2858

Szczegóły
Tytuł 2858
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2858 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2858 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2858 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

EUGENIUSZ D�BSKI Fetor i stare koronki Przeczyta�em na czczo poranne wydanie lokalnej gazety. By�em sam w mieszkaniu, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Teba chyba pojecha�a z Pym�, a jej syn, Monty Python, u�o�y� si� w salonie z czubkiem nosa wycelowanym w ch�odziark�. I czeka�. Gdziekolwiek le�a�, a sprawdzi�em to kilka razy z kompasem w r�ku, zawsze mia� ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w �y�� �arcia. Przynajmniej nie prze�ywa� egzystencjalnych rozterek. Przymierzy�em si� nawet do klawiatury, ale co� mi powiedzia�o: "To nie jest dzie� na dobre s�owa!". To by� �smy niedobry dzie�. M�g�bym wyj�� na spacer z Montypytem, mo�e spotka�bym m�od� ekshibicjonistk�. To by by�o mi�e. A gdyby nie okaza�a si� m�oda albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna - m�g�bym j� skatowa� werbalnie: "Ale� masz ma�e te piersi. Wstyd! Przecie� s� ma�ci na wypryski!". Ona by si� zesroma�a i uciek�a, a ja mia�bym lepszy humor. Ziewn��em. Doprowadzony do desperacji si�gn��em po przys�an� ksi��k�. Bestseller. Osiem dziewi��dziesi�t dziewi��. Cztery warianty ok�adki. Otworzy�em w �rodku. Historia owdowia�ego plantatora, kt�ry doros�ego syna i �eni si� z posiadaj�c� c�rk� rozw�dk�. Po jakim� czasie syn i c�rka rozw�dki maj� ku sobie i �eni� si�. Pasierbica sta�a si� jednocze�nie synow�. Fajnie. Potem synowi urodzi� si� syn, a plantatorowi c�rka. Wtedy syn syna, czyli wnuk... Aha, wcze�niej - syn plantatora mia�, po �lubie ojca, macoch�, a po swoim �lubie - r�wnocze�nie te�ciow�. Wnuk plantatora: jako syn syna by� wnukiem, jako syn synowej... te� wnuk. Czyta�em dalej. Co do c�rki rozw�dki - proste: mia�a ojca i te�cia jednocze�nie. Potem zrobi�o si� tak ciekawie, �e musia�em wraca� do poprzednich akapit�w. Mia�o si� ku temu, by plantator zosta� w�asnym dziadkiem i wnuczk�. By�o mi smutno. Przewidywa�em, �e us�ysz� od Samuelsa, mojego agenta: "M�g�by�, Owen, napisa� co� r�wnie chwytaj�cego za serce. Zamiast w�cieka� si�, �e robi� to durnie, a inni g�upcy kupuj�". Telefon uwolni� mnie od wymy�lania odpowiedzi. Nie rzuci�em si� do urz�dzenia, podszed�em wolno i dostojnie. - Detektyw Owen Yeates? - G�os by� mocny, to znaczy mocno przenoszony, starczy, nieco skrzypi�cy. W�adczy. Kobiecy albo m�ski. - Czy tak? - Tak, ale... - Mam dla pana zaj�cie, ch�opcze. U�miechn��em si� z wdzi�czno�ci�, wyczuwaj�c pasmo dobrego humoru. - Nie jestem ch�opcem od mniej wi�cej... - Mam k�opoty ze z�odziejami i chc� ci� wynaj��! - Ja nie prowadz� takich spraw... - W ksi��ce telefonicznej jest twoje og�oszenie! - W g�osie pojawi�a si� gro�ba. - Mam zg�osi� w�adzom konieczno�� cofni�cia ci licencji? Ksi��ka telefoniczna! M�j Bo�e... Od kilkunastu lat ju� ich nie wydawano. - Prosz�... - Cholera, "pan" czy "pani"? - ... pos�ucha�. Ta ksi��ka, kt�r� pa... - ...w kt�rej jest og�oszenie, ma ju�... - M�wi� niewyra�nie? Chc� ci� wynaj�� i basta! Zawsze si�gam do ostatnich nazwisk, a nie po cwaniak�w, kt�rzy zmienili nazwiska na "A". Niech ci z ty�u te� zarobi�. Pomy�la�am wi�c... Jest! Jednak ona! Dobra pani z... - ... �e wezm� kogo� honorowego, kto nie wypycha si� na pierwsze miejsca "Agencji detektywistycznych". Staruszka wzi�a oddech. Wzruszony zapyta�em o adres. - ...bo niby dlaczego wszystko maj� zgarnia� ci �ar�oczni na "aa" albo "a"... S�ucham? - Gdzie pani mieszka, przyjad� dzisiaj po po�udniu i... - Dlaczego po po�udniu? Joseph po pana jedzie. Czekam. Od�o�y�em s�uchawk�. Potrz�sn��em g�ow�, by oddzieli� imaginacje od rzeczywisto�ci. A wi�c to si� wydarzy�o. Wpad�em w pop�och. Notes? Notes - tak, to zawsze maj� detektywi. Pisak. Bro�? Nie, to kradzie�. Mo�e ukradli jej... Co si�, na Boga, krad�o p� wieku temu? Po�ciel z ogrodu? Psa? Sadzonki r� i wycieraczki? Kto� uruchomi� taster przy furtce. Sta� tam obci�gni�ty sk�r� szkielet w kaszkiecie z wytw�rni film�w. Joseph, ani chybi. - Pan szanowny Owen Yeates? - Zasalutowa� dystyngowanie. Czy b�dzie nietaktem, je�li przeprosz� go, wpadn� do mieszkania i po�wicz� przy lustrze oddawanie honor�w? Gdybym tak zasalutowa� Ezrze M.P.?! -Powstrzyma�em si�. - Pani Grodehaar prosi o zaj�cie si� jej spraw�. Wykona� �wiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usuni�ciem si� z drogi. Zobaczy�em, �e przed moj� bram� stoi RR. Matko jedyna! Chyba Silver Shadov!? Na mi�kkich nogach dotar�em do furtki i wpi�em si� wzrokiem w samoch�d. Dla samej przeja�d�ki tym cudem wezm� zlecenie pani Grodehaar. Zw�aszcza �e chyba nie chodzi o wycieraczk�. Za plecami rozjazgota�y si� nie zamkni�te drzwi do domu. Machn��em r�k�, same si� zamkn�, Montypyt dostanie za kwadrans swoj� wo�owin�. Na ulicy nie zd��y�em si�gn�� klamki - szkielet Josepha ju� tam by�. Przypomnia� mi si� szkolny dowcip przyniesiony przez Phila: "To jest szkielet Einsteina, a ten ma�y to szkielet ma�ego Einsteina". Wsiad�em. Zapach! Sk�ra, pracowicie piel�gnowana sk�ra. Drewno, drewno tak