14250

Szczegóły
Tytuł 14250
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14250 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14250 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14250 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PATRICK LYNCH Zwiastowanie Powieści Patricka Lyncha w Wydawnictwie Amber Omesa Polisa Zwiastowanie Przekład Radosław Kot PATRICK LYNCH D AMBER Tytuł oryginału THE ANNUNCIATION Redakcja stylistyczna ANNA TŁUCHOWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITK.OWSK.1 Korekta MAŁGORZATA BORUTA Ul&t&M BIBUBTEiiA PUBUCZNa w Zabrzul--| r\z(r- Ilustracja na okładce ERIC YOUNG b ZN. KLAS. U > ] "? t ¦ ' ' * ''" liii "'¦ Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER NR INW. Skład WYDAWNICTWO AMBER /! Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Intemetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1993 by Patrick Lynch The Author has asserted his morał rights. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-170-2 Peterowi i Dorothy, Edwardowi i Iris oraz Syfoii Prolog Wszyscy śnią marzenia, ale każdy inaczej. Ci, którzy śnią nocą w dusznych zakamarkach swego umysłu, po przebudzeniu wiedzą, że to mary: ci jednak, którzy śnią na jawie, to ludzie niebezpieczni, mogą bowiem spróbować ziścić swe marzenia. T. E. Lawrence Las Fontainebleau, Francja, 21 sierpnia 1995 roku Po czystym, leśnym powietrzu ten zaduch kojarzył się z dżunglą. Młoda kobieta szła między rzędami pojemników z komórkami, oddychając płytko przez usta. Po czterech miesiącach przygotowań wiedziała już wszystko. To tutaj, w pomieszczeniu pod salą banku danych, w stałej temperaturze trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza, przetrzymywano kultury. Podgrzany roztwór soli fizjologicznych krążył nieustannie między pojemnikiem a schowanym za nim zbiornikiem wyrównawczym. Pot spływał jej strugą spod włosów. Niczego nie dotykała. To było złe miejsce, takie, które może pojawić się w nocnych koszmarach. Ciemność mącił tylko blask latarki. Ze wszystkich stron dobiegał monotonny szum podgrzewaczy i systemu oczyszczania powietrza. Nasłuchiwała. - Co robisz? Głos Alaina zadudnił jej pod czaszką. Zamrugała i spojrzała tam, gdzie klęczał jej towarzysz. - Zamyśliłam się. - Nie myśl, tylko poświeć mi trochę - w głosie Alaina słychać było lęk. Duszna atmosfera pokoju i świadomość tego, co dzieje się w probówkach nie pozwalały zachować spokoju. Podniósł wzrok znad rozpostartego na linoleum planu. Przymknął powieki przed blaskiem latarki. - Gdzie to masz? Kobieta zastygła na chwilę wpatrzona w jego oczy. Podświetlona źrenica jarzyła się żółtym blaskiem pośród niebieskiej tęczówki. Nigdy tego jeszcze nie widziała. -Marie! Drgnęła, słysząc swoje imię. Wyjęła z kieszeni celofanowe rękawiczki, uklęknęła i odsunęła zamek przewieszonego przez ramię pokrowca na kamerę. Wewnątrz tkwiła niewielka, szklana butelka z mieszaniną soli fenolowej i chlorku amonu. Smugi odcisków palców zaznaczały się wyraźnie na gładkiej powierzchni. Wszyscy podziwiali pomysłowość mikstury. Hans Fleischman, świeżo przybyły z Niemiec, wyjaśnił im to, gdy zasiedli wkoło stolika w nędznie oświetlonej knajpce. Silny antyseptyk, taki jak sól fenolowa, zakłóciłby kwasowo-zasadową równowagę roztworu pożywki. Czujniki natychmiast by to wykryły, odcinając automatycznie dopływ płynu. Aby zrównoważyć nadmiar elementu zasadowego, nie zmniejszając jego zabójczego działania, do roztworu należało dodać rodnik kwasowy, na przykład chlorek amonu. To Fleischman dostarczył składniki i wymieszał je we właściwych proporcjach. On też, mimo zakazu Jeana-Christophe'a, wziął ze sobą broń. Z karabinem między kolanami podwiózł ich do umówionego punktu. Był to model szybkostrzelny z noktowizorem. Jean-Christophe nic nie powiedział. W końcu właśnie dzięki Fleischmanowi dysponowali planami laboratorium i siedmiocyfrowymi kodami, pozwalającymi otwierać drzwi. Bez udziału Niemca cały projekt, choć pomysł był Jeana-Christophe'a, nie miałby szans. Roztwór znajdował się w czterech hermetycznych zbiornikach tuż za rzędami probówek. W każdym z nich ciśnienie utrzymywał azot, a temperatury i tempa przepływu cieczy strzegł uzbrojony w czujniki i regulatory system komputerowy. Mężczyzna otworzył kplejno cztery zawory ciśnieniowe, delikatnie odkręcając ich osłony. Czuł na karku oddech dziewczyny, która niezwłocznie wlała do nich truciznę. Zaraz potem zamknął zawory. Na jednym ze stojących pod ścianą terminali komputera zamrugało światełko ostrzegające przed spadkiem temperatury roztworu, jednak po kilku sekundach podgrzewacze zrobiły swoje i światełko zgasło. - Załatwione - powiedział. W nikłym świetle latarki wycofali się do klatki schodowej. Skacząc po dwa stopnie naraz mężczyzna wspiął się na górę, gdzie po ścianach i suficie tańczyły kręgi blasku lamp. Kobieta obejrzała się. Na pozór nic się nie zmieniło w pomieszczeniu, a jednak wiedziała, że w pojemnikach wszystko zaczęło umierać. Straszliwy gwałt dokonywał się w ciszy. Właśnie dlatego inżynieria komórek była dla niej zawsze tak upiorna. Na tym poziomie wszystko było bezgłośne. Zerknęła do torby, gdzie schowała pustą już butelkę. Wciąż miała na dłoniach rękawiczki. Zdjęła je i wrzuciła do pokrowca. Dopiero wówczas zauważyła wielkie i szare metalowe drzwi. W pokoju na górze nikt nie zwrócił uwagi na wchodzącego mężczyznę. Sala była prawie pusta prócz dwóch równoległych rzędów białych, metalowych szafek, z których każda miała rozmiar niewielkiej lodówki. W rogu stały dwa terminale komputerowe, a za nimi jakaś maszyneria. W porównaniu z sa-ląkultur tutaj panował niemal chłód. Jean-Christophe wyjął z torby zwój kabla elektrycznego. Podłączył go do gniazdka obok terminali, drugi koniec uzbroił w elektromagnes, uformowaną w kształt litery U żelazną sztabkę owiniętą izolowanym przewodem. Luc w tym czasie otwierał