2858
Szczegóły |
Tytuł |
2858 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2858 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2858 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2858 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
EUGENIUSZ D�BSKI
Fetor i stare koronki
Przeczyta�em na czczo poranne wydanie lokalnej gazety. By�em sam w mieszkaniu,
Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Teba chyba pojecha�a z
Pym�, a jej syn, Monty Python, u�o�y� si� w salonie z czubkiem nosa wycelowanym
w ch�odziark�. I czeka�. Gdziekolwiek le�a�, a sprawdzi�em to kilka razy z
kompasem w r�ku, zawsze mia� ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w �y��
�arcia. Przynajmniej nie prze�ywa� egzystencjalnych rozterek.
Przymierzy�em si� nawet do klawiatury, ale co� mi powiedzia�o: "To nie jest
dzie� na dobre s�owa!". To by� �smy niedobry dzie�.
M�g�bym wyj�� na spacer z Montypytem, mo�e spotka�bym m�od� ekshibicjonistk�. To
by by�o mi�e. A gdyby nie okaza�a si� m�oda albo niespecjalnie
ekshibicjonistyczna - m�g�bym j� skatowa� werbalnie: "Ale� masz ma�e te piersi.
Wstyd! Przecie� s� ma�ci na wypryski!". Ona by si� zesroma�a i uciek�a, a ja
mia�bym lepszy humor.
Ziewn��em. Doprowadzony do desperacji si�gn��em po przys�an� ksi��k�.
Bestseller. Osiem dziewi��dziesi�t dziewi��. Cztery warianty ok�adki. Otworzy�em
w �rodku. Historia owdowia�ego plantatora, kt�ry doros�ego syna i �eni si� z
posiadaj�c� c�rk� rozw�dk�. Po jakim� czasie syn i c�rka rozw�dki maj� ku sobie
i �eni� si�. Pasierbica sta�a si� jednocze�nie synow�. Fajnie. Potem synowi
urodzi� si� syn, a plantatorowi c�rka. Wtedy syn syna, czyli wnuk... Aha,
wcze�niej - syn plantatora mia�, po �lubie ojca, macoch�, a po swoim �lubie -
r�wnocze�nie te�ciow�. Wnuk plantatora: jako syn syna by� wnukiem, jako syn
synowej... te� wnuk. Czyta�em dalej. Co do c�rki rozw�dki - proste: mia�a ojca i
te�cia jednocze�nie. Potem zrobi�o si� tak ciekawie, �e musia�em wraca� do
poprzednich akapit�w. Mia�o si� ku temu, by plantator zosta� w�asnym dziadkiem i
wnuczk�.
By�o mi smutno. Przewidywa�em, �e us�ysz� od Samuelsa, mojego agenta: "M�g�by�,
Owen, napisa� co� r�wnie chwytaj�cego za serce. Zamiast w�cieka� si�, �e robi�
to durnie, a inni g�upcy kupuj�". Telefon uwolni� mnie od wymy�lania
odpowiedzi. Nie rzuci�em si� do urz�dzenia, podszed�em wolno i dostojnie.
- Detektyw Owen Yeates? - G�os by� mocny, to znaczy mocno przenoszony, starczy,
nieco skrzypi�cy. W�adczy. Kobiecy albo m�ski. - Czy tak?
- Tak, ale...
- Mam dla pana zaj�cie, ch�opcze.
U�miechn��em si� z wdzi�czno�ci�, wyczuwaj�c pasmo dobrego humoru.
- Nie jestem ch�opcem od mniej wi�cej...
- Mam k�opoty ze z�odziejami i chc� ci� wynaj��!
- Ja nie prowadz� takich spraw...
- W ksi��ce telefonicznej jest twoje og�oszenie! - W g�osie pojawi�a si� gro�ba.
- Mam zg�osi� w�adzom konieczno�� cofni�cia ci licencji?
Ksi��ka telefoniczna! M�j Bo�e... Od kilkunastu lat ju� ich nie wydawano.
- Prosz�... - Cholera, "pan" czy "pani"? - ... pos�ucha�. Ta ksi��ka, kt�r�
pa... - ...w kt�rej jest og�oszenie, ma ju�...
- M�wi� niewyra�nie? Chc� ci� wynaj�� i basta! Zawsze si�gam do ostatnich
nazwisk, a nie po cwaniak�w, kt�rzy zmienili nazwiska na "A". Niech ci z ty�u
te� zarobi�. Pomy�la�am wi�c...
Jest! Jednak ona! Dobra pani z...
- ... �e wezm� kogo� honorowego, kto nie wypycha si� na pierwsze miejsca
"Agencji detektywistycznych".
Staruszka wzi�a oddech. Wzruszony zapyta�em o adres.
- ...bo niby dlaczego wszystko maj� zgarnia� ci �ar�oczni na "aa" albo "a"...
S�ucham?
- Gdzie pani mieszka, przyjad� dzisiaj po po�udniu i...
- Dlaczego po po�udniu? Joseph po pana jedzie. Czekam.
Od�o�y�em s�uchawk�. Potrz�sn��em g�ow�, by oddzieli� imaginacje od
rzeczywisto�ci. A wi�c to si� wydarzy�o. Wpad�em w pop�och. Notes? Notes - tak,
to zawsze maj� detektywi. Pisak. Bro�? Nie, to kradzie�. Mo�e ukradli jej... Co
si�, na Boga, krad�o p� wieku temu? Po�ciel z ogrodu? Psa? Sadzonki r� i
wycieraczki?
Kto� uruchomi� taster przy furtce. Sta� tam obci�gni�ty sk�r� szkielet w
kaszkiecie z wytw�rni film�w. Joseph, ani chybi.
- Pan szanowny Owen Yeates? - Zasalutowa� dystyngowanie. Czy b�dzie nietaktem,
je�li przeprosz� go, wpadn� do mieszkania i po�wicz� przy lustrze oddawanie
honor�w? Gdybym tak zasalutowa� Ezrze M.P.?! -Powstrzyma�em si�. - Pani
Grodehaar prosi o zaj�cie si� jej spraw�.
Wykona� �wiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usuni�ciem si� z drogi.
Zobaczy�em, �e przed moj� bram� stoi RR. Matko jedyna! Chyba Silver Shadov!? Na
mi�kkich nogach dotar�em do furtki i wpi�em si� wzrokiem w samoch�d.
Dla samej przeja�d�ki tym cudem wezm� zlecenie pani Grodehaar. Zw�aszcza �e
chyba nie chodzi o wycieraczk�. Za plecami rozjazgota�y si� nie zamkni�te drzwi
do domu. Machn��em r�k�, same si� zamkn�, Montypyt dostanie za kwadrans swoj�
wo�owin�. Na ulicy nie zd��y�em si�gn�� klamki - szkielet Josepha ju� tam by�.
Przypomnia� mi si� szkolny dowcip przyniesiony przez Phila: "To jest szkielet
Einsteina, a ten ma�y to szkielet ma�ego Einsteina". Wsiad�em.
Zapach! Sk�ra, pracowicie piel�gnowana sk�ra. Drewno, drewno tak eleganckie:
maho�, palisander i heban... Z�oto i troch� kamieni p�szlachetnych. Ruszyli�my.
Ale jak! M�g�bym oddziela� bez strat ��tko od bia�ka.
- Czy �yczy pan drinka?
W barku takiego wiekowego rolls-royce'a musia�a by� czterdziestoletnia brandy,
na szcz�cie przechwyci�em w lusterku spojrzenie Josepha.
- Nie, dzi�kuj�.