eleganckie: maho�, palisander i heban... Z�oto i troch� kamieni p�szlachetnych. Ruszyli�my. Ale jak! M�g�bym oddziela� bez strat ��tko od bia�ka. - Czy �yczy pan drinka? W barku takiego wiekowego rolls-royce'a musia�a by� czterdziestoletnia brandy, na szcz�cie przechwyci�em w lusterku spojrzenie Josepha. - Nie, dzi�kuj�. Z ko�cistej klatki piersiowej wydoby�o si� dyskretne odetchni�cie. Rozpar�em si� na kanapie. - Dok�d jedziemy? - Do posiad�o�ci pani. Hodden Park. - Nie znam. - Nie ma jej na planie. Pani o to zadba�a. To by� przeciwleg�y skraj miasta. P�yn�li�my dostojnie, a g�wniane wyt�oczki na trzech i czterech ko�ach czmycha�y nam z drogi. �wiat�a zapala�y si� jak na zam�wienie, policjanci wci�gali brzuchy i chowali rozlaz�e podbr�dki. Si�gn��em do barku, k�tem oka obserwuj�c Josepha. Widzia� m�j ruch, cho� uda�o mu si� powstrzyma� od zerkni�cia w lusterko. Wspania�y szofer. Idea�. Nie mog�em go zawie��, nala�em sobie mineralnej Mont Sourville, by�a idealnie sch�odzona i mia�a tyle b�belk�w, ile powinna. Co do sztuki. Min�li�my Snow Hill, Majestic, przeci�li�my Autostrad� Wschodni�, rzek� i wjechali�my w Union Square. Nagle skr�cili�my na po�udniowy zach�d, a przysi�g�bym, �e nie by�o tam widocznej odnogi. Szpaler drzew na rolkach odsun�� si� i niewidoczna i brama wpu�ci�a nasz� limuzyn�. Pochyli�em si�, spr�bowa�em rozejrze�,by zapami�ta� drog�, ale Joseph dziwnie napi�� mi�nie karku, na cienkim ko�cianym trzpieniu odznaczy�y si� �y�y. Rozlu�ni�em si� i opad�em na poduszki. Szofer odetchn��. Podjechali�my pod klasycystyczne wej�cie pa�acu. Gdybym cudem sforsowa� bram� i zajecha� tu w�asnym samochodem, to nawet gdyby by� to bastaad, skromnie zaparkowa�bym z boczku, gdzie g�sta winoro�l, pewnie sze��setletnia, pi�a si� po murze i jednocze�nie odbija�a nieco w bok na pergol�. Na szcz�cie zajecha�em RR i nie musia�em si� kry�, wysiad�em i butnie rozejrza�em si� doko�a. Drzwi wysoko�ci trzech pi�ter otworzy�y si�, za nimi sta�a ju� pokoj�wka z tac�, w fartuszku i czepeczku. Omal nie rozszlocha�em si� w duchu - kt� mi uwierzy, nie zabra�em ani jednego ze swych gad�et�w filmuj�cych. U�miechn��em si� i po�o�y�em wizyt�wk� na tacy. Przynajmniej tyle. - Prosz� do salonu. Doprowadzi�a mnie do salonu, tam przekaza�a starszej i o wiele gruszej. - Napije si� pan czego�? - zapyta�a nowa. Tylko machn��em r�k�. Rozejrza�em si�. Kilka obraz�w na �cianach, brak tabliczek, ale kto by nie pozna� Dalego, Gauguine'a, Theilessena. Jeden z wariant�w "S�onecznik�w" van Gogha powieszono nieco z boku, �eby nie zdominowa� salonu. - Pani prosi - us�ysza�em z ty�u. "Pani prosi, a pan - szczeni", tak grepsowa� komik Sarkissian, Buddy Zbir. Teraz nie wyda�o mi si� to �mieszne. Korytarzem obwieszonym trofeami my�liwskimi, muskaj�c nozdrza olbrzymich �osi�w i ko�ce tr�b s�oni, dotarli�my pod drzwi. Dziewczyna chwyci�a za ga�k� klamki i obrzuci�a mnie szybkim kontrolnym spojrzeniem. Cudem powstrzyma�a si�, by nie za��da� okazania paznokci. Starzej� si�, wycofa�em przekor� do g��bin ducha i pos�a�em dziewczynie u�miech, leciute�ko westchn�a. Wsp�czucie? Wszed�em. Pani Grodehaar siedzia�a na kanapie pokrytej pluszem grubym jak futro merynosa w odcieniu butelkowej zieleni. Oparcie i boki zdobi�y �nie�nobia�e koronki. Szwajcarskie albo polskie. Z boku stolik niew�tpliwie z pracowni Jeansona, mi�kkie �wiat�o z lamp Hornicla. Gabinet by� tak pi�kny, �e z trudem przenios�em uwag� na pani� Grodehaar. Wygl�da�a na wysok�, mimo �e siedzia�a, by�a szczup�a i wiotka, d�onie upstrzone brunatnymi plamami opiera�a na ga�ce laski. Pewnie mo�na by za t� lask� kupi� kawa� amazo�skiego lasu z Indianami i rzek�. Siwe w�osy, porz�dnie wyszczotkowane bez �adnych k�pieli od�ywczych. Mia�a na sobie bluzk� z koronkowymi mankietami i ko�nierzykiem tak bia��, �e a� b��kitn�, na to granatow� kamizelk� z cieniutkiej irchy i irchow� sp�dnic�. Jakby zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem wyci�gn�a r�k�. U�cisn��em j� ostro�nie. - Mo�e powinnam jednak zafundowa� sobie fryzjera? - zapyta�a. - Ale w moim wieku to marnowanie cennych chwil. - Wskaza�a r�k� fotel. - Siadaj, ch�opcze. Pog�aska�em si� po czubku g�owy, gdy usi�d�, zobaczy tonsurk�. Takiej nie miewaj� ch�opcy. - Kto� mnie okrada - powiedzia�a i stukn�a lask� w pod�og�. - Nie znosz� tego - doda�a tonem zwierzenia. Zacisn�a nieumalowane wargi. - Nigdy nie znosi�am z�odziei i nie b�d� tego tolerowa�a teraz. - Tylko... - usi�owa�em, ot tak, dla psychicznego komfortu sprzeciwi� si� jej - ... �e ja... - us�ysza�em dr�enie we w�asnym g�osie, wi�c wypali�em: - Ma pani star� ksi��k� telefoniczn�! - No to co? - odwr�ci�a g�ow� w bok. - Skoro firma si� trzyma od lat, to nie�le o niej �wiadczy. Da�a mi czas na przyswojenie lekcji i jeszcze raz stukn�a lask�. Otworzy�y si� drzwi i moja przewodniczka dygn�a. - Kawy? - zapyta�a pani Grodehaar. - Poprosz�. Owen Yeates i "poprosz�". Jak u cioci na imie... - S�uchasz mnie, m�ody cz�owieku? - Tak, oczywi�cie. - Wygl�dasz na rozkojarzonego - powiedzia�a z trosk�. - Otoczenie nieco deprymuje... - Mo�e ma�y koniaczek? - Nie. - Naprawd� to ja powiedzia�em?! - A palisz ty? - Tak, prosz� pani. - A