szafki, gdzie umieszczono dyski z danymi. Po naciśnięciu guzika każdy dysk wysuwał się na podstawce i można go było wyjąć za rączkę. W szafce mieściły się cztery dyski. Luc unosił je kolejno, a Jean-Christophe przesuwał nad nimi elektromagnes. Zielone światło płynące z wnętrza szafek muskało zielenią ich twarze i ręce. Jean-Christophe spojrzał uważnie na zaciśnięte na uchwycie dłonie Luca. - Nie denerwuj się - powiedział, gdy przeszli do następnej szafki. - Jeszcze któryś upuścisz. Luc nie odpowiedział. Źle się czuł, niszcząc gromadzone latami dane. "oś się w nim buntowało. - Która godzina? - spytał. - W porządku. - Nie mamy spóźnienia? - Powiedziałem, że w porządku. Pracowali w całkowitym milczeniu. W ciągu dziesięciu minut zniszczyli bank danych, wynik sześćdziesięciu tysięcy godzin ludzkiej pracy: kojarzenia, selekcji, modyfikowania, obserwacji. Jean-Christophe schował magnes do torby i spojrzał na Alaina. Było kwadrans po pomocy. W ciągu dziesięciu minut powinni znaleźć się w punkcie zbornym. - Gdzie jest Marie? - spytał. Ledwo drzwi cofnęły się na dobrze naoliwionych zawiasach, Marie poczuła, że popełniła błąd. W pomieszczeniu było całkiem ciemno. Smród, który zarejestrowała w sali z kulturami, stał się jeszcze gorszy. Ciężka, piżmowa woń sprawiła, że żołądek podszedł jej do gardła. Zrobiła krok i oświetliła nagie ściany. Korytarz. Ruszyła dalej. Za zakrętem w lewo pojawiła się większa przestrzeń. Dostrzegła coś, co wyglądało na klatkę. W tej samej chwili latarka zgasła. - Merde! Potrząsnęła latarką, potem uderzyła nią w otwartą dłoń. Coś nie kontaktowało. Znów potrząsnęła. Pojawiło się mdłe światło, które zaraz zgasło. Rozejrzała się, szukając w ciemnościach jakiegokolwiek punktu odniesienia. Niczego nie znalazła. Zawróciła w panice i stanęła, zgubiwszy drogę. Krew pulsowała w jej głowie. Ścisnęła bezużyteczną latarkę i spróbowała zebrać myśli. Musi iść do przodu, aż trafi na ścianę. Potem obejdzie pokój i w końcu trafi na drzwi. Nawet jeśli są tu jakieś inne drzwi, te właściwe 9 pozna, ledwie je uchyli. Powinny wychodzić na schody, a z góry będzie widać światełka latarek. Myśl, że tamci pewnie już kończą, może nawet jej szukają, skłoniła jądo działania. Ale gdy wyciągnęła ręce w ciemności, poczuła, że tam jest coś, co chce złapać macające palce. Cofnęła dłonie jak ugryziona i odczekała chwilę, by opanować oddech. Potem ruszyła naprzód. Po trzech krótkich krokach trafiła na coś zimnego i metalowego. Stopą trąciła podstawę tego czegoś. Nagle usłyszała hałas i zamarła w miejscu. Coś poruszyło się tuż przed nią. Dokładnie przed nią, na poziomie twarzy. Wiwisekcja - przebiegło jej przez myśl błyskawicą. Robią tu eksperymenty na zwierzętach. Nigdy nie przyszło im to do głowy. Sądzili, że jedynymi żywymi organizmami w laboratorium Fontainebleau są kultury komórek. Ci, co tam pracują, to ludzie bez serca - powiedział jednak kiedyś Alain. Ciemność stała się nie do zniesienia. Przypomniała sobie setki zdjęć nieszczęsnych zwierzaków, patrzących z klatek. Z ogolonymi głowami, skórą w ropniach, elektrodami przymocowanymi do ciała. Zacisnęła powieki, jakby chciała się odciąć od mroku. Ujęła latarkę obiema dłońmi i cofnęła się o krok. - Marie! To był głos Alaina. Wydawało się, że dobiegał z dość daleka, jakby z prawej strony. Odwróciła się i rzuciła naprzód z wyciągniętymi rękami. -~ Marie, gdzie jesteś? Uderzyła o metalowy panel. Coś się zakotłowało. Zewsząd zaczęły dobiegać trzaski, szmery, szurania. Krzyknęła i umilkła przerażona własnym głosem. Gdy tak stała o krok od klatki, nagle latarka się zapaliła. - Gdy wychodziłem z sali kultur, szła tuż za mną - powiedział Alain. Jean-Christophe spojrzał na zegarek. - Jest dwadzieścia po. Jeśli nie stawimy się na czas, Fleischman po prostu odjedzie. - Nie zrobi tego bez nas. Jean-Christophe spojrzał Alainowi prosto w twarz. - Tak sądzisz? To była małpa. Rezus. Przypięta uprzężą, z rozkrzyżowanymi ramionami. Szalone oczy patrzyły intensywnie. Marie przesunęła wzrok z pyska na rzadkie włosy porastające pierś zwierzęcia i nagle zaschło jej w ustach. Brzuch pokrywały ciemne guzy. Nabrzmiałe i purpurowe wystawały jak palce. Skóra wokół nich była pomarszczona. Unieruchomione dłonie i stopy nie pozwalały się drapać. Gdyby małpa mogła się drapać, zepsułaby eksperyment. 10 Marie poczuła, jak spływa na nią dziwny spokój. Promień latarki przestał się trząść. Spojrzała uważnie na umierające zwierzę, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół męki. Z początku zdawało się jej, że małpa ziewa albo pokazuje odstraszająco kły, teraz jednak zrozumiała, że rezus otwiera szeroko usta w krzyku. Klatka piersiowa pracowała, czuła podmuch typowy dla potężnego wrzasku ze strachu czy bólu. Przecięli jej struny głosowe. Dziewczyna pokiwała głową, rozumiała teraz wszystko. Przecięli małpie struny głosowe, żeby nie przeszkadzała im krzykami. -Marie! Nie miała czasu do stracenia. Jeszcze chwila, a mężczyźni ją znajdą. Potem trzeba będzie przemknąć przez gęste paprocie, dopaść landcruisera i będzie można napawać się sukcesem. Chłopcy nie zgodzą się na dalszą ryzykowną obecność w laboratorium. Pewnie już przekroczyli planowany czas. Trzeba działać. Usłyszała, jak otwierają się drzwi do pokoju. Promień latarki oświetlił ścianę z tyłu. -Marie! Wyciągnęła bolec blokujący drzwi klatki. Ukrzyżowane zwierzę szarpnęło się w więzach. Dziewczyna pospiesznie rozpinała klamry. Ledwie widziała cokolwiek przez łzy. - Marie, co tu robisz? Mężczyzna wszedł jednocześnie z rozpięciem ostatniej klamry. Nastała chwila ciszy, póki małpa nie zdała sobie sprawy z tego, że jest wolna. Marie odwróciła się, by poszukać w półcieniach twarzy Alaina. Kątem oka zarejestrowała nagły ruch w klatce i obejrzała się. Rezus zerwał się do skoku. Oczy miał szeroko otwarte, kły obnażone. Wczepił się w dziewczynę, pazurami szarpał włosy, zęby