Z ko�cistej klatki piersiowej wydoby�o si� dyskretne odetchni�cie. Rozpar�em si�
na kanapie.
- Dok�d jedziemy?
- Do posiad�o�ci pani. Hodden Park.
- Nie znam.
- Nie ma jej na planie. Pani o to zadba�a.
To by� przeciwleg�y skraj miasta. P�yn�li�my dostojnie, a g�wniane wyt�oczki na
trzech i czterech ko�ach czmycha�y nam z drogi. �wiat�a zapala�y si� jak na
zam�wienie, policjanci wci�gali brzuchy i chowali rozlaz�e podbr�dki. Si�gn��em
do barku, k�tem oka obserwuj�c Josepha. Widzia� m�j ruch, cho� uda�o mu si�
powstrzyma� od zerkni�cia w lusterko.
Wspania�y szofer. Idea�. Nie mog�em go zawie��, nala�em sobie mineralnej Mont
Sourville, by�a idealnie sch�odzona i mia�a tyle b�belk�w, ile powinna. Co do
sztuki.
Min�li�my Snow Hill, Majestic, przeci�li�my Autostrad� Wschodni�, rzek� i
wjechali�my w Union Square. Nagle skr�cili�my na po�udniowy zach�d, a
przysi�g�bym, �e nie by�o tam widocznej odnogi. Szpaler drzew na rolkach odsun��
si� i niewidoczna i brama wpu�ci�a nasz� limuzyn�. Pochyli�em si�, spr�bowa�em
rozejrze�,by zapami�ta� drog�, ale Joseph dziwnie napi�� mi�nie karku, na
cienkim ko�cianym trzpieniu odznaczy�y si� �y�y. Rozlu�ni�em si� i opad�em na
poduszki. Szofer odetchn��.
Podjechali�my pod klasycystyczne wej�cie pa�acu. Gdybym cudem sforsowa� bram� i
zajecha� tu w�asnym samochodem, to nawet gdyby by� to bastaad, skromnie
zaparkowa�bym z boczku, gdzie g�sta winoro�l, pewnie sze��setletnia, pi�a si�
po murze i jednocze�nie odbija�a nieco w bok na pergol�. Na szcz�cie zajecha�em
RR i nie musia�em si� kry�, wysiad�em i butnie rozejrza�em si� doko�a. Drzwi
wysoko�ci trzech pi�ter otworzy�y si�, za nimi sta�a ju� pokoj�wka z tac�, w
fartuszku i czepeczku. Omal nie rozszlocha�em si� w duchu - kt� mi uwierzy, nie
zabra�em ani jednego ze swych gad�et�w filmuj�cych.
U�miechn��em si� i po�o�y�em wizyt�wk� na tacy. Przynajmniej tyle.
- Prosz� do salonu.
Doprowadzi�a mnie do salonu, tam przekaza�a starszej i o wiele gruszej.
- Napije si� pan czego�? - zapyta�a nowa.
Tylko machn��em r�k�. Rozejrza�em si�. Kilka obraz�w na �cianach, brak
tabliczek, ale kto by nie pozna� Dalego, Gauguine'a, Theilessena. Jeden z
wariant�w "S�onecznik�w" van Gogha powieszono nieco z boku, �eby nie zdominowa�
salonu.
- Pani prosi - us�ysza�em z ty�u.
"Pani prosi, a pan - szczeni", tak grepsowa� komik Sarkissian, Buddy Zbir. Teraz
nie wyda�o mi si� to �mieszne. Korytarzem obwieszonym trofeami my�liwskimi,
muskaj�c nozdrza olbrzymich �osi�w i ko�ce tr�b s�oni, dotarli�my pod drzwi.
Dziewczyna chwyci�a za ga�k� klamki i obrzuci�a mnie szybkim kontrolnym
spojrzeniem. Cudem powstrzyma�a si�, by nie za��da� okazania paznokci. Starzej�
si�, wycofa�em przekor� do g��bin ducha i pos�a�em dziewczynie u�miech,
leciute�ko westchn�a. Wsp�czucie?
Wszed�em.
Pani Grodehaar siedzia�a na kanapie pokrytej pluszem grubym jak futro merynosa w
odcieniu butelkowej zieleni. Oparcie i boki zdobi�y �nie�nobia�e koronki.
Szwajcarskie albo polskie. Z boku stolik niew�tpliwie z pracowni Jeansona,
mi�kkie �wiat�o z lamp Hornicla. Gabinet by� tak pi�kny, �e z trudem przenios�em
uwag� na pani� Grodehaar. Wygl�da�a na wysok�, mimo �e siedzia�a, by�a szczup�a
i wiotka, d�onie upstrzone brunatnymi plamami opiera�a na ga�ce laski. Pewnie
mo�na by za t� lask� kupi� kawa� amazo�skiego lasu z Indianami i rzek�. Siwe
w�osy, porz�dnie wyszczotkowane bez �adnych k�pieli od�ywczych. Mia�a na sobie
bluzk� z koronkowymi mankietami i ko�nierzykiem tak bia��, �e a� b��kitn�, na
to granatow� kamizelk� z cieniutkiej irchy i irchow� sp�dnic�.
Jakby zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem wyci�gn�a r�k�. U�cisn��em j�
ostro�nie.
- Mo�e powinnam jednak zafundowa� sobie fryzjera? - zapyta�a. - Ale w moim wieku
to marnowanie cennych chwil. - Wskaza�a r�k� fotel. - Siadaj, ch�opcze.
Pog�aska�em si� po czubku g�owy, gdy usi�d�, zobaczy tonsurk�. Takiej nie
miewaj� ch�opcy.
- Kto� mnie okrada - powiedzia�a i stukn�a lask� w pod�og�. - Nie znosz� tego -
doda�a tonem zwierzenia. Zacisn�a nieumalowane wargi. - Nigdy nie znosi�am
z�odziei i nie b�d� tego tolerowa�a teraz.
- Tylko... - usi�owa�em, ot tak, dla psychicznego komfortu sprzeciwi� si� jej -
... �e ja... - us�ysza�em dr�enie we w�asnym g�osie, wi�c wypali�em: - Ma pani
star� ksi��k� telefoniczn�!
- No to co? - odwr�ci�a g�ow� w bok. - Skoro firma si� trzyma od lat, to nie�le
o niej �wiadczy.
Da�a mi czas na przyswojenie lekcji i jeszcze raz stukn�a lask�. Otworzy�y si�
drzwi i moja przewodniczka dygn�a.
- Kawy? - zapyta�a pani Grodehaar.
- Poprosz�.
Owen Yeates i "poprosz�". Jak u cioci na imie...
- S�uchasz mnie, m�ody cz�owieku?
- Tak, oczywi�cie.
- Wygl�dasz na rozkojarzonego - powiedzia�a z trosk�.
- Otoczenie nieco deprymuje...
- Mo�e ma�y koniaczek?
- Nie. - Naprawd� to ja powiedzia�em?!
- A palisz ty?
- Tak, prosz� pani.
- A co?
- Golden gate'y.
- Ca�e szcz�cie, dawaj!
Pocz�stowa�em j�, poda�em ognia. Zaci�gn�a si� ze smakiem.
- Pami�taj, gdyby co, to on jest tw�j, ch�opcze.
Skin��em g�ow�, r�wnie� zapali�em.
- Chod�my - wsta�a o lasce, ale gdy chcia�em poda� jej r�k�, majtn�a g�ow�. -
Jak si� przemieszczam trudniej mnie zlokalizowa�.