co? - Golden gate'y. - Ca�e szcz�cie, dawaj! Pocz�stowa�em j�, poda�em ognia. Zaci�gn�a si� ze smakiem. - Pami�taj, gdyby co, to on jest tw�j, ch�opcze. Skin��em g�ow�, r�wnie� zapali�em. - Chod�my - wsta�a o lasce, ale gdy chcia�em poda� jej r�k�, majtn�a g�ow�. - Jak si� przemieszczam trudniej mnie zlokalizowa�. Poprowadzi�a mnie do drzwi. Znajdowa�a si� za nimi olbrzymia sala, jak p� boiska do soccera, z witra�owymi oknami i parkietem, w kt�ry mo�na by�o wpatrywa� si� godzinami. Pod �cianami sta�y dziesi�tki gablot, w kt�rych znajdowa�o si� marzenie niemal ka�dego Amerykanina - czapki, r�kawice, bity, koszulki i spodnie. Wszystko do bejsbolu. I tysi�ce, a mo�e dziesi�tki tysi�cy kart. - Kto� opr�ni� mi dwie gabloty - powiedzia�a pani Grodehaar. Wskaza�a na jedn� ze �cian i z jej papierosa spad� s�upek popio�u. - Skoro ja pal�, prosz� nie strz�sa� popio�u na pod�og�, bo s�u�ba mnie ustrzeli. - Zajmij si� eksponatami - odpali�a. - Nie znam si� na tym - wzruszy�em ramionami. - Zapewne to co� imponuj�cego, ale przypadkiem bejsbol kompletnie mnie nie rusza. - To tak jak mnie - powiedzia�a z uznaniem. - Chod�. - Chwyci�a mnie pod rami� i poci�gn�a do gabloty. Na szcz�cie nie znajdowa�y si� w niej gacie i skarpety. - Mog� ci has�owo powiedzie�, �e s� tu karty-Mauritiusy, a to Di Magio, a to Senivola, a Stan Cuzinsky, czy Volac, Milo Drivac, O'Hara. Poza tym obszerna kolekcja autograf�w: Bud �wir, Lanny Zuckermann, Huerly, Bromberg... Trafi�em wzrokiem na waz�, nie wygl�da�a imponuj�co, sta�a na postumencie, nie w gablocie. Pokaza�em pani Grodehaar, �e s�ucham, skoczy�em szybko w bok i porwa�em waz�. Podsun��em j� gospodyni, a potem sam strzepn��em do niej popi�. Podzi�kowa�a ruchem g�owy i kontynuowa�a: - ...Liceck, Saturday, Pioggi, Carneval, White, ten White Arnie, a nie t�uk Joe - sprecyzowa�a. - To jasne. Przesta�a m�wi� i przygl�da�a mi si� chwil�. - Nie kpisz aby? - Nie, ale nie przyswajam... - Dobra - przerwa�a mi. Nie po raz pierwszy. - Kt�ra godzina? - Za dwana�cie jedenasta. Skrzypn�y drzwi, pani Grodehaar zr�cznie cisn�a papierosem w waz�. - Telefon, prosz� pani - pokoj�wka dygn�a i poda�a s�uchawk� chlebodawczyni, po czym tchn�a w moim kierunku: - Ta waza warta jest prawie sze��set tysi�cy, niech pan jej nie rozbije. Zanim zd��y�em jakkolwiek zareagowa�, pani Grodehaar warkn�a: - "Nie!", wcisn�a s�uchawk� w d�o� dziewczyny i motylim trzepotaniem obu d�oni wyp�oszy�a j� z sali. - Kawy - zawo�a�a jeszcze. - Jak m�wi�am. - Wr�ci�a spojrzeniem do mnie. - Co pi�tek, mniej wi�cej w p� do dwunastej, kto� kradnie r�kawice, pi�ki z autografami, czapki ze �ladami potu jakiego� Matthewsa. - Wie pani, o kt�rej nast�pi kradzie� i nie mo�e przeciwdzia�a�?! - W�a�nie tak - przytakn�a ze zdziwieniem i zrobi�a min� obiecuj�c� mn�stwo uciech. - Sam za chwil� zobaczysz, m�odzie�cze. Co prawda eksponaty zupe�nie mnie nie podniecaj�... Pojawi�a si� nagle zgrabna procesja - dwaj leciwi kamerdynerzy i trzy dziewczyny. Migiem ustawili stolik i dwa foteliki, rozstawili serwis do kawy... Gdzie� to robili najlepsze serwisy? Widz�c popielniczk�, odda�em waz� dziewczynom i z ulg� zapali�em nowego papierosa. S�u�ba znikn�a. Nala�em nam kawy, skosztowa�em. Ju� wcze�niej po aromacie wiedzia�em, �e pokocham to miejsce. - Poza tym - doda�a pani Grodehaar - strasz� mi s�u�b�. Skoro nie doceniam jej kolekcji, to ospale zabior� si� do sprawy? Dlatego wtr�ci�a czynnik ludzki? Nie, pani Grodehaar nie umia�aby wyobrazi� sobie, �e kto� nie przej�� si� na�o�onym przez ni� obowi�zkiem. Po prostu do listy grzech�w z�odziei doda�a jeszcze jeden. - Jak to si� odbywa? - zapyta�em, odstawiaj�c fili�ank�. Chyba jej nikt mi nie ukradnie. - Zaraz zobaczysz - obieca�a. Zastanowi�o mnie, �e nie pyta: "Masz bro�, kochaniutki?". W ko�cu za chwil� maj� j� okra��, a wynaj�ty detektyw, co ma robi� - gapi� si�? Co� pod �cian� za�omota�o, jakby dzieciak zbieg� na parter, potem rozleg� si� ponury, ale melodyjny ton rogu. Od�o�y�em papierosa i wolno wsta�em. Byli�my sami w sali, milcza�em wstrzymuj�c oddech, pani Grodehaar zamar�a z uniesion� fili�ank�. Na pewno nie potrafi�a tak warkn��, imituj�c szarpni�cie naci�gni�t� grub� lin�. Nad gablot� w k�cie powietrze zafalowa�o jak w upalny dzie� na szosie. Odruchowo si�gn��em za pasek z ty�u, ale dzisiaj mia�em tam tylko metk�. Na palcach ruszy�em w kierunku migoc�cej gabloty. W po�owie drogi zacz��em biec na palcach, inaczej dotar�bym tam za tydzie�. Chocia�, w�a�ciwie, nie by�o si� do czego �pieszy� - gablota sta�a samotna, wok� trwa�a dostojna cisza. Jeszcze raz odezwa�o si� skrzypni�cie, potem tr�bka czy r�g i naraz szklane drzwi sp�yn�y na ziemi�, a we wn�trzu gabloty zacz�y podskakiwa� i znika� z oczu... karty. Run��em biegiem, ale nie zd��y�em. Nie mia�em ju� kogo i za co chwyta�. Zosta�o mi kilka krok�w, gdy szk�o drzwiczek "wp�yn�o" do g�ry, na swoje miejsce, a migotanie usta�o. Koniec. Gdy wyhamowa�em, by�a zn�w zwyczajn� stylow� gablot�. Tyle �e z wybebeszonym wn�trzem. Z kilkudziesi�ciu kart zosta�o cztery czy sze��. Wpatrywa�em si� t�pawo, widzia�em to w odbiciu, w szklane p�ki. Odwr�ci�em si� i pomaszerowa�em z powrotem. Je�li