wbił w twarz. Marie chciała krzyknąć, lecz jej usta wypełniła krew. Cofnęła się w panice, Alain spróbował ściągnąć z niej zwierzę, ale małpa wykręcała głowę, nie zwalniając uścisku szczęk. W końcu Marie krzyknęła. W maleńkim pomieszczeniu jej głos prawie ogłuszał. Alain szarpnął małpę tak silnie, że stracił równowagę. Upadł, pociągając dziewczynę na siebie. Na chwilę stracił orientację. Tuż przed nosem dojrzał włochate ramię napięte niczym stalowa lina. Chwycił je. Szybkim ruchem pyska małpa niemal odgryzła mu palec. Puścił ją z krzykiem. Ból był niezwykle silny. Latarka potoczyła się po podłodze. Gdy sięgał po nią, dostrzegł stojącego nad nimi Jeana-Christophe'a. Marie znów krzyknęła. - Rąbnij go, Jean! Przyłóż mu! Alain próbował wydostać się spod miotanego spazmami ciała Marie. - Zabij to, na litość boską! - krzyknął, ale dostrzegł twarz tamtego i pojął, że nie otrzyma pomocy. Jean-Christophe stał jak wmurowany, zbyt przerażony, by cokolwiek zrobić. Nagle błysnęło błękitnawo, rozległ się rozsadzający czaszkę huk. I zapadła cisza. Alain przytulił głowę do posadzki. Czuł krew wypływającą z ran. W pokoju stał Fleischman z karabinem. Z trudem hamował złość. 11 J - Powariowaliście? Co tu robicie? Alain poszukał oczami jego twarzy. - Marie uwolniła jedno ze zwierząt. Zaatakowało ją. -A kultury? Jean-Christophe był gdzieś w ciemnościach. Słychać było, jak wymiotuje. - Marie jest chyba ranna - powiedział Alain, starając się opanować drżenie głosu. Fleischman podszedł bliżej i oświetli! twarz dziewczyny, a potem Alaina. - Zgadza się. Użarł ją w twarz. Paskudnie. - Jezu, Jezu... - mamrotał Jean-Christophe, spluwając. - Musimy zabrać ją do szpitala - powiedział Alain, unosząc się na łokciu. Próbował przyjrzeć się twarzy Marie. Rozwarte i zakrwawione szczęki rezusa zasłaniały widok. Zdrową ręką zepchnął zwierzę na bok. Marie leżała nieruchomo, jej twarz pokrywały ślady głębokich ukąszeń. Przez rozerwany policzek Alain zobaczył zęby. Część pierwsza Wstawaj wcześnie, pracuj ciężko, łap okazję Manhattan, 5 września 1995 roku Gdy tylko Mikę Varela wsunął kartę wstępu w zamek drzwi, zorientował się, że coś jest nie tak. Przez dziesięć miesięcy pracy w firmie Swift and Drew wykonywał tę czynność równie automatycznie, jak pionowe bolce zewnętrznych drzwi chowały się we framugę. Głuchy stuk gdzieś u dołu i już. Tym razem nic nie szczęknęło. Mikę zagryzł usta, nasłuchując, jak w elektronicznym zamku obracają się plastikowe kółeczka czytnika karty. Przez chwilę stał nieruchomo z rękami na biodrach, w typowej pozie cudownego dziecka działu finansowego. Przez szyby widać było wypięte zadki kolegów z działu sprzedaży europejskiej. Ted Farmer, znany Mike'owi głównie z niewyparzonej gęby, opowiadał coś komuś po drugiej stronie biurka. Twarz miał zielonkawą od poblasku monitora z materiałami Reutersa. W dziale sprzedaży zawsze było wesoło. Mikę przypominał sobie o tym, ilekroć wjeżdżał do pomieszczeń na dwudziestym siódmym piętrze. W finansowym, a szczególnie w oddziale, który zajmował się zagranicznymi operacjami LBO, ludzie nie bratali się tak bardzo. Mikę sądził, że to dlatego, iż każdą transakcję rozbierano na najdrobniejsze części. A ponadto był tam Napier Drew, wnuk jednego z założycieli firmy, zawodowy wrzód na dupie. To właśnie on kierował sprawami LBO i pilnował, by wszyscy podwładni harowali bez wytchnienia, sam zaś spędzał większość dnia przy telefonie, gadając o wędkowaniu na Cape Cod z tym czy innym ze swoich białych anglosaskich protestanckich przyjaciół. Po chwili nasłuchiwania zgrzytów czytnika Mikę zastukał w jedne z trzech zewnętrznych drzwi, oddzielających grubą warstwą szkła biura Swifta and Drew od westybulu. Nikt go nie usłyszał. Z dziury czytnika, który połknął kartę Mikę'a, dolatywał tylko szum klimatyzacji. 15 - Pan Miguel Varela proszony jest do recepcji na piętnastym piętrze -ożył nagle obcym, kobiecym głosem głośniczek interkomu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy w dziale sprzedaży europejskiej spojrzeli na niego. Ted powiedział coś, a pozostali opuścili głowy i ramiona zatrzęsły się im ze śmiechu. Mikę poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Miguel! Nikt w firmie nie nazywał go Miguelem. To imię kojarzy się raczej z uciekinierem z hiszpańskojęzycznego Harlemu. Łamiąc paznokieć kciuka, wcisnął guzik windy. Powolna podróż pięć pięter w dół dała mu trochę czasu na namysł. Wiedział, że cokolwiek ma się stać, jest już przesądzone, jednak kilkanaście sekund oczekiwania w pustej windzie na to, by dowiedzieć się, o co chodzi, było trudne do zniesienia. Odgarnął z czoła lśniące, czarne włosy i zacisnął mocno usta. Był pewien, że sprawa dotyczy kontraktu Mendelhaus/Raeburn. Przebijając się o siódmej swoim nowym BMW coupe przez zatłoczony Broadway dwa razy sięgał po brzęczącą komórkę. Dzwonił Ray Kilczynski z dokumentacji, zaniepokojony brakiem projektów umów, które ciągle nie nadchodziły. Przecież muszą zostać umieszczone w prospekcie, zanim zajmą się emisją, która ma nastąpić już za trzy dni. - Czas ucieka, Mikę - powiedział. - Złap za dupę jakiegoś pieszczoszka z Ivy League w dziale prawnym. Powiedział Rayowi, że nie ma się o co martwić, jednak odkładając komórkę na stojak czuł się njespokojny. Gdy BMW, którego wyprowadził z salonu sprzedaży ledwie tydzień wcześniej dla uczczenia transakcji z Mendel-hausem, wjechał w cień Mitsubishi Tower, Mikę spojrzał na zegar. Policzył, ile godzin mu jeszcze zostało. Możliwe, że zwłoka w dziale prawnym wynika z czysto biurokratycznego potknięcia, jednak od tej sprawy zależało zbyt wiele, by mógł się odprężyć nawet na komfortowym siedzeniu z regulowaną temperaturą. Poza tym wiedział, że Pat Tyler prowadziła dział prawny wręcz wzorowo i nigdy dotąd nie słyszał o podobnym opóźnieniu, szczególnie przy tak prostej sprawie. Światełka windy przesuwały się, Mikę zaś po raz setny rozpamiętywał wszystkie szczegóły transakcji, a przede wszystkim to, jaki wpływ może ona wywrzeć na jego życie. Zależnie od biegu zdarzeń wpływ ten mógł być rozmaity. Korporacja Raebuma stanie się własnością Mendelhausa w zamian za sumę miliarda czterystu milionów dolarów, co miało się zdarzyć za tydzień, Mikę będzie miał prawo dó premii w wysokości co najmniej dwustu tysięcy dolarów jako pomysłodawca transakcji. W ciągu dziesięciu miesięcy pracy w firmie Swift and Drew Napier po raz pierwszy pozwolił mu wykazać inicjatywę, po raz pierwszy dopuścił do powierzonych pieniędzy. 