Poprowadzi�a mnie do drzwi. Znajdowa�a si� za nimi olbrzymia sala, jak p�
boiska do soccera, z witra�owymi oknami i parkietem, w kt�ry mo�na by�o
wpatrywa� si� godzinami. Pod �cianami sta�y dziesi�tki gablot, w kt�rych
znajdowa�o si� marzenie niemal ka�dego Amerykanina - czapki, r�kawice, bity,
koszulki i spodnie. Wszystko do bejsbolu. I tysi�ce, a mo�e dziesi�tki tysi�cy
kart.
- Kto� opr�ni� mi dwie gabloty - powiedzia�a pani Grodehaar. Wskaza�a na jedn�
ze �cian i z jej papierosa spad� s�upek popio�u.
- Skoro ja pal�, prosz� nie strz�sa� popio�u na pod�og�, bo s�u�ba mnie
ustrzeli.
- Zajmij si� eksponatami - odpali�a.
- Nie znam si� na tym - wzruszy�em ramionami. - Zapewne to co� imponuj�cego,
ale przypadkiem bejsbol kompletnie mnie nie rusza.
- To tak jak mnie - powiedzia�a z uznaniem. - Chod�. - Chwyci�a mnie pod rami� i
poci�gn�a do gabloty. Na szcz�cie nie znajdowa�y si� w niej gacie i skarpety.
- Mog� ci has�owo powiedzie�, �e s� tu karty-Mauritiusy, a to Di Magio, a to
Senivola, a Stan Cuzinsky, czy Volac, Milo Drivac, O'Hara. Poza tym obszerna
kolekcja autograf�w: Bud �wir, Lanny Zuckermann, Huerly, Bromberg...
Trafi�em wzrokiem na waz�, nie wygl�da�a imponuj�co, sta�a na postumencie, nie
w gablocie. Pokaza�em pani Grodehaar, �e s�ucham, skoczy�em szybko w bok i
porwa�em waz�. Podsun��em j� gospodyni, a potem sam strzepn��em do niej popi�.
Podzi�kowa�a ruchem g�owy i kontynuowa�a:
- ...Liceck, Saturday, Pioggi, Carneval, White, ten White Arnie, a nie t�uk Joe
- sprecyzowa�a.
- To jasne.
Przesta�a m�wi� i przygl�da�a mi si� chwil�.
- Nie kpisz aby?
- Nie, ale nie przyswajam...
- Dobra - przerwa�a mi. Nie po raz pierwszy. - Kt�ra godzina?
- Za dwana�cie jedenasta.
Skrzypn�y drzwi, pani Grodehaar zr�cznie cisn�a papierosem w waz�.
- Telefon, prosz� pani - pokoj�wka dygn�a i poda�a s�uchawk� chlebodawczyni,
po czym tchn�a w moim kierunku:
- Ta waza warta jest prawie sze��set tysi�cy, niech pan jej nie rozbije.
Zanim zd��y�em jakkolwiek zareagowa�, pani Grodehaar warkn�a: - "Nie!",
wcisn�a s�uchawk� w d�o� dziewczyny i motylim trzepotaniem obu d�oni
wyp�oszy�a j� z sali.
- Kawy - zawo�a�a jeszcze. - Jak m�wi�am. - Wr�ci�a spojrzeniem do mnie. - Co
pi�tek, mniej wi�cej w p� do dwunastej, kto� kradnie r�kawice, pi�ki z
autografami, czapki ze �ladami potu jakiego� Matthewsa.
- Wie pani, o kt�rej nast�pi kradzie� i nie mo�e przeciwdzia�a�?!
- W�a�nie tak - przytakn�a ze zdziwieniem i zrobi�a min� obiecuj�c� mn�stwo
uciech. - Sam za chwil� zobaczysz, m�odzie�cze. Co prawda eksponaty zupe�nie
mnie nie podniecaj�...
Pojawi�a si� nagle zgrabna procesja - dwaj leciwi kamerdynerzy i trzy
dziewczyny. Migiem ustawili stolik i dwa foteliki, rozstawili serwis do kawy...
Gdzie� to robili najlepsze serwisy?
Widz�c popielniczk�, odda�em waz� dziewczynom i z ulg� zapali�em nowego
papierosa. S�u�ba znikn�a. Nala�em nam kawy, skosztowa�em. Ju� wcze�niej po
aromacie wiedzia�em, �e pokocham to miejsce.
- Poza tym - doda�a pani Grodehaar - strasz� mi s�u�b�.
Skoro nie doceniam jej kolekcji, to ospale zabior� si� do sprawy? Dlatego
wtr�ci�a czynnik ludzki? Nie, pani Grodehaar nie umia�aby wyobrazi� sobie, �e
kto� nie przej�� si� na�o�onym przez ni� obowi�zkiem. Po prostu do listy
grzech�w z�odziei doda�a jeszcze jeden.
- Jak to si� odbywa? - zapyta�em, odstawiaj�c fili�ank�. Chyba jej nikt mi nie
ukradnie.
- Zaraz zobaczysz - obieca�a.
Zastanowi�o mnie, �e nie pyta: "Masz bro�, kochaniutki?". W ko�cu za chwil� maj�
j� okra��, a wynaj�ty detektyw, co ma robi� - gapi� si�?
Co� pod �cian� za�omota�o, jakby dzieciak zbieg� na parter, potem rozleg� si�
ponury, ale melodyjny ton rogu. Od�o�y�em papierosa i wolno wsta�em. Byli�my
sami w sali, milcza�em wstrzymuj�c oddech, pani Grodehaar zamar�a z uniesion�
fili�ank�. Na pewno nie potrafi�a tak warkn��, imituj�c szarpni�cie naci�gni�t�
grub� lin�. Nad gablot� w k�cie powietrze zafalowa�o jak w upalny dzie� na
szosie. Odruchowo si�gn��em za pasek z ty�u, ale dzisiaj mia�em tam tylko metk�.
Na palcach ruszy�em w kierunku migoc�cej gabloty. W po�owie drogi zacz��em biec
na palcach, inaczej dotar�bym tam za tydzie�. Chocia�, w�a�ciwie, nie by�o si�
do czego �pieszy� - gablota sta�a samotna, wok� trwa�a dostojna cisza. Jeszcze
raz odezwa�o si� skrzypni�cie, potem tr�bka czy r�g i naraz szklane drzwi
sp�yn�y na ziemi�, a we wn�trzu gabloty zacz�y podskakiwa� i znika� z oczu...
karty.
Run��em biegiem, ale nie zd��y�em. Nie mia�em ju� kogo i za co chwyta�. Zosta�o
mi kilka krok�w, gdy szk�o drzwiczek "wp�yn�o" do g�ry, na swoje miejsce, a
migotanie usta�o.
Koniec.
Gdy wyhamowa�em, by�a zn�w zwyczajn� stylow� gablot�. Tyle �e z wybebeszonym
wn�trzem. Z kilkudziesi�ciu kart zosta�o cztery czy sze��. Wpatrywa�em si�
t�pawo, widzia�em to w odbiciu, w szklane p�ki.
Odwr�ci�em si� i pomaszerowa�em z powrotem. Je�li si� nie po�piesz�, wystygnie
mi wy�mienita, genialna kawa. Ale tu� przed stolikiem stan��em. Co� pukn�o w
m�j umys�. I znik�o. Ale zosta� zapach pomys�u, leciutki posmak.
TAK!!!!
D�wi�k! Sygna� rogu. Ro�ek pasterski! Gdy z przysz�o�ci pojawia� si� Guylord,
tu� przedtem s�ysza�em d�wi�k ro�ka pasterskiego. Potem co� beka�o, czka�o, czy
te� warcza�o. Identycznie jak przed chwil�.