si� nie po�piesz�, wystygnie mi wy�mienita, genialna kawa. Ale tu� przed stolikiem stan��em. Co� pukn�o w m�j umys�. I znik�o. Ale zosta� zapach pomys�u, leciutki posmak. TAK!!!! D�wi�k! Sygna� rogu. Ro�ek pasterski! Gdy z przysz�o�ci pojawia� si� Guylord, tu� przedtem s�ysza�em d�wi�k ro�ka pasterskiego. Potem co� beka�o, czka�o, czy te� warcza�o. Identycznie jak przed chwil�. Strzeli�em palcami. - Czy�by� co� ju� wiedzia�, m�ody cz�owieku? - spyta�a gospodyni. - Je�li tak, to jeste� wart tych dwudziestu dolar�w. - �achn��em si�, wi�c doda�a: - Pyta�am swojego prawnika, powiedzia�, �e takie s� stawki za dzie�. Plus zwyczajowa premia za wykonanie zlecenia. - Przepraszam, kto jest pani prawnikiem? - Berhardt ( Berhardt. - Zmarszczy�a brwi. - Co� nie tak z nimi? - Kancelaria przesz�a w r�ce Oldemanna czterna�cie lat temu. Kiedy go pani pyta�a? - wykrztusi�em. - Och... - oblicza�a chwil�. - Osiemna�cie do dwudziestu lat temu, ale dolar raczej dobrze stoi? - Tak - zdo�a�em wychrypie�. Potem mia�em k�opoty z utrzymaniem powagi. Ba�em si�, �e j� ura�� i zabierze mi kaw�. Szybko usiad�em i upi�em �yk. - No? - ponagli�a pani Grodehaar. - Nie mam pewno�ci - przyzna�em. - Ale pewien domys�. Podejrzenie co do sposobu kradzie�y. Gorzej ze sprawcami. Mog� by� poza zasi�giem. S� poza moim zasi�giem - sprecyzowa�em. - Dlaczego? - zapyta�a ostro. - Nie ma ich tu - odpowiedzia�em wymijaj�co. - Wiadomo - parskn�a. - Przecie� to nie ja i nie moi ludzie. Nikogo innego tu nie ma. - Wpadaj� na chwil�, porywaj� co� i zwiewaj�. Wychyli�a si� do mnie zatroskana. - Sprowadzi� psy? Pokr�ci�em g�ow�. Doko�czy�em kaw�. Wyj��em papierosy i pocz�stowa�em chlebodawczyni�. Bufiaste ob�oki pow�drowa�y do g�ry. - Nie mam pomys�u - przyzna�em. - Ale - nie b�d� nieszczerze skromny - to stan przej�ciowy. Zawsze potem pojawia si� idea. Najcz�ciej skuteczna. - Masz tydzie� czasu - powiedzia�a pani Grodehaar. Zabrzmia�o to jak ultimatum, ale nim nie by�o. - Dotychczas kradzie�e zdarza�y si� tylko w pi�tki - wyja�ni�a. - Rozumiem. - Si�gn��em po dzbanek, gospodyni podzi�kowa�a gestem, nala�em sobie i �ykn��em. - Mo�esz mnie, z�otko, wprowadzi�? - Yyymm... - zamecza�em, pr�buj�c wykr�ci� si� od odpowiedzi. - Nie my�l, �e si� boj�... - To nie to. Nie chodzi przecie� o potwory... Zachichota�a. - Co si� tyczy potwor�w... - przes�oni�a usta d�oni�. - Niekt�rzy powiedzieliby, �e je�li nie chc� ogl�da� potwor�w, powinnam pot�uc lustra. Kr�tko i bezskutecznie spr�bowa�em udawa�, �e nic mnie nie �mieszy. Po�miali�my si� wi�c kulturalnie i niezbyt d�ugo. - Dobrze. Wytrzymam do przysz�ego tygodnia - powiedzia�a. Nie o�mieli�em si� jej chwali�. Skin��em tylko g�ow�. - Czy chcesz ju� dzisiaj honorarium, m�odzie�cze? Mo�e zaliczk�? Co ja bym zrobi� z tak� kup� forsy, psze pani?! - cisn�o mi si� na usta, ale wytrzyma�em. - Poczekajmy z tym. Aha! Ile by�o tych kradzie�y? - Dzisiaj czwarta. - Jakie� prawid�owo�ci? - Za pierwszym razem zgin�y pi�ki, najcenniejsze. Za drugim r�kawice, te� najwarto�ciowsze z kolekcji m�a. Trzeci raz to plakaty. I dzisiaj karty. Rozejrza�em si�. Co jeszcze mamy tu do zabrania? Koszulki. Kaski. Buty. Bilety. Listy. Puchary. Kije. Kii-jeee!.. Tak, to b�dzie to. U�miechn��em si�. Pani Grodehaar wsta�a i zrobi�a krok w moj� stron�. - Ju� co� masz, m�odzie�cze? - Mam... - "prawie czterdzie�ci jeden lat" chcia�em powiedzie�, ale wyemitowa�em co innego: - ... pewien pomys�. - �wietnie - pochwali�a mnie. Obj�a si� r�kami i potar�a ramiona. - Gdyby cokolwiek si� dzia�o - prosz� o telefon. Ja te� b�d� pani� trzyma� w tempie. Pochyli�em si� i uca�owa�em jej d�o�. Pokoj�wka sta�a ju� w drzwiach. Joseph powita� mnie na zewn�trz niezwyk�ym salutem. Gdy samoch�d ruszy�, si�gn��em do barku i nala�em sobie na trzy palce. Sta�em nad opakowan� w szczelne worki wi�zk� atrap bejsbolowych atrakcji. - Co w nie wpakowa�e�? - zapyta�em Brakewooda. - Lepiej, �eby�... - Rozwa�a� chwil�. - Nie mo�e ci� ta informacja przerazi�, bo si� na tym nie znasz. - Do rzeczy - przytakn��em po�piesznie. Nie lubi� w�asnej ignorancji. - Masz tam mieszank� pochodnych selsen-mercaptanu butylowego i mercaptanu etylowego, do tego moc r�no�ci, ale... - To zgni�a kapusta w zupie ze �cieku, tak? - No! - Chyba w�a�nie o to chodzi�o. Dzi�ki. U�cisn�li�my sobie d�onie. Brakewood wsiad� w combo i odjecha�. Akurat zza zakr�tu wy�ania� si� prz�d RR. Wysiad� ze� Joseph. - Pozwoli szanowny pan - wyci�gn�� ko�cist� r�k�, chc�c wyrwa� mi p�k kij�w. - Dzi�kuj�, sam sobie poradz�. Wtedy Joseph otworzy� drzwi do RR i zasalutowa� z werw� wi�ksz� ni� w ubieg�ym tygodniu. Ostro�nie u�o�y�em pakunek postukuj�cy jak ksylofon w worku i sam si� rozsiad�em. Sprawdzi�em, czy trzyma zamkni�cie worka i poruszy�em przyzwalaj�co brwiami - Joseph czeka� na taki sygna�. Ruszyli�my. Dwa dni temu wywlok�em z gara�u bastaada i pokona�em tras� od swojego domu do miejsca, w kt�rym powinno si� skr�ca� w niewidoczn� uliczk� do Hodden Park. W tamt� stron� jecha�em czterdzie�ci trzy minuty, a nie by� to koniec trasy. Wraca�em z�y, �ama�em wiele przepis�w, dojecha�em w trzydzie�ci sze�� minut. Dlaczego wi�c na pierwsz� wizyt� jecha�em z Josephem zaledwie