16 Interes zapowiadał się na tyle dobrze, że Mikę zdecydował się na kupno imponującego wozu, za który zapłacić miał jeszcze jedenaście pokaźnych rat. Podobnie było z apartamentem przy Park Avenue South, który nabył latem i który pochłaniał połowę jego obecnej pensji, co stało się dosyć niewygodne. Najbardziej jednak niepokoiła go, gdy tak patrzył na kolejne numery pięter, mało prawdopodobna, ale zawsze obecna możliwość, że straci pracę. Swift and Drew była szacowną firmą, która opierała się na dobrych starych pieniądzach i Mike'a tolerowano tu jedynie dlatego, że nie przeszkadzał i nabijał im kabzę. Napier Drew miał go na oku. Jedno potknięcie i do widzenia. Mikę, drugie pokolenie meksykańskich imigrantów, usłyszał przypadkiem na samym początku, jak Napier, rozmawiając przez telefon podczas przerwy na lunch, nazwał go meksem. Nie wiedział, że Mikę słucha, jednak gdy go dostrzegł, uśmiechnął się tylko i skrzyżował nogi na blacie tekowego biurka. Gdy drzwi otworzyły się na piętnastym piętrze, Mikę wyraźnie zgarbił się w swym włoskim garniturze i zapalił papierosa z paczki zarezerwowanej normalnie dla klientów. - Pan Varela? Recepcjonistka była zupełnie nowa, latynoskiego, a może włoskiego, pochodzenia. Młoda i ładna. - Starszy pan Drew chce pana zaraz widzieć. Mikę spojrzał jej w oczy. To ona nazwała go Miguelem. Może było to tylko przejęzyczenie, ale jak to sprawdzić? - Pan Drew? - Tak, panie Varela. Nie musiała mu podawać numeru piętra. Wszyscy wiedzieli, że Drew urzęduje na samej górze. Mikę wsiadł ż powrotem do windy, nacisnął guzik sześćdziesiątego piętra i oparł się o ścianę ruszającej w górę kabiny. Dźwig uniósł go cicho i wyrzucił w marmurowym holu. Naprzeciwko znajdowały się drzwi dwóch następnych wind, które obsługiwały ostatnie pięć pięter, gdzie dyrektorzy mieli swoje mieszkania i biura. Wymagały specjalnych przepustek. Kto ich nie miał, musiał dzwonić. Sięgając do przycisku, poczuł się jak domokrążca. Mały panel odsunął się, ukazując cyklopowe oko kamery. - Mikę Varela - powiedział, a jego głos rozszedł się echem po westybulu. Nie usłyszał żadnego potwierdzenia. Panel wrócił na miejsce. Po trzydziestu sekundach drzwi windy otworzyły się. Mikę wsiadł i kabina ruszyła. Tym razem na samą górę. 2 Zwiastowanie 17 Drzwi rozsunęły się. Najpierw ujrzał kamienny kominek, potem wielki turecki dywan. Okna po obu stronach pomieszczenia przesłaniała przezroczysta draperia. Na Mike'a czekała wysoka brunetka. Uśmiechnęła się sztucznie, gdy wysiadł, odwróciła z szelestem jedwabnych pończoch i ruszyła przed siebie. Bez słowa. Poszedł za nią. Najpierw korytarzem z przeszklonym sufitem, skąd płynęło naturalne światło, z płaskorzeźbami scen myśliwskich na śliwkowych ścianach. Potem były ciężkie dębowe drzwi, następny korytarz, kilka stopni i podwójne drzwi wiodące do wielkiego, skąpo oświetlonego pokoju. Brunetka zniknęła równie cicho, jak wcześniej się pojawiła, zamykając za sobą drzwi. - Michaelu. Mikę odwrócił się i ujrzał nie starszego pana we własnej osobie, lecz Harveya Swifta, jednego ze starszych partnerów, szykownego siwowłosego mężczyznę w tweedowym garniturze. Wpadające przez zaciągnięte zasłony promyki słońca muskały jego wypielęgnowaną dłoń. Trzymał w niej zgasłe cygaro. Za starszym panem widać było jakieś otwarte drzwi. Sączące się zza nich zimne światło sugerowało, że musi tam być łazienka lub może kuchnia. Mikę spojrzał z powrotem na uśmiechniętą twarz mężczyzny. Serce waliło mu jak młotem. - Siadaj, Mikę. - Myślałem, że to pan Drew mnie wzywał - powiedział spokojnie Mikę. Swift skrzywił się ledwo dostrzegalnie i zaraz ukrył złość. Mikę zauważył, że jest bardzo blady. - Drew jest niedysponowany - odparł krótko i poprawił się w skórzanym fotelu. - Wiesz, Michaelu, zastanawia mnie ta transakcja z Mendelhau-sem i Raeburnem. Uważasz, że to dobry pomysł? Mikę zauważył cień za otwartymi drzwiami. Był pewien, że to Drew. Spróbował się skoncentrować. - Tak, proszę pana. Raeburn traci systematycznie rynek. Oferują produkty nie najświeższe i masowe. Większość ich kapitału znajduje się w rękach instytucji, które same ostatnio nie radzą sobie najlepiej, a pozostali właściciele z rodziny dają do zrozumienia, że gotowi są sprzedać swoje udziały. Transakcja jak z podręcznika. Mendelhaus zaś... Swift uniósł drżącą dłoń. Mikę opadł na oparcie fotela jak popchnięty. - Ludzie z U Bank w Genewie, który jest, jak wiesz, głównym udziałowcem Mendelhausa, dzwonili do nas dziś rano prosząc, byśmy wstrzymali się z transakcją - Swift niemal szeptał. - Udało mi się skontaktować z prezesem Mendelhausa, Oswaldem Hunzikerem. Rozmowa była bardzo krótka. Nie miał mi nic do przekazania prócz potwierdzenia, że rezygnują z naszych usług. Odczekał dłuższą chwilę, dając młodszemu możliwość odpowiedzi, ale Mikę był zbyt wstrząśnięty, by cokolwiek wykrztusić. 