Strzeli�em palcami.
- Czy�by� co� ju� wiedzia�, m�ody cz�owieku? - spyta�a gospodyni. - Je�li tak,
to jeste� wart tych dwudziestu dolar�w. - �achn��em si�, wi�c doda�a: - Pyta�am
swojego prawnika, powiedzia�, �e takie s� stawki za dzie�. Plus zwyczajowa
premia za wykonanie zlecenia.
- Przepraszam, kto jest pani prawnikiem?
- Berhardt ( Berhardt. - Zmarszczy�a brwi. - Co� nie tak z nimi?
- Kancelaria przesz�a w r�ce Oldemanna czterna�cie lat temu. Kiedy go pani
pyta�a? - wykrztusi�em.
- Och... - oblicza�a chwil�. - Osiemna�cie do dwudziestu lat temu, ale dolar
raczej dobrze stoi?
- Tak - zdo�a�em wychrypie�.
Potem mia�em k�opoty z utrzymaniem powagi. Ba�em si�, �e j� ura�� i zabierze mi
kaw�. Szybko usiad�em i upi�em �yk.
- No? - ponagli�a pani Grodehaar.
- Nie mam pewno�ci - przyzna�em. - Ale pewien domys�. Podejrzenie co do sposobu
kradzie�y. Gorzej ze sprawcami. Mog� by� poza zasi�giem. S� poza moim zasi�giem
- sprecyzowa�em.
- Dlaczego? - zapyta�a ostro.
- Nie ma ich tu - odpowiedzia�em wymijaj�co.
- Wiadomo - parskn�a. - Przecie� to nie ja i nie moi ludzie. Nikogo innego tu
nie ma.
- Wpadaj� na chwil�, porywaj� co� i zwiewaj�.
Wychyli�a si� do mnie zatroskana.
- Sprowadzi� psy?
Pokr�ci�em g�ow�. Doko�czy�em kaw�. Wyj��em papierosy i pocz�stowa�em
chlebodawczyni�. Bufiaste ob�oki pow�drowa�y do g�ry.
- Nie mam pomys�u - przyzna�em. - Ale - nie b�d� nieszczerze skromny - to stan
przej�ciowy. Zawsze potem pojawia si� idea. Najcz�ciej skuteczna.
- Masz tydzie� czasu - powiedzia�a pani Grodehaar. Zabrzmia�o to jak ultimatum,
ale nim nie by�o. - Dotychczas kradzie�e zdarza�y si� tylko w pi�tki -
wyja�ni�a.
- Rozumiem. - Si�gn��em po dzbanek, gospodyni podzi�kowa�a gestem, nala�em sobie
i �ykn��em.
- Mo�esz mnie, z�otko, wprowadzi�?
- Yyymm... - zamecza�em, pr�buj�c wykr�ci� si� od odpowiedzi.
- Nie my�l, �e si� boj�...
- To nie to. Nie chodzi przecie� o potwory...
Zachichota�a.
- Co si� tyczy potwor�w... - przes�oni�a usta d�oni�. - Niekt�rzy powiedzieliby,
�e je�li nie chc� ogl�da� potwor�w, powinnam pot�uc lustra.
Kr�tko i bezskutecznie spr�bowa�em udawa�, �e nic mnie nie �mieszy. Po�miali�my
si� wi�c kulturalnie i niezbyt d�ugo.
- Dobrze. Wytrzymam do przysz�ego tygodnia - powiedzia�a.
Nie o�mieli�em si� jej chwali�. Skin��em tylko g�ow�.
- Czy chcesz ju� dzisiaj honorarium, m�odzie�cze? Mo�e zaliczk�?
Co ja bym zrobi� z tak� kup� forsy, psze pani?! - cisn�o mi si� na usta, ale
wytrzyma�em.
- Poczekajmy z tym. Aha! Ile by�o tych kradzie�y?
- Dzisiaj czwarta.
- Jakie� prawid�owo�ci?
- Za pierwszym razem zgin�y pi�ki, najcenniejsze. Za drugim r�kawice, te�
najwarto�ciowsze z kolekcji m�a. Trzeci raz to plakaty. I dzisiaj karty.
Rozejrza�em si�. Co jeszcze mamy tu do zabrania? Koszulki. Kaski. Buty. Bilety.
Listy. Puchary. Kije. Kii-jeee!..
Tak, to b�dzie to.
U�miechn��em si�. Pani Grodehaar wsta�a i zrobi�a krok w moj� stron�.
- Ju� co� masz, m�odzie�cze?
- Mam... - "prawie czterdzie�ci jeden lat" chcia�em powiedzie�, ale wyemitowa�em
co innego: - ... pewien pomys�.
- �wietnie - pochwali�a mnie. Obj�a si� r�kami i potar�a ramiona.
- Gdyby cokolwiek si� dzia�o - prosz� o telefon. Ja te� b�d� pani� trzyma� w
tempie.
Pochyli�em si� i uca�owa�em jej d�o�. Pokoj�wka sta�a ju� w drzwiach. Joseph
powita� mnie na zewn�trz niezwyk�ym salutem. Gdy samoch�d ruszy�, si�gn��em do
barku i nala�em sobie na trzy palce.
Sta�em nad opakowan� w szczelne worki wi�zk� atrap bejsbolowych atrakcji.
- Co w nie wpakowa�e�? - zapyta�em Brakewooda.
- Lepiej, �eby�... - Rozwa�a� chwil�. - Nie mo�e ci� ta informacja przerazi�, bo
si� na tym nie znasz.
- Do rzeczy - przytakn��em po�piesznie. Nie lubi� w�asnej ignorancji.
- Masz tam mieszank� pochodnych selsen-mercaptanu butylowego i mercaptanu
etylowego, do tego moc r�no�ci, ale...
- To zgni�a kapusta w zupie ze �cieku, tak?
- No!
- Chyba w�a�nie o to chodzi�o. Dzi�ki.
U�cisn�li�my sobie d�onie. Brakewood wsiad� w combo i odjecha�. Akurat zza
zakr�tu wy�ania� si� prz�d RR. Wysiad� ze� Joseph.
- Pozwoli szanowny pan - wyci�gn�� ko�cist� r�k�, chc�c wyrwa� mi p�k kij�w.
- Dzi�kuj�, sam sobie poradz�.
Wtedy Joseph otworzy� drzwi do RR i zasalutowa� z werw� wi�ksz� ni� w ubieg�ym
tygodniu. Ostro�nie u�o�y�em pakunek postukuj�cy jak ksylofon w worku i sam si�
rozsiad�em. Sprawdzi�em, czy trzyma zamkni�cie worka i poruszy�em przyzwalaj�co
brwiami - Joseph czeka� na taki sygna�. Ruszyli�my.
Dwa dni temu wywlok�em z gara�u bastaada i pokona�em tras� od swojego domu do
miejsca, w kt�rym powinno si� skr�ca� w niewidoczn� uliczk� do Hodden Park. W
tamt� stron� jecha�em czterdzie�ci trzy minuty, a nie by� to koniec trasy.
Wraca�em z�y, �ama�em wiele przepis�w, dojecha�em w trzydzie�ci sze�� minut.
Dlaczego wi�c na pierwsz� wizyt� jecha�em z Josephem zaledwie dwadzie�cia kilka
minut? Widzia�em s�ynny zegar RR, co to swoim cykaniem zag�usza szmer silnika.
By�a dziewi�ta czterdzie�ci, jak na moim casaverasie. Dyskretnie wci�gn��em
powietrze nosem, lecz w cichym samochodzie zabrzmia�o to jak gong.
