnie odstroju mówiła o psychologii zwierząt i roślin albo o liaturze. ; Od czasu protestu miałyśmy lepsze minyi humory. jchowywałyśmy się zdecydowanie inaczej. Śmiałyśmyę głośno i szczerze,śpiewałyśmy, a na wieść o tym, żelulają; nas wykończyć, potrafiłyśmy sięzastanawiać nadym, czy naprawdędym z ,Jima" będzie czerwony, z raĄi jej przysłowiowego "temperamentu", a ze Steńki -tóity. Namiętnie dyskutowałyśmy na temat małżeństwa. idzieci i najmłodsze skakałydo oczu . Jimowi", spokojniewygłaszającej ponurym głosem teoriew rodzaju: ."Dzieci? to nonsens, wrzask i brudne pieluchy cały dzień, nudne". Cobardziej zapalone zaperzały się do tego stopnia,że w danej chwili dałybywszystko zato, żeBy móc zaraz urodzić dziecko,z przekory idla zadoku. mentowania, żemacierzyństwo to jedyny cel i sens; życia. Nie myślałyśmy już o śmierci, usiłując za wszelkącenę przekonać ,Jima", żemałżeństwo to właściwe powołaniem kobiety Wojtka godzinami opowiadała o swoim "Berdziku"g; i wpadała we wściekłość (na wesoło naturalnie), gdy tzw. "szczeniaki" (najmłodsze) gwizdały za nią, wołając: - Berdzik! Berdzik! A konałyśmy ze śmiechu, gdy rozpoczął swojetajemnicze praktyki "klub g. ". To były palaczki namiętnei nieuleczalne, przekonane, że ichnikt nie widzi inie słyszy. Nawoływały się scenicznym szeptem po blokui zwoływały "nastrych". Był on zrobiony w ten sposób,że nad łóżkiemna trzeciaku podważało siędwie deskiiprzez powstały dziób można się było wsunąć na strych, 125. Deski trzeszczały niemiłosiernie, gdy "klub" w komplecie wtłaczał się na górę. Bóg wie, skąd dostawał)' papierosy. Krążyłyna ten temat przeróżne wersje; podobnow najcięższych chwilachz braku czego innego paliły słomę z sienników. Niewiem na pewno, wkażdym razie "dymki" nie były bardzo wonne. Już wtedy różne "antykrólicze" baby stwierdzały, żejesteśmy rozwydrzone, aleto nieprawda. Bywałyśmyczasem zbyt hałaśliwe, lecz wielokrotnie kryło się podtym dręczące pytanie; co z nami? Czy dadzą nam wrócić? Zawieźć doPolski okaleczone nogi? Coraz rzadziej mówiłyśmy o powrocie, trochę żeby"nie umrzeć", a trochę, żebysię nie rozklejać. Im trudniej było, tym bardziej starałyśmy się miećśmiech na zawołanie. Stwardniałyśmy. Gdy brakło powodu dośmiechu wnas samych,zostawał zawszejeszczejeden: "elel"- magiczne słowo, którego sens pojęły nawet nasze beniaminki. Teraz śmiałyśmy się z tego. Myślę,że zdrowy instynkt samozachowawczy kazałnamwyśmiewać snujące się z kątaw kąt, przeważnieniemiecko-cygańskie"pary", broniąc nas przed zboczeniem. Na głosczytałyśmy "miłosne oświadczenia", którepiękna, młoda Cyganka przysłała "Michałowi", i śmiałyśmy się głośno z czulących się par. Śmiałyśmy się, choćwłaściwie widok był odrażający; błędne oczy, podrygi,jakieśminy - wszystkoto napawało wstrętem. Toteżz sympatią patrzyłyśmy na "normalne" prostytutki. A lesbische Liebe nadal szerzyła się jak epidemia. Coraz więcej było tychzmąskulinizowanych kobiet w sztywnych kołnierzykach, ogolonych, w wysokich butach,z męskimi głosami, niekiedy nawetz zarostem. "Stali" 126 Wecod blokami, taksując przechodzące kobiety i rzucając'"'/od czasu do czasu jakieś cyniczne uwagi. ilKiByło ich coraz więcej, a za blokami w niedzielę odby- .wały się istne orgie. Tańczyły jakieś młodziutkie Cyganeczki, a "mężczyźni" -"many", jak sięmówiło - poklaskiwali do taktu. . Żyłyśmy w piętnastym bloku w gromadzie, a kontakt nawiązany z wolnością umacniał nas i podtrzymywał. ^Jtosio obopólne przywiązanie, powstawały więzy, które zEespalaływ jedną całość tak różne i tak przypadkowozgrupowane kobiety. W lecie 1943 roku my ". króliki",^. 'występowałyśmy wyraźnie jako grupa. ss,: Do dnia 15sierpnia 1943 roku miałyśmy względnyflfopokój. Krążyła tylko nie sprawdzona pogłoska o tym, że'ans, zamiast nas -operują psy. Dopiero15 sierpnia jak gromjgl-spadławiadomość: znowu operacje wrewirze, przygoytowano łóżka, salę operacyjną. . Miałyśmy w rewirze dobry wywiad, więc zaraz ranoy uprzedzononas o tym. Iii Zawrzało. Naturalnie wiadomo było, że wezwane nief- pójdą. Nie wiadomo tylko,kogo wezmą i jak to będzie. ach Gorączkowe, pełne podniecenia oczekiwanie. Po południu przyszła Lagerpolizei z listą, z białąkart, ką podpisaną przez Arbeitsamt. Dziesięć nazwisk: Hela 5 Piasecka, Dziunia Karolewska, Halina Piotrowska, JoanK-na Szydłowska, Stefa Siekulecka, PelaMichalik, Bogna^ Babińska, Urszula Karwacka, Zofia Kormańska, Dziuba Sokulska. :. Policjantka kazała im iść dorewiru. Odpowiedziały, 6 że nie pójdą. Odeszła, a my czekałyśmy, pewne, że to po31 czątek. 127. Za chwilę przyszła oberaufzejerka Binz, a z nią zgrajapolicjantek. 'Wyrzucono nas wszystkie przed blok, awcałym obozie zarządzono Blocksperre. Pusto byłona ulicach, przed drzwiamikażdego polskiego bloku stalą policjantka. Wezwaną dziesiątkę ustawionoprzed nami, a Binznamawiała je, żeby poszły, że ona daje słowo, iż nie będzie żadnych operacji. Znałyśmy już jej słowo! Binz twierdziła, że chodzi o pracę, alemywiedziałyśmy na pewno, że w rewirze czeka sześć białych łóżek. W końcu kazała im iść "nach Vorne". Odpowiedziały,żeowszem - tam mogą pójść, ale nie do rewiru. Poszłyotoczone policjantkamiw stronę biura, a nas zepchnięto pozablok. Stałyśmy tam dziesiątkami w śmiertelnejciszy. Nagle za murem rozległo się wściekłe ujadanie psów. - Esesmani biorą psy - przebiegł szept. Na zakręcie uliczki ukazała się cala nasza dziesiątka. Szalonym pędem biegła wprost nanas. Cichutko, bez jednegosłowa, sprawniejak naparadzie, otworzyłysię nasze szeregi i zamknęły. W mgnieniuoka potworzyły się luki i znikły tak szybko, że wypadające zza rogupolicjantki zobaczyły tylkorówno stojące szeregi. Tylko twarze były inne -bojowe, błyszcząceoczy,wysoko podniesione głowy. Po chwili przyszłaBinz. Wywołaładziesięć nazwisk,dziesięć numerów. Cisza. ani jedna nie drgnęła. - Pokazać te dziesięć! Ani jednaniepokazała. Żadnej reakcji. Cisza. Urzędniczka pieniła się, spotykając wzgardliwe, odważne spojrzenia. Wreszcie wpadła napomysł. Wezwałanajgorsze z policjantek, długoletnie więźniarki, które znały nas z twarzy. Chodziły wzdłuż szeregu, siłą wyciągając przed front. W końcu cała dziesiątka stała przed nami. S" Binzoznajmiła, że zazłamanie rozkazu zostaną aresztowane - pójdą do bunkra. Odpowiedziały, że owszem,Do bunkra mogą iść, ale do rewirunie pójdą. ;r0bskoczyłyje policjantki. Odeszły żegnane okrzykami: - Trzymajcie się, myw wami! ; Teraz Binz wygłosiła do nas dłuższą przemowę: przecież onatak ceni Polki, Polkom jest tak dobrze w obozie,^! właściwie Polkom jest najlepiej, mają najlepsze pracei. 33w tym miejscunie wytrzymałam i z pierwszego szeregu^powiedziałam: - Itylko Polki są operowane, itylko Polki rozstrzeliwane. Przyskoczyła wrzeszcząc. Dopowiedziałam spokojnie: - Tak, tylko Polki są operowane. Siedemdziesiąt jeen. Nie było to ścisłe, bo zoperowano także kilka umysłowo chorych innych narodowości. Ryknęła: - Was? Meuterei? - Nein, bloss Wahrheit! Zamierzyła się. Patrzyłamna nią twardo, tak jak całyblok, zwściekłością i pogardą. Chwilę zastanawiałamŁ się: uderzy? Nie uderzyła. Szarpnęła mnie tylko za rękaw, nie miałam na wierzchu numeru. (Normalniebyłoby to;. natychmiast karane. W podnieceniu Binz niezwróciłaOa to uwagi). Powiedziałam swój numer: 7709. Zapisała, :. Zapowiadając, że postawi mnie przed komendanta. Odprowadziła tamtą dziesiątkędo bunkra, nam kazano iśćy do bloku i niewychodzić. 128 129. Za chwilę zabrano mnie do komendanta, mnie i Jadźkę K. Meldunek. Poszła z nami Marzenka. - Schutzhaftling sieben und siebzig null neuen. Komendant stanąłtuż przede mną, a raczejtuż nademną. Był wielki. Kazał sobie powtórzyć wszystko, co powiedziałam. Więc ja na to, że powiedziałam tylko jednozdanie, i to zdanie było prawdziwe, i powtarzam je ciągle używając niemieckiego języka. - A co krzyczałaś za tymi, co szły dobunkra? -Pytałam, czy wzięłyswetry, bo w bunkrze zimno, To już nie było zupełnie zgodne z prawdą, ale nie o tochodziłopanu komendantowi. TuBinznie wytrzymała, wściekła się i zaczęła prędkomówić, jak to ja wyglądałam, jak mówiłam to jednoprawdziwezdanie, że miałam pięści zaciśnięte i złe oczy,jakbym chciała ją nimi pożreć, zabić. Przerwała na chwilę,zachłysnęła sięzłością. Komendantpatrzył na swojepaznokcie; nie wiedział, jaką wymyślićkarę dla więźnia,cochciał oberaufzejerkę oczami "pożrećczy zabić". Podszedł do mnie takblisko, że niemal dotykał mojejtwarzy, nachylił się i jakimś scenicznym szeptem mówił: - Czy wiesz, że wszystkie jesteście wmojej mocy? Żejeżeli zechcę, postawię trzydziestu esesmanów z karabinami maszynowymii z tego przeklętego 15 bloku nie zostanie ani jedno oko, ani jedno ucho? Mówił coraz głośniej, krzyczał, spazm wściekłości wykrzywił mu twarz. Zrobiło się nieprzyjemnie. Komendant miał byczy kark i wielkie ciężkie łapy. I lubił bić. Wlepił we mnie oczy. Wrzeszczał coraz głośniej: "przeklęty 15 blok", a we mnie zagrało coś niby radość. Jednak my ,"15 blok", zalazłyśmy i jemu zaskórę. Na nicpróby rozbiciapolskich transportów. My, 15 blok! Uśmie130 IS,halain się niemal z dziecinną przekorą. Przestał wrzeszczeć, zachłysnął się i już spokojniej dodał; ,- Idźcie na bloki powtórzcie. poszłyśmy do bloku,ale zanim zdążyłyśmy coś kolek powtórzyć, zjawił się komendant zOberaufseherinaż. I teraz rozegrała siękapitalna scena. ^-.Siedziałyśmy wszystkie w jadalni. Wrzało. Przy ich weJściu na "Achtung" blokowej zapadła nagła cisza, żadna nie wstała. Komendant stojąc na środku jadalni powiedział: - Wobec buntu, jaki miał miejsce,widzę się zmuszonym ukarać 15 bloktrzydniowymaresztem bez jedzenia ibez powietrza. - Patrzył przy tym na paznokcie prawej ręki. a"Na to któraś z tłumu: - - To nie byłbunt. Naoperacje nie pójdziemy! Igar Jakaś inna: ;jg-- Czy pan wie, że prawo międzynarodowe nie pozwaiia-na operację doświadczalne na ludziach bez ich zgody? ^ - . że jesteśmy kalekami? """'- - . że byłyśmy zdrowe? fe'- . że pięć umarło? --! To nie jedna mówiła. Każda rzucała parę słów, raz poĘBiemiecku, raz po polsku,a Marzena, stojąca obok, wlot'Schwytałapolskie słowa i tłumaczyła. Po raz pierwszy' 'w dziejachobozu szary więzień odważył się rzucić komendantowi prawdę w twarz. A on? Cofnąłsię o kroki jakoś niepewniepowiedział: - Ich bin nur SS-Mann i moim obowiązkiem jest pilnować porządku w obozie. - Popatrzył dla odmiany naPaznokcie lewej ręki. Wyszli. Za chwilę wpadła zgrajapolicjantek. Wyrzucononas przed blok i przeprowadzono rewizję, ściślej - 131. rekwizycję. Zabrano nam wszystko, co było do jedzeniaZ powrotem wpędzono do bloku, zamknięto drzwii okiennice. Pod drzwiami stanęli esesmaniz karabinami. Zrobiło się od razu ciemno i duszno. Jaskrawe światło wpadło wąziutkimi pasmami przez jakieś nie zauważone szczeliny. "Dziadek"od razu ujęła ster w rękę:- Nie krzyczeć, niechodzić! Jak najmniej ruchu! Jaknajmniej zużywać energii; A jednak było coraz bardziej duszno. Trzystazamkniętychkobiet w upalne suchelato. Na trzeciaku było niedo wytrzymania. Przedsiębiorcza jak zawsze Manicha usiłowała wepchnąć drewniak między okno a okiennicę. Nie udałosię. Esesman trzasnął kolbą w deskę, krzycząc niemieckie przekleństwo. Siedziałyśmy. Wieczorem, na apelu, w zwartej zazwyczaj kolumnieświeciła luka na miejscu 15bloku. To puste miejsce stałosię plakatem propagandowym. Kilkadziesiąt tysięcy różnojęzycznych kobiet pytało, co się stało z piętnastką? Pochwili całyobóz wiedział, że Polki podniosły bunt,bonie chcą iść na operacje. Nazajutrzprawda o tym co siędziało, poszła dalej. W naszym bloku było sporo pracujących w Betriebachi na zewnątrz. Wszędzie prowadzące kolumny Kolonnefuhrerinki usprawiedliwiały nieobecne, gorliwie tłumaczyły, co się stało, Poszła wieść za mury lagru. Jakiśstary, zawsze skąpy ogrodnik przysłał garść owoców. Wieczorem podkradały się różne kobiety i podając jakieś paczuszki z jedzeniem narażały się na esesmańskakulę. Podchodziły cichutko z przeciwnej strony, robiąchałas otwierały błyskawicznie okiennice iwrzucały węzełek do środka. Nie wiadomo, czy były to Polki, czy '"Czeszki, czy jeszczektoś inny - cały obóz solidarniestal Snami. IIEtiylko małej liczbie udało sięcoś wrzucić, niemniej jedaak wpadło parę bochenków skądś zdobytego chleba. ; Następnego dnia byłojuż nie do wytrzymania. Słońceg^zżarzyło dach, nieznośnyżar spływał z sufitu. Byłyśmytdwo żywe. Któraś zemdlała. Zaczynało być naprawdęaSężko. " : Drugiego dnia pod wieczór przyszła Binz. Popatrzyła. likt nie krzyknął"Achtung", żadna nie wstała, nie drgnęL Cóż nas obchodziła Oberaufseherin? Było tak duszno. Binz kazała policjantkom na10 minut otworzyć okienice. Po 10 minutach zawrzało. Któraś przechodzącaxl oknem wykrzyknęła: - Dziewczynki,w bunkrze zo'rowanopięć! - Trochę później przyszła dokładniejszalacja. Nie byłowątpliwości. Połowa z zabranych zostałabunkrze w celi zoperowana. Wściekłość, bezsilna wściekłość nas ogarnęła. Zniknął gzieś dobry,patriotyczno-wzniosły nastrój, w jakim do-tąd znosiłyśmy areszt. Pozostała ślepa, twarda zaciekłość i rozpacz, żenanic, że wszystko na nic. Długo w nocy toczyły się namiętne dyskusje, napróżnomówiłyśmy sobie, że chodziło nam o efekt, ozamani? festowanie naszych uczuć. Na próżno uświadamiałyśmy! ': sobie, że niczego innego nie można się było spodziewać. Ciężka dławiąca cisza zapadła znowu nad blokiem. - Psiakrew! - to Manicha zfurią trzasnęła w okiennice. Rozchyliła się, zachybotała izachwilę powstała dużaszpara, w którą Manichatriumfująco wepchnęła zdjętyz nogibut. - Ty pokrako diabelska, żebyś rana niedoczekał! -splunęła, widząc nogiprzechodzącego esesmana. 132133. Miała straszne, czarne, obłąkane oczy. A nami miotały złość i żal. Co się dziejez tamtymi? Każda aż nazbytdokładnie pamiętała chwile po operacji; kto tam jest? Kto im poda wodę czy basen? Tłukłyśmypięściami wdrewniane ściany bloku. Na strychu, w małymkręgu światła wpadającegoprzez okienko,Krysia z zaciśniętymi ustami pisała nowy"lewy" list. Daty, cyfry,nazwiska. Siedziałam na straży. Trzeba byłopilnować przed wszystkimi. Tylkonajbliższe,najpewniejsze wiedziały o naszych listach. Patrzyłam na białą kartkę, całą siłą myśląc: Boże,daj,żeby doszła! Jak do najświętszej relikwii modliłyśmy siędo tej białej kartki, na włosku wieszając życie najbliższych, z wiarą, że tak trzeba, że tak najlepiej. Doszła. wszystkie doszły. Apel po trzech dobach aresztubył groteskowo-makabryczny. Wyszłyśmy słaniając się na nogach na Lagrowąulicę. Przywitałnas szum, szmer uznania,sympatiii współczucia. Licząca aufzejerka zbliżała się coraz bardziej. Nie wiem,którą zemdlała pierwsza i czy zemdlała naprawdę, czy tylkoudawała, ale to było zaraźliwe. Po niej padałydziesiątkami; cicho,bez okrzyku osuwały sięna czarny żwir. Aufzejerka policzyła leżące. A w bunkrze. Aresztowana dziesiątka przeżyła ciężkąnoc. Wsadzono je po pięć do dwóch sal. Noc pełna walki z sobą, z innymi, z chęcią życia. Postanowiły popełnić samobójstwo,gdyby je chciano brać. Ale jak? Bogna badała wytrzymałość własnego paska. Podniecał jąnastrój chwili, z lubością wpatrywałasię we własne myśli: "Ranootwierają. wchodzą, atu pięć trupów. Pięć trupówmłodych dziew"laMtwisi w oknie". Oczyjej błyszczały. - To dopiero bySby coś - mówiła gorączkowo. -Słuchajcie,teraz jest odpowiednia chwila, trzeba działać! .Ale za chwilę wiedziała, patrząc w oczy tamtych, że'Bie będziepięciu trupów. Pójdą znowu "jak barany". Szdecydowałysię na śmierć wszystkie, aleBogna im nieIBItrierzyla. Patrzyła na gorącą, odważną twarz Dziuby. No3Stak,Dziuba pewnie potrafi, no, może i Zośką. Ale Pelą? llrszulka? A może jednak wszystkie w takiej chwilipotraSS. fią byćtwarde. Bogna przymknęła oczy. A może jednak'będzie pięćtrupów? Przecież ich szlag trafi. Trupów niealbeda mogli operować. "I co to za wspaniały efekt! - myiB. flala zasypiając. - Żeby móc to obejrzeć! '.'. Rano aufzejerka wyciągnęła Urszulę. Nie chciała iść. jej twardy, zacięty opór przerwało jedno zdanie urzędniczki; -Jeślinie pójdziesz, tamte zdechną bez opieki. ' . Urszulka świetnie mówiła po niemiecku. Poszła. Piegg lęgnowała już do końca pięć operowanych kobiet, leżąH eych w celkach bunkra. " Byływ strasznym stanie. Ciężkie kostne operacje naf obu nogach. Potworny ból fizyczny ijeszcze gorsze sagf, mopoczucie. Wzięto je mimo prób oporu, mimo buntu,Ę rozpaczliwej obrony. Wziętoje zdrowe i pokrajano. Dziunia odpowiadała szeptem, żeją trzymali esesmaniy. Za ręcei nogi, kneblowali usta. Joanna zuporempowtąrzaf la ostatnią myśl: - Przecież ja mam zupełnie brudne nogi. Leżały obolałe, odcięte od świata, aUrszulkadreptałamiędzy nimi, usiłując imulżyć. Wieść o ich zoperowaniuw warunkachurągającychwszelkim zasadom higieny - orozpaczliwej obronie -obiegła bunkier. Byłytam cele osobne dlaSonderhaftlin,. ; gów. Wieść wyszłapoza mury w świat. 