PATRICK LYNCH Zwiastowanie Powieści Patricka Lyncha w Wydawnictwie Amber Omesa Polisa Zwiastowanie Przekład Radosław Kot PATRICK LYNCH D AMBER Tytuł oryginału THE ANNUNCIATION Redakcja stylistyczna ANNA TŁUCHOWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITK.OWSK.1 Korekta MAŁGORZATA BORUTA Ul&t&M BIBUBTEiiA PUBUCZNa w Zabrzul--| r\z(r- Ilustracja na okładce ERIC YOUNG b ZN. KLAS. U > ] "? t ¦ ' ' * ''" liii "'¦ Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER NR INW. Skład WYDAWNICTWO AMBER /! Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Intemetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1993 by Patrick Lynch The Author has asserted his morał rights. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-170-2 Peterowi i Dorothy, Edwardowi i Iris oraz Syfoii Prolog Wszyscy śnią marzenia, ale każdy inaczej. Ci, którzy śnią nocą w dusznych zakamarkach swego umysłu, po przebudzeniu wiedzą, że to mary: ci jednak, którzy śnią na jawie, to ludzie niebezpieczni, mogą bowiem spróbować ziścić swe marzenia. T. E. Lawrence Las Fontainebleau, Francja, 21 sierpnia 1995 roku Po czystym, leśnym powietrzu ten zaduch kojarzył się z dżunglą. Młoda kobieta szła między rzędami pojemników z komórkami, oddychając płytko przez usta. Po czterech miesiącach przygotowań wiedziała już wszystko. To tutaj, w pomieszczeniu pod salą banku danych, w stałej temperaturze trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza, przetrzymywano kultury. Podgrzany roztwór soli fizjologicznych krążył nieustannie między pojemnikiem a schowanym za nim zbiornikiem wyrównawczym. Pot spływał jej strugą spod włosów. Niczego nie dotykała. To było złe miejsce, takie, które może pojawić się w nocnych koszmarach. Ciemność mącił tylko blask latarki. Ze wszystkich stron dobiegał monotonny szum podgrzewaczy i systemu oczyszczania powietrza. Nasłuchiwała. - Co robisz? Głos Alaina zadudnił jej pod czaszką. Zamrugała i spojrzała tam, gdzie klęczał jej towarzysz. - Zamyśliłam się. - Nie myśl, tylko poświeć mi trochę - w głosie Alaina słychać było lęk. Duszna atmosfera pokoju i świadomość tego, co dzieje się w probówkach nie pozwalały zachować spokoju. Podniósł wzrok znad rozpostartego na linoleum planu. Przymknął powieki przed blaskiem latarki. - Gdzie to masz? Kobieta zastygła na chwilę wpatrzona w jego oczy. Podświetlona źrenica jarzyła się żółtym blaskiem pośród niebieskiej tęczówki. Nigdy tego jeszcze nie widziała. -Marie! Drgnęła, słysząc swoje imię. Wyjęła z kieszeni celofanowe rękawiczki, uklęknęła i odsunęła zamek przewieszonego przez ramię pokrowca na kamerę. Wewnątrz tkwiła niewielka, szklana butelka z mieszaniną soli fenolowej i chlorku amonu. Smugi odcisków palców zaznaczały się wyraźnie na gładkiej powierzchni. Wszyscy podziwiali pomysłowość mikstury. Hans Fleischman, świeżo przybyły z Niemiec, wyjaśnił im to, gdy zasiedli wkoło stolika w nędznie oświetlonej knajpce. Silny antyseptyk, taki jak sól fenolowa, zakłóciłby kwasowo-zasadową równowagę roztworu pożywki. Czujniki natychmiast by to wykryły, odcinając automatycznie dopływ płynu. Aby zrównoważyć nadmiar elementu zasadowego, nie zmniejszając jego zabójczego działania, do roztworu należało dodać rodnik kwasowy, na przykład chlorek amonu. To Fleischman dostarczył składniki i wymieszał je we właściwych proporcjach. On też, mimo zakazu Jeana-Christophe'a, wziął ze sobą broń. Z karabinem między kolanami podwiózł ich do umówionego punktu. Był to model szybkostrzelny z noktowizorem. Jean-Christophe nic nie powiedział. W końcu właśnie dzięki Fleischmanowi dysponowali planami laboratorium i siedmiocyfrowymi kodami, pozwalającymi otwierać drzwi. Bez udziału Niemca cały projekt, choć pomysł był Jeana-Christophe'a, nie miałby szans. Roztwór znajdował się w czterech hermetycznych zbiornikach tuż za rzędami probówek. W każdym z nich ciśnienie utrzymywał azot, a temperatury i tempa przepływu cieczy strzegł uzbrojony w czujniki i regulatory system komputerowy. Mężczyzna otworzył kplejno cztery zawory ciśnieniowe, delikatnie odkręcając ich osłony. Czuł na karku oddech dziewczyny, która niezwłocznie wlała do nich truciznę. Zaraz potem zamknął zawory. Na jednym ze stojących pod ścianą terminali komputera zamrugało światełko ostrzegające przed spadkiem temperatury roztworu, jednak po kilku sekundach podgrzewacze zrobiły swoje i światełko zgasło. - Załatwione - powiedział. W nikłym świetle latarki wycofali się do klatki schodowej. Skacząc po dwa stopnie naraz mężczyzna wspiął się na górę, gdzie po ścianach i suficie tańczyły kręgi blasku lamp. Kobieta obejrzała się. Na pozór nic się nie zmieniło w pomieszczeniu, a jednak wiedziała, że w pojemnikach wszystko zaczęło umierać. Straszliwy gwałt dokonywał się w ciszy. Właśnie dlatego inżynieria komórek była dla niej zawsze tak upiorna. Na tym poziomie wszystko było bezgłośne. Zerknęła do torby, gdzie schowała pustą już butelkę. Wciąż miała na dłoniach rękawiczki. Zdjęła je i wrzuciła do pokrowca. Dopiero wówczas zauważyła wielkie i szare metalowe drzwi. W pokoju na górze nikt nie zwrócił uwagi na wchodzącego mężczyznę. Sala była prawie pusta prócz dwóch równoległych rzędów białych, metalowych szafek, z których każda miała rozmiar niewielkiej lodówki. W rogu stały dwa terminale komputerowe, a za nimi jakaś maszyneria. W porównaniu z sa-ląkultur tutaj panował niemal chłód. Jean-Christophe wyjął z torby zwój kabla elektrycznego. Podłączył go do gniazdka obok terminali, drugi koniec uzbroił w elektromagnes, uformowaną w kształt litery U żelazną sztabkę owiniętą izolowanym przewodem. Luc w tym czasie otwierał szafki, gdzie umieszczono dyski z danymi. Po naciśnięciu guzika każdy dysk wysuwał się na podstawce i można go było wyjąć za rączkę. W szafce mieściły się cztery dyski. Luc unosił je kolejno, a Jean-Christophe przesuwał nad nimi elektromagnes. Zielone światło płynące z wnętrza szafek muskało zielenią ich twarze i ręce. Jean-Christophe spojrzał uważnie na zaciśnięte na uchwycie dłonie Luca. - Nie denerwuj się - powiedział, gdy przeszli do następnej szafki. - Jeszcze któryś upuścisz. Luc nie odpowiedział. Źle się czuł, niszcząc gromadzone latami dane. "oś się w nim buntowało. - Która godzina? - spytał. - W porządku. - Nie mamy spóźnienia? - Powiedziałem, że w porządku. Pracowali w całkowitym milczeniu. W ciągu dziesięciu minut zniszczyli bank danych, wynik sześćdziesięciu tysięcy godzin ludzkiej pracy: kojarzenia, selekcji, modyfikowania, obserwacji. Jean-Christophe schował magnes do torby i spojrzał na Alaina. Było kwadrans po pomocy. W ciągu dziesięciu minut powinni znaleźć się w punkcie zbornym. - Gdzie jest Marie? - spytał. Ledwo drzwi cofnęły się na dobrze naoliwionych zawiasach, Marie poczuła, że popełniła błąd. W pomieszczeniu było całkiem ciemno. Smród, który zarejestrowała w sali z kulturami, stał się jeszcze gorszy. Ciężka, piżmowa woń sprawiła, że żołądek podszedł jej do gardła. Zrobiła krok i oświetliła nagie ściany. Korytarz. Ruszyła dalej. Za zakrętem w lewo pojawiła się większa przestrzeń. Dostrzegła coś, co wyglądało na klatkę. W tej samej chwili latarka zgasła. - Merde! Potrząsnęła latarką, potem uderzyła nią w otwartą dłoń. Coś nie kontaktowało. Znów potrząsnęła. Pojawiło się mdłe światło, które zaraz zgasło. Rozejrzała się, szukając w ciemnościach jakiegokolwiek punktu odniesienia. Niczego nie znalazła. Zawróciła w panice i stanęła, zgubiwszy drogę. Krew pulsowała w jej głowie. Ścisnęła bezużyteczną latarkę i spróbowała zebrać myśli. Musi iść do przodu, aż trafi na ścianę. Potem obejdzie pokój i w końcu trafi na drzwi. Nawet jeśli są tu jakieś inne drzwi, te właściwe 9 pozna, ledwie je uchyli. Powinny wychodzić na schody, a z góry będzie widać światełka latarek. Myśl, że tamci pewnie już kończą, może nawet jej szukają, skłoniła jądo działania. Ale gdy wyciągnęła ręce w ciemności, poczuła, że tam jest coś, co chce złapać macające palce. Cofnęła dłonie jak ugryziona i odczekała chwilę, by opanować oddech. Potem ruszyła naprzód. Po trzech krótkich krokach trafiła na coś zimnego i metalowego. Stopą trąciła podstawę tego czegoś. Nagle usłyszała hałas i zamarła w miejscu. Coś poruszyło się tuż przed nią. Dokładnie przed nią, na poziomie twarzy. Wiwisekcja - przebiegło jej przez myśl błyskawicą. Robią tu eksperymenty na zwierzętach. Nigdy nie przyszło im to do głowy. Sądzili, że jedynymi żywymi organizmami w laboratorium Fontainebleau są kultury komórek. Ci, co tam pracują, to ludzie bez serca - powiedział jednak kiedyś Alain. Ciemność stała się nie do zniesienia. Przypomniała sobie setki zdjęć nieszczęsnych zwierzaków, patrzących z klatek. Z ogolonymi głowami, skórą w ropniach, elektrodami przymocowanymi do ciała. Zacisnęła powieki, jakby chciała się odciąć od mroku. Ujęła latarkę obiema dłońmi i cofnęła się o krok. - Marie! To był głos Alaina. Wydawało się, że dobiegał z dość daleka, jakby z prawej strony. Odwróciła się i rzuciła naprzód z wyciągniętymi rękami. -~ Marie, gdzie jesteś? Uderzyła o metalowy panel. Coś się zakotłowało. Zewsząd zaczęły dobiegać trzaski, szmery, szurania. Krzyknęła i umilkła przerażona własnym głosem. Gdy tak stała o krok od klatki, nagle latarka się zapaliła. - Gdy wychodziłem z sali kultur, szła tuż za mną - powiedział Alain. Jean-Christophe spojrzał na zegarek. - Jest dwadzieścia po. Jeśli nie stawimy się na czas, Fleischman po prostu odjedzie. - Nie zrobi tego bez nas. Jean-Christophe spojrzał Alainowi prosto w twarz. - Tak sądzisz? To była małpa. Rezus. Przypięta uprzężą, z rozkrzyżowanymi ramionami. Szalone oczy patrzyły intensywnie. Marie przesunęła wzrok z pyska na rzadkie włosy porastające pierś zwierzęcia i nagle zaschło jej w ustach. Brzuch pokrywały ciemne guzy. Nabrzmiałe i purpurowe wystawały jak palce. Skóra wokół nich była pomarszczona. Unieruchomione dłonie i stopy nie pozwalały się drapać. Gdyby małpa mogła się drapać, zepsułaby eksperyment. 10 Marie poczuła, jak spływa na nią dziwny spokój. Promień latarki przestał się trząść. Spojrzała uważnie na umierające zwierzę, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół męki. Z początku zdawało się jej, że małpa ziewa albo pokazuje odstraszająco kły, teraz jednak zrozumiała, że rezus otwiera szeroko usta w krzyku. Klatka piersiowa pracowała, czuła podmuch typowy dla potężnego wrzasku ze strachu czy bólu. Przecięli jej struny głosowe. Dziewczyna pokiwała głową, rozumiała teraz wszystko. Przecięli małpie struny głosowe, żeby nie przeszkadzała im krzykami. -Marie! Nie miała czasu do stracenia. Jeszcze chwila, a mężczyźni ją znajdą. Potem trzeba będzie przemknąć przez gęste paprocie, dopaść landcruisera i będzie można napawać się sukcesem. Chłopcy nie zgodzą się na dalszą ryzykowną obecność w laboratorium. Pewnie już przekroczyli planowany czas. Trzeba działać. Usłyszała, jak otwierają się drzwi do pokoju. Promień latarki oświetlił ścianę z tyłu. -Marie! Wyciągnęła bolec blokujący drzwi klatki. Ukrzyżowane zwierzę szarpnęło się w więzach. Dziewczyna pospiesznie rozpinała klamry. Ledwie widziała cokolwiek przez łzy. - Marie, co tu robisz? Mężczyzna wszedł jednocześnie z rozpięciem ostatniej klamry. Nastała chwila ciszy, póki małpa nie zdała sobie sprawy z tego, że jest wolna. Marie odwróciła się, by poszukać w półcieniach twarzy Alaina. Kątem oka zarejestrowała nagły ruch w klatce i obejrzała się. Rezus zerwał się do skoku. Oczy miał szeroko otwarte, kły obnażone. Wczepił się w dziewczynę, pazurami szarpał włosy, zęby wbił w twarz. Marie chciała krzyknąć, lecz jej usta wypełniła krew. Cofnęła się w panice, Alain spróbował ściągnąć z niej zwierzę, ale małpa wykręcała głowę, nie zwalniając uścisku szczęk. W końcu Marie krzyknęła. W maleńkim pomieszczeniu jej głos prawie ogłuszał. Alain szarpnął małpę tak silnie, że stracił równowagę. Upadł, pociągając dziewczynę na siebie. Na chwilę stracił orientację. Tuż przed nosem dojrzał włochate ramię napięte niczym stalowa lina. Chwycił je. Szybkim ruchem pyska małpa niemal odgryzła mu palec. Puścił ją z krzykiem. Ból był niezwykle silny. Latarka potoczyła się po podłodze. Gdy sięgał po nią, dostrzegł stojącego nad nimi Jeana-Christophe'a. Marie znów krzyknęła. - Rąbnij go, Jean! Przyłóż mu! Alain próbował wydostać się spod miotanego spazmami ciała Marie. - Zabij to, na litość boską! - krzyknął, ale dostrzegł twarz tamtego i pojął, że nie otrzyma pomocy. Jean-Christophe stał jak wmurowany, zbyt przerażony, by cokolwiek zrobić. Nagle błysnęło błękitnawo, rozległ się rozsadzający czaszkę huk. I zapadła cisza. Alain przytulił głowę do posadzki. Czuł krew wypływającą z ran. W pokoju stał Fleischman z karabinem. Z trudem hamował złość. 11 J - Powariowaliście? Co tu robicie? Alain poszukał oczami jego twarzy. - Marie uwolniła jedno ze zwierząt. Zaatakowało ją. -A kultury? Jean-Christophe był gdzieś w ciemnościach. Słychać było, jak wymiotuje. - Marie jest chyba ranna - powiedział Alain, starając się opanować drżenie głosu. Fleischman podszedł bliżej i oświetli! twarz dziewczyny, a potem Alaina. - Zgadza się. Użarł ją w twarz. Paskudnie. - Jezu, Jezu... - mamrotał Jean-Christophe, spluwając. - Musimy zabrać ją do szpitala - powiedział Alain, unosząc się na łokciu. Próbował przyjrzeć się twarzy Marie. Rozwarte i zakrwawione szczęki rezusa zasłaniały widok. Zdrową ręką zepchnął zwierzę na bok. Marie leżała nieruchomo, jej twarz pokrywały ślady głębokich ukąszeń. Przez rozerwany policzek Alain zobaczył zęby. Część pierwsza Wstawaj wcześnie, pracuj ciężko, łap okazję Manhattan, 5 września 1995 roku Gdy tylko Mikę Varela wsunął kartę wstępu w zamek drzwi, zorientował się, że coś jest nie tak. Przez dziesięć miesięcy pracy w firmie Swift and Drew wykonywał tę czynność równie automatycznie, jak pionowe bolce zewnętrznych drzwi chowały się we framugę. Głuchy stuk gdzieś u dołu i już. Tym razem nic nie szczęknęło. Mikę zagryzł usta, nasłuchując, jak w elektronicznym zamku obracają się plastikowe kółeczka czytnika karty. Przez chwilę stał nieruchomo z rękami na biodrach, w typowej pozie cudownego dziecka działu finansowego. Przez szyby widać było wypięte zadki kolegów z działu sprzedaży europejskiej. Ted Farmer, znany Mike'owi głównie z niewyparzonej gęby, opowiadał coś komuś po drugiej stronie biurka. Twarz miał zielonkawą od poblasku monitora z materiałami Reutersa. W dziale sprzedaży zawsze było wesoło. Mikę przypominał sobie o tym, ilekroć wjeżdżał do pomieszczeń na dwudziestym siódmym piętrze. W finansowym, a szczególnie w oddziale, który zajmował się zagranicznymi operacjami LBO, ludzie nie bratali się tak bardzo. Mikę sądził, że to dlatego, iż każdą transakcję rozbierano na najdrobniejsze części. A ponadto był tam Napier Drew, wnuk jednego z założycieli firmy, zawodowy wrzód na dupie. To właśnie on kierował sprawami LBO i pilnował, by wszyscy podwładni harowali bez wytchnienia, sam zaś spędzał większość dnia przy telefonie, gadając o wędkowaniu na Cape Cod z tym czy innym ze swoich białych anglosaskich protestanckich przyjaciół. Po chwili nasłuchiwania zgrzytów czytnika Mikę zastukał w jedne z trzech zewnętrznych drzwi, oddzielających grubą warstwą szkła biura Swifta and Drew od westybulu. Nikt go nie usłyszał. Z dziury czytnika, który połknął kartę Mikę'a, dolatywał tylko szum klimatyzacji. 15 - Pan Miguel Varela proszony jest do recepcji na piętnastym piętrze -ożył nagle obcym, kobiecym głosem głośniczek interkomu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy w dziale sprzedaży europejskiej spojrzeli na niego. Ted powiedział coś, a pozostali opuścili głowy i ramiona zatrzęsły się im ze śmiechu. Mikę poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Miguel! Nikt w firmie nie nazywał go Miguelem. To imię kojarzy się raczej z uciekinierem z hiszpańskojęzycznego Harlemu. Łamiąc paznokieć kciuka, wcisnął guzik windy. Powolna podróż pięć pięter w dół dała mu trochę czasu na namysł. Wiedział, że cokolwiek ma się stać, jest już przesądzone, jednak kilkanaście sekund oczekiwania w pustej windzie na to, by dowiedzieć się, o co chodzi, było trudne do zniesienia. Odgarnął z czoła lśniące, czarne włosy i zacisnął mocno usta. Był pewien, że sprawa dotyczy kontraktu Mendelhaus/Raeburn. Przebijając się o siódmej swoim nowym BMW coupe przez zatłoczony Broadway dwa razy sięgał po brzęczącą komórkę. Dzwonił Ray Kilczynski z dokumentacji, zaniepokojony brakiem projektów umów, które ciągle nie nadchodziły. Przecież muszą zostać umieszczone w prospekcie, zanim zajmą się emisją, która ma nastąpić już za trzy dni. - Czas ucieka, Mikę - powiedział. - Złap za dupę jakiegoś pieszczoszka z Ivy League w dziale prawnym. Powiedział Rayowi, że nie ma się o co martwić, jednak odkładając komórkę na stojak czuł się njespokojny. Gdy BMW, którego wyprowadził z salonu sprzedaży ledwie tydzień wcześniej dla uczczenia transakcji z Mendel-hausem, wjechał w cień Mitsubishi Tower, Mikę spojrzał na zegar. Policzył, ile godzin mu jeszcze zostało. Możliwe, że zwłoka w dziale prawnym wynika z czysto biurokratycznego potknięcia, jednak od tej sprawy zależało zbyt wiele, by mógł się odprężyć nawet na komfortowym siedzeniu z regulowaną temperaturą. Poza tym wiedział, że Pat Tyler prowadziła dział prawny wręcz wzorowo i nigdy dotąd nie słyszał o podobnym opóźnieniu, szczególnie przy tak prostej sprawie. Światełka windy przesuwały się, Mikę zaś po raz setny rozpamiętywał wszystkie szczegóły transakcji, a przede wszystkim to, jaki wpływ może ona wywrzeć na jego życie. Zależnie od biegu zdarzeń wpływ ten mógł być rozmaity. Korporacja Raebuma stanie się własnością Mendelhausa w zamian za sumę miliarda czterystu milionów dolarów, co miało się zdarzyć za tydzień, Mikę będzie miał prawo dó premii w wysokości co najmniej dwustu tysięcy dolarów jako pomysłodawca transakcji. W ciągu dziesięciu miesięcy pracy w firmie Swift and Drew Napier po raz pierwszy pozwolił mu wykazać inicjatywę, po raz pierwszy dopuścił do powierzonych pieniędzy. 16 Interes zapowiadał się na tyle dobrze, że Mikę zdecydował się na kupno imponującego wozu, za który zapłacić miał jeszcze jedenaście pokaźnych rat. Podobnie było z apartamentem przy Park Avenue South, który nabył latem i który pochłaniał połowę jego obecnej pensji, co stało się dosyć niewygodne. Najbardziej jednak niepokoiła go, gdy tak patrzył na kolejne numery pięter, mało prawdopodobna, ale zawsze obecna możliwość, że straci pracę. Swift and Drew była szacowną firmą, która opierała się na dobrych starych pieniądzach i Mike'a tolerowano tu jedynie dlatego, że nie przeszkadzał i nabijał im kabzę. Napier Drew miał go na oku. Jedno potknięcie i do widzenia. Mikę, drugie pokolenie meksykańskich imigrantów, usłyszał przypadkiem na samym początku, jak Napier, rozmawiając przez telefon podczas przerwy na lunch, nazwał go meksem. Nie wiedział, że Mikę słucha, jednak gdy go dostrzegł, uśmiechnął się tylko i skrzyżował nogi na blacie tekowego biurka. Gdy drzwi otworzyły się na piętnastym piętrze, Mikę wyraźnie zgarbił się w swym włoskim garniturze i zapalił papierosa z paczki zarezerwowanej normalnie dla klientów. - Pan Varela? Recepcjonistka była zupełnie nowa, latynoskiego, a może włoskiego, pochodzenia. Młoda i ładna. - Starszy pan Drew chce pana zaraz widzieć. Mikę spojrzał jej w oczy. To ona nazwała go Miguelem. Może było to tylko przejęzyczenie, ale jak to sprawdzić? - Pan Drew? - Tak, panie Varela. Nie musiała mu podawać numeru piętra. Wszyscy wiedzieli, że Drew urzęduje na samej górze. Mikę wsiadł ż powrotem do windy, nacisnął guzik sześćdziesiątego piętra i oparł się o ścianę ruszającej w górę kabiny. Dźwig uniósł go cicho i wyrzucił w marmurowym holu. Naprzeciwko znajdowały się drzwi dwóch następnych wind, które obsługiwały ostatnie pięć pięter, gdzie dyrektorzy mieli swoje mieszkania i biura. Wymagały specjalnych przepustek. Kto ich nie miał, musiał dzwonić. Sięgając do przycisku, poczuł się jak domokrążca. Mały panel odsunął się, ukazując cyklopowe oko kamery. - Mikę Varela - powiedział, a jego głos rozszedł się echem po westybulu. Nie usłyszał żadnego potwierdzenia. Panel wrócił na miejsce. Po trzydziestu sekundach drzwi windy otworzyły się. Mikę wsiadł i kabina ruszyła. Tym razem na samą górę. 2 Zwiastowanie 17 Drzwi rozsunęły się. Najpierw ujrzał kamienny kominek, potem wielki turecki dywan. Okna po obu stronach pomieszczenia przesłaniała przezroczysta draperia. Na Mike'a czekała wysoka brunetka. Uśmiechnęła się sztucznie, gdy wysiadł, odwróciła z szelestem jedwabnych pończoch i ruszyła przed siebie. Bez słowa. Poszedł za nią. Najpierw korytarzem z przeszklonym sufitem, skąd płynęło naturalne światło, z płaskorzeźbami scen myśliwskich na śliwkowych ścianach. Potem były ciężkie dębowe drzwi, następny korytarz, kilka stopni i podwójne drzwi wiodące do wielkiego, skąpo oświetlonego pokoju. Brunetka zniknęła równie cicho, jak wcześniej się pojawiła, zamykając za sobą drzwi. - Michaelu. Mikę odwrócił się i ujrzał nie starszego pana we własnej osobie, lecz Harveya Swifta, jednego ze starszych partnerów, szykownego siwowłosego mężczyznę w tweedowym garniturze. Wpadające przez zaciągnięte zasłony promyki słońca muskały jego wypielęgnowaną dłoń. Trzymał w niej zgasłe cygaro. Za starszym panem widać było jakieś otwarte drzwi. Sączące się zza nich zimne światło sugerowało, że musi tam być łazienka lub może kuchnia. Mikę spojrzał z powrotem na uśmiechniętą twarz mężczyzny. Serce waliło mu jak młotem. - Siadaj, Mikę. - Myślałem, że to pan Drew mnie wzywał - powiedział spokojnie Mikę. Swift skrzywił się ledwo dostrzegalnie i zaraz ukrył złość. Mikę zauważył, że jest bardzo blady. - Drew jest niedysponowany - odparł krótko i poprawił się w skórzanym fotelu. - Wiesz, Michaelu, zastanawia mnie ta transakcja z Mendelhau-sem i Raeburnem. Uważasz, że to dobry pomysł? Mikę zauważył cień za otwartymi drzwiami. Był pewien, że to Drew. Spróbował się skoncentrować. - Tak, proszę pana. Raeburn traci systematycznie rynek. Oferują produkty nie najświeższe i masowe. Większość ich kapitału znajduje się w rękach instytucji, które same ostatnio nie radzą sobie najlepiej, a pozostali właściciele z rodziny dają do zrozumienia, że gotowi są sprzedać swoje udziały. Transakcja jak z podręcznika. Mendelhaus zaś... Swift uniósł drżącą dłoń. Mikę opadł na oparcie fotela jak popchnięty. - Ludzie z U Bank w Genewie, który jest, jak wiesz, głównym udziałowcem Mendelhausa, dzwonili do nas dziś rano prosząc, byśmy wstrzymali się z transakcją - Swift niemal szeptał. - Udało mi się skontaktować z prezesem Mendelhausa, Oswaldem Hunzikerem. Rozmowa była bardzo krótka. Nie miał mi nic do przekazania prócz potwierdzenia, że rezygnują z naszych usług. Odczekał dłuższą chwilę, dając młodszemu możliwość odpowiedzi, ale Mikę był zbyt wstrząśnięty, by cokolwiek wykrztusić. 18 - Nie mogłem naciskać w sprawie wyjaśnień, bo skoro zapłacili honorarium, nie muszą nic wyjaśniać. Z takiego czy innego powodu transakcja przestała być dla nich atrakcyjna. Tym razem biała dłoń starszego pana powstrzymała Mike'a, który chciał coś powiedzieć. - Możliwe, że ma to coś wspólnego z tym. Uniósł płaskie, czarne pudełko wielkości zapalniczki i musnął przycisk. Panel w ścianie odsunął się, ukazując ekran z raportami Reutersa. Swift przycisnął kolejny guzik, ekran zamrugał. Z jednej strony pojawiły się grafy obrazujące średnie kursy największych europejskich firm farmaceutycznych, z prawej informacja o przemówieniu francuskiego ministra nauki i przemysłu. Obwieszczał on, iż uchwalony przez Europejską Wspólnotę Gospodarczą zakaz prowadzenia wszelkich eksperymentów na ludzkich zarodkach ugodzi poważnie w interesy francuskiego przemysłu, szczególnie wobec ostrej konkurencji japońskiej i koreańskiej. Mikę przeczytał to i zmarszczył czoło. Wykresy z lewej pokazywały, że w porównaniu z dniem wczorajszym wszystkie notowania spadły o pięć procent. - Domyślam się, że Mendelhaus prowadzi jakieś eksperymenty genetyczne. Mikę spojrzał na starszego pana. Szukał słów, żeby wypowiedzieć nurtujące go coraz bardziej wątpliwości. - Swift and Drew straciła na tej transakcji dużo pieniędzy, Michaelu -powiedział Swift o wiele bardziej twardym głosem. - Dużo pieniędzy. Straciliśmy też twarz, a to jest o wiele dotkliwsze. Na giełdzie powiadają, że my, a konkretnie ty, próbowaliśmy naciskać na Mendelhausa, by wszedł w ten interes i że rzecz nie udała się właśnie z tego powodu. Sprawy europejskie mają dla nich drugorzędne znaczenie. -Ależ to nie... Swift znów powstrzymał Mikę'a gestem dłoni. - Wydaliśmy już polecenie, by wpłacono na twoje konto pewną sumę. W tych okolicznościach to więcej niż hojność. Odczekał chwilę, aż jego słowa dotrą do słuchacza. Mikę miał wrażenie, jakby podłoga rozstępowała się pod nim. - Nie jest pan już naszym pracownikiem, panie Varela. Jeśli nie opuści pan budynku w ciągu pół godziny, zostanie pan usunięty przez strażników. Swift wskazał stojące pod ścianą pudło. Zwykłe, kartonowe, nawet nie zamknięte. - To pańskie rzeczy. Teraz przepraszam, ale sam pan chyba rozumie, że czeka mnie wiele innych, nie cierpiących zwłoki spraw. Mikę zaczął protestować, ale starszy pan zajął się zapalaniem cygara i myślami był już przy następnym spotkaniu. Za plecami Mike'a otworzyły się drzwi i stanęła w nich wciąż uśmiechnięta brunetka. Mikę spojrzał na nią, 19 potem znów na Swifta. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Rzucił jeszcze okiem na te drugie drzwi i wyszedł bez słowa. Wydawało mu się, że jazda z kartonowym pudłem na sam dół trwała bardzo długo. Czuł, jakby ta podróż przemieszczała go nie tylko na niższy poziom budynku, ale i do niższej warstwy społecznej. Gdy tak stał nieruchomo, wdychając wonie wydzielane przez tani karton z długopisami i notatnikami, powoli zaczynał opanowywać go gniew i wstyd. Wciąż jednak nie był w stanie wykrztusić słowa. W podziemnym parkingu było chłodno. Wsiadł do bmw, który teraz skojarzył mu się raczej z trumną, i przekręcił kluczyk. Kontrolki jakby odbierały jego uczucia: przez chwilę zajarzyły się światełkami alarmu. Potem wstukał kod zezwalający na zapalenie silnika. Przez kilka godzin jeździł bez celu. Około południa utknął w korku w chłodnym cieniu nowego Hiraizumi Centre na Ósmej Alei. Wtedy wziął komórkę i wystukał numer. - Daily. Tym razem Mikę nie uśmiechnął się, słysząc oficjalnie brzmiący głos Karen Daily. - Karen, tu Mikę. Zapadła chwila ciszy. Bacznie nadstawił ucha. Gdy Karen znów się odezwała, mówiła znacznie ciszej i jakby z ustami tuż przy mikrofonie. - Obawiam się, Michael, że nie mogę teraz rozmawiać. Jestem na zebraniu. - Ejże, bez łaski - rzucił Mikę, udając wesołość. - Chciałem tylko spytać, czy będziesz miała czas wieczorem. Ugotowałbym coś u siebie. - O której? - spytała Karen zdecydowanym, zawodowym tonem. Mikę uśmiechnął się zadowolony, że uzyskał chociaż tyle. Oczekiwał, że mogą pojawić się trudności, ostatecznie nie dzwonił do niej od miesiąca. Wygięła się w łuk tak, że ciężkie, rude włosy muskały mu nogi. Mikę poczuł, jak zadrżała w środku. Potem przechyliła się powoli do przodu, a zarumieniona twarz znalazła się tuż przy jego twarzy. Słyszał jej głęboki oddech. Uśmiechnęła się i oblizała wargi. Patrząc jej w oczy, Mikę objął gładkie biodra i poczuł, jak dziewczyna zsuwa się po jego brzuchu, aż ku koniuszkowi jego członka. Na chwilę wstrzymał oddech. Uśmiechała się. Mikę zachichotał. - Jeśli zrobimy to jeszcze raz, z małego pójdzie krew. - Nie mówisz poważnie. Karen spojrzała przebiegle, zsuwając się powoli, aż poczuł napór jej muskularnych lędźwi. Powieki wpółprzymkniętych oczu drżały, gdy kon- centrowała się na przeżywaniu rozkoszy. Wsparta dłońmi na jego piersi odchyliła się do tyłu, Mikę znów poczuł, jak coś w niej drgnęło. Z odrzuconą do tyłu głową ujeżdżała go najpierw powoli, potem coraz szybciej. Mikę patrzył, jak zawsze zdumiony intensywnością jej żywiołowych reakcji. Potem wbiła mu paznokcie w skórę. Powtarzała raz za razem jego imię. Leżeli długo w wielkim łóżku przykryci do połowy wilgotnymi prześcieradłami. Mikę zapalił kolejnego papierosa, co w jego wykonaniu było nowością. Błądził wzrokiem po ciężkich zasłonach, grubym dywanie i zastanawiał się, jak długo zdoła to wszystko utrzymać. - Co się stało, że nie dzwoniłeś? Dopiero teraz dotarło do niego, że Karen coś mówi. Obrócił się i spojrzał na jej gęste, jedwabiste rude włosy rozsypane na cynamonowej pościeli. - Czemu nie dzwoniłeś? Wzięła od niego papierosa, zaciągnęła się głęboko i wydmuchnęła dym ku sufitowi. Mikę wzruszył ramionami. - Przez parę ostatnich tygodni byliśmy bardzo zajęci europejskimi transakcjami. -1 co z tego? Spojrzał na ścianę pojmując, że Karen wcale nie oczekuje wyjaśnienia, lecz szuka pretekstu do kłótni. Najpierw pieprzenie, potem bitka. Taki miała styl. - Wcześniej też byłeś zajęty i nie przestawaliśmy się spotykać. Chciał jej wytłumaczyć, że po raz pierwszy dostał wolną rękę przy większej transakcji. To było dla mnie bardzo ważne, Karen. Chyba rozumiesz. Nie odezwał się jednak. Chciał powiedzieć, że stracił pracę, ale nie wiedział, jak zacząć. Ich znajomość trwała już ponad rok. Był to związek ludzi sukcesu. Uwielbiali czcić jej lub jego awans. Teraz mieli rozmawiać o porażce. Jego porażce. Karen nadal była na szczycie. Westchnął. - Hej, Michael. Pieprz to! Spojrzał zaskoczony. Stała na materacu, wspierając się jedną ręką o sufit. Lampka przy łóżku uwydatniała jej spiczaste piersi i wyrazistą twarz z wydatnym nosem. - Dobra. Straciłem pracę. Starczy? Wciąż stała nad nim, potem wyraz jej twarzy zmienił się. Zeszła z łóżka i poszukała pod ścianą swoich rzeczy. - Rozumiem. Wsunęła się w spódnicę i spojrzała na niego. - Teraz rozumiem, Michael - powiedziała i wycelowała w niego palec z polakierowanym paznokciem. - Trafia ci się robótka i zaraz-, bum, znikasz z horyzontu. Potem tracisz robotę i do kogo dzwonisz? Do starej, dobrej Karen Daily. Karen zrozumie. Pozwoli się wypłakać. Pocieszy. A nawet więcej. Da 20 21 dupy po przyjaźni, aż biedaczek uśnie zmęczony, a rano poda filiżankę parującej kawy. Teraz prawie krzyczała. Jej ataki furii, podobnie jak orgazmy, były jedynie do podziwiania. Biedny, kto chciałby się włączyć. - Ale tak nie będzie, panie Varela. Mam własne problemy, I własną karierę. Zahaczyła paznokciem o pończochę i zaklęła głośno. Mikę wstał, owijając się jakby dla osłony przed jej gniewem prześcieradłem. Podszedł bliżej. Wciąż nie znajdował słów. Wiedział tylko, że wszystko poszło nie tak. Czego się nie tknął, sypało się, i nie wiedział już, co łapać najpierw. Stanęła przed nim ubrana. Ze zdumieniem dostrzegł łzy w jej oczach. Zrobił krok ku dziewczynie, zamarł jednak w miejscu, gdy zacisnęła pięści i przymrużyła powieki. Z potarganymi włosami wyglądała jak szalona. Dotknij mnie, Michael, a dam ci w zęby. I wyszła. Mikę