- �yczy pan sobie apteczk�? - zapyta� Joseph.
�cianka obok drzwi barku p�k�a i wysun�a si� stamt�d ma�a, ale bogata apteczka.
Pokr�ci�em g�ow�. Nie zauwa�y�em, co zrobi�, ale apteczka zn�w wsi�k�a w panel.
- Ile os�b pracuje u pani Grodehaar? - spyta�em.
- W domu trzydzie�ci sze��, w posiad�o�ci osiemna�cie.
- My jedziemy do posiad�o�ci?
- Nie, do domu, szanowny panie.
- Dobrze. Trzydzie�ci sze��. S� w�r�d nich nowe osoby?
- �artuje pan? - Oderwa� spojrzenie od szyby i zagapi� si� na mnie, jakbym
zaproponowa� spacer z rozpi�tym rozporkiem.
- Przecie� widzia�em, by�y m�ode dziewczyny...
- To s� pracownicy w drugim pokoleniu - powiedzia� takim tonem, jakby
wyja�nia�, �e s�o�ce �wieci w dzie�, a ksi�yc w nocy!
- Dostawcy? - indagowa�em.
- Sami przywozimy wszystko.
Na pewno nie on wozi szynki i karczochy. Tylko pani�. I go�ci.
- A ekipy konserwatorskie? Remonty? Naprawy?
- Pa�stwo p�acili za nauk� ka�dego, kto chcia� zdoby� zaw�d. Jeste�my
samowystarczalni.
�a�owa�em, �e nie wzi��em Pymy jako pomocnicy. Nie uwierzy�a w po�ow� tego, co
jej opowiedzia�em o wizycie u pani Grodehaar. Szkoda, �e nie by�o Phila. On by
uwierzy�.
�agodnie weszli�my w zakr�t. By�em tu wczoraj i nie zauwa�y�em przerwy w starym
�ywop�ocie.
- Jak to si� dzieje, �e nagle jeste�my na tej ulicy?
- Zwyczajnie - trzeba skr�ci� w lewo - powiedzia� zdziwionym tonem. Jasne.
"S�o�ce �wieci w dzie�..." Dobrze mi tak, nie trzeba otwiera� ust.
Kt�ra godzina?! Jedenasta sze��! Cholera, jechali�my dwadzie�cia sze�� minut,
niech b�dzie - dwadzie�cia siedem, bo jeszcze nie stoimy na podje�dzie. Ale i
tak...
Zacisn��em z�by i nie zada�em kolejnego krety�skiego pytania.
- Roberta we�mie baga�e - o�wiadczy� stanowczo Joseph. Wysiad�em, pokoj�wka
podobna do Josepha podbieg�a, dygn�a i wyci�gn�a r�ce.
- Gramy w kosi-kosi-�apci?
- Wezm� pana baga�. - Nawet si� nie u�miechn�a. Ani chybi c�rka.
- Na pewno nie!
Omin��em j�, ale dogoni�a mnie i pomaszerowa�a pierwsza. W kolejnych drzwiach
czeka�a ju� starsza, kt�ra poprzednio czuwa�a w salonie, bym nie zwin��
Matisse'a. Skin��em jej g�ow�. W salonie uk�oni�em si� grzecznie, z�o�y�em
pakunek na fotelu i pochyli�em ku d�oni pani Grodehaar.
- I co? - zapyta�a, wskazuj�c mi fotel.
Przycupn��em na brze�ku, zerkn��em na zegarek.
- Powinni�my p�j�� do gablot - powiedzia�em. - Je�li si� nie myl�, okrada pani�
kto� nieobecny.
- Z za�wiat�w? - Nie dziwi�a si�, tylko upewnia�a.
- Z innego czasu. - Poczeka�em chwil�, ale nawet si� nie roze�mia�a. - Tak mi
si� wydaje. Kto� opracowa� metod� si�gania do innego czasu, by� mo�e tunel nie
jest du�y, z�odziej nie potrafi przedosta� si� sam, a mo�e nie chce. Albo si�
boi...
- I s�usznie - wtr�ci�a.
- No w�a�nie. Podkrada, co mu wejdzie w �apy, mo�e sprzedaje, �eby op�aci�
dalsze badania tego, co sobie bada. Niewa�ne, musimy to ukr�ci�. Dlatego -
wskaza�em kciukiem za siebie - musimy uda� si� do eksponat�w i dokona� kilku
manipulacji.
- Zawo�am kogo� do pomocy - zaproponowa�a.
- To nie wymaga pomocy.
Wsta�a.
- No to chod�my.
W sali balowo-muzealnej podszed�em do gablot z kijami bejsbolowymi, po�o�y�em
obok sw�j baga� i odwr�ci�em si� do gospodyni.
- Alarmy? Klucze?
Pokr�ci�a g�ow�. No tak, kto by si� o�mieli�!
Otworzy�em gablot� i zacz��em wyjmowa� muzealne okazy. Poobijane, z
wy�lizganymi r�koje�ciami, w lepszym i gorszym stanie. Melodyjnie ko�ata�y, gdy
beztrosko uk�ada�em je na pod�odze. Potem o wiele delikatniej wydoby�em z wora
swoje "kije" i umie�ci�em je w gablocie mniej wi�cej w muzealnym porz�dku.
- M�g�by� mnie wtajemniczy�, m�ody cz�owieku?
- Tak. Wi�c kto� si�gnie tu poprzez czas, jak po swoje. Ale to nie s� w�a�ciwe
kije, tylko okrutna kara.
- Kije-samobije? - zapyta�a domy�lnie.
- Niemal�e, w ka�dym razie wi�cej tu nie si�gnie. - Si�gn��em do worka i wyj��em
r�kawic�, czapk�, puszk� na wazelin�, pasek do spodni. Powk�ada�em wszystko do
odpowiednich gablot. - To na wypadek, gdybym si� pomyli� i z�odziej si�gn�� do
innej gablotki.
- Ale dok�adniej, co tam jest?
- Mieszanka najstraszliwszego smrodu, jaki mo�na wyprodukowa� przy obecnym
stanie chemicznej wiedzy.
- To znaczy?
- Och, jakie� wuco�, metaco�, butaco� i libytyna.
Pani Grodehaar przygl�da�a mi si� uwa�nie, potem skin�a g�ow�.
- Jest jedenasta - powiedzia�em.
Zrozumia�a aluzj�.
- Mo�emy napi� si� kawy i zapali� - pu�ci�a oko. Pocz�stowa�em j� golden gatem.
- Po twojej wizycie, m�odzie�cze - oznajmi�a - przysz�y do mnie kochane
pokoj�wki i prosi�y, �ebym wi�cej nie wpuszcza�a ci� do domu. Podobno nie masz
krzty szacunku do tego - zatoczy�a d�oni� ko�o.
- Nie uleg�a im pani?
- Ja te� nie mam specjalnego szacunku - zwierzy�a si�. - Te rzeczy s� niewiele
starsze ode mnie, maj� tylko po trzy czy osiem stuleci. W moim wieku to nie
imponuje - Zaci�gn�a si� zadzierzy�cie.
Chcia�em zaoponowa�, ale zamy�li�a si�, zmru�y�a szarozielone oczy. Nie
przeszkadza�em jej. Tym razem na stoliku sta�a popielniczka, dzie�o Damnaia,
tyle warta co waza z dynastii Ming.
- Co z t� kaw�? - mrukn�a nagle rozz�oszczona. - Zaraz ich pogoni�!