134. Rozniosła się prawda o nodze Heli, w której ubytekbył tak znaczny, że wiele tygodni później, gdy usiłowaławstać, słaba listewka kostna złamała się. O cierpieniu Halinki, którą przywieźli bez opatrunkutylkoz małym kawałkiem gazy. Na jej nodze wywiązałasię róża przyranna. O zmasakrowanych nogach Stery iJoanny. Najszerzej rozniosło tewieściLadekommando - kolumna, którajeździła do Neusteriitz po chleb. A w Neusterlitz byli nasi chłopcy, częśćjakiegoś Stalagu. Nie wiadomo, jakto się stało, że władze o tym niepomyślały. Dość, że skoro raz pojechałatampolska kolumna, kontakt został nawiązany. Nie wiedziały aufzejerki,czemu nie brakło nigdy ochotniczek do ciężkiej skądinądpracy. Niewiedziały,co było jej siłą atrakcyjną. Warto było nosić ciężkiewory,by raz czy dwa razy w tygodniupojechać do Neusteriitz. Zaczęło sięzupełnie niewinnie odzagwizdanej polskiej melodii i paru szybko zamienionych słów. Resztazrodziła sięsama. Szedł cicho przemyt, coraz śmielszy, corazbezczelniejszy. Oni nam mydło, czekoladę, papierosy,rodzynki. My dla nich kradłyśmy wełnę i produkowałyśmymasowo rękawiczki, nauszniki,skarpety, fabrykowałyśmykradzionym z rewiru riwanolem, a czujne, szybkie Ladekommando dostarczało na miejsce. Bóg jeden wie, jakoneto robiły, bo przecież codziennie musiałyprzejśćprzez Wachtę i rewizję. Ostatecznie, łatwo zrozumieć, żemożna schować miękkie wełniane skarpetki, ale znacznietrudniej pojąć, jak można ukryć "Legendę młodej Polski"albozbiorowe wydanie Mickiewiczaw sztywnej oprawie. Pierwsza po tylu miesiącach książką była przeżyciemniedo zapomnienia. Któregoś dnia pani St. głośno zaczę136 Itó czytać "Pana Tadeusza". ,,Króle" siedziały podejrzanieSgicho. Taka cisza panujetylko wtedy, gdy łzy są blisko. Sdż pod powiekami. Teinne, mniej zahartowane, głośnolochały. Kobiety, które śpiewając głośno, roześmiane,jy na śmierć - szlochały słuchając znanych strof. Sprawa "chłopców" ogarnęła nas jak epidemia. Nielljpnogąc wychodzić, robiłyśmy co można, bykontakt z ni^-Bii utrzymać i ożywić. To była droga w świat. ChłopcyISHlfrysytali nasze "lewe", cenne, dokumentalne listy. '"'' Polubiłyśmy tych"naszych" chłopców, nic o nich niefriedząc. Ba - pewnie i pokochałyśmy. Później byłszałaEiWyszywania orzełków. Nasi chłopcy zapragnęli w mo3Binencie wyzwolenia mieć gotowe orzełki. No więc szalaBtyśmy, trzeba było jakimś cudem zdobyć amarantowobiaie nici i wyhaftowaćchłopcomorzełki. I dostali je,iggani się domyślając, iletrudu kosztowało wyszycie białe3goznaku. I;W połowie września, kiedy okazało się, że chłopcymają księdza, Francuza, tajemny przemyt osiągnął swój punkt kulminacyjny. W blaszanym małym pudełeczku przyniesionezostały białe krążki opłatka: Sanctissimum. 1;Cisza nad 15 blokiem była tym razem jakaś wielkai święta. Czujkipod oknami pilnowałyz wszystkich stron,; między rzędamiłóżek sunęły szeregi po okruch białego opłatka. Patrzyłamz góry na twarze ciche, a uroczyste,'. Jakieś rozświetlone. Jedne przeżywały cud, inne w łomocie udręczonego sercazazdrościły tamtym spokoju, jeszcze inne milczały nie rozumiejąc. Nikt nie profanowałchwili. Gorące szepty spływały z uśmiechniętych warg: -Daj chwilę wytchnienia wszystkim niespokojnym. Za parędni, 23września,uderzył w nas nowy cios: Znowu egzekucja. Zabrano cztery operowane. 137 Pani Pela Rakowska żegnała się z nami cicho, uśmiechnięta, i mówiła spokojnie: - Zostańcie z Bogiem, ja zobaczę się z synem. - Patrzyłam z góry z trzeciaka. Miała tensam jasnyuśmiech i tak samoutkwione W dal oczy jakw chwili przyjmowania Najświętszego Sakramentu. Wychodząc przeżegnała blok. Błogosławiła nas, zostające potej stronie. Po tej stronie? Każda pytała: na jak długo? Poszłapoprzednio oszczędzona dziewiętnastoletniaRózia Gutek, młoda, hoża Aniela Sobolewska i MarysiaZielonkowa,matka dwojga pozostawionych w domudzieci. Długo patrzyłyśmy za nimi, nie mogąc przemówićsłowa. Wróciły do pralni cztery zakrwawione sukienki. Rozjaśnił czerń nocy płomień z krematoryjnego komina. Krematorium wymurowano niedawno, tuż za murem. Takie małe,na własne potrzeby lagru. Byłyśmy przekonane, że nas wszystkie rozstrzelają. Czasu mają dość. Końca wojny nie widać. Z pewności tej wyrastała bezczelna trochę odwaga: ot, co mi tam. Policjantki nas nie zaczepiały. Nie odważały się uderzyć żadnego "króla". Było nam przecieżwszystko jedno. Z wolna,podstępnie, zdradliwie narastało jakieś zarozumialeprzeświadczenie, żemy jednakjesteśmy co innego. Coraz ściślej los wiązał nas zsobą,corazgłębszypowstawał rozdział pomiędzy nami a tymiinnymi. Gdzieś na dnie taiła sięgłucha wściekłość, że niejestem jakimś zwykłym Goldstiickiem z fabryki,który napewno wyjdzie, a obok tego czaiło się ponure zadowolenie: jeżeli już siedzieć, to przynajmniej jak ktoś! Szła polagrze legendarna już fama o zarozumiałości"królewskiej"sekty. A wnocy, gdynikt nie widział, spływały z ust gorączkowe szepty: "Co robić? " Tak strasznie "^chciało się żyć! Każda naswójsposób walczyła zogar''. niającyrn ją poczuciem beznadziei wobeczbliżającej się Ijjnuerci, każda sobiew nocy, po cichu - wszystkierazem "głośno w dzień. " - Hejtam! Mydlaki! - krzyczała Bogna. -Chodźcie do itopieli, zanim pójdziecie namydło. 5;; Nazwa"mydlaki" utarła się i przylgnęła do najmłodszych, które śmiały się z Bogny,żez nich przynajmniejbędzie mydło, ą z niej -czerwony, żmijowato kręcący siędymek, syczący: "Trzeba działać, trzeba działać". - Dymek namiętny,erotyzmem przepojony - śmiały się gło'fa4ao, śmiały się i śpiewały, i to wcale nie sztucznie, alez całegoserca. Zresztąnie tylko najmłodsze. Nawet często "Ceść" (dawniej ku jej zgorszeniu"księdzową" zwatia) nie gorszyła się naszymi kawałami, często - gęsto"posolonymi", tylko śmiała się głośno albo biegnąc naswoich operowanych nogach (o ile to można było nazwać biegiem) wołała za Marysią: - Poczekaj, poczekaj,powiem ci świński kawał. - GdyMarysia- znanaz wrażliwości - uciekała co sił w kulach, nastawiając uszu,m "Ceść" ku zgorszeniuwszystkich siwowłosych godnościryczała naLagrowej: -Szynka! szynka! Gorszyły się też panie, widząc, jak"Śledź" przedrzeźnia "Dzidzia", śpiewając takjak onaw gorączce, po obudzeniusię z narkozy: - Dajcie mi szablę - a Bogna śmiałasię ztego do tez. Gorszyły się, że śmiejemy się z kalectwa. Nie pojmowały, że każdej z nas wcześniej lub później groziło beznogie kalectwo. Chciałyśmy je pomniejszyć,wykpić, zbagatelizować. Każda miała wypalonygłęboko ślad własnych operacyjnych przeżyć. Coś, conas wszystkie do siebie upodabniało, a dzieliłood innych: piętno-znamię! 138139. W języku innych kobiet nazywało się to, że "króle" sąniezupełnie normalne: - Operacja na mózg im pada. Stałyśmyrządkiem w mróz na apelu i beztrosko, bezmyślnie ponoć, śpiewałyśmy ulubionego fosa: ,,CzarnyJim bawełnę zbiera, Missisipi przejdzie w bród" - trzęsącsię w jakimś murzyńskim tańcu, broniąc przed zimnemobolałe nogi. A nogi ze świeżymi bliznami wściekle bolały na mrozie. Więc tupałyśmy i śpiewałyśmy, mimo żena apelu obowiązywała bezwzględna cisza. I tak ciąglenas za coś karali. Stałyśmy godzinami, było nam wszystko jedno. Aufzejerki nazywały nas Piratenblock. Byłyśmy "modne". Objawiało się to wten sposób, że coraz częściej robiono nam rewizje. Zresztą władze lagrowe zaczęły nasspecjalnie obserwować, boradio londyńskie w komunikacie podało spis nazwisk operowanych. Poszła fama, żemamy radiostację w bloku. O tych komunikatach radiowych opowiadały świeżoprzywiezione Francuzki, któreoglądając nasze okaleczonenogi ze zdumieniem przecierały nie domyte oczyi cmokały ze zgrozy czy z podziwudla chirurga: -Oh la,la! - Słyszały, ale nie wierzyły. Myślały, żeto antyniemiecka propaganda (nie tylko one, wielu ludzi potem niemogło uwierzyć). Wadze lagrowe z zaciekłościązaczęły szukać drogi,którą wieściz obozu przeciekają na zewnątrz. NaszPiratenblock stał się przedmiotem szczególnych poszukiwańi szykan. Lotne kontrole wpadały o różnych porach,robiąc ekstra- "Achtung", ekstra- "Appell"i rewizje. Z początku niemal wpadałyśmy w histerię, gdy esesmańskieręce byłytuż kołonaszych "sabotaży", ale z wolna nabrałyśmy wprawy, nieprawdopodobnej wprawyw oszuki140 "waniu rewidujących i niewiarygodnej pomysłowości:w chowaniuzakazanych przedmiotów. Najwięcej kłopotów miałyśmy z biblioteką, która li"pzyla już wtedy trzydzieści tomów i której zanic nie^chciałyśmyzniszczyć. Pela, główna bibliotekarka,miała, z tym masę kłopotów, aż wreszcie wynalazłyśmy dla na- szych książek bezpieczne miejsce, aż śmieszne, tak proste: przypięłyśmy książki pod stoły ipod szafy. Stołynie"miały szuflad, a szafy miały niskie nóżki, także przypięteksiążki przesuwano razem z nimi i jakoś nigdy nikomufc nieprzyszło do głowy zajrzećpod spód. ';,. Kryjówek zresztą byłomnóstwo, zakazanychrzeczy:; miałyśmy wtedy już sporo. Niespodziewane rewizje nie; raz zresztą wywoływały wnas burześmiechu, co gorszy: ło nasze współtowarzyszki, a dofurii doprowadzało rewidujących esesmanówi aufzejerki. Pewnego razu wpadła wyjątkowo złośliwa aufzejerkaw chwili, gdy za "drogiepieniądze",bo za cztery porcjechleba,kupiłyśmy dla Kawki 12 zastrzyków calcium gluconatum. Kawka miałagruźlicę i wapno to zdobyłyśmydla niejz największym trudem. Miałam je w ręku, gdywrzeszcząc "rąus! " wpadły aufzejerki. Nie wiedziałam,co zrobić. Dałam Krysi połowę, resztę wsadziłam do kieszeni, ale oczywiście musiałyśmy się tego pozbyć, bozachwilę - jak zwykle -miałyśmy być poddane rewizjiosobistej. Wychodziłyśmy powoli przezjadalnię. Byłapora obiadu, na stole stała czerwona miska pełna brukwiowej zupy. Jednomyślnie wrzuciłyśmy zastrzyki dozupy. Stałyśmy potem naprzeciwstołu i przez okno pilnowałyśmy naszegoskarbu. Rewizja trwała długo. Było nam zimno i byłyśmy zmęczone staniem. Wreszcieznudziłomi się patrzenie w mi141. skę. W pewnej chwili Krysia chwyciła mnie za rękę. Spojrzałam na nią, kąciki ust drgały jejpodejrzanie. Miałaochotę wybuchnąć śmiechem. Nie wiedziałam w pierwszej chwili, co jest powodem jej wesołości. Poszłam za jejwzrokiem. Obok stołu, tuż koło naszej miski,stała gruba,czerwonaaufzejerka ze szpicrutą w spotniałej wielkiejłapie, a w czerwonej misce. nie wytrzymałami parsknęłamśmiechem. W czerwonej misce, tuż koło łapy wielkiej aufzejerki, sterczały figlarnie łebkinaszych zastrzyków. Od tamtej pory wiem, że zastrzyku nie możnazanurzyć wzupie. Usiłowałyśmy zachowaćspokój i nie patrzeć na nasząmiskę, ale gdyrewizja się skończyła ipuszczono nas dobloku, ryczałyśmydługo ze śmiechu, ku zdumieniu naszych koleżanek. Kawka dostała jednak serięzastrzykówz wapnai przez jakiś czas czuła się lepiej. Piratenblock miał swoje zdecydowane oblicze, a "króle"swoją zdecydowaną postawę. Aż śmieszne, jakrozsądniewyrozumowane zdanie o nieuchronnie czekającejnasśmierci godziło się w nas z niczym nie uzasadnionymprzekonaniem, że wrócimy. Jestem przekonana, że nawet kracząca złowróżbnieBogna, gdy mówiła, że da się sprać po gębie na Marszałkowskiej, kiedy wrócimy, bo na pewnoniewrócimy -w głębi duszy wierzyła, że jednak ktoś ją na tej ulicy stłucze (nikt jej dotąd nie stłukł). Ze strony naszych koleżanekmiałyśmy dużo dowodów serdeczności i sympatii, conie przeszkadzało,że olbrzymia większość uważała nas - jak już mówiłam -zaniezupełnie normalne. Trudno im było zrozumieć kobiety, które- choć wiedziały, że w najlepszymwypadku będą kalekami -jako jedyne w oboziegłośno śmiały się 142 , śpiewały. Zresztą miałyśmy nieraz istotnie napady weE sołości przejaskrawionej i makabrycznej. W końcusameZaczęłyśmy się tego bać. Gdy nas napadała nieoczekiwanaochota dośpiewu i gdyw noc ciemną po Naachtwa;sze bezczelnie śpiewałyśmy Marsyliankę, to potem zaArsze coś się wydarzyło. Jakaś draka alborozwałka. Wreszcie i władze lagrowe zaczęły nas podejrzewać; owszystko najgorsze i co tchórzliwsze aufzejerki omijały! nasz blok,nie mówiąc już o kapusiach i Lagerpolizei. Omijały i nie odważyły się bić. Tymczasemw lagrze byłocoraz gorzej, coraz więcejludzi, coraz więcej wszy,świerzbu, chorób, śmierci, gło" du. A my nie tylko chciałyśmy żyć, Chciałyśmy - można powiedzieć - obronić nasze dusze, gdyjuż nie mogłyśmy obronić naszych ciał. ; Na jesieni 1943 i na wiosnę 1944 roku założyłyśmy:;, szkołę, a raczej szkoły. Wszystkie nasze młodociane\ uczyły się(niektóre tak gorliwie,żezaliczono mi to pof powrocie). ; Wiele zapału wkładały w tęnaukę nauczycielki, pod',' których kierunkiempracowało kilka kompletów na róż'nym poziomie, dla najmłodszych i dla nas, dla liceum. ;Dla mnie odbywała się nawet nauka anatomii, bojuż; wtedy myślałam o medycynie, choć ostatecznie zdecy; dowalam się nieco później. Na strychu, w tajemnicy i ciągłymlęku, działały nasze szkoły. Oprócz przedmiotówszkolnych uczyłyśmy się języków. Nasza czarująca madame Karczewska uczyła nas po angielsku. jak postępować z mężczyznami. Mówiła zawsze:- Dziewczynki, tylko cierpliwie, pamiętajcie jak jawalczyłam. Walczyłam,aż gozdobyłam. - Tu następowała opowieść, jak po trzy: dziestu latach narzeczeństwa pan Karczewski, roztar143. gniony naukowiec, ożenił się wreszcie ze swoją długoletnią sympatią. W 1944roku Niemcyznowu popełnili wobec nasbłąd. Chcąc usunąć "króliki" jak najdalej, może w celuszybkiegow odpowiedniej chwili wykończenia, przenieśli je do ostatniego bloku w kącie lagru, do bloku 32. Miał on tę szaloną zaletę, że był w kącie i dojście miał tylko z jednej strony,więc ile razyszła do nasrewizja, to naszeczujki, siedzące na strychu, meldowały to znaczniewcześniej, niż zdołali dojść esesmani. Blokzresztą był elitarny, nazywałsię "NN-Leute-Block", co oznaczało Haftlingów z wyrokiem śmierci,którzy mieli zupełnie zniknąćdla świata ("in NąchtundNebel"). Tym razem z nami zgromadzono również Rosjanki - jeńców wojennych zfrontu, a także Francuzkii Norweżki. Blokową byłaNiemka, komunistka, ponoćkiedyśbardzo ideowa, Knoll, Ale siedziała jużosiem lat, a trzeba sprawiedliwie przyznać, że przez osiem czy dziewięć lat można zapomnieć o wszelkich ideałach. WięcKnoll była dlanas udręką. Była z gatunkupsów śledczych. Na szczęście, miała jedną nogęsztywną w kolanie,więc ruszałyśmysię,przynajmniej niektóre z nasszybciej niż ona. Szczęśliwie nasztubowe wybrano nasze Polki: JadzięWilczańską i Marysię Mrozek. Dzięki temu lżej nam byłopod srogimpanowaniem "królowej" Knoli. Miałyśmy jużpewność, że listaoperowanych i rozstrzelanychdoszła do miejsca przeznaczenia. Zaczęłyprzychodzić paczki z cukrem i morelami z Genewy,z Redcross, luksusowe paczki z Portugalii (dla wszystkich operowanych- sardynki). Szczytem były paczki 144 a Fryburga, z drukowanymi bilecikami,że OjciecŚwięty^"przesyła nam swoje błogosławieństwo. Obóz szalał -^Niemcy też. Wiedziałyśmy, że chłopcy ze Stalagu dotrzy"'mali słowa, a nasze rodzinyteż wiedziały, jaki zrobić użyISilek z posyłanych im listów. Zresztą Aka Kołodziejczak,^'przyjaciółka Dziuby,obywatelka amerykańska, została^wypuszczona w grudniu 1945 roku z obozu na wolnośćj;i przedwyjazdem z zapałem uczyła się na pamięć nazwisk, cyfr i dat. .:, Mając pewność, że nie wrócimy, zrobiłyśmy rzeczS dziwną: napisałyśmy "królewski" testament. Była to ini,Bi. cjatywa Władki. "Króle" napisały testament, w którym -"%; licząc sięz tym, że nie wrócą,ale że Niemcy wojnę przec . grają - proszą, aby w ramachodszkodowań, jakie pańfc. stwo polskie uzyskaodNiemców, uwzględniono ichwo:lę. Była ona taka: założyć szkolę, wielki zakład^wychowawczy dla kobiet. Będzie on wychowywać takiekobiety, które nie dopuszczą do wojny i do zbrodni, czych eksperymentówna ludziach. Taki testament, podpisany przez prawie wszystkie "króle",posłałyśmy tajem, nadrogą w świat. Możesię gdzieś zachował? Wraz ze wzrostem ilości paczek było namlepiej i jakoś wyraźniej. Wydawało się, że jeżeli cały światwieo wszystkim, tomoże ktoś się onas upomni, zanimnaszgładzą. Bo co dotego,że będą mieli zamiar nas wykońH' czyć, nie miałyśmy wątpliwości. Na wiosnę 1944 roku stawałosię coraz bardziej prawdopodobne, że Niemcy wojnę przegrają, i teraz w obozie zaczęłasię walka oprzetrwanie. Wbloku 