dwadzie�cia kilka minut? Widzia�em s�ynny zegar RR, co to swoim cykaniem zag�usza szmer silnika. By�a dziewi�ta czterdzie�ci, jak na moim casaverasie. Dyskretnie wci�gn��em powietrze nosem, lecz w cichym samochodzie zabrzmia�o to jak gong. - �yczy pan sobie apteczk�? - zapyta� Joseph. �cianka obok drzwi barku p�k�a i wysun�a si� stamt�d ma�a, ale bogata apteczka. Pokr�ci�em g�ow�. Nie zauwa�y�em, co zrobi�, ale apteczka zn�w wsi�k�a w panel. - Ile os�b pracuje u pani Grodehaar? - spyta�em. - W domu trzydzie�ci sze��, w posiad�o�ci osiemna�cie. - My jedziemy do posiad�o�ci? - Nie, do domu, szanowny panie. - Dobrze. Trzydzie�ci sze��. S� w�r�d nich nowe osoby? - �artuje pan? - Oderwa� spojrzenie od szyby i zagapi� si� na mnie, jakbym zaproponowa� spacer z rozpi�tym rozporkiem. - Przecie� widzia�em, by�y m�ode dziewczyny... - To s� pracownicy w drugim pokoleniu - powiedzia� takim tonem, jakby wyja�nia�, �e s�o�ce �wieci w dzie�, a ksi�yc w nocy! - Dostawcy? - indagowa�em. - Sami przywozimy wszystko. Na pewno nie on wozi szynki i karczochy. Tylko pani�. I go�ci. - A ekipy konserwatorskie? Remonty? Naprawy? - Pa�stwo p�acili za nauk� ka�dego, kto chcia� zdoby� zaw�d. Jeste�my samowystarczalni. �a�owa�em, �e nie wzi��em Pymy jako pomocnicy. Nie uwierzy�a w po�ow� tego, co jej opowiedzia�em o wizycie u pani Grodehaar. Szkoda, �e nie by�o Phila. On by uwierzy�. �agodnie weszli�my w zakr�t. By�em tu wczoraj i nie zauwa�y�em przerwy w starym �ywop�ocie. - Jak to si� dzieje, �e nagle jeste�my na tej ulicy? - Zwyczajnie - trzeba skr�ci� w lewo - powiedzia� zdziwionym tonem. Jasne. "S�o�ce �wieci w dzie�..." Dobrze mi tak, nie trzeba otwiera� ust. Kt�ra godzina?! Jedenasta sze��! Cholera, jechali�my dwadzie�cia sze�� minut, niech b�dzie - dwadzie�cia siedem, bo jeszcze nie stoimy na podje�dzie. Ale i tak... Zacisn��em z�by i nie zada�em kolejnego krety�skiego pytania. - Roberta we�mie baga�e - o�wiadczy� stanowczo Joseph. Wysiad�em, pokoj�wka podobna do Josepha podbieg�a, dygn�a i wyci�gn�a r�ce. - Gramy w kosi-kosi-�apci? - Wezm� pana baga�. - Nawet si� nie u�miechn�a. Ani chybi c�rka. - Na pewno nie! Omin��em j�, ale dogoni�a mnie i pomaszerowa�a pierwsza. W kolejnych drzwiach czeka�a ju� starsza, kt�ra poprzednio czuwa�a w salonie, bym nie zwin�� Matisse'a. Skin��em jej g�ow�. W salonie uk�oni�em si� grzecznie, z�o�y�em pakunek na fotelu i pochyli�em ku d�oni pani Grodehaar. - I co? - zapyta�a, wskazuj�c mi fotel. Przycupn��em na brze�ku, zerkn��em na zegarek. - Powinni�my p�j�� do gablot - powiedzia�em. - Je�li si� nie myl�, okrada pani� kto� nieobecny. - Z za�wiat�w? - Nie dziwi�a si�, tylko upewnia�a. - Z innego czasu. - Poczeka�em chwil�, ale nawet si� nie roze�mia�a. - Tak mi si� wydaje. Kto� opracowa� metod� si�gania do innego czasu, by� mo�e tunel nie jest du�y, z�odziej nie potrafi przedosta� si� sam, a mo�e nie chce. Albo si� boi... - I s�usznie - wtr�ci�a. - No w�a�nie. Podkrada, co mu wejdzie w �apy, mo�e sprzedaje, �eby op�aci� dalsze badania tego, co sobie bada. Niewa�ne, musimy to ukr�ci�. Dlatego - wskaza�em kciukiem za siebie - musimy uda� si� do eksponat�w i dokona� kilku manipulacji. - Zawo�am kogo� do pomocy - zaproponowa�a. - To nie wymaga pomocy. Wsta�a. - No to chod�my. W sali balowo-muzealnej podszed�em do gablot z kijami bejsbolowymi, po�o�y�em obok sw�j baga� i odwr�ci�em si� do gospodyni. - Alarmy? Klucze? Pokr�ci�a g�ow�. No tak, kto by si� o�mieli�! Otworzy�em gablot� i zacz��em wyjmowa� muzealne okazy. Poobijane, z wy�lizganymi r�koje�ciami, w lepszym i gorszym stanie. Melodyjnie ko�ata�y, gdy beztrosko uk�ada�em je na pod�odze. Potem o wiele delikatniej wydoby�em z wora swoje "kije" i umie�ci�em je w gablocie mniej wi�cej w muzealnym porz�dku. - M�g�by� mnie wtajemniczy�, m�ody cz�owieku? - Tak. Wi�c kto� si�gnie tu poprzez czas, jak po swoje. Ale to nie s� w�a�ciwe kije, tylko okrutna kara. - Kije-samobije? - zapyta�a domy�lnie. - Niemal�e, w ka�dym razie wi�cej tu nie si�gnie. - Si�gn��em do worka i wyj��em r�kawic�, czapk�, puszk� na wazelin�, pasek do spodni. Powk�ada�em wszystko do odpowiednich gablot. - To na wypadek, gdybym si� pomyli� i z�odziej si�gn�� do innej gablotki. - Ale dok�adniej, co tam jest? - Mieszanka najstraszliwszego smrodu, jaki mo�na wyprodukowa� przy obecnym stanie chemicznej wiedzy. - To znaczy? - Och, jakie� wuco�, metaco�, butaco� i libytyna. Pani Grodehaar przygl�da�a mi si� uwa�nie, potem skin�a g�ow�. - Jest jedenasta - powiedzia�em. Zrozumia�a aluzj�. - Mo�emy napi� si� kawy i zapali� - pu�ci�a oko. Pocz�stowa�em j� golden gatem. - Po twojej wizycie, m�odzie�cze - oznajmi�a - przysz�y do mnie kochane pokoj�wki i prosi�y, �ebym wi�cej nie wpuszcza�a ci� do domu. Podobno nie masz krzty szacunku do tego - zatoczy�a d�oni� ko�o. - Nie uleg�a im pani? - Ja te� nie mam specjalnego szacunku - zwierzy�a si�. - Te rzeczy s� niewiele starsze ode mnie, maj� tylko po trzy czy osiem stuleci. W moim wieku to nie imponuje - Zaci�gn�a si� zadzierzy�cie. Chcia�em zaoponowa�, ale zamy�li�a si�, zmru�y�a szarozielone oczy. Nie przeszkadza�em jej. Tym razem na stoliku sta�a popielniczka, dzie�o