Wsta�a i pomaszerowa�a ra�no do drzwi. Mog�em sobie wyobrazi�, co si� za nimi
dzieje. Pali�em i my�la�em. Potem przymierzy�em si� - z centrum sali do
najbli�szych gablot mia�em mniej wi�cej dwadzie�cia st�p. Klepn��em si� w kabur�
pod ramieniem. Gdyby kto� chcia� wyle�� z tunelu - b�d� gotowy. Ale pani
Grodehaar powinna opu�ci� scen�. Tyle �e nie zgodzi si� na to.
Szcz�kn�� zamek i wr�ci�a na fotel. Sekund� potem pojawi�a si� procesja ze
stolikiem i serwisem. Wypili�my w milczeniu po p� fili�anki, nagle pani
Grodehaar sykn�a. Zrobi�em wyczekuj�c� min�.
- Zapomnia�am �ykn�� swoje tabletki! - Postuka�a palcami w blat stolika.
By�a jedenasta pi��. Cholera, nie chcia�o mi si�, ale musia�em.
- Zawo�a� kogo�?
- Gdyby� by� tak uprzejmy...
Pop�dzi�em do drzwi, przemierzy�em korytarz, wpad�em do salonu z obrazami. Pusto
i cicho.
- Jest tu kto?
Po sekundzie, gdy kierowa�em si� do najbli�szego obrazu, by uruchomi� alarm,
pojawi�a si� wynios�a pokoj�wka.
- Pani Grodehaar �yczy sobie zi�ka - wypali�em i pogna�em z powrotem.
W sali nic si� nie dzia�o. Pani Grodehaar s�czy�a kaw�, �ykn��em i swojej. Zaraz
za mn� pojawi�a si� pokoj�wka z tabletkami. Wszystko odbywa�o si� jak w niemym
filmie. Gdy pokoj�wka wysz�a, si�gn��em do kieszeni i wyj��em plaski sterownik,
zaktywowa�em wszystkie sze�� zapalnik�w i od�o�y�em go na st�. Przechwyci�em
pytaj�ce spojrzenie.
- Kiedy zobacz�, co kradn�, uruchomi� odpowiedni zapalnik - wyja�ni�em. -
Z�odziejowi zaszkodzi taka zdobycz.
Pocz�stowa�em pani� Grodehaar papierosem, ale odm�wi�a. Przesun�a sw�j fotel,
by widzie� gablot� z kijami. Byli�my jak dwuosobowa widownia w prywatnym kinie.
- No, ciekawam!.. - sykn�a z�owr�bnie. - Bardzom cie-ka-wa!
Przemkn�o mi przez my�l, �e je�li si� poszkapi�, jej zemsta si�gnie mnie poza
czasem i przestrzeni�. Po co ja si� w to pcham?
Powietrze warkn�o. Poczu�em skurcz przepony i szybsze bicie serca. Rozleg� si�
sm�tny, przeci�g�y d�wi�k. Przestrze� mi�dzy szafkami z kijami i butami
zamigota�a. Cholera, buty!? Zacisn��em pi�ci. Poczu�em, �e pani Grodehaar
chwyta mnie za biceps i zaciska na nim palce. Ob�ok faluj�cego powietrza
przesun�� si� i otoczy� szafk� z butami. J�kn��em. Cz�ciowo ze z�o�ci,
cz�ciowo z b�lu - szpony gospodyni przesun�y mi�nie, wpi�y si� w ko�� i
si�gn�y szpiku. Ob�ok wisia� chwil� i nagle, ku mojej uldze, przesun�� na kije.
KIJE! Zacz�y znika�.
Wolniutko po�o�y�em palce na sterowniku. Opuszka wskazuj�cego dr�a�a na jedynce.
Kije postukiwa�y i znika�y, znika�y, znika�y... Ostatni. OK. Teraz ja. Wdusi�em
"1".
Drugie warkni�cie i syk.
Koniec wizyty. Wykona�em kilka ruch�w, sugerowa�y, �e zamierzam wsta� - pani
Grodehaar zrozumia�a, �e musi pu�ci� moje rami�. Gdy wsta�em, zwis�o jak
sparali�owane. Ale m�nie nie skar�y�em si�. Najpierw zdezaktywowa�em sterownik,
potem odzyskuj�c w�adz� w r�ce odszuka�em pozosta�e trefne eksponaty.
Za�adowa�em je do wora. Gospodyni pali�a, wypuszczaj�c d�ugie smugi
aromatycznego dymu. Do��czy�em do niej.
- Czy to koniec? - zapyta�a.
- Tak s�dz�. Ale, na wszelki wypadek, chcia�bym tu by� w przysz�ym tygodniu.
- Dlaczego to si� odbywa raz w tygodniu?
- Mo�emy si� tylko domy�la�. - Przypomnia�em sobie do�wiadczenia z b�on�
interwymiarow�. - Mo�e z�odziej musi �adowa� kilkadziesi�t godzin specjalne
akumulatory, mo�e za ka�dym razem kalibruje aparatur�, mo�e co� si� zu�ywa lub
niszczy... Postawi�bym na �adowanie.
- A nie ma metody, by si� dowiedzie�, jak skuteczna by�a twoja bro�,
m�odzie�cze?
- Pewnie jest - wzruszy�em ramionami. Szczerze m�wi�c, - chcia�em w zaciszu
domowym sprawdzi� skuteczno�� swojego pomys�u. - To znaczy, s�dz�, �e mo�na by,
ale... - zawaha�em si�.
- Prosz� o jasn� i wyczerpuj�c� odpowied� - za��da�a klientka. - W ko�cu p�ac�!
Wzruszaj�ce. Dwudziestka dziennie wystarczy na benzyn� i parkowanie, przeci�tny
rozwodowy cz�ap bierze od m�a usi�uj�cego wywin�� si� z w�z��w ma��e�skich sto
pi��dziesi�t do dwustu, w porywach do trzech setek. Plus koszty. Koszt�w prawie
nie by�o, trzeba przyzna�. Co tam te siedem setek za bomby?!
- Gdyby pani mia�a komputer z globnetem... - powiedzia�em bez wiary.
Odstawi�a fili�ank� i my�la�a chwil�. Potem postuka�a kostk� palca w stolik. W
drzwiach pojawi�a si� "c�rka Josepha".
- Czy my mamy jaki� komputer? - zapyta�a pani Grodehaar.
- Tak, prosz� pani. Przynie��?
Gospodyni zerkn�a na mnie, skin��em g�ow�.
- Tak, Elisabeth. Prosz�.
Dola�em nam kawy. Pani Grodehaar postuka�a zn�w w stolik, pojawi�a si� starsza
pokoj�wka.
- Czy mo�na ju� powk�ada� kije na miejsce? - zapyta�a klientka.
- Tak. Oczywi�cie. - Poderwa�em si�. - Przepraszam, powinienem by� sam...
- Siadaj, m�odzie�cze - przerwa�a pani Grodehaar. - Mam pytanie: czy zabili�my
wynalazc�?
- Mam nadziej�, �e nie. �mier� nie jest w�a�ciw� kar� za kradzie�.
- S�usznie.
Zapad�a cisza. Dlaczego, pomy�la�em, pani Grodehaar nie zastuka�a palcem, kiedy
chcia�a, �eby jej przynie�� lekarstwa? Dlaczego osobi�cie zadysponowa�a kaw�,
skoro czujnik przenosi jej postukiwania do odpowied...
Przerwa�a mi Elisabeth, nios�c nettop p�aski jak nale�nik. Ustawi�em go na
stole, z kt�rego pokoj�wka sprz�tn�a serwis. Otworzy�em i uruchomi�em.