pobiegł przez puste mieszkanie do drzwi. Ujrzał już tylko czubek jej głowy, znikający na schodach. - Do diabła z tobą, Karen - powiedział. Ale niezbyt głośno. Los Angeles, 8 września 1995 roku Harry Waterman nie cierpiał Bulwaru Zachodzącego Słońca, a szczególnie plączących się tutaj blagierów, takich jak ten, co udawał, że ma coś wspólnego z filmem i za ten przywilej kazał sobie stawiać drinki po parę dolców. Bar nosił nazwę „Sierra Mądre" i miał ściany obwieszone czarno--białymi fotosami dawnych gwiazd. Zupełnie, jakby nadal wpadali tu po drodze do studia. Wisiała tam Jean Harlow, Jasnowłosa bomba", dalej Gary Cooper i Judy Garland w warkoczykach. No i oczywiście stary Bogey. Dokładnie nad kasą. Waterman przyjrzał się zdjęciu Bogarta i skrzywił się. Gwiazdor został sfotografowany w stroju prywatnego detektywa: prochowiec, czarny kapelusz, zwisający z kącika ust papieros. Od czasu Sokoła maltańskiego wszyscy detektywi na świecie, nieważne dla kogo pracujący, byli zapatrzeni w ten obraz. Wystarczyło przedstawić się jako prywatny detektyw, a zaraz ktoś porównywał „No, Philip Marlowe to ty nie jesteś". I na dodatek miał rację. Waterman przekroczył już czterdziestkę, stracił większość włosów i miał siedemnaście kilo nadwagi, przynajmniej do tylu się przed sobą przyznawał. Może ten dziennikarzyna, z którym się umówił, wybrał bar „Sierra Mądre" 22 właśnie po to, aby rozmówca poczuł się podle, jak ktoś mniej warty. Chociaż nie, to głupie. Nigdy przedtem się nie widzieli. Micky Harborne był dla niego tylko głosem w słuchawce. O wpół do ósmej w barze panowały jeszcze pustki. W przeciwległym kącie dwóch młodych mężczyzn w leciutkich marynarkach popijało koktajle z miniaturowymi parasolkami sterczącymi ze szklaneczek. Na ekranie zawieszonego nad nimi telewizora John Robinson, dawny trener Ramsów, podawał swoje typy na nadchodzący sezon. Waterman zawsze kibicował Raidersom. Srebrna i czarna! Czaszka i piszczele! Ale i to mu przeszło. Wolał ich, gdy byli Raidersami z Oakland, w latach siedemdziesiątych. Sam tam wtedy mieszkał. Przez trzy sezony z rzędu wykupywał nawet abonament na mecze. Robinson dobrnął do końca listy i ledwo wspomniał o starych rywalach z LA. Waterman przestał patrzeć i dokończył swoją whisky. Gdy znów zerknął na ekran, zobaczył migawki z jakiejś.demonstracji gdzieś w Europie. Napis na dole podawał, że chodzi o Sitrasburg. Masa ludzi z krzyżami i transparentami napierała na kordon policjantów w niebieskich mundurach. Za nimi przemykała kolumna mercedesów. Jeden z transparentów głosił: NIE POZWÓLCIE IM BAWIĆ SIĘ W BOGA. Waterman uniósł szklankę i pokazał ją stojącemu kilka kroków dalej barmanowi, który rozmawiał przez telefon, zaśmiewając się z jakiegoś żartu. Miał spiczaste i cienkie wąsiki, jakby narysował je kredką do brwi i kiedy mówił, machał lewą ręką tak, jakby oganiał się od muchy. Można się założyć, że zapytany odparłby, że jest aktorem lub tancerzem czy kimś takim, a tutaj spędza tylko czas, bo już niedługo dostanie wielką rolę. Na Bulwarze Zachodzącego Słońca takie buj dy słyszało się praktycznie co krok. Waterman zakołysał szklaneczką, aż kostki lodu zadzwoniły o ścianki. Barman spojrzał na niego i przestał się śmiać. Pożegnał rozmówcę i odłożył słuchawkę. - Tu była szkocka - powiedział Waterman, stawiając szklankę. Barman bez słowa nalał następną miarkę. Waterman sięgnął do górnej kieszonki granatowej marynarki i wyjął dziesięciodolarowy banknot. - To za obie - powiedział, podając go barmanowi. - Proszę zatrzymać sobie resztę. Barman spojrzał na banknot bez uśmiechu. - Johnny Walker jest po sześć dolarów, proszę pana. Sześć dolarów! Waterman sięgnął do kieszeni spodni, zebrał garść drobnych i wysypał je na kontuar. Brzęk przyciągnął spojrzenia klientów. Barman wydął lekko wargi, ale jego twarz zaczęła nabierać barwy gotowanego raka. - Proszę wybrać sobie, ile trzeba - powiedział Waterman. Patrzył, jak barman odlicza sześć ćwierćdolarówek, cztery dziesięciocentówki i dwie piątki z całą godnością, na jaką go było stać, a nie było jej wiele. Znów rozejrzał się 23 po sali i nagle coś do niego dotarło. Możliwe, że barman nie był tu jedynym odmieńcem. Może dlatego Micky Harbome chciał się spotkać właśnie tu. Może sam był gejem. Waterman nie pomyślał o tym wcześniej. Koniec końców dziennikarz właśnie oskarżył dwóch najbardziej znanych hollywoodzkich, ba, amerykańskich twardzieli o skryty homoseksualizm. Zaznaczył nawet w swoim materiale, że obaj prawdopodobnie wcale nie zmarli na raka, jak twierdziła prasa, ale na AIDS. Prawdziwa bomba. Chociaż, z drugiej strony, może to nawet nie jest dziwne. Może Harborne chciał się pośmiać z prowincjonalnego ducha Ameryki: No i co, panie Czysty? Siedzi pan za swoim białym płotem, maszt z flagą na trawniku za domem i co? Wszyscy ci amerykańscy bohaterowie, to w gruncie rzeczy cioty! A może nie podobało mu się, że obaj gwiazdorzy tak pilnie ukrywali swój homoseksualizm. Waterman wyjął egzemplarz „Exclusive!" i rozłożył go przed sobą. Artykuł Harborne'a zaczynał się na dziewiętnastej stronie, zaraz obok reklamy pocztowej wysyłki bielizny damskiej. Połowę pierwszej strony zajmowało zamazane zdjęcie Bladona i McArthura objętych ramionami i uśmiechających się do aparatu. Ray Bladon nosił dżinsy i czarny stetson z nabijanym srebrnymi ćwiekami rondem, który wykorzystał chyba w pół tuzinie filmów. Matt McArthur miał na sobie okulary przeciwsłoneczne i spodenki pływackie. Zdjęcie nie było żadnym dowodem, niemniej w kontekście artykułu znaczyło o wiele więcej. Już sam fakt, że było dziwnie nieostre, nadawał sprawie posmaku tajemniczości. Waterman raz jeszcze przejrzał tekst na wypadek, gdyby jednak coś przeoczył. Ale nie, nie było tu żadnego zawoalowanego ataku na amerykańską moralność, żadnego wyrzekania na hipokryzję światka filmowego. Zwykłe obrazoburstwo, świnia podłożona dwóm niegdysiejszym aktorom, którzy nie mogli już odpowiedzieć. Bili Miller, bezpośredni przełożony Watermana w Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych, uznał, że w tej historii coś się kryje i że warto sprawdzić. Dlatego Waterman siedział teraz tutaj za dwieście siedemdziesiąt pięć dolarów dziennie plus wydatki. Gdy pierwszy raz usłyszał o zleceniu, sądził, że Miller żartuje. Zdarzały mu się takie dowcipy. Harry przymknął oczy, wyobrażając sobie, jak Miller rozmawia o tym z którymś ze swych pomagierów w stołówce szefostwa Centrum. Mam małą robótkę dla Profesora. Miller zachował sprawę dla Watermana i Waterman świetnie wiedział, czemu. Po pierwsze, czuł, że Waterman jest bardziej kompetentny od niego. Od czasu sprawy Rinalda, dwa lata temu, kiedy Harry trafił na ślad kantów z importem zainfekowanej plazmy, Miller zrobił się dla niego nader miły. Harry sporządził wtedy raport o plazmie i jej pochodzeniu, którego Miller nie zrozumiał. Doszło do paru kłopotliwych spotkań, po czym Waterman dostał poparcie kogoś z samej góry. Od tamtej pory Miller nazywał go „Profesorem", a zlecenia, które uważał za idealne 24 dla siebie, trafiały się zawsze innym detektywom. To było pierwsze od blisko trzech lat. Dwie cioty zmarły przez zawód miłosny - tak opisał sprawę swojej żonie. Zamówił trzeciego walkera. Na zewnątrz zaczynało się robić ciemno. Harborne spóźniał się. Waterman wciąż wyglądał na zewnątrz, gdy usłyszał, że ktoś siada na sąsiednim stołku. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę może o piętnaście lat młodszego, w wielkich, okrągłych okularach, z falującymi blond włosami i zadbanym, dokładnie milimetrowej długości zarostem. Mężczyzna patrzył prosto na detektywa. - Jak się miewasz, Harry? - powiedział, wyciągając dłoń. Na dwóch palcach nosił pierścionki i ciasną skórzaną opaskę na nadgarstku. Waterman oczekiwał kogoś starszego. Usiadł prosto i uśmiechnął się, jak mógł najżyczliwiej. - Świetnie, Micky - odparł. - Dzięki, że przyszedłeś. - Żadna sprawa. Co pijemy? - Szkocką. Ale to ja stawiam. - Coś ty, Harry - odparł Harborne, jakby od lat byli kumplami. - Jestem na fali. Hej, Jeff! Na kwaśno dla mnie, szkocka tutaj. Piłeś to kiedyś, Harry? ! Peruwiańska brandy z cytryną... Waterman odpowiedział, że nie pił i po chwili stała przed nim szklanica pełna klarownej, zielonej cieczy z białą pianką na wierzchu. Dobrze, że chociaż bez tej przeklętej parasolki. - No to może wypijemy za tego faceta? - zaproponował Harborne i uniósł szklankę w kierunku ścian za nimi. Na samym środku wisiał fotos Raya Bla-dona w stroju trapera z Frontowca, filmu nakręconego jeszcze w latach sześćdziesiątych. Waterman nie dostrzegł go wcześniej. Może to był powód, że Harborne wybrał ten bar. - Za wielkiego Raya! - powiedział. - Największego spośród twardzieli, którzy dali sobie zrobić trwałą! Waterman posłusznie uniósł szkło, chociaż żart Harborne'a wcale mu się nie spodobał. Frontowiec był naprawdę dobrym filmem. W szkolnych czasach był na nim dwa razy. Upił nieco ze szklanki. Obawiał się, że koktajl będzie słodki, ale nie. Sama cytryna. - To co mogę dla ciebie zrobić, Harry? - spytał Harborne. - W czym rzecz? - Nic ważnego - powiedział Waterman. Nie chciał, żeby Harborne pomyślał, że trafia się materiał na kolejną sensację. Gdyby tak się stało, mógłby wałkować detektywa do późnej nocy w obawie, by nie przekazał nowinek komuś innemu. - Jak wspomniałem przez telefon, nasze Centrum chciałoby sprawdzić parę szczegółów, o których napisałeś w artykule. - Centrum w Atlancie? Waterman wyczuł, że Harborne jest zainteresowany. Szczególnie tym, że dochodzenie prowadzi centrala, mająca siedzibę po drugiej stronie kraju. Ale Waterman wiedział, że nic wielkiego się za tym nie kryje. 25 - Tak. Ich działka to głównie statystyka, ale ponieważ mają najlepszy sprzęt, tam trzyma się dane. Harborne kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: to ciekawe, ale nie powiedział nic. Waterman łyknął kolejną porcję cytryny. - Nawiasem mówiąc, Micky, jeśli dobrze zrozumiałem, odkryłeś dowody świadczące o tym, że Bladon i McArthur byli nie tylko starymi kumplami, ale też homoseksualnymi partnerami, tak? - Ty możesz sobie tak mówić - odparł Harborne. - Ja tego nie napisałem, Nie twierdzę, że tak było. Wnioski zostawiam czytelnikom. - Dobra, rozumiem. Nas nie obchodzi, kim byli dla siebie. Tyle że ta druga kwestia jawi się w trochę innym świetle. - Jaka druga kwestia? - Napisałeś o tym, że obaj zmarli prawie jednocześnie. Ledwie kilka tygodni różnicy. Mart McArthur w jakiejś szwajcarskiej klinice, Bladon tutaj, w Kalifornii. Obaj na raka. - Oficjalnie na raka. - Właśnie, Micky, wiem, że według ciebie w Hollywood tak właśnie teraz mówi się na AIDS. Nas jednak ciekawi właśnie oficjalna przyczyna zgonu. Jeśli naprawdę zmarli na AIDS, wtedy nie podpadają pod nasze kompetencje. Nie jesteśmy zainteresowani. To się zdarza ciągle. Harbome zasępił się. Możliwość, że obaj aktorzy zmarli na tę im^z1^ gejów, jak nazywały jąniedowiarki, zanim choroba dopadła ich, była najbardziej pikantnym elementem całej sprawy. - Chyba nie rozumiem - powiedział. - Jak nadmieniłeś - zaczął Waterman, starając się zachować cierpliwość - w przypadku McArthura oficjalną przyczyną śmierci był rak serca. Nie miałem okazji, by to sprawdzić, bo zmarł w Szwajcarii i tam jest cała dokumentacja. Przyczyną śmierci Bladona też był nowotwór mięśnia sercowego. Widziałem dokumentację szpitalną i wszystko wygląda, jak należy. - Byłeś w szpitalu? Wiesz, co tam napisali? - Nie było łatwo - skłamał Waterman, bo naprawdę poszło mu gładko. -Wiesz, Centrum ma w tej branży wielu przyjaciół. Nie wiem dokładnie, jak to jest w Szwajcarii, ale wydaje mi się, że krewni nie wybraliby na fikcyjną przyczynę śmierci czegoś tak rzadkiego, jak rak mięśnia sercowego. Zwykły atak serca jest bardziej przekonujący. Nikt by tego nie sprawdzał. - Nikt oprócz mnie. - Jasne - mruknął Waterman na tyle szczerze, na ile pozwalała wypita mieszanka whishy i brandy z cytryną. - Zrobiłeś dobry kawałek. Świetna sprawa. Harborne jakoś nie poweselał. Założył ręce na piersi, jakby zamierzał się obrazić. Waterman obawiał się tego i dlatego nie był zbyt rozmowny przez telefon. Za kilka dni zdoła uczynić to, co Harborne powinien zrobić przed 26 puszczeniem artykułu: sprawdzić niektóre fakty. Może dziennikarz poczuł, że to śledztwo dotyczy właśnie jego osoby. Ale nic, Waterman nie przyszedł tu, by rozważać profesjonalizm Harborne'a. Lub brak tegoż. - Rzecz w tym, że jeśli McArthur również zmarł na nowotwór serca, mamy do czynienia z niecodziennym zbiegiem okoliczności. Rak serca należy do najrzadszych postaci tej choroby. Mogę ci wyjaśnić czemu, gdybyś chciał wiedzieć. Waterman miał nadzieję, że Harbome zechce dowiedzieć się czegoś nowego. Lubił o tym opowiadać. Przypominał w ten sposób i sobie, i wszystkim, że nie był podglądaczem z krótką praktyką w policji i zbędnym wykształceniem. Wykładał kiedyś biologię w Stanford, w samym Stanford, i wiedział wiele o sprawach, o których zwykli detektywi nawet nie słyszeli. Gdyby nie pechowa skłonność do popijania, mógłby być dzisiaj grubą rybą w którejś ze znanych kalifornijskich firm zajmujących się biotechnologią. No i gdyby nie pani Waterman... To dlatego Centrum mogło go wykorzystywać. Znał swoją robotę. Upił kolejny łyk koktajlu, aby dać dziennikarzowi czas do namysłu. Ale on powiedział tylko: - Wierzę ci na słowo. A czego u diabła się spodziewałeś? - To naprawdę na tyle rzadka choroba - ciągnął Waterman - że jeśli dwie bliskie sobie osoby, tak czy inaczej bliskie, zapadają na nią równocześnie, musimy to sprawdzić. Harborne odprężył się nieco. Coś mu mówiło, że jego artykuł jest nadal ważny, chociaż nie bardzo rozumiał dlaczego. - Ale co sprawdzić? - spytał. - Rak to rak i już. Harry upił napoju. - Jeśli jest statystycznie nieprawdopodobne - a to jest nieprawdopodobne - żeby ci faceci niezależnie od siebie mogli zachorować na ten rodzaj raka, istnieje szansa na to, że jeden zaraził drugiego. Rozumiesz? Jeśli tak było, to będziemy mogli poznać nowego wirusa, o którym nie wiedzieliśmy. Wirus wywołujący nowotwory mięśnia sercowego. To może być istotne, a nawet użyteczne, chociaż, jak wspomniałem, równie dobrze może nie znaczyć nic. Harborne przytaknął powoli. Waterman odniósł wrażenie, że chłopak nadal nic nie zrozumiał. - Mówisz, że ten rak serca jest bardzo rzadki, zgadza się? - spytał. -Tak. - To znaczy, że nawet jeśli to jest sprawka jakiegoś nowego wirusa, nie mamy jeszcze końca świata, tak? Ludzie w całej Kalifornii nie zaczną umierać na raka serca? Waterman roześmiał się. 27 - Do diabła, nie. Przez cały czas trafiamy na podobne ślady. Coś wygląda za dobrze na zwykły zbieg okoliczności. Potem sprawdzamy. Wynik trafia gdzieś tam do komputera i jeśli dojdzie później do powtórki czegoś podobnego, porównujemy oba przypadki i próbujemy ustalić skalę podobieństwa. To wszystko. Tak jak powiedziałem, to zwykła statystyka. Harborne przetrawiał sprawę, 'a Waterman był już pewien, że go nie zainteresowała, w każdym razie nie z zawodowego punktu widzenia. Gwiazdeczka oper mydlanych z obciętą piersią to byłoby coś, bo o aktorce amazonce można pisać bez końca, ale kancerogenne wirusy? Choćby się całą noc zastanawiał, nie wyciśnie z tego nawet pół szpalty. Poza tym, czy ktoś taki jak Harborne opublikuje materiał obnażający własne błędy? Waterman nie przypuszczał, i to go cieszyło. Wolał uniknąć komplikowania sprawy przez amatora. Skorzystał z okazji i zamówił jeszcze dwa zielonkawe napoje, by dziennikarz nie wstał za wcześnie od baru. - Czego właściwie chcesz, Harry? - spytał Harborne. - Czytałeś, co napisałem. - Tak, i w ogóle bym cię nie fatygował, ale wiesz, są to ludzie dość znani, raczej byli. Niełatwo dotrzeć do ich życia prywatnego, szczególnie po tym, co napisałeś. O Bladonie sam wiesz, zawsze trzymał dziennikarzy z daleka. To był cholernie skryty facet. Harborne próbował udawać, że słucha uważnie, ale jego spojrzenie powędrowało nad ramieniem Watermana. Patrzył na dwie dziewczyny, który siedziały kilka stołków dalej. Obie były w wąskich, czarnych spódniczkach. Waterman zauważył je, gdy wchodziły, i też mimowolnie zerkał na nie co jakiś czas. Były dość blisko, by usłyszeć słowa Harborne'a, który najwyraźniej aż palił się do działania. Waterman mógł sobie spokojnie wyobrazić, jak będzie wyglądało zagajenie podrywki. - To, na czym mi zależy, Micky - ciągnął niespeszony - to kilka nazwisk i numerów telefonów. Ludzi, którzy coś wiedzą o tych gościach. Co robili przez ostatnie kilka miesięcy, gdzie bywali, wiesz, takie drobiazgi. Jeśli jest coś z tym wirusem, to chcielibyśmy ustalić, gdzie mogli go złapać. Szukamy właśnie takich rzeszy. Chwytasz sprawę? - Jasne, Harry, mam swoje źródła - odparł Harborne - ale uprzedzam, że się nałazisz. Nie mam własnej wtyczki w Hollywood. A chciałbym. - Oczywiście, moje dochodzenie będzie bardzo dyskretne. Jeśli trafię na cokolwiek, możesz być pewien, że przekażę to tylko tobie. Słowo. Harborne zapalił papierosa sobranie: czarna bibułka i złoty filtr. Zaciągnął się, odchylił leniwie głowę i puścił cały dym na jednym długim wydechu. Waterman wiedział, że to nie na jego cześć, wszelako obecność dziewcząt była mu na rękę. Harborne miał szansę pokazać im, jaki jest ważny. - Szczerze mówiąc, nie wiem, kto jeszcze mógłby dostarczyć informacji o gwiazdach - powiedział detektyw tak głośno, jak tylko mógł, bez ucieka- 28 nia się do krzyku. - Przecież ty w tym siedzisz, Micky. Znasz tych ludzi. Inni tylko się przechwalają, że ich znają. Harborne pokraśniał z zadowolenia. Dziewczyny przerwały rozmowę, spojrzały po sobie i wbiły nabożny wzrok w dziennikarza. Jedna, blondynka z dużymi, niebieskimi oczami, aż przygryzła wargę z przejęcia. To dopiero fanki Hollywood! Dobra, pomyślał Waterman, nabrały się na „Sierra Mądre", mogą się nabrać na Harborne'a. - Pewnie masz rację, Harry - powiedział dziennikarz. Jak mógłby oprzeć się podobnym pochlebstwom przy takiej widowni? - A poza tym, to dla dobrej sprawy, nie? - Jasne, Micky. - No to może będę mógł ci coś podrzucić. Masz coś do pisania? Waterman wyjął z wewnętrznej kieszeni notes i długopis. Dziewczyny wyciągnęły szyje tak, że omal nie pospadały ze stołków. Harborne zerknął na nie i przybrał ironiczny wyraz twarzy. - Byłyście w ostatnią sobotę u Toma Cruise'a? - spytał. - Próbujecie się wkręcić do jego nowego filmu? Manhattan, 29 września 1995 roku Pachniało, jakby ktoś rozbił w windzie całą butelkę perfum Chanel. Cathy Ryder przyciśnięta do wyściełanej czerwono ściany zastanawiała się, która z pozostałych ośmiu kobiet może być tego przyczyną. Wszystkie były wystrojone i wszystkie ze starczym podnieceniem podążały najwyraźniej na piąte piętro, do recepcji. Cathy uniosła dłoń w rękawiczce do nosa, by odetchnąć wonią własnych perfum. Dział nowości produkcyjnych zawsze był pełen wielbicielek kosmetyków, żon osób wysoko postawionych, poszukujących czegoś, co przywróci im utraconą młodość i męża. Budziły współczucie. U niektórych trudno było odróżnić, gdzie kończą się obwisłe policzki, a zaczynają podbródki. Gdy drzwi rozsunęły się na piątym piętrze, Cathy wyskoczyła z pełnej słodkich miazmatów windy i ruszyła do bufetu. Nie jadła nic od śniadania, cały dzień w Webber Atlantic zmarnował jej Michael Paine, szef działu badań rynku i patentowany skurwysyn. Przez ostatnie trzy miesiące dział badań Webbera wystawił trzy rekomendacje zakupu, które okazały się kompletnymi niewypałami. Dwie z nich 29 były dziełem Cathy. Paine nie tracił czasu na objaśnianie, jaki wpływ miały te pomyłki na stan funduszy Webbera. Informacja była jasna. Albo Cathy zacznie wybierać właściwe pozycje, albo wyląduje na ulicy. Paine, szczupły mężczyzna z krótką, mocno kręconą czupryną, zerknął na poobijany futerał od skrzypiec, oparty o biurko. - Mam nadzieję, że umiesz na tym grać! - powiedział i oddalił się pewnym krokiem. Cathy przez dłuższy czas spoglądała na swoje stare skrzypce. Nie chciała, żeby je widział, jednak nigdzie nie mogła ich bezpiecznie schować, a były jej potrzebne na wtorkowe i czwartkowe lekcje, które brała podczas przerwy na lunch. Tyle jedynie zachowała z dzieciństwa. Gra nie tylko sprawiała jej satysfakcję, ale budziła wspomnienia z przeszłości o wielkim domu w Maine, gdzie się wychowała, i plamach słonecznego światła na podłodze holu. Stawała w nich, wyobrażając sobie, że to jupitery w przepełnionym po brzegi Carnegie Hali. Teraz rodzice już nie żyli. Instrument przypominał jej przeszłość, ale także niespełnione marzenia o karierze skrzypaczki. I nie całkiem pasował do teko-wo-plastikowych wnętrz biur Webber Atlantic. Zupełnie jak ona sama. Wściekłość Paine'a wstrząsnęła nią i by okazać dobrą wolę zajrzała poza godzinami urzędowania do działu nowości Raeburna. Miała nadzieję porozmawiać z kimś z zarządzania o sprzedaży najświeższych produktów i efekcie, jaki może wywrzeć to na rynek specyfików odmładzających, na którym mniej więcej od roku panowała stagnacja. Zaproszenie od tygodnia wisiało na jej tablicy do notatek. Przysłała je Lindsey Sherman, dbająca u Raeburna o wizerunek firmy. I to ją właśnie zobaczyła Cathy od razu, gdy weszła do głównej sali recepcyjnej z szeregami krzeseł dla gości. Podziwiała Lindsey. Drobna blondynka była całkiem inna niż Cathy, mająca wzrost powyżej przeciętnego i gęste, czarne włosy, z którymi ledwo dawała sobie radę. Jej fryzjerka każdą nową fryzurę nazywała „rozwiązaniem". Była przynajmniej szczera, bo taka czupryna to faktycznie problem. Cathy miała jednak także mocne atuty: na przykład wąskie i długie „egipskie", jak zwykł mawiać jej ojciec, czarne oczy, smukłe, ale dobrze umięśnione nogi i szerokie ramiona, dzięki czemu pełne piersi wydawały się wyjątkowo na miejscu. Najbardziej pociągające były usta z nieco pełniejszą górną wargą, co nadawało twarzy dziewczęcy wyraz, kontrastujący z wymową bardzo kobiecych kształtów. Lindsey przedstawiała akurat znanego naukowca, Waltera Irona, niewielkiego mężczyznę w białym fartuchu laboratoryjnym, co wydało się Cathy komiczne. Wyglądało, jakby profesor tak szybko przybył z Berkeley, gdzie mieściły się laboratoria badawcze Raeburna, że nawet nie zdążył się przebrać. Niemniej wszystkie siwe głowy pochyliły się z szacunkiem, gdy gość podszedł do mikrofonu. Ostatecznie badania nad kosmetykami wspomagały 30 olbrzymim budżetem wiele programów naukowych, a obecnie proponowane produkty miały na opakowaniach nawet diagramy łańcuchów molekularnych. Cathy pomyślała, że skoro ludzie lubią, żeby ich naukowcy ubierali się jak naukowcy, niech mają, czego chcą. - ...poprawia elastyczność naskórkowej sieci kolagenowej, zwiększa wydajność mikrocyrkulacji i usprawnia przyswajanie protein do poziomu optymalnego dla regeneracji komórkowej. Cathy z wysiłkiem stłumiła uśmiech, gdy kobieta siedząca przed nią spojrzała na partnera z miną tak błogą, jakby do jej uszu dobiegał któryś ze szczególnie błyskotliwych pasaży Mozarta. Od dawien dawna zmarszczki były specjalnością profesora Irona. Być może ćwiczył nawet na swojej łysinie, gładkiej i lśniącej nieziemskim różem. Wprowadzenie potrwało jeszcze ze dwadzieścia minut, po czym obecne wśród publiczności panie zaproszono do sąsiedniej sali na pokaz. Gdy tłumek wstał, Cathy przecisnęła się do Lindsey Sherman. - Cathy! Jak zwykle wyglądasz bajecznie. Cathy zarumieniła się. Nigdy nie zdołała przywyknąć do entuzjazmu Lindsey, stosowanego z powodzeniem również na niwie zawodowej. - Szukam paru danych o tym nowym produkcie do mojego raportu -powiedziała, zerkając na mniejszą koleżankę spod zgrabnych łuków brwi. Przez chwilę zagłębiły się w statystykę. Cathy zapisała parę rzeczy w swoim notesiku. Rutynowa sprawa. - Nie wyglądasz na przekonaną - powiedziała Lindsey. Cathy znów się zaczerwieniła i gorączkowo zaprzeczyła. - Powinnaś sama zobaczyć, jak to działa. Naprawdę robi wrażenie. Cathy Uśmiechnęła się. - Właśnie po to przyszłam. Poszła za Lindsey do przyciemnionego pokoju, który już wcześniej połknął niemal wszystkich gości. W skupionym świetle operacyjnych lamp trzy modelki traktowano nowym wyrobem firmy Raeburn. Krzątające się wkoło nich kosmetyczki również nosiły białe fartuchy. Cathy stanęła za siedzącymi, Lindsey zniknęła gdzieś za jaskrawymi światłami. W całej scenie najbardziej uderzał fakt, że żadna z trzech pięknych dziewczyn nie potrzebowała kuracji odmładzającej. Ale rzut oka na publiczność wystarczył, by zrozumieć, że informacja, jaką chciał przekazać Raeburn, została zrozumiana jasno i wyraźnie. Cathy nie od razu poczuła, że ktoś stanął obok niej. Usłyszała ciężki oddech, potem coś musnęło jej rękę. Obróciła głowę i cofnęła się o krok. - Przepraszam - powiedział mężczyzna. - Nie chciałem pani przestraszyć. W półmroku dostrzegła szeroki, uśmiech. Trudno było określić wiek przybyłego, ale miał chyba około czterdziestki, był wysoki, z siwiejącymi wąsami. - Chyba nie bardzo potrzebują tego kremu, prawda? 31 Skinął ku scenie. Cathy spojrzała znów na modelki. Starała się zachować dystans, nie przepadała za naprzykrzającymi się mężczyznami. - Myślałam o tym samym - stwierdziła tylko po to, aby pokazać, że nie jest zaskoczona. Mężczyzna znów wyciągnął dłoń, tym razem dotykając jej rękawa. Pachniał burbonem. Spojrzała na jego rękę. Cofnął palce. - Widziałem, jak rozmawiała pani z tą dziewczyną - powiedział i Cathy dopiero teraz uznała, że musi być cudzoziemcem. Może Niemcem. - Tak. Wyprostowała się zdecydowanie, przybrawszy najchłodniejszą pozę z Webber Atlantic. - Jeśli szuka pani tematu, mam pani coś do powiedzenia. Cathy zrozumiała, że mężczyzna wziął ją za dziennikarkę. Na sali było paru reporterów z magazynów kobiecych, część z magnetofonami. Już miała wyprowadzić go z błędu, gdy pomyślała, że cokolwiek usłyszy, może to przydać się jej we własnej pracy. Nie zwykła rozmawiać z nieznajomymi, ale po groźbie Mikę'a Paine'a skłonna była wykorzystać każdą szansę. - Zawsze interesują mnie wiarygodne źródła - odparła półgłosem. - A to właśnie takie jest - odparł mężczyzna i zamilkł wyczekująco. - Słucham. Przybysz pokazał na drzwi, za którymi widać było jasno oświetlony kandelabrami bufet. Cathy poszła za nim. Zachwiał się lekko, aż w końcu wsparł się o stolik. W drugiej ręce trzymał kieliszek szampana. - Co to za historia? Cathy uznała, że najlepiej będzie zaatakować wprost. Przecież tak właśnie zachowują się dziennikarze, prawda? Mężczyzna zamyślił się na chwilę, błądząc spojrzeniem po jej szyi i biuście. - Co pani wie o nowoczesnych kosmetykach? - spytał w końcu. Cathy wzruszyła ramionami. - Zna pani produkty oparte na wyciągach z łożysk? Takie jak ten? Machnął ręką w kierunku sali pokazowej. - O ile rozumiem, składniki organiczne zawarte w zwierzęcych łożyskach podobne są do tych, które utrzymują skórę w dobrej kondycji i których produkcja w organizmie spada, gdy się starzejemy. O to chodzi? Mężczyzna przymrużył oczy i przysunął twarz na tyle blisko, że poczuła jego przesiąknięty alkoholem oddech. - Zacznijmy od tego, że placenta i ten różowy krem, którym się obsma-rowują, nie są nic warte. Równie dobrze mogłyby sobie wcierać cold-cream. A ci faceci w bieli? Błądzą w ciemności i nie są ani trochę bliżej celu. Cathy cofnęła się. Mężczyzna był bardzo pewny siebie. Wyraźnie wiedział, o czym mówi, i to mimo rauszu. Nie oczekiwała tego. Dla podtrzymania dziennikarskich pozorów zaczęła coś notować. 32 - Ale to najlepszy specyfik, jaki zdołano wyprodukować - powiedziała, spoglądając na mężczyznę znad notesika. Zauważyła jego drogie ubranie. Zastanawiała się, kim jest, ale o tym postanowiła pomyśleć później. Najpierw informacja. - Przebrzmiała pieśń. - Znów pochylił się ku niej. - To był najlepszy specyfik, jaki zdołano wyprodukować. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Cathy poczuła, jak serce bije jej żywiej. - Są w Europie ludzie, którzy mają w ręku coś lepszego. Coś, co sprawi że za parę tygodni tego typu kosmetyki pójdą na śmietnik. Gdy rozpoczną sprzedaż, wszystkie koncerny ze swoimi laboratoriami, w rodzaju Raeburna, Melosa, Pharmaceuticals czy Bio Factors, zostaną bez szans. - O jakich ludziach z Europy pan mówi? Mężczyzna zmarszczył brwi i wyprostował się tak, że patrzyła wprost w jego poczerwieniałą twarz. - Spokojnie, chwilę. Myśli pani, że nie wiem, ile taka informacja jest warta? Nagle zaczął się cenić. Cathy zastanawiała się, co w takiej sytuacji zrobiłaby dziennikarka. Czy powinna wyjąć książeczkę czekową? Ile ma zaoferować? Uśmiechnęła się do mężczyzny, pokazując wspaniałe zęby. -Nie sądzi pan chyba, że udostępniam swoją książeczkę czekową każdemu mężczyźnie? Zamrugał i też się uśmiechnął, patrzył jak zahipnotyzowany w rozchylone wargi i przesuwający się po idealnych zębach język. Co za słodki uśmiech. - Nie wiem, kim pan jest i o co panu chodzi - powiedziała, wzruszając ramionami. - Nie mogę wierzyć każdemu na słowo. Mężczyzna jakby się speszył. Znów błądził spojrzeniem po jej piersiach. - Dobra, dobra - mruknął, przesuwając po ustach masywną dłonią. -I tak nie trzeba mi pieniędzy. Nagle posmutniał. Cathy zastanowiła się gorączkowo, co tu jest grane. Może to wyrzucony pracownik jakiejś firmy, może ktoś z giełdy, szykujący brzydki numer? Ludzie zwierzają się prasie z najrozmaitszych pobudek. Niestety, tego rodzaju historie nie wystarczają w Webber Atlantic. Cathy potrzebowała faktów. - Mendelhaus - powiedział po chwili mężczyzna. Z początku Cathy nie zrozumiała. Dotknęła ust odwrotnym końcem pióra. -Nazwa brzmi Mendelhaus. To o tej firmie mówiłem. - Mendelhaus? - Ej że, jak na dziennikarkę, nie jest pani chyba za bardzo bystra. Cathy przygarbiła się nieco i wysunęła brodę do przodu. - Jestem tylko zdumiona, że nigdy o niej nie słyszałam. MężczYzuauśmiechnął się, błyskając złotem. 