Damnaia, tyle warta co waza z dynastii Ming. - Co z t� kaw�? - mrukn�a nagle rozz�oszczona. - Zaraz ich pogoni�! Wsta�a i pomaszerowa�a ra�no do drzwi. Mog�em sobie wyobrazi�, co si� za nimi dzieje. Pali�em i my�la�em. Potem przymierzy�em si� - z centrum sali do najbli�szych gablot mia�em mniej wi�cej dwadzie�cia st�p. Klepn��em si� w kabur� pod ramieniem. Gdyby kto� chcia� wyle�� z tunelu - b�d� gotowy. Ale pani Grodehaar powinna opu�ci� scen�. Tyle �e nie zgodzi si� na to. Szcz�kn�� zamek i wr�ci�a na fotel. Sekund� potem pojawi�a si� procesja ze stolikiem i serwisem. Wypili�my w milczeniu po p� fili�anki, nagle pani Grodehaar sykn�a. Zrobi�em wyczekuj�c� min�. - Zapomnia�am �ykn�� swoje tabletki! - Postuka�a palcami w blat stolika. By�a jedenasta pi��. Cholera, nie chcia�o mi si�, ale musia�em. - Zawo�a� kogo�? - Gdyby� by� tak uprzejmy... Pop�dzi�em do drzwi, przemierzy�em korytarz, wpad�em do salonu z obrazami. Pusto i cicho. - Jest tu kto? Po sekundzie, gdy kierowa�em si� do najbli�szego obrazu, by uruchomi� alarm, pojawi�a si� wynios�a pokoj�wka. - Pani Grodehaar �yczy sobie zi�ka - wypali�em i pogna�em z powrotem. W sali nic si� nie dzia�o. Pani Grodehaar s�czy�a kaw�, �ykn��em i swojej. Zaraz za mn� pojawi�a si� pokoj�wka z tabletkami. Wszystko odbywa�o si� jak w niemym filmie. Gdy pokoj�wka wysz�a, si�gn��em do kieszeni i wyj��em plaski sterownik, zaktywowa�em wszystkie sze�� zapalnik�w i od�o�y�em go na st�. Przechwyci�em pytaj�ce spojrzenie. - Kiedy zobacz�, co kradn�, uruchomi� odpowiedni zapalnik - wyja�ni�em. - Z�odziejowi zaszkodzi taka zdobycz. Pocz�stowa�em pani� Grodehaar papierosem, ale odm�wi�a. Przesun�a sw�j fotel, by widzie� gablot� z kijami. Byli�my jak dwuosobowa widownia w prywatnym kinie. - No, ciekawam!.. - sykn�a z�owr�bnie. - Bardzom cie-ka-wa! Przemkn�o mi przez my�l, �e je�li si� poszkapi�, jej zemsta si�gnie mnie poza czasem i przestrzeni�. Po co ja si� w to pcham? Powietrze warkn�o. Poczu�em skurcz przepony i szybsze bicie serca. Rozleg� si� sm�tny, przeci�g�y d�wi�k. Przestrze� mi�dzy szafkami z kijami i butami zamigota�a. Cholera, buty!? Zacisn��em pi�ci. Poczu�em, �e pani Grodehaar chwyta mnie za biceps i zaciska na nim palce. Ob�ok faluj�cego powietrza przesun�� si� i otoczy� szafk� z butami. J�kn��em. Cz�ciowo ze z�o�ci, cz�ciowo z b�lu - szpony gospodyni przesun�y mi�nie, wpi�y si� w ko�� i si�gn�y szpiku. Ob�ok wisia� chwil� i nagle, ku mojej uldze, przesun�� na kije. KIJE! Zacz�y znika�. Wolniutko po�o�y�em palce na sterowniku. Opuszka wskazuj�cego dr�a�a na jedynce. Kije postukiwa�y i znika�y, znika�y, znika�y... Ostatni. OK. Teraz ja. Wdusi�em "1". Drugie warkni�cie i syk. Koniec wizyty. Wykona�em kilka ruch�w, sugerowa�y, �e zamierzam wsta� - pani Grodehaar zrozumia�a, �e musi pu�ci� moje rami�. Gdy wsta�em, zwis�o jak sparali�owane. Ale m�nie nie skar�y�em si�. Najpierw zdezaktywowa�em sterownik, potem odzyskuj�c w�adz� w r�ce odszuka�em pozosta�e trefne eksponaty. Za�adowa�em je do wora. Gospodyni pali�a, wypuszczaj�c d�ugie smugi aromatycznego dymu. Do��czy�em do niej. - Czy to koniec? - zapyta�a. - Tak s�dz�. Ale, na wszelki wypadek, chcia�bym tu by� w przysz�ym tygodniu. - Dlaczego to si� odbywa raz w tygodniu? - Mo�emy si� tylko domy�la�. - Przypomnia�em sobie do�wiadczenia z b�on� interwymiarow�. - Mo�e z�odziej musi �adowa� kilkadziesi�t godzin specjalne akumulatory, mo�e za ka�dym razem kalibruje aparatur�, mo�e co� si� zu�ywa lub niszczy... Postawi�bym na �adowanie. - A nie ma metody, by si� dowiedzie�, jak skuteczna by�a twoja bro�, m�odzie�cze? - Pewnie jest - wzruszy�em ramionami. Szczerze m�wi�c, - chcia�em w zaciszu domowym sprawdzi� skuteczno�� swojego pomys�u. - To znaczy, s�dz�, �e mo�na by, ale... - zawaha�em si�. - Prosz� o jasn� i wyczerpuj�c� odpowied� - za��da�a klientka. - W ko�cu p�ac�! Wzruszaj�ce. Dwudziestka dziennie wystarczy na benzyn� i parkowanie, przeci�tny rozwodowy cz�ap bierze od m�a usi�uj�cego wywin�� si� z w�z��w ma��e�skich sto pi��dziesi�t do dwustu, w porywach do trzech setek. Plus koszty. Koszt�w prawie nie by�o, trzeba przyzna�. Co tam te siedem setek za bomby?! - Gdyby pani mia�a komputer z globnetem... - powiedzia�em bez wiary. Odstawi�a fili�ank� i my�la�a chwil�. Potem postuka�a kostk� palca w stolik. W drzwiach pojawi�a si� "c�rka Josepha". - Czy my mamy jaki� komputer? - zapyta�a pani Grodehaar. - Tak, prosz� pani. Przynie��? Gospodyni zerkn�a na mnie, skin��em g�ow�. - Tak, Elisabeth. Prosz�. Dola�em nam kawy. Pani Grodehaar postuka�a zn�w w stolik, pojawi�a si� starsza pokoj�wka. - Czy mo�na ju� powk�ada� kije na miejsce? - zapyta�a klientka. - Tak. Oczywi�cie. - Poderwa�em si�. - Przepraszam, powinienem by� sam... - Siadaj, m�odzie�cze - przerwa�a pani Grodehaar. - Mam pytanie: czy zabili�my wynalazc�? - Mam nadziej�, �e nie. �mier� nie jest w�a�ciw� kar� za kradzie�. - S�usznie. Zapad�a cisza. Dlaczego, pomy�la�em, pani Grodehaar nie zastuka�a palcem, kiedy chcia�a, �eby jej przynie�� lekarstwa? Dlaczego osobi�cie zadysponowa�a kaw�, skoro czujnik przenosi jej postukiwania do odpowied... Przerwa�a mi Elisabeth, nios�c nettop p�aski jak