32 zapanowała dziwna atmosfera. Mieszany blok wybranychskazańców stal się areną przedziwnych rozgrywek nagruncie rywalizacji francusko-polskiej. Wyrastała przy145. jaźń rosyjsko-polska. Można to było w szczególny sposób zaobserwować w umywalni - po jednej stronie rządnagich zgrabnych kobiet myjących się w lodowatej wodzie: to Polki i Rosjanki. Po drugiej stronie całkowicieubrane Francuzki,malujące zdobytym lichowie skądburakiem twarz i myjące tylko dłonie (do dziś używam powiedzenia: mycie po francusku). Starałyśmysię zawszetrzymać od nichz dala, bo nigdy się nie myły i cuchnęły w nieopisany sposób. Wreszcie podzieliłyśmy umywalnię na stronę polską. a rączejpolsko-rosyjską i francuską. Ciekawię układały się te międzynarodowe stosunki w naszymbloku. Zgrupą Norweżek łączyła nas serdeczna sympatia. Były szalenie solidarne, uczynne i kulturalne, nawettenajbardziejproste miały wiele taktu i powściągliwości. Belgijki, kłócące się zawzięcie z Francuzkami,były zupełnie miłe. Holenderki - młode były znośne,stare niemożliwe,zrzędne, zawistne, potwornie zmaltretowane i nudne. Starałyśmysię ich w miarę możności unikać. Czeszki nie mieszkały z nami w bloku, co pozwalałona przyjaźń na odległość. Na ogól"króliki" cieszyły się życzliwością całego lagru. To zresztą miało decydujące znaczenie podkoniecobozu, gdyż właściwie tylko postawa naszych koleżanekuratowała namżycie. Aleto było później. Na razie wroku 1944 było ciężko. Listy ipaczkiz kraju przestały przychodzić, nie było żadnych wieści od bliskich. Zaczął się znowu głód. Tak łatwo dziś napisać: "płynęły dni. ", ale nikt, kto tam nie był, nie wie, co to Biaczy. Co znaczą upływające dni, które są długie jakgieczność i beznadziejne. i, przycichły wszystkie optymistki. Nawet pani Chrobalowa od początku obozu spała z butaminałóżku, żebyefć gotową, jakprzyjdzie wolność, przestała mówićfkońcuwojny. ;:; Koniec wojny, nibybliski, oddalił się -w nieskończolOŚć. Jakże nambyło ciężko! Właściwie można powieiZieć, że im dalej - tym było trudniej. Im dłużej- tymyarzej. Wytrzymałość ludzka ma chyba jakieś granice. ont był gdzieś koło naszych domów. Niepokój o losyaliskich dopełniał miary. A potem była Warszawa. Nie sposób opisać, jak przerwałyśmy powstanie! "Nasze" ukradkiem podsłuchi'aty komunikaty radiowe, czasem udało się ukraść gaze;. Nie wiadomo było,jakie wieści są prawdziwe, aleBietprzyszły wiadomości autentyczne. Olbrzymie Bansporty "ewakuowanych" z Warszawy, kobietyciężarBine, dzieci. Dzieci zjawiły się pierwsze. Polskie dzieci! Kobiety oszalały. ^ Cóż mówić! Tyle lat nie widziałyśmy dziecka. Biedne były tedzieci, które bawiły się w rozstrzeliwanie Żydów, w rozdawanie marmolady albonie bawiły się wcale, tylko siedziały wystraszone. Wykopano wtedy na końcu obozu rowy przeciwlotni^cze i mianowano nas ",króle", Schutzgraben-Polizei. Było; todobre zajęcie, gdyż dawałonam możność swobodnegojS poruszania się i noszenia takiej opaski jak policja lagrowa. , Naszapozycja w obozie była teraz bardzo mocna. Byłyśmy jedyną zorganizowaną grupą, mającą swoich przyjaciół wszędzie,we wszystkich ważniejszych urzędach : i na wszystkich poważniejszych funkcjach. Byłyśmy sta146147. rymi wyjadaczami obozowymi na najwyższym szczebludrabiny lagrowej. Dzięki porozumieniu z transportami zdobyłyśmypod murem lagrowym aparat fotograficzny z jednymfilmem. W największej tajemnicy, na końculagru, w słoneczny dzień, z biciem serca zrobiłyśmy fotografię najgorszych nóg. między innymioczywiście Marysi Kuśmierczyk i Jadzi Dzido. Film, starannie przechowany,posyłałyśmy potem do naszych chłopców. Nina była właścicielką aparatu, który zresztąpo wykonaniu zdjęć stalsię nieużytecznym sprzętem,gdyż nie było do niego filmów. Mimoto przechowywałyśmy go starannie wśródinnych zakazanych rzeczy. Pilnowałyśmy więc, jako Schutzgraben-Polizei, warszawskich transportów iw miarę możności uczyłyśmy jeroztropności i sposobu zachowania się. Czasem udałonam się przyjąć coś od nich na przechowanie, jakieś pamiątki, fotografie, obrączki, zegarki. Nosiłyśmy wiadramiw^odę, gdy stałyna upale. A i potem, po umieszczeniuich w blokach, opiekowałyśmy się nimi, jak się dało. Byływ lepszej sytuacji niż my. Nas nikt nieprzyjął,one zastałyzorganizowany obóz i doskonale zżytą polską grupę, która je od razu adoptowała. Zrobiononampóźniej zarzut, że ,,króle" ratowały tylko warszawską inteligencję. To nie było do końca zgodne zprawdą. Z narażeniem własnejskóry starałyśmy się pomagać wszystkim, ale czasem. ręce opadały. Jednaz warszawianek, przywiezionych jako ewakuowane, opowiadała na głos: - . i niech pani sobie wyobrazi, taki smarkacz, łachudranie wiadomoskąd, zabiłw moich oczachtakiego porządnego gestapowca, cośmy go znali,że nikomu nie szkodził. - Oczywiście czułyśmy solidarnośćz "łachudrami", mając wyrobione od dawna zdanie na temat "porządności" gestapowców. ^kich Polek nie usiłowałyśmy w ogóle wydobywać; transportów przeznaczonych do fabryk amunicji. : Mójpierwszy entuzjazm do warszawskich "bohateek" szybko przeszedł. Jedna z nichprosiła, żebyprzehować jejukochaną fotografię. Schowałam, ale w nocy, wiem dlaczego, rzuciłam na nią okiem. Było to zdjęcie przedstawiające ją razemz niemieckimżołnierzem. podarłam cenny dokument, ale odtąd na warszawski transport patrzałyśmy już krytyczniej i zaczęłyśmy istotnie przebierać, komu pomóc. Nie dla wszystkich chciałyśmy się narażać. W ten sposób entuzjazm zmienił się w podejrzliwość. Trudno było o prostą, spontaniczność bliźniego! Starałyśmy sięchronić je przed pracą w fabryce amuicji, bo choć dawali tam lepiejjeść, dla nasto była najgorsza robota. Nie możnabyło nie myśleć, dlakogo są^przeznaczone te kule. Co wrażliwsze kobiety wolały najĘgorszy głód niż taką pracę. W obozie zrobiło się znowu bardzo głodno ibardzo ciężko. Paczki jużdawno się skończyły. Kobietbyło co(raz więcej, a ilość łóżek - ta sama. Spałyśmy po pięć,Ea potemposześć na dwóchłóżkach na dwie zmiany. Wybuchły epidemie. Umierało mnóstwo Francuzek,a nadspodziewanie mało Polek. Okazało się, że system zimnych tuszy był dobrą szkołą odporności. Tyfus, szkarlatyna, odrą - dziecinnechoroby - dziesiątkowały kobieca ty nie gorzej niż esesmani. Zaczęłysię czasy strasznego, do końca obozu stalejuż nasilającego siętzw. Durchfallu głodowego. Durchfall,trzymał w swoim uścisku obóz do końca. Kanalizacja, 148149. obliczona na dziesięciokrotnie niższe zapotrzebowanienie wystarczała. Góry katu pod blokami, cuchnącewstrętne błoto. Bród, głód i. naturalniewszy, pchły. Mrowie. Koniec wojny, tak bliski, odsunął się znowu. Zaczęlido nas przywozić jakieś mniejsze ewakuowane obozy: chude, zagłodzone kobiety, szkielety, zdziczałe tłumy,które rzucały się nieprzytomnie na wszystko, co dało sięzjeść. Nasz spokojny czysty blokteż uległ masowej inw^azji Zugangów. Musiałyśmy stworzyć bojówkę do pilnowania kotłów i bić nasze koleżanki-więźniarki, gdynapadły na niosące zupę. Zdawało się, że wymarływ tych kobietach resztki człowieczeństwa. Rzucałysięnakocioł zupy,w bójce wylewały ją, a potem padały naziemię i zlizywały okruchy jedzenia wraz zulicznym pyłem. Byłyśmy też głodnei chude, ale nie było nigdy mowy otym, bypolskie kobiety rzucały się na kogoś ojedzenie. Dopierojak przyjechały oświęcimianki - ale topotem. Teraz napadał na nas tłum, przed którymtrudno byłosię obronić. Dostrzegły to nawetwładzelagrowe i dorozwożenia kotłów dały wózki,przy których szła kolumna pilnujących. W ten sposób udawało nam się dowieśćjedzenie donaszychbloków. Odprzyjazdu Warszawy byłow obozie coraz więcejdzieci, polskich, cygańskich, jakichś zabłąkanych żydowskich, w wieku do trzynastu lat. Z czasem ich liczbaurosłado 350. Za wszelką cenę chciałyśmy jakość uprzyjemnić im żywot. Zjawiła siękomisja, nie pamiętam już CzerwonegoKrzyża czy jakaśinna, która przyznała dzieciom mleko. Nam . "królom", które miały już wtedy "dobrą markę", powierzono rozdzielanietego mleka. Wiadomo było, że, -króle" sąpyskate, ale uczciwe. Nie było obawy, że wypill-. to mleko przeznaczone dla dzieci. "te. Co myśmy miały ztym mlekiem i z tymidziećmi! Po"'tornie sprawa była bardzo prosta: rozdzielić po pół litraBnlekai koniec. Ale okazało się, że tociężka praca. Za--łffize nam brakowało. Z reguły bowiem hurma czarnych,ip. iiwinnychdzieciaków rzucała się na nasi już było poHfllleku. Próbowałyśmy różnych sposobów. W końcu zaSjmykałyśmy dzieci w bloku ipo jednymwypuszczałyśmy,gildając mleko w drzwiach i każąc zaraz przynas wypić. ^Inaczejnie było pewności, żedziecko je dostało. Matki,^szczególnie Cyganki, handlowałytym mlekiem. Ale i tak stale go brakowało; musiałyśmyrozdawać(troszkę mniej, bo ani razunie zgodziło nam się. KPamiętam, jak w pewnym momencie przyszedł dog mnie mały Cyganek,z wyraźnymi wąsami z mleka na buIzi, i powiedział: - Pani, jajeszcze nie miałem. I- Jak to nie miałeś? Tonie ja miałem, to mój brat - iza chwilę przychodzi drugi, identyczny. Nie wiedziałam,który dostał, a który; nie. Sprytni chłopcy przez okno wchodzili znowu dof bloku i drugi raz stawali w kolejce. Byli tak podobni, żef- niesposób ichbyło odróżnić. . W styczniu 1945roku dało się zauważyć pewne rozB; przężenie w obozie. Czuło się bliski koniec wojny,Terazt gra szłao to, kto wytrzymado końca. i Coraz częściej pozwalałyśmy sobie na zuchwałąmyślo wolności. Niektóre niepoprawne optymistki snułygięli śno jakieś plany. Bogna nie pozwalała mówić o wyjściu. ^ Twierdziła kategorycznie, że nas przed wyjściem i tak 150151. rozstrzelają. Ale wydawało się to niemożliwe, bo przecieżŁ jeżeli tak długo nierozstrzelali, to już teraz chyba nie. :SL 15 stycznia znowu wzięto kilka kobiet z transportuS1 warszawskiego. Front utkwił gdzieś, a dla nas każdy'Sg. dzień miał wagę życia. ; 15 stycznia rozstrzelano międzyinnymi śliczną dziew- czynę o złotych jak miódoczach. Halinka Wolfart pisała wiersze i była cała promienna. Wiedziała o tym w przed- dzień i mywszystkie wiedziałyśmy, alenie miałyśmy od-; wagi mówić do niej. Co można powiedzieć kobiecie,, " która ma dwadzieścialat i wie, że ją jutro zabiją? Cicho,^ cichutko przesuwałyśmy się koło Halinki. Była bardzo-af spokojna i bardzo blada. Narastała w nas głucha wściekłość: teraz umierać? , W1945 roku? Śmierć Halinki,wesołej, promiennej, pełnej urokuj i radości życia dziewczyny, przepełniła w jakiś sposóbj? miarę goryczy. Jakaż potwornaironia! , W trzytygodnie później przyszła kolej na nas. Tak są-A mo wprzeddzieńlista z Politische Abteilung. Wszystkief operowane i kilka innych kobiet z naszych transportów (Marta Birkówna, Raszul). gg Następnego dnia Lagerlauferin przeczytałalistę i za-s. powiedziała, żetym Haftlingomnie wolno ruszyć się do' jutra z bloku, a rano "nach Vorne". ^ Takiej ciszy jakpo jej wyjściu nie było nigdy. Zobaczy-. łam nagle twarz "Ceścia". Była szara. Nie blada, aleszara. Właśnie Władka mówiła o urzekającej wizji śmierci,^ gdy przeczytano listę. Władki na liście nie było, ale byłamlii ja... i byłaKrysia, i wszystkie operowane. - Pomyślałam:, Jutro umrę" -i myśl ta wydała mi się taks dziwaczna i niemożliwa, że wybuchnęłam głośnym śmie-fachem. Któraś stojąca obok popatrzyła na mnie jak nawariatkę. Zdecydowałam, że trzeba się do śmierci przygotować. Poszłam pożegnaćsię z paniąKablową i prosić ją, żebyprzekazała moje ostatnie słowa. Jakie to miały byćsłowa? Nie pamiętam już. Pamiętam tylko, że się tymstrasznieprzejęła i rozpłakała się. Ta kobietą, zawszedzielna i spokojna, powiedziała do mnie i do Krysi: - Dzieci, toniemożliwe, wyteraz nie możecieumrzeć! Przecieżjest jakaś sprawiedliwość,to byłoby nazbyt niesprawiedliwe. - A Halinka? - odpowiedziałam. Umilkła i tylko drżącą ręką zrobiła nam krzyżyk naczole. Płakała. My nie. Potem wpadła namnie z głośnym rykiem ŁodziąCzajkowska, wielka, mocna, prostadziewczyna ze wsi,którą od początku obozu dokarmiałyśmy, bo nigdy niemiała paczek. Szlochała tak, że musiałyśmyna nią krzyknąć, żeby sięwreszcieuspokoiła. Nie figurowałana liście- nie była operowana. Od płaczu Lodzi podniósł się jeden wielki szloch. Płakała bez przesady cała Lagrowa. Twarde dotąd, milczącekobiety płakały jak dzieci. W nocy,podczasNachtwachy, wszystkie bloki robiłynarady i po kryjomu przysłały delegatki. Stała się rzeczniesłychana - obóz chciałnas bronić. Kobiety wszystkich narodowości zdecydowały,że nie możemy terazumierać, że one zrobią wszystko, żeby nas schować. Nie w^iem, kto pierwszy poddał tę myśl, w każdym razie obóz postanowił,iż w ciągu nocy znikniemy. Onewszystkie decydują się stać (wiadomo było - obóz stałtak długo, jak długo nieznalazły się uciekinierki). 152 153. "Uciekajcie! wszystkie uciekajcie! " Ba, ale nie tak łatwo uciec. Mur wysoki igładki, druty wysokiego napięcia. Po naradzie stanęłona tym, że nie ma sensu próbować ucieczki, trzeba się schować w obozie. Dały namcarte blanche, każda możerobić, cochce, byleby jej nieznaleźli. Już nie chodziło nawet o to, żeby moje życie uratować, ale żeby został ślad. Chciałyśmy, żeby którakolwiekz nas ocalała jako żywy dowód tego, co się tutaj działo. Długo w nocytrwały narady. Rosjanki z naszego bloku oddały nam kociołzupy przy kolacji, stwierdzając: -Warn teraz dziewczęta, potrzeba sil. - Były natomiastwięźniarki, które zaproponowały blokowej, żeby im rozdała nasz chleb, bo my i tak jutro zginiemy. Szura, elektrotechnik, obiecała, że na apelu niebędzie światła. To była wina Władki, że płakałamcałą noc. Przyszłado mnie i długo błagała, abym się zgodziła najej propozycję. Chciała, żebyśmy podczas jutrzejszegoapelu zamieniły sięnumerami. Tłumaczyła mi, że ona jest już stara, a jamłoda, że ona kończy życie, a ja zaczynam, że onanie jest operowana, a ja będę dowodem. Wymyśliła nawet, że ma raka, więc i takumrze, żejest nikomu niepotrzebna inikt na nią nie czeka. Rozpłakałam się idługo,długo nie mogłam zasnąć,Tłumaczyłam jej, że to niemożliwe, że nawetgdybym sięna to zgodziła, to nie miałbym już nigdy spokoju, żew ogóle nie miałabym odwagi żyć. Wreszcie zdecydowałyśmy, żepójdziemy razem jutro, a Krysia, mała Krysiazostanie. Schowamyją. Krysia musi wrócić, a Wladkapójdzie z jej numerem. Krysiateż się nie zgodziła- Alenastępnegoranka wysiałyśmy ją do bloku Władki. Wytłumaczyłyśmy, że im mniej "królików" w bloku, tym łatwiejbędzie się ukryć. Stałyśmy koło siebie. Władka miaław oczach wyraz,którego w pierwszej chwili nie pojęłam. Jakiś zaczajonyuśmieszek. Zawsze, gdy się uśmiechała, pojawiały sięw jejoczach złote błyski, Po chwili zrozumiałam; Wladkamiałanumer Krysi -7708. Ale nic się nie stało tym razem. Wczesnyranek w lutym to właściwie ciemna noc. Stałyśmy w głębokiej ciszy. Aufzejerka przechodziła od bloku do bloku, a z niąświta esesmanów. Idą do nas. Z osobną białą kartą. Wiemy, czyje nazwiska padną. Cisza. cisza. czekanie. ,.Jużblisko. chwyciłam Wladkę za rękę. Aufzejerka tuż. Nagle. nieopisanygwałt,krzyk. Zgasło światło. Czarnanoc i wycie tysięcy bab. Bałagan niedo opisania, piekielny wrzask. To Szuradotrzymała słowa. Przez szereg dni robiła to samo. Przez tydzień codziennie gasło światło w czasie apelu,choć wszyscyesesmani pilnowali. W ciemnościach narastał wrzaski zgiełk,który uniemożliwiałpoliczenie i wyszukanie nas. Byłyśmy zdecydowane na walkę na śmierć i życie. Niemcy usiłowali nas złapać,robili ekstra-Zahlappelle,nagle zamykali przejścia, szukali. Hasło"króle łapią" stało się powszechnie zrozumiałe i wiele razy w ciągu dniapodnosił sięalarm. W grze tej brał udział niemalcały obóz. Straszna graw chowanego, która trwała dokońca kwietnia 1945roku. Musiałyśmy zniknąć z obozu. Przede wszystkim zdjęłyśmy numery i pochowałyśmysię. I wtedy uratowały nas nasze Polki-blokowe. Bort154155. nowska, Cetkowska, Kulinicz, Schónemann, Mrozek, Jadzia Wilczańska i wszystkie inne z niesłychaną solidarnością pomagały nam się chować. Ja nie mogłam znieść ukrycia. Siedziałam pół dnianastrychu, a potem stwierdziłam, żewolę już, żeby mnierozstrzelali, niż tak bezczynnie siedzieć. Wyszłam naLagrową, a moja Krysia naturalnie ze mną. Przebrałyśmysię zaGoldstucki - miałam wtedynieco dłuższe włosy,splotłam je w warkocze nad czołem, zrobiłam durną minę, założyłam krzywo chustkę pod brodę, jak Ukrainki,i podeszłam do Wladki. Otarłam się o nią na Lagrowejipowiedziałam z cicha: - Wszystko dobre, wszystko dobre,wszystko zjem - tak jak mówiły Goldstucki. Wladkaodsunęła się zobrzydzeniem, bardzo nielubiła brudnych bab. Przysunęłam się jeszcze bliżej. Zmarszczyłasięi. nagle wybuchła śmiechem; dopiero teraz mnie poznała. Byłamzatem pewna, że niepoznają mnie równieżnasze policjantki. Istotnie nie poznały,choć krążyłam przez cały czas. Do obozuprzypędzono ewakuowany Oświęcim i zgromadzono w olbrzymim hangarze na środku lagru. Tenoświęcimski transport chyba uratował nam życie. Nie było wiadomo, ile znajdow^alo się tam kobiet. Miałyśmywięc schronienie. Pewnego razu w niedzielę zrobiono znowu dodatkowy apel. Krzyk:"Króle łapią! " zamarł, gdypuszczono esesmanów i psy. Cisza. Stałyśmyw bloku, kołomnie Krysia i Jadźką. Przed nami rząd starych Francuzek nakrzesłach (po wizytacji Czerwonego Krzyża starekobietymogły siedziećna stoikachprzy długotrwałych apelach), Esesmani tuż, tuż. Otoczyli blok. Ano, cóż, trudno. Było nas sześć, reszta "króli" - rozpłynęła się. 156 . Pochyliłam się dojadźki i powiedziałam; - Słuchaj, ty''rzucisz Germaine w tego lewego, a ja tę drugą babkętw drugiego, w prawego. : Policzyłyśmy cicho: - Raz,dwa, trzy - i krzyknęłyśmy: Króle, uwaga! - Skąd wzięłam siłę,żeby starą babką raz'em z jej krzesełkiem rzucić w esesmana - nie wiem. Ale! rzuciłyśmy obie, ja i Jadźką, równocześnie. W kordonieesesmanówpowstała luka, przez którą^. wybiegłyśmy pędem jak szalone. To był na pewno mój:. '. najlepszy bieg w życiu. Błyskawicznie wpadłyśmyi w tłum oświęcimianek, które przez szpary hangaru pa', trzyły, co siędzieje. I one zdały egzamin. Nigdyw życiuf, tak szybko nie rozebrałam się inie przebierałam (oświę? ' :cimianki były w cywilnych ubraniach). Dostałam jakiś? czerwonypłaszczyk, szybka zamiana fryzury i błyska wiczny tatuaż atramentem naręce - numer zmarłej' w czasie transportu koleżanki. Za chwilę nie było"króli",\ były tylko oświęcimianki. Nie znaleźli nas i tym razem. I tak trwało szeregdni. Byłyśmy zmęczone tym szalonym napięciem, a równocześnie tonas chyba trzymało. Byłyśmy tak bardzo zagłodzone i tak sponiewierane, że ta grao życie przywróciła nam człowieczeństwo. Wreszcienie byłyśmybierne. Odżyłam. Inne nie rozumiały. Bogna mówiła, że się wygłupiaminadrabiam miną, że zamiast chować się, to rżnę chojraka, ale ja nie mogłam wytrzymać anichwili w schowku. Musiałam coś robić, działać, mieć poczucie, że cośmogę. Myślę, że na cale życie miałyśmydość przymusu. Chciałam być wolna! Chciałam mieć prawo wyboru! Chciałam robićto, cochcę, i tylko dlatego, że mi się takpodoba! 