Klawiatura nad�a si�, rozjarzy� ekran. Wystuka�em kilka s��w kluczowych,
koordynaty graniczne czasowe i geograficzne. Start.
Pani Grodehaar, nie zainteresowana procedur�, podesz�a do pokoj�wki zamykaj�cej
ostatni� gablot�, co� do niej powiedzia�a. Nettop pisn�� i zacz�� sypa� danymi.
Sprecyzowa�em zasi�g. Ruszy� do wertowania baz danych. Gospodyni wr�ci�a do
stolika i zerkn�a pytaj�co.
- Posuwamy si� - zameldowa�em.
Skin�a g�ow�. Na sto os�b w jej sytuacji dziewi��dziesi�t dziewi�� n�ka�oby
mnie pytaniami, wyszarpywa�o informacje. Ona czeka�a.
Nettop pisn�� ponownie. O, teraz lepiej.
- Prosz� pos�ucha� - powiedzia�em, przelatuj�c wzrokiem ekran. - To jest
dziewi�ty listopada dwa tysi�ce drugiego. Wydarzy�o si�... - Zacz��em czyta� z
ekranu: - "Dwadzie�cia minut przed rozpocz�ciem meczu Trawler�w z przyjezdn�
dru�yn� Stalowych Kot��w z parkingu przy stadionie buchn�a fala straszliwego
fetoru. Ob�ok odoru o niespotykanej sile ogarn�� stadion, powoduj�c torsje ca�ej
czterdziestotrzytysi�cznej widowni. Mecz nie doszed� do skutku, kibice w panice
opu�cili stadion. Dru�yny schroni�y si� w szatniach, ale okaza�o si�, �e filtry
klimatyzacji nie poradzi�y sobie z odorem. Tak wi�c zawodnicy r�wnie� nie byli w
stanie pokaza� si� kibicom. Zreszt� - kwadrans p�niej nie by�o na widowni
nikogo, tylko przenikliwy smr�d, wzmocniony torsjami spanikowanych kibic�w.
Specjali�ci najcz�ciej t�umacz� eksplozj� piekielnego smrodu samoistn� reakcj�
w kanalizacji tej starej cz�ci miasta. S� tacy, co widz� w tym zemst�
"gwa�conej przyrody", a policja znalaz�a �wiadka, kt�ry twierdzi, �e ob�ok
skondensowanego odoru wyp�yn�� z p�ci�ar�wki, stoj�cej na parkingu przy
stadionie. Policja jednak i naukowcy wykluczaj� mo�liwo�� wyprodukowania tak
skutecznej bomby zapachowej..."
Popatrzy�em na gospodyni�. Skin�a z aprobat� g�ow�, ale my�lami by�a obok. Jej
papieros dopali� si� sam; gdy si� ockn�a, trzyma�a w palcach tylko filtr. Z�a
zgasi�a go i wsta�a, powstrzymuj�c mnie.
- Przepraszam, musz� co� za�atwi�. Sied� spokojnie, zamienimy kilka s��w.
To mi si� podoba u bogaczy. Ani krzty zainteresowania, czy rozm�wca ma ochot� na
to samo co oni! Ani �ladu zainteresowania, czy nie musi odebra� ze szko�y
niewidomego przyjaciela albo odwiedzi� barmana, kt�ry sprzeda nam cynk o �wie�ej
beczce irlandzkiego Doppeltaggera. Po co? Oni dyktuj� warunki. Wok� nich
orbituje s�oneczko i inne mniej wa�ne cia�a.
Z ponur� determinacj� przewertowa�em jeszcze kilka stron na nettopie z odg�osami
prasy. Najpierw wszystkich to bardzo �mieszy�o, u�ywali ostro na czterdziestu
tysi�cach kibic�w: "Paw o czterdziestu tysi�cach garde�!", "Rzyg-rzeka p�yn�a
ze stadionu", "Stalowe Kot�y pe�ne..." Potem, kiedy skutki sta�y si� widoczne
jak gawron na �niegu, ton pisaniny si� zmieni�, ale by�o za p�no. Ka�dy, kto
by� owej soboty na stadionie, poczu� si� zniewa�ony i znienawidzi� - wiadomo co
- bejsbol! Kiedy pani Grodehaar wr�ci�a, zamkn��em nettop.
- Dziennikarze mieli ubaw - powiedzia�em. - Ci, co nie byli na miejscu.
"Zosta�em nie wyautowany, a zwymiotowany - m�wi zawodnik Stalowych Kot��w",
"Nigdy wi�cej nie poka�� si� na tym stadionie!". - Postuka�em w pokryw�. -
Rekapituluj�c, wygl�da na to, �e zniszczy�em dru�yn� Trawler�w. Kilka miesi�cy
p�niej oficjalnie wycofano j� z ligi, stadion zamkni�to...
- Nic si� nie sta�o - b�kn�a gospodyni.
- Nie wiem... Kilkadziesi�t tysi�cy ludzi si� pochorowa�o... Upad� stadion.
Setki os�b straci�y prac� - zawodnicy, trenerzy, masa�y�ci, bileterzy,
sprz�tacze...
- Je�li tylko uda�o si� powstrzyma� z�odzieja - to si� op�aci�o! - powiedzia�a
zdecydowanym tonem. - Wyobra� sobie dzia�aj�ce bezkarnie pozaczasowe gangi.
Chaos globalny! Koniec cywilizacji!
- No, bez przesady...
- Sam przyznajesz mi racj�. Bezkarny z�odziej b�dzie si�ga� coraz g��biej i
czu�- si� bezpiecznie. To gangrena, rak spo�ecze�stwa! - uci�a. - Jestem bardzo
zadowolona z twojego sposobu za�atwienia sprawy. - Wsta�a i poda�a d�o�. - Co
prawda by�e� tu tylko dwa razy i troch� czasu zaj�o ci przygotowanie, ale
uznaj�, �e nale�� ci si� pe�ne trzy dni�wki. - Nie wypuszczaj�c mojej r�ki,
poklepa�a mnie po wierzchu d�oni. - Jestem naprawd� zadowolona.
Zachichota�a nagle. Pokr�ci�a g�ow�. Widz�c moje zdziwione spojrzenie,
wyja�ni�a:
- Wyobrazi�am sobie te czterdzie�ci tysi�cy kibic�w...
Odchrz�kn��em z dezaprobat�. Nie podzia�a�o. Chichota�a dalej. Uk�oni�em si� i
skierowa�em do drzwi, za moimi plecami narasta� �miech. Uda�o mi si� nie
przy��czy� do zara�liwego chichotu. Przy drzwiach wyj�ciowych dogoni�a mnie
Elisabeth. Wyci�gn�a w moim kierunku sztywny p�aski pakuneczek.
- Czy Joseph jest twoim ojcem? - zapyta�em.
- Sk�d�e!
Dygn�a i poda�a mi pakiecik. W�o�y�em go do kieszeni.
- Pani kaza�a zap�aci�.
- Aha. - Zwa�y�em paczuszk�. - Czy m�g�bym zerkn�� do ksi��ki telefonicznej?
Popatrzy�a na mnie jak na raroga. Czeka�a, ale poniewa� milcza�em, zmarszczy�a
nosek i powiedzia�a skonsternowana:
- Chodzi panu o tele-com?
Pokr�ci�em przecz�co g�ow�.
- Przecie� ksi��ek nie drukuje si� od wielu lat... Nie mamy ksi��ki, takiej
drukowanej.
- No to nic, dzi�kuj�.