nale�nik. Ustawi�em go na stole, z kt�rego pokoj�wka sprz�tn�a serwis. Otworzy�em i uruchomi�em. Klawiatura nad�a si�, rozjarzy� ekran. Wystuka�em kilka s��w kluczowych, koordynaty graniczne czasowe i geograficzne. Start. Pani Grodehaar, nie zainteresowana procedur�, podesz�a do pokoj�wki zamykaj�cej ostatni� gablot�, co� do niej powiedzia�a. Nettop pisn�� i zacz�� sypa� danymi. Sprecyzowa�em zasi�g. Ruszy� do wertowania baz danych. Gospodyni wr�ci�a do stolika i zerkn�a pytaj�co. - Posuwamy si� - zameldowa�em. Skin�a g�ow�. Na sto os�b w jej sytuacji dziewi��dziesi�t dziewi�� n�ka�oby mnie pytaniami, wyszarpywa�o informacje. Ona czeka�a. Nettop pisn�� ponownie. O, teraz lepiej. - Prosz� pos�ucha� - powiedzia�em, przelatuj�c wzrokiem ekran. - To jest dziewi�ty listopada dwa tysi�ce drugiego. Wydarzy�o si�... - Zacz��em czyta� z ekranu: - "Dwadzie�cia minut przed rozpocz�ciem meczu Trawler�w z przyjezdn� dru�yn� Stalowych Kot��w z parkingu przy stadionie buchn�a fala straszliwego fetoru. Ob�ok odoru o niespotykanej sile ogarn�� stadion, powoduj�c torsje ca�ej czterdziestotrzytysi�cznej widowni. Mecz nie doszed� do skutku, kibice w panice opu�cili stadion. Dru�yny schroni�y si� w szatniach, ale okaza�o si�, �e filtry klimatyzacji nie poradzi�y sobie z odorem. Tak wi�c zawodnicy r�wnie� nie byli w stanie pokaza� si� kibicom. Zreszt� - kwadrans p�niej nie by�o na widowni nikogo, tylko przenikliwy smr�d, wzmocniony torsjami spanikowanych kibic�w. Specjali�ci najcz�ciej t�umacz� eksplozj� piekielnego smrodu samoistn� reakcj� w kanalizacji tej starej cz�ci miasta. S� tacy, co widz� w tym zemst� "gwa�conej przyrody", a policja znalaz�a �wiadka, kt�ry twierdzi, �e ob�ok skondensowanego odoru wyp�yn�� z p�ci�ar�wki, stoj�cej na parkingu przy stadionie. Policja jednak i naukowcy wykluczaj� mo�liwo�� wyprodukowania tak skutecznej bomby zapachowej..." Popatrzy�em na gospodyni�. Skin�a z aprobat� g�ow�, ale my�lami by�a obok. Jej papieros dopali� si� sam; gdy si� ockn�a, trzyma�a w palcach tylko filtr. Z�a zgasi�a go i wsta�a, powstrzymuj�c mnie. - Przepraszam, musz� co� za�atwi�. Sied� spokojnie, zamienimy kilka s��w. To mi si� podoba u bogaczy. Ani krzty zainteresowania, czy rozm�wca ma ochot� na to samo co oni! Ani �ladu zainteresowania, czy nie musi odebra� ze szko�y niewidomego przyjaciela albo odwiedzi� barmana, kt�ry sprzeda nam cynk o �wie�ej beczce irlandzkiego Doppeltaggera. Po co? Oni dyktuj� warunki. Wok� nich orbituje s�oneczko i inne mniej wa�ne cia�a. Z ponur� determinacj� przewertowa�em jeszcze kilka stron na nettopie z odg�osami prasy. Najpierw wszystkich to bardzo �mieszy�o, u�ywali ostro na czterdziestu tysi�cach kibic�w: "Paw o czterdziestu tysi�cach garde�!", "Rzyg-rzeka p�yn�a ze stadionu", "Stalowe Kot�y pe�ne..." Potem, kiedy skutki sta�y si� widoczne jak gawron na �niegu, ton pisaniny si� zmieni�, ale by�o za p�no. Ka�dy, kto by� owej soboty na stadionie, poczu� si� zniewa�ony i znienawidzi� - wiadomo co - bejsbol! Kiedy pani Grodehaar wr�ci�a, zamkn��em nettop. - Dziennikarze mieli ubaw - powiedzia�em. - Ci, co nie byli na miejscu. "Zosta�em nie wyautowany, a zwymiotowany - m�wi zawodnik Stalowych Kot��w", "Nigdy wi�cej nie poka�� si� na tym stadionie!". - Postuka�em w pokryw�. - Rekapituluj�c, wygl�da na to, �e zniszczy�em dru�yn� Trawler�w. Kilka miesi�cy p�niej oficjalnie wycofano j� z ligi, stadion zamkni�to... - Nic si� nie sta�o - b�kn�a gospodyni. - Nie wiem... Kilkadziesi�t tysi�cy ludzi si� pochorowa�o... Upad� stadion. Setki os�b straci�y prac� - zawodnicy, trenerzy, masa�y�ci, bileterzy, sprz�tacze... - Je�li tylko uda�o si� powstrzyma� z�odzieja - to si� op�aci�o! - powiedzia�a zdecydowanym tonem. - Wyobra� sobie dzia�aj�ce bezkarnie pozaczasowe gangi. Chaos globalny! Koniec cywilizacji! - No, bez przesady... - Sam przyznajesz mi racj�. Bezkarny z�odziej b�dzie si�ga� coraz g��biej i czu�- si� bezpiecznie. To gangrena, rak spo�ecze�stwa! - uci�a. - Jestem bardzo zadowolona z twojego sposobu za�atwienia sprawy. - Wsta�a i poda�a d�o�. - Co prawda by�e� tu tylko dwa razy i troch� czasu zaj�o ci przygotowanie, ale uznaj�, �e nale�� ci si� pe�ne trzy dni�wki. - Nie wypuszczaj�c mojej r�ki, poklepa�a mnie po wierzchu d�oni. - Jestem naprawd� zadowolona. Zachichota�a nagle. Pokr�ci�a g�ow�. Widz�c moje zdziwione spojrzenie, wyja�ni�a: - Wyobrazi�am sobie te czterdzie�ci tysi�cy kibic�w... Odchrz�kn��em z dezaprobat�. Nie podzia�a�o. Chichota�a dalej. Uk�oni�em si� i skierowa�em do drzwi, za moimi plecami narasta� �miech. Uda�o mi si� nie przy��czy� do zara�liwego chichotu. Przy drzwiach wyj�ciowych dogoni�a mnie Elisabeth. Wyci�gn�a w moim kierunku sztywny p�aski pakuneczek. - Czy Joseph jest twoim ojcem? - zapyta�em. - Sk�d�e! Dygn�a i poda�a mi pakiecik. W�o�y�em go do kieszeni. - Pani kaza�a zap�aci�. - Aha. - Zwa�y�em paczuszk�. - Czy m�g�bym zerkn�� do ksi��ki telefonicznej? Popatrzy�a na mnie jak na raroga. Czeka�a, ale poniewa� milcza�em, zmarszczy�a nosek i powiedzia�a skonsternowana: - Chodzi panu o tele-com? Pokr�ci�em przecz�co g�ow�. - Przecie� ksi��ek nie drukuje si� od wielu lat... Nie mamy ksi��ki, takiej