157. Władka początkowo walczyła ze mną, żebym się schowała, ale po dłuższej rozmowie skapitulowała. Ona też wiedziała, że jest to jedyny sposób. więc biegałam po lagrze. Raz apel "łapaniakróli" zastałnas na Lagrowej w nowym lagrze. Nie było gdzie się skryć, do bloku daleko. W kącie stały skrzynie. Przykryłam Krysię jedną, a samaweszłam pod drugą. Gwizdy, szczekanie psów,esesmani. cisza. Potem przybiegł pies i szczekał tuż nad skrzynią. Nie wiem, jak długo stał tak nad nami iszczekał. Miałam wreszcie dość, nie wytrzymałam, nie mogłam czekać,aż po mnie przyjdą. Wyskoczyłam ze skrzyni i tupnęłamw furii nogą; - Idź w tej chwili precz! Psy, specjalnietresowane,zawsze rzucały się na nas. Obejrzałam się: znajdowałyśmy się za zakrętem uliczkii od frontu nie było nas widać. W pobliżu- żadnego esesmana. Podeszłam do psa, popatrzyłam muprosto w oczyi powiedziałam: -Jeżeli zaraz stąd nie pójdziesz, to ja ciebie uduszę własnymi rękami. - Ogromnego wilczura! I... pies skulił się, schował ogon i pognał przed siebie. Niewierzyłam własnym oczom. Strasznie, ale to strasznie bałam siętego psa. W ogóle boję się teraz wilków i właśniejednym z moich strasznych snów są wilki obozowe, któreprzychodzą w nocy mnie gryźć. Odetchnęłyśmy. I tym razem udało się! Szukali nas ciągle, ale czy dlatego, że koniecwojnybyłjuż tuż, czy istotnie nieprzyszło im do głowy - szukali, nie oglądającnóg. Nierazprzebrana zaUkrainkęczyCygankę przechodziłam koło policji, ale nikt nam nie kazał zdjąć pończoch. Równocześnie nasze delegatki, Bajka iJadźka, toczyły"w naszym imieniuz komendantemśmieszne dyplomatyczne rozmowy. Poszły i powiedziały, że my chcemyżyć 'i dobrowolnie nie pójdziemy. Komendant wpadł wpasjęryczał, że to babskiehisterie, że to ma być pierwszyrakuacyjny transport do GrossRosen. Ale one odpo:edziały na to, że Gross Rosen już zajęte iże my wolimyistać z carym obozem, że nie chcemy żadnych specjalnych względów. 1^ Transporty ewakuacyjne istotnie się zaczęły. Dokładałyśmy do nich pocichutku po jednym czy dwa "króle" tych, co mogąchodzić. Przyszedłjednak taki dzień, że szesnaściez nas esesmaani otoczyli, spędzili w kąt lagru, przyparli do muru i i obstawili podwójnym kordonem. Koniec - pomyślałam. Teraz jużnic nie da sięzrobić. Nie było widać żadnego^rsposobu ratunku. W kieszeni miałam śmieszny małyStworeczek zpiaskiem z Polski. Trzymałam go mocno w ręku. "Ano, sentymentalna baba" - pomyślałam. Rosjanki, gotowe do bójki w naszej obronie, stanęły w pierwszym rzędzie. My za nimi. Tylneszeregi robiłyK dziurę w drutach (były takie druty, oddzielające lager odlas'- rewiru), przez którą udało się dwomschować dorewiru. JJl Ale za chwilę stanęła tam Lagerpolizei. Nie było ratun1:ku. Stałyśmy. ileż razy byłyśmy pewne,że to śmierć! Nagle. tego się nie da opisać! Nagle z Lagrowej szero kiej ulicy rzucił się w stronę esesmanów tłum wrzeszcząf, cych, walących bez pamięci bab. Rozdarły kordon jakg woda, a my nie czekającuciekłyśmy pierwsządziurąS pod zbawcze skrzydła oświęcimskiego namiotu. Okaza{; lo się,że toblokowa Bortnowska powiedziała, nie wiemjuż w jakim języku, swoim wygłodniałym Zugangom, żeS, tam, gdzie stoją esesmani, rozdają chleb. WygłodzoneM kobiety rzuciłysię bez pamięci na jedzenie. Nie wiedziaK ty nico "królach", ale nas uratowały. 158159. Tym razem nie spałyśmy w bloku, ale wśród Zugangów, które nas uratowały. Szukano "króli", ale. w obozie ich nie było. Co sięz nimistało? Poprostu znikły. Dzięki jakieś niesłychanej w dziejach lagru solidarności i postawie wszystkich zorientowanych Polek, a takżei nie-Polek, dzięki szczególnej pomocy naszych blokowych, dzięki pomocy matki Liberakowej - wnet wszystkie "króle" miały urządzone kryjówki. Obóz prowadziłwielką walkę o uratowanie "królików". Właściwie wszystkie nam pomagały, niektóre świadomie, inne nieświadomie. Od chwilikiedy bohatersko zdecydowały, że stająza nami murem, nastrój w obozie stał się jakiś inny. Niebyło już kadłubów, były żywe, gorące twarze, gorączkowe szepty, czujne napięcie w oczach, Kormańska, Marciniak, Pietrzak, Janka Marczewskacale noce spędzały w kamerze bieliźnianej, poukładane napółkach za stosami sukienek i bielizny. Leżały marznąc,bo przecież byłluty izimno dobrze dawało się we znaki. Dzido iStenia ukryte przez Maryśkę Mrozek,siedziały na trzeciaku - na strychu ponad Dienstzimmerem. Jednąz kryjówek był także blok Zugangów, bloktransportowy. Schowała nas tam polska blokowa wśródnowo przybyłych, nie rozumiejących żadnego innego języka, Jugosłowianek iUkrainek. Pewnego dniawyrzucono je wszystkie z bloku, razem z ukrytymi "królami". Zaczęłasię selekcja do gazu. Pierwsza selekcja, po którejnastąpiło szereg dalszych (trwało to aż do Wielkanocy). Ustawionokobiety w rząd i wybierano; wszystkie stare, chore, kaleki kierowano do gazu. Jadzia miała olbrzymią bliznę, ciągnącą się przez calepodudzie, ponadto bardzo zniekształconą nogę. 160 Blok transportowy otaczał drutkolczasty, ucieczkabyła niemożliwa. Selekcja w tym bloku to nowość, niespodziewałyśmy się jej. Nie miałyśmy nadziei, aby Jadzia,mając nogę unieruchomioną w stawie skokowym,przeszła nie zauważona. PaniHalina Chorążyna iStenia stanęły bliziutko, stara:. tac się sobą zasłonić nogę Jadzi. Za drutem stalą, jak zawsze wścibska "Śledź" ztwarzą bladąjak nigdy. Lekarz był corazbliżej. Niewiem, dlaczego Oberheuser nie zauważyła nogi Jadzi, ale gdy jej nie wyciągnięto z szeregu, ta twardą zwykle dziewczyna rozpłakała sięi drżała na całym ciele. ': Miałyśmy dość emocji w tych dniach. Wreszcie zapowiedziano znowu wdelki General,' -Zahlappell. Niemcy postanowili, że muszą doliczyć się? zaginionych "królików". Do tego apelu przygotowały: śmy się starannie. Tez najgorszymi nogami - Stenia, Bogna, Wojtka, Jadzia Dzido, Piaseckai Marczewska- wzięły z sobą kołdry ukradzione z kamery, jedzenie, łopatę; i. zakopały się pod blok. Brr.. było zimno ismrodliwie, kanalizacja od dawna"wysiadła"z uwagina wielkieprzeładowanie obozui kobiety załatwiały swoje potrzebywłaśnie pod blok. Biegały tam spłoszone wielkie czarne szczury o gołych, śliskichogonach. Łomot rzucanej ziemi i nagle Wojtka,mocna, dzielna dziewczyna, wyrwała Steńce łopatęi krzyknęła histerycznie, głośno: - Przestań! - po czymwybuchła płaczem. Pochwili uspokoiłasię i tonemusprawiedliwieniadodała: - Wydawało mi sięwydawało, że mnie zasypujążywcem w grobie. - Nie powiedziałam jej, że ja też miałam takie uczucie. 161 Siedem dni i siedem nocy przeżyły tam, zakopanew tej zimnej, mokrej dziurze. "Dzidzia"schwycił kurcz,nie mogła ruszyć głową. Wreszcie siódmego dnia przyszła domnie (ja stalebyłam z Krysią i Jadźką Kamińską na chodzie, jako . goniec królewski") jedna z nichi powiedziała: - Ja mamdość. Idę jutro "nach Vorne" naochotnika, niech mnierozstrzelają. Niemogę dłużej. - I zwymiotowała. Tegosamego dnia przybiegła Dziuba zeSchreibstubyi przyniosła wiadomość:- Dziewczynki, szykujcie się, będą wielkie zmiany! - Zakopane "króle" wylazły z nory. Istotnie zaczęło się coś dziać. Do komendanta wezwano dziesięć operowanych wedługalfabetu, rzekomo miałyiść na wolność. Nie poszłyśmy. Podziękowałyśmy mu za troskliwość i odpowiedziałyśmy przez Lagerlauferin, że wolimy zostać w oboziedokońca, razem z innymi. Wolimy zostać wobozie, bonam tu. bardzodobrze. Komendant obozu spróbował zatem inaczej. WezwałimiennieMarysię Broel-Plater i dał jej do podpisaniakartkę, która głosiła: ,Ja, niżej podpisana, stwierdzam, że blizna na mojejnodze pochodziod wypadku przy pracy". Za podpisanie tej kartki miała iść na wolność. Marysia odmówiła. Czuła za sobą zwarty front "króli"i nie wierzyła ani przez chwilę panu komendantowi. Wtedy wezwano delegację. Poszły Bajkai Jadźką. W pokoju komendanta siedział nieznajomy mężczyznaw cywilu zteką papierów. Komendant szepnął coś doniego, a potemwskazał na nogi kobiet ipowiedział, że (ejeszcze niesątakie, że inne są bardziej "schrecklich". Mężczyzna milczał,nie powiedział przy nich anisłowa 162 'fei Jadźką, zawsze odważna, czasem aż do bezczelności,opowiedziała, że o tych operacjach wie cały świat, zaczęła Ifiępowoływać na pączki z Genewy, ze Szwecji, z Portugalii, które przychodziłytylko do operowanych, powołałaHHsię na błogosławieństwo papieża - wreszcie odważyła sięOpowiedzieć, że wojna już się kończy, że byłoby łatwo nas leraz rozstrzelać, ale jakie byłyby tęgo konsekwencje, żeIHewentualnie dla niego samego mogłoby byćokoliczno^Sciąłagodzącą, że dziękiniemu "króle" wyszły żywe. HS Przerwał jej mówiąc, że on sam nic nie może, że toHjsBęrlin, ale żeon może się porozumieć. Odesłał je. ^, Po kilku dniach sam Lagerkommandant zaczepi}na^Lagrowej Bajkę (nie chowałysię,bo były w każdej chwili gotowe, występować jako wybrane przez nas "delegatki") ipowiedział jej, że Berlinma w tej chwili ważniejsze I sprawy na głowie niż sprawę "króli". W to uwierzyłyśmy: istotnie, w chwili gdywaliła się cała Trzecia Rzesza, BerIlin miał co innegona głowie, niż pamiętać o kilkudziesięciu operowanych Polkach w Ravensbriick. Więc musiH- my czekać, a on, Lagerkommandant, daje słowo honoru, że nam sięnic nie stanie. I Tymrazem uwierzyłyśmysłowu komendanta i "króle", zaczęły powoli wychodzić z nor. Ale piętnastu zabrakło, bośmy je wysłały z transportami w świat, i liczba na apelach znowu się nie zgadzała. Joannai Jadzia zostały odkomenderowane dosprawy3E "pożyczek". Każdy blok solidarnie pożyczał nam swoje, żeIby się u nas zgadzało. Wszystkie porządne blokowe brałyudział w tej akcji. Pani Stasia Schóneman przeprowadziła I akcję "szparowanią trupów". Po prostu chowała trupy na: bloku, meldując,że odesłano je do kostnicy,a mystawiałyX śmyje do apelu. Ostatnia pomoc zmarłychdla żywych. 163. Czasem pożyczał nam swoich pracownic rewir (pracujące w rewirze były zwolnione z apelu). W innych blokach nie zgadzało się, unas zgadzało sięzawsze. W najgorszym razie ustawiałyśmy 9, a nie 10. Rosjanki o szerokich plecach chętniezapełniały luki, niebojąc się nadstawiać zanas głów. Ale naprawdę stan obozu zgodził się dopiero wtedy,gdywyjechałyfrancuskie "N. N.". Do już policzonegotransportu dołączyło sięw ostatniej chwili kilkanaścieFrancuzek i stan bloku był wreszcie wyrównany. Ale byłto już początek kwietnia. Walka o życie "króli", prowadzona przezcały obóz,dobiegała zwycięskiego końca. Jeszczejeden bunt podniosły "króliki". Tym razemposzło o paczki. Kanada przysłała ich sześćtysięcy dlaFrancuzek, polskich Żydówek i Polek. Francuzkom rozdano, Żydówki dostały, a Binz wezwała "króle" i powiedziała, że jutrodostaną paczki Polki, aby więc operowane nie musiały się tłoczyć, dostaną dziś. I istotnierozdano nam je. Niektóre, co bardziejłakome, zaczęływieczorem jeść. Rano Polkom zaczęto wydawać tylko po pół paczkina głowę. "Króle" zrobiły raban. Zapakowałyśmy zpowrotem otrzymane paczki, złożyłyśmy na wózek. (Byłyto czasygłodu, oj,jakiego głodu! Od siedmiu miesięcynie było paczek w obozie. ) izawiozłyśmy "nach Vorne". Dziękujemy za paczki, jeżeli wszystkie Polki nie dostanąrównież po całej. Komendant wściekał się. Przecieżon zrobiłłaskę, żedał "królom" paczki! Nasze delegatki powiedziały, żebardzo dziękujemy za laskę, alepaczki były dlaPolek,wczorajwyraźnie widziałyśmy listę. wracałyśmy z dumnymi minami, na Lagrowej - entuBastyczne powitanie. Wielotysięczny tłumszalał, ktośtrzyknął: "Niech żyją króliki! ", i porwano nas na ręce. pygłodniałe kobietyumiały to ocenić. i miały siłę poeść nas wowacyjnym pochodzie. To im przemówiło ) serca. Głodny człowiek jest bardzo, bardzo czuły na szystko, co związane jest z jedzeniem. Z 6000 paczek rozdano 1500 - resztę zabrali esesmai, I to był ostatnibunt "króliczy". I to nam najbardziej łmiętały nasze koleżanki. Nie wierzyłyśmy tak całkiem słowom komendantał nadalwysłałyśmy "króle" z obozu. Wreszcie przyszła kolej nanas. Wiadka na siłę namówiłanas, żebyśmy pojechałyz transportem oświęcimianek. Podyktowano namnumery tych,co zmarły: miałyśmyje pomalowane atraE Kentem na rękach. (Ravensbriick nie byłtatuowany). Niechciałam jechać. Chciałam być z Władką i być do końca. IWładka zwyciężyła mnie jednym prostym argumentem: - Zabierzstąd Krysię. - No ipojechałyśmy. Od początku były kłopoty. Jużw drugim dniu okazało się,że naszenumery były źle podane i nie "umarły". I nagle usłyszałam paręrzędów przed sobą swoje przy^ branenazwisko i przybrany numer. CzekałamkolejkiE z drżeniem. Co miałam powiedzieć? Rzuciłam pierwszy' lepszy numer. Nikt go nie sprawdził. Pierwsze lepsze naf zwisko: Danuta Szarecka. Na szczęście listy z Oświęcimia! nie było i Niemcy sporządzili ją na nowo. : W nocy spędzono nas do wielkiejszopy i tam trzymano kilka dni. Smród, głód, bezwody, bez jedzenia, bez: wypuszczenia do klozetu. Ten transport. Tobyło makabryczne. Krysiapierwszą, noc płakała cichutko na moich kolanach. Nie leżałyśmy, 164 165. bo nie było miejsca, mogłyśmy tylko siedzieć. Zawieziononas do Neustadt-Glewe, do małego oboziku przyfabrycznego, gdzie zostałyśmy zamknięte w pustej sali. Nie umiałyśmy sięz Krysią dostosowaćdo otoczenia. Oświęcimiankibity się o jedzenie. W Ravensbriick, w"luksusowym" obozie,gdzie "króle"miały swoją godność, gdzie dbałyśmy bardziejo szkołę i o książkę niżo zupę, walka o jedzenie nie była znana. Nie umiałyśmysię bić. Toteż nie dostałyśmy ani razujedzenia. Gdybynie Polina, rosyjska lekarka z Ravensbriick, któraznalazła się tam jakoanatomopatolog i robiła sekcje- nieprzeżyłybyśmy tego obozu. Najpierw jeszcze kupowałamod esesmanów chlebdla Krysi. Chleb bardzo drogi. Ostatni bochenek kosztował dwadzieścia złotychdolarów, Znalazłyśmy w Ravensbruck kilka złotych monet, któreprzeniosłam przezwszystkie rewizje,gdy mnie sto razy rozbierali do naga. Przeniosłam w bardzo prostysposób: przykleiłam sobiepodpodszewkę. Mam wysokie podbicie i nic mnie niekosztowałochodzenie na złotych dwudziesto-dolarówkach. W kąpieli ipodczas rewizjinikt nie zaglądał mipod stopy, choć metody rewizji były przerażającew swojej