18 - Nie mogłem naciskać w sprawie wyjaśnień, bo skoro zapłacili honorarium, nie muszą nic wyjaśniać. Z takiego czy innego powodu transakcja przestała być dla nich atrakcyjna. Tym razem biała dłoń starszego pana powstrzymała Mike'a, który chciał coś powiedzieć. - Możliwe, że ma to coś wspólnego z tym. Uniósł płaskie, czarne pudełko wielkości zapalniczki i musnął przycisk. Panel w ścianie odsunął się, ukazując ekran z raportami Reutersa. Swift przycisnął kolejny guzik, ekran zamrugał. Z jednej strony pojawiły się grafy obrazujące średnie kursy największych europejskich firm farmaceutycznych, z prawej informacja o przemówieniu francuskiego ministra nauki i przemysłu. Obwieszczał on, iż uchwalony przez Europejską Wspólnotę Gospodarczą zakaz prowadzenia wszelkich eksperymentów na ludzkich zarodkach ugodzi poważnie w interesy francuskiego przemysłu, szczególnie wobec ostrej konkurencji japońskiej i koreańskiej. Mikę przeczytał to i zmarszczył czoło. Wykresy z lewej pokazywały, że w porównaniu z dniem wczorajszym wszystkie notowania spadły o pięć procent. - Domyślam się, że Mendelhaus prowadzi jakieś eksperymenty genetyczne. Mikę spojrzał na starszego pana. Szukał słów, żeby wypowiedzieć nurtujące go coraz bardziej wątpliwości. - Swift and Drew straciła na tej transakcji dużo pieniędzy, Michaelu -powiedział Swift o wiele bardziej twardym głosem. - Dużo pieniędzy. Straciliśmy też twarz, a to jest o wiele dotkliwsze. Na giełdzie powiadają, że my, a konkretnie ty, próbowaliśmy naciskać na Mendelhausa, by wszedł w ten interes i że rzecz nie udała się właśnie z tego powodu. Sprawy europejskie mają dla nich drugorzędne znaczenie. -Ależ to nie... Swift znów powstrzymał Mikę'a gestem dłoni. - Wydaliśmy już polecenie, by wpłacono na twoje konto pewną sumę. W tych okolicznościach to więcej niż hojność. Odczekał chwilę, aż jego słowa dotrą do słuchacza. Mikę miał wrażenie, jakby podłoga rozstępowała się pod nim. - Nie jest pan już naszym pracownikiem, panie Varela. Jeśli nie opuści pan budynku w ciągu pół godziny, zostanie pan usunięty przez strażników. Swift wskazał stojące pod ścianą pudło. Zwykłe, kartonowe, nawet nie zamknięte. - To pańskie rzeczy. Teraz przepraszam, ale sam pan chyba rozumie, że czeka mnie wiele innych, nie cierpiących zwłoki spraw. Mikę zaczął protestować, ale starszy pan zajął się zapalaniem cygara i myślami był już przy następnym spotkaniu. Za plecami Mike'a otworzyły się drzwi i stanęła w nich wciąż uśmiechnięta brunetka. Mikę spojrzał na nią, 19 potem znów na Swifta. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Rzucił jeszcze okiem na te drugie drzwi i wyszedł bez słowa. Wydawało mu się, że jazda z kartonowym pudłem na sam dół trwała bardzo długo. Czuł, jakby ta podróż przemieszczała go nie tylko na niższy poziom budynku, ale i do niższej warstwy społecznej. Gdy tak stał nieruchomo, wdychając wonie wydzielane przez tani karton z długopisami i notatnikami, powoli zaczynał opanowywać go gniew i wstyd. Wciąż jednak nie był w stanie wykrztusić słowa. W podziemnym parkingu było chłodno. Wsiadł do bmw, który teraz skojarzył mu się raczej z trumną, i przekręcił kluczyk. Kontrolki jakby odbierały jego uczucia: przez chwilę zajarzyły się światełkami alarmu. Potem wstukał kod zezwalający na zapalenie silnika. Przez kilka godzin jeździł bez celu. Około południa utknął w korku w chłodnym cieniu nowego Hiraizumi Centre na Ósmej Alei. Wtedy wziął komórkę i wystukał numer. - Daily. Tym razem Mikę nie uśmiechnął się, słysząc oficjalnie brzmiący głos Karen Daily. - Karen, tu Mikę. Zapadła chwila ciszy. Bacznie nadstawił ucha. Gdy Karen znów się odezwała, mówiła znacznie ciszej i jakby z ustami tuż przy mikrofonie. - Obawiam się, Michael, że nie mogę teraz rozmawiać. Jestem na zebraniu. - Ejże, bez łaski - rzucił Mikę, udając wesołość. - Chciałem tylko spytać, czy będziesz miała czas wieczorem. Ugotowałbym coś u siebie. - O której? - spytała Karen zdecydowanym, zawodowym tonem. Mikę uśmiechnął się zadowolony, że uzyskał chociaż tyle. Oczekiwał, że mogą pojawić się trudności, ostatecznie nie dzwonił do niej od miesiąca. Wygięła się w łuk tak, że ciężkie, rude włosy muskały mu nogi. Mikę poczuł, jak zadrżała w środku. Potem przechyliła się powoli do przodu, a zarumieniona twarz znalazła się tuż przy jego twarzy. Słyszał jej głęboki oddech. Uśmiechnęła się i oblizała wargi. Patrząc jej w oczy, Mikę objął gładkie biodra i poczuł, jak dziewczyna zsuwa się po jego brzuchu, aż ku koniuszkowi jego członka. Na chwilę wstrzymał oddech. Uśmiechała się. Mikę zachichotał. - Jeśli zrobimy to jeszcze raz, z małego pójdzie krew. - Nie mówisz poważnie. Karen spojrzała przebiegle, zsuwając się powoli, aż poczuł napór jej muskularnych lędźwi. Powieki wpółprzymkniętych oczu drżały, gdy kon- centrowała się na przeżywaniu rozkoszy. Wsparta dłońmi na jego piersi odchyliła się do tyłu, Mikę znów poczuł, jak coś w niej drgnęło. Z odrzuconą do tyłu głową ujeżdżała go najpierw powoli, potem coraz szybciej. Mikę patrzył, jak zawsze zdumiony intensywnością jej żywiołowych reakcji. Potem wbiła mu paznokcie w skórę. Powtarzała raz za razem jego imię. Leżeli długo w wielkim łóżku przykryci do połowy wilgotnymi prześcieradłami. Mikę zapalił kolejnego papierosa, co w jego wykonaniu było nowością. Błądził wzrokiem po ciężkich zasłonach, grubym dywanie i zastanawiał się, jak długo zdoła to wszystko utrzymać. - Co się stało, że nie dzwoniłeś? Dopiero teraz dotarło do niego, że Karen coś mówi. Obrócił się i spojrzał na jej gęste, jedwabiste rude włosy rozsypane na cynamonowej pościeli. - Czemu nie dzwoniłeś? Wzięła od niego papierosa, zaciągnęła się głęboko i wydmuchnęła dym ku sufitowi. Mikę wzruszył ramionami. - Przez parę ostatnich tygodni byliśmy bardzo zajęci europejskimi transakcjami. -1 co z tego? Spojrzał na ścianę pojmując, że Karen wcale nie oczekuje wyjaśnienia, lecz szuka pretekstu do kłótni. Najpierw pieprzenie, potem bitka. Taki miała styl. - Wcześniej też byłeś zajęty i nie przestawaliśmy się spotykać. Chciał jej wytłumaczyć, że po raz pierwszy dostał wolną rękę przy większej transakcji. To było dla mnie bardzo ważne, Karen. Chyba rozumiesz. Nie odezwał się jednak. Chciał powiedzieć, że stracił pracę, ale nie wiedział, jak zacząć. Ich znajomość trwała już ponad