drukowanej. - No to nic, dzi�kuj�. Otworzy�em drzwi i wyszed�em. Wsiad�em do RR i ruszyli�my. Co� mnie gniot�o i uwiera�o. Bezczelnie si�gn��em do barku i nala�em sobie na dwa palce. Zapomnia�em o paczuszce; wyci�gn��em j� z kieszeni i otworzy�em kopert�. By� w niej dziwaczny, p�aski i ci�ki pasek-etui. Otworzy�em etui. Le�a�y w oddzielnych przegr�dkach trzy z�ote dwudziestodolar�wki. Wybite w tysi�c dziewi��set �smym. Tak zwane "ry�owe dwudziestki". Zacz�to je bi�, �eby zap�aci� za ry�, niezb�dny dla g�oduj�cej Luizjany, potem zap�acili czym innym albo w og�le. Po aferze zosta�o kilkaset wybitych pr�bnie dwudziestek. Warte - ka�da - jakie� siedem do dziewi�ciu tysi�cy. Hm?! Postuka�em paznokciem w dno futera�u. Wredna pani Grodehaar! Dwudziestka za dzie�, i czeka�a na moje protesty! - Joseph? - Nagle u�wiadomi�em sobie, co mnie ca�y czas dr�czy�o. - Czy pan Grodehaar by� bogaty? - Zmarszczy� czo�o. - Inaczej, czy to on dorobi� si� fortuny? - Raczej nie. Wydaje mi si�, �e pani by�a si�� motoryczn�... - Rozumiem - powiedzia�em. Nawet nie za bardzo sk�ama�em. Do domu dojechali�my w milczeniu. Dopiero gdy skr�cali�my w moj� uliczk�, odezwa� si� telefon. Joseph w�o�y� do ucha groszek i s�ucha� chwil�. - Do pana - powiedzia�. Si�gn��em do gniazdka telefonu. - Tak? - Ceremis Grodehaar - powiedzia�a moja by�a klientka. - Wiesz, �e wr�ci�a wi�kszo�� eksponat�w? - Nie - powiedzia�em jak idiota. - To znaczy, ju� wiem. - Zaraz po pana wyj�ciu zwali�y si� dwie kupy tych rzeczy. Chyba czego� brakuje, ale generalnie, z�odziej wycofa� si� z haniebnego procederu. - A co mu pani zrobi�a? - Ja? - Zachichota�a. Czeka�em, �eby si� wy�mia�a. - Domy�li� si� pan? Po raz drugi u�y�a formy "pan". Prosz� - awansowa�em! - Dopiero teraz - przyzna�em. - Ale dok�adnie nie wiem. - Gdy wys�a�am pana po tabletki, do�o�y�am do eksponat�w karteczk�, wydrukowan� gdy ja z kolei wyskoczy�am na chwil�. Napisa�am na niej: "Je�li pami�tasz tajemnicze znikni�cia szef�w przest�pczego podziemia z 2005 roku, wiedz, �e ja by�am ich przyczyn�. Ci ludzie nie �yj� z mojej r�ki, i zas�u�yli na to. Te� znajdujesz si� na li�cie!". - Ale... Ale bomby fetorowe wybuch�y w 2003?! - No w�a�nie. Ten kto� nie m�g� wiedzie�, �e blefuj�, wystraszy� si� i odda�, co m�g�. Reszt� pewnie sprzeda�, ale niech mu!.. RR wyhamowa� p�ynnie na wysoko�ci mojej furtki. Teba - zadziwiona pojazdem - wysun�a nos przez szczeliny w p�ocie i w�szy�a, kiwaj�c energicznie ogonem. Monty Python odwr�ci� na chwil� nos od Kierunku Zero. - No to do widzenia - us�ysza�em w s�uchawce. - Do widzenia - odpowiedzia�em oszo�omiony. Chwil� siedzia�em nieruchomo. Potem schowa�em etui do wewn�trznej kieszeni marynarki i otworzy�em drzwi. - Dzi�kuj�, Josephie. Do widzenia. - Do widzenia panu szanownemu. W�z bezszelestnie odp�yn��. Teba dopiero teraz odwa�y�a si� pisn��, a i to odg�os by� w�t�y i nie�mia�y. - Ju�-ju�! Przekroczy�em furtk� i podrapa�em j� za uszami. Starannie obw�cha�a mnie i wyda�o mi si�, �e jest zadowolona zapachu rolls-royce'a. Drzwi otworzy�y si� i stan�a w nich Pyma. - My�la�am, �e bujasz, ale chyba nawet ty nie wynaj��by� takiej limuzyny, �eby uwiarogodni� swoje fantazje - powiedzia�a z u�miechem. - No - skwitowa�em kr�tko. Popo�udnie up�yn�o na opowiadaniu, wyja�nianiu i zastanawianiu si�. Dopiero w nocy, kiedy obudzi� mnie blask ksi�yca uprzytomni�em sobie, czego nie sprawdzi�em w globnecie. Ju� mi si�, oczywi�cie, nie chcia�o wstawa�. Obieca�em sobie tylko, �e kiedy� sprawdz�, kto wykupi� �mierdz�cy stadion i na jego miejscu, w atrakcyjnej lokalizacji, wybudowa� kilka biurowc�w. Inaczej - kto na tym smrodzie zrobi� fortun�. A potem, zasypiaj�c, pomy�la�em sobie: A co mnie to, w gruncie rzeczy, obchodzi? Wroc�aw - Nowa S�l - Jelenia G�ra - Zgorzelec - G�og�w - Boles�awiec - Wa�brzych - Polkowice - Chociesz�w, sierpie� - pa�dziernik 1998 Eugeniusz D�bski EUGENIUSZ D�BSKI Urodzony 26 stycznia 1952 r. w Truskawcu. Rusycysta, autor SF i fantasy, tw�rca pisma internetowego "Fahrenheit". U nas opublikowa� m.in.: "Najwa�niejszy dzie� �ycia 111 384 roku" ("F" 5/84), "Czy to pan zamawia� tortury" ("F" 4/87), "�mierdz�ca robota" ("NF" 5/93), "Tatek przyjecha�" ("NF" 9/94),, "Z powodu picia pod�ego piwa" ("NF" 12/96). Autor wielu ksi��ek (szczeg�y w obszernym biogramie, "NF" 5/93), mi�dzy innymi o przygodach Owena Yeatesa, o kt�rych tak pisze w li�cie do redakcji: Pope�ni�em kiedy� sze�� powie�ci o przygodach OY (potomka Marlowe'a), pi�� z nich wysz�o, sz�sta si� zamarynowa�a. Niedawno przypomnia�em sobie o niej. Wystosowa�em w "Fahrenheicie" (troch� chc�c zbada� si�� solidarno�ci Fandomu, troch� nie wierz�c, �e sam usi�d� i przepisz�) apel do Ludzi Dobrej Woli, kt�rzy chcieliby wzi�� udzia� w ekshumacji powie�ci, poniewa� zosta�a ona w jednej, fatalnej jako�ci kserokopii. Wyobra� sobie, run�� t�um ch�tnych. Pierwszy, na przyk�ad, zg�osi� si� cz�owiek z Berlina - �wiat si� skurczy�, co? (...) Przy okazji "prac" nad tym przedsi�wzi�ciem nabra�em ochoty na poci�gni�cie przyg�d OY. Dumam wi�c w tej chwili nad kontynuacj�. A jeszcze przy okazji wpad�em na pomys� opowiadania z przygod� Owena Yeatesa. Wynik masz w kopercie. (mp)