brutalności. Przeniosłam dolary przez wszystkie bramy i za niekupiłam Krysichleb od esesmana. Ale potem nie miałam już ani dolarów, anichleba. Wojna przecież miałasię już-już skończyć. Nagle w nocy wpadli i szukali "króli". Nie wiem, dlaczegonas nie odkryto. W Neustadt-Glewe głód był znacznie gorszy niż w Ravensbruck. Mały obozik, odciętyod dostaw, ograniczałbardzo swoje racje. Nie dawali nic prócz kubka zupy 166 ' z obierzyn ziemniaczanychi kromki chleba na dobę. Na dodatek obie z Krysią nie dostałyśmy nigdy tej zupy. Nie pamiętamdziś, jak długo tam przebywałyśmy, ale każdyodzień zbliżał nas do rzeczy bardzo prostej:do śmiercirgłodowej. Gdybynie to, że w odpowiedniej chwili skończyłasię wojna, byłoby już ponas. Noce wrzaskliwe,duszne; ciasno tak, żesiedziałyśmy sskulonei tylkodzięki serdeczności pani NeliJ. , która pozwoliła nam spać na swoich nogach, mogłyśmy jako tako (drzemać, Nie miałyśmy łóżek,zresztą w ogóle nie rozbierałyśmy się. Na gołejpodłodze - tłum stłoczony nieE przytomnie. Znowu rozmnożyłysię wszy. Pewnego dnia zabrakło mi sił i padłam. Nie wiem,czyR Krysia, czy ktośinny zaniósł mnie do rewiru. Rewir. Ten rewir byłtaki samjak w obozie. WiadoImo było, żeszło się tutaj na wykończenie. Mnie zaniesio. no do takiej części, gdzie leżały umierające. Miałam słynny Durchfall głodowy i nie mogłam nicBjeść. Zupełnie nic. Choć Polina raz przyniosła mi zupę, a raz zwęglonychleb - niemogłam. Potem w ogóle nikttam nie zaglądał, nie przynosili nawet jedzenia, gdyż tak leżące półtrupy nie były w stanie nic przełknąć. Położyli mniena łóżkupiętrowym. Nade mnąi pode mnąi razem ze mną w łóżku leżały kobiety tak jak ja umierające naDurchfall głodowy. Ze mną razem leżałaiFrancuzka czymoże Cyganka- nie wiem. Mała, czarna ^' kobieta, właściwie dziewczyna, prawie dziecko. i^' ' Wnocy z łóżka nade mną spadła nagle kobieta. Przez ^ chwilę myślałam, że zleciała,ale potem zorientowałam się, że to jej sąsiadka wyrzuciła ze wspólnego łóżka trupa. Nazajutrz zmarła moja sąsiadeczka- małaCyganka, której imienia nawetnie znałam. Była zimna i w pierw167. szej chwili pomyślałam, żeby ją wyrzucić z łóżka, ale potem zrobiło mi się jej żal. Przykryłamją kocem - miałyśmy jeden koc. Leżała ze mną do końca. Dziś trudno mipowiedzieć, jakprędkonastąpił ten koniec. Nie wiem,ile to było dni i nocy. Następnego dnia,choćbym chciała, nie potrafiłabymjuż jej wyrzucić. Byłam zbyt słaba. Umierały jedna po drugiej, aż wreszcie zdawało misię, żejuż wszystkie nie żyją. Nikt tunie zaglądał, tylkopod okno przychodziła bledziutkaKrysia. A może mi sięzdawało? Iwtedyzdobyłam się na szalonywysiłek, żebydo niej pokiwać ręką. Przyszedł jednak takimoment, żenie miałam siły nawet pokiwać. Ale ciągleżyłam iim bardziej byłam świadoma mojejsłabości fizycznej, tym jaśniej myślałam. Rozmyślałamtamwłaśnie o śmierci. Snułam myśl, która tylerazy rwałami się w połowie w Ravensbriick, gdy czekałam naśmierć. Myślę,że nigdy przedtem i nigdy potem niemyślałamjuż tak jasno i tak przejrzyście. Nie wiemzresztą,czy prawidłowo. Pewnego dnia przyszedł jakiś mężczyzna, rozciąłwielkimi nożycami kolczaste druty, jakimi był otoczonyten mały obozik, i zawołał: - Dziewczęta, jesteście wolne! - Drugi powiedział doniego:- Ty głupi,czego siędrzesz? To trupiarnia! A ja właśnie żyłam i myślałam. Ileżąc tam zzimnymtrupem Cygankipostanowiłam. że skończęmedycynę. Brzmi to paradoksalnie:w chwiligdy umierałam z głodu, a śmierć była kwestią dni czymożenawet godzin, planowałam życie. I tak jest do dziś. Myślo śmierci wzbudza wemnie : chęć do życia i intensywnego działania, f168 =' Przez dłuższyczas nie docierało do mojej świadomości, żewojna się skończyła,że jesteśmy wolne. Przeciętedruty nie robiły na mnieżadnego wrażenia. Myślałam: i cóż mnie to obchodzi i co to znaczy? ^. Wstałamdopiero wtedy,gdyprzyszła do mnie Krysia. '"Staniałam się na nogach. Dzień był słoneczny. - Przed barakiem - niesamowity widok: tłum wrzeszczących bab rozbił magazyn i rzucił się na jedzenie. Podrodze stratowano kilka słabszych. Stałyśmyz boku. ; Kobiety wydzierałysobie jedzenie, szarpały za włosy,wyrywały sobie paznokciami ciało, pojawiła się krew. Pomyślałam; czy one przeżyły, czy też umarłyi nie doczekały wolności? Wolność! - słowo tonic dla mnie w tymmomencienie znaczyło. Poczułam natomiast, żejestem strasznie,strasznie głodna. W rewirze, gdy drzemałam, czekając na nieuchronnąśmierć z głodu, śnił mi się często śmieszny sen: biały grysik na mleku. Pełen talerz,a ja nie mogę jeść, bo grysikstoi za szybą. Poczułam nagle chęć nagrysik. Powiedziałam doKrysi: - Krysiu, ja chcę grysiku. - Coś takiego byłow moim głosiei spojrzeniu, że Krysia ustąpiłabez słowa i powiedziała od razu; - Chodź, pójdziemy szukaćgrysiku. I poszłyśmy szukać. Najpierw zrobiłyśmyrewizjęw barakach aufzejereki esesmanów, ale nie byłyśmypierwsze. Domy były splądrowane. Głodny tłum szedłprzed nami. Wędrowałyśmy tak krok za krokiem, słabe,słaniając się, ąź doszłyśmydo małego miasteczka, którezostało nienaruszone. Sklepy, magazynystałyotworem,już częściowo zrabowane. 169. Jedzenia było w nich pełno. Ale ja nie chciałamnic. Chciałam grysiku z uporem fanatycznym, niezrozumiałym wtedy. (Dziś doskonalerozumiem,że był to niezawodny instynkt, który nam uratował życie. ) Szukałamgrysiku i nie chciałam patrzeć na weki pełne mięsaikonserw. Ale grysiku nie było nigdzie. Siadłyśmy zmęczone naulicy na schodkach i patrzyłyśmy,jak jakiś zabłąkany oddział niemiecki składa broń. Dwóch żołnierzy radzieckich, jeden amerykański - rozbroili całyoddział. Przed mostem leżała góra broni. Górarosła. ale nas to nie obchodziło. Mówię "nas", ale niewiem, co czuła Krysia. Mnie w każdym razie było to zupełnie obojętne. Chciałam zjeść talerz białego grysikui byłam bliska płaczu, że nie mogę go znaleźć. Już się ściemniało, gdy wreszcie w jakimś małym rozbitym sklepiku, w wywróconej szufladzie,znalazłamgarść białego grysiku. Związałyśmy to w chusteczkę odnosa i powędrowałyśmy z powrotem cztery kilometry doobozu. Właściwie nie wiem, dlaczego tam wróciłyśmy. Chyba dlatego,że niewiedziałyśmy,co z sobą robić. Wróciłyśmy na teren pustego już obozu. Jakieś kobiety jeszcze sięwłóczyły. Powędrowałyśmydo obozuesesmanów i tam postanowiłyśmy spędzić noc. Ugotowałamten grysik na wodzie bez soli i bez cukru. Nalałam na talerz sobiei Krysii zaczęłyśmy jeść. Trudno wto dziś uwierzyć,ale tengrysik jadłyśmywieczorem i cały następny dzień. Leżałam naesesmańskim łóżku i chciało mi się płakać, że mam tyle grysiku, a nie mogę jeść. Krysiazjadłaprawie cały talerz i. zasnęła. A ja leżałam. Dziwna była ta pierwsza noc wolności. Frontjeszczeistniał, był 7maj 1945 roku. Słychać było huki, Do obozu : ściągnęła na noc masa Haftlingów, kobiet i mężczyzn. Śpiewali,rozbiliobóz,palili ogniska i piekli na rożnie calebarany i cielęta. Dziwiłam się, skąd wzięli te barany. I skąd wzięli się mężczyźni? Nie wiem, jakim językiemmówili, siedziałam w oknie i patrzyłam na ten obraz jakna film. Mężczyźni i kobiety kończyli ucztę. Spoglądałam nanichz ciekawością i zupełnienie mogłamich zrozumieć. Kobiety, w których rozpoznawałammoje koleżanki,z wypiekami na wynędzniałych twarzach podrygiwałycudaczniei rozbierały się z łachmanów, ukazywaływstrętne chude ciała, a mężczyźni, również chudzi i wynędzniali, rzucali się na tę ciała. Nad ranemspali razem,spleceni ramionami. Trupy - myślałam - to są trupy, onitu umarli. Istotniekoło tlących się ognisk leżałytrupy skręconew boleściach. Widać było ból zastygłyna twarzach. Po tejwieczerzy wiele z nich umarło. Część ze skrętem jelitchorowała długo, odwieziona przez sanitarki Czerwonego Krzyżado pobliskiego szpitala. Cały drugi dzień spędziłyśmy jedząc grysik. Teraz jużzjadłyśmy obie po pełnym talerzu. Po trzecim talerzu grysiku odzyskałyśmy chęć do życia. Poszłyśmyna zwiady. Obóz Neustadt-Glewe był mafym obozem roboczym koło lotniska. Na lotnisku, zamaskowane drzewami, star;' hangary z samolotami. Weszłam do jednego z nichi nagle zachciał mi się latać! Nie było nikogo, ktomógłbyz namipolecieć w świat. Zobaczyłyśmy wśród drzew wysoką wieżę spadochronową i powolutku wlazłyśmy na nią. Długo trwało, zanim doszłyśmy do małej platforemkinaszczycie, sapałyśmy głośno. Stanęłam. 170171. Nagle otworzył się przede mną fascynujący widok: olbrzymie morze lasów, jak okiem sięgnąć tylko las i połyskujące gdzieś w oddali jezioro. Nad nim białyzameczeki znów zielony las. Las, o którym marzyłamtyle razy. Głęboko wciągnęłam powietrze i nagle sama siebie zadziwiłam okrzykiem,który poniósł się dalekim echem. Zawołałam: - Wolne! Wolne! Jesteśmy wolne! Zbiegłyśmy ze schodów i. nie byłyśmy już zmęczone. Niebyłyśmy już szare i wynędzniałe. Krysia miałaświeże rumieńce - była taka blada. Gorączkowo spakowałyśmy drobne graty w mały bajdołek i postanowiłyśmy wracać do domu. Teraz, zaraz, natychmiast, do domu, domamy. ! gg Przyłączyło się do nas jeszczepięć koleżanek. Byłonas siedem. Zanim wyruszyłyśmy, pomyślałyśmy, że trzeba jednakcośzjeść i zabrać jakieś zapasy. Na strychu znalazłyśmyworeczek suszonego zielonego groszku i. nic więcej. Powiedziałam tonem przewodnika(dostałam potem papiery na prowodyragrupy, ale na razie odbyło się to spontanicznie, choćnie byłamnajstarsza w tej grupie), że pójdępo jedzenie. Wzięłam wielki kuchenny nóż, Ruszyłamw las. Biegłampo ścieżce, pewna, żedogonię jakąś zwierzynę iupoluję na obiad dla Krysi. Ale zwierzyny nie było. Wreszcie na małejłączce zobaczyłam świeżoskrwawiony, jeszczebroczący trupkonia. Właściweniekonia,ale źrebaka. Leżał z szyją wyciągniętą, strasznie smutny. Odważniezbliżyłam się do niego. Przez chwilę medytowałam, skąd tu urżnąć kawałek mięsa, skąd będzie najsmaczniejszy. Wreszcie zdecydowałam sięi wbiłamnóż. Co się stało potem - trudnoopisać, W ogóle nie dasię to opisać. ByłampewTia, że jestem sama w lesie, niko go przedtem nie spotkałam. Ale gdy wbiłamnóż, źrebakzerwał się,zarżał. i wtej chwili zaroiło się koło mnie odbab. Rzuciły się na mojegoźrebaka. Stałam z boku i patrzyłam. Źrebakumilkł. Rozerwały go nakawałki bez narzędzi. Trzymałamnóżw ręce, a one rozdrapały koniapazurami i zębami. Szarpały kawały mięsawprost ze skórą. Po chwili wszystko ucichło. Zostały końskie kości. Gdyby nie one, myślałabym, że śniło mi się to wszystko. Ale dalejnie miałam nic dojedzenia. Wędrowałam brzegiemlasui tam, w opuszczonymdomu, znalazłam kilka jaji w piecyku zapieczone kartofle. Zabrałam je z całą rynienką. Wróciłamdo obozu. Jaja były nadzwyczajne. Czymożecie sobie wyobrazić, jak smakuje jajko po czterechlatachniejedzenia jaj? Ruszyłyśmy w drogę z małym bajdołkiem. Gdy wkraczałyśmy domiasteczka, głośnikiradiowe ogłosiły pokój,a nas zatrzymał posterunek. Musiałyśmy dokonać wyboru, bo właśnie tu był pas neutralny: po tamtej stronieAmerykanie, a po tej Armia Radziecka. Pytano, gdzie chcemyprzejść. Przez chwilę nie rozumiałam pytania. Jak togdzie? Uprzejmy oficer wyjaśnił, że możemy jechać, dokąd chcemy. Ależ to proste! Chciałyśmy do domu! Część kobiet wahała się, innebez namysłu przeszły nastronę amerykańską. Nie miałam ani przez chwilę wątpliwości,co mam robić. Zaczęła się wędrówka. W kwaterzewydano nam zaświadczenia, że wracamy z obozu i że władze terenowesą zobowiązane nampomagać. No i papier na prowodyra grupy. Zostałam prowodyrem - tak się to nazywało. Z tym papierem wędrowałyśmy od8 do 28 maja 1945r. Maj.. wspaniały pierwszy maj na wolności. Jakżepiękna była ta ziemia, którą wędrowałyśmy! Kwitnące sa172 173. dy, lasy nad jeziorami, które ukazywały się nagle, pachnące drzewa magnolii. Pierwszy dzień - jak sen -w słońcu i zieleni. Biała szosa, gładka jak lustro, świecąca w słońcu. Miasteczko. Pozamykane okna. Niemcy niewychodzili, na ulicach żołnierze. Pytamyo główną kwaterę. Prowadzą nas. Pokazujępapiery przewodnika, wyjaśniam, żesame operowane zRavensbriick, że nie możemy iść, bonas nogi bolą, żeby nam dali konie, podwody. Zawołano dyżurnego oficera. Spojrzałam. w głowicmi się zakręciło. Ależ śliczny był ten chłopak! - Grisza, dawaj podwody dla dziewcząt z Ravensbriick! Grisza zabłysł cały w uśmiechu, usta jak maliny, duże,mocne, bielutkie zęby, oczy jak samo niebo,a włosyczarne, aż granatowe. - No, poszli! Tak iposzli. przez sień doogrodu. Myślałam, żeidziemy do stajni po konie,ale nie. Przez sadwiodła długa ścieżka, coraz większa, wreszcie zarośnięta i -rozbłysło wsłońcu jezioro. Na jeziorze łódka na łańcuchu,nabrzegu mała, ukryta w liściach ławeczka a nad nią krzakmagnolii. Podrugiej stroniejeziora biała skala iprzyczepiony doniej zameczek. Grisza powiedział: - Jak w bajce! Roześmiałam się. Podszedł domnie bliziutko. Nie rzucił sięna mnie aninawetnie dotknął. Patrzył olbrzymimi niebieskimi oczami; był bardzo miody, chyba młodszy ode mnie. Pochyliłsię delikatnie, objął mnie wpół i powiedział: - Pocałuj mnie, 174 - Nie chcę! Nie rozumiał. Patrzył niedowierzającospod ciemnych, długich rzęs i mówił; - Pocałuj! -Nie. Wreszcie zirytował się. - Czemu nie? -Bo nie. - Czy ja szpetny? Czy ja trędowaty? Śmiałamsię wciąż. Powiedziałam szczerze: - Grisza, ty jesteś najśliczniejszy chłopiec, jakiegow życiu widziałam! -No więc czemu nie? - Bo nie. Zmiął w ręku czapkę i rzucił o ziemię. Twarz mu poczerwieniała. Schwyciłmnie mocno za ręce. Zabolało. Lekko krzyknęłam z bólu. Nie zważał na to. Dopytywałnatarczywie: - Czemu nie? Rozejrzałam się. Byliśmy sami. Wspaniała pogodai ten kwitnący sąd. Cóż mu powiem? - Nie kocham przecież ciebie. Złagodniał, puścił mnie, ale pytał: - Czemu niekochasz? Ja ciebie tak kocham, tak bardzo. - w tym momencie był takiśliczny i tak ładnie mówił po polsku "kocham". Próbowałam tłumaczyć,że ja nie potrafiętak teraz kochać. Nie rozumiał nic. - Czemu nie? Ja potrafię. - Grisza, ja kocham innegochłopca! To zrozumiał. Puścił mnie natychmiast, odepchnąłszorstko i powiedział: 175. - Nie, to nie. Odszedł zamaszystym krokiem, a ja podniosłam z ziemi jego pomiętą czapkę i wróciłam do głównej kwatery. Oddalamczapkę głównemu oficerowi i powiedziałam: - Wasz oficerdyżurny nie znalazłkoni i zgubił czapkę. Tamtenpopatrzył na mnie i spytał: - A wyście znaleźli tę czapkę? Spojrzałamna niego wprost, twardo. Powiedziałampowoli: - Dziękuję wam za pomoc i za podwody. Lepiej jużpójdziemy pieszo. Oficer zmieszał się. Był dużo starszy od Griszy. Powiedział coś usprawiedliwiającego, że to przecież wojna, że. Przerwałam mu; - Dziękujemy za konie, poszukamy same. Odeszłyśmy. Postanowiłam sama znaleźć konia. Mojetowarzyszki nie bardzo mogły chodzie. Poszłam do wsi. Weszłam do pierwszejzagrody. Czysto, porządnie, nie takjak u nas. Z żalempomyślałam o ubogich chatach Podhala. W stajni był koń, ale kulawy. Miał zabandażowaną nogę. Gdy wychodziłam, na podwórzu stal żołnierz. Wesoły blondyn, krępy, z jasną twarzą. - Hej, dziewczynka, czegoszukasz? Konia? - zaśmiałsię. -Chodź, dam tobie żelaznego. Pociągnął mnie do jakieś szopy. Nie chciałam wejść. - Nie bój się, nic złegoci nie zrobię. Ale itak się bałam. Weszliśmy. O ścianę oparty był rower. Ucieszyłam sięRower- to dobrewyjście. Gdyby tak zdobyć pięć rowerów! Ale ten jeden toi takdobrze. Będzie można do niego przynajmniej graty przytroczyć. -Daj! 176 . Dał, ale gdy chciałam wyjść, zastąpił mi drogę. - Chodź,pokochamy się. -Nie chcę! Początkowo wesoło, potem coraz natarczywiej. Głosmężczyzny miał w sobie coraz mniej akcentów żartu. - Dam ci zegarek. -Nie chcę! - I sukienkę. i pierścionek! Patrz! Znowu to samo: - Czemu nie chcesz? Mówię poważnie i spokojnie: - Bo cię nie kocham. Śmieje się ibeztrosko mówi: - No to kochaj, ja ciebie już kocham, ja od razukocham gorąco. -Jakgorąco? - Na śmierć i życie. Roześmiałamsię znowu. Śmiech mój rozdrażniał gowyraźnie. - Nie wierzysz w miłość? -Wierzę, wierzę,tylko daj mi dowody miłości. Już objął mnie. Wydobyłam się z jegoramion. - Wiesz, my, polskie kobiety, kochamy bezinteresownie. -Ja też. - Jak to ty też? Przecież ty każesz mi zapłacić miłościąza rower. - Nie, jaci rower daję. -Dajesz? No to daj. Zabrałam rower, ale on znowu zastąpił mi drogę. - Chodź ze mną! - pokazałna kąt, gdzie leżało pachnące siano. Wreszcie zirytowałam się. 177. - Nie chcę twojego roweru, puść mnie! Ale nie chciał mnie puścić. -Jaciebie kocham. - Bardzo kochasz? -Więcej niż życie. Śmiałamsię znowu. - Nie chcętwego życia, ale daj mi rower. Nie bądźskąpy. Mężczyzna, który kocha, może przecież dać kobiecie