3 - Zwia Mikę Varela poczuł przypływ irytacji. Słowa starszego pana potwierdzały jego przypuszczenia. Restrykcyjna polityka wobec badań genetycznych prowadzona w obrębie Wspólnoty Europejskiej to raczej dobra nowina dla firm spoza EWG, takich jak Mendelhaus. Harvey Swift mówił od rzeczy. Ajeśli nauka zejdzie do podziemia, to gdzie znajdzie bezpieczniejsze miejsce niż u podnóża szwajcarskich Alp? Alleinmatt, Szwajcaria, 28 września 1995 roku Pięć mil na południowy wschód od Alleinmatt, niemal poza zasięgiem widoku z wyciągu krzesełkowego, wynoszącego narciarzy ku naznaczonym czernią pistes masywnego Heulendthornu, oślepiająco białe pole lodu i śniegu wspina się na trzysta metrów na poszarpaną grań, znaną jako Phó-nixlager, co po niemiecku oznacza „legowisko Feniksa". Ekskluzywna klientela Alleinmatt rzadko zapuszcza się aż tak daleko, chociaż znawcy, rozmiłowani w zjazdach z miejsc osiąganych tylko helikopterem, odwiedzają czasem dolną część lodowca, by zażyć emocji ryzykownego szusu przez głęboki puch po nachylonym pod kątem czterdziestu pięciu stopni stoku. Dalej czeka ich wąska i zdradziecka trasa, zaczynająca się nieco powyżej linii drzew, a kończąca na samym dnie doliny, niemal cztery kilometry od wioski. Przez większą część sezonu stoki poniżej grani Phonixlager są na tyle zagrożone lawinami, iż nikt o zdrowych zmysłach nie próbuje tam się zapuszczać. Jedynymi śmiałkami, którzy odważają się zmierzyć z pomocną ścianą grani są alpiniści z hakami i linami. Ruszają albo zimą, albo czekają na lato, kiedy szare grzbiety górskie brunatnieją i śnieg znika, odsłaniając warstwę błękitnego niczym niebo przed świtem lodu. W szczególnie dobrze osłoniętych szczelinach lód ten zalega przez cały rok, stając się pułapką dla nieostrożnych. Większość wspinaczy wybiera przystępniejszy szczyt Heaulend-thorn, który zapewnia dłuższą, i zapewne nie mniej trudną, drogę na znaczniej szą wysokość. Tym z nielicznych, którzy porywają się na wysoczyzny ostępu, jawi się prawdziwe oblicze Phónixlager. Grań bowiem nie ciągnie się wcale prosto, jak można sądzić patrząc z dołu, ale przypomina podkowę i tworzy poniżej obszar niemal wiecznego cienia. Krawędź południowa, chociaż minimalnie niższa, wydaje się jeszcze bardziej urwista niż pomocna, o ile o to w ogóle jest możliwe. Gdy wiatr wieje z właściwej strony, trafia niekiedy pomiędzy 39 turnie i wówczas słychać krótki, niepokojący dźwięk, przypominający krzyk drapieżnego ptaka, błądzący przez długą chwilę między granitowymi ścianami. Gdy przymknie się powieki, łatwo wyobrazić sobie, że to sam feniks krąży nad skałami, wypatrując ukrytej między głazami i lodem zdobyczy. Południowy stok również dostarcza atrakcji każdemu, kto wdrapie się wystarczająco wysoko. Kilometr poniżej grani, pod najbardziej stromą i niedostępną częścią ściany, widnieje coś jakby otwór i drzwi. Porządna lornetka pozwala potwierdzić domysł. Wąska kreska prowadząca stamtąd w dół wygląda na ścieżkę czy dróżkę. Zagadnięci o sprawę miejscowi przypisują to działalności szwajcarskiej armii, która ma swoje instalacje na terenie całych Alp. Wedle oficjalnych danych, pod niektórymi górami jest aż dwanaście kilometrów tuneli i korytarzy. Niektóre wypełnia elektronika, inne są ogrzewane i z wygodami, gotowe do zamieszkania. Póki co obsadza je skromna, umundurowana załoga. Kilka po prostu czeka w mrozie i ciemności na chwilę, gdy szwajcarskie władze będą ich potrzebować, na przykład w obliczu inwazji czy wojny termonuklearnej. Jednak w kwestii drzwi w grani Phónixlager miejscowi nie mają racji. Masywne wrota zabezpieczają z jednej strony zawiasy, z trzech pozostałych potężne, wpuszczone we framugę bolce. Pechowy, zabłąkany wspinacz, który szukałby za nimi schronienia, nigdy nie zdoła ich otworzyć. Gdyby mu się to jakimś cudem udało, ujrzałby lodowatą ciemność tunelu biegnącego dwadzieścia metrów w głąb litej skały. Kończy się on u szczytu metalowych, kręconych schodów prowadzących ciasnymi spiralami piętnaście metrów w dół, gdzie zaczyna się następny korytarz, tym razem nieco szerszy i zasadniczo ogrzewany. Wprawdzie i tutaj oddech zmieniłby się natychmiast w parę, jednak o kilka stopni cieplejszą niż w górnym korytarzu. Przystając tu w milczeniu i czekając, aż serce przestanie mu walić, nasz hipotetyczny wspinacz dosłyszałby w ciemności szum generatorów, niski i dziwnie złowieszczy. Idąc dalej za źródłem dźwięku dostrzegłby wpuszczone w skałę światła awaryjne, z jakiegoś jednak powodu wygaszone. W końcu dotarłby do kolejnych drzwi, tym razem z błyszczącego metalu. Tutaj mruczenie maszynerii byłoby już bardzo wyraźne. Tego dnia, dwudziestego ósmego września, słyszałby także ludzkie głosy. Oba męskie, jeden łagodny, perswazyjny, drugi starszy i podniesiony. Panujący w głębokich korytarzach chłód nie miał nic wspólnego z alpejskim mikroklimatem. Temperatura powietrza utrzymywała się tu na stałym poziomie minus pięciu stopni Celsjusza. Wokół rozmawiających ciągnęły się wysokie od podłogi do sufitu metalowe półki, na których złożono aluminiowe pudełka bez etykiet opisane tylko trudnymi do odszyfrowania prostokąci-kami kodów kreskowych. Z góry sączyło się słabe, niebieskawe światło. Starszy mężczyzna wyglądał na bankiera z Zurychu. Ubrany w garnitur i szary płaszcz trząsł się i obracał w palcach niezapalonego papierosa. Na- 40 przeciwko niego stał Egon Kessler, któremu zimno najwyraźniej nie przeszkadzało tak bardzo. Mówił dialektem górnoniemieckim, co zdradzało jego berlińskie pochodzenie. -Nie podoba mi się, że musieliśmy tu przyjść, Karl. Nie lubię, gdy członkowie zarządu pchają się do laboratoriów, żeby omawiać program z szefem. Laboratorium to nie sala posiedzeń. Technicy mogą wyglądać na zajętych swoją robotą, ale przecież też mają uszy. - Ale chyba cieszą się twoim zaufaniem? - spytał starszy pan nieco komicznym akcentem szwajcarskim. Rozejrzał się niepewnie po rzędach pudeł. - Oczywiście - odparł Kessler. - Są jednak kwestie, które lepiej omawiać w biurze. Więcej, uważam, że nie wszystko powinno być znane wszystkim. Starszy pan wyprostował się. - Jak pan uważa, doktorze Kessler. Ma pan prawo do podobnego zdania, proszę jednak pamiętać, że decyzja o wsparciu tego programu została podjęta kolektywnie. Nie będziemy zmieniać z dawna ustalonych procedur i zwyczajów firmy tylko po to, by profesor był zadowolony... - Przepraszam -powiedział już spokojnie Kessler. -Nie chciałem imputować, żb ktoś w zarządzie nie jest godny zaufania, tylko że oni czasem nic nie rozumieją. Bo cóż pan dojrzał... - Dojrzałem niebezpieczeństwo ryzykownego kursu. Pan może tego nie zauważa, ale sprzeciw wobec tego typu prac rośnie. Nawet w Szwajcarii. Nie możemy sprawiać kłopotów naszym politycznym przyjaciołom. Oto qui pro quo. Jak pan myśli, co by się stało, gdybyśmy padli ofiarą sabotażu? Opinia publiczna nastawiłaby ucha. Zapewne doszłoby do śledztwa. Pojawiliby się tu ludzie mający zwyczaj wtykać nos tam, gdzie rządowi przedstawiciele z zasady nie zaglądają. Skutki byłyby trudne do przewidzenia. Kessler uniósł dłoń w pojednawczym geście. - Karl, Karl, wszyscy podzielamy twoją troskę, jednak mogę cię zapewnić, że podjęliśmy stosowne środki -powiedział. - Sprzeciw, o którym wspomniałeś, to problem naszej konkurencji, ale nie nasz. Nas nie dosięgną. Nawet o nas nie wiedzą. - Skąd ta pewność? Kessler uśmiechnął się. - Łatwo zdobyć przyjaciół w dowolnej organizacji, nie tylko w rządzie. Wystarczy przyjść z czymś więcej niż dobre słowo i szlachetne intencje. Chociaż o tym nie wiedzą, ci ludzie pracują dla nas, nie przeciwko nam. Jeśli kiedykolwiek zainteresują się tym, co tu robimy, pierwsi usłyszymy, co w trawie piszczy. Starszy pan sięgnął do kieszeni po złotą zapalniczkę. Przez chwilę obracał ją w palcach. 41 - Niepożądaną uwagę można przyciągnąć na wiele sposobów. Zdarzają się naciski z zagranicy. Podejmując większe ryzyko, wystawiamy się na spojrzenia znacznie większej liczby oczu. A jeśli dodamy zeszłoroczne niepowodzenie, za które jest odpowiedzialny twój dział, trudno się dziwić, że niektórzy członkowie zarządu niechętnie patrzą na podjęcie większego ryzyka. Ostatni raz tak się nam udało. - Karl, właśnie tamte niepowodzenia, zresztą nieprzewidywalne, uzasadniają podjęcie ryzyka. Chociaż z drugiej strony nie sądzę, aby z tymi zasobami, którymi dysponujemy, było ono naprawdę wysokie. Istnieją spore szansę, że uzyskamy dobrowolną współpracę. Sam dyrektor też tak uważa. Starszy pan wzdrygnął się. - Podobnie jak ty, darzę dyrektora wielkim szacunkiem, jednak w tym punkcie nie wierzę w jego tramy osąd. Nie znam kobiety, która zgodziłaby się na coś takiego. - Ale ona nie przypomina kobiet, które znasz. Jest jedyna, nie trafiono nawet na ślad podobnej. O ile wiemy, to naprawdę anomalia, wybryk natury. I dlatego tak jej potrzebujemy. A ciebie potrzebujemy, aby się upewnić, że zarząd nie będzie stwarzał kłopotów. Starszy mężczyzna pokręcił głową. - Dobrze wiesz, że od samego początku popierałem i ciebie, i dyrektora. Ciągle jednak nie rozumiem, dlaczego uzyskanie czegoś, co ma mieć uniwersalne zastosowanie, co jest opracowywane i rozwijane od dekady, z użyciem sprawdzonych, naukowych metod, co pochłania kolosalne sumy, ma zależeć od współpracy tylko jednej kobiety. To nielogiczne. Ostatecznie środki do pielęgnacji skóry... - Te środki to produkt uboczny, wedle naukowej nomenklatury. Być może handlowa konieczność i tyle. Mogę na to przystać, choć dyrektor nie wykazuje w tej sprawie podobnej cierpliwości, ale na nic więcej. - Bez tego, doktorze Kessler, dyrektor straciłby już dawno swój bezcenny program. Sam pan wie, ile pieniędzy dotąd pochłonął. - Jeszcze jeden powód, żeby nie tracić z pola widzenia wielkich celów, skoro zaszliśmy tak daleko. Aby je osiągnąć, aby osiągnąć prawdziwy postęp, potrzebujemy materiału z zarodków, który ma uniwersalne zastosowanie. Użycie komórek pacjenta byłoby zbyt niebezpieczne. Już się o tym przekonaliśmy. Materiał genetyczny może ulec zniekształceniu w miarę starzenia się organizmu. Mówię ci, że jej rak w dzieciństwie i to, że odkryliśmy właściwe raporty z badań, to prawdziwy dar niebios. Kessler patrzył uważnie na twarz rozmówcy, ciekaw, czyjego argumenty wywarły jakiś skutek. Jako członek zarządu miał on prawo korzystać ze wszystkiego, co firma mogła mu zapewnić, w tym z tysiąca i jednego sposobu na ukrycie prawdziwego wieku i śladów przeżytych lat. A stał tutaj prze- 42 marznięty stary mężczyzna z workami pod oczami, podwójnym podbródkiem i popękanymi żyłkami. Kessler podziwiał godność, z jaką Karl obnosił swoją starość. Inni dyrektorzy uparcie przypominali gwiazdy filmowe. - Dar niebios? Nie wiem, czy ona też tak to widzi - zauważył starszy pan. - Karl, dzięki nam zajmie poczesne miejsce w historii medycyny. No i zarobi sporo pieniędzy. Do licha, przecież tworzymy właśnie podwaliny pod trzecie tysiąclecie. Wszystko, dosłownie wszystko się zmieni. Stoimy na progu nowej ery. A ona będzie matką tej epoki. Starszy pan wsunął papierosa między wargi i zapalił go pospiesznie. Dłonie mu drżały. - A jeśli nie zechce współpracować? - Zechce - odparł Kessler. - Zaangażuje się na tyle, że wycofanie wyda się jej niemożliwe. - Wyda się? - Będzie niemożliwe. Manhattan, 2 października 1995 roku Telefon odezwał się w piątek. Mężczyzna, który przedstawił się jako Ernst Krystal zapewnił, że to z nim właśnie Cathy rozmawiała podczas przerwy na lunch u Raeburna. Cathy zaczerwieniła się, jej zmieszanie, że została tak szybko rozszyfrowana jako analityk, a nie dziennikarka, ustąpiło miejsca zdziwieniu. Jak dowiedział się o jej miejscu pracy? - Od Lindsey Sherman - wyjaśnił. - To niezmiennie pomocna osoba. Chciałem ustalić, dla jakiej gazety pani pracuje, i w ten sposób... - Musiał mnie pan uznać za paskudnąkłamczuchę. Bo prawdę mówiąc... - Cathy rozejrzała się ukradkiem po biurze. Była akurat pora lunchu i mało kto pozostał na miejscu. - Prawdę mówiąc, zaintrygowało mnie to, co mówił pan o Mendelhausie, więc grałam dalej. Nie marnował czasu. Jeśli Cathy chce dowiedzieć się więcej, niech przyjdzie w poniedziałek na lunch w „Bristolu". Przyszła zatem w najlepszym czar-noszarym kostiumie i błękitnym kaszmirowym golfie. Maitre d'hótel poprowadził ją przez labirynt nakrytych oślepiąjącąbielą stolików. Na drugim końcu sali, tuż obok okna z widokiem na mały dziedziniec z fontanną, siedział mężczyzna, którego spotkała kilka dni wcześniej. 43 Ku jej zdumieniu tym razem prezentował się atrakcyjnie w ciemnym garniturze. Był lekko opalony, co szczególnie kontrastowało ze szpakowatymi włosami i zarostem. Przed nim na stole leżała skórzana teczka. - Panno Ryder! - wstał i uśmieehnął się. Cathy bez słowa patrzyła, jak potężna dłoń obejmuje jej smukłe palce. Zamówili lunch. Gdy zaczęli rozmowę, umieściła na środku stołu pod zwieszoną gałązką z kwiatkami mikromagnetofon. - Nie trzeba - powiedział. - Mam pełne dossier. Gdy przejrzała wyjęte z portfolio papiery, poczuła się nieswojo. W porównaniu z Mendelhausem wszystkie najważniejsze amerykańskie firmy kosmetyczne wypadały wręcz tragicznie. Prognoza była rzetelna i dopracowana, chociaż zdaniem Cathy bezzasadnie optymistyczna. - Zakładacie, że projekt Erixil przyniesie w pierwszym kwartale dochód rzędu dwunastu milionów dolarów, a przecież nie zaczęliście nawet sprzedaży. Nie rozumiem... - Pojmuję ten sceptycyzm, panno Ryder. Ale jak wspomniałem poprzednim razem, to naprawdę coś zupełnie nowego. - Czemu Erixil ma być aż taką sensacją? - Reprezentuje zupełnie odmienne podejście do zagadnienia. O wiele śmielsze, fundamentalne, że tak powiem. Raebura i wszyscy inni wychodzą z założenia, że pewne substancje, mówię o proteinach, które utrzymują naskórek w optymalnym stanie, lepiej pozyskiwać ze źródeł naturalnych niż w laboratoriach. Dlatego skupili uwagę na składnikach łożysk. Wykorzystują prymitywne, niewyspecjalizowane komórki, pochodzące z płodów zwierząt, w nadziei, że gdy trafią pomiędzy ludzkie komórki, zareagują prawidłowo na sygnały otoczenia i wyprodukują dość związków, których brakuje starym komórkom, by różnica była odczuwalna. - Ale powiedział pan, że to ślepa uliczka. Że cold-cream dałby tyle samo. Krystal opróżnił kieliszek. - Zgadza się. Bo prawda jest taka, że błądzą w ciemności. Nie potrafią znaleźć właściwego rozwiązania, bo nie pojęli istoty problemu. Nie rozumieją procesu starzenia się. - A Mendelhaus rozumie? - Lepiej, znacznie lepiej. Skutek będzie taki, że zamiast wsmarowywać w twarz komórki cielęcych płodów, już niebawem będzie pani mogła zobaczyć, jak skóra pomaga sobie sama. Naskórek wysycha i robi się cieńszy, ponieważ system, który go odżywia, dostarcza wody i tlenu oraz usuwa produkty przemiany materii, zaczyna z wolna zawodzić. Istnieją chemiczne procedury, umożliwiające jego naprawę, jednak te działają najlepiej w młodości, kiedy ciało rośnie. Można jednak włączyć je później, o ile tylko wie się, jak to zrobić. - Czemu w ogóle się wyłącza? - spytała Cathy. 44 - Cóż, obawiam się - powiedział Krystal, wzruszając ramionami - że gdy mija nasz optymalny czas reprodukcji, nasza osoba traci priorytet. Na pewno wie pani o tym? Mechanizm, który z takim powodzeniem zagwarantował gatunkowi przetrwanie, uczynił z nas niewolników genów. Wspomniany nowy produkt to pierwszy krok ku zmianie tego pożałowania godnego stanu rzeczy. Napełnił kieliszki obojga. - Ale jak Mendelhaus dokonał tego wszystkiego? Dlaczego wiedzą o tyle więcej o genetyce? Krystal odsunął się nieco od stołu i uniósł serwetkę do ust. - Nie powinienem zbytnio zagłębiać się w szczegóły - odparł. - Nie mam zresztą po temu kompetencji. Badania są w wysokim stopniu... - Utajnione? Krystal uśmiechnął się. - Chciałem powiedzieć: złożone. Ale jeśli pani sobie życzy, mogę panią skontaktować z ludźmi, którzy się Ha tym znają. Wyjaśnią wszystko lepiej, niż ja bym potrafił. O ile odpowiednio się ich nastawi. Cathy mimo zaciekawienia, myślała o reakcji Michaela Paine'a na raport pełen naukowych szczegółów o genetyce. Mniejsza o to gówno, chcę zobaczyć wnioski, tyle powie i już. Spojrzała na leżące obok jej nakrycia dokumenty. - Przewidujecie drastyczny spadek sprzedaży we wszystkich pozostałych firmach. Nawet do pięćdziesięciu procent. - Moim zdaniem, to zbyt ostrożna prognoza. Proszę sobie przypomnieć, co stało się z rynkiem maszyn do pisania, gdy pojawiły siew sprzedaż)' edytory tekstów. A różnica była większa, bo te edytory wymagały nakładu kosztów i szkolenia - trzeba było przełamać nieufność do komputerów. W tym przypadku nastąpi pewna zwyżka ceny, ale tylko przez pierwsze trzy miesiące. Instrukcje stosowania będą zaś prostsze niż przy domowej trwałej ondulacji. - Uważa pan, że wszystkie dbałe o wygląd Amerykanki z miejsca rzucą się na Erixil? -Tak. - A co z akcjami Mendalhausa? Czy nasi klienci będą mogli je kupować? -Niestety, Mendelhaus jest w całości własnością Union Bank z Genewy i rodzin założycieli firmy. Nie jest obecny na wolnym rynku. Z drugiej strony, akcje UBG są dostępne dla waszych inwestorów. - Zatem jedyna rada, jaką mogę podsunąć, to aby wyzbywać się akcji pozostałych firm? - Albo kupować z odłożoną spłatą. Jeśli zakontraktuje pani Raeburna z pewną zniżką i, powiedzmy, dwumiesięcznym terminem, to zdoła pani zarobić naprawdę poważne sumy. Gdy przyjdzie pora spłaty zobowiązań, kupi pani te akcje za ułamek obecnej ceny. 45 Cathy poczuła mrowienie na karku. Starała się zachować spokój. - Nadal nie rozumiem, jaki pan ma w tym interes. Czy ma pan zamiar zrobić to samo? - Wspomniałem o Union Bank i jego związku z Mendelhausem. Powiedzmy, że to, co dobre dla nich, dobre jest dla mnie. Gdy wiadomość o osiągnięciach Mendelhausa trafi na giełdę, inwestorzy szybko wszystko pokój arzą. To, że przekazuję pani tę informację już teraz, nie ma żadnego znaczenia, jednak - zmierzył ją ojcowskim spojrzeniem - dla pani może to być zasadnicza różnica. Cathy poczuła się zakłopotana. Przekazywał jej cenne informacje, a ona była dla niego taka niemiła. Uśmiechnęła się, gdy uniósł palec, przywołując przechodzącego kelnera. - Mam nadzieję, że będzie pani umiała zrobić z tego użytek - powiedział, gdy kelner przyjął już zamówienie. - Mendelhaus wypuści nowy produkt za miesiąc. Prześlę pani szczegóły. Wtedy wszyscy będą wiedzieli już to, o czym pani wie dzisiaj. Na pani miej scu poszperałbym nieco i sporządził stosowne rekomendacje sprzedaży, zanim to nastąpi. Los Angeles, 2 października 1995 roku Harry Waterman siedział w skórzanym fotelu ze szklanką zmrożonego perriera w dłoniach. Cztery metry wyżej obracały się cicho rzeźbione w drewnie łopaty oprawionego w brąz wiatraka. Lekki, odświeżający podmuch spływał na wilgotne czoło mężczyzny. Za weneckimi oknami z prawej strony rozciągał się dziedziniec z fontanną. W wielkiej, przewiewnej czytelni, jak zwano tu poczekalnię, stylowe krzesła i stoły ustawiono w taki sposób, aby spojrzenia siedzących się nie krzyżowały. Waterman pomyślał, skoro przyjmuje tu tylko dwóch lekarzy, to choć w poczekalni jest dość miejsca dla dwudziestu pięciu osób, nie powinno w niej być równocześnie więcej niż pięciu, sześciu pacjentów. To gwarantowało poczucie prywatności. Tego popołudnia czekało jeszcze dwóch mężczyzn, obaj ukryci za płachtami gazet w odległych kątach pomieszczenia. Waterman upił perriera i spróbował nie myśleć, ile mogą kosztować badania okresowe w takim miejscu. Słuchał szumu fontanny i wciągał w nozdrza woń róż, skóry i pieniędzy. Doktorzy nazywali się Nierman i Fanshawe. Waterman otrzymał ich nazwiska od jednego z przyjaciół Micky'ego Harborne'a, dekoratora wnętrz 46 Bryana Oplingera. Zdaniem nieco zbyt nabuzowanego trawką, jak na przyzwyczajenia Harry'ego, Oplingera, doktor Nierman pochodził z Nowej Anglii, z bogatej rodziny, której tradycje sięgały czasów Herbatki Bostońskiej, a nawet wcześniej. Jego matka była filarem Cór Amerykańskiej Rewolucji i innych podobnych stowarzyszeń. O Fanshawie nikt nie wiedział nic pewnego poza tym, że był Brytyjczykiem, co wyraźnie zdradzał jego akcent. Ale to mówiło samo za siebie. Obaj niemal zmonopolizowali rynek usług dla superbogaczy z Beverly Hills, a wśród ich klienteli można było znaleźć połowę znanych nazwisk Hollywood. Wydawało się, że niektórzy gotowi są zapłacić niemal każdą cenę, byle tylko mieć pewność, że ich wydzieliny i otwory zbadają lekarze, którzy w weekendy grająw polo. Waterman nie czuł się najlepiej. Od chwili, gdy skręcił swoim chevro-letem rocznik 1989 z autostrady, ogarniało go coraz większe zakłopotanie, a nawet zawstydzenie. Parking nie widział pewnie chevrołeta od dwudziestu lat. O ile kiedykolwiek. Czuł, że już z daleka wygląda na kogoś... mocno niedofmansowanego. Był naprawdę zadowolony z ustawienia foteli w ich przeklętej czytelni. Nie chciał, aby pozostali pacjenci, kimkolwiek byli, widzieli jego znoszoną granatową marynarkę z wytartymi wyraźnie mankietami czy beżowe spodnie tak wymięte, jakby w nich sypiał. Wziął ze stolika numer londyńskiego „Timesa" i spróbował zająć się czytaniem, czyli tym samym, co pochłaniało wszystkich. Najważniejszy artykuł numeru dotyczył włoskich robotników przemysłu samochodowego, blokujących bocznice kolejowe, przez które przechodziły składy z importowanymi z Anglii samochodami japońskich marek, nissanami i toyotami. Poniżej widniał inny tytuł: Etienne Louvois - rezygnacja ministra. Francuski minister nauki i przemysłu podał się do dymisji na skutek „mało zaangażowanej" obrony interesów narodowych jego rządu, co było następstwem sprawy firmy Etienne Louvois. Waterman pamiętał ją z telewizji: Zieloni dokonali najazdu na wielkie laboratorium firmy, największego we Francji producenta środków farmaceutycznych. Protestujący utrzymywali, że Louvois prowadzi eksperymenty genetyczne na ludzkim materiale, co byłoby pogwałceniem zasad ustalonych przez Wspólnotę Europejską, chociaż nie przez prawo francuskie. Dyrekcja Etienne Louvois ogłosiła, że nie przerwie prac, o ile nie otrzyma stosownych instrukcji od władz francuskich, co postawiło cały rząd w dość kłopotliwym położeniu. - Pan Waterman? Przed nim stała młoda pielęgniarka w białym mundurku. Dokładnie dwa metry od pacjenta, jak nakazywały reguły uprzejmości. Waterman złożył z grubsza gazetę i wstał. -Doktor Fanshawe gotówjest pana przyjąć. Przepraszam, że musiał pan czekać. 47 Ona też była Angielką. Ładna, z kasztanowatymi włosami i stadkiem piegów rozrzuconym na nosie. Waterman bez trudu mógł sobie wyobrazić, jak przemierza konno jakąś wiejską posiadłość. Poczuł sięjeszcze nędzniejszym pyłkiem niż zwykle. Pielęgniarka obróciła się z uśmiechem i poprowadziła go z czytelni szerokim korytarzem z akwarelami na ścianach aż do gabinetu z biurkiem, za którym siedziała dama w średnim wieku. Przed sobą miała coś, co wyglądało na antyczną księgę z rejestrem pacjentów. - Dzień dobry - powiedziała z uśmiechem. Za mało, by Waterman mógł określić, czy i ona jest z Anglii. Potem pielęgniarka otworzyła podwójne drzwi i zaprosiła detektywa do następnego gabinetu, tym razem większego. - Doktorze, pan Waterman. Doktor Fanshawe wstał zza biurka i uśmiechnął się oszczędnie, profesjonalnie. Miał nieco ponad pięćdziesiąt lat, rzadkie, siwawe włosy, okulary z połówkami szkieł i lekko opaloną słońcem skórę. To charakterystyczne dla Brytyjczyków, pomyślał Waterman: nigdy nie potrafią się przyzwoicie opalić. - Jak się pan miewa? - powiedział doktor, potrząsając ręką gościa. - Dziękuję, dobrze... proszę pana - odpowiedział Waterman. - Proszę mówić mi Bili - zaproponował Fanshawe. - Wszyscy moi pacjenci tak się do mnie zwracają. - Jasne - powiedział Waterman, z pewnym oporem. Nie zdołał wykrztusić z siebie „Jasne, Bili". - W czym mogę panu pomóc? Fanshawe wskazał drugi skórzany fotel, stojący w pewnej odległości od biurka i sam usiadł. Waterman odchrząknął. Ostatecznie był w pracy. - Jak już wyjaśniłem pańskiej sekretarce przez telefon, chciałbym dowiedzieć się nieco o jednym z pańskich byłych pacjentów, Raymondzie Bla-donie. Czemu u licha nazwałem go Raymondem? - pomyślał. Fanshawe powoli kiwał głową. - Widzi pan, badamy możliwość, że zarówno pan Bladon, jak i jego przyjaciel Matthew, to znaczy Matt McArthur, zmarli na skutek infekcji wirusowej. - Tak, sekretarka mi to wyjaśniła - powiedział Fanshawe. - Przepraszam, ale nie otrzymałem ostatecznego potwierdzenia... Pan jest pracownikiem Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych? Waterman poprawił się w fotelu. A co, u licha, tak trudno w to uwierzyć? - Jestem wolnym strzelcem - powiedział. - Zajmuję się śledztwami w podobnych sprawach. Zbieranie danych, wywiady środowiskowe i tak dalej. -Miał nadzieję, że doktor nie zacznie wypytywać o szczegóły. Dzięki Bobowi Millerowi Waterman siedział ostatnio w badaniu historii pożycia seksualne- 48 go różnych osób. Z nauką nie miało to wiele wspólnego, wciąż zgłaszało się jednak wielu rodziców gotowych wydać spore sumy tylko dla sprawdzenia, czy przyszły zięć nie jest nosicielem jakiejś paskudnej choroby. Przy takich okazjach wydawało się czasem, że niektórzy lekarze skłonni są łamać przysięgę Hipokratesa. Oby tylko Fanshawe był ponad to. - Wie pan, jak to mówią. Największe laboratorium to ten świat za oknem. Fanshawe znów przytaknął. Ledwo dostrzegalnie. - Tak czy tak, mogę zapewnić pana, że cokolwiek pan powie, będzie uznane za całkowicie poufne. Doktor przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, potem zerknął na zegarek. - Rozumiem. Zaczynajmy zatem. Przepraszam, ale za dziesięć minut jestem umówiony z następnym pacjentem. - Jasne - powiedział Waterman. Słowo: Bili, w ogóle nie wchodziło w rachubę. - Ray Bladon był pańskim pacjentem od wielu lat? - Od około sześciu. Mogę sprawdzić dokładnie. - Nie ma potrzeby. Czy był pan jego jedynym lekarzem? Czy chodził do kogoś jeszcze? Fanshawe zawahał się. - O ile wiem, zasadniczo nie. Oczywiście, gdy zachorował, był leczony w szpitalu. - Oczywiście. A czy wcześniej cierpiał na jakieś niecodzienne dolegliwości? Jaki był stan jego zdrowia? Fanshawe złożył dłonie, jakby zamierzał się modlić. - Panie Waterman - powiedział z wyraźnym wyspiarskim akcentem w sposób zdradzający lekkie zniecierpliwienie. - Jak pan wie, Ray Bladon chełpił się swoim dobrym zdrowiem. To był jego znak firmowy. Eksponowany, jak skłonny jestem zauważyć, aż do przesady przez wytwórnie filmowe, promotorów przemysłu rozrywkowego. Waterman przytaknął. Fanshawe miał rację: to oni zdecydowali, że Bladon zostanie legendą, a żywe legendy, jak wiadomo, nie chorują. Co najwyżej odchodzą w pełni chwały. To zdumiewające, ale ludzie wciąż chcieli wierzyć w podobne bzdury. Chcieli łudzić się, że udręka choroby i starości nie dotyczy najtwardszych facetów. Wierzyli w to bardziej niż kiedykolwiek. - Nie przeczę - ciągnął Fanshawe, z pewnym wzruszeniem - że Ray... szczególnie niechętnie ujawniał jakiekolwiek słabości czy oznaki choroby. Jestem jednak przekonany, iż czynił to przede wszystkim dlatego, że podobnej postawy oczekiwano od niego. Że będzie silny. Uważał, że jego siła i zdrowie są jak symbol, symbol nadziei. Chyba powinniśmy to uszanować. Sądzę też, że jest pewnym błędem ze strony gazet i mediów, iż próbują na siłę ujawnić jego... słabości, przedstawiając go jako oszusta. Jeśli Ray Bladon 4 - Zwiastowanie 49 był inny, niż się myślało, to tylko dlatego, że bardzo wielu ludzi tak właśnie chciało go postrzegać. Zatem Fanshawe też czytał artykuł Harborne'a. I, na swój dyskretny, angielski sposób dał do zrozumienia, że czuje się wkurzony całym tym zamieszaniem - nie podejrzeniem o homoseksualizm czy AIDS, ale tym, że „Ex-clusive!" próbuje przedstawić całe życie Bladona jako blagę. Część artykułu mówiła o tym, że bohater korzystał z usług chirurgii plastycznej i wiele czasu spędzał w ośrodkach kondycyjnych. Wspomniano trzy miesiące wiosną 1994 roku, kiedy zupełnie zniknął ze sceny. Kilka innych magazynów i gazet już podchwyciło temat. ?- Mogę panu powiedzieć, że niektórzy z jego krewnych są mocno poruszeni - powiedział doktor. - Proszą mi wierzyć, że im współczuję- stwierdził Waterman. - Ale co pan sugeruje? Że w gruncie rzeczy był słabego zdrowia? -Niezupełnie, chociaż jego serce budziło pewne zastrzeżenia. Doradzałem mu, by dla własnego bezpieczeństwa nie przesadzał z wysiłkiem. Nie lubił takich rad. Czasami dawały się wysłyszeć nieregularności tętna. Na wszelki wypadek zainstalował w swojej siłowni wyposażenie do monitorowania funkcji serca. Nigdy nie musiał po nie sięgnąć. - Zwrócił się pan do specjalisty? Fanshawe ostro spojrzał na Watermana znad okularów. - Owszem, zasięgnąłem porady, chociaż większość lekarzy w mojej sytuacji nie uczyniłaby tego. Doktor Walsh zgodził się z moim punktem widzenia, że nie ma potrzeby rozpoczynania leczenia. - Rozumiem. - Ogólnie rzecz biorąc, jak na mężczyzną w jego wieku, ostatecznie w chwili śmierci miał blisko siedemdziesiąt lat, Ray Bladon cieszył się dobrą kondycją. Ćwiczył regularnie i z zachowaniem należytej ostrożności, jadł umiarkowanie, nie palił. Wbrew obiegowym plotkom nie pił wiele. Moja rola sprowadzała sią do kurowania pewnej wstydliwej dolegliwości. -Wstydliwej? - Hemoroidów. Wiele jeździł wierzchem. To cząsta przypadłość miłośników siodła. -1 nigdy nie było niczego gorszego? Żadnej infekcji wirusowej? - Może jakiś dawny katar. Nic ważnego. Obawiam się, że nowotwór był absolutną niespodzianką. Gdy go ostatni raz badałem, nie wykryłem żadnych nieregularności tętna. Ciśnienie miał nieco podwyższone, ale też bez przesady. - A kiedy widział go pan po raz ostatni? - Osiemnaście miesięcy przed jego śmiercią, zeszłąjesienią. Był u mnie na ostatnich badaniach kontrolnych. Na następne miał się zgłosić wiosną, czyli sześć miesięcy przed zgonem, jednak odwołał wizytę. Potem zobaczyłem go dopiero w szpitalu, krótko przed końcem. 50 Waterman zrozumiał, że nie tylko lojalność wobec Raya Bladona nastawiła Fanshawe'a wrogo wobec prasy. Obawiał sią, że ktoś może zakwestionować jego fachowość. Waterman poczuł się nagle znacznie pewniej. - Doktorze Fanshawe, moja praca polega na poszukiwaniu potencjalnych źródeł infekcji, abyśmy mogli ustalić, skąd wziął się wirus, o ile oczywiście był to wirus. Muszę zatem pana spytać, czy pańskim zdaniem Bladon był czynnym homoseksualistą. Fanshawe uśmiechnął sią. - To nie jest trudne pytanie, panie Waterman. Jestem całkowicie przekonany, że nie był. I proszę mi wierzyć, w mojej codziennej praktyce zdobyłem doświadczenie w podobnych sprawach. 5 Waterman mógł w to uwierzyć bez trudu. Oczekiwał podobnej odpowiedzi. Tekst Harborne'a był tylko próbą wywołania sensacji, a Waterman nie lubił tanich sensacji. Niemniej musiał mieć pewność. - I nie potwierdza pan sugestii, że Bladon i Matt McArthur żyli ze sobą. - Absolutnie nie. Powiem dosadniej, panie Waterman: to stek paskudnych kłamstw. Na chwilę zapadła cisza. Potem Fenshawe pochylił się ku rozmówcy. - Proszę mi powiedzieć, czy na podstawie dotychczasowych badań sądzi pan, że to mógł być wirus? Waterman poczuł siępochlebiony. Fanshawe pyta go o zdanie, jak zawodowiec zawodowca. Postanowił być równie szczery jak doktor. - Muszą przyznać, Bili - powiedział, chociaż Bili wymówił z wysiłkiem - że nie znajdują na to żadnych dowodów. Wygląda to na zbieg okoliczności. Nowotwory są tak szybkie, chociaż rak serca jest niezmiernie rzadki, że zwykle nie wykrywa się ich w porą u pacjenta. W przeciwnym razie zauważylibyśmy je wcześniej. - Możliwe, że u McArthura pojawiły się jakieś wczesne objawy - powiedział Fanshawe. - No i te zaburzenia tętna... Rak mógł mieć z tym coś wspólnego, chociaż brak jakiejkolwiek pewności... - Oczywiście. Ale to nie wnosi nic nowego do statystyki, a właśnie o nią mi chodzi. Fanshawe uśmiechnął się i uderzył lekko dłońmi w blat. Znaczyło to: „Tak myślałem". - Jeszcze tylko jedno - powiedział Waterman. Jego dziesięć minut nie minęło. - Mówił pan, że nie badał Raya Bladona w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy przed jego śmiercią, zgadza się? - Tak, widziałem go prawie przed osiemnastoma miesiącami. -1 poza szpitalem, w którym umarł, nie miał do czynienia z żadnym innym lekarzem czy zakładem medycznym? Nikt nie zwracał sią do pana o jego kartą czy informacje na jego temat? 