rok. Był to związek ludzi sukcesu. Uwielbiali czcić jej lub jego awans. Teraz mieli rozmawiać o porażce. Jego porażce. Karen nadal była na szczycie. Westchnął. - Hej, Michael. Pieprz to! Spojrzał zaskoczony. Stała na materacu, wspierając się jedną ręką o sufit. Lampka przy łóżku uwydatniała jej spiczaste piersi i wyrazistą twarz z wydatnym nosem. - Dobra. Straciłem pracę. Starczy? Wciąż stała nad nim, potem wyraz jej twarzy zmienił się. Zeszła z łóżka i poszukała pod ścianą swoich rzeczy. - Rozumiem. Wsunęła się w spódnicę i spojrzała na niego. - Teraz rozumiem, Michael - powiedziała i wycelowała w niego palec z polakierowanym paznokciem. - Trafia ci się robótka i zaraz-, bum, znikasz z horyzontu. Potem tracisz robotę i do kogo dzwonisz? Do starej, dobrej Karen Daily. Karen zrozumie. Pozwoli się wypłakać. Pocieszy. A nawet więcej. Da 20 21 dupy po przyjaźni, aż biedaczek uśnie zmęczony, a rano poda filiżankę parującej kawy. Teraz prawie krzyczała. Jej ataki furii, podobnie jak orgazmy, były jedynie do podziwiania. Biedny, kto chciałby się włączyć. - Ale tak nie będzie, panie Varela. Mam własne problemy, I własną karierę. Zahaczyła paznokciem o pończochę i zaklęła głośno. Mikę wstał, owijając się jakby dla osłony przed jej gniewem prześcieradłem. Podszedł bliżej. Wciąż nie znajdował słów. Wiedział tylko, że wszystko poszło nie tak. Czego się nie tknął, sypało się, i nie wiedział już, co łapać najpierw. Stanęła przed nim ubrana. Ze zdumieniem dostrzegł łzy w jej oczach. Zrobił krok ku dziewczynie, zamarł jednak w miejscu, gdy zacisnęła pięści i przymrużyła powieki. Z potarganymi włosami wyglądała jak szalona. Dotknij mnie, Michael, a dam ci w zęby. I wyszła. Mikę pobiegł przez puste mieszkanie do drzwi. Ujrzał już tylko czubek jej głowy, znikający na schodach. - Do diabła z tobą, Karen - powiedział. Ale niezbyt głośno. Los Angeles, 8 września 1995 roku Harry Waterman nie cierpiał Bulwaru Zachodzącego Słońca, a szczególnie plączących się tutaj blagierów, takich jak ten, co udawał, że ma coś wspólnego z filmem i za ten przywilej kazał sobie stawiać drinki po parę dolców. Bar nosił nazwę „Sierra Mądre" i miał ściany obwieszone czarno--białymi fotosami dawnych gwiazd. Zupełnie, jakby nadal wpadali tu po drodze do studia. Wisiała tam Jean Harlow, Jasnowłosa bomba", dalej Gary Cooper i Judy Garland w warkoczykach. No i oczywiście stary Bogey. Dokładnie nad kasą. Waterman przyjrzał się zdjęciu Bogarta i skrzywił się. Gwiazdor został sfotografowany w stroju prywatnego detektywa: prochowiec, czarny kapelusz, zwisający z kącika ust papieros. Od czasu Sokoła maltańskiego wszyscy detektywi na świecie, nieważne dla kogo pracujący, byli zapatrzeni w ten obraz. Wystarczyło przedstawić się jako prywatny detektyw, a zaraz ktoś porównywał „No, Philip Marlowe to ty nie jesteś". I na dodatek miał rację. Waterman przekroczył już czterdziestkę, stracił większość włosów i miał siedemnaście kilo nadwagi, przynajmniej do tylu się przed sobą przyznawał. Może ten dziennikarzyna, z którym się umówił, wybrał bar „Sierra Mądre" 22 właśnie po to, aby rozmówca poczuł się podle, jak ktoś mniej warty. Chociaż nie, to głupie. Nigdy przedtem się nie widzieli. Micky Harborne był dla niego tylko głosem w słuchawce. O wpół do ósmej w barze panowały jeszcze pustki. W przeciwległym kącie dwóch młodych mężczyzn w leciutkich marynarkach popijało koktajle z miniaturowymi parasolkami sterczącymi ze szklaneczek. Na ekranie zawieszonego nad nimi telewizora John Robinson, dawny trener Ramsów, podawał swoje typy na nadchodzący sezon. Waterman zawsze kibicował Raidersom. Srebrna i czarna! Czaszka i piszczele! Ale i to mu przeszło. Wolał ich, gdy byli Raidersami z Oakland, w latach siedemdziesiątych. Sam tam wtedy mieszkał. Przez trzy sezony z rzędu wykupywał nawet abonament na mecze. Robinson dobrnął do końca listy i ledwo wspomniał o starych rywalach z LA. Waterman przestał patrzeć i dokończył swoją whisky. Gdy znów zerknął na ekran, zobaczył migawki z jakiejś.demonstracji gdzieś w Europie. Napis na dole podawał, że chodzi o Sitrasburg. Masa ludzi z krzyżami i transparentami napierała na kordon policjantów w niebieskich mundurach. Za nimi przemykała kolumna mercedesów. Jeden z transparentów głosił: NIE POZWÓLCIE IM BAWIĆ SIĘ W BOGA. Waterman uniósł szklankę i pokazał ją stojącemu kilka kroków dalej barmanowi, który rozmawiał przez telefon, zaśmiewając się z jakiegoś żartu. Miał spiczaste i cienkie wąsiki, jakby narysował je kredką do brwi i kiedy mówił, machał lewą ręką tak, jakby oganiał się od muchy. Można się założyć, że zapytany odparłby, że jest aktorem lub tancerzem czy kimś takim, a tutaj spędza tylko czas, bo już niedługo dostanie wielką rolę. Na Bulwarze Zachodzącego Słońca takie buj dy słyszało się praktycznie co krok. Waterman zakołysał szklaneczką, aż kostki lodu zadzwoniły o ścianki. Barman spojrzał na niego i przestał się śmiać. Pożegnał rozmówcę i odłożył słuchawkę. - Tu była szkocka - powiedział Waterman, stawiając szklankę. Barman bez słowa nalał następną miarkę. Waterman sięgnął do górnej kieszonki granatowej marynarki i wyjął dziesięciodolarowy banknot. - To za obie - powiedział, podając go barmanowi. - Proszę zatrzymać sobie resztę. Barman spojrzał na banknot bez uśmiechu. - Johnny Walker jest po sześć dolarów, proszę pana. Sześć dolarów! Waterman sięgnął do kieszeni spodni, zebrał garść drobnych i wysypał je na kontuar. Brzęk przyciągnął spojrzenia klientów. Barman wydął lekko wargi, ale jego twarz zaczęła nabierać barwy gotowanego raka. - Proszę wybrać sobie, ile trzeba - powiedział Waterman. Patrzył, jak barman odlicza sześć ćwierćdolarówek, cztery dziesięciocentówki i dwie piątki z całą godnością, na jaką go było stać, a nie było jej wiele. Znów rozejrzał się 23 po sali i nagle coś do niego dotarło. Możliwe, że barman nie był tu jedynym odmieńcem. Może