rower. - Ja skąpy? - oburzył się. -U nas nikt nie jest skąpy! - No todaj! -No to weź! - dałmi wreszcie rower. Wyszliśmy razem. Wsiadając na rower obejrzałam sięna niego. Stał smutny,powiedział: - No to przynajmniej uśmiechnij się! Uśmiechnęłam się. Wróciłam pod głównąkwaterę narowerze. Pytali mnie,skąd go mam. - Dostałam. -Dostałaś? Niedowierzające uśmiechy, aktóryś zapytał: - Za co? Odpowiedziałam roześmiana: - Za uśmiech. Iniegniewało mnie, że nie wierzą,było mi wesołoi jakoś przestałam się bać. Niedaleko uszłyśmynastępnego dnia. A gdy stanęłyśmy na noc, oficerowie przyjechaliza nami. Najpierwprzyjechał sam Grisza i powiedział, że oni tu przyjadą nakolację, a my mamy ją przygotować. Przygotowałam więc pokój narożnyna parterze,żebymożna było łatwo wyskoczyć. Dziewczynki ulokowałamna górze, na poddaszu, zamknięte, asama zHalinką zde cydowałam, że zjemy z nimi tę kolację. Przed nocą do;szładonas jeszcze Ukraineczka,czarna, drobna, młodaiizięwczyna. Siedział pod ścianą domu na ławie. Pod. oknami mnóstwo kwitnącegobzu. W bzach słowiki. Jakiś żołnierz przyplątał się i gonił Wierę, tę nasząUkrainkę. Pociągnął jawkrzaki. Wyszła zapłakana. Byłam zdenerwowana. Żołnierz śmiał się. W tej chwili nadjechał oficerski tabor, ten samoficerl i kilku innych. Wiera płakała. Podeszli do mnie. 1"'""' - Gdzie dziewczęta? , - Uciekły zestrachu przed wami. Nie ma ich. ^ - Dlaczego? -Dlaczego? - Wściekałam się i powiedziałam: - Dlatego, że jesteście świnie, i ta dziewczyna płacze, bo jązgwałcił wasz żołnierz. - Co? - oficer zmrużyłoczy. -Który żołnierz? Bez namysłu wskazałam palcem; -On! Oficer podszedł do niego blisko. Coś mówił. Odwrócił się domnie: - Za to u nas płaci się życiem. Słowik śpiewał dalej. Miałam ręce jak lód. Zaprosili nas nakolację. Przywieźli ze sobą wszystko. Morze wódki, win i mnóstwo dobrego jedzenia. Czarnykawior. Koło mnie siedział najstarszy oficer. Grisza naprzeciw, Nie odzywałsię do mnie, emablował Halinkę. Nie było światła. Uczta odbywał sięprzyświeczkach. Patrzyłam na te świeczki i nie piłamani kropli. Wylewałam wszystko pod stół. Mężczyźni zachowywali się coraz głośniej, coraz weselej. Mój sąsiad nazywał się Iwan. O północy oświadczył 178 179. mi się. Naprawdę. Powstał, wygłosił mowę i. poprosiłS, mnie o rękę. Podziękowałam, jak mogłam najserdeczniej i powiedziałam,że ja najpierw muszę do mamy do War- szawy. Dobra, pojedziemy do Warszawy. Liczyłam, ile. ^ centymetrów ma świeczka. Dwa łóżka stał)" białe i puste. Iwan wstał i wskazując na nie rzekł: - Ot, ślubne loże dla nas, Wandoczka. ,. Powiedziałam, że ja bez ślubu nie będęz nimżyć. - Popa chcesz? - Tak! Ja tylko po ślubie. Byłjuż tak pijany, że można się było ponim wszyst-Kkiego spodziewać. Szepnęłamdo Halinki: - Zbliż się do okna. Jak zgasnąświeczki - skaczemy. Świeczki zgasły sycząc. Skoczyłam w okno, za mnąf' został pijany bełkot:. - Wanda, Wandoczka moja. Uciekłyśmy na poddasze i zaryglowanespałyśmy do' rana. ^- Rano uchwaliłyśmy, że prędko jemy śniadanie i pój- dziemy. Nim jednak zdążyłyśmy zjeść, przed ganek zaje- chała bryczka zaprzężona w czwórkę wspaniałych koni,, a na niej. O Boże! Myślałam, żeumrę. Na niej mój wczorajszy wielbiciel z olbrzymim pękiem bzów,w bia-9 łych rękawiczkach, a koło niego siedziałwystraszonym pop z długą brodą! Najprawdziwszy, autentyczny popS z długą brodą! "i; Nie czekałam, cobędzie dalej. Tylnym wyjściem ucie- kłyśmy do lasu. ' Sztyśmy mnóstwo kilometrów, prowadząc na rowerzeHnasze graty. Nogi bolały nas, byłyśmy głodne, przed na-firm szła fala ludzi, którzy wyjadali wszystko jak szarańcza. ^- Któregoś dnia szłyśmy szosą, gdy minęłanas kolumna aut ciężarowych. Ostatnie z nich zatrzymało się. - Dziewczynki dokąd? ,- Do Polski! - Siadajcie! Siadłyśmy razem z naszym, za uśmiech mój zdobytym,rowerem. Jechałyśmy, wesoło śpiewając. Z nami siedmiu młodych żołnierzy i dwóch starszych. Nagle auto skręciłow boczną drogę w las. Zrobiło się ciemno. To drzewa zasłoniły słońce. Przeczucie jakieś kazało mi zapytaćoficera, dlaczego skręcamy do lasu. Roześmiał się szeroko. - Do lasu? Po drzewo! Inne auta nie jechały tamtędy, a to wjechałogłębokow las i raptemstanęło. Mężczyźni, dotąd wesoło z namirozmawiający o obozie i o walkach umilkli. Ten z szoferki podszedł i ostrozawołał: - Dośćjazdy! Wysiadać! Wyrzucili naszerzeczy i zostawili nas. Pojechali. Niemogłyśmy zrozumieć,co się stało, gdy. nagle ustałwarkot motoru. Auto stanęło gdzieś niedaleko, ale od nasniewidoczne. Chwyciłam Krysię zarękę. Po chwilistało się jasne, dlaczegonaszostawili. Zbiłyśmy się wgromadkę. Lasw tymmiejscu przechodził w mały zagajnik, drobne gęstekrzaczki. Z tyłu - wysokigęsty las. Poza zagajnikiem dałeko pole i hen. bardzo daleko - czerwone dachydomów. Pomyślałam, żezbyt daleko, by ktoś mógł usłyszeć. Mężczyźni zbliżalisię bez słowa. ponuro. trzymałyśmy się kurczowo, zbite gęsto. - Chodź! -Nie pójdę! 180181. - Chodź! -Nie pójdę! Powiedziałam do dziewczynek: - Trzymajciesięz całej siły, w końcu razem nie mogąnas zgwałcić. Starszy stał, paląc papierosa. Zwróciłam się do niego. Był przecież starszy od tamtych. Powiedziałam błagalnie: - Panie, możepan ma żonę i córkę. Milczał. Zmieniłam ton. - Ty jesteś świnią. Tobie przyzwoity żołnierznie podałby ręki! - Ja? - skoczył ku nam. - Gdyby tubyłtwój dowodzący, zastrzeliłby cię jak psa. -Ja wasnie ruszam. Teraz podszedł do mnie bliziutko. Blade oczy i wargaz obnażonym zębem i dziąsłem. Bałamsię go. I ze strachu zaczęłam mu wymyślać. Ale on nie reagował. Umilkłam. Od tylu podszedł do mniedrugi. - Idziesz ty wreszcie, do stu diabłów,czy nie! - wrzasnął. Wysoko nad nami słońce. Słychać śpiew skowronka. Zielono. Pomyślałam z jakąś rozpaczą:cztery łatą po to siedzieć w obozie? Czy to możliwe? Boże! - Chodź, wiedźmo przeklęta! Odrzuciłam głowędo tyłu. W tym ruchu rozsypały misię włosy i opadłyfalą na plecy. Spojrzałam w niebo. Odezwałam siędo niego tak spokojnie,że sama sięzdziwiłam: - Chcesz to mnie zastrzel, może ktoś kiedyśtak samozastrzeli ci siostrę! Nigdziez tobą nie pójdę! Nie wiem,którazaczęła pierwsza,a właściwie niemoże być mowy o tym, że któraś pierwsza, bo zabrzmiało 182 to równocześnie. Bez umawiania się i bez jednegosłowa porozumienianagle wszystkie krzyknęły tak równo,jakna komendę, i tak głośno, jak na komendę, i tak głośno, jak byśmy wierzył)' święcie, że ten krzyk zostanieusłyszany: - Mamo! Krzyk był tak głośny, żemężczyźni, którzy nas otaczali ciasnym kołem, odskoczyli w tył. Cisza. Długa jak cała wieczność cisza. Trzask gałęzi,warkot motoru i znów cisza. dzwoniąca skowronkiem. Nie wiem, jak długo stałyśmy, nie ruszając się. Kiedywreszcie zdecydowałyśmysię obejrzeć,nie było nikogo. Auto odjechało. Zostałyśmy same. Jeszcze chwilę tak stałyśmy. potem wyszłyśmy nabrzeg, na pole. Ziemiapachniała. Rzuciłam się w trawę i niespodziewanie dlasamej siebie rozpłakałam się, a one za mną. Od tamtejporyjuż nigdy nie siadałyśmy od aut. Szłyśrny piechotą. I już nigdy nie ośmieliłyśmy się pokazaćwe wsi. Bolałynas strasznie stopy, miałampęcherze; wielkie,twarde, obozowe buty nie nadawały się dotakiego marszu. Chciałyśmy być już w domu,ale wydawało namsię,że dom jest tak daleko. Któregoś wieczoru stanęłyśmy na noclegw malutkimdomku, otoczonym ogródkiem. Położyłyśmy się spać napięterku, to znaczy one, a ja zostałam na warcie (miałyśmy po kolei dyżurować). W pokoju byłjeden duży tapczan, na którym położyłysiędwie, z brzegu Kawka. Ja z Zosią Modraczak siedziałam, Około północy wwalilo się dwóch pijanych żołnierzy. - Dziewczęta, my tu będziemy z wami spać. Sprawdziłam, czyjest ich tylkodwóch. Nie było nikogo więcej. 183. Jeden, zupełnie nieprzytomny, zwalił się zaraz kołoKawki. Ten drugi siadł koło mnie i do ranaprowadziliśmy konwersację. Znal nawet Mickiewicza i cytowałwiersze. Nad ranem Kawka obudziła się, siadła na tapczaniei. obok siebie zobaczyła rozwaloną postać żołnierza. Byłna wpółrozebrany. Oczy Kawki zaokrągliły się z przerażenia. Żołnierz, obudzony jej ruchem, siadł także, wyraźniezmieszał się, prędko zapiał guziki, wstał, pogrzebał cośw kieszeniach i wyciągnął garść pieniędzy. Zaczerwieniony cały, wcisnął to przerażonej Kawce w garść iprysnął w drzwi. nie oglądając się. Towarzysz jego w tymczasie zasnął na stole,zmożony czuwaniem. Gruchnęłyśmy śmiechem na widok miny Kawki i policzyłyśmy pieniądze:było 80 zł. Nie wiedziałyśmy nico zmianiei byłyśmy pewne, że mamy mnóstwo pieniędzy, a z Kawki śmiałyśmy się, że puściłasię na tani zarobek. Zdaje się, że Kawka naprawdę nie była pewna, co siędziało tej nocy. Ręce. męskie ręce,wyciągnięte po nas. zachłannespojrzenia. obleśne uśmieszki. Ileż było odcieni tychspojrzeń, ileżdotknięć niby niewinnych. Bardzo szybko nauczyłyśmy się rozpoznawać z twarzy, z gestów - zresztą nie wiem z czego - tych, cobyliniegroźni,od tych,co nam zagrażali. Wiedziałam zawsze nieomylnie,kiedy trzebauciekać,kiedy należy zabrać Krysię a kiedy możnasiedzieć spokojnie. Byłam barometrem. Potemi one to uznały i robiły to,co ja robię. 184 IZ obozu wyniosłyśmy wstręt dokobieti przesadnyideał mężczyzny, dawno nie widzianego, a teraz ci wszyBscy, którychspotykałyśmy, patrzyli nanas tak, że czułyśmy się tym obrażone i bałyśmy się ich. Jednejnocy stanęłyśmy nadjeziorem. Cichutko, żebynas niktnie znalazł, przycupnęłyśmy na przystanikajaS ków. Rano ktośnas odkrył. Wpadł na podwórko, gdy mys6t tyśmysię pod studnią. - Dzierlatki! Zanim przyszli inni. Uciekłyśmy doszopy. u sufitu wisiały nahakachkajaki, położyłyśmy się na ich dnie. Nakońcu wciągnęłam drabinkę. Leżałyśmy cichuteńko. Męż" czyim latali jak szaleni po podwórzu, ryczeli,szukali. Następnegowieczoru nie poszłyśmydo wsi. Spałyj; śmy w szopie wlesie. Unikałyśmy dróg, ludzi i szosy, byryśmy opuszczone i głodne i ta Polska, do której szlyśmyg piechotą tylekilometrów - wydawałasię nam wogóle nieosiągalna. . Tej nocy Kawkapłakała cichutko - jak w obozie. Wreszcie doszłyśmy do Odry. Olbrzymia czarna rzeka, najeżona kolcami drutów, zaK. sieków. most i wąski szpaler. Nie puszczają na drugą a stronę. Stałyśmy całydzień. Dzień był wietrzny i zimny. sf Niemiałyśmy nic dojedzenia. Poszłam z wiaderkiemUlszukać szczęścia i nad brzegiem znalazłam zdechłego I szczupaka. Nie byłam pewna, czy jest świeży, ale wydałmi się dobry. Przyniosłam i powiedziałam, że gozłapaaf lam do wiadra. Ugotowałyśmy na ognisku rybią zupę. Wreszcie w ciemną noc puścili nas przezchwiejący Isię mostek. Niemogłyśmy zrozumieć,dlaczegotę przeprawę zostawiono do nocy. Zrozumiałyśmy, kiedy ujrza tyśmy, co się dzieje po drugiej stronie. palące się ogni185. ska, mężczyźni polujący na kobiety. kobiety roześmiane,siedzące swobodnie przy ogniskach, zaróżowione w ichblasku, niektóre bardzo ładne. Patrzyłam na moje dziewczynki, znużone, zmęczone,z lękiem w oczach. Gdzie spać? Bałyśmy się tychwszystkich mężczyzn, kim by nie byli. Żołnierzamiczy cywilami, Francuzami,Serbami, Polakami czy Rosjanami. Niktz nich przecież widząc nas teraz - gromadkę osiemnasto-, dwudziestoletnichdziewcząt- nie wyobrażał sobie,cośmy przeszły. Nie było gdzie iść. Niebyło żadnych baraków, tylkoszare gołe pole. I te ogniska, inamioty, pełne męskich, pożądliwych rąk. Byłamzdecydowana nie kłaść sięwcale, ale to już byłaby któraśnieprzespana noc z rzędu. Nad wodą, z bokustały konie. Poszłyśmy do nich. Jakmała dziewczynka,powiedziałam dopierwszego z brzegu konia: - Słuchaj,pilnuji broń nas. Pod brzuchem końskim ułożyłam derkę i Krysię. Wszystkie ułożyłyśmysię wśródkoni. Nigdy przedtem nie przyszloby mi do głowy, żetojest bezpiecznemiejsce, ale wtedy końskie kopyta były tarczą ochronną. Jakże byłam wdzięczna tym zwierzętom. Koniebyły bardzo spokojnei ani razu żaden nas niekopnął. A gdy ktoś się zbliżał - rżały. Nikomu do głowynie przyszło szukaćdziewcząt pod końskimi kopytami. Rano poszłyśmy dalej. Wreszcie, nie pamiętam już którego dnia, doszłyśmydo Arnswalde, pierwszej uruchomionej powojnie stacjikolejowej. Stopy miałyśmy startedo krwi. Siedziałyśmycały dzień na stacji,zanim przyjechał pociąg. Ale gdywtoczył się, ogarnęło nas przerażenie. Pociąg był pełenmężczyzn. Rozpacz. Lęk w oczach dziewcząt. Podeszłam dokolejarza. - Panie, my chcemy wracać do domu, ale boimy siętych mężczyzn. My siedziałyśmy cztery lataw oboziei czekały na tę wolność. Mówiłam szybko, chaotycznie, nie wiedziałam, czymnie rozumie, czy w ogólerozumie po polsku. Rozumiał, choćbył Rosjaninem. Popatrzyłna mnie. - Mam taką córkę jak wy, poczekajcie. Poszedł. Długo chodził po wagonach, wreszcie przyszedł po nas. Wagon, do którego nas zaprowadził, był towarowy. Pełen dywanów. Siedziało w nim sześciu żołnierzyioficer. Zmęczone długimmarszem,z ulgą wsiadłyśmy. Nie wiem,co powiedział, tym ludziom, ale od początku widać było, żeich wzruszył. Byli dla nas bardzo dobrzy. Rozłożyli nam dywany. Poukładali posiania. Spaliw jednym kącie wagonu, my - w drugim. Byli taktownii dyskretni. Nasza wspólna podróż trwałakilkadni. Na każdej stacji nasichłopcy - nazwałyśmy ich wkrótce "naszymi" - stali murem w drzwiach i nie puszczalinikogo. Na postojach jagotowałam wspólne jedzenie,kocioł zupy. Zaraz pierwszego dnia ugotowałam dla wszystkich. Smakowało im, dawno nic ciepłegow ustach nie mieli. Spodobałoim się to i mówili z uznaniem: "Ot,doczka". Rozmawialiśmy owszystkim. Któregoś dniaoficer przysiadłsię do mnie. - Wanda,jak było z wami? Opowiedziałam wszystko po kolei. Słuchał ze zmarszczoną twarzą. NazywałsięBorys. Był miły, inteligentny,dobry. Starał się, zdobywał jedzenie, pilnował, by nasnikt nie zaczepiał. 186 187. Jechałyśmy z nimi jak pod opieką braci. Rozstaliśmy się wBydgoszczy. Chłopcy byli wzruszeni. Borys zapytał mnie cicho: - Wanda, a mnie czypani zechce kiedyś rękę podać? Czy jeżelimnie pani kiedyś spotka w Warszawie, to siępani do mnie przyzna? Podałam mu obie ręce i powiedziałam: - Borys, nigdy nie zapomnę tej podróży z wami. Uratowaliścienaszą wiarę w ludzi. Wziął delikatnie moje ręce w swoje duże dłonie i,kuzdumieniuwszystkich i mojemu też, ucałował obydwie. Potemszybko odszedł. A my pojechałyśmy z Bydgoszczy do Łodzi. Wreszcie Lublin! Stare, kochane, poczciwe miasto! Wspaniały widok naKatedrę z Nowej Drogi! , Idziemy coraz wolniej. Dokądiść? Gdzie mieszkają? Czy żyją? Ulicą idzie stary człowiek, lekko przygarbiony. Znajoma syrwetka. Kto to? Zabiegam mu drogę. Tak, to on,nasz łacinnik, pan Jan B. Spojrzał blado-niebieskimioczami,zupełnie tak samo jak w 1939 roku w czerwcu,gdy nazabawie szkolnej usiłował tańczyć niezdarnie. I pytał mnie wtedy: -Ale panną pójdziesz na filologię klasyczną? A jaodpowiedziałam roześmianą: -Nie, panie profesorze, nie pójdę. Kiwałgłową i mówił: - Talent panną zmarnujesz. Iteraz na mój widok stanął,rozjaśnił się cały w uśmiechu,wyciągnął domnie rękę i zapytał tym samym tonem, jakgdyby widział mnie wczoraj, jakby tych lat wcale nie było, z takim samym westchnieniem: 188 - Ale panna pójdziesz na filologię klasyczną? Aja nagle stałam się tamtą dziewczynką w mundurkui powiedziałam tak samo roześmiana: - Nie, panie profesorze, nie pójdę! Aon pokiwał głowią i powiedział jak wtedy: - Talent panna zmarnujesz! Pocałowałam gow policzek i pobiegłam. właśnie pobiegłam, już bez lęku. Po minach mijanychludzi zorientowałam się, że cośwyglądam "nietak", i wtedy uświadomiłam sobie, że biegnę. Lublin, 28VII 1945. 