51 Fanshawe znów się zawahał. - Nie, nic takiego nie miało miejsca. Niemniej sądzę, że gdzieś był, chociaż dowieść tego nie potrafię. - U kogo? - Nie mam pojęcia. Pamiętam tylko, że gdy zobaczyłem Raya w szpitalu, nieprzytomnego, odniosłem wrażenie, że poddał się pewnej drobnej operacji kosmetycznej. - Jest pan pewien? - Ktoś, kto nie znał go tak, jak ja, zapewne niczego by nie poznał. To była naprawdę dobra robota. Maleńkie cięcie pod brodą dla zwężenia linii ust. Aby zademonstrować, na czym rzecz polega, przycisnął i napiął kciukami skórę gardła. Podbródek zarysował się wyraźniej. - Blizny były praktycznie niewidoczne. Pracowałem kiedyś w Anglii w miejscu, gdzie robią podobne rzeczy, i dlatego w ogóle coś dostrzegłem. Po kilku tygodniach nawet ja niczego bym nie zauważył. Te trzy brakujące miesiące! Więc to tak. Bladon poddał się operacji plastycznej. Może Micky Harborne nie był aż takim głupcem. Niczego to nie zmieniało, chyba że... - Było jeszcze coś i muszę przyznać, że mocno mnie zdumiało - dodał Fanshawe. -Tak? - Mogę zrozumieć, czemu Ray udał się do kogoś innego w sprawie kosmetyki twarzy. My tego nie robimy, choć przyznam, że oczekiwałbym, iż poprosi o polecenie kogoś. Jednak usunięcie zaśniadu, cóż, nie wiem, czemu nie przyszedł z tym do nas. - Zaśniadu? - Przepraszam, nie wyrażam się jasno. Kiedy byłem w szpitalu, dostrzegłem jeszcze jedną nową bliznę na jego ciele. Jakieś trzy centymetry pod lewym sutkiem, między piątym a szóstym żebrem. Około centymetra długości, lekko wygięta niewielka biała linia. - Jesteś pewien, że to nie była jakaś przypadkowa ranka? - Nie sądzę. Była równa. Nie, to wyglądało na drobny zabieg chirurgiczny. - Na przykład po usunięciu zaśniadu? - Zaśniadu, cysty lub czegoś podobnego. Nie wiem, co by to mogło być innego. Chciałem nawet go spytać, ale jak wspomniałem, był wówczas nieprzytomny. Podejrzewam, że blizna pochodziła z tego samego czasu, co ślad po korekcie twarzy. Pewnie dodatkowa usługa za te same pieniądze. Oczywiście, gdyby pojawił się akurat świeży zaśniad, każdy zajmujący się troskliwie pacjentem lekarz wolałby go wyciąć i poddać biopsji na wypadek raka skóry. Również w takim wypadku powinienem zostać poinformowany. Ale cóż, w obecnych czasach... 52 Wzruszył ramionami i znów postukał palcami w krawędź biurka. Dziesięć minut minęło nieodwołalnie. Waterman uścisnął mu dłoń i wyszedł. Przemierzając czytelnię, rozejrzał się za angielską pielęgniarką z zadartym nosem i piegami. Była. Nadciągała już z kolejnym pacjentem z holu. Przez chwilę ich oczy się spotkały, ale tym razem dziewczyna się nie uśmiechnęła. 8 Manhattan, 2 listopada 1995 roku r)remiera rynkowa nowego produktu o nazwie Erixil odbyła się na sie JL demnastym piętrze nowo budowanego Hiraizumi Centre przy Ósmej Alei. Położony kilka przecznic na północ od Times Sąuare budynek miał być podobno pierwszym w Nowym Jorku gmachem, którego wzniesienie kosztowało ponad miliard dolarów. Ukończono go kilka tygodni wcześniej, jednak jak dotąd nie gościł innych nowojorczyków prócz budowniczych i dekoratorów. Już to wystarczało, by promocja przyciągnęła tłumy. Na ulicy taksówki i limuzyny zatrzymywały się nie tylko przy krawężniku, ale i w dwóch rzędach na jezdni, wyrzucając elegancko ubranych pasażerów. Przechodząc między wozami, Cathy Ryder musiała unieść nieco kaszmirowy płaszcz, by nie pobrudzić go o zderzaki. Zastanawiała się, jakim cudem Mendelhaus zdołał to załatwić: górne piętra były podobno zarezerwowane dla samej Hiraizumi Corporation i jej licznych filii i nie wyposażono ich nawet w żadne udogodnienia konferencyjne. Choć zapewne pomysł kosztował wiele, czy to przysług, czy pieniędzy, był strzałem w dziesiątkę i miłą odmianą w porównaniu z hotelowymi kompleksami kongresowymi, w których zwykle urządzano prezentacje. Sama wizyta w Hiraizumi Centre była wydarzeniem. Śmiałość projektu i ogrom budowli szły w parze z jej kosztami. W gruncie rzeczy było to gigantyczne powiększenie bramy torii z japońskiej świątyni szintoistycznej: dwie wysokie na ponad trzysta metrów wieże spięto u szczytu łagodnie wklęsłym łącznikiem, wystającym także z obu stron poza obrys wież. Elewację tworzyły wielkie tafle z przyciemnionego szkła. Pośrodku zwieńczenia widniał znak Hiraizumi: grzywiasta fala wpisana w koło, zaznaczona innym, lśniącym złociście rodzajem szkła. Symbol jaśniał w powodzi świateł. Na samym dole, między podstawami wież, rozciągał się hol wielkości połowy boiska do piłki nożnej z dwoma zespołami wind po obu stronach. Wejście okalał olbrzymi marmurowy portyk, pomniejszona replika budynku. Gdy podchodziło się od strony ulicy, ta konstrukcja uwypuklała 53 M Fanshawe znów się zawahał. - Nie, nic takiego nie miało miejsca. Niemniej sądzę, że gdzieś był, chociaż dowieść tego nie potrafię. - U kogo? - Nie mam pojęcia. Pamiętam tylko, że gdy zobaczyłem Raya w szpitalu, nieprzytomnego, odniosłem wrażenie, że poddał się pewnej drobnej operacji kosmetycznej. - Jest pan pewien? - Ktoś, kto nie znał go tak, jak ja, zapewne niczego by nie poznał. To była naprawdę dobra robota. Maleńkie cięcie pod brodą dla zwężenia linii ust. Aby zademonstrować, na czym rzecz polega, przycisnął i napiął kciukami skórę gardła. Podbródek zarysował się wyraźniej. - Blizny były praktycznie niewidoczne. Pracowałem kiedyś w Anglii w miejscu, gdzie robią podobne rzeczy, i dlatego w ogóle coś dostrzegłem. Po kilku tygodniach nawet ja niczego bym nie zauważył. Te trzy brakujące miesiące! Więc to tak. Bladon poddał się operacji plastycznej. Może Micky Harborne nie był aż takim głupcem. Niczego to nie zmieniało, chyba że... - Było jeszcze coś i muszę przyznać, że mocno mnie zdumiało - dodał Fanshawe. -Tak? - Mogę zrozumieć, czemu Ray udał się do kogoś innego w sprawie kosmetyki twarzy. My tego nie robimy, choć przyznam, że oczekiwałbym, iż poprosi o polecenie kogoś. Jednak usunięcie zaśniadu, cóż, nie wiem, czemu nie przyszedł z tym do nas. - Zaśniadu? - Przepraszam, nie wyrażam się jasno. Kiedy byłem w szpitalu, dostrzegłem jeszcze jedną nową bliznę na jego ciele. Jakieś trzy centymetry pod lewym sutkiem, między piątym a szóstym żebrem. Około centymetra długości, lekko wygięta niewielka biała linia. - Jesteś pewien, że to nie była jakaś przypadkowa ranka? - Nie sądzę. Była równa. Nie, to wyglądało na drobny zabieg chirurgiczny. - Na przykład po usunięciu zaśniadu? - Zaśniadu, cysty lub czegoś podobnego. Nie wiem, co by to mogło być innego. Chciałem nawet go spytać, ale jak wspomniałem, był wówczas nieprzytomny. Podejrzewam, że blizna pochodziła z tego samego czasu, co ślad po korekcie twarzy. Pewnie dodatkowa usługa za te same pieniądze. Oczywiście, gdyby pojawił się akurat świeży zaśniad, każdy zajmujący się troskliwie pacjentem lekarz wolałby go wyciąć i poddać biopsji na wypadek raka skóry. Również w takim wypadku powinienem zostać poinformowany. Ale cóż, w obecnych czasach... 52 Wzruszył ramionami i znów postukał palcami w krawędź biurka. Dziesięć minut minęło nieodwołalnie. Waterman uścisnął mu dłoń i wyszedł. Przemierzając czytelnię, rozejrzał się za angielską pielęgniarką z zadartym nosem i piegami. Była. Nadciągała już z kolejnym pacjentem z holu. Przez chwilę ich oczy się spotkały, ale tym razem dziewczyna się nie uśmiechnęła. 8 Manhattan, 2 listopada 1995 roku Premiera rynkowa nowego produktu o nazwie Erixil odbyła się na sie demnastym piętrze nowo budowanego Hiraizumi Centre przy Ósmej Alei. Położony kilka przecznic na pomoc od Times Sąuare budynek miał być podobno pierwszym w Nowym Jorku gmachem, którego wzniesienie kosztowało ponad miliard dolarów. Ukończono go kilka tygodni wcześniej, jednak jak dotąd nie gościł innych nowojorczyków prócz budowniczych i dekoratorów. Już to wystarczało, by promocja przyciągnęła tłumy. Na ulicy taksówki i\muzyny zatrzymywały się nie tylko przy krawężniku, ale i w dwóch rzędach na jezdni, wyrzucając elegancko ubranych pasażerów. Przechodząc między wozami, Cathy Ryder musiała unieść nieco kaszmirowy płaszcz, by nie pobrudzić go o zderzaki. Zastanawiała się, jakim cudem Mendelhaus zdołał to załatwić: górne piętra były podobno zarezerwowane dla samej Hiraizumi Corporation i jej licznych filii i nie wyposażono ich nawet w żadne udogodnienia konferencyjne. Choć zapewne pomysł kosztował wiele, czy to przysług, czy pieniędzy, był strzałem w dziesiątkę i miłą odmianą w porównaniu z hotelowymi kompleksami kongresowymi, w których zwykle urządzano prezentacje. Sama wizyta w Hiraizumi Centre była wydarzeniem. Śmiałość projektu i ogrom budowli szły w parze z jej kosztami. W gruncie rzeczy było to gigantyczne powiększenie bramy torii z japońskiej świątyni szintoistycznej: dwie wysokie na ponad trzysta metrów wieże spięto u szczytu łagodnie wklęsłym łącznikiem, wystającym także z obu stron poza obrys wież. Elewację tworzyły wielkie tafle z przyciemnionego szkła. Pośrodku zwieńczenia widniał znak Hiraizumi: grzywiasta fala wpisana w koło, zaznaczona innym, lśniącym złociście rodzajem szkła. Symbol jaśniał w powodzi świateł. Na samym dole, między podstawami wież, rozciągał się hol wielkości połowy boiska do piłki nożnej z dwoma zespołami wind po obu stronach. Wejście okalał olbrzymi marmurowy portyk, pomniejszona replika budynku. Gdy podchodziło się od strony ulicy, ta konstrukcja uwypuklała 53 ogrom całej struktury. Każdy, kto podniósł oczy na potężne wejście, musiał dostrzec, o ile potężniejszy jest mroczny zarys w jego tle. Cathy wsiadła do przeszklonej windy wraz z tuzinem innych gości, wśród których rozpoznała Bena Steinera z Salomon Brothers. Steiner był na Wall Street uważany za najlepszego analityka w „sektorze próżności". Ta nazwa oznaczała grupę firm, produkujących niezliczoną ilość rozmaitych środków służących poprawie wyglądu ludzkiego ciała w całości i w szczegółach. Wobec ciągłego poszerzania rynku w Europie Wschodniej ten akurat dział uznawany był za rządzący się niemal własnymi prawami i wyraźnie oddzielano go od przemysłu farmaceutycznego czy chemicznego. Steiner dostrzegł i trafnie oszacował potencjalne możliwości rozwoju sektora o wiele wcześniej niż większość konkurentów - wliczając w to Webber Atlantic - i od tamtej pory wyraźnie był na fali. Nikt nie wiedział na pewno, ile na tym zarabiał, jednak wedle jednej z pogłosek firma Goldman Sachs miała mu zaoferować dwieście tysięcy dolarów rocznie za przejście. Oferta ta została odrzucona. Steiner stał oparty o ścianę windy, z rękami w kieszeniach płaszcza. Wyglądał na znudzonego. Był wzrostu mniej niż średniego, z wysokim czołem, okrągłymi rogowymi okularami i kręconymi czarnymi włosami. Typowy żydowski absolwent elitarnej szkoły, pomyślała Cathy. Poczuła, że patrzył na nią co chwilę i zastanowiła się, czy wie, na kogo patrzy. Z jednej strony chciałaby, żeby wiedział, z drugiej niekoniecznie. Po wspólnym lunchu Cathy zrobiła dokładnie to, co doradzał jej Ernst Kry stal. Jej węch zawodowy podpowiadał, by traktować sprawę z największą ostrożnością, w końcu informator reprezentował Mendelhausa i płacono mu za to, by dbał o interesy firmy. Ponieważ jednak Michael Paine naciskał na nowe rekomendacje, ostatecznie się zdecydowała. Korzystając z opracowań Kry stalą zasugerowała, że Erixil odniesie sukces na tyle duży, by całkowicie zburzyć dotychczasowy porządek w przemyśle kosmetycznym. W kon-sekwencji zaproponowała klientom Webber Atlantic redukcję lub zgoła likwidację posiadanych przez nich pakietów firm konkurencyjnych wobec Mendelhausa, w tym Raeburn Corporation, której nowy produkt pojawił się niejako na jej oczach kilka tygodni wcześniej. Część analityków sugerowała, iż będzie to wielki przebój. Cathy polecała ponadto zakup akcji genewskiego Union Bank, głównego udziałowca Mendelhausa, chociaż oficjalnie nie miała nic wspólnego z sektorem usług finansowych. Paine grymasił nad jej raportem, nim puścił go dalej, ale ona twardo obstawała przy swoim. Erixil wyniesie Mendelhausa na sam szczyt, nie tylko na kluczowym rynku europejskim, ale także w Stanach. W końcu Paine machnął ręką. „Przyda się nieco zamieszania" - orzekł. Nie omieszkał jednak zaznaczyć, że jeśli Cathy się myli, będzie to koniec jej kariery w Webber Atlantic. Dla Cathy nie było to nic nowego. Od dłuższego czasu mówiło się w biurze o kolejnych zwolnieniach, ona zaś, jako pracownik z krótkim stażem, 54 mogła w każdej chwili znaleźć się wśród ofiar. I tak nie miała nic do stracenia. Składając sprawozdanie w gabinecie Paine'a, poczuła nawet, jak ogarnia ją całkiem nowe podniecenie, gdy odrzuciła jego wątpliwości i broniła swego zdania z każdą chwilą podnosząc stawkę. Oto dreszczyk gry o wielką wygraną, coś, czego dotąd unikała. Teraz jednak, gdy szklana winda wznosiła się bezszelestnie na siedemdziesiąte piętro, zaczęła się zastanawiać, czy postąpiła słusznie. Jeśli całe opracowanie i wszystkie sekrety zdradzone jej przez Krystala były tylko zręcznym kłamstwem i nie zdarzy się nic z tego, co przewidywał, wówczas Cathy będzie skończona nie tylko w Webber Atlantic, ale zapewne na całej Wall Street. To niby nic strasznego, ale co wtedy ze sobą zrobi? Pamiętała, co Paine powiedział jej kiedyś, zobaczywszy futerał ze skrzypcami. Mam nadzieję, że umiesz na nich grać! Coś ścisnęło ją boleśnie w żołądku i to wcale nie dlatego, że winda zaczęła właśnie hamować. Chwilę później elektroniczny głos obwieścił, że dotarli na siedemdziesiąte piętro i drzwi ze stali i szkła odsunęły się, ukazując wielki westybul ze szklaną kopułą zamiast sufitu i ścianami z szarego marmuru. Czerwony chodnik poprowadził obok ustawionych rzędami misternych bukietów, wstawionych dbswazonów stylizowanych na greckie urny. Dalej były wysokie drzwi poprzedzone dwoma szeregami dziewcząt w długich do kolan karmazyno-wych spódniczkach, białych bluzkach i czarnych, wyszywanych kamizelkach. Uśmiechały się uroczo. Te po lewej przejmowały płaszcze gości, te po prawej odbierały zaproszenia i w zamian wręczały małe, metalowe plakietki z nazwiskiem i reprezentowaną firmą. Cathy dowiedziała się, że dzieliła windę z kierownikiem Bloomingdale'a i jego żoną oraz dziennikarzem z magazynu „Living". Przypięła identyfikator do klapy czarnego kostiumu, który kupiła kilka dni wcześniej w hiszpańskim butiku w Greenwich Village. W tych okolicznościach był to ekstrawagancki nabytek (do kostiumu konieczne były jeszcze dodatki), jednak uznała, że skoro podjęła tak znaczącą grę, musi być konsekwentna. Naprzeciwko drzwi Cathy ujrzała jedną z najpiękniejszych panoram Manhattanu, jakie dane było jej kiedykolwiek oglądać. Recepcję pomieszczono w wielkiej prostokątnej sali w południowo-wschodnim rogu budynku, nieco powyżej poziomu piętra. Dwie zewnętrzne ściany były całkowicie przeszklone. Z południowej roztaczał się widok na city z bliźniaczymi wieżami World Trade Center, które stąd wyglądały zadziwiająco samotnie. Dalej, za ujściem rzeki Hudson i Statuą Wolności rozciągało się w dali morze świateł. Ku wschodowi można było podziwiać środkowy Manhattan, bliski i jednocześnie tak spokojny, jakby to nie było żywe miasto, ale gigantyczny model zbudowany przez ekipę od efektów specjalnych do filmu Spielberga. Pod oknami zebrało się już około trzystu gości. Popijali szampana i rozmawiali żywo, okupując stoły pełne jedzenia, stosów świeżych owoców, mi- ¦55 misternych przystawek i kuszących szwajcarskich słodyczy. Pośrodku, na marmurowym stole iskrzyła lodowa rzeźba w kształcie litery M. Wkoło, na pokładach pokruszonego lodu, chłodziły się niezliczone butelki szampana dom perignon. W odległym rogu zespół muzyków we frakach grał wiedeńskie walce. Cathy poczuła, jak wraca jej pewność siebie. Jeśli nowy wytwór Mendelhausa był choć w połowie tak dobrej próby jak gościnność firmy, nie miała się o co martwić. Tuż przy drzwiach za progiem stało w szeregu czterech kierowników Mendelhausa. Ściskali dłoń każdemu wchodzącemu. Było to niezwykle oficjalne zachowanie, które Cathy przypisała zwyczajom europejskiej firmy. Jeden z kierowników reprezentował Mendelhaus Inc., niewielką amerykańską odrośl kompanii, zajmującą się dystrybucją produktów na terenie Ameryki Północnej. Pozostali trzej pracowali w macierzystej placówce w Szwajcarii. Najważniejszy był przystojny mężczyzna około czterdziestki z opaloną twarzą i falującymi blond włosami. Nazywał się Pierre Lambert, a plakietka głosiła, że jest szefem działu kosmetyków. Ujął dłoń Cathy z ciepłym uśmiechem i przytrzymał odrobinę dłużej, niż było to konieczne. Zastanowiła się, czy gospodarz wie coś o jej rozmowach z Ernstem Krystalem. - Bardzo dziękuję za przybycie - powiedział. Mówił z lekkim francuskim akcentem. - Mam nadzieję, że zdołamy jeszcze zamienić kilka słów. Cathy uśmiechnęła się w odpowiedzi i ruszyła ku pozostałym gościom. Instynkt podpowiadał jej, że spodobała się Lambertowi i mimowolnie odczuwała z tego powodu pewne zadowolenie. Nie miała ochoty na flirt, szczególnie w trakcie wypełniania obowiązków zawodowych, jednak w pracownikach Mendelhausa było coś szczególnego: wiedzieli, jak sprawić, by gość poczuł się wyróżniony. Czy robili to odruchowo, czy z wyrachowania, różnili się w tym od amerykańskich mężczyzn, którzy zawsze starali się okazać przede wszystkim twardość charakteru. Tyle że jeśli ta twardość miała być najwyższą wartością, kobieta musiała zawsze wylądować na drugim planie, prawda? Cathy nie miała wątpliwości: Europejczycy mieli więcej finezji. Rozpoznawała niektórych gości. Większość z nich pojawiała się na każdej prezentacji czy premierze, tyle że tutaj stawili się w większej liczbie. Byli wśród nich przedstawiciele sieci handlowych i hurtowni, dziennikarze z dziesiątków gazet i magazynów, mocna grupa kolegów i koleżanek Cathy z firm brokerskich i funduszy inwestycyjnych. Swoją drogą wyglądało to ciekawie, gdyż mało kto słyszał o Mendelhausie, którego akcje nie pojawiały się na rynku, przetrzymywane przez rodziny założycieli i Union Bank. Z drugiej strony, było to postępowanie ze wszech miar zrozumiałe, skoro akcje te miały w najbliższej przyszłości pójść ostro w górę. Jeśli planowano ich sprzedaż, wówczas wyrobienie sobie dobrej marki na Wall Street było nader pożądane. Gdyby Cathy zdołała odszukać teraz Ernsta Krystala, może wiedziałby coś na ten temat. 56 Stanęła na palcach i powoli rozglądała się wokół. Nagle dostrzegła tuż przed sobą Bena Steinera. Zaszedł ją cicho z prawej. - Świetny soczek - powiedział, pokazując smukły kielich z szampanem. - Pozwoli pani, że ją poczęstuję. Zanim Cathy zdołała odpowiedzieć, wziął pełne szkło z tacy przechodzącego obok kelnera i podał dziewczynie. - Jestem Ben Steiner - przedstawił się. - Ale to już zdołała pani na pewno przeczytać. Miła sprawa, takie plakietki, prawda? - Cathy Ryder - odparła dziewczyna, wyciągając rękę w sposób jednoznacznie sugerujący, że jest tu wyłącznie w interesach. - Z Webber Atlantic. Steiner odwzajemnił uścisk i uśmiechnął się lekko, jakby chciał zaznaczyć, że jemu nie chodzi o interesy. W porządku, czuję bluesa, zdawał się mówić jego uśmiech. - Dobre przedstawienie, nie sądzi pani? - spytał po chwili niezręcznej ciszy. - Ciekawe, po co nas właściwie zaproszono. Cathy żał*wała przez chwilę, że ma tak defensywne usposobienie. Szczególnie wobecftych, którzy uwielbiają nakłuwać dla rozrywki cudze ego. Nawet, jeśli niektórzy aż proszą się o podobną wiwisekcję. - Usłyszymy trochę technicznego bełkotu, a potem pojawi się mnóstwo wysmarowanych jakimś kremem pięknych modelek - powiedziała z uśmiechem. Steiner roześmiał się. - Widzę, że miała już z tym pani do czynienia. - Tak. Miesiąc temu byłam na premierze nowego kremu Raeburna. - Boże, znowu Raeburn-jęknął Steiner i wzniósł oczy do nieba. - Ściga mnie ostatnio ta nazwa. A swoją drogą, jak było? - U Raeburna? Chyba normalnie. Co znaczy, że Raeburn pana ściga? - Och, ciągle słyszę jakieś plotki. Kierownictwo drży ze strachu, że ktoś zamierza kupić kompanię i pozbawić wszystkich pracy, to znaczy dokonać restrukturyzacji. Robią, co mogą, by wywindować swoje akcje. Podejrzewam, że wydadzą fortunę na Madison Avenue. - Skąd biorą się te plotki? Wie pan? Steiner znów się roześmiał i łyknął szampana. Cathy pomyślała, że Steiner wie. - Nie mogę powiedzieć - odparł. - Wie pani, jak to bywa. Najpewniej ktoś podsłuchał coś w restauracji. - Ale co podsłuchał? Steiner spojrzał w „egipskie oczy" Cathy. Dziewczyna pojęła nagle, że guru „sektora próżności" gotów jest wyjawić jej wszystko, o co go zapyta, po to jedynie, by podtrzymać rozmowę. Przyjęła odkrycie ze złością i rozczarowaniem. Oto ktoś, kto odniósł sukces i zdobył pieniądze, a mimo to potrafi być równie bezradny jak każdy śmiertelnik. Stąd właśnie brał się gniew, 57 własna kariera wydała się jej bowiem czymś całkiem niepotrzebnym. I tak odnosiła sukces wyłącznie dzięki swojemu wyglądowi. - Z tego, co słyszałem - podjął Steiner - coś szykowało się w Swift and Drew. Ale nie mam pojęcia, na czyje zlecenie działali. - Swift and Drew, powiada pan? - Tak, to stare gniazdo „braminów". Byłem kiedyś tak nierozsądny, by starać się tam o pracę. Dawno temu. Wyobraża pani sobie? - Czemu nierozsądny? - spytała Cathy. Słyszała, że Swift and Drew to firma, dla której warto pracować. - Żartuje pani? Z moim nazwiskiem? Już prędzej wygrałbym wybory na burmistrza Damaszku. Proszę mi wybaczyć tę uwagę, ale pani też nie wygląda na przedstawicielkę anglosaskiej elity. Chyba się nie mylę? - Też jestem Żydówką. Chociaż nie do końca. - Nie do końca? - W trzech czwartych. Moja babka była Angielką. - Naprawdę? Zatem Ryder to żydowskie nazwisko? - Niezupełnie. Mój dziadek ze strony ojca też był Anglikiem. Żydowskiego pochodzenia. - Rozumiem. Brzmi to nie najgorzej. Może jednak dostałaby pani pracę w Swift and Drew. W tej chwili Cathy dojrzała Ernsta Krystala. Szedł ku niej w towarzystwie blondynki w wieczorowej sukni. Kobieta mówiła coś szybko i co chwila śmiała się piskliwie. - Dobry wieczór, panno Ryder - powiedział Krystal. Przy Benie Steine-rze wyglądał na zdecydowanie wyższego i silniejszego. - Miło mi, że pani przyszła. Cathy spojrzała na jego plakietkę. Pod nazwiskiem widniało jedynie słowo Mendelhaus, bez wyszczególnienia funkcji czy stanowiska. -1 pan Steiner z Salomon Brothers. Pozwólcie państwo, że przedstawię im panią Beverly Stevens z Harringtona. Uścisnęli sobie ręce, a blondynka znów zaczęła mówić. Pochodziła z Teksasu i reprezentowała wielką sieć domów towarowych Harringtona ze środkowego zachodu. Kupowała dla niej kosmetyki. Po dziesięciu minutach mieli wrażenie, że wiedząjuż wszystko o każdym z jej nabytków. W końcu Ernst Krysta! wymanewrował Cathy na bok pod pozorem, że chce jej przedstawić innych gości. Cathy ulżyło, chociaż Ben nie krył niezadowolenia. - Muszę przeprosić - westchnął, gdy odeszli trochę dalej. - To niestety jeden z uroków zawodu. - Tak, wiem - odparła Cathy. - Ale jaki właściwie ma pan zawód? Nie powiedział mi pan tego. Krystal uśmiechnął się, jakby pytanie go rozbawiło. - Projekty specjalne. Jestem tam, gdzie mnie potrzebują. 58 - Na przykład na premierach produktów konkurencji? - Ach, to. To prosta sprawa, panno Ryder. W tych interesach zwykła rutyna. Tutaj też znajdzie pani paru gości, mających przygotować notatki dla Raeburn Corporation. - Ale nie zajmuje się pan public relations? Krystal znów się uśmiechnął. • - Public relations! Nie, raczej personelem. Chwilkę, popatrzmy, sądzi pani, że wszyscy już są? Była prawie za dziesięć ósma i szefowie Mendelhausa zniknęli z miejsca przy drzwiach. - Tak, chyba niebawem będziemy mogli rozpocząć. Prezentacja odbędzie się tutaj. Wskazał na kolejne drzwi po zachodniej stronie pomieszczenia, nad którymi zawieszono prqwizoryczny napis: SALA KONFERENCYJNA. - Doradzałbym Kajać miejsce z przodu. Będzie na co popatrzeć. - A co zobaczjłny? - spytała Cathy. Szampan lekko zaznaczył swoje działanie. - Coś starego i coś nowego. - Coś pożyczonego, coś niebieskiego? - Pożyczonego nie będzie, zapewniam - odparł Krystal poważnie, nie dostrzegając żartu i nie podejmując wyliczanki. - Wszystko będzie całkowicie oryginalne. -Mam nadzieję-mruknęła Cathy. -Od dwóch tygodni przekonujęo tym naszych klientów. Krystal wręczył jej nowy kieliszek szampana. - Słyszałem. I miło mi, że posłuchała pani mojej rady. Mimo wypitego alkoholu Cathy poczuła, jak na krótką chwilę coś ściska jej żołądek. / - Pytanie tylko, czy klienci będą zadowoleni. I czy mój szef się ucieszy... Krystal wypił swojego szampana jednym haustem. Gdy odchylał głowę, Cathy mogła ocenić grubą, muskularną szyję i potężny tors. - O nich proszę się nie martwić - powiedział. - Wyjdą na swoje, pani zaś i tak przeznaczona jest do większych rzeczy. Tego akurat jestem pewien. -Ktoś dotknął ramienia Cathy. - Ach, monsieur Lambert, sądzę, że miał pan już przyjemność... - O tak - odpowiedział Pierre Lambert, który wcisnął się niemal pomiędzy Cathy i Krystala, plecami do tego ostatniego. - Miałem okazję zamienić kilka słów z mademoiselle Ryder przy drzwiach. Uśmiechnął się do Cathy, ale jego oczy były poważne i czujne. Mimo pierwszego pozytywnego wrażenia teraz dziewczyna wyczuła w nim coś okrutnie drapieżnego. Spojrzała na Krystala w poszukiwaniu pomocy, on jednak odsunął się i spoglądał na zegarek. 59 - Mam nadzieję, że Ernst nie zanudził pani danymi statystycznymi, panno Ryder? Cathy zaczerwieniła się. Rozmówca spoglądał pilnie na jej usta i piersi. Zachowywał się protekcjonalnie. Typowy Francuz, pomyślała. - Mnie statystyka nie nudzi, panie Lambert. Lambert spojrzał jej w oczy, jakby dopiero teraz zauważył w niej człowieka. Roześmiał się cicho i pochylił tak, że czuła woń jego oddechu. - Muszę przyznać, że to również moja słabość. - Ekipa już chyba gotowa - odezwał się Krystal zza pleców Lamberta. Pierre spojrzał na zegarek, ucałował dłoń Cathy i szybko odszedł. Dziewczyna odetchnęła i uśmiechnęła się, widząc na twarzy Krystala wyraz współczucia. - Vive la France! - rzucił unosząc brwi. Nagle muzycy przestali grać i spokojny kobiecy głos zaprosił zebranych do audytorium. Nie przerywając rozmów i nie odstawiając kieliszków, goście powoli przeszli do sąsiedniej sali, także prostokątnej, ale z krzesłami ustawionymi po obu stronach szerokiego, białego wybiegu, zakończonego sceną. Tam, udekorowana kwiatami, stała mównica z mikrofonem. Cathy weszła jako jedna z pierwszych i bez trudu znalazła miejsce w drugim rzędzie po prawej. Czekając, aż pozostali usiądą, zastanawiała się, czy nie jest to przypadkiem ostatnia taka impreza, w której bierze udział. Gdy wszyscy weszli, drzwi zostały zamknięte, światła przygasły, prócz tych skierowanych na mównicę i wybieg. Ten sam doskonale ustawiony kobiecy głos zapowiedział przez głośniki: - Panie i panowie, oto kierownik działu kosmetyków Mendelhausa, pan Pierre Lambert. Publiczność zaklaskała, z początku niepewnie, potem gromko, gdy Lambert wstał z miejsca w pobliżu drzwi i podszedł do mównicy. Ukłonił się uprzejmie obu stronom widowni i zaczął mówić. Nawet jeśli miał coś przygotowane na kartkach przed sobą, nie patrzył na tekst. - Panie i panowie, pozwólcie, że najpierw podziękuję wam, że zadaliście sobie tyle trudu, aby przybyć tu dzisiaj. Dziękuję też za gorące powitanie we wspaniałym Nowym Jorku. Ta sama grupa na tyłach sali znów zaczęła klaskać. Inni poszli w ich ślady. Ktoś miał dobry pomysł z tym donfperignonem. - Bardzo dziękuję - ciągnął Lambert, ukazując śnieżnie białe zęby, kontrastujące z opalenizną twarzy. - Wiem, że jesteście zajęci, toteż nie będę marnował czasu i od razu przejdę do faktów na temat Erixilu... Poza tym, szef kuchni przygotował coś takiego, że sam chętnie jak najszybciej wrócę do bufetu. Aprobujący śmiech przetoczył się przez salę. Cathy dojrzała Bena Ste-inera siedzącego po drugiej stronie wybiegu. Pociągał kolejny łyk szampana. Beverly Stevens siedziała obok niego. 60 - Przedstawmy zatem fakty: Erixil jest owocem prac, które można nazwać przełomowymi nie tylko dla higieny skóry, ale także dla zrozumienia funkcjonowania komórek ludzkiego ciała. Tam, gdzie produkty innych firm starają się dostarczyć substancji, których brakuje w starzejącej się skórze, trzystopniowa kuracja Erixilem po prostu przywraca naskórkowi naturalną zdolność takiej regeneracji, jaką miał w młodości. Wspomaga odtworzenie struktury i środowiska biochemicznego, koniecznego do uzyskania młodego, zdrowego wyglądu. Naszym zdaniem, zdaniem Mendelhausa, to prawdziwa rewolucja w dziedzinie pielęgnacji skóry. Wiem, co teraz myślicie: ile to już razy słyszeliście o przełomie czy rewolucji przy podobnych okazjach? Aż za wiele, jak sądzę. Dziś nie będziemy próbowali mydlić wam oczu nauką, tylko po prostu pokażemy, co znaczą te słowa. Rozległo się tło muzyczne - szybko pulsujące dźwięki, które narastały coraz głośniej. Gdy Lambert skończył mówić, zabrzmiała seria dramatycznych akordów i wybieg zalał blask tak jasny, że Cathy musiała zmrużyć oczy. Gdy znów je otworzyła, ujrzała sześć atrakcyjnych, młodych kobiet. Kolejne sześć stało pifeed sąsiednią częścią widowni. Wszystkie w eleganckich czarnych sukninch różnych wzorów i z wysoko upiętymi włosami. Chodziły z wprawą zawodowych modelek, z dumnym i chłodnym uśmiechem. Nie mrugały oczami, ale raczej zamykały i otwierały niespiesznie powieki w rytm poruszeń ciała. Patrząc na nie, Cathy poczuła, jak coś ściska jąw dołku. Tak, dziewczyny były piękne, ale dokładnie takie same, jak te na pokazie Raeburna. Nie potrzebowały żadnych środków do regeneracji skóry. Znów usłyszała głos Lamberta. - Panie i panowie, nie będę was zwodził. Te damy, które widzicie, to zawodowe modelki. Każda z nich pojawiała się już nieraz na stronicach tego czy innego prestiżowego magazynu mody. Być może nawet rozpoznajecie niektóre z nich. Kurtyna za nim rozsunęła się, ukazując biały ekran. Równocześnie modelki skierowały się szeregiem ku drugiemu końcowi wybiegu, tak że każdy mógł przyjrzeć się całej dwunastce. Te, które teraz stanęły naprzeciw Cathy, były równie piękne, jak poprzednia szóstka. Obecni na sali mężczyźni nie kryli, że sąpod wrażeniem. Ben Steiner siedział z na wpół otwartymi ustami. Do Cathy dotarło nagle, że Ben zjawił się na premierze przede wszystkim właśnie dla tych dziewczyn. - Kelly Ramsey - powiedział Lambert - po raz pierwszy pojawiła się na zdjęciu w „Elle". Jedna z dwunastu modelek obróciła się i podeszła wybiegiem na scenę. Równocześnie na ekranie pojawiła się reprodukcja jej zdjęcia z magazynu: z okładki spoglądała blondynka z zaczepnie wydętymi wargami i jedną dłonią na czubku głowy. Była to bez wątpienia ta sama dziewczyna, co na 61 scenie, chociaż blada szminka i sztuczne rzęsy lokowały zdjęcie jakby w innej epoce. - Kelly przedstawiała wówczas najśmielsze modele z kolekcji jesiennej - odezwał się Lambert. - Cieszyła się wielką popularnością aż do połowy lat osiemdziesiątych. Publiczność spojrzała zaskoczona: co to znaczy, do połowy lat osiemdziesiątych? Ktoś w trzecim rzędzie aż wstał. - A oto - ciągnął Lambert - Emilie Jobert na okładce gwiazdkowego numeru „Vogue". W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim osiągnęła już całkiem ugruntowaną pozycję. Na ekranie zajaśniało kolejne zdjęcie i druga dziewczyna, tym razem brunetka z wydatnymi kośćmi policzkowymi i znamionującym pewność siebie uśmiechem przeszła na scenę. Z obu stron rozległ się pomruk zmieszania. Cathy dojrzała, że Ben Steiner aż pochylił się na krześle. Nie odrywał oczu od modelek. - A oto Marie Chahmant, sfotografowana przez Normana Parkinsona specjalnie na okładkę „Harpersa" w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym. Tym razem publiczność nie kryła zdumionych okrzyków. Masa ludzi wstała nagle, by lepiej widzieć. Nawet Beverly Stevens, która dotąd ostentacyjnie się podśmiewała, wyglądała na wstrząśniętą. Trzy modelki na scenie zawróciły jakby prezentowały suknie, ale wszyscy wpatrywali się w ich twarze, próbując wyszukać zmarszczki, których tam nie było. Osoba przed Cathy wstała i dziewczyna musiała przychylić się, by cokolwiek widzieć. - Nie mógłbym też zapomnieć o Evie Sindermann - odezwał się Lambert, jakby w ogóle nie zauważał poruszenia publiczności. - Przez wiele lat była ulubioną modelką sir Cecila Beatona. Oto jak zaprezentowała się w „Vo-gue" w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym. Następna modelka wkroczyła na scenę. Gdy się obróciła, na ekranie zajaśniała jej twarz z piracką przepaską na włosach, która wyszła z mody jakieś dwadzieścia lat temu. - Oczywiście, wszystkie te panie odeszły już jakiś czas temu z zawodu -powiedział Lambert. - Były jednak na tyle uprzejme, aby zgodzić się powrócić na wybieg dla zademonstrowania efektów stosowania Erixilu. Używały go zgodnie z naszymi wskazówkami przez ostatnie osiem tygodni. Gdy to mówił, na ekranie pojawiały się kolejne okładki magazynów i dziewczyny jedna po drugiej stawiały się na scenie, witane przez poprzedniczki uściskami. - Gdy spojrzycie na ich twarze, nie znajdziecie ani śladu charakteryzacji. To nie trik, ale wynik postępu naukowego. Nie tworzymy pozorów młodości, odradzamy samą młodość. Na tym polega przełom Mendelhausa. To jest nasza rewolucja! 