dlatego Micky Harbome chciał się spotkać właśnie tu. Może sam był gejem. Waterman nie pomyślał o tym wcześniej. Koniec końców dziennikarz właśnie oskarżył dwóch najbardziej znanych hollywoodzkich, ba, amerykańskich twardzieli o skryty homoseksualizm. Zaznaczył nawet w swoim materiale, że obaj prawdopodobnie wcale nie zmarli na raka, jak twierdziła prasa, ale na AIDS. Prawdziwa bomba. Chociaż, z drugiej strony, może to nawet nie jest dziwne. Może Harborne chciał się pośmiać z prowincjonalnego ducha Ameryki: No i co, panie Czysty? Siedzi pan za swoim białym płotem, maszt z flagą na trawniku za domem i co? Wszyscy ci amerykańscy bohaterowie, to w gruncie rzeczy cioty! A może nie podobało mu się, że obaj gwiazdorzy tak pilnie ukrywali swój homoseksualizm. Waterman wyjął egzemplarz „Exclusive!" i rozłożył go przed sobą. Artykuł Harborne'a zaczynał się na dziewiętnastej stronie, zaraz obok reklamy pocztowej wysyłki bielizny damskiej. Połowę pierwszej strony zajmowało zamazane zdjęcie Bladona i McArthura objętych ramionami i uśmiechających się do aparatu. Ray Bladon nosił dżinsy i czarny stetson z nabijanym srebrnymi ćwiekami rondem, który wykorzystał chyba w pół tuzinie filmów. Matt McArthur miał na sobie okulary przeciwsłoneczne i spodenki pływackie. Zdjęcie nie było żadnym dowodem, niemniej w kontekście artykułu znaczyło o wiele więcej. Już sam fakt, że było dziwnie nieostre, nadawał sprawie posmaku tajemniczości. Waterman raz jeszcze przejrzał tekst na wypadek, gdyby jednak coś przeoczył. Ale nie, nie było tu żadnego zawoalowanego ataku na amerykańską moralność, żadnego wyrzekania na hipokryzję światka filmowego. Zwykłe obrazoburstwo, świnia podłożona dwóm niegdysiejszym aktorom, którzy nie mogli już odpowiedzieć. Bili Miller, bezpośredni przełożony Watermana w Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych, uznał, że w tej historii coś się kryje i że warto sprawdzić. Dlatego Waterman siedział teraz tutaj za dwieście siedemdziesiąt pięć dolarów dziennie plus wydatki. Gdy pierwszy raz usłyszał o zleceniu, sądził, że Miller żartuje. Zdarzały mu się takie dowcipy. Harry przymknął oczy, wyobrażając sobie, jak Miller rozmawia o tym z którymś ze swych pomagierów w stołówce szefostwa Centrum. Mam małą robótkę dla Profesora. Miller zachował sprawę dla Watermana i Waterman świetnie wiedział, czemu. Po pierwsze, czuł, że Waterman jest bardziej kompetentny od niego. Od czasu sprawy Rinalda, dwa lata temu, kiedy Harry trafił na ślad kantów z importem zainfekowanej plazmy, Miller zrobił się dla niego nader miły. Harry sporządził wtedy raport o plazmie i jej pochodzeniu, którego Miller nie zrozumiał. Doszło do paru kłopotliwych spotkań, po czym Waterman dostał poparcie kogoś z samej góry. Od tamtej pory Miller nazywał go „Profesorem", a zlecenia, które uważał za idealne 24 dla siebie, trafiały się zawsze innym detektywom. To było pierwsze od blisko trzech lat. Dwie cioty zmarły przez zawód miłosny - tak opisał sprawę swojej żonie. Zamówił trzeciego walkera. Na zewnątrz zaczynało się robić ciemno. Harborne spóźniał się. Waterman wciąż wyglądał na zewnątrz, gdy usłyszał, że ktoś siada na sąsiednim stołku. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę może o piętnaście lat młodszego, w wielkich, okrągłych okularach, z falującymi blond włosami i zadbanym, dokładnie milimetrowej długości zarostem. Mężczyzna patrzył prosto na detektywa. - Jak się miewasz, Harry? - powiedział, wyciągając dłoń. Na dwóch palcach nosił pierścionki i ciasną skórzaną opaskę na nadgarstku. Waterman oczekiwał kogoś starszego. Usiadł prosto i uśmiechnął się, jak mógł najżyczliwiej. - Świetnie, Micky - odparł. - Dzięki, że przyszedłeś. - Żadna sprawa. Co pijemy? - Szkocką. Ale to ja stawiam. - Coś ty, Harry - odparł Harborne, jakby od lat byli kumplami. - Jestem na fali. Hej, Jeff! Na kwaśno dla mnie, szkocka tutaj. Piłeś to kiedyś, Harry? ! Peruwiańska brandy z cytryną... Waterman odpowiedział, że nie pił i po chwili stała przed nim szklanica pełna klarownej, zielonej cieczy z białą pianką na wierzchu. Dobrze, że chociaż bez tej przeklętej parasolki. - No to może wypijemy za tego faceta? - zaproponował Harborne i uniósł szklankę w kierunku ścian za nimi. Na samym środku wisiał fotos Raya Bla-dona w stroju trapera z Frontowca, filmu nakręconego jeszcze w latach sześćdziesiątych. Waterman nie dostrzegł go wcześniej. Może to był powód, że Harborne wybrał ten bar. - Za wielkiego Raya! - powiedział. - Największego spośród twardzieli, którzy dali sobie zrobić trwałą! Waterman posłusznie uniósł szkło, chociaż żart Harborne'a wcale mu się nie spodobał. Frontowiec był naprawdę dobrym filmem. W szkolnych czasach był na nim dwa razy. Upił nieco ze szklanki. Obawiał się, że koktajl będzie słodki, ale nie. Sama cytryna. - To co mogę dla ciebie zrobić, Harry? - spytał Harborne. - W czym rzecz? - Nic ważnego - powiedział Waterman. Nie chciał, żeby Harborne pomyślał, że trafia się materiał na kolejną sensację. Gdyby tak się stało, mógłby wałkować detektywa do późnej nocy w obawie, by nie przekazał nowinek komuś innemu. - Jak wspomniałem przez telefon, nasze Centrum chciałoby sprawdzić parę szczegółów, o których napisałeś w artykule. - Centrum w Atlancie? Waterman wyczuł, że Harborne jest zainteresowany. Szczególnie tym, że dochodzenie prowadzi centrala, mająca siedzibę po drugiej stronie kraju. Ale Waterman wiedział, że nic wielkiego się za tym nie kryje. 