189 iA. Dnia 10 września 1959 r. wyjechała z Polski do Berlinai do Ravensbr(ick delegacja ZboWiDu, a raczej delegacjaklubów byłych więźniarek z Rayensbruck - celem wzięcia udziału w uroczystościach związanych z odsłonięciem pamiątkowego pomnika na terenie byłego obozukoncentracyjnego w Ravensbriick. Już w pociągu dawało się odczućniesłychane napięcie nerwowe, niepokój, bylejakie słowo wywoływałogwałtowne reakcje, niemal kłótnie. "Baby" były wyraźniezdenerwowane - napięcie rosło,w miarę jak pociąg zbliżał się do granicy a potem do Berlina. Identyczne -jak wtedy - mundury kolejarzy niemieckich na Dworcu Wschodnim w Berliniezatarły odrazugranicę czasu. Wysiadiyśmy gromadnie,nieporządnie; gdy tragarz wiozący walizki krzyknął w naszą stronę "Achtung! " -wszystkie poderwały się. Patrzyłam na stojącąprzede mną: naprawdę stanęła na baczność, jak wtedy,zupełnie tak samo. Z uporem wpatrywałam się wjej wysokie obcasy. -Szpilki, szpilki - powtarzałam na dowód,że to nie tamto, sekundawydawała się potwornie długa. Wreszcie któraś z naszych krzyknęła: - Achtung! BlódesWeib! Idiotenyolk! - i roześmiałasię głośno, za nią inne. Ale wydawało mi się, że ten śmiech był sztuczny. Pierwsza nocw Berlinie. W pokojujest nas cztery, szyba oddziela od dźwiękówniemieckiej mowy za oknem. Żadna nie śpi. 190 Ola chodzipo pokoju szybko, tam i z powrotem, tami z powrotem;pali papierosy bez przerwy, zapala jeden' od drugiego. Chodzi tak denerwująco długo, w kółko. ,Jak poceli" - pomyślałam. Nagle stanęła nade mną i krzyknęła mi prostowtwarz: - Słuchaj! Ja się boję! Jasię po prostu boję! Cholernie, jak zwierzę,jak wtedy! Po prostu bojęsię wszystkiego. Gdzie ja jestem? Co jatu robię? Gdzie my jesteśmy? Co tytu robisz i kto ty właściwie jesteś? -krzyczała nade mną. - Tylko minie powiedz, że jesteś"Polak mały"! Milczałam. a potem nagle, samą tym zaskoczona,powiedziałam drewnianym głosem, jak tylerazy; - Ich bin Schutzhaftlingsieben und sieben nullneun, die operierten Beine. Ola wybuchnęła głośnym histerycznym śmiechem,a potem płaczem i nagle uspokoiła się. Zmartwiałymgłosem zapytała; - Po cholerę myśmytu przyjechały? -My wszystkie jesteśmy na granicy histerii - potwierdziłam izgasiłamświatło, ale do rana nie zasnęłażadna z nas, choć już nie rozmawiałyśmy. "Matka" tylkopowiedziała z namysłem: - Jak ja bym chciała mócimwierzyć! Następnego ranka, w sobotę, jechałyśmy autokaramiz polskimi flagami do Rayensbruck. Na drodzemałedzieci stały w szpalerzei machały donas kolorowymichorągiewkami; w aucie była cisza. Pomyślałam: A gdyby tu stałamoja mała zchorągiewką? Któraś za moimi plecami powiedziała głośno: 191. - No, te przynajmniej na pewno niewinne - i potemjuż i my kiwałyśmy w oknach mechanicznie, jak maszyny "do kiwania". Mijającenas autokary z byłymi więźniarkami witałynasentuzjastycznie. Czeszki. Francuzki. Norweżki. Plac był ten sam, ten sam bunkier, zupełnie zatartegranice między tym, co było, a co jest. Gdzie się kończyrzeczywistość? Jestempozaczasem. zjawia się szalony irracjonalnylęk, że za chwilę okaże się, że to sen, atamto rzeczywistość, że to nie to, że to tamto. Otwieram szeroko oczy, zamykam, otwieram inic niewiem. Przede mną stoijakaś kobieta iwidzę, jak szczypie się w rękę. Widzę czerwony znak i myślę:I ona też. Nie uspokaja widok różnokolorowegotłumu ibarwnych flag; to jestsilniejsze niż logika, niż rozsądek,ogarnia nasjakmorze. Ktoś chce nas ustawić, woła: - Polnische Delegationzu funt, zu funf! Jednogłośnykrzyk: - Nie! Nie zu funf! Człowiek z opaską na rękawie stoibezradnie. Nie rozumie. Wzywa tłumacza, który powtarza: - Polska delegacja ma się ustawić piątkami. Iznowu ten sam krzyk,spontaniczny: - Nie! Nie piątkami! Nie rozumieją. Wreszcie nie wytrzymuję i krzyczę muw ucho: - Mensch! My tutaj stawałyśmy przezpięć latpiątkami! Wreszcie pojął. Kiwa głową: - Ach,so,ach,so, Z Idziemy czwórkami, zkwiatami. Mało kwiatów. Chcemy mieć morzekwiatów, mamy tyle miejsc, które chcemy zasypać kwiatami. Pomnik stoi nad jeziorem, tym samym i takim samym. I brzeg lasu jest taki sam jak w tedy. Stanęłyśmy w upale. Obejrzałamsię: wszystkie twarzespokojne, naglestwardniałe. Pomyślałam z przerażeniem: Boże! One stoją tak samo jak na Zahlappellu. Słońce prażyłonieprawdopodobnie, tak jak wiele razy. Lata przestały się liczyć. Huknął strzał. nagły, pojedynczy. jak dawniej. Salwa! Drgnęłam, jak one wszystkie, jak tyle razy. Ale to jednaknie było to. Wystrzelili w górę bandery. Spływaływ słońcu różnokolorowe. Na trybunęweszła Wiesia, dziewczynka urodzonawRavensbruck. Ma czternaście lat. Miała coś mówić,otworzyła usta i poprostu rozpłakała się. Tuż zamną ktoś zaniósł sięgłośnym, histerycznymszlochem. Wydało mi sięto tak dziwne, tak teatralne, żez niesmakiem pomyślałam: Którażto? Niemożliwe, żebyktóraś z nas. Obejrzałam się. To płakała. nasza tłumaczka, ta sama, którawczoraj na pytanie, czy jest berlinianką,odpowiedziała: -Ja dawniej, do 1945 roku, byłam Polką. Ktoś porwał mnie za rękę: - Chodź, prasa czeka na ciebie. Poprzez tłum różnojęzyczny i różnokolorowyprowadzono mnie do"prasy". Młoda jasnablondynka przywitała się ze mną i starannie sylabizując zapisała moje nazwisko. Potemzapytała: - Pani była operowana? Co z wami zrobiono? Copanizrobiono? 192 193. Milczałam. Kto tak mówił: "Co pani zrobiono? ". "Powiedz, coz nami zrobią? Co z nami będzie? " -słyszałamzdyszany,przerażony głos Maryśki Gnaś. ,,Powiedz, powiedz, co z nami będzie? " W taki samupalny dzień, w tymsamym miejscu, natym placu, stałyśmy w sześć. Prowadzono nas "nach Vorne", a potem do rewiru, i Maryśka, hoża,mocna wiejskadziewczyna, pytała w kółko: "Co z nami zrobią? Co z nami zrobią? " Jednym słowem, którego naprawdęnie lubiłam i chybanigdy przedtem nie użyłam, odpowiedziałam: "Rozwałka". Mnie samą zaskoczył efekt tego słowa. Gorąca, rumiana twarz dziewczyny w jednejchwili zszarzała. Oczy stały się nagle czarne. Zastanowiłam się chwilę: jak siętodzieje? przecież onama niebieskie oczy. Przyjrzałam sięjej pilnie, z jakąś ciekawością:to źrenice tak wjednejchwilirozszerzyły się. Nie mówiła teraz nic więcej,aleposłyszałam klekotanie zębów. Naprawdę! Tak głośno,ząb oząb. Dlaczego ja sięnie boję? - zdziwiłam się. -Dlaczegominie żal "młodego życia"? Dlaczego nie robięrachunku sumienia albo nie śpiewam "Marsylianki"? Byłam takspokojna, tak obojętna, że pomyślałam; Przecież to chyba nienormalne, tak się nie może iść naśmierć! Nie wypada! Po chwili uświadomiłam sobie, że to jest bardzoproste, i aż się uśmiechnęłam do tej myśli: Po prostu nie wierzęwe własną śmierć i dlatego nic się nie boję. Mój uśmiech uspokoił Maryśkę. Przestała się trząść. Z rewiru wyszła Schwester Frieda. "Komm rein! " - dołazienki. Zezłością pomyślałam o nowej metodzie. Poprzednie rozstrzelane dostały na drogę, niby transport, chleb, który potem wrócił z ich sukienkami, a nas przedśmierciąkąpią. Idioci! Ale mimo wszystko w wannie byłoprzyjemnie. Roześmiałam się głośno i powiedziałam do Maryśki; "No widzisz, jaka czysta umrzesz! " I znowu przeraziłam sięjejreakcją. Zzieleniala i po prostu za wannę, jakza burtę,pojechała do Rygi. Zapytałam Badefrau: "Wasistlos? " Pochyliła się i szeptem powiedziała: "Będziecie operowane". Idiotka, jak to"operowane! " My przecież jesteśmyzdrowe. Głupia krowa, boi się powiedzieć prawdę - pomyślałam i zresztą powiedziałam to głośno. Wzruszyła ramionami i wyszła. Zaprowadzili nas doostatniego pokoiku, gdzie stałybiałe, czystełóżka (w obozie dawno nie byłoprześcieradeł). Byłam po nocnej pracy i z całą młodocianą beztroskąstwierdziłam, że przed śmiercią wartosię przespaćw czystym łóżku. Maryśka nie dała mi spać. Siedziała na łóżkui w kółkopytała: "Powiedz, powiedz, co oni z nami zrobią? Błagamcię, powiedz,cozrobią, co z nami będzie"? Zielonkowa głośno odmawiała różaniec, była najstarsza z nas. Rózia, najmłodsza, wtedy szesnastoletnia,cichutko płakała. Weszła Schwester Frieda izrobiła każdej po kolei zastrzyk. Nie broniłam się. Pomyślałam: Aha, tym razem takluksusowo, humanitarnie, bez krwi i bez salwy - i nadalnic się nie bałam. Ale po zastrzyku żyłyśmy dalej, tylko ogarnął mnie jakiś bezwład, nie chciało misię ruszyć, byłamjakby sparaliżowana. 194 195. Maryśka jęczała: Jezus, co oni z nami zrobią? Co tomoże być? " Weszła znowu siostra Frieda z brzytwąw ręce. Maryśka głośno -wrzasnęła i nakryła się kołdrą na głowę. Wanda siedziała pierwszą przy drzwiach,bledziutkajak ścianą. Do niej podeszła pielęgniarkaz brzytwą. Patrzyłam. byłam cała patrzeniem. Siostra starannie goliła jej nogi. Zielonkowa, mówiąca głośno zdrowaśki, nagle powiedziała głośno i wyraźnie, jakimś dziwnie jasnym głosem; "Boże daj, żeby naszabili,żeby nas tylko zabili" (zabili ją,ale później). Maryśka wyskoczyła spod kołdry, ale nie powiedziałanic, tylko szeroko otwartymi ustami łapała oddech szybko, szybko, szybko, jak ryba. Nagle błysnęła mi myśl:Na druty! Oknobyło otwarte,druty tuż, zbawcze druty z wysokim napięciem. Sprężyłamsię w sobie cicho, a kiedy Friedasię odwróciła, skoczyłam i padłam z powrotemna łóżko. Dlaczego panie tu przyjechały? Spojrzałam na nią. Dlaczego? Cóż komu powiedząnazwiska i imiona, jeśli wyliczę te wszystkie, które tuprzeżyły swą ostatnią samotną chwilę. Nicnie zmienifaktu tej straszliwej ostatniej samotności. Nikt znas niebędzie wiedział, co przeżyły tutaj te, które zostały, nawet jeśli powiem o nich wszystko: że Pola byłasmukła,aGrażyna miała utlenione loczki, że Halinka miała złotejak miód oczy, a Niusia była zawsze niezadowolona. a Romka zawsze uśmiechnięta. Nawet jeśli powiemo małej Miluni. Przyszła doceli ostatnia. Mała, z ogromnymi oczami i małym ptasim nosku, przysiadław nogach pryczyi strasznie kaszlała. Było ciasno i my dwiespałyśmy przywiązane paskiem do wąskiego stołu, żeby 196 nie spaść. Wstałam, dałam jej jakiś proszek na kaszelz zapasów Niusi i powiedziałam: "Weź, ptaszku". Potemzawsze mówiłam do niej "ptaszku" albo "mała", choć była starsza ode mnie. Siedziała wkąciku iopowiadała, żesiedzi "za Janka". Ciągle pokazywałaswoją dłoń i mówiła: "Patrz, jaką ją mam krótką linię życia. Ja prędko umrę,ale nieboję się iść naśmierć, bylebym poszła z tobą albo z Polą. " Potem nie wiadomoktórędy przyszławieść,że aresztowali Janka. Obudziłam się w nocy: Milunia niespała. Siedziałaskulona, płakała cichutko. Siadłam przy niej, jak pierwszej nocy w celi i powiedziałam znowu: "Ptaszku. Poszła wtedy nie ze mną, z Polą. w taki właśnie ciepły dzień. Odchodząc podeszła domnie i powiedziała: "Pozdrów ode mnie fajsławickie łąki i powiedz mamie, że się nie bałam". Zawszemówiła, że najpiękniejsze na świecie sąfajsławickie łąki, gdykwitną: stoi tam stary młyn i mieszkająjej rodzice. Była jedynaczką. A jakjuż była daleko, odwróciłasięi pokiwała do nas; ręką. Tu, na tym placu, w dniu takim jakdzisiejszy. Co wtedy myślała Milunia? Nie spełniłam jej prośby. W pierwszą niedzielę po powrocie pojechałam do:Fąjstawic. Łąki byływspaniałe,kwitnące, ścieżka prowadziła wprost do młyna. Szlam coraz wolniej i myślałam: Wyjdzie stara kobieta,drobna jak Mila, o oczach jak Miląi zapyta: "Gdzie moja córka? " I jaksię wytłumaczę, że toja wróciłam,a nie ona? Zmłyna niewyszła starakobieta,ale stary wysokimężczyzna ojasnych oczach Mili. Byłamtak zaskoczona,wyobrażałam sobie,że Mila podobna jest do matki. Za197. pytał: "Panienka czegoś szuka? " "Tak. gdzie jest przystanek autobusowy? Roześmiał się całą twarzą i oczami i powiedział; "A właśnie tam prościutko, jak panienka przyszła". Pobiegłam łąkąszybko, coraz szybciej. Jakże tejjasnowłosej Niemcepowiedzieć, że przyszłam tu do Mili, aby jej wyznać, że stchórzyłam? Stałaciągle przede mną. Nie wiem, jak długo to trwało. Oderwałamoczyod fajsławickich łąk i popatrzyłamna nią, cała skupiona wtym jednym spojrzeniu. Nie powiedziałam ani słowa. Niemka skuliła się, właśnie dosłownie tak: skuliła się, zmalała, wciągnęła głowęw ramiona i powiedziała tylko; - EntschuldigenSię, Maddame. Odwróciła się i odeszła szybko, o wiele za szybko. Pomyślałam: Tak ja w Fajsławicach. Ja też się odwróciłam. Pod stopami taki sam czarnywęglowy miał, nic się nie zmieniło. Kiedyś, podkoniecjuż, szłyśmy z Krysią tą uliczką niosąc kocioł zupy. Napadłynas Goldstucki, wyrwały nam kocioł, zupa rozlała sięna ten czarny miał. Rzuciły się na ziemię i lizałyzupęwprost zczarnego pyłu, razem z nim. Przyskoczyła aufzejerka, waliła pejczem po głowach, rękach, plecach. Lizały do końca. Pozostaławilgotna plama. Stałyśmy bezradne,aufzejerka pejczem pokazała namkocioł i wrzasnęła; "Kessel abholen! Abholen! Aberschnell! " Wzięłyśmy kocioł, po chwili stanęłyśmy. Byłciężki. Pomyślałam: pusty i taki ciężki! Krysia powiedziała:"Pamiętasz, jak przyjechałyśmy do piętnastki, toniosłyśmy pełny kociołodkuchni aż dobloku, bez przystawania, a teraz z pustym stajemy co dwa kroki. " 198 Tak było. Przyjrzałam się Krysi. Była taka bledziutkai strasznie chuda. Pasiak wisiał na niejjak na kołku. Z pasją porwałamkocioł, uderzyłam się przy tym w nogę -w tę operowaną. Zabolało tak, że syknęłam. Ktoś mnieztapal za ramie, byłam pewna, że aufzejerka. Ale nie. ToHanka B. , jak zawsze miła iuśmiechnięta,zapytała: -Co? Noga cię boli? I nagle opamiętałam się. Przecież Hanka jest w ślicznej białej bluzce i naprawdę niema koda, ale nogaboli. Powiedziałam; - Wiesz, za długo stałam. Troskliwie prowadziła mnie pod rękę, ale nogabolałamnie naprawdę. "Die operierten Beine" - Jak wtedy. Potemodjeżdżałyśmy. Ktoś obok powiedział przezzaciśnięte zęby: - Żegnajciewy, coście nie wiedzieli, coście niewinni! ,. Miną rok. Znowu jestem w Berlinie. Znowu upał i gorące słońce, i ten sam znany lek. Trzecia niedziela września poświecona ofiarom faszyzmu. Setki wieńców, olbrzymie stosy kwiatów, szeregimłodzieży i dorosłychskładają wieńce nagrobach poległych i na terenie byłych obozów koncentracyjnych. Znowu polska delegacja - tym razem nieliczna, kilkaosób. Pięćodznaczonych medalem Kampfer gegen Faschismus. Postanawiam za wszelką cenę uwolnić sięod urazu lęku przed Niemcami, postanawiam zgubić rayensbruckiewspomnienia. Chodzimy po muzeach, oglądamy olbrzymie frontony świątyń w Pergamon-Museum, galerie obrazów, wszystko, co można zobaczyć. 199. Zwiedzamy szpitale, oglądamy ludzi. Staram się wszędziezobaczyć ludzi, na ulicy przyglą,dam się roześmianej młodzieży i myślę; Przecież to takąsama młodzież jak nasza. Zaglądam do wózków dziecinnych: takiesame okrą. głe buzie, kobietystare tak samo stroskane. Powoli zaczynam uśmiechać się do tych ludzi. odpowiadają nainteż uśmiechy. Wreszcie wydaje mi się, że już chwyciłam. Zdarzyłosię, żena ulicyswobodnie powiedziałam domatki stojącej z wózkiem: - Ależ tomałe makoklusz' -Małe, może dwuletniedziecko zanosiło się szczekającym kaszlem, Było mi go serdecznie żal. I dziecka imłodej matki. Zaraz tegosamego dnia na pytanietowarzyszące przystole, czy jestem zadowolona z pobytu w Berlinie,odpowiedziałam powoli z namysłem; - Wiecie, naprawdę poraz pierwszy zaczynam wierzyć wmożliwość przyjaźnipolski-niemieckiej. Leon wyraźnie ucieszył się. Powiedział: - No, to wyjazd polskiej delegacji się udał, choćby była tylko ta jedna korzyść; jedna osoba przekonana! Potem pojechałyśmydo Sachsenhausen - był wspaniały słoneczny dzień. Zwiedzaliśmy budujące się właśniemuzeumi teren dawnego obozu. W miejscu Totengangu kwitł czerwony krzak różyprzyczepioną małątabliczką, że jakaś córka posadziłatę różę dla uczczeniapamięci matki. W nocy śnił mi się ten krzak róży, dokładnie taki samjak w dzień. Było taj jak rano: gorące przypiekające słońce. Staliśmyw piątkę nad tym różanym krzakiem, aż nagle zrobiło się zimno. Zadrżałam. i Obejrzałam się i. zamarłam: uwylotu Totengangui stało pięciuesesmanówz wycelowanymi w nas karabiInami. Przez myśl przebiegło mi: Aha, to po to zaproszono nas tu imiennie. : Musiałam krzyknąć przez sen, bo Senka obudziła mnie łagodnie i głaszczącpo ręce pytała: . - Co ci? Co ci? i; Od razu wytrzeźwiałam. ;.