62 Muzyka zabrzmiała głośniej i dziewczyny w karmazynowych spódniczkach, te same, które wcześniej stały przed wejściem, wniosły na scenę wielkie makiety trzech różnych opakowań Erixilu. Biały karton ze złotymi napisami. Cathy z początku nie rozumiała, co właściwie Lambert stara się powiedzieć. Modelki wyglądały najwyżej na dwadzieścia parę lat, na pewno przed trzydziestką. Nie gorzej niż ona sama. Przyjrzawszy się jednak dokładniej, dojrzała ulotne znaki znacznie bardziej zaawansowanego wieku: lekko zmatowiałe oczy, nieco tłuszczu na biodrach. Musiała ich jednak pilnie szukać. To były piękne kobiety, chociaż każda z nich mogła być jej matką. Po raz pierwszy dotarło do niej, z czym właściwie ma od jakiegoś czasu do czynienia. Ludzie wkoło zaczęli klaskać. - Panie i panowie - odezwał się Lambert, tym razem triumfalnym głosem - program Erixil dowodzi jasno, że starość nie jest nieunikniona, że nie ma tego, czego nie da się odwrócić. Dzięki naszym własnym możliwościom możemy stworzyć siebie na nowo!* Ostatnie słowa zgjnęły we wrzawie. Wszyscy stali, klaskali, krzyczeli. Trzysta pięćdziesiąt osób mających szczęście bycia świadkami cudu. W końcu Cathy też musiała wstać. Klaskała razem z innymi, nie patrzyła jednak na twarze odmłodzonych piękności, tylko szukała Krystala, mężczyzny, który stworzył jej szansę prawdziwej kariery. W końcu znalazła go. Też klaskał i patrzył przez zatłoczoną salę dokładnie na nią. Uśmiechnął się, gdy odnalazła jego wzrok. Manhattan, 15 listopada 1995 roku i /Czerwone cyferki znów zamigotały i westchnienie przeszło po sali. Ca-V_>aż wrócę do domu. Gdy rano wychodziłam, też tam był. Chyba pilnuje mnie, ale nie wiem dlaczego. Mam takie wraże- nie. - Czemu sądzisz, że pilnuje właśnie ciebie? Cathy obróciła gwałtownie głowę i spojrzała przenikliwie na Mike'a. -Nie wiem. Nie mam dowodów. To tylko przeczucie. I zgadza się z całą resztą. Z tym facetem z Bloomingdale'a i ludźmi, których ciągle spotyka na ulicy. Ledwie panowała nad sobą, pełne łez oczy lśniły. Mikę przytulił ją myśląc gorączkowo, co począć dalej. - Dobra - powiedział po chwili. - Zejdę na dół. Przyjrzała mu się uważnie, zagryzając w zamyśleniu dolną wargę. -1 co zrobisz? - Nie wiem. Podejdę i porozmawiam z nim. Jeśli będę musiał, powiem mu, żeby zjeżdżał. Mówił to z tak poważną i dzielną miną, że Cathy roześmiała się. I zaraz wszystko zobaczyła z innej perspektywy. Nie zlekceważył jej. Chciał zrobić coś, aby poczuła, że go ma, że cokolwiek się stanie, jest z nim bezpieczna. - Nie rób tego. Może mi się tylko... - Jak sobie życzysz, Cathy. Chyba powinniśmy zadzwonić na policję. Ale oni nie przyjadą tylko dlatego, że ktoś stoi przy aparacie telefonicznym przed twoim domem. Mogliby też chcieć, abyś zeszła i potwierdziła skargę. Chcesz tego? Pokręciła głową. - Jeśli ten facet będzie stał tutaj jutro rano, skopię mu tyłek, dobrze? Napiął bicepsy i uśmiechnął się. Potem wziął ją w ramiona i całował mokre od łez usta, aż znów się uśmiechnęła. - A teraz ja ci coś pokażę - powiedział. 103 Zaprowadził ją do pokoju, w którym się zainstalował. - Tak jak uzgodniliśmy. Całkiem osobne pomieszczenie. Możemy spotykać się w korytarzu i innych wspólnych częściach mieszkania, ale ten pokój jest mój, a ten twój... - Nie nabijaj się ze mnie, Michael. Spojrzał na nią, opartąo drzwi. Wyglądała tak, jak nigdy dotąd. Zdawała się bardziej bezbronna niż kiedykolwiek. Podszedł bliżej i wtulił twarz w gęstwę zebranych na ramieniu włosów. - Cathy, Cathy, Cathy. Poczuł jej zapach i musnął skórę szyi wargami. Był tak blisko, że aż coś ścisnęło go w gardle. Pragnął jej bardzo, z trudem panował nad sobą, głos miał ochrypły. Nagle i ona go objęła i przycisnęła biodra do jego lędźwi tak silnie, jakby spodziewała się odepchnięcia. Spróbował spojrzeć jej w twarz, ale oparła mu głowę na ramieniu. Stała tak długo, oddychając przez usta. Nie mógł się poruszyć. Chciałby odsunąć się, pocałować ją mocno w usta, rozebrać, ale na to by nie pozwoliła. Potem nagle puściła go i zarumieniona oparła się znów o drzwi. Chciał coś powiedzieć, ale położyła mu palce na ustach i bez słowa zaczęła rozpinać guziki bluzki. Mikę chciał widzieć jej operujące coraz niżej dłonie, lecz bał sieją speszyć. Nie odrywał oczu od jej źrenic. Gdy zsunęła bluzkę z ramion, wyczuł zapach rozgrzanej skóry i po raz pierwszy spojrzał na jej ciało. Było pełne, pełniejsze niż oczekiwał, bardziej kobiece. Podeszła blisko. Położyła gorącą dłoń na jego karku. - Pocałuj mnie. Powiedziała to spokojnie, ale jakby ponaglając go. Z sercem w gardle Mikę pochylił się i dotknął jej piersi. Czuł ich ciężar i gładkość jasnej skóry Cathy zadrżała pod pieszczotą palców i wsparła się na nim. Potem ją pocałował raz i drugi, coraz mocniej i mocniej. Ściągnął koszulę przez głowę i nie przestając patrzeć jej w oczy, rozpiął zamek spódnicy. Cathy uśmiechnęła się, słysząc cichy odgłos rozsuwanego suwaka. Spódnica opadła na podłogę i dziewczyna wyszła z kręgu materii. Była już prawie naga i zaczynała odczuwać skrępowanie. Przeszła do sypialni, położyła się na łóżku. Mikę poszedł za nią. Powoli zdjął spodnie i przysiadł na brzegu materaca, potem ułożył się obok. Pozostali tak dość długo, przyglądając się nawzajem swoim skąpanym w miękkich cieniach twarzom. Potem Mikę uniósł się na łokciu i zaczął całować jej szyję i piersi. Oddychała szybko, a on pieścił jej sutki i łagodne łuki wyczuwanych pod skórą żeber. Gdy jednak zdjął slipy i położył się obok nagi, zesztyw-niała. Spojrzał jej w oczy pewien, że dojrzy ten sam, znajomy już rodzaj strachu. Odwzajemniła spojrzenie spod ściągniętych brwi. - Przepraszam, Michael. Nie jestem w tym dobra. 104 Wyraz jej twarzy, sposób, w jaki wymówiła te rozbrajająco szczere słowa, sprawiły, że Mikę poczuł, iż naprawdę ją kocha. - Jesteś świetna, Cathy - powiedział bez namysłu. Ucałował jej powieki i pachnące włosy. - Absolutnie doskonała. 19 Manhattan, 25 stycznia 1996 roku A li ike skręcił w Beaver Street, gdzie spojrzało mu w twarz słońce tak ostre, IV JL że musiał opuścić przesłoną. Starał się zachować spokój, nie mógł jednak opanować uśmiechu, który co rusz" ożywał mu na wargach. Najpierw ten telefon od Rudda i Martensa z pytaniem, czy mógłby wpaść na chwilę rozmowy, a teraz jeszcze słońce wyszło zza chmur. To musi być jego dobry dzień. Trudno inaczej na to patrzeć. Rudd i Martens byli nową firmą na Wall Street, ale Mikę zdążył już zbadać z grubsza, na czym robią pieniądze. Peter Rudd opuścił Morgan Stanley wiosną tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, aby założyć własną placówkę konsultingową, specjalizującą się w europejskich powiązaniach finansowych, ze szczególnym uwzględnieniem Europy Wschodniej. Jego odejście było niegdyś szeroko komentowane w prasie, gdyż pociągnął za sobą kilku najlepszych klientów Morgana. Z pierwszego spotkania Mikę wyniósł wizerunek Rudda jako kłótliwego geniusza z masą pomysłów i nader miernymi manierami. Tamto spotkanie dotyczyło kilku transakcji Napiera Drewa, w których Mikę prowadził negocjacje. Rudd kwitował kolejne kroki rubasznym śmiechem, wyliczając, ile i jakich pieniędzy można zdjąć tu i tam dzięki ulgom podatkowym i triumfalnie podkreślał skalę oszczędności kupującego. Miał wiele zabawy, wciskając to wszystko Drewowi: świetny interes, Mikę, ale poza tym śmierdzi jak rzadko. Mikę pomyślał, że w wyłożonych boazeriami salonach arystokratycznej firmy Morgana Rudd musiał czuć się jak pies na płocie. Nic dziwnego, że szybko wyciągnął z tego właściwe wnioski. Gdy telefon zadzwonił rano, Mikę zdziwił się, był to bowiem pierwszy raz, od kiedy szczęście się od niego odwróciło. Jednak jadąc na spotkanie, nagle chwycił kierownicę i przekrzykując ogłuszający hałas samochodów zawołał: to ma sens, cholera! Rudd go lubił. Zaczynali podobnie: z paskudnym pochodzeniem, ale też uporem i wrodzoną bystrością umysłu. Mikę zaparkował wóz, raz jeszcze sprawdził komplet papierów w teczce, patrząc 105 w lusterko poprawił krawat i wyszedł na styczniowe słońce. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zadzwoni do Webbera i zaprosi Cathy na lunch. Cathy podniosła się zza biurka i przycisnęła palce do powiek. Była dopiero dwunasta, a ona już czuła się zmęczona. Cały ranek spędziła na upiornej rozmowie w gabinecie Paine'a. Naciskano na nią, by dalej z powodzeniem drążyła „sektor próżności". Żeby typowała. Równie trafnie, jak poprzednio. Paine, który od czasu jej awansu zaczął się z ostrożności zachowywać bardziej po ludzku, z nieskrywaną satysfakcją wyjaśnił jej, w czym rzecz: - To był wspaniały materiał, ten o Mendelhausie, Cathy, jednak podbił oczekiwania, że trudno bardziej. Teraz zaczynają nas podejrzewać, że coś jeszcze trzymamy w zanadrzu... Cathy po raz setny przeklęła w duchu Mendelhausa, Krystala i całą sprawę. Prasa okrzyknęła ją jedną z najlepszych analityczek Wall Street, jednak pod tą etykietką kryła się ta sama Cathy Ryder, specjalistka o średnich umiejętnościach i niedzielna skrzypaczka. Mimo wątpliwości i ku własnemu zdumieniu odruchowo powiedziała coś w rodzaju: Spodziewam się czegoś ciekawego za parę dni. Ale czego się właściwie spodziewała? Przygryzła wargę. Wszystko, co miała, wzięła z oryginalnych dokumentów Krystala, których nawet już ze sobą nie nosiła, tak ją irytowały. Krystal nie odezwał się od paru tygodni, a gdy próbowała dzwonić na jego nowojorski numer, zawsze słyszała sygnał zajętości. Ten telefon zadzwonił na linii bezpośredniej. Nacisnęła guzik i pochyliła się do mikrofonu. Ben Steiner huknął tenorem z głośnika niczym nawalony kokąPavarotti. Cathy skrzywiła się, wcisnęła przełącznik i uniosła słuchawkę. - Jak się masz, Ben? To akurat wiedziała świetnie. Ben zawsze miał się jak najlepiej. Mogła go sobie wyobrazić siedzącego w szklanej wieży i przesuwającego włochatą łapą po krawacie w takie kropki, że aż oczy bolały. Z tonu wynikało, że Ben z góry zakłada, iż rozmówczyni też czuje się wręcz genialnie. Gdyby powiedziała, że najbardziej ze wszystkiego ma ochotę wrócić do domu i pograć trochę na skrzypcach, uznałby, że żartuje. I za nic nie pojąłby, że największym dowcipem była ona sama siedząca w fotelu za grube dolce, w równie drogim błękitnym kostiumie. Panamerykańska mistrzyni analizy. - Chciałem potwierdzić dzisiejszy lunch. O wpół do drugiej, zgadza się? - Słyszała, jak sapie energicznie do słuchawki. Cathy wzniosła oczy do góry i ugryzła się w język. Przypomniała sobie, jak w zeszłym tygodniu Ben ostatecznie postawił na swoim. Odmawiała trzy razy, aż w końcu zabrakło jej wymówek. Steiner wyjaśniał jej już wyczerpująco, jak dojechać do „The Factory", nowej, drogiej restauracji dla elity. 106 Stojąc przy barze, Mikę przypominał sobie ten fragment rozmowy, kiedy Rudd zwrócił się do Martensa, a Martens wzruszył ramionami. Nawet jeden mięsień nie drgnął na jego holenderskiej twarzy madę in Pensylwania. Mikę upił łyk podłej kawy i pokręcił głową. Aż do tego miejsca wszystko toczyło się niemal identycznie jak na poprzednim spotkaniu, a nawet trochę lepiej. Wrócili do tych samych transakcji Drewa i miał wrażenie, że Rudd pomaga mu, jak może. Mikę powtórzył nawet parę kwestii, które tamten wypowiedział ostatnim razem, a Rudd udał, że słyszy swoje słowa po raz pierwszy. Odpowiadał na pytania Rudda, ale wiedział, że musi zrobić wrażenie przede wszystkim na Martensie. Ostatecznie to właśnie Martens przerwał ciszę. Przykro mi, Mikę. Wiem, że Peter bardzo chciałby mieć cię na pokładzie, ale nie trzeba nam więcej ludzi do zawierania transakcji. Potem przez ponad godzinę wyjaśniał, jakich mają klientów, oraz że chcieliby zatrudnić kogoś z najbardziej ekskluzywnych kręgów. Dodał, że jako pracownik firmy Swift and DrewVarela był w tej materii godnym rozważenia kandydatem, ale niestety okazało się inaczej. Gdy Martens skończył, Mikę spojrzał na Rudda, który marszczył czoło i pilnie oglądał czubki własnych butów. Przy drzwiach próbował go przepraszać i dodawać mu odwagi. Ale z Mikę'a uszło powietrze. Wszystko na nic. Patrząc w głąb filiżanki, jeszcze spróbował zrozumieć, jak doszło do tego wszystkiego, począwszy od Mendelhausa. - Nie przejmuj się chłopie. Może nie będzie tak źle. Spojrzał na gościa siedzącego na sąsiednim stołku. Grubas w okularach z grubymi szkłami i brodą zakrywającą dwa spośród trzech jego podbródków. Wyglądał, jakby ostatnie dwa tygodnie spędził, mocując się z misiami grizzly, a sądząc po zapachu również sypiał. Mikę nie miał ochoty wdawać się w rozmowę z pijakiem. Wstał od baru i wyszedł na ulicę. Padało, jakżeby inaczej. - Nie masz pojęcia, co spadło mi teraz na głowę w Salomonie. Cathy patrzyła, jak Steiner ładuje sobie do ust kolejną łyżkę lodów. Nie był żarłoczny, ale we wszystko, co robił, zawsze wkładał całe serce. Nawet przekazując Cathy najnowsze ploteczki z branży i skarżąc się na los Najlepszego Analityka na świecie nie spuszczał oczu z łyżeczki. Cathy mimowolnie zadrżała. - Zimno? Za dużo perriera. Spróbuj jeszcze burgunda. Steiner nalał i spojrzał na dziewczynę uważnie. - Na przykład taki Mendelhaus. Wczoraj słyszałem o tej szwajcarskiej sprawie coś całkiem ciekawego. Cathy wyprostowała się lekko. Przez cały posiłek Steiner ani razu nie wspomniał o Mendelhausie, ale w końcu nie wytrzymał. Poczuła się ostrzeżona 107 i nabrała czujności. Nie musiała strzec żadnych sekretów, naprawdę nie wiedziała nic nowego, nie chciała jednak, by Steiner poznał miarę jej niewiedzy. Od chwili gdy usiedli do stołu, było jasne, że zaprosił ją tylko w jednym celu -aby ustalić źródło jej wcześniejszych informacji. Sugerował nawet, że wie o nich. Cathy zarumieniła się i zastanowiła, czy nieobecność Krystala można wytłumaczyć tym, że spędza całe godziny na telefonicznych konferencjach ze Ste-inerem, który teraz bacznie obserwował ją przez stół. - Na pewno nie wiesz, że nasza mało znana szwajcarska firma szykowała w zeszłym roku poważny zakup. We wrześniu. Wycofali się ze sprawy dosłownie w ostatniej chwili. Cathy zamrugała. Rzecz brzmiała nieprawdopodobnie. Jeśli tak było, czemu Krystal nic o tym nie powiedział? Spotkali się krótko po wrześniu. Ale nie miała czasu na namysł, Steiner wpatrywał się w nią i oczekiwał odpowiedzi. Cathy pokręciła głową. Steiner był rozbawiony. Uśmiechnął się szeroko i rozparł wygodnie na krześle. - No, Cathy, jasne, wszyscy chronimy nasze źródła, ale przede mną nie musisz mieć sekretów. Gdy nie odpowiadała, zrobił się nagle bardzo poważny, nawet zły. Pochylił się i oparł łokcie na stole. - Zrozum, Cathy. Nazywam się Ben Steiner i jestem od tego, żeby wiedzieć. Cathy uniosła kieliszek do ust. Poczuła się dziwnie nieważko. Nagle ujrzała Steinera jakby z wielkiej odległości, jak wspierał swoje włochate ręce na nieskalanie białym obrusie. Omal się nie uśmiechnęła. To wszystko trwało tak krótko. Wyniesiona na szczyty przez potężnych przyjaciół, zyskała równie potężnych wrogów. Jeden siedział teraz przed nią. Człowiek, który nie mógł znieść tego, że rzucono mu wyzwanie na polu, gdzie czuł się najlepszy, który korzystał z pełni wpływów i władzy, by poznać kulisy każdej operacji. Za kilka dni cała historia stanie się powszechnie znana. W tej materii Cathy była zawodnikiem wagi piórkowej, nic nie znaczyła. Wyda się, że nic nie umie, nie zna się na przemyśle kosmetycznym, a jej analizy są funta kłaków warte. Może stracić pracę. Upiła znów wina. Zastanawiała się, jak to rozegrać. Steiner wciąż obserwował ją znad miski po lodach wyskrobanej tak dokładnie, że mogła uchodzić za czystą. - Co wiesz, Ben? Sama zdumiała się chłodem i spokojem własnego głosu. Niemal zapomniała, że potrafi zachować pewność siebie. Steiner zdjął łokcie ze stołu i zaczął z namaszczeniem. - Wiem przypadkiem, że niejaki Michael Varela, ktoś najpewniej ci nieobcy, prowadził tę transakcję. Gdy Mendelhaus się wycofał, Varela stracił pracę, a jednym z zasadniczych powodów, dla których ją stracił, był brak dyskrecji, niezdolność utrzymania tajemnicy przed tymi, którzy są blisko... 108 Steiner urwał wstrząśnięty zmianą, jaka zaszła w Cathy. Wstała, opierając się o stół. Oczy miała rozszerzone. Przez chwilę chwiała się leciutko, potem gwałtownie uniosła serwetkę do ust. - Przygryzłam sobie język - powiedziała cicho i pokazała mu czerwoną smużkę na białym płótnie. Nie zapalając światła, Mikę przeszedł przez ciche mieszkanie do salonu, gdzie opadł ciężko na sofę i wyciągnął nogi przed siebie. Popijał od czasu lunchu i czuł się teraz mocno przygnębiony i wyczerpany. W jednym z barów podjął nawet decyzję, że powie Cathy prawdę o tym, jak stracił pracę w Swift and Drew. Jednak teraz, w mieszkaniu, gdzie unosił się jej zapach i gdzie czuł ciepło wspólnych spraw, postanowienie straciło nagle na istotności. Chciał, żeby wszystko-sastało takie samo. Włącznie z jego udawaniem, że co rano wychodzi do pracy. Bo tak właśnie żyli, z leżącym gdzieś z boku obszarem częściowej prawdy i niecałkiem oczywistych kłamstw. Chciał o tym pomyśleć, ale był zbyt zmęczony, gotów zostawić sprawy losowi. Niech będzie i tak, że wejdzie, zastanie go siedzącego w ciemnościach. Pojmie, że coś jest nie w porządku i pewnie spyta o przyczynę. Zebrał się, wstał i podszedł do drzwi. Zapalił światło, zdjął płaszcz i poszedł do kuchni zrobić kawę dla ożywienia umysłu. Gdyby spytała, mógłby powiedzieć jej niejedno. Że właśnie stracił pracę. Że pracował dla Swifta i Drewa i właśnie stracił pracę, co byłoby półprawdą. To by wyjaśniało, czemu czuje się tak podle. Spojrzał na rękaw marynarki i zdał sobie sprawę, że zdjął już płaszcz, a teraz stoi w kuchni i robi kawę. Zrozumiał, że podjął już decyzją, chociaż nie od razu to sobie uświadomił. Teraz parzy kawę w kuchni. Cathy wejdzie i niczego nie zacznie podejrzewać. Może tak jest lepiej. Może jutro coś się zmieni. Zadzwoni do Rudda i poprosi go o przysługę. Gość mu współczuł, to było widać. Pochylił się i schował twarz w dłoniach. Poczuł przypływ wściekłości. Uderzył pięścią w blat stołu, aż dzbanek podskoczył. - Pieprzyć! Po prostu musisz jej powiedzieć, Michael. To tyle. Jeśli cię potem wykopie, trudno. Na schodach rozległ się jakiś hałas i coś otarło się o drzwi frontowe. Mikę zamarł, ale po chwili usłyszał kroki oddalające się ku wyższemu piętru. W panice zapomniał o złości. Myślał już całkiem jasno, miał wrażenie, że coś się w nim przełamało. Chciał, żeby ich dalsze życie oparte było na prawdzie. Kochał Cathy, a ona kochała jego. Wysłucha i zrozumie. Oparł się o zlew i upił kawy. Oczami wodził po ścianie, po meblach. I wtedy zobaczył to. Leżała na wypełnionym regale na lewo od kuchennych drzwi. Piętrzyły się tu papiery, z przodu zasłaniały ją zwoje jednego z licznych 109 i nabrała czujności. Nie musiała strzec żadnych sekretów, naprawdę nie wiedziała nic nowego, nie chciała jednak, by Steiner poznał miarę jej niewiedzy. Od chwili gdy usiedli do stołu, było jasne, że zaprosił jątylko w jednym celu -aby ustalić źródło jej wcześniejszych informacji. Sugerował nawet, że wie o nich. Cathy zarumieniła się i zastanowiła, czy nieobecność Krystala można wytłumaczyć tym, że spędza całe godziny na telefonicznych konferencjach ze Ste-inerem, który teraz bacznie obserwował ją przez stół. - Na pewno nie wiesz, że nasza mało znana szwajcarska firma szykowała w zeszłym roku poważny zakup. We wrześniu. Wycofali się ze sprawy dosłownie w ostatniej chwili. Cathy zamrugała. Rzecz brzmiała nieprawdopodobnie. Jeśli tak było, czemu Krysłal nic o tym nie powiedział? Spotkali się krótko po wrześniu. Ale nie miała czasu na namysł, Steiner wpatrywał się w nią i oczekiwał odpowiedzi. Cathy pokręciła głową. Steiner był rozbawiony. Uśmiechnął się szeroko i rozparł wygodnie na krześle. - No, Cathy, jasne, wszyscy chronimy nasze źródła, ale przede mną nie musisz mieć sekretów. Gdy nie odpowiadała, zrobił się nagle bardzo poważny, nawet zły. Pochylił się i oparł łokcie na stole. - Zrozum, Cathy. Nazywam się Ben Steiner i jestem od tego, żeby wiedzieć. Cathy uniosła kieliszek do ust. Poczuła się dziwnie nieważko. Nagle ujrzała Steinera jakby z wielkiej odległości, jak wspierał swoje włochate ręce na nieskalanie białym obrusie. Omal się nie uśmiechnęła. To wszystko trwało tak krótko. Wyniesiona na szczyty przez potężnych przyjaciół, zyskała równie potężnych wrogów. Jeden siedział teraz przed nią. Człowiek, który nie mógł znieść tego, że rzucono mu wyzwanie na polu, gdzie czuł się najlepszy, który korzystał z pełni wpływów i władzy, by poznać kulisy każdej operacji. Za kilka dni cała historia stanie się powszechnie znana. W tej materii Cathy była zawodnikiem wagi piórkowej, nic nie znaczyła. Wyda się, że nic nie umie, nie zna się na przemyśle kosmetycznym, a jej analizy są funta kłaków warte. Może stracić pracę. Upiła znów wina. Zastanawiała się, jak to rozegrać. Steiner wciąż obserwował ją znad miski po lodach wyskrobanej tak dokładnie, że mogła uchodzić za czystą. - Co wiesz, Ben? Sama zdumiała się chłodem i spokojem własnego głosu. Niemal zapomniała, że potrafi zachować pewność siebie. Steiner zdjął łokcie ze stołu i zaczął z namaszczeniem. - Wiem przypadkiem, że niejaki Michael Varela, ktoś najpewniej ci nieobcy, prowadził tę transakcję. Gdy Mendelhaus się wycofał, Varela stracił pracę, a jednym z zasadniczych powodów, dla których ją stracił, był brak dyskrecji, niezdolność utrzymania tajemnicy przed tymi, którzy są blisko... 108 Steiner urwał wstrząśnięty zmianą, jaka zaszła w Cathy. Wstała, opierając się o stół. Oczy miała rozszerzone. Przez chwilę chwiała się leciutko, potem gwałtownie uniosła serwetkę do ust. - Przygryzłam sobie język - powiedziała cicho i pokazała mu czerwoną smużkę na białym płótnie. Nie zapalając światła, Mikę przeszedł przez ciche mieszkanie do salonu, gdzie opadł ciężko na sofę i wyciągnął nogi przed siebie. Popijał od czasu lunchu i czuł się teraz mocno przygnębiony i wyczerpany. W jednym z barów podjął nawet decyzję, że powie Cathy prawdę o tym, jak stracił pracę Swift and Drew. Jednak teraz, w mieszkaniu, gdzie unosił się jej zapach gdzie czuł ciepło wspólnych spraw, postanowienie straciło nagle na istotno-ci. Chciał, żeby wszystko"»»stało takie samo. Włącznie z jego udawaniem, że co rano wychodzi do pracy. Bo tak właśnie żyli, z leżącym gdzieś z boku abszarem częściowej prawdy i niecałkiem oczywistych kłamstw. Chciał o tym pomyśleć, ale był zbyt zmęczony, gotów zostawić sprawy losowi. Niech będzie i tak, że wejdzie, zastanie go siedzącego w ciemnościach. Pojmie, że coś jest nie w porządku i pewnie spyta o przyczynę. Zebrał się, wstał i podszedł do drzwi. Zapalił światło, zdjął płaszcz i poszedł do kuchni zrobić kawę dla ożywienia umysłu. Gdyby spytała, mógłby powiedzieć jej niejedno. Że właśnie stracił pracę. Że pracował dla Swifta i Drewa i właśnie stracił pracę, co byłoby półprawdą. To by wyjaśniało, czemu czuje się tak podle. Spojrzał na rękaw marynarki i zdał sobie sprawę, że zdjął już płaszcz, a teraz stoi w kuchni i robi kawę. Zrozumiał, że podjął już decyzję, chociaż nie od razu to sobie uświadomił. Teraz parzy kawę w kuchni. Cathy wejdzie i niczego nie zacznie podejrzewać. Może tak jest lepiej. Może jutro coś się zmieni. Zadzwoni do Rudda i poprosi go o przysługę. Gość mu współczuł, to było widać. Pochylił się i schował twarz w dłoniach. Poczuł przypływ wściekłości. Uderzył pięścią w blat stołu, aż dzbanek podskoczył. - Pieprzyć! Po prostu musisz jej powiedzieć, Michael. To tyle. Jeśli cię potem wykopie, trudno. Na schodach rozległ się jakiś hałas i coś otarło sit^ o drzwi frontowe. Mikę zamarł, ale po chwili usłyszał kroki oddalające się ku wyższemu piętru. W panice zapomniał o złości. Myślał już całkiem jasno, miał wrażenie, że coś się w nim przełamało. Chciał, żeby ich dalsze życie oparte było na prawdzie. Kochał Cathy, a ona kochała jego. Wysłucha i zrozumie. Oparł się o zlew i upił kawy. Oczami wodził po ścianie, po meblach. I wtedy zobaczył to. Leżała na wypełnionym regale na lewo od kuchennych drzwi. Piętrzyły się tu papiery, z przodu zasłaniały ją zwoje jednego z licznych 109 pnączy Cathy. Mikę już wcześniej spoglądał na nią często ze skrywaną ciekawością i teraz zrozumiał, co kryje. Zerknął na drzwi wejściowe, przeszedł przez kuchnię, zdjął dokumentację z półki i rozłożył na kuchennym stole. Zwykła kartonowa teczka nie nosiła żadnych oznaczeń prócz wypisanych na ukos długopisem cyfr będących jakby numerem telefonu. Z kawą w dłoni Mikę obszedł stół. Była za pięć siódma, Cathy powinna zjawić się najwcześniej za jakieś pięć, może piętnaście minut. Raczej to drugie. Otworzył teczkę, wyjął plik papierów i usiadł. Lektura nie była łatwa. Nieco notatek i wiele tabel ze statystyką, potem dwadzieścia spiętych razem kartek z informacjami o Erixilu. Wiele z tego Mikę już słyszał, ale pewne rzeczy miały dlań swoistą wymowę. Na przykład stwierdzenie, że Mendelhaus niedawno zajął się złożonymi kosmetykami, wdrażając dorobek uzyskany w trakcie badań podjętych z myślą o całkiem innym zastosowaniu. To wyjaśniało, czemu firma pojawiła się na tym rynku jakby znikąd. Mikę wsunął palce we włosy i czytał dalej. Stracił poczucie czasu. Dotąd firma miała skromny udział na kilku europejskich rynkach, gdzie oferowała proste, codzienne kosmetyki, jak AubeBleue (Francja) i Giovanni (Italia). Erixil jednak oznacza pierwszy krok ku obszarom całkiem innym, na których królowały dotąd firmy takie, jak L'Oreal, Clarins czy, w przypadku Stanów, Raeburn Corporation. Mikę oparł się na krześle. Zatopiony w myślach, odgarnął włosy z czoła. Nigdy nie potrafił pojąć, czemu Mendelhaus zamierzał kupić Raeburna, skoro niebawem miał udostępnić własny produkt. Czyżby brak koordynacji działań wewnątrz samej firmy? Nie wydaje się milionów na badania rynkowego produktu po to jedynie, by następnym ruchem zachwiać wszystkimi prognozami sprzedaży. A ten, kto sporządzał raport, nie miał żadnych wątpliwości, że nowość odniesie sukces: Erixil oznacza wejście na całkiem nowy grunt zastosowania genetyki w kuracjach kosmetycznych. Nawet określenie „nowość" jest do pewnego stopnia mylące, Erixil działa bowiem na zupełnie innej zasadzie niż dotychczasowe środki i nie jest w żadnej mierze kontynuacją „badań" prowadzonych w laboratoriach od początku lat siedemdziesiątych. W końcu Mikę znalazł odpowiedź, której szukał: Erixil pojawił się jako całkiem nieoczekiwany wynik nie związanych z branżą kosmetyczną badań prowadzonych przez Dział Służb Medycznych. Prawdziwe znaczenie handlowe i skalę zastosowania produktu zauważono i doceniono zupełnie niedawno. Jedynie dzięki zaangażowaniu i sprawności zarządu Mendelhausa udało się w tak krótkim czasie wyprodukować i przetestować Erixil. Teraz już rozumiał: prawdziwe znaczenie handlowe i skalę zastosowania produktu zauważono i doceniono zupełnie niedawno. Innymi słowy, stało się to dopiero po rozpoczęciu zabiegów o przejęcie Raeburna. 110 Mikę czytał dalej. Trafił na szacunkowe wyliczenia odnoszące się do technicznych możliwości Erixilu w perspektywie dwóch lat. Nie miał wprawdzie przygotowania naukowego, ale i tak opracowanie zrobiło na nim wrażenie. Szczególnie dobrze zapamiętał jedno z porównań z wykorzystaniem obserwacji stanu naskórka dwóch osób: dziewiętnastoletniej dziewczyny oraz trzydziestopięcioletniej kobiety poddanej kuracji. Na dole strony widniała notatka podająca, iż korelacja w dziedzinie wiązań krzyżowych wyniosła dziewięćdziesiąt procent. Mikę zmarszczył czoło. Słowo było mu nie znane, niemniej sam fakt, że skóra starszej kobiety stała się podobna do skóry dziewczyny mówił sam za siebie. Bezwiednie zaczął mówić głośno. - Skoro mieli coś takiego, to po co chcieli wyrzucać miliony na kupno firmy, którą zostawiali właśnie za rufą? - Może nigdy się tego nieHOwiemy, Michaelu. Mikę obrócił gwałtownie głowę. Cathy stała w drzwiach. Jej usta wykrzywiał dziwny uśmiech. Zaczerwienione oczy pałały gorączką w nienaturalnie bladej twarzy. - Cathy. -NIE! Jej głos zabrzmiał w kuchni tak donośnie, że aż zaskoczył oboje. Podeszła i zgarnęła papiery ze stołu pospiesznie i niezgrabnie, kilka kartek upadło na podłogę. Mikę patrzył niezdolny wykrztusić słowo czy choćby ruszyć dłonią. Cathy próbowała panować nad sobą, jednak łzy płynęły j ej strumieniami po policzkach. Zamknęła oczy i potrząsnęła głową, żeby lepiej widzieć. Gdy się odezwała, jej głos drżał od powstrzymywanej złości. - Rozmawiałam z Benem Steinerem. Dziś po południu. Powiedział mi o tobie wszystko. O tym, jak brałeś udział w jakimś wykupie zamierzonym przez Mendelhausa. Spojrzała na niego lśniącymi oczami. - Czemu mi nie powiedziałeś? Czemu musiałeś mnie okłamywać? -Cathy... - Słuchaj, Michaelu. Słuchaj mnie teraz. Chcę, żebyś się wyniósł. Odszedł. Teraz. Natychmiast. Potem głowa jej opadła i papiery posypały się na podłogę. Mikę wstał i podszedł do niej z rękami zwisającymi bezsilnie po bokach. Bez żadnego szczególnego zamiaru. Nie widział nigdy Cathy w takim stanie. Bała się go. Prawie się kuliła. Położył jej dłoń na ramieniu. Niezbyt pamiętał, co było później. Uderzyła go w twarz, nie silnie, ale celnie. Musiała mieć na palcach pierścionek albo coś, co uszkodziło mu dziąsła, bo usta miał pełne krwi. Nagle zaczęła krzyczeć, bijąc go i wypychając z pokoju. Była dość silna, więc szybko się z tym uporała. Zatrzasnęła za nim 111 drzwi. Mikę zawahał się. Krew kapała mu z ran w dziąśle i wardze. Wtedy poczuł stopień schodów i niezdolny się zatrzymać, zbiegł na dół i wypadł na deszcz. 