25 - Tak. Ich działka to głównie statystyka, ale ponieważ mają najlepszy sprzęt, tam trzyma się dane. Harborne kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: to ciekawe, ale nie powiedział nic. Waterman łyknął kolejną porcję cytryny. - Nawiasem mówiąc, Micky, jeśli dobrze zrozumiałem, odkryłeś dowody świadczące o tym, że Bladon i McArthur byli nie tylko starymi kumplami, ale też homoseksualnymi partnerami, tak? - Ty możesz sobie tak mówić - odparł Harborne. - Ja tego nie napisałem, Nie twierdzę, że tak było. Wnioski zostawiam czytelnikom. - Dobra, rozumiem. Nas nie obchodzi, kim byli dla siebie. Tyle że ta druga kwestia jawi się w trochę innym świetle. - Jaka druga kwestia? - Napisałeś o tym, że obaj zmarli prawie jednocześnie. Ledwie kilka tygodni różnicy. Mart McArthur w jakiejś szwajcarskiej klinice, Bladon tutaj, w Kalifornii. Obaj na raka. - Oficjalnie na raka. - Właśnie, Micky, wiem, że według ciebie w Hollywood tak właśnie teraz mówi się na AIDS. Nas jednak ciekawi właśnie oficjalna przyczyna zgonu. Jeśli naprawdę zmarli na AIDS, wtedy nie podpadają pod nasze kompetencje. Nie jesteśmy zainteresowani. To się zdarza ciągle. Harbome zasępił się. Możliwość, że obaj aktorzy zmarli na tę im^z1^ gejów, jak nazywały jąniedowiarki, zanim choroba dopadła ich, była najbardziej pikantnym elementem całej sprawy. - Chyba nie rozumiem - powiedział. - Jak nadmieniłeś - zaczął Waterman, starając się zachować cierpliwość - w przypadku McArthura oficjalną przyczyną śmierci był rak serca. Nie miałem okazji, by to sprawdzić, bo zmarł w Szwajcarii i tam jest cała dokumentacja. Przyczyną śmierci Bladona też był nowotwór mięśnia sercowego. Widziałem dokumentację szpitalną i wszystko wygląda, jak należy. - Byłeś w szpitalu? Wiesz, co tam napisali? - Nie było łatwo - skłamał Waterman, bo naprawdę poszło mu gładko. -Wiesz, Centrum ma w tej branży wielu przyjaciół. Nie wiem dokładnie, jak to jest w Szwajcarii, ale wydaje mi się, że krewni nie wybraliby na fikcyjną przyczynę śmierci czegoś tak rzadkiego, jak rak mięśnia sercowego. Zwykły atak serca jest bardziej przekonujący. Nikt by tego nie sprawdzał. - Nikt oprócz mnie. - Jasne - mruknął Waterman na tyle szczerze, na ile pozwalała wypita mieszanka whishy i brandy z cytryną. - Zrobiłeś dobry kawałek. Świetna sprawa. Harborne jakoś nie poweselał. Założył ręce na piersi, jakby zamierzał się obrazić. Waterman obawiał się tego i dlatego nie był zbyt rozmowny przez telefon. Za kilka dni zdoła uczynić to, co Harborne powinien zrobić przed 26 puszczeniem artykułu: sprawdzić niektóre fakty. Może dziennikarz poczuł, że to śledztwo dotyczy właśnie jego osoby. Ale nic, Waterman nie przyszedł tu, by rozważać profesjonalizm Harborne'a. Lub brak tegoż. - Rzecz w tym, że jeśli McArthur również zmarł na nowotwór serca, mamy do czynienia z niecodziennym zbiegiem okoliczności. Rak serca należy do najrzadszych postaci tej choroby. Mogę ci wyjaśnić czemu, gdybyś chciał wiedzieć. Waterman miał nadzieję, że Harbome zechce dowiedzieć się czegoś nowego. Lubił o tym opowiadać. Przypominał w ten sposób i sobie, i wszystkim, że nie był podglądaczem z krótką praktyką w policji i zbędnym wykształceniem. Wykładał kiedyś biologię w Stanford, w samym Stanford, i wiedział wiele o sprawach, o których zwykli detektywi nawet nie słyszeli. Gdyby nie pechowa skłonność do popijania, mógłby być dzisiaj grubą rybą w którejś ze znanych kalifornijskich firm zajmujących się biotechnologią. No i gdyby nie pani Waterman... To dlatego Centrum mogło go wykorzystywać. Znał swoją robotę. Upił kolejny łyk koktajlu, aby dać dziennikarzowi czas do namysłu. Ale on powiedział tylko: - Wierzę ci na słowo. A czego u diabła się spodziewałeś? - To naprawdę na tyle rzadka choroba - ciągnął Waterman - że jeśli dwie bliskie sobie osoby, tak czy inaczej bliskie, zapadają na nią równocześnie, musimy to sprawdzić. Harborne odprężył się nieco. Coś mu mówiło, że jego artykuł jest nadal ważny, chociaż nie bardzo rozumiał dlaczego. - Ale co sprawdzić? - spytał. - Rak to rak i już. Harry upił napoju. - Jeśli jest statystycznie nieprawdopodobne - a to jest nieprawdopodobne - żeby ci faceci niezależnie od siebie mogli zachorować na ten rodzaj raka, istnieje szansa na to, że jeden zaraził drugiego. Rozumiesz? Jeśli tak było, to będziemy mogli poznać nowego wirusa, o którym nie wiedzieliśmy. Wirus wywołujący nowotwory mięśnia sercowego. To może być istotne, a nawet użyteczne, chociaż, jak wspomniałem, równie dobrze może nie znaczyć nic. Harborne przytaknął powoli. Waterman odniósł wrażenie, że chłopak nadal nic nie zrozumiał. - Mówisz, że ten rak serca jest bardzo rzadki, zgadza się? - spytał. -Tak. - To znaczy, że nawet jeśli to jest sprawka jakiegoś nowego wirusa, nie mamy jeszcze końca świata, tak? Ludzie w całej Kalifornii nie zaczną umierać na raka serca? Waterman roześmiał się. 27 - Do diabła, nie. Przez cały czas trafiamy na podobne ślady. Coś wygląda za dobrze na zwykły zbieg okoliczności. Potem sprawdzamy. Wynik trafia gdzieś tam do komputera i jeśli dojdzie później do powtórki czegoś podobnego, porównujemy oba przypadki i próbujemy ustalić skalę podobieństwa. To wszystko. Tak jak powiedziałem, to zwykła statystyka. Harborne przetrawiał sprawę, 'a Waterman był już pewien, że go nie zainteresowała, w każdym razie nie z zawodowego punktu widzenia. Gwiazdeczka oper mydlanych z obciętą piersią to byłoby coś, bo o aktorce amazonce można pisać bez końca, ale kancerogenne wirusy? Choćby się całą noc zastanawiał, nie wyciśnie z tego nawet pół szpalty. Poza tym, czy ktoś taki jak Harborne opublikuje materiał obnażający własne błędy? Waterman nie przypuszczał, i to go cieszyło. Wolał uniknąć komplikowania sprawy przez amatora. Skorzystał z okazji i zamówił jeszcze dwa zielonkawe napoje, by dziennikarz nie wstał za wcześnie od baru. - Czego właściwie chcesz, Harry? - spytał Harborne. - Czytałeś, co napisałem. - Tak, i w ogóle bym cię nie fatygował, ale wiesz, są to ludzie dość znani, raczej byli. Niełatwo dotrzeć do ich życia prywatnego, szczególnie po tym, co napisałeś. O Bladonie sam wiesz, zawsze trzymał dziennikarzy z daleka. To był cholernie skryty facet. Harborne próbował udawać, że słucha uważnie, ale jego spojrzenie powędrowało nad ramieniem Watermana. Patrzył na dwie d