- Nic, tylko śniło mi się,że donas strzelają. Senka przykryła mnie starannie kołdrą i powiedziała: ;: - Tak szybko oddychałaś, że wiedziałam, iż trzeba cię; obudzić. Mójmąż też takczęsto krzyczy przez sen. 200 201. POSŁOWIE Pojechałam na 23. kwietnia 1995 r. do Ravensbruck -50-lecie wyzwolenia lagru - pojechałam z oporami - moje "króliki" w większości nie pojechały; wszystkie bądź cobądź stare i choć wprawdzie wtedy byłyśmy - no. i dalejjesteśmy - najmłodsze, ale podróż daleka i. lęk przedwspomnieniami. Dośćże z 29 jeszcze żyjących "królików Ravensbriickich"przyjechało nas tylko cztery. Ale przyjechało mnóstwo Polek z różnych transportów, z różnych miast; trzy grupy z Warszawy, z Krakowa,z Lublina, Szczecina, z Katowic - no,mnóstwo kobiet -niektóre miały chusteczki z trójkątem "P", można je byłoz daleka rozpoznać na wielkim Placu! Wahałam się, czy jechać, ale ostatecznie to trochę takjak Święto Zmarłych,Zaduszki- tam przecież są prochy"naszych" w tym pięknym jeziorze, któregogładka tońw obramieniu drzew i trzcin przy brzegu, jakże mył)swym pięknemi przechodzień nie domyśla się, że tamjest dno pełne ludzkich prochów. No, właśnie,dla tych prochówzdecydowałamsiępojechać na tępielgrzymkę, chciałam żebyna tym placu,gdzie nas bito, poniewierano i zabijano, stanął kapłanw biało-czerwonej szacie - białej,bo zwycięstwo, czerwonej, bomęczeństwo; i chciałam, zęby buchnął w niebohymn potężny modlitwy, żeby było wiadomo, że - pomimo wszystko - Boga chwalimy - Te Deum Laudamus\ 202 I żeby za te dusze tych, które tu zostały młode na zawsze, żeby za nie zmówić wieczneodpoczywanie'. Pielgrzymka do miejsca świętego! - Po prostu. Zderzenie z rzeczywistością zaczęło się już na lotnisku, bo wprawdzie wszędzie plakaty wskazujące na rocznicę 45-95, ale bałagan organizacyjny nie do uwierzenia! No, ale to nieważne! Sobota - 22 kwietnia - pogoda trudna, słońce pali żarem jaknieraz tambywało: rozpoczęcie uroczystości ekumeniczną modlitwą! No, dobrze,słusznie,obóz w Ravensbruck był międzynarodowy i międzywyznaniowy. Jest kardynał z Berlina i miły stareńki proboszcz z Ftirstenberg i ewangelicki pastor i pani pastor itłum przechodzi do czterechstacji Drogi Krzyżowej modląc się. Oczywiście, wszystko poniemiecku - Polki nie rozumieją, są wprawdzie książeczki z tekstem, także polskim,tylko że organizatorzy zapomnieli onich powiedzieć kobietom i one tego tekstu w większości nie mają. No, ale nieszkodzi -teraz pomodlimy się w duchu, a jutro będzie wielka polska Msza święta za wszystkie tu zabite! Teraz to nawet ja czytam tekst modlitwyprzy trzeciejstacji, jużprzy jeziorze - na podwyższeniu! Tekstwręczył mi niemiecki proboszcz, spojrzałami zdecydowałam, że istotnie to ma być po niemiecku, boto jest dla nich, za nich,to jest modlitwa o przebaczenie! Tekst podobno nieznanej kobiety z Ravensbruck. "Pokój ludziom złej woli, i koniec wszelkiej zemście iwszelkim mowom o karze i chłoście. Okrucieństwa kpiąze wszystkiego, co już było, 203. przekraczają granice ludzkiego rozumu i wielu jest męczenników. Dlatego,o Boże, nie wymierzaj ich cierpień na szalach Twojej sprawiedliwości, nie żądaj okrutnego porachunku, alerozlicz ich inaczej: Spraw, abywyszły one na dobre wszystkim katom, zdrajcom i szpiegom oraz wszystkim złym ludziom i przebacz im ze względu na odwagę isiłę ducha innych . Wszytko co dobre powinnosięliczyć, nie to,co złe i nie powinniśmyżyć dalej w pamięci naszych wrogów jakoich ofiary, koszmary i makabrycznezjawy, a raczejprzyjść im z pomocą, aby mogli oddalić się od swojej manii. Tylko tego trzebaod nichwymagać, oraz abyśmy mogli, kiedy wszystko minie, żyć jak ludzie wśród ludzi, oraz aby znowuzapanował pokój na tej biednej ziemi ludziom dobrejwoli, i aby pokój ten przyszedł także do innych''. Przeczytałam tę modlitwę poniemiecku i bez oporów- niechże im Pan Bóg przebaczy! Potem była wzruszająca scena wrzuceniabiałych różcło jeziora:dziennikarze, telewizja, fotografowali białekwiaty kołyszące się delikatnie na spokojnej wodzie. 204 Niechim będzie spokój wieczny, spokój tym, którzytamw proch obróceni spoczywają! No, dobrze, nie miałam jeszczeżalu! Żal, i nie tylko żal, ogarnął mnie, inie tylko mnie, następnego dnia! W niedzielę, 23. kwietnia, już rano okazało się, żejest zamieszanie,bo do małego kościółka w Ftirstenberg w połowieMszy wkroczyłagrupa byłychwięźniarek, bo dowiedziały się, że nie będzie Mszy św. polskiej - a jest niedziela. Nie mogłamuwierzyć - jeszcze przecież nie było wiadomo, jak przebiegnie cały piękny słoneczny dzień! Niedziela - miała być spotkaniem na placuapelowymi tam wszyscy poszli -tłum wielojęzyczny starych kobiet,ale także dużo młodzieży niemieckiej. Powitał zebranychprezydent Manfred Stolpe, powiedział mowę - owszem, wspomniał nawet jednym zdaniem, że byłytam także Polki. Potem przemawiała po francusku przewodniczącaŚwiatowego Związku Ravensbriiczanek - potem Panimarszałek Rita Susmuth ipani burmistrz, a siedzące nastołkach przed trybuną gromady Polek. nic nie rozumiały, a nikt nietłumaczył. Nikttychsetek polskich kobiet nie przywitał po polsku. Nie było nikogo, kto oficjalnie reprezentowałby tennaród, którego 40 tysięcy córektu cierpiało i nie wiadomo ile ich zostało w tym jeziorze. Nie było ani jednegooficjalnego przedstawiciela rzekomo niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej! Ani nie było pana ambasadora, który przecież istnieje: wNiemczech? Aninie było ani jednego polskiego księdza, któryby tam' na tym placu zmówił za te zmarłe jedno Zdrowaś Maryjo\ 205. Bo po tych mowach poszła procesja 2 wieńcami podpomnik i podczas tej drogi kantor żydowski wielkim głosem krzyczał w niebo, i słusznie, bo jest w tym jeziorzetakże pełno prochów Żydówek, i tylko dziw budzi fakt, żenigdy przedtem ten lament i oburzenie o świętokradztwonie został podniesiony wtedy, gdy przez 48 lat na tym terenie obozu, na tej krwią nasyconej ziemi, były koszaryczerwonej armii - i żołnierze buciorami deptali te ziemię! Nie, nie miałam nic przeciwko tej- zresztą pięknymgtosemśpiewanej żałosnejpieśni - Rachel opłakujeswoje córki. Rozumiałam to, tylko. tylko myślałam, że potem wystąpi także jakiś ksiądz katolicki i zaśpiewa requiemaeterna dla tych tysięcy chrześcijańskich dusz, które tuoddzieliły się od ciał! Nie, nie było nikogo, anipo niemiecku, i ani słowa popolsku, aprzecież Żydówki były mniejszością w tymobozie i oprócz nichbyły tysiąceinnych narodowości iteczterdzieści tysięcy Polek! Przedarłam się przez tłum bliżej pomnika: był pastori pani pastor i znalazł się jednak polski biskup w tłumie,bez dystynkcji, bez możności rozpoznania, że to hierarcha Kościołakatolickigo,i jednak ostatecznie podszedłjakimś natchnieniem kierowany do głośnika i zaintonował Paternoster - po łacinie, ale śpiew nie wyszedł,śpiewałoparę osób - nie tylko dlatego,że łacinę już niewiele osób zna, ale także dlatego, że ze ściśniętego bólemi żalem gardła trudno wydobyć śpiew. I to jeszcze nie koniec -nie było w niedzielępolskiejMszy św. na placu, nie było oficjalnych powitań, ale jeszczebyła jedna szansa, gdzie mógł ktośprzecież zabrać głosw poniedziałek 24. kwietnia w południe Abschiedssegen. 206 Błogosławieństwo na pożegnanie. No, i gdy mówięo tym, to ja nie wiem kogo bardziej oskarżać! Wszystko jedno, ale było tak, żechoć w programie wydrukowano, iż o godzinie 12. ten apel końcowy będziew bunkrze - w bunkrze, gdzie były maltretowane kobiety"zakarę" i gdziewbrew wszelkim zasadom higieny operowano ostatnią grupę Polek, bo się zbuntowały i niechciały iść do rewiru - to wbunkrze chirurgna zwykłymstole rżnął te biedne nogi dziewczyn - spodziewałamsię,że przynajmniej tu zjawisię ktoś z Polski - ktoś ważny. Ale organizatoromnie zależało na błogosławieństwiei informacja była taka, że polskie grupy zamiast przyjść naten apel, pojechały zwiedzać. miasteczko Fiirstenberg! Dość, że byłyśmy w parę osób:ja z mężem, ze Śląska pochodzący,niemiecki stary proboszcz i pastor ewangelicki- cztery Niemki, które z nim przyszły, jedna stara więźniarka na inwalidzkim wózku i trzy moje koleżanki, które zawiadomiłam przypadkiemi to one na końcu tej żałosnejprawie farsy, odmówiły wieczne odpoczywanie popolsku. Jedyne polskie słowa jakie padły w tym miejscy, gdziecierpiało latami 40 tysięcy kobiet! Dlaczego, DLACZEGO nikt z Polskioficjalnie tu niewystąpił? DLACZEGO? Pytam, ale. wcalenie chcę odpowiedzi, bo ja ją znami niechcę znać! Bo gdybym dopuściła do świadomościtęodpowiedź, to. trudno byłoby mi powtórzyć te słowawielkiej przebaczającej modlitwy i. i wtedy te trzy dniw Ravensbriick w kwietniu 1995 r. musiałabymdoliczyćdotamtych 1530 dni, które tam spędziłam! No, taki bilans - 1530 + 3 ! I na tejszali sprawiedliwości te 3 dnidla mnie mająwagę wdowiego grosza! 207. Historia tablicy pamiątkowej dla Ravensbriick (wyłącznie do wiadomości Ravensbriiczanek) W roku 1995 wpięćdziesiątą rocznnicę wyzwolenialagru na uroczystościach w Rayensbruck z różnych przyczyn zabrakło katolickiej Mszy św. żałobnej za dusze tychPolek, które tam zostały. Zreferowałam wtedy sytuacjęOjcu Świętemu, a on powiedział "to ja Warn tam odprawię" (myślał o wizycie planowanejw Berlinie). Taką samą myśl, żeby Ojciec Święty Jan PawełII odwiedził lagerRayensbruck,podjął staruszek proboszczz Fiirstenbergi napisał do mnie, a za moją sugestią do Ojca Świętego, który jednak odpisał ks. Hilbigowi, że musibyć zaproszony przez niemieckie władze kościelne. Wobec tegoks. Hilbig napisał do biskupa w Berlinie, aleotrzymałwiadomość, że jest to niemożliwe. Na tę wiadomość, że wizytapapieska w Ravensbr(ickjest niemożliwa, koleżanki z Warszawy z inicjatywy śp. Olgi Nider postanowiły ufundować tablicę pamiątkową,którą Ojciec Święty miałby poświęcićpodczas uroczystejMszy św. w Berlinie, 23 czerwca 1996 r. Wysłano w tej sprawie listy do kardynałaśterzyńskiego z Berlina,który odpowiedział, że nie możeto byćpodczas Mszy św. , ale tablicazostaniepoświęcona w kaplicy, gdzie jestpochowany jeden z nowo beatyfikowanych Lichtenberg i natę uroczystość zaprasza delegacjępolską: 20osób jako Ehrengaste. Wobectego nasze kluby wytypowały 20 delegatek, które musiały Niemcomwcześniej dostarczyć kopię paszportów''. Cała ta grupa miała pojechać w"niedzielę 23. czerwcado Berlina, a inne koleżanki, w liczbie już nie ograniczonej, następnego dnia wprost do Ravensbriick. 210 Jednakże po paru dniach przyszedł następny listz Berlina, od sekretarza kardynała, żez uwagina to, iż kaplica jest mała mogą tam wejść z delegacji polskiejtylkodwie osoby. Ravensbriiczanki wytypowały dwieoperowane- mniei Wojtkę Buraczyńską . Zaiste, otrzymałyśmy już w Berlinie dodatkowe imienne zaproszenie z informacją, iżmarny się stawićo godz. 17. w owej kaplicy. W otrzymanym programie nie byłożadnej wzmianki o poświęceniu tablicy - tym niemniejpojechałyśmy dotego kościoła, ale ulice byłyzamknięte -jak zwykle przy wizycie Ojca Świętego - więc nie mogłyśmy z tablicą dojechać na miejsce. Zatrzymała nas policja i zabrała nam tablicę z obietnicą dowiezienia dokaplicy. Gdyby tablica była lżejsza mogłybyśmy ją same zanieść, ale jest to duża, ciężka tablica z brązu,którą musiało nieść czterech mężczyzn. O godz. 17. stanęłyśmy przed kościołem, gdzie posprawdzeniu przydzielono nam miejsca wnajdalszymkącie od wejścia, którym miał wejśćOjciec Święty. Na dodatek byłyśmy zasłonięte kolumną. Jednak na nasze pytanie o to, gdzie jest tablica, niktz organizatorównie umiał dać odpowiedzi. Minęłagodzina. Ojciec Święty miał przyjść o18. 30.Gdy zjawił się jakiś ksiądz, który wyglądał naważnego,dopchałam się przez tłum do niego i zapytałam, gdzie jesttablica, bo przecież Ks. Kardynał obiecał, że tu dziś będziepoświęcona. Najpierw usłyszałam odpowiedź, że monsignor Tucci(włoski ksiądz odpowiedzialny zaorganizacjęwszystkich podróży Ojca Świętego)stwierdził, iż napoświęcenie "nie ma czasu". Na mojąjuż dość ostrą odpowiedź,że 211 -I. Kardynał nam to na piśmie obiecał i że delegacja starychkobiet więźniarek tablicę przyniosła, powiedział, że tablica jest "na podwórzu" (in der Hof), co naturalnie mniezdenerwowało i wobec tego chciałam tam z 'Wojtkapójść, ale nas nie dopuszczono, a ksiądz (jak się potemokazało rektor tego kościoła) zapewnił, że tam na podwórzu Ojciec Święty poświęci naszą tablicę. Wróciłyśmy do kątana nasze miejsca. Ojciec Świętywszedłw milczeniu. (Nas oczywiście nie mógł zobaczyć). Chwilę się pomodlił przedgrobem beatyfikowanegoLichtenberga i odszedł. A gdy wszyscy wyszli my zwróciłyśmy się do rektoraz zapytaniem, gdzie ta tablica,bo my ją jutro rano zabieramy do Ravensbriick, gdzie ma być wmurowana. Wreszcie więc wpuszczono nas na topodwórze. Istotniebyłatam tablica ulokowana tuż koło schodów, którymi OjciecŚwięty musiał wejśćdo kaplicy - ale nie było nikogo, ktomógłby o poświęceniu zaświadczyć. Nie mam zaufaniado Niemców i całą noc dręczyłomnie iWojtkę też, czy Ojciec Święty na pewno tę naszą tablicę poświęcił. Wreszcie o godz. 7. ranozadzwoniłam do Rzymudopana Arturo Mari (fotografa Ojca Świętego), który stalejest przy nim i zapytałam, czy byłtam wczoraj. Potwierdził, że był iże widział izrobił zdjęcie tej chwili - zamówiłam więc 10odbitek tego zdjęcia (które faktycznie zaraz mi przysłał do Krakowa). Ale nie był to koniec problemów. Zastanawiało nas dlaczego oni wyrzucili tę tablicę napodwórkoi doszłyśmy do wniosku, że tamna podwórkunie było ani telewizji ani dziennikarzy, którzy byli wewnątrzkaplicy, 212 Następnego dnia rano pojechałyśmy do Ravensbriick docałej grupy, gdzie dojechał autokarze szczecina. O godz. 10.ks. bp IgnacyJeż miał odprawić Mszę św. wbunkrze, ale jakprzybyłyśmy Księdza Biskupa niebyło. Był poczciwy proboszcz z Purstenberg,ale nie byłprzygotowany na celebrowanie Mszy św. , bo miał być biskup, ponadto akurat miał chore kolano i niemógł stać. Sprowadzono więc niemieckiegoksiędzaz Oranienburga, który zacząłcelebrować Mszę św. o godz. 10.30, oczywiście po niemiecku. (Z delegacją cały czas w trakcie Mszyśw. na stadioniei teraz wbunkrze miałyśmy ze sobą sztandar "Murów". ) Wreszcie, gdy Mszę św. już rozpoczęto zjawił się Ks. BpJeż, który po prostu spóźnił się, bo nie wiedział, jak długojedzie się z Berlina do Ravensbriick. No, ale ostatecznieodprawił Mszę św. częściowo po łacinie częściowa poniemiecku, bo nie przywiózł ze sobąpolskiego Mszału. Po Mszy św. tablicę umieszczono w salce, wktórej poobiedzie miało się odbyćodsłonięcie potem wmurowanie. Tu znowu zaczęły się dalsze problemy, ponieważokazałosię,że prezes Fundacji Mahnund Gedenks Stdtteoświadczył,iż tablica niemożebyć wmurowana tam,gdzie mychcemy, ale w celi, która jest za mała i która jestcelą wystawową, ata tablica jest tablicą nagrobną. Wobec rozbieżności przesunięto uroczystość na popołudnie, a delegacja poszłapertraktować z Panem Prezesem. Rozmowa była trudna. Wreszcie "przycisnęłam"go pytając, o co właściwie chodzii wtedy on wykrztusił,że chodzio to, żena tablicy nie ma pełnych danych, bonie napisano, że były tam także Żydówki. Odpowiedziałyśmy, że Żydzimogą swoim Żydówkomufundować 100tablicze szczerego złota jak chcą, miejsca 213. w Ravęnsbriick jest dość do wmurowywania, a to jest tablica nie wyznaniowa, ale narodowościowa i te Żydówki,które były z nami i nosiły znaczek "P", umieszczą się w tejtablicy skoro czuły się Polkami, a dla tych innych niechoni robią sobie ile chcą. Ale Pan Prezes nieprzyjmował naszych argumentówi wtedy oświadczyłam, że w takiej sytuacji zabierzemy tablicę do Warszawy i umieścimy w Katedrze wraz z informacją,iż Niemcy nie pozwolilinam wmurować jej naterenie obozu. Na to oświadczenie pan prezes się zmieszał i poprosiłoprzerwę, żeby sięnaradzić z komisją. Podczas przerwy nasza przedstawicielka z Ministerstwa Kultury zadzwoniła do Berlina do Ambasady i przybyli dwajpanowie. W drugiej części narady pan prezes powiedział, że onisię zobowiązują znaleźć Ehrenplatz po uzgodnieniuz "Komisją artystyczną". Ostatecznie więc tablica nigdzienie została wmurowana -została na korytarzuprzed polską celą w bunkrze, a panowie z Ambasady obiecalisprawy dopilnować. Ale nie mam zaufania do Niemców, anido tych złych,ani do tych dobrych. Dlategowzywam koleżanki, żeby pisały do Fundacjigrzecznelistyz prośbą o przystanie fotografiiwmurowanej tablicy, gdyż pragnęłyby wiedzieć, gdzie ona jestwmurowana (naturalnie pokryją koszta przesyłki icenęfotografii). Proszę zaznaczać, że dla nasta tablicastanowi świętość, jesteśmy wszystkie stare i chciałybyśmy jeszcze przed śmiercią dowiedzieć się, żetablica jest wmurowana, zwłaszcza, że inicjatorka -Olga Nider- właśnieumarła, a przed śmiercią powiedziała dowiedziawszy się, 214 iż Ojciec Święty poświęcił tablicę, że "może spokojnieumrzeć, bo spłaciła dług wobec zamordowanych tam koleżanek". Listy grzeczne, ale jednoznaczne proszę adresowaćna adres; STIFTUNG BRANDENBURGISCHE GEDENKSTATTEN; MAHN-UND GEDENKSTATTE RAYENSBRUCKSTRAKE DERNATIONEN /16798 FURSTENBERG/ H /BUNDESREPUBLIKDEUTSCHLAND Historiętę przekazuję byłym więźniarkom jednakz prośbą, by jejnie "nagłaśniały" o ile istotnie tablica zostanie wmurowana tam, gdzie my chcemy. A jeśli zrobiącoś wbrew przyrzeczeniomwtedy będziemy oficjalnieprotestować. Zresztą na zakończenie powiedziałam tym Niemcom,że właściwie nie wiem dlaczego oni mają o miejscu decydować skoro to oni tam są gośćmi;to my przecież tam byłyśmy, to było nasze mieszkanieprzez 5 lat. No, aleobiecali, że zrobią wszystkotak,żeby byłewięźniarki były zadowolone. Zobaczymy. Wanda PółtawskaNr 7709 ) Ostatecznie poroku od tych wydarzeń tablica została wmurowana. 215. Wanda Półtawska- Rysunek wykonany w Ravensbruck przez więźniarkę Jadwigę Pietkiewiczową, dnia 6,08. 1943 r,. Stanisława Śl. Blizny naprawym udzie i podudziu. Janina K. Rozległe bliznyprawego podudzia, ubytkimięśniowe, porażenie nerwu strzałkowego (blizna niegoiła się przez całe życie). Koniec.