20 Manhattan, 29 stycznia 1996 roku Waterman spędził w Nowym Jorku już tydzień, ale wciąż czuł się tu obco. Wracając tego wieczoru do hotelu z ćwierćlitrową butelką szkockiej w kieszeni, przeklinał lodowaty wiatr, pokryte brudnąbrejąchodniki i upiorną brzydotę pseudonowoczesnych domów. Prochowiec nie chronił go przed zimnem, a i szkocka niewiele pomagała. Rano próbował kupić porządny płaszcz, jednak ceny w sklepach w śródmieściu okazały się wręcz fantastyczne. Za swoje pieniądze mógłby kupić jedynie sztuczne futro, ale żeby założyć coś takiego... Uskakując przed bryzgami błota spod kół przejeżdżającego cadillaca obiecał sobie, że niezależnie od obrotu spraw nigdy nie będzie tu szukał pracy. - Totalny burdel... - mruknął zmęczony, odkręcił butelkę i pociągnął solidny łyk. Szkocka pochodziła z Korei. Nigdy wcześniej jej nie próbował i teraz przekrwione oczy zaszły mu łzami. Spojrzał zdumiony na nalepkę, trunek zaś rozpalał mu dalsze odcinki przewodu pokarmowego. Oparł się o pokryty graffiti mur. Wizyta w Nowym Jorku była błędem. Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych nie mogło mu tego zafundować, powiedział więc Millerowi, że jedzie na tydzień do siostry. Był pewien, że coś znajdzie. Dwa dni po przeczytaniu artykułu w „Fortune" poszedł kupić ten nowy, rewolucyjny krem Mendelhausa, Erixil, w nadziei, że coś mu to podsunie. Nosił go w kieszeni na szczęście niby zajęczą łapkę. Jednak na nic nie trafił i sam nie wiedział, skąd brał się jego poprzedni optymizm. Zawsze dotąd ufał swemu instynktowi i udawało się. Z wyjątkiem małżeństwa... Niestety, obecnie kurczył mu się rozpaczliwie nawet ten obszar, na którym mógł popełniać błędy. Pociągnął kolejny łyk i odkrył ze zdumieniem, że butelka jest już niemal pusta. Odlepił się od ściany i poczłapał w kierunku hotelu. Był wciąż przecznicę od hotelu, gdy zauważył kościół katolicki, wciśnięty między dwa wieżowce z lat pięćdziesiątych. Mijał go już wiele razy, ale dopiero teraz naprawdę go dostrzegł. Drzwi były otwarte, z wnętrza biło ciepłe, żółte światło. Waterman zazwyczaj nie przepadał za kościołami. Od czasu rozwodu nie przystępował do komunii, a to już dziesięć lat. 112 Dokładnie dziesięć lat i osiem miesięcy. Tego wieczoru ulica była jednak tak zimna, a blask tak kuszący, że Waterman poczuł ciekawość. Poza tym nie miał ochoty wracać do pokoju. Miał dość gąbczastego materaca i polietylenowej narzuty, brunatnych zawijasów na dywanie i rozpaczliwie mrugającego telewizora. Z pewnością nie był to kościół w rodzaju tych, które dotąd odwiedzał. Na Zachodzie stawiano kościoły duże, przewiewne i nowoczesne, z nagłośnieniem i nowoczesnymi rzeźbami w każdym kącie. Ten był stary, pełen migotania świec i cieni, w porównaniu z tamtymi niemal tajemniczy. Kamienne anioły stojące po bokach wąskich okien przypominały strażników, a jeden z pary nosił zawsze miecz. Oto pomost od wczesnych dni chrześcijaństwa, kiedy to wiemi z lęku przed karą zbierali się sekretnie w podziemnych kaplicach, gdzie nikomu nie przychodziło do głowy ich szukać. Waterman postał kilka chwil w drzwiach, obawiając się, że mogą go tu nie chcieć, wezmą za pijaczka i po prostu wyrzucą/Ale jacy oni? Wnętrze było kompletnie puste. Usiadł na brzegu ławy w połowie nawy i spojrzał ku ołtarzowi. Przed drewnianą barierą jaśniały dwa żelazne świeczniki. Większość świec już się prawie wypaliła, z niektórych zwisały długie stalaktyty wosku. Było zimno, ale w powietrzu unosiła się słodka woń kadzidła. Wysoko nad ołtarzem wisiała gipsowa podobizna ukrzyżowanego Jezusa. W nowszych kościołach przedstawiano go zwykle mniej dosłownie, bardziej artystycznie, pod postacią rzeźby z drewna lub brązu. To dzieło nie miało nic wspólnego ze sztuką: niemal naturalnej wielkości figura ukazywała jedynie potęgę cierpienia. Karmazynowa krew ściekała z rąk i stóp, wypływała spod cierniowej korony i rany w boku. Waterman widział już wcześniej podobne krucyfiksy, ale tylko w starych meksykańskich kościołach po drugiej stronie granicy. Dla niego były to świadectwa ludzkiego okrucieństwa i winy: patrzcie, coście uczynili. A wraz z winą pojawiać miał się strach. Waterman zastanawiał się, czy kiedykolwiek się go pozbędzie. Raz jeszcze spojrzał na gipsową figurę. Grube czarne gwoździe, korona cierniowa, rana z boku... Gdy się ocknął, przed ołtarzem stała jakaś starsza kobieta. Wydawało się, że płacze. Ramiona wstrząsał dreszcz. Jednak gdy się odwróciła, Waterman spostrzegł, że się śmieje. Zmarszczył brwi i pochylił głowę. Nowy Jork pełen był szaleńców. A ja jestem jednym z nich, pomyślał. I jeszcze coś. Coś, co pojawiło się, gdy spał, a może wcześniej. Spojrzał na śmiejącą się kobietę, próbując przypomnieć sobie co to może być. Czerwień rany wydobyła coś z jego pamięci, coś niemal zapomnianego: małą bliznę, którą zauważył na ciele Raya Bladona jego osobisty lekarz, doktor Fanshawe. Kilka centymetrów poniżej serca, według doktora ślad po jakiejś drobnej operacji, zabiegu, którego dokonano zapewne w klinice Mendelhausa w tym samym czasie, co operacji plastycznej. 8 - Zwiastowanie 113 Przypomniał sobie: to, co wypływało z boku Chrystusa, miało być symbolem odrodzenia, podobnie jak źródło tryskające ze skały w miejscu, gdzie Mojżesz uderzył laską. Tyle Waterman pamiętał jeszcze ze szkółki niedzielnej, chociaż reszta dawno uleciała mu z głowy. Bladon szukał odrodzenia na swój sposób, podobnie jak McArthur. Obaj chcieli własnych, małych cudów wyczarowanych dzięki potędze książeczki czekowej i złotej karty, cudów zarezerwowanych dla nielicznych. A co otrzymali? W ciągu kilku miesięcy dopadła ich śmierć, jak kara za pychę. Nie różnili się od innych klientek Mendelhausa: wszystkich tych dam, które ustawiały się w kolejkach po najnowszy cud do wsmarowywania. Waterman sięgnął do kieszeni i wyjął gładkie, białe kartonowe pudełeczko z pucharkiem Erixilu. Na boku widniał napis złożony elegancką czcionką, zbyt mały jednak, by go bez trudu odczytać. Waterman wstał i podszedł bliżej do ołtarza. Przy migotliwym świetle odcyfrował: Starzenie się nie jest procesem nieuniknionym, miniony blask zawsze można przywrócić. Dzięki dziełu naszych rąk możecie stworzyć się na nowo. Słowa te wydały mu się bluźniercze. Człowiek uzurpował sobie boskie możliwości. Tyle że tutaj nie chodziło o całą ludzkość, lecz o paru ludzi, niewielką grupkę pracującą w tajnych pracowniach szwajcarskiej firmy, równie niedostępnej jak Pentagon. Od paru tygodni Waterman próbował ustalić, czy Bladon tam właśnie udał się na kurację, ale jak dotąd nie znalazł potwierdzenia. Nie przebił się dalej niż do rzecznika prasowego firmy. Co się zaś tyczy dziewczyny z okładki „Fortune", tej, która powinna wszystko wiedzieć, nie odpowiedziała na telefony do biura. W końcu zdobył numer domowy, tam jednak odzywała się w kółko jedynie automatyczna sekretarka: Tu mieszkanie Cathy Ryder, nie mogę teraz odebrać telefonu. Proszę zostawić wiadomość... Raz jeszcze przeczytał napis na pudełku Erixilu. Zwykłe handlowe nonsensy, powiedział sobie. I to wcale nie oryginalne. Był pewien, że słyszał już kiedyś podobny tekst, chociaż nie pamiętał gdzie. Zirytowało go to. Sięgnął do papierowej torby po szkocką, ale zreflektował się, że jest w kościele. To było wiele lat temu, chyba wtedy, gdy jeszcze mieszkał w Stanford. Słowa musiały zrobić na nim spore wrażenie, bo inaczej czemu miałby o nich pamiętać? Spojrzał na pudełko i próbował wyobrazić sobie wydrukowane na nim słowa w gazecie, na ekranie telewizyjnym, napisane jego własną ręką? I nagle przypomniał sobie. To jego własne notatki z wykładów, które studiował bez końca, przygotowując się do egzaminu. Jak się nazywał ten młody profesor? Gerard? Gaynor? Harry zacisnął powieki i usiadł z powrotem w ławie. Geiger. Tak. Edward Geiger. Teraz pamiętał. To, co Geiger wykładał, nie należało do kursu Watermana, ale chodził na wykłady, bo cieszyły się dobrą opinią. Każdy interesował się genetyką, była to dziedzina śmiała i nowa, jednak Watermana nie wciągnęła. Za dużo matematyki. Nie- 114 mniej usłyszane zdanie zrobiło na nim wrażenie na tyle duże, że zapisał je czerwonym długopisem na górze aż dwóch stronic zeszytu. Widać ktoś pracujący u Mendelhausa też je zapamiętał. O ile oczywiście nie zatrudniali samego Geigera... Ale to byłby absurd. Geiger był naukowcem. Zawsze wolał pracę badawczą, czy była to biologia, czy fizyka. Pracował w instytutach, na uczelniach, z dala od komercji. Nigdy nie marnowałby czasu na sporządzanie kremów do twarzy, nawet gdyby miały to być najlepsze kremy na świecie. Robił wrażenie kogoś lepszego. Mimo to Waterman postanowił rzecz sprawdzić. Geiger powinien być teraz gdzieś w MIT lub w innym, podobnym miejscu. Może będzie mógł powiedzieć swojemu dawnemu studentowi nieco więcej o wirusowej etiologii nowotworów. Waterman pokręcił głową. Przez chwilę dał się ponieść pomysłom. A skąd weźmie pieniądze na dalsze^śochodzenie? Ogarnięty nagle złością i frustracją dokończył szkocką jednym haustem. Potem wstał z ławy i ruszył ku wyj- ściu. W pobliżu drzwi dostrzegł po prawej małą niszę w ścianie. Wewnątrz wisiał krzyż i oświetlony trzema świeczkami obraz Zwiastowania. Anioł pysznił się złotem i srebrem, Dziewica była mała, w zgrzebnych szarych szatach. - Ostatecznie to była tylko biedna żydowska dziewczyna - westchnął Waterman. 21 Manhattan, 3 lutego 1996 roku Mleko w kartonie skwaśniało. Mikę przeszedł do saloniku i postawił kawę na telewizorze. Było po jedenastej i ojciec wyszedł właśnie na sobotni bilard. Mikę usiadł. Przez długi czas słuchał bębniącego w okno deszczu i popijając kawę, wpatrywał się w przestrzeń. Obudził się już o szóstej, ale nie wstawał, aż usłyszał, że ojciec zatrzaskuje drzwi. Był teraz sam i z wysiłkiem próbował obmyśleć następny ruch. Po opuszczeniu mieszkania Cathy dość długo czekał na ulicy z chusteczką przy krwawiącej wardze. Chciał wracać na górę, aby wszystko wyjaśnić, ale deszcz i obolałe usta tak go wkurzały, że ostatecznie nie zostało mu nic innego, jak pójść sobie. I poszedł, omal nie zbijając przy tym z nóg mężczyzny popijającego zupę pomidorową z plastikowego kubeczka. To było tydzień temu, ale Mike'owi zdawało się, że wszystko zdarzyło się zaledwie przed chwilą. 115 Dziewięć dni. Piętrzyły mu się w pamięci niby stos brudnych naczyń w starym, emaliowanym zlewie starego Diaza. We wtorek, dokładnie tydzień po tym, jak wszystko się posypało, zadzwonił do Cathy do domu, ale trafił na automatyczną sekretarkę. Dźwięk jej głosu, nie szkodzi, że nagranego, sprawił, że wszystko się w nim poruszyło. Bez słowa odłożył słuchawkę i zaraz tego pożałował. Może czekała na jego telefon. Może siedziała przy aparacie i czekała. Musi się tylko odezwać, a wyłączy gadającą maszynkę. Wybrał numer ponownie. Palce mu drżały. - Cathy, mówi Mikę. Nic. Tak bardzo był pewien, że jednak ją usłyszy, iż cisza mocno go zaskoczyła. Jak zawsze, gdy nie czuł się dość pewny siebie, spróbował żartować. - Zatem nie chcesz odpowiadać. Są trzy możliwe wyjaśnienia: albo cię tam nie ma, albo jesteś, ale nie chcesz ze mną rozmawiać, albo jesteś i bardzo chcesz ze mną rozmawiać, tylko leżysz pod czymś ciężkim i nie możesz sięgnąć do telefonu. Zaraz pożałował swojego tonu. Wiedziała, że potrafi dowcipkować. Powinien udowodnić jej, że bywa również poważny. Cisnął słuchawkę na widełki i przeklął własną głupotę. Od tamtej pory w ogóle nie podchodził do telefonu. Złościło go, że chociaż zostawił jej wiadomość, nie oddzwoniła. To znaczy, że nic do niego nie czuła. Nie ufała mu. Patrząc na zacinający deszcz, uniósł filiżankę do ust i znów pomyślał o tym czasie, który spędzili razem. Jak mogła sądzić, że chciał tylko wyciągnąć od niej informacje o Mendelhausie? Upił kawy. Gotów był zapomnieć o całej sprawie. Wstał i obszedł salonik wkoło. Włączył wiadomości ABC i spojrzał na ekran. Ujrzał Wielką Salę u Salomona. Jakiś gość krzyczał coś do słuchawki. Wyłączył odbiornik. Założył starą wojskową kurtkę, nasunął kaptur i wyszedł na deszcz. Nie wyznaczył sobie żadnego celu, chciał tylko uciec z domu i od swoich myśli. O czwartej był z powrotem. Znów patrzył w okno, w którym gasł z wolna dzień. W dłoniach trzymał zimną filiżankę kawy. Wstał i obszedł pokój w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Włączył telewizor, wyciszając dźwięk. Potem podszedł do owalnego lustra wiszącego na chromowanym łańcuszku nad gazowym grzejnikiem. Spojrzał na siebie. Nie golił się od trzech dni. Zacisnął powieki. Po chwili je otworzył. _ Wyglądasz, jakbyś dojrzał do skoku - powiedział, uśmiechając się nerwowo. Westchnąwszy głośno, podszedł do telefonu i wybrał numer. Usłyszał nagrany głos. Brzmiał tak delikatnie i odległe. - Cathy, tu Mikę. Wziął głęboki oddech i postarał się opanować. 116 - Jak to mówią w filmach, staczam się. Nie, spokojnie, nie będzie więcej żartów. Chciałem tylko... Chciałem się z tobą zobaczyć, Cathy. Może tobie wyda się to niemożliwe, ale tamtego wieczoru wszystko poszło źle i nie tak. Chciałem tylko dowiedzieć się... do diabła... Odsunął słuchawkę od ucha i spojrzał, jakby miał nadzieję ujrzeć tam maleńką Cathy zerkającą na niego z wnętrza tubki. - Cathy, to zbyt skomplikowane, żeby wyjaśnić wszystko przez telefon. Musimy... Muszę się z tobą zobaczyć. Rozejrzał się po pokoju. Myśli nie chciały się uspokoić, - Pamiętasz ten bar, gdzie się spotykaliśmy? Blisko Webbera. Nazywał się „Malone's" czy „Molloy's", wiesz, o który chodzi. Był tam taki stary zegar. Będę tam o siódmej wieczorem w poniedziałek. Proszę, przyjdź. Odłożył słuchawkę i spojrzał przez salonik na ekran telewizora. Młoda kobieta mówiła coś z uśmiechem do kamery, ale nie słyszał ani słowa. 22 Manhattan, 5 lutego 1996 roku Drzwi ustąpiły przy drugim kopnięciu i już byli w środku. Mieszkanie było ciemne; przez zaciągnięte zasłony przedostawało się zaledwie trochę światła dziennego, rozjaśniając sufit w pobliżu okien. W powietrzu unosił się słaby zapach perfum i jakby woń alkoholu. W rogu dużego pokoju mrugało miarowo czerwone światełko automatycznej sekretarki. Mężczyzn było dwóch: jeden rosły, czterdziestoletni, z siwymi wąsami, drugi szczuplejszy, z tłustymi brązowymi włosami i mocno zaniedbaną szczeciną zarostu. Większy wyciągnął parę białych bawełnianych rękawiczek i podszedł do biurka. Włączył stojącą na nim lampę i zaczął pospiesznie sprawdzać kolejne szuflady. W szufladkach po jednej stronie biurka znalazł sterty starych rachunków, wyciągi bankowe i kopie zeznań podatkowych, w tych z drugiej -nuty, listy i kilka plastikowych albumów ze zdjęciami. Schował listy do kieszeni prochowca nawet ich nie czytając i przerzucił albumy. Większość pochodziła z jakiejś imprezy szkolnej, inne z gwiazdki czy Święta Dziękczynienia: głównie grupy młodych ludzi uśmiechających się, pijących, robiących miny do obiektywu. Cathy Ryder poj awiała się tylko na niektórych. Mężczyzna zauważył, że miała wtedy dłuższe włosy. Schował jedno zdjęcie do kieszeni, resztę upuścił na podłogę. Następnie zajął się regałem za kuchnią. Chwilę później drugi mężczyzna wyłonił się z sypialni. 117 - To wszystko, co znalazłem, panie Chaney -powiedział, pokazując wielki album ozdobiony akwarelką w japońskim stylu na okładce. Chaney przerzucił kilka stronic. - Album na wycinki, prawda? - powiedział. - Dawne dzieje. - Dobra, ale to? Wskazał na kilka pożółkłych wycinków pokrywających dwie kartki na samym początku. Miały niemal po dwadzieścia lat. - Historia - mruknął Chaney. - Sprawdź tamte graty, dobra? Upuścił album i zajął się przeszukiwaniem półek, wygarniając wszystkie książki i wszelkie skrawki papieru spomiędzy nich. O'Brien zostawił otwarty album na sofie i zaczął grzebać w szafie przy kominku. Za stertą płyt kompaktowych znalazł dziesięciodolarowy banknot i schował do górnej kieszeni. Na zewnątrz, na ulicy, rozległ się klakson. Ktoś krzyknął: pierdol się! - Chłopie, chłopie - mruknął sarkastycznie O 'Brien, gdy kieliszek z resztką wina spadł ze wzmacniacza i rozbił się na podłodze. - Ale tu bałagan. - Bałagan to dopiero będzie - powiedział Chaney. - Zrób tak, żeby wyglądało na włamanie narkomana. I weź jakąś biżuterię, czy coś takiego. I te cholera kompakty... O'Brien zostawił szafkę i wrócił do sypialni. Wyszedł po chwili z jedwabnym kimonem i pokazał w uśmiechu pożółkłe zęby. Chaney był zbyt zajęty, by na niego patrzeć. Właśnie znalazł teczkę z dokumentacją Erixilu. Wyjął zawartość i przejrzał ją uważnie. - Coś tu mamy - powiedział. Wrzucił papiery do torby. - Sprawdź jeszcze przy telefonie. Telefon i automatyczna sekretarka stały na małym mahoniowym stoliku do kart z blatem obitym zielonym suknem. O'Brien zgarnął do torby wszystkie papiery z wierzchu: dwa notatniki, garść wizytówek z porcelanowej tacki, nawet śmietnik poczty reklamowej z opłaconymi odpowiedziami. Przy okazji strącił opakowanie papierowych zapałek z logo jakiejś restauracji. Żaden z mężczyzn nie potrudził się, żeby je podnieść. - To już mamy, tak? Teraz robimy bałagan? - Czekaj - powiedział Chaney. - Przesłucham jeszcze wiadomości. Potem załatwisz swoje. Ostrożnie uniósł sekretarkę i spojrzał na spód urządzenia, gdzie w plastikowych prowadnicach tkwiła kartka z cyframi siedem jeden siedem. - Siedem jeden siedem - powtórzył, stawiając urządzenie i przyciskając klawisz odtwarzania. - Zapamiętałeś, O'Brien? Elektroniczny kobiecy głos powiedział: Liczba otrzymanych wiadomości: sześć. Kaseta przewijała się przez chwilę, potem pisnął sygnał i zaczęło się odtwarzanie. Stali w półmroku i słuchali. 118 - Cathy, mówi Danielle. - Głos był kobiecy i młody. - Co się porobiło z naszym lunchem? Mam nadzieję, że nic wielkiego. Bo chyba nie zapomniałaś. W każdym razie zadzwoń do mnie. Może umówimy się kiedy indziej. Na razie, ciao bella. Znów włączył się elektroniczny głos: Poniedziałek, dwudziesta dwadzieścia dwie. - Nie ma jej od ponad tygodnia - powiedział O'Brien. - Tak jak mówiłem. Kolejny pisk, chwila ciszy, dźwięk odkładanej słuchawki. Wtorek, dziewiętnasta czterdzieści pięć. Znów pisk. I to samo szczęknięcie. Środa, dwudziesta druga. Mężczyźni wymienili spojrzenia. - Cześć, Cathy, mówfMiehael Paine. Dzwonię, aby poprosić cię, żebyś jak najszybciej oddzwoniła do biura. Szukaliśmy cię w Mendelhausie, ale powiedzieli, że już wyszłaś. Twoja sekretarka nie wie, gdzie cię szukać, jeśli odsłuchasz wiadomości, odezwij się. Dzięki. Na razie... Czwartek, dziewiąta pięćdziesiąt jeden. Czemu po prostu nie weźmiemy kasety? - spytał O'Brien. Wyraźnie zaczynał się denerwować. - Nie bądź głupi. Kolejny dzwoniący był mężczyzną. Innym, o niepewnym, drżącym głosie. - Cathy, tu Mikę... Zatem nie chcesz odpowiadać. - Wybuch śmiechu, potem głos komentatora z telewizji. - Są trzy możliwe wyjaśnienia... - To chyba jej kochanek - powiedział O'Brien. Chaney zapisywał coś w notatniku. - Pokłócili się pewnie albo co... -... albo jesteś i bardzo chcesz ze mną rozmawiać, ale leżysz pod czymś ciężkim... Stuknęło. Czwartek, dwudziesta pierwsza trzynaście. Chaney wciąż pisał, gdy zaczęła się ostatnia wiadomość. - Cathy, tu Mikę... Jak to mówią w filmach, staczam się. Nie, spokojnie, nie będzie więcej żartów. Chciałem tylko... Chciałem się z tobą zobaczyć, Cathy. Może tobie wyda się to niemożliwe... - Ale go wzięło - mruknął O'Brien. - Pragnie jej chyba bardziej niż ty. .. .Muszę się z tobą zobaczyć. Pamiętasz ten bar, gdzie się spotykaliśmy? Blisko Webbera. Nazywał się „Malone's" czy „Molloy's"... - Chyba chodzi mu o bar ,,0'Malleys". .. .Będę tam o siódmej wieczorem w poniedziałek. Proszę, przyjdź. Chaney spojrzał na zegarek. Było prawie wpół do czwartej nad ranem. - Pora iść - powiedział i wyłączył światło. - Zobaczymy się później. 119 Zostawiwszy 0'Briena przy telefonie, ruszył ku drzwiom. Gdy zamykał je za sobą, elektroniczny głos powiedział: Koniec ostatniej wiadomości. 23 Manhattan, 5 lutego 1998 / entrum Informacji mieściło się w długiej galerii na najwyższej kondy-V^gnacji biblioteki. Było dopiero wpół do dziewiątej i słońce wlewało się przez okna w przeciwległej ścianie, matowiąc ekrany komputerów. Na korytarzu sprzątaczki jeździły swoimi maszynkami, mącąc ciszę szumem i niekiedy wybuchami hiszpańskiej paplaniny, które docierały echem do najdalszych zakamarków budynku. Było jeszcze za wcześnie na studentów, toteż Waterman spotkał ich zaledwie garstkę siedzącą w wielkiej czytelni, każdy co najmniej w odległości dziesięciu miejsc od sąsiada. Centrum dysponowało dwoma zbiorami danych: skomputeryzowanym indeksem zawartości całej biblioteki oraz zestawem przeniesionych na mi-krofiszki roczników najważniejszych gazet aż do lat pięćdziesiątych włącznie. Technologia nie była najnowsza, ale wszystko działało. Waterman zaczął od indeksu. Program był łatwy w użytku. Można było szukać, podając albo tylko autora, tytuł, temat czy datę wydania, albo dowolną kombinację tych czterech parametrów. Dawało się też zawęzić pole, zaznaczając, że chodzi o książki lub prasę. Waterman ograniczył się do czasopism wydanych po tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku. W rubryce AUTOR wstukał jednym palcem G-E-I-G-E-R. SZUKAM SZUKAM SZUKAM Słowo migotało na środku ekranu. Waterman założył ręce i czekał. Jakiś student, zapewne pierwszoroczny, bo ostrzyżony aż do przesady krótko, w twe-edowej marynarce, usiadł przy jednym z pobliskich terminali. Nie zamienili ani słowa. Waterman miał ochotę zapalić, ale wszędzie widniały wielkie tablice PALENIE WZBRONIONE.- Czuł, jak mu puls przyspiesza. Zupełnie, jakby ktoś palcem stukał mu w żołądek. SZUKAM SZUKAM SZUKAM System pracował w tempie godnym epoki kamienia łupanego. Gdyby wrócił do w domu, poszedłby do „Heralda", gdzie mieli porządną bazę da- - nych NEXIS. Była i szybsza, i o wiele obszerniejsza niż biblioteka kampusu. 120 Przyjmowała też o wiele subtelniejsze hasłowe klucze wyszukiwania. Gei-ger był jednak naukowcem, a naukowcy publikują artykuły. Rzut oka na tytuły powinien dać pojęcie, czym się teraz gość zajmuje i gdzie działa. Dzięki dziełu naszych rąk możecie stworzyć się na nowo... Nagle ekran pociemniał. Potem pojawił się napis informujący, że system wyszukał pięćdziesiąt trzy jednostki spełniające podane kryteria. Pięćdziesiąt trzy. Pracowity facet. Waterman przycisnął co trzeba i ekran zajaśniał tekstem. Artykuły zostały uporządkowane chronologicznie. Dwa pierwsze były dziełem doktora Rudolfa Geigera, jeden w „Antiąuity", drugi w „History Today". Oba dotyczyły technologii militarnej starożytnych Chin. Dalej znalazł się tekst Marie Herbert-Geiger o kształceniu dorosłych w Niemczech. Na samym dole widniał artykuł opublikowany w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku w „Naturę" zatytułowany Ku matematycznym sposobom predykacji złożeń pmTeinowych. Waterman musiał przenieść się na następną stronę, żeby sprawdzić autora, ale i tak wiedział, że trafił. Na wykładach w Stanford Geiger zajmował się właśnie typami zachowań protein. Ekran pociemniał na chwilę i w górnym lewym rogu pojawiło się: Dr Edward Geiger. Waterman przejrzał resztę strony, potem kolejną. Wszystkie następne artykuły były autorstwa Edwarda Geigera, tyle że w osiemdziesiątym roku został profesorem. Waterman wyjął notatnik i zaczął zapisywać szczegóły. Geiger specjalizował się w biologii i biochemii, jednak sięgał po problemy znacznie wykraczające poza te dziedziny. Po roku pracy nad proteinami, co miało znaczenie dla opracowania sposobów ich sztucznej produkcji, zajął się kwestią kontroli cyklu życiowego komórki. Opublikował w „Annual Review of Biochemistry" artykuł Działanie cykliny i cdc2 w regulacji mi-tozy. Rok później zaglądał do jądra komórkowego i sprawdzał, jak przebiega aktywacja i deaktywacja poszczególnych genów. Napisał na ten temat kilka artykułów, z czego dwa opublikował w „Science": Proteinowa kontrola genów regulujących - modele teoretyczne oraz Badania nad regula-cjąproteinowej dekodącji. Waterman odsunął się od ekranu i zamrugał oczami. Czytał już artykuły poświęcone tym samym zagadnieniom, ale wyglądało, jakby Geiger wyprzedzał kolegów o całe lata, nawet, jeśli zaznaczał, że to tylko teorie. Od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku artykułów zaczynało przybywać. Geiger skoncentrował się najwyraźniej na kluczowych funkcjach kontrolnych żywej komórki wobec zawartych w niej genów. Do problemu podchodził z rozmaitych stron, wyczerpując dokładnie każdą alternatywę przed przejściem do następnej. A potem wykorzystywał nowo nabytą wiedzę do rozwiązywania starszych zagadnień. W magazynie „Celi" opublikował Wykorzystanie fragmentów RNA w interregulacji bloków ge- 121 nowych, potem w „Naturę" Działanie pozakomórkowych substancji na ry-bosomalne bloki genów. Dalej, w „Science": Powtarzające się sekwencje genów: przyspieszenie analizy funkcji regulacyjnych. Były jeszcze dwa kolejne teksty o tym samym. Patrząc na szumiący czarno-biały monitor, Wa-terman wyczuwał niestrudzony upór i niecierpliwość Geigera. Tak, jakby pościg za wiedzą nie był sam w sobie dość cenną nagrodą, jakby Geiger szukał uniwersalnego klucza, czegoś przełomowego i już nie mógł się doczekać. Harował jak potępieniec. Był jednym z nielicznych cudownych dzieci, które nie wypaliły się przed dziewiętnastymi urodzinami. Potem, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku artykuły nagle się urywały. W„Scientific American" pojawiła się jeszcze praca Geny lokacyjne a położenie istotnych organów u owadów i strunowców. Był to ostatni tekst opatrzony jego nazwiskiem. Waterman sprawdził wedle innych kluczy, kazał przejrzeć też katalog książek, jednak bez rezultatu. Wynotował sygnaturę ostatniego artykułu i przeszedł do sekcji periodyków. „Scientific American" stały rocznikami w czerwonych oprawach. Artykuł Geigera zamieszczono w numerze majowym: ilustrowany kolorowymi rysunkami spiral DNA z wyróżnionymi grupami molekuł funkcjonalnych, na pierwszy rzut oka ukazywał, że Geiger porównywał kody genetyczne owadów i ludzi, a nie tylko zwykłych strunowców, jak sugerował tytuł. Na samym dole strony tytułowej widniała zwyczajowa ramka ze skrótem danych biograficznych autora. Waterman nie widział jeszcze tak obszernego wykazu zasług: Edward Geiger jest profesorem biofozyki molekularnej i biochemii w uniwersytecie Yale. Wykłada w uniwersytecie stanowym Kalifornii w Ber-keley, jest honorowym profesorem Radzieckiej Akademii Nauk i Ali Souls College w Oksfordzie. Obecnie pracuje jako szef badań w Westway Pharma-ceuticals Inc. Skoczył Princeton w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku w wieku lat siedemnastu, doktorat zrobił w uniwersytecie Harvarda. Krótko potem otrzymał MacArthur Fellowship, a dwa lata później nagrodę Sakurai w dziedzinie matematyki za pionierską pracę z mechaniki kwantowej złożonych molekuł. Obecnie jest na rocznym urlopie naukowym w Lawrence Li-vermore Laboratory. Waterman przeczytał tekst dwa razy. Biografia potwierdzała jego opinię o Geigerze jako o prawdziwym geniuszu, nie miał jednak pojęcia, że dziedziny jego badań cechował aż taki rozrzut. Wszystkie zmierzały mniej więcej w tym samym kierunku, chociaż nie każdy od razu to dostrzegał. Jedno 122 tylko się nie zgadzało: Lawrence Livermore znane było z badań nad fizyką wysokich energii, lasery i tak dalej. Po co to biochemikowi? 24 Manhattan, 5 lutego 1996 roku Za kwadrans ósma Mikę poszedł do telefonu i wybrał numer. Cathy nie było, znów odezwała się tylko sekretarka. Mikę oparł głowę o brudne pleksi kabiny. Widział z teg»-miejsca długi drewniany kontuar i wahadłowe drzwi wiodące do kuchni. Odczekał-tekst zapowiedzi i odwiesił słuchawkę. Nie było sensu zostawiać wiadomości. Siedział potem jeszcze godzinę i kwadrans, obserwując wchodzących i wychodzących. W przeciwległym rogu siedziała młoda para. Coś sobie szeptali. Obok sterczał tyłem do Mike'a pochylony nad piwem byczek. Lokal był stylizowany na dubliński bar z przełomu stuleci. Ceramiczne pompy do piwa, stare fotografie uroczyście upozowanych ludzi w wysokich kołnierzykach. Na ścianie długie lustro głoszące, że guiness na pewno ci zasmakuje. W ciszy najgłośniej słychać było szepty pary z kąta, która coraz bardziej grała Mike'owi na nerwach. Nie chciał wychodzić. Nie mógł uwierzyć, że Cathy naprawdę nie zamierza się z nim spotkać. Wyobrażał sobie, jak biegnie ulicą z włosami rozwianymi niby czarna flaga na wietrze. Ile razy ktoś wchodził do baru, patrzył w nadziei, że to ona. Nadeszła dziewiąta, a jej nie było ani śladu. Potem młoda para wstała, a chłopak powiedział coś, co sprawiło, że jego towarzyszka, tłusta brunetka z gębą prostytutki roześmiała się głośno. Mikę spojrzał na nich ze złością i zamarł na chwilę. Pochylony nad pustym kuflem po piwie gość obserwował go w lustrze. Teraz spuścił głowę i Mikę widział jedynie sczesane do tyłu siwe włosy na ogromnej czaszce. Para wyszła i Mikę został sam z pijaczkiem. Nieznajomy uniósł lekko głowę i Varela opuścił oczy. Nie chciał, aby tamten uważał, że jest obserwowany. Może to jakiś męt, a może to gejowski bar. Mikę spojrzał na kontuar, za którym barman rozmawiał z jakimś gościem w stroju do joggingu i czyścił szklanki. Potem znów zerknął na nieznajomego. Tym razem obeszło się bez niedomówień. Obcy patrzył mu prosto w twarz i uśmiechał się. Mikę spoglądał nań przez chwilę, potem odwrócił wzrok. Nieznajomy miał wielką czaszkę i twarz poznaczoną małymi głębokimi 123 bliznami jakby od odłamków szrapnela. Pod nosem hodował bujne, siwe wąsy. Nagle Mikę przypomniał sobie, co Cathy mówiła o kimś, kto miał ją śledzić. Krople potu wykwitły mu na czole. Gdzie była Cathy? Co się stało? Miał dziwne wrażenie, że dziewczyna jest w niebezpieczeństwie i że facet z baru może coś o tym wiedzieć. Mimo gorączkowych prób nie mógł jednak ułożyć wszystkiego w całość. Bo skąd ten gość miałby wiedzieć, że Mikę przyszedł tu spotkać się właśnie z nią? Przesłuchał wiadomości z jej sekretarki? Mikę podniósł głową i zacisnął pięści. Był gotów zetrzeć tamtemu uśmiech z twarzy, ale mężczyzna już na niego nie patrzył, a niewytłumaczalna pewność gdzieś uleciała. Niezbyt dokładnie wiedząc, co robi, wstał i ruszył przez salę. Tamten nie unosił głowy, ale Mikę wyczuł, że jest napięty, gotowy do działania. Wzdrygnął się. Bał się. O siebie. O Cathy. Chwilę później był już na ulicy i biegł do zaparkowanego samochodu. Prowadził skulony nad kierownicą, którą ściskał tak mocno, że pobielały mu knykcie palców. Wjechał kołami toyoty na chodnik i nie trudząc się nawet zamykaniem drzwi pognał ulicą do bramy budynku. Przyciskał dzwonek przez kilka sekund, potem sam otworzył drzwi. Biegnąc przez hol, zauważył wielki katalog wysłykowy wystający z jej skrzynki. Schody pokonał po trzy stopnie naraz, a i tak zdawały się ciągnąć bez końca. Czuł, jak ciężkie irlandzkie piwo podchodzi mu do gardła. Był bliski wymiotów. Pod drzwiami zatrzymał się i spróbował uspokoić oddech. Nagle wyobraźnia podsunęła mu wizję Cathy leżącej pod drugiej stronie, sztywnej już i zimnej, z rozrzuconymi nogami, wpatrzonej martwo w sufit. Ledwo panując nad drżeniem dłoni wetknął klucz do zamka i wówczas, ku jego przerażeniu, drzwi same się otworzyły. Drewno wokół mocowań zamka było naruszone. Zaciskając mocno oczy, wszedł w ciemność i zapalił światło. Gdy ujrzał wnętrze, nagle zabrakło mu powietrza. Wszędzie walały się papiery. Jedna z szuflad biurka leżała na kuchennym stole. Ubrania Cathy rozwłóczono w korytarzu, kilka obrazów nosiło ślady ciosów. Przeciąg podpowiadał, że w sypialni Cathy ktoś musiał otworzyć okno. Papiery zatańczyły na podłodze. - Cathy? Jego głos zabrzmiał słabo, nieśmiało. Odchrząknął i ruszył ku sypialni. - Cathy? Drzwi były tylko przymknięte i teraz prąd powietrza szarpał nimi miarowo. Przez chwilę Mikę nie mógł zdobyć się, żeby otworzyć je szeroko. Dobywała się stamtąd jakaś ohydna woń. Przycisnął dłoń do ust. Powróciły mdłości. Nagle pomyślał o zostawionym na ulicy otwartym samochodzie. Świetna okazja dla złodzieja. Już zawracał do wejścia, ale zatrzymał się jak wryty. Cofnął się i szeroko otworzył drzwi. 