Otworzy�em drzwi i wyszed�em. Wsiad�em do RR i ruszyli�my. Co� mnie gniot�o i
uwiera�o. Bezczelnie si�gn��em do barku i nala�em sobie na dwa palce.
Zapomnia�em o paczuszce; wyci�gn��em j� z kieszeni i otworzy�em kopert�. By� w
niej dziwaczny, p�aski i ci�ki pasek-etui. Otworzy�em etui. Le�a�y w
oddzielnych przegr�dkach trzy z�ote dwudziestodolar�wki. Wybite w tysi�c
dziewi��set �smym. Tak zwane "ry�owe dwudziestki". Zacz�to je bi�, �eby zap�aci�
za ry�, niezb�dny dla g�oduj�cej Luizjany, potem zap�acili czym innym albo w
og�le. Po aferze zosta�o kilkaset wybitych pr�bnie dwudziestek. Warte - ka�da -
jakie� siedem do dziewi�ciu tysi�cy.
Hm?!
Postuka�em paznokciem w dno futera�u. Wredna pani Grodehaar! Dwudziestka za
dzie�, i czeka�a na moje protesty!
- Joseph? - Nagle u�wiadomi�em sobie, co mnie ca�y czas dr�czy�o. - Czy pan
Grodehaar by� bogaty? - Zmarszczy� czo�o. - Inaczej, czy to on dorobi� si�
fortuny?
- Raczej nie. Wydaje mi si�, �e pani by�a si�� motoryczn�...
- Rozumiem - powiedzia�em. Nawet nie za bardzo sk�ama�em.
Do domu dojechali�my w milczeniu. Dopiero gdy skr�cali�my w moj� uliczk�,
odezwa� si� telefon. Joseph w�o�y� do ucha groszek i s�ucha� chwil�.
- Do pana - powiedzia�.
Si�gn��em do gniazdka telefonu.
- Tak?
- Ceremis Grodehaar - powiedzia�a moja by�a klientka. - Wiesz, �e wr�ci�a
wi�kszo�� eksponat�w?
- Nie - powiedzia�em jak idiota. - To znaczy, ju� wiem.
- Zaraz po pana wyj�ciu zwali�y si� dwie kupy tych rzeczy. Chyba czego� brakuje,
ale generalnie, z�odziej wycofa� si� z haniebnego procederu.
- A co mu pani zrobi�a?
- Ja? - Zachichota�a. Czeka�em, �eby si� wy�mia�a. - Domy�li� si� pan?
Po raz drugi u�y�a formy "pan". Prosz� - awansowa�em!
- Dopiero teraz - przyzna�em. - Ale dok�adnie nie wiem.
- Gdy wys�a�am pana po tabletki, do�o�y�am do eksponat�w karteczk�, wydrukowan�
gdy ja z kolei wyskoczy�am na chwil�. Napisa�am na niej: "Je�li pami�tasz
tajemnicze znikni�cia szef�w przest�pczego podziemia z 2005 roku, wiedz, �e ja
by�am ich przyczyn�. Ci ludzie nie �yj� z mojej r�ki, i zas�u�yli na to. Te�
znajdujesz si� na li�cie!".
- Ale... Ale bomby fetorowe wybuch�y w 2003?!
- No w�a�nie. Ten kto� nie m�g� wiedzie�, �e blefuj�, wystraszy� si� i odda�,
co m�g�. Reszt� pewnie sprzeda�, ale niech mu!..
RR wyhamowa� p�ynnie na wysoko�ci mojej furtki. Teba - zadziwiona pojazdem -
wysun�a nos przez szczeliny w p�ocie i w�szy�a, kiwaj�c energicznie ogonem.
Monty Python odwr�ci� na chwil� nos od Kierunku Zero.
- No to do widzenia - us�ysza�em w s�uchawce.
- Do widzenia - odpowiedzia�em oszo�omiony. Chwil� siedzia�em nieruchomo. Potem
schowa�em etui do wewn�trznej kieszeni marynarki i otworzy�em drzwi. - Dzi�kuj�,
Josephie. Do widzenia.
- Do widzenia panu szanownemu.
W�z bezszelestnie odp�yn��. Teba dopiero teraz odwa�y�a si� pisn��, a i to
odg�os by� w�t�y i nie�mia�y.
- Ju�-ju�!
Przekroczy�em furtk� i podrapa�em j� za uszami. Starannie obw�cha�a mnie i
wyda�o mi si�, �e jest zadowolona zapachu rolls-royce'a. Drzwi otworzy�y si� i
stan�a w nich Pyma.
- My�la�am, �e bujasz, ale chyba nawet ty nie wynaj��by� takiej limuzyny, �eby
uwiarogodni� swoje fantazje - powiedzia�a z u�miechem.
- No - skwitowa�em kr�tko.
Popo�udnie up�yn�o na opowiadaniu, wyja�nianiu i zastanawianiu si�.
Dopiero w nocy, kiedy obudzi� mnie blask ksi�yca uprzytomni�em sobie, czego nie
sprawdzi�em w globnecie. Ju� mi si�, oczywi�cie, nie chcia�o wstawa�.
Obieca�em sobie tylko, �e kiedy� sprawdz�, kto wykupi� �mierdz�cy stadion i na
jego miejscu, w atrakcyjnej lokalizacji, wybudowa� kilka biurowc�w.
Inaczej - kto na tym smrodzie zrobi� fortun�.
A potem, zasypiaj�c, pomy�la�em sobie: A co mnie to, w gruncie rzeczy, obchodzi?
Wroc�aw - Nowa S�l - Jelenia G�ra - Zgorzelec - G�og�w - Boles�awiec - Wa�brzych
- Polkowice - Chociesz�w, sierpie� - pa�dziernik 1998
Eugeniusz D�bski
EUGENIUSZ D�BSKI
Urodzony 26 stycznia 1952 r. w Truskawcu. Rusycysta, autor SF i fantasy, tw�rca
pisma internetowego "Fahrenheit". U nas opublikowa� m.in.: "Najwa�niejszy dzie�
�ycia 111 384 roku" ("F" 5/84), "Czy to pan zamawia� tortury" ("F" 4/87),
"�mierdz�ca robota" ("NF" 5/93), "Tatek przyjecha�" ("NF" 9/94),, "Z powodu
picia pod�ego piwa" ("NF" 12/96). Autor wielu ksi��ek (szczeg�y w obszernym
biogramie, "NF" 5/93), mi�dzy innymi o przygodach Owena Yeatesa, o kt�rych tak
pisze w li�cie do redakcji: Pope�ni�em kiedy� sze�� powie�ci o przygodach OY
(potomka Marlowe'a), pi�� z nich wysz�o, sz�sta si� zamarynowa�a. Niedawno
przypomnia�em sobie o niej. Wystosowa�em w "Fahrenheicie" (troch� chc�c zbada�
si�� solidarno�ci Fandomu, troch� nie wierz�c, �e sam usi�d� i przepisz�) apel
do Ludzi Dobrej Woli, kt�rzy chcieliby wzi�� udzia� w ekshumacji powie�ci,
poniewa� zosta�a ona w jednej, fatalnej jako�ci kserokopii. Wyobra� sobie, run��
t�um ch�tnych. Pierwszy, na przyk�ad, zg�osi� si� cz�owiek z Berlina - �wiat si�
skurczy�, co? (...) Przy okazji "prac" nad tym przedsi�wzi�ciem nabra�em ochoty
na poci�gni�cie przyg�d OY. Dumam wi�c w tej chwili nad kontynuacj�. A jeszcze
przy okazji wpad�em na pomys� opowiadania z przygod� Owena Yeatesa. Wynik masz w
kopercie.
(mp)