124 Smród był tak potężny, że aż dławił. Mikę zasłonił usta rękawem. Poszukał włącznika światła, pstryknął, ale bez skutku. W poświacie z korytarza widział tylko przeciwległą ścianą. Samo łóżko stało w cieniu. Zamarł. Na ścianie widniał niezgrabnie namazany napis: PORCA MADONNA. Po chwili jego oczy przywykły do mroku i znalazł lampę nocną. Niepewnie ruszył przez sypialnię. Wtedy ujrzał, jak wygląda łóżko Cathy: zmierzwiona pościel pomazana obficie czymś ciemnym. Przycisnął rękę do ust i potykając się pobiegł do łazienki. Chociaż zwymiotował już wszystko, żołądkiem wciąż targały skurcze. Otarł pot z twarzy, urwał więcej ręcznika i oczyścił usta i brodę. Nogi mu się trzęsły, a wszechobecny smród przerażał. Pokój Cathy był pusty, ale to nic nie znaczyło. Czytał o pokrwawionych korpusach wciśniętych do szaf, kawałkach ciała zatykających-odjjływ zlewu. Musiał sprawdzić. 25 Manhattan, 6 lutego 1996 roku Zatem nie wie pan, czy cokolwiek zginęło? Policjant stał pośrodku pokoju z pięściami wspartymi na biodrach, jakby uważał swoją wizytę za marnowanie czasu. Był niskim, zwalistym mężczyzną z naznaczoną dziobami od ospy twarzą i czerwonymi plamami na karku. Nazywał się Bales. - Nie chciałem niczego dotykać - powiedział Mikę takim tonem, jakby się tłumaczył. -1 tak nie poznałbym, czego brakuje. To nie moje rzeczy. - Ale mieszka pan tu? - Nie. Znaczy mieszkałem trochę, ale już nie. - Rozumiem. A kiedy się pan wyprowadził? Funkcjonariusz Bales sięgnął do górnej kieszeni i wyciągnął notes. Mikę poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Nie chciał o tym mówić. - Jakieś dziesięć dni temu. - Ale wciąż ma pan klucze. Cały komplet. -Tak. -1 powiedział pan, że wczoraj wieczorem sam pan wszedł. - Tak. Ale drzwi były i tak zniszczone. Bales zapisywał. Mikę miał nadzieję, że to już wszystko i że przejdą do istotniejszych spraw, ale spotkało go rozczarowanie. 125 co O. 2. 9> i 1.1 ^ ' i- s lii*1' ° - a rCO lflli lflli lił liii I llllf tów, którzy byliby aż nadto szczęśliwi, gdyby się wypłakała na ich ramieniu. Wyobrażał sobie przyjacielskie rady: musisz odpocząć Cathy, zmienić otoczenie. Może pojedź do Europy? Sam szukałem ostatnio wymówki, żeby urządzić sobie małe wakacje... Gdyby tak było, po powrocie zapewne nie zdołałby wytłumaczyć jej, jak bardzo się myliła co do niego. Myślami byłaby już gdzie indziej. Opadła go zimna pewność: stracił ją, było już za późno. Spojrzał ze złością na pokój. Minutę wcześniej gotów był wszystko uporządkować. Ułożyć rzeczy, naprawić drzwi, dogadać się z glinami, tak żeby widziała, że wciąż o nią dba i że mu na niej zależy. Teraz obawiał się, że będzie zła. Może nawet uzna, że to on splądrował jej mieszkanie, tak jak myślał Bales. Dobra, sama niech sobie posprząta. Wziął z sofy marynarkę, włożył ją i ruszył do drzwi. Zauważył książeczkę z zapałkami, leżącą na podłodze obok biurka. Pochodziła z „La Villa", restauracji w South Street Seaport, gdzie umówili się na pierwszą randkę. Potem byli tam jeszcze dwa razy, ostami raz kilka dni przed tym, jak wszystko się posypało. Schylił się i podniósł zapałki. Chyba pozwoli mu zachować jedną małą pamiątkę. 26 Manhattan, 9 lutego 1996 roku Przykro mi, ale nie jesteśmy upoważnieni do ujawniania informacji o miejscu pobytu naszych pracowników. Głos w słuchawce brzmiał mechanicznie, bezosobowo. Równie dobrze mógłby należeć do maszyny. - Z pewnością przekażemy wiadomość od pana przy pierwszej nadarzającej się sposobności. - Proszę uważnie posłuchać - nalegał Mikę. - Chciałbym wiedzieć tylko, kiedy... - Dziękuję za telefon, panie Valera. - Varela! Nazywam się... Usłyszał trzask zakończonego połączenia. Odjął słuchawkę od ucha i na minutę zamknął oczy. To był szósty telefon do Webber Atlantic w ciągu sześciu dni i szósty raz, kiedy otrzymywał tę samą odpowiedź: z pewnością przekażemy wiadomość od pana przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Próbował już wszystkiego, aby dowiedzieć się czegoś więcej, ale oni wciąż go zwodzili. Pytał o Cathy osobiście, o szefową działu europejskiego, dzwo- 128 nił do działu personalnego w nadziei, że ktoś sypnie się i powie, gdzie pojechała. Zawsze jednak łączono go z tą samąkobietąo głosie robota. Zupełnie, jakby wdrożyli jakąś specjalnąprocedurę, uruchamianą na wypadek telefonu do panny Ryder. Chroniła ją przed niechcianymi rozmówcami i została opanowana do perfekcji przez wszystkich, którzy mieli w firmie dostęp do telefonu. Pamiętał, że Cathy nie raz i nie dwa wspominała o podejrzanych telefonach, może dlatego nie chcieli mu nic powiedzieć. Miał nadzieję, że zdziała coś z pomocą Brada Matthewsa, ale on wyjechał akurat na kurs do Chicago i wróci dopiero za tydzień. Oczywiście mogli utrzymywać go w niewiedzy z całkiem innego powodu: nie chciała z nim rozmawiać, chociaż była w biurze. To szalony pomysł, ale a nuż Cathy została jednak w Nowym Jorku? Mogła wrócić do mieszkania, zobaczyć ślady włamania i zdecydować, że lepiej się wyprowadzić. Może mieszkała już ze swoim nowymxhłopakiem, tym, który zabrał ją do Europy? Musisz zmienić otoczenie, Cathy. Może zamieszkasz u mnie, mam wolny pokój gościnny. Czekała, aż Varela się podda i zniknie. Może aż tak go nienawidziła. Po raz setny Mikę przeklinał to, że nie powiedział jej o swoich związkach z Mendelhausem. Gdyby od początku był uczciwy, a nie sprytny, wówczas nadal by z nim była. Odłożył słuchawkę i wstał. Zaczynam gonić w piętkę, pomyślał. Pojechała do Europy i wciąż tam jest. Na sekretarce czekało na nią wciąż te same sześć wiadomości, w tym dwie od niego. Gdy wróci, posłucha ich i dowie się, że chciał z nią rozmawiać, że pragnął tego ponad wszystko. Skontaktuje się z nim. Nie mogła przecież z dnia na dzień zdławić w sobie wszystkich uczuć do niego. Nie unikałaby własnego mieszkania tylko dlatego, że Mikę ma klucze: na to była za silna. Co wieczór przychodził sprawdzić, czy nie wróciła, czy nie zresetowała automatycznej sekretarki, czy nie opróżniła skrzynki na listy. Nie przejmował się już tym, że Cathy uzna go za intruza. Przecież nie mogła tak po prostu zniknąć z jego życia, nie dając mu szansy wyjaśnienia. Dorośli tak nie postępują. To nie fair. Rzucił się na sofę, wsunął papierosa do ust i rozejrzał się za jakąś zapalniczką. Przeszukał kieszenie, ale trafił jedynie na książeczkę z zapałkami z „La Villa", tę podniesioną wcześniej z podłogi. Patrzył na kartonik wspominając, jak jedli tam razem obiad, jak opowiadał jej niezbyt mądre kawały, i jak ona uśmiechała się do niego znad filiżanki kawy. Po prostu się uśmiechała, bez żadnego powodu. Spytał ją, dlaczego się uśmiecha, a ona odparła, że jest szczęśliwa. I pamiętał też trudną do wysłowienia radość, która go opanowała: Ona mnie pragnie. Pragnie MNIE. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Jak mógł sądzić, że pójdzie mu tak łatwo? Otworzył książeczkę i już miał wydrzeć zapałkę, gdy zauważył jakąś notatkę na wewnętrznej stronie. Podszedł do biurka, gdzie w świetle lampy odczytał: Ernst Krystal (212) 623-9111. To było pismo Cathy. 9 Zwiastowanie 129 Zaczął intensywnie myśleć. Był z nią w „La Villa" kilka dni przed jej wyjazdem. Może zresztą była tam wcześniej, o czym mógł nie wiedzieć. Wtedy pewnie zapisała telefon tego gościa. Nazywał się Krystal, więc był Europejczykiem. Może to on zabrał Cathy do Europy? Może to z nim teraz była! Mikę nakazał sobie spokój. Nie wolno wpadać w panikę. Pojechała do Europy w interesach, ostatecznie była szefową działu europejskiego. Co prawda podróż wypadła dość nagle, a ten numer telefonu na Manhattanie zanotowano w dziwnym miejscu i jakby na kolanie, w pośpiechu. Była prawie dziewiętnasta. Mikę przez chwilę wpatrywał się w cyfry, potem poniósł słuchawkę. Najpierw sprawdźmy, co to za facet. Aparat po drugiej stronie zadzwonił kilka razy, w końcu odezwał się kobiecy głos, tym razem głęboki i łagodny. - Union Bank of Geneva. Bank szwajcarski! Jezu! Ten od Mendelhausa! Mikę zmienił głos, naśladując południowy akcent. - Dobry wieczór, panienko. Nazywam się Jack Faiweather, dzwonię z Transpacific. Chciałbym spytać panią, jakie stanowisko zajmuje w waszej firmie pan Krystal. Otrzymaliśmy od tego dżentelmena list w pewnej sprawie, ale nie wiemy, jaki dział reprezentuje. Kobieta zawahała się. Mikę usłyszał, jak mówi coś do kogoś w pobliżu. No, kup bajeczkę! - Pan Krystal jest wiceprezesem i doradcą naczelnego dyrektora. - Dziękuję uprzejmie. - Ale czy mogłabym spytać... - Teraz już wszystko załatwimy. Mikę odłożył słuchawkę. Odczekał trzy minuty i znów zadzwonił. Telefon odebrała ta sama kobieta, ale tym razem Mikę mówił własnym, naturalnym głosem. - Halo - odezwał się, udając kogoś bardzo zajętego. - Eee, poproszę z doradcą naczelnego dyrektora, z panem Ernstem Krystalem. Serce biło mu tak mocno, aż czuł dudnienie w piersi. W słuchawce coś bzyknęło. -Krystal. Pochylił się, zaciskając palce na słuchawce. - Dobry wieczór, panie Krystal. Nazywam się Michael Varela. Jestem przyjacielem Cathy Ryder. Żadnej reakcji, cisza. - Halo? -Tak. - Dzwonię, ponieważ zdarzyło się parę rzeczy, o których Cathy powinna się dowiedzieć. To dość pilne. 130 Mikę czekał. Chciał, żeby tamten jakoś zareagował, podjął wątek. Wolałby już nie blefować. - Przepraszam, ale jak się pan nazywa? - Michael Varela. Znów chwila ciszy. - Czemu uważa pan, że mógłbym panu pomóc, panie Varela? Ciągle nie ma o co zahaczyć... - Cóż, Cathy powiedziała, że pan będzie wiedział, gdzie ją znaleźć. Bo przecież rozmawiała z panem przed wyjazdem, prawda? I przedyskutowaliście całą sprawę. Tak mówiła. - Obawiam się, że jestem akurat bardzo zajęty, panie Varela. Nie jestem też upoważniony, aby rozmawiać o sprawach banku z osobami postronnymi. Wiesz, gdzie ona jest, sukinsynu! I chcesz ją mieć całą dla siebie! Mikę nagle się uspokoił. Był tyIEo~zły. - Dobra, Ernst, ale mam wrażenie, że nie rozmawiamy o sprawach banku? A może się mylę? Chodzi o coś zupełnie innego. Wiesz, Cathy sporo mi o tobie mówiła. Dość, bym mógł sobie resztę dopowiedzieć. Przecież nie co dzień spotyka się takie dziewczyny, prawda? To dość szczególna osoba. Urwał. Słyszał, jak Krystal oddycha niespokojnie. - Wierzę, że wspomniała panu również, panie Varela, że nader dokuczyła jej pańska dociekliwość - odezwał się wreszcie Krystal, równie spokojnie jak przedtem. - O ile dobrze pamiętam, była tym wręcz oburzona. Obawiam się ponadto, że marnuje pan czas. Nie dysponuję informacją, której pan oczekuje. W jego głosie pobrzmiewało wyraźne zniecierpliwienie. Mike'a ogarnęło zwątpienie. Może naprawdę chodzi tylko o interesy? Może Krystal rzeczywiście nie wiedział? - Gdyby miał pan z nią kontakt, proszę powiedzieć, że szuka jej parę osób, a szczególnie ja. Powinna też dowiedzieć się o kilku rzeczach. Zastanie mnie pan pod jej numerem telefonu, ma go pan, panie Krystal? Tamten zawahał się. - Tak, chyba gdzieś jest - odpowiedział. - Do widzenia. Mikę zacisnął powieki. Robił z siebie durnia. Ona go wyrzuciła, a on troszczy się o nią jak starszy brat. Ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że Cathy zbyt długo się ukrywa. Zgasił światło i podszedł do okna. Wiata telefoniczna po drugiej stronie ulicy była pusta, w pobliżu nie było nikogo. Zawsze sprawdzał to przed wyjściem, na wypadek gdyby tamten chudzielec z tłustymi włosami znów się pojawił. Ten, którego pokazała mu Cathy. Patrzył przez chwilę, potem powoli założył marynarkę. U „Larry'ego" na Zachodniej Dziewięćdziesiątej kupi sobie kurczaka na obiad, potem może zajrzy tu raz jeszcze i wróci do Queens. Może Cathy zadzwoni tam. Zawsze istniała na to szansa. 131 Sięgał do zasuwy, gdy rozległo się pukanie. Aż podskoczył. Cathy! Znów uniósł rękę, ale zawahał się. Czemu Cathy miałaby pukać? Przecież ma klucze. Pochylił się powoli i zerknął przez judasza. Przed drzwiami stał mężczyzna w prochowcu bez paska, jedną rękę trzymał w kieszeni. Światło na korytarzu utrudniało zobaczenie postaci, jednak Mikę dostrzegł kwadratową twarz, wodniste oczy i przerzedzone siwe włosy. Gość przechylił głowę, zerknął na judasza i znów zapukał, tym razem silniej. Mikę zamarł. Chętnie cofnąłby się od drzwi, ale bał się, że narobi hałasu. Powoli odsunął jedną stopę, przeniósł na nią ciężar, tak że rozległ się jedynie lekki skrzyp podeszwy. Potem w szparze pod drzwiami urósł cień. Próbuje zerknąć pod drzwiami. Mikę znieruchomiał, a wraz z nim jego cień rzucany od sodowych lamp na ulicy. Jeden ruch, a obcy spostrzeże jego obecność. Zamek nie został naprawiony po włamaniu. Jak się obronić? Co chwycić? Zostanie mu sekunda na działanie. Z podestu dobiegł szczęk przełącznika i światło zgasło. Potem Mikę usłyszał oddalające się kroki. Stał jeszcze przez minutę, nastawiając ucha. Nie śmiał nawet głębiej odetchnąć. W końcu podszedł do okna i zerknął na ulicę. Wydało mu się, że ktoś stoi na rogu, ale postać zaraz zniknęła i Mikę nie potrafił ocenić, czy to ten sam mężczyzna. Na dole stwierdził, że drzwi do budynku stoją otworem. Każdy mógł wejść. Zatrzasnął zamek i ruszył chodnikiem. Było cicho, jedynie pod drugiej stronie ulicy jakiś mężczyzna w przybrudzonym płaszczu rozładowywał artykuły spożywcze z tylnych drzwi furgonetki bmw. Mikę ruszył szybko do rogu i dalej ku Dziewięćdziesiątej. Zaczynało padać, wiatr dął z zachodu. Zastanawiał się, gdzie może być Cathy i czemu nie dzwoni. Oddałby wszystko za to, żeby znowu ją zobaczyć. Jeszcze niedawno Mikę nie zajrzałby do „Lany'ego". Dla facetów z Wall Street było to miejsce zbyt przyziemne, bez japońskiego piwa kirin, sałatek orzechowych. Jednak czasy się zmieniły. Teraz nie mógł wybrzydzać na porządną porcję kalorii za kilka dolców. Nie przeszkadzały jasne, neonowe światła, ceratowe obrusy ani nawet to, że każdy przechodzień mógł zobaczyć kto tutaj jada za grosze. Jeśli odpowiadało to Cathy, która często zaglądała tu na śniadania, mogło być dobre dla każdego. Niech faceci z Wall Street chodzą na swoje wytworne przyjęcia. Ich świat był teraz odległy o tysiące kilometrów. U „Lany'ego" klientela była jak zwykle mieszana: wytatuowani kierowcy taksówek wypychający usta hamburgerami, studenci uniwersytetu stanowego w tweedowych płaszczach i kolorowych szalikach, popijający piwo lub dietetyczną colę. I jeszcze paru gości o wyglądzie komiwojażerów, w marynarkach w kratkę i beżowych prochowcach, którzy wpadli na jednego. Mikę 132 usiadł w rogu, z rękami w kieszeniach. Wbił wzrok w witrynę. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że Cathy wciąż jest gdzieś w pobliżu, że może nadejść w każdej chwili i natknąć się na niego. Wolał zobaczyć ją pierwszy. Czekając na zamówienie, po raz setny przebiegł w pamięci kilka wspólnych tygodni, szukając jakieś znaku, że Cathy do niego wróci, że jej miłość była dość silna, aby nie ulotnić się w ciągu paru godzin. Musi mu dać jeszcze jedną szansę, nie może być inaczej! Wiedział, że każdy dzień rozstania utrudnia ewentualny powrót. Gdybym tylko powiedział jej prawdę, byłaby dzisiaj ze mną. Jeden głupi błąd i żegnaj szanso na szczęście. To nie w porządku! Ktoś się bawił j ego kosztem. Nie miał ochoty na kurczaka, ale zaczął dziobać go widelcem, wsparłszy głowę na drugiej ręce. Marzył, żeby porządnie się upić. I nie myśleć, nie czuć niczego. Od tygodnia nie tknął jednak alkoholu na wypadek, gdyby Cathy pokazała się lub zadzwoniła. Miałby wtedy jedyną, niepowtarzalną szansę wytłumaczenia jej wszystkiego i nie chciał, żeby język mu się plątał. W myślach układał zdania, od których by zaczął. Opracowywał to już setki razy, ale wciąż zdawało mu się, że nie znajduje właściwych słów. Bo i co właściwie miał powiedzieć? Z każdym dniem było to trudniejsze. Odsunął talerz. Zauważył, że nie on jeden siedzi sam przy stoliku. W przeciwległym kącie, skryty częściowo za dwoma komiwojażerami, tkwił jeszcze jeden facet. Przed nim stała szklanka z piwem, czytał „New York Time-sa". Było w nim coś znajomego: siwe włosy, prosty prochowiec. Odłożył gazetę. To był on! Mężczyzna, którego Mikę widział przez judasza godzinę wcześniej. Podniósł głowę i przez chwilę patrzyli na siebie. Potem powrócił do lektury. Mikę zostawił kilka dolców na blacie i wyszedł. Jeśli tamten przyszedł zobaczyć się z Cathy, to znaczy, że też nie wie, gdzie ona jest. Jeśli szukał Mike'a, skąd wiedział, gdzie na niego trafić? Podniósł kołnierz i pomaszerował szybko Dziewięćdziesiątą ulicą. Padało, ruch na Broadwayu odbywał się ze sporymi zakłóceniami, sądząc po niecierpliwych klaksonach gdzieś dalej musiał zrobić się korek. Skręcił w Osiemdziesiątą Siódmą i zwolnił. Gość z restauracji był pewnie komiwojażerem lub kimś takim. Może Cathy umówiła się z nim i zapomniała odwołać spotkanie. Albo sąsiad, który usłyszał, że ktoś się kręci i wolał sprawdzić. Poza tym, mógł to być ktoś inny. Na podeście było przecież dość ciemno. Mikę przechodził przez ulicę, gdy dostrzegł go znowu. Stał po drugiej stronie Dziewiątej Alei pod czerwonym znakiem STOP, w odległości kilkuset metrów, ale Mikę i tak go poznał. Miał złożoną gazetę pod pachą. Michael nie próbował uciekać. Szedł wolno, nie oglądając się, aż uznał, że tamten musi być nie dalej niż czterdzieści, pięćdziesiąt metrów z tyłu. Minął wejście do domu Cathy i skręcił w Ósmą Aleję, znikając tamtemu z pola 133 Sięgał do zasuwy, gdy rozległo się pukanie. Aż podskoczył. Cathy! Znów uniósł rękę, ale zawahał się. Czemu Cathy miałaby pukać? Przecież ma klucze. Pochylił się powoli i zerknął przez judasza. Przed drzwiami stał mężczyzna w prochowcu bez paska, jedną rękę trzymał w kieszeni. Światło na korytarzu utrudniało zobaczenie postaci, jednak Mikę dostrzegł kwadratową twarz, wodniste oczy i przerzedzone siwe włosy. Gość przechylił głowę, zerknął na judasza i znów zapukał, tym razem silniej. Mikę zamarł. Chętnie cofnąłby się od drzwi, ale bał się, że narobi hałasu. Powoli odsunął jedną stopę, przeniósł na nią ciężar, tak że rozległ się jedynie lekki skrzyp podeszwy. Potem w szparze pod drzwiami urósł cień. Próbuje zerknąć pod drzwiami. Mikę znieruchomiał, a wraz z nim jego cień rzucany od sodowych lamp na ulicy. Jeden ruch, a obcy spostrzeże jego obecność. Zamek nie został naprawiony po włamaniu. Jak się obronić? Co chwycić? Zostanie mu sekunda na działanie. Z podestu dobiegł szczęk przełącznika i światło zgasło. Potem Mikę usłyszał oddalające się kroki. Stał jeszcze przez minutę, nastawiając ucha. Nie śmiał nawet głębiej odetchnąć. W końcu podszedł do okna i zerknął na ulicę. Wydało mu się, że ktoś stoi na rogu, ale postać zaraz zniknęła i Mikę nie potrafił ocenić, czy to ten sam mężczyzna. Na dole stwierdził, że drzwi do budynku stoją otworem. Każdy mógł wejść. Zatrzasnął zamek i ruszył chodnikiem. Było cicho, jedynie pod drugiej stronie ulicy jakiś mężczyzna w przybrudzonym płaszczu rozładowywał artykuły spożywcze z tylnych drzwi furgonetki bmw. Mikę ruszył szybko do rogu i dalej ku Dziewięćdziesiątej. Zaczynało padać, wiatr dął z zachodu. Zastanawiał się, gdzie może być Cathy i czemu nie dzwoni. Oddałby wszystko za to, żeby znowu ją zobaczyć. Jeszcze niedawno Mikę nie zajrzałby do „Larry'ego". Dla facetów z Wall Street było to miejsce zbyt przyziemne, bez japońskiego piwa kirin, sałatek orzechowych. Jednak czasy się zmieniły. Teraz nie mógł wybrzydzać na porządną porcję kalorii za kilka dolców. Nie przeszkadzały jasne, neonowe światła, ceratowe obrusy ani nawet to, że każdy przechodzień mógł zobaczyć kto tutaj jada za grosze. Jeśli odpowiadało to Cathy, która często zaglądała tu na śniadania, mogło być dobre dla każdego. Niech faceci z Wall Street chodzą na swoje wytworne przyjęcia. Ich świat był teraz odległy o tysiące kilometrów. U „Larry'ego" klientela była jak zwykle mieszana: wytatuowani kierowcy taksówek wypychający usta hamburgerami, studenci uniwersytetu stanowego w tweedowych płaszczach i kolorowych szalikach, popijający piwo lub dietetyczną colę. I jeszcze paru gości o wyglądzie komiwojażerów, w marynarkach w kratkę i beżowych prochowcach, którzy wpadli na jednego. Mikę 132 usiadł w rogu, z rękami w kieszeniach. Wbił wzrok w witrynę. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że Cathy wciąż jest gdzieś w pobliżu, że może nadejść w każdej chwili i natknąć się na niego. Wolał zobaczyć ją pierwszy. Czekając na zamówienie, po raz setny przebiegł w pamięci kilka wspólnych tygodni, szukając jakieś znaku, że Cathy do niego wróci, że jej miłość była dość silna, aby nie ulotnić się w ciągu paru godzin. Musi mu dać jeszcze jedną szansę, nie może być inaczej! Wiedział, że każdy dzień rozstania utrudnia ewentualny powrót. Gdybym tylko powiedział jej prawdę, byłaby dzisiaj ze mną. Jeden głupi błąd i żegnaj szanso na szczęście. To nie w porządku! Ktoś się bawił jego kosztem. Nie miał ochoty na kurczaka, ale zaczął dziobać go widelcem, wsparłszy głowę na drugiej ręce. Marzył, żeby porządnie się upić. I nie myśleć, nie czuć niczego. Od tygodnia nie tknął jednak alkoholu na wypadek, gdyby Cathy pokazała się lub zadzwoniła. Miałby wtedy jedyną, niepowtarzalną szansę wytłumaczenia jej wszystkiego i nie chciał, żeby język mu się plątał. W myślach układał zdania, od których by zaczął. Opracowywał to już setki razy, ale wciąż zdawało mu się, że nie znajduje właściwych słów. Bo i co właściwie miał powiedzieć? Z każdym dniem było to trudniejsze. Odsunął talerz. Zauważył, że nie on jeden siedzi sam przy stoliku. W przeciwległym kącie, skryty częściowo za dwoma komiwojażerami, tkwił jeszcze jeden facet. Przed nim stała szklanka z piwem, czytał „New York Time-sa". Było w nim coś znajomego: siwe włosy, prosty prochowiec. Odłożył gazetę. To był on! Mężczyzna, którego Mikę widział przez judasza godzinę wcześniej. Podniósł głowę i przez chwilę patrzyli na siebie. Potem powrócił do lektury. Mikę zostawił kilka dolców na blacie i wyszedł. Jeśli tamten przyszedł zobaczyć się z Cathy, to znaczy, że też nie wie, gdzie ona jest. Jeśli szukał Mikę'a, skąd wiedział, gdzie na niego trafić? Podniósł kołnierz i pomaszerował szybko Dziewięćdziesiątą ulicą. Padało, ruch na Broadwayu odbywał się ze sporymi zakłóceniami, sądząc po niecierpliwych klaksonach gdzieś dalej musiał zrobić się korek. Skręcił w Osiemdziesiątą Siódmą i zwolnił. Gość z restauracji był pewnie komiwojażerem lub kimś takim. Może Cathy umówiła się z nim i zapomniała odwołać spotkanie. Albo sąsiad, który usłyszał, że ktoś się kręci i wolał sprawdzić. Poza tym, mógł to być ktoś inny. Na podeście było przecież dość ciemno. Mikę przechodził przez ulicę, gdy dostrzegł go znowu. Stał po drugiej stronie Dziewiątej Alei pod czerwonym znakiem STOP, w odległości kilkuset metrów, ale Mikę i tak go poznał. Miał złożoną gazetę pod pachą. Michael nie próbował uciekać. Szedł wolno, nie oglądając się, aż uznał, że tamten musi być nie dalej niż czterdzieści, pięćdziesiąt metrów z tyłu. Minął wejście do domu Cathy i skręcił w Ósmą Aleję, znikając tamtemu z pola 133 widzenia. Teraz pobiegł na północ do najbliższej przecznicy i zawrócił Osiemdziesiątą Ósmą. Stąd podziemnym parkingiem mógł dotrzeć na tyły domu Cathy. Na rogu omal nie zderzył się ze starszą kobietą pchającą wózek z zakupami. Nie miał sprecyzowanego planu, myślał tylko, aby dostać się do mieszkania i wezwać policję. Parking był niewielki, na dwadzieścia samochodów, raczej pusty. Z dwóch świetlówek na suficie jedna migotała bez przerwy. Mikę zobaczył tylne światła samochodu wyjeżdżającego z przeciwnej strony. Elektronicznie sterowane drzwi już się za nim zamykały. Podszedł do windy, jednak czerwona lampka nad przyciskiem informowała, że dźwig jest zajęty. Wybrał schody. W jednym z mieszkań na drugim piętrze ryczał telewizor. Dochodząc na trzecie usłyszał, że drzwi windy zamykają się gdzieś na górze. Potem światła na schodach zgasły, jak zwykle o wiele za szybko. Po omacku przeszedł kolejny odcinek schodów i poszukał włącznika migoczącego żółtą diodą. Ktoś jednak zdążył przycisnąć go pierwszy. Mikę przeraził się i omal nie zleciał ze schodów. - Trudno pana znaleźć, panie Varela. Facet od „Larry'ego". Nie był wcale taki rosły, a na pewno nie młody, stał na podeście, kilka stopni wyżej niż Mikę. Oczy miał przekrwione, twarz spoconą i zalatywało od niego alkoholem. - Kim pan jest? - spytał Mikę. - Jak pan tu wszedł? Mężczyzna uśmiechnął się. Lewą rękę wciąż trzymał w kieszeni płaszcza. -Nietrudno wejść do starych budynków. Myślałem, że już pan o tym wie. Wskazał na drzwi Cathy. Z widocznymi zniszczeniami. - Co pan tu u diabła robi? - spytał Mikę, wchodząc stopień wyżej. Wolał być blisko, by móc skoczyć na faceta, gdyby wyciągnął z kieszeni broń. Tamten jednak wydobył wizytówkę. - Nazywam się Harry Waterman. Prowadzę dochodzenie na rzecz Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych w sprawie firmy Mendelhaus. Wręczył wizytówkę. Mikę nawet na nianie spojrzał. - Chciałem zobaczyć się z mieszkającą tu osobą, ale jak słyszałem, obecnie nie ma jej w Nowym Jorku. Mikę wszedł na podest. To musiał być jeden z tych gości, o których mówiła Cathy, tych, co za nią chodzili i straszyli. Może to on włamał się wcześniej, tylko nie znalazł tego, czego szukał. Gadka o Centrum to zwykłe łgarstwo. - Zgadza się - powiedział. - Wyjechała. - Podobno do Europy. Tak przynajmniej powiedzieli mi u niej w pracy. - Owszem. Ale czego pan chce ode mnie? Nieznajomy odchrząknął. - Drobiazgu. Tylko pewnej informacji, panie Varela. To wszystko. Mogę pana zapewnić... 134 - Przepraszam, ale nie mogę panu pomóc. Przecież pan już wszystko wie. Wyciągnął klucze i ruszył do drzwi. - Chciałbym - mruknął tamten. - Jednak pojawiły się pewne informacje, sugerujące, że śledztwo jest naprawdę wskazane. Interes publiczny... - O ile pańskie śledztwo ma coś wspólnego z interesem publicznym, panie... - Waterman. - ... proponuję, aby umówił się pan z panną Ryder osobiście. Pewien jestem, że gdyby tu była, chętnie by panu pomogła. Może pan zostawić wiadomość. Jej numer też pan na pewno zna. A teraz, proszę wybaczyć. - Proszę posłuchać. Mam wrażenie, że nie rozumie pan wagi sprawy, która... - Dobranoc. Mikę przekręcił klucz i otworzył drzwi. Mężczyzna cofnął się. - Jak pan chce, panie-Vareia - w jego głosie pojawiła się groźba. - Proszę przyjąć tylko jedną radę. Jeśli paffalbo pana dziewczyna wiecie coś o Men-delhausie, cokolwiek, lepiej od razu mi to powiedzcie. Wiele dziwnych rzeczy zdarzyło się ostatnio. Nie chciałbym pana niepokoić, ale jeśli to nie jest zwykły wyjazd, jeśli ma coś wspólnego z Mendelhausem, obawiam się, że panna Ryder może być w prawdziwym niebezpieczeństwie. Mikę obrócił się. - Co pan chce przez to powiedzieć? - W trakcie rutynowej pracy mogła trafić na coś o tej firmie, czego Mendelhaus wolałby nie ujawniać. Chyba domyślam się, co to może być, a jeśli mam rację, to sprawa znajduje się w polu zainteresowania mojej instytucji. Mikę zawahał się przez chwilę. Chętnie powiedziałby mu o wszystkim, czego się dotąd dowiedział, ale coś kazało mu zachować ostrożność. Potrzebował czasu do namysłu, przynajmniej paru godzin. Waterman podał mu wizytówkę. - W Nowym Jorku może mnie pan znaleźć pod numerem wypisanym na odwrocie. Na pańskim miejscu nie namyślałbym się zbyt długo. Mendelhaus to jedno, ale cała sprawa Erixilu mocno dokuczyła już wielu osobom, które mają zamiar coś z tym zrobić. Radzę naprawić zamki. I dobrze schować moją wizytówkę, żeby jej nie zgubić. Mikę popatrzył za odchodzącym i wszedł do mieszkania. Jazgot telewizora z dołu przebijał nawet przez podłogę. Zdjął płaszcz i podszedł do automatycznej sekretarki sprawdzić, czy nikt nie dzwonił. Nagle zauważył, że prócz zwykłego czerwonego światełka pali się jeszcze jedno, zielone, którego wcześniej nie widział. Według napisu obok oznaczało ono tryb pracy. Uchylił pokrywę, kryjącą dwie minikasety. Ta rejestrująca wiadomości obracała się. Ktoś zadzwonił, żeby zdalnie odsłuchać wiadomości. Tylko Cathy znała kod. Cathy! Podniósł słuchawkę. 135 - Cathy, to ja, Mikę! Czekałem na ciebie, muszę ci coś wyjaśnić. To nie było tak, ja... Stuknęło. Połączenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę. Tego się właśnie obawiał. Robi wszystko, żeby uniknąć kontaktu. Poczuł, że siły go opuszczają. Dłonie trzęsły mu się jak w gorączce. Może to nie była ona... Może mnie nie słyszała... Może telefon się zepsuł... Stał przez kilka długich chwil z twarzą w dłoniach. Licznik zapisanych wiadomości przeskoczył z sześciu na siedem. Powolnym gestem przycisnął klawisz. - Liczba odebranych wiadomości: siedem. Przewinął pierwsze sześć i włączył odtwarzanie ostatniej. Może to Cathy. - Panie Varela, podejrzewam, że chyba nie zrozumieliśmy się zbyt dobrze. Głos należał do Krystala. Mikę poznał go od razu. Mówił spokojnie, niemal przyjaźnie. - Tak się złożyło, że zamieniłem właśnie kilka słów z panną Ryder. Poprosiła mnie, abym coś panu przekazał. Jutro rano lecę do Zurychu, ale jeśli pan chce, możemy spotkać się na śniadaniu w „Cafe de Lyon" na William Street. O ósmej. Będę przy stoliku numer dziesięć. Dobranoc. 27 Manhattan, 10 lutego 1996 roku Mikę obudził się po dwugodzinnej drzemce na sofie. Postanowił zostać w mieszkaniu Cathy i nie wracać do Queens. Droga do Queens i z powrotem zajęłaby masę czasu, już lepiej było się przespać. Potem jednak zaczął przeglądać stare albumy z fotografiami, szukając zdjęć z dzieciństwa i młodości Cathy. Nawet na tych najwcześniejszych miała takie same czarne i hipnotyzujące oczy. Siedział tak aż do czwartej. Przejrzał też album z wycinkami sprzed dwudziestu lat, gdzie były opowiadania, które pisała do szkolnej gazetki, i relacje z jej pobytu w szpitalu, gdy miała lat dwanaście. Krótko po tym, jak jej ojciec zginął w wypadku samochodowym. Nigdy nie ukrywała tego albumu, ale też nie pokazywała go specjalnie, Mikę dopiero teraz zajrzał do środka. Wycinki datowane pomiędzy trzecim a dziesiątym czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku opowiadały o „małej" Cathy Ryder, która została wyleczona z pewnego rodzaju 136 nowotworu nerek. Podawano nazwę: nefroplatomia. Spędziła kilka miesięcy w Maine Central Hospital na chemioterapii. Było też czarno-białe wyblakłe zdjęcie Cathy, krzywiącej się do obiektywu. Czerń jej przymrużonych oczu kontrastowała z wyraźną bladością dziwnej, bezwłosej głowy. Podpis brzmiał Cudowne ozdrowienie. Mikę długo patrzył na zdjęcie ze łzami w oczach. Potem zasnął, a we śnie nawiedzały go ciągle wizje Cathy takiej, jaką poznał, z gęstymi wonnymi włosami i pełnym, kobiecym ciałem. Obudził się z albumem na piersi. Tuż przed oczyma miał fotografię przedstawiającą Cathy grającą na skrzypcach. Stała chyba na podwórku jakiegoś domu na przedmieściu, jej słuchaczem był mały psiak. Na górnym lewym rogu widać było laki. Mikę odchylił fotografię i ujrzał podpis, skreślony niebieskim długo-aisem, dziecięcym charakterem pisma: Ja, mam jedenaście lat. Wstał i poszedł do kuchni. Na suficie rozlewał się bijący zza okna poma-ańczowy blask jakiejś laeipy ostrzegawczej. Mikę stanął przy zlewie, wy-ikał kubek Cathy (z wizerunkienfSchuberta) i nasypał doń kawy rozpuszczalnej. Minęły dwa tygodnie, jak ostatni raz widział Cathy, a zdawało mu się, że to już dwa lata. Może dzisiaj wróci. Przeszedł do salonu i pił kawę, patrząc na ulicę. Zatopiony w myślach ledwie zauważał ludzi biegnących do porannej pracy. Nie zwrócił też uwagi na niskiego mężczyznę, odchodzącego od aparatu telefonicznego po drugiej stronie ulicy. Po raz czwarty odtworzył ostatnią wiadomość na taśmie: Tak się złożyło, że zamieniłem właśnie kilka słów z panną Ryder. Słuchając głosu Krystala, próbował odgadnąć, jaką wiadomość ma dla niego, dobrą czy złą. Potem spojrzał na zegarek i wstał tak gwałtownie, że omal nie rozlał kawy. Była za kwadrans siódma. Jeśli chce zdążyć, musi się pospieszyć. Zjechał windą do podziemia, gdzie zaparkował samochód. Był umyty, ale nie ogolony, wciąż też miał na sobie sfatygowane dżinsy i płaszcz narzucony na kaszmirowy sweter, który dostał od Cathy na święta. Miał nadzieję, że do „Cafe de Lyon" wpuszczająbez krawatów, przynajmniej w porze śniadania. Znał jednak masę takich miejsc, gdzie nie czyniono żadnych wyjątków. W podziemnym parkingu było zimno. Mikę przeszedł wzdłuż samochodów do peugeota Cathy. Przez kilka ostatnich tygodni to był jego punkt odniesienia, zawsze starał się parkować jak najbliżej. Toyota stała trzy miejsca dalej, ginąc w cieniu. Mikę zatrzymał się. Dopiero teraz zauważył, że dwa światła awaryjne, jedno nad wyjściem pożarowym i drugie na betonowym filarze, zostały stłuczone. Dziwne. Na ścianach nie było żadnych graffiti. Można sądzić, że to bezpieczne miejsce. Gdy szedł do wozu, wzdrygnął się. Zwolnił. Przypomniał sobie słowa nieznajomego: sprawa Erixilu mocno dokuczyła już wielu osobom, które mają zamiar coś z tym zrobić. Miał wrażenie, że ktoś czai się w mroku, czeka, aż 137 - Cathy, to ja, Mikę! Czekałem na ciebie, muszę ci coś wyjaśnić. To nie było tak, ja... Stuknęło. Połączenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę. Tego się właśnie obawiał. Robi wszystko, żeby uniknąć kontaktu. Poczuł, że siły go opuszczają. Dłonie trzęsły mu się jak w gorączce. Może to nie była ona... Może mnie nie słyszała... Może telefon się zepsuł... Stał przez kilka długich chwil z twarzą w dłoniach. Licznik zapisanych wiadomości przeskoczył z sześciu na siedem. Powolnym gestem przycisnął klawisz. - Liczba odebranych wiadomości: siedem. Przewinął pierwsze sześć i włączył odtwarzanie ostatniej. Może to Cathy. - Panie Varela, podejrzewam, że chyba nie zrozumieliśmy się zbyt dobrze. Głos należał do Krystala. Mikę poznał go od razu. Mówił spokojnie, niemal przyjaźnie. - Tak się złożyło, że zamieniłem właśnie kilka słów z panną Ryder. Poprosiła mnie, abym coś panu przekazał. Jutro rano lecę do Zurychu, ale jeśli pan chce, możemy spotkać się na śniadaniu w „Cafe de Lyon" na William Street. O ósmej. Będę przy stoliku numer dziesięć. Dobranoc. 27 Manhattan, 10 lutego 1996 roku Mikę obudził się po dwugodzinnej drzemce na sofie. Postanowił zostać w mieszkaniu Cathy i nie wracać do Queens. Droga do Queens i z powrotem zajęłaby masę czasu, już lepiej było się przespać. Potem jednak zaczął przeglądać stare albumy z fotografiami, szukając zdjęć z dzieciństwa i młodości Cathy. Nawet na tych najwcześniejszych miała takie same czarne i hipnotyzujące oczy. Siedział tak aż do czwartej. Przejrzał też album z wycinkami sprzed dwudziestu lat, gdzie były opowiadania, które pisała do szkolnej gazetki, i relacje z jej pobytu w szpitalu, gdy miała lat dwanaście. Krótko po tym, jak jej ojciec zginął w wypadku samochodowym. Nigdy nie ukrywała tego albumu, ale też nie pokazywała go specjalnie, Mikę dopiero teraz zajrzał do środka. Wycinki datowane pomiędzy trzecim a dziesiątym czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku opowiadały o „małej" Cathy Ryder, która została wyleczona z pewnego rodzaju 136 nowotworu nerek. Podawano nazwę: nefroplatomia. Spędziła kilka miesięcy w Maine Central Hospital na chemioterapii. Było też czarno-białe wyblakłe zdjęcie Cathy, krzywiącej się do obiektywu. Czerń jej przymrużonych oczu kontrastowała z wyraźną bladością dziwnej, bezwłosej głowy. Podpis brzmiał Cudowne ozdrowienie. Mikę długo patrzył na zdjęcie ze łzami w oczach. Potem zasnął, a we śnie nawiedzały go ciągle wizje Cathy takiej, jaką poznał, z gęstymi wonnymi włosami i pełnym, kobiecym ciałem. Obudził się z albumem na piersi. Tuż przed oczyma miał fotografię przedstawiającą Cathy grającą na skrzypcach. Stała chyba na podwórku jakiegoś domu na przedmieściu, jej słuchaczem był mały psiak. Na górnym lewym rogu widać było znaki. Mikę odchylił fotografię i ujrzał podpis, skreślony niebieskim długopisem, dziecięcym charakterem pisma: Ja, mam jedenaście lat. Wstał i poszedł do kuchni. Na suficie rozlewał się bijący zza okna pomarańczowy blask jakiejś lampypstrzegawczej. Mikę stanął przy zlewie, wypłukał kubek Cathy (z wizerunkiem Schuberta) i nasypał doń kawy rozpuszczalnej. Minęły dwa tygodnie, jak ostatni raz widział Cathy, a zdawało mu się, że to już dwa lata. Może dzisiaj wróci. Przeszedł do salonu i pił kawę, patrząc na ulicę. Zatopiony w myślach ledwie zauważał ludzi biegnących do porannej pracy. Nie zwrócił też uwagi na niskiego mężczyznę, odchodzącego od aparatu telefonicznego po drugiej stronie ulicy. Po raz czwarty odtworzył ostatnią wiadomość na taśmie: Tak się złożyło, że zamieniłem właśnie kilka słów z panną Ryder. Słuchając głosu Krystala, próbował odgadnąć, jaką wiadomość ma dla niego, dobrą czy złą. Potem spojrzał na zegarek i wstał tak gwałtownie, że omal nie rozlał kawy. Była za kwadrans siódma. Jeśli chce zdążyć, musi się pospieszyć. Zjechał windą do podziemia, gdzie zaparkował samochód. Był umyty, ale nie ogolony, wciąż też miał na sobie sfatygowane dżinsy i płaszcz narzucony na kaszmirowy sweter, który dostał od Cathy na święta. Miał nadzieję, że do „Cafe de Lyon" wpuszczająbez krawatów, przynajmniej w porze śniadania. Znał jednak masę takich miejsc, gdzie nie czyniono żadnych wyjątków. W podziemnym parkingu było zimno. Mikę przeszedł wzdłuż samochodów do peugeota Cathy. Przez kilka ostatnich tygodni to był jego punkt odniesienia, zawsze starał się parkować jak najbliżej. Toyota stała trzy miejsca dalej, ginąc w cieniu. Mikę zatrzymał się. Dopiero teraz zauważył, że dwa światła awaryjne, jedno nad wyjściem pożarowym i drugie na betonowym filarze, zostały stłuczone. Dziwne. Na ścianach nie było żadnych graffiti. Można sądzić, że to bezpieczne miejsce. Gdy szedł do wozu, wzdrygnął się. Zwolnił. Przypomniał sobie słowa nieznajomego: sprawa Erixilu mocno dokuczyła już wielu osobom, które mają zamiar coś z tym zrobić. Miał wrażenie, że ktoś czai się w mroku, czeka, aż 137 wsunie kluczyk w zamek w drzwiczkach, żeby dać mu czymś ciężkim, na przykład łyżką do opon, po potylicy. Stanął i spróbował przebić spojrzeniem ciemność. Zbeształ się w duchu. Po co ktoś miałby robić mu krzywdę? To tylko ciemność i nie ma co bać się koszmarów. Zrobił krok, powiedział sobie, że jeszcze chwila, a wyjedzie rampą na ulicę i dalej, w światło świtu, na spotkanie z Krystalem, i Cathy. Stłuczone szkło zachrzęściło pod podeszwą i zaraz wróciło poczucie, że coś jest nie tak. Skąd tutaj szkło, skoro nigdzie nie widać żadnych zniszczeń? Wyciągnął kluczyki i pochylił głowę, by znaleźć właściwy. Dłonie mu się trzęsły, a włoski na karku zjeżyły. Zaraz stąd wyjedzie, zaraz znajdzie się w słońcu. Poszukał po omacku zamka, przekręcił kluczyk, otworzył drzwi i opadł na siedzenie kierowcy. I wtedy zrozumiał, że naprawdę coś nie gra. Na tapicerce leżały odłamki szkła. Teraz dopiero zauważył wytłuczone boczne okno. Spojrzał na dłoń z kluczykami. Serce mu waliło. Czekał na cios, ale nic się nie stało. Potem opuścił wzrok i dojrzał puste miejsce po radiu Blau-punkt. Odetchnął. - Złodzieje! - powiedział na głos z ulgą. - Tylko przy okazji, kochaneczku. Mikę zamarł z dłonią na kluczyku w stacyjce. Poczuł, jak coś zimnego dotyka jego karku. Broń. Potem znów rozległ się ten głos. Twardy i naprawdę paskudny. - Proszę położyć ręce na kierownicy, panie Varela. Zostawiwszy kluczyk na miejscu Mikę zrobił, co kazano. - Dobrze. Na chwilę zapadła dziwna cisza. Gdy tamten znów się odezwał, Mikę czuł jego oddech na szyi. - A teraz pojedziemy na przejażdżkę. Spojrzał w lusterko, ale ujrzał tylko własne, nabiegłe krwią oczy. Lusterko było skręcone. Napór lufy na głowę zwiększył się, szczęknął odwodzony kurek. - Lepiej, przyjacielu, żebyś się nie oglądał. - Tamten bał się. W jego głosie wyraźnie słychać było strach i złość. Mikę mocniej zacisnął palce na kierownicy. - Spójrz tylko na mnie, skurwielu, a łeb ci rozpierdolę! Dźgnął Mikę'a lufą. Znów zapadła cisza. Mikę słyszał, jak napastnik przesuwa się na tylnym siedzeniu. Gdy się znów odezwał, był już spokojniejszy. - Nie potrzeba ci tego pieprzonego lusterka do j azdy, Mikey. W tym cholernym mieście i tak nikt nie patrzy w to sakramenckie lusterko. Nie będziesz go dotykał, entendido! Po chwili broń odsunęła się od karku. Mikę poczuł, że mężczyzna z tyłu się uśmiecha. Serce wciąż mu łomotało, ale spróbował uspokoić oddech. Palce na kierownicy zwilgotniały. 138 - Mam zapalić? Broń zaraz wróciła na miejsce. - Nie bądź taki bystry, koleś. Żadnego podlizywania się, panie Miguelu Taco, meksykański mokry szczurze. Mikę poczuł uderzenie krwi. Bał się, ale teraz naszła go złość. Wbił wzrok w swoje dłonie. Minęło piętnaście minut. Zaspani ludzie zjeżdżali na dół, wsiadali do samochodów. Nikt nie spojrzał na stojącą w ciemnym kącie toyotę. Kwadrans po siódmej nie znany Mike'owi grubas w wełnianej kamizelce przeszedł wzdłuż zaparkowanych wozów, przystanął na chwilę przed peugotem Cathy, spojrzał na tablicę rejestracyjną. Mikę poczuł, jak napastnik dotyka bronią jego karku. Po chwili grubas wsiadł do innego samochodu i odjechał. Ten z tyłu aż westchnął potężnie, wręcz komicznie. Oddech cuchnął papierosami i czymś słodkim, jakby warzywnym. Pomidory? Tak, typ zalatywał zupą pomidorową! - Teraz zapal, pierdoło. Mikę obrócił kluczyk w stacyjce. Silnik ruszył, zakasłał i zapalił. Mikę włączył pierwszy bieg i wyjechał powoli ze stanowiska. Wóz sunął niespiesznie w stronę wyjazdu. Mikę próbował zebrać myśli. Może wyłączyć silnik na rampie i zablokować wyjazd. Ktoś zszedłby do piwnicy, wezwał policję. Albo uderzyć w inny wóz. Zaraz jednak poczuł chłodny dotyk na karku i odruchowo przyspieszył, skręcając tam, skąd do podziemia docierało światło dzienne. - Słusznie, Miguelu. Prowadź tylko wózek i będzie dobrze. Gdy jednak zbliżyli się do rampy, dźgnął Mikę'a i kazał wykonać jeszcze jedną rundkę. Mikę zakręcił kierownicą i znowu wjechał w cień, aż dotarli do zjazdu prowadzącego na niższy poziom. - Zatrzymaj się. Dobrze. A teraz spokojnie na dół. Mikę skręcił. Sprawa zaczynała wyglądać nieciekawie. Facet wyraźnie improwizował.' Grał na czas. Co się stanie, gdy wybije właściwa godzina? Na drugim poziomie było tylko kilkanaście wozów zaparkowanych zwykle w grupkach po dwa lub trzy. Mikę minął je i wyjechał na prawie pustą przestrzeń. - Przejedź na drugi koniec i zaparkuj. Było niemal ciemno, tylko światła awaryjne barwiły dłonie Mikę'a na brudnopomarańczowy kolor. Znów czekali, ale na co? Mikę zrozumiał, że facet próbuje nie dopuścić do jego spotkania z Krystalem. Krystal miał doprowadzić go do Cathy, a to z jakiegoś powodu byłoby dla kogoś niepożądane. Miało to coś wspólnego z gościem na schodach i z Mendelhausem. Ręce opadły mu z kierownicy. - Łapy w górę, pierdolcu! Mężczyzna szturchnął go lufą broni tak silnie, że aż zabolało. Mikę chwycił kierownicę gwałtownie, jakby to był kark napastnika. Wiedział, że musi jakoś wydostać się z samochodu, ale jak? Na co mógł liczyć? Nie sądził, aby facet zamierzał strzelać. Gdyby chciał go zabić, mógł to uczynić już dawno temu. Nie siedziałby tutaj, ryzykując wykrycie. Nie, miał tylko przytrzymać go z dala od Krystala. Ale skąd dowiedzieli się o spotkaniu? Minęło kolejne pięć minut. Mikę zerknął na zegarek. Była prawie siódma trzydzieści. Krystal pewnie jest już w drodze do baru. Jakiś nagły hałas sprawił, że wyprostował się. To winda otworzyła się gdzieś niedaleko. Białe światło zalało cementową podłogę. Z tyłu pojawiło się dwóch mężczyzn, jeden w beżowym trenczu, z neseserem, drugi w sportowej marynarce, z teczką na dokumenty pod prawą pachą. Mikę poczuł, jak mu puls przyspiesza. Broń nie dotykała już jego karku. Spojrzał z ukosa na klamkę drzwi. Zdąży wysiąść? Nie było czasu do namysłu. Mężczyźni doszli do wozu zaparkowanego dziesięć metrów dalej. Zaraz odjadą, a Mikę zostanie w ciemności. A jeszcze później Krystal odleci do Szwajcarii. Powiedziałem panu Vareli o twoim liście, Cathy, ale nie zadał sobie nawet trudu, żeby po niego przyjść. To była ostatnia szansa. Nie zwlekał. Miał wrażenie, że całą wieczność wysuwa się z wozu. Potem druga wieczność minęła, nim odtoczył się od toyoty. Wołał przy tym do obu mężczyzn, którzy wsiadali właśnie do czerwonego lincolna. Gdy wstał, ujrzał jak gość z bronią gramoli się obok przedniego siedzenia jego wozu. Rewolwer trzymał w prawej ręce. Wyglądał dość groteskowo z wystawioną lewą stopą i nogawką spodni zrolowaną pod kolano, z widocznym pasem bladej skóry. Mikę nie czekał, aż tamten wysiądzie. Na oślep rzucił się ku rampie. Ulicę wypełniały samochody sunące powoli ku skrzyżowaniu z Amsterdam Avenue. Mikę skierował się na róg. Biegł w równym tempie, jak przy joggingu. Była za piętnaście ósma. Jeśli będzie miał szczęście, złapie metro i zdąży. Pokręcił głową, ledwie wierząc w to, co mu się zdarzyło. Całe szczęście, że zdecydował się i złapał za klamkę. Teraz pomysł wyglądał na szalony. Bardzo chciał opowiedzieć Cathy, co zrobił. I że na pewno będzie jej szukał. Od stacji znów biegł. Na William Street dotarł dziesięć po ósmej. Był spocony, płaszcz nosił ślady kurzu z podłogi parkingu, spodnie poplamił olejem. Gdy wszedł do „Cafe de Lyon", dwóch młodych ludzi w nieskazitelnych garniturach, stojących przy barze, obróciło się i spojrzało na niego. Sam też zauważył, jak wygląda i zdumiał się. Otrzepując ubranie, przepchnął się ku lśniącym białymi obrusami stołom. Kilka z nich było zajęte. Przy jednym siedział młody człowiek w szelkach i popijał szampana ze starszą kobietą. Stoły były numerowane, o ile Mikę dobrze pamiętał, numer dziesiąty powinien stać przy oknie, pod małą punktową lampką zawieszoną na suficie. 140 Chwilę potem wmurowało go w podłogę. Przy dziesiątce siedział ten sam mężczyzna, który niedawno pojawił się w irlandzkim barze. Pił sok pomarańczowy z wysokiej szklanki. Nie było mowy o pomyłce. Te same charakterystyczne blizny i bujne siwe wąsy. Czy to był Krystal? I nagle zrozumiał. Podsłuchali wiadomość Krystala! Ten facet przyszedł na spotkanie zamiast niego. Przedstawiłby się jako Michael Varela, a Krystal i tak by nie poznał, bo skąd miał wiedzieć. Chcieliście dopaść Cathy przede mną! Skurwiel popijał soczek i czytał „New York Timesa". Mikę zamknął usta i skierował się do stolika, gdy nagle barman odezwał się stentorowym głosem. - Telefon do pana Michaela Vareli! Tamten wstał i Mikę znów się zatrzymał. Zanim jednak ktokolwiek zdołał powiedzieć słowo, gdzieś z tyłu rozległ się głośny trzask, jakby ktoś strzelił z bata. Mężczyzna przy stolij&rfusiadł gwałtownie, rozlewając sok z tkwiącej wciąż w potężnej dłoni szlflanki. Jakaś kobieta krzyknęła. Wtedy Mikę ujrzał regularną czarną dziurę, która pojawiła się w czole nieznajomego i strumyk krwi spływający po nasadzie nosa. Mężczyzna runął na stół. Tył jego głowy zmienił się w krwawą pulpę, ściana za nim była czerwona, jakby ktoś chlusnął farbą. Mikę upadł popychany od tyłu. Już rozumiał. Ta kula była przeznaczona dla niego. Krystal chciał go zabić. Wszędzie wkoło kłębiły się szare garnitury, ludzie chowali się za przewróconymi meblami. Zagrzechotało stłuczone szkło i rozsypane kostki lodu. W nozdrza uderzył zapach rozlanego soku pomarańczowego i kordytu. Zakrył głowę dłońmi. Część druga Zwiastowanie Okolice Alleinmatt, Szwajcaria, 30 stycznia 1996 Gdy śmigłowiec minął ośnieżoną grań i zanurkował w doliną po drugiej stronie, Cathy mocniej zacisnęła dłoń na uchwycie. Przełomie mignęły jej sylwetki osłaniających dłońmi oczy narciarzy, ale i oni zaraz zniknęli. Maszyna przypadła do zbocza. Cathy zdawało się, że drzewa są tak blisko, że mogłaby dotknąć ich dłonią. Kilometr na północ ujrzała wagoniki kolejki linowej, mijały się akurat nad głęboką rozpadliną, ich stalowe wysięgniki lśniły w słońcu. Daleko w dole, w cienistej dolinie, kryła się wioska Alleinmatt, o tej porze otulona jeszcze mgłą, z której wystawała czarna igła wieży kościoła. Bez żadnego ostrzeżenia pilot skręcił ostro, przemykając obok skalnego występu po prawej. Cathy czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, uciska-jąc serce za każdym razem, gdy zmieniali kurs. - Da vorne ist der Heulendthorn! - krzyknął pilot, wskazując gdzieś przed siebie. Cathy poprawiła się w fotelu i pochyliła, by lepiej widzieć. Przed nimi wyrastał potężny Heulendthorn, wielki granitowy strażnik południowego krańca doliny, ze stromymi ścianami ledwie przyprószonymi śniegiem. O ostry szczyt zaczepiała płynąca niebem chmura, potężny proporzec, zawieszony na skalnym maszcie nad doliną. U stóp masywu leżał błękitny jęzor lodowca. Cathy nigdy jeszcze nie widziała czegoś również pięknego i potężnego. Im bliżej byli góry, im bardziej zasłaniała im świat, tym mniejsza wydawała się jej mała szklana banieczka, która ją niosła. Wkrótce staną się tylko białą plamką na ogromnych skalnych zboczach. Poczuła strach i pokorę wobec ogromu, który nie zostawiał miejsca na nic więcej. Znów nabrali wysokości i z wolna Heulendthorn zniknął im z pola widzenia. Dojrzawszy linię horyzontu, Cathy uspokoiła się. Miarowy huk 10 - Zwiastowanie 145 obracających się łopat wirnika, spokój i opanowanie pilota siedzącego przed ultranowoczesną tablicą przyrządów dodawały ducha. Pierwszy raz leciała śmigłowcem i jak ją wzięło! Oparła się wygodnie w fotelu i zaczerpnęła kilka głębokich oddechów. Była w dobrych rękach. Pilot spojrzał na południe, gdzie gromadziły się masy ciemnych chmur. - Es sieht so aus als ob wir bald Schnee bekommen - powiedział. Cathy zrozumiała z tego tylko słowo: Schnee, śnieg. Zapewne będzie padać. Wróciła myślami do przyjęcia, w którym uczestniczyła zeszłego wieczoru w Zurychu i do rozmowy z Pierre'em Lambertem, szefem działu kosmetycznego Mendelhausa. Przypomniał, jak spotkali się na prezentacji Eri-xilu w listopadzie. Opowiadał o wspaniałych warunkach narciarskich w Alleinmatt, szczególnie po świeżych opadach, i dodał, że powinna znaleźć chwilę, żeby tego spróbować. Zaproponował nawet, że jeśli tylko zdoła się wyrwać, chętnie pokaże jej to i owo w dolinie. Ma w wiosce własny domek. Cathy skłonna była przypuszczać, że Lambert miał na myśli nie tylko jazdę na nartach. Wahała się z przyjęciem propozycji. Nie to, żeby mu nie ufała. Owszem, nie ufała, ale jakoś by sobie poradziła. Przede wszystkim nie chciała, aby nabrał przekonania, że nie traktuje poważnie swojej pracy. Potem jednak spojrzała na sprawę z innej strony i perspektywa krótkiego urlopu wydała się jej kusząca. Od miesięcy nie zaznała chwili odpoczynku, a bardzo go potrzebowała, szczególnie po ostatnich wydarzeniach. Czemu ma nie skorzystać, skoro już tu jest? Może przestanie ciągle myśleć o Michaelu. Po pierwszym wybuchu gniewu doszła do wniosku, że może jednak powinna wysłuchać jego wyjaśnień. Stres w pracy i uwagi ludzi takich jak Steiner sprawiały, że zdradę Mike'a, jeśli istotnie nią była, odczuła jako cios. Tyle nadziei z nim wiązała. Nie powinien jej okłamywać. - Dla większości z nas, żyjących z tej strony Atlantyku, praca to tylko środek wiodący do celu - mówił Lambert z kpiącym uśmieszkiem na opalonej twarzy. - Czasem mam wrażenie, że dla wielu Amerykanów praca jest celem samym w sobie. Tutaj w majestatycznych Alpach, Cathy zrozumiała, co miał na myśli. Kto chciałby zamienić te góry na las wieżowców Manhattanu? Nie lubiła Pierre'a Lamberta. Wzdragała się mimowolnie, widząc jego powłóczyste, uwodzicielskie spojrzenia. Dobrze jednak było mieć kogoś przyjaznego, inaczej czułaby się bardzo samotna. Ernst Krystal przebywał ciągle w Nowym Jorku, a Lambert potrafił być towarzyski. W gruncie rzeczy rozmowa z nim była najciekawszym punktem nudnego wieczoru. Wcześnie rano przybyła z Nowego Jorku. Ulokowano ją w „Baur au Lac", luksusowym i stylowym hotelu, który na samym wstępie zniechęcał cenami. Chyba że było się grubą rybą lub gościem Mendelhausa. Zaproszenie otrzymała od Krystala trzy dni wcześniej. Przyjęła je od razu. W ten sposób miała 146 szansę uzyskać więcej informacji na temat Mendelhausa. Mikę Paine męczył ją o to od wielu tygodni. * Ernst Krystal nazwał to nieformalną „wizytą zapoznawczą", jednak Cathy miała wrażenie, że firma szykuje coś więcej, może wyprzedaż części akcji lub nową fuzję. W każdym razie odrzucenie zaproszenia nie wchodziło w grę. Sprawa Mendelhausa była atutową kartą Cathy, miernikiem jej wiarygodności na rynku i w Webber Atlantic. Gdyby ktokolwiek inny ujawnił nowe informacje, pozycja Cathy mocno by ucierpiała. Przypuszczała, że wraz z niąpojawią się w Szwajcarii inni analitycy, jednak w recepcji, ulokowanej pod elegancką kopułą oranżerii, dowiedziała się że jest jedyną Amerykanką, a nawet jedyną cudzoziemką. Przedstawiono jej paru brokerów i przedstawicieli banków, ale o ile mogła się zorientować, wszyscy byli Szwajcarami i należeli do miejscowej elity. Najbardziej krępujące było to, że wśród czterdziestu czy pięćdziesięciu gości zabrakło na przyjęciu kobiet, jeśli nie Iic2yć paru żon członków kierownictwa Mendelhausa. One jednak przez cały wieczór prawie nie otwierały ust. Pilot zaczął rozmawiać z kimś przez radio. - Phonhc eins kommen. Urządzenie syknęło i odpowiedziało: - Hier spricht Phónix eins. Identifizieren Sie sich. - Hier spricht Adler eins. Wir landen jetzt. Śmigłowiec skręcił wolno ku północy. Po lewej Cathy widziała poszarpane turnie z polami dziewiczego śniegu u stóp. Grań góry przypominała kształtem koński grzbiet, którego najwyższy punkt leżał na zachodzie, naprzeciw Heulendthornu. Ze wschodniej strony stok łagodnie znikał pod pokrywą śniegu, przechodząc w dno następnej doliny. Zbliżyli się do granitowych ścian i polecieli wokół nich na południe. Wtedy zaczęli zniżanie. Z wysokości około trzydziestu metrów, między linią drzew a niemal pionową ścianą skalną Cathy dojrzała budynek. Zdziwiła ją jego surowa, niemal wojskowa forma. Kilka szeregów stalowych barier chroniło go przed lawinami. Gdy podlecieli bliżej, wszystko zniknęło za tumanami wzbitego przez wirnik śniegu. Wylądowali ciężko, serce Cathy znów załomotało. Pilot obrócił się i uśmiechnął. Zobaczyła swoje odbicie w jego okularach przeciwsłonecznych. - Es tut mir leid — powiedział. Z mgły wyłonili się dwaj mężczyźni w białych kurtkach z obszytymi futrem kapturami. Podbiegli do śmigłowca, zajrzeli przez okienko z boku kadłuba i odsunęli drzwi. Szum łopat nabrał nagle mocy. Jeden z nich krzyknął coś do pilota i skinął na dziewczynę, by wysiadła. Z trudem rozpięła pas i zaczęła gramolić się do wyjścia. Wskazała na walizkę, przymocowaną pasem do sąsiedniego fotela, jednak oni nalegali, by wysiadła. - Viel vergnugen im Phónixlager! - powiedział pilot, gdy miała już zejść na ziemię. 147 - Dziękuję - odpowiedziała, chociaż nie miała pojęcia, o co mu chodzi. » - Bitte schón, Fraulein. Gdy tylko stanęła na ziemi, jeden z mężczyzn w bieli skoczył do maszyny i wydobył jej walizkę. Drugi uścisnął jej dłoń i bez słowa poprowadził ku wielkiemu budynkowi na końcu wyrytej w śniegu ścieżki. Gmach przypominał nowoczesny alpejski hotel, tyle żemiał prostokątne okna, w których odbijało się błękitne"niebo. Wszędzie wkoło rosły wysokie jodły o gałęziach ciężkich od śniegu, jednak za nimi Cathy dostrzegała solidny granitowy mur ogrodzenia. Byli w połowie drogi, gdy usłyszała, jak śmigłowiec startuje. Wznosił się niemal pionowo, aż w końcu zniknął za granią. Gdy ucichł odgłos silników, Cathy przystanęła i nastawiła ucha. Usłyszała jedynie własny oddech i przytłumione kroki obu towarzyszy. Granitowe skały i śnieg tłumiły wszelkie dźwięki. Cisza spadła na nią jak brzemię. Wydawała się nienaturalna. Dziewczyna nie chciała jej mącić, choć czekała, aż usłyszy cokolwiek, na przykład wołanie ptaka wśród drzew. Bez skutku. Na stoku powyżej obaj mężczyźni w bieli też przystanęli. Obserwowali Cathy i czekali. Phónixlager, 30 stycznia 1996 roku athy miała wrażenie, że trafiła nie do kliniki, lecz do drogiego wiejskie-V_/go hotelu. Za drzwiami zobaczyła długi kontuar z ciemnego drewna, rzeźbionego w ludowe szwajcarskie wzory. Na obu jego końcach stały wazony pełne lilii. Podłogę z szarego kamienia zaścielał na środku perski dywan, z ciężkich dębowych belek zwisały latarnie. W rogu stał antyczny zegar, na ścianach wisiały gobeliny ze scenami myśliwskimi. - Panna Ryder? U dołu niewysokich schodów stał obcy mężczyzna koło pięćdziesiątki z gładkimi siwymi włosami. Nosił złote okulary z prostokątnymi szkłami i typowy garnitur biznesmena. - Nazywam się Egon Kessler. Pełnię tu obowiązki naczelnego chirurga i szefa działu badawczego. Miło mi panią wreszcie poznać. Uścisnęli dłonie. Mężczyzna przyglądał jej się przez chwilę uważniej, jakby chciał się upewnić, że wita właściwą osobę. Miał błękitne oczy. - Przypadł mi zaszczyt oprowadzenia pani po naszej placówce. Mam nadzieję, że podróż minęła przyjemnie. 148 - Aż mi dech zaparło ~ powiedziała Cathy. - To fantastyczne miejsce. - Cieszę się, że pani tak uważa. Spodziewam się, że wszystko dokładnie pani obejrzy. Na razie proszę za mną... Cathy zetknęła się już wcześniej z nazwiskiem Kesslera. Niedawno słyszała je na przyjęciu w Genewie, pojawiało się też w dokumentach dostarczonych jej przez Krystala. Kessler był głównym sprawcą przewrotu technologicznego, którego efektem był Erixil. I właśnie on miał poświęcić Cathy część swojego cennego czasu, służąc jej za przewodnika. Poczuła się zakłopotana. Ciekawe, czego będą chcieli w zamian? - To miło z pana strony - powiedziała. -Nie wiem, czym zasłużyłam na podobny zaszczyt. Kessler zbył podziękowanie machnięciem ręki. - Zapewniam panią, że to nic takiego. To, co zrobiła pani w Stanach, wystarczy, bardzo nam para pomogła. Teraz pozwoli pani, że przedstawię jej Felixa Gaechtera, jednegp z samodzielnych pracowników naukowych, potem zaprowadzimy panią do pokoju. Gdy będzie pani gotowa, zaczniemy zwiedzanie. Jeden z mężczyzn, którzy przyprowadzili ją z lądowiska, ściągnął kaptur i uśmiechnął się. Był młody, miał krótkie włosy i szczupłą, wręcz kościstą twarz. Drugi, ten który wziął walizkę, gdzieś już zniknął. - Na tym piętrze lokujemy naszych pacjentów - powiedział Kessler. -Panią jednak interesuje bardziej nasza praca naukowa, postanowiliśmy zatem zakwaterować panią w samym centrum badawczym. Będzie tam pani wygodnie. Mamy specjalne pokoje dla gości i członków rady nadzorczej kompanii. - Tu jest pięknie - stwierdziła Cathy, rozglądając się wkoło. - Zupełnie inaczej niż oczekiwałam. - Nie chcemy, aby nasi pacjenci czuli przez cały czas, że przebywają w klinice. Domowy wystrój sprzyja rozluźnieniu, odprężeniu. Mówiąc to poprowadził Cathy przez hol do drzwi oznaczonych tabliczką Privat~Private. Za nimi zaczynał się długi korytarz. Było tu nieco chłodniej niż w klinice i lekko zalatywało siarką. Przy końcu korytarza skręcili nagle i stanęli przed wielkimi i nitowanymi metalowymi drzwiami. - Leżała pani kiedyś w szpitalu, panno Ryder? - spytał Kessler. - Tak, dawno temu. - Z własnego doświadczenia pamięta pani zapewne, z jakim niepokojem się to wiąże. Ludzie nie tylko martwią się o swoje zdrowie, ale też czują się wyobcowani i bezradni, zdani na łaskę i niełaskę obcych. Myślę, że jednym z naszych największych sukcesów jest poszanowanie człowieka w każdym pacjencie. Cathy nie mogła powstrzymać cynicznych myśli. W tej branży sukcesy mierzyło siew dolarach. Jeśli chciało się wypełnić klinikę naprawdę bogatymi 149 pacjentami, należało chuchać na nich i dmuchać. Pamiętała szpital, w którym spędziła wiele miesięcy jako dziecko. Owszem, czuło się, że to instytucja medyczna, ale wszyscy, pielęgniarki i lekarze, byli dla niej bardzo mili. To zapamiętała najlepiej. - W czym specjalizuje się ta klinika, doktorze Kessler? - spytała, gdy przeszli przez drzwi. - Spośród wszystkich ta jest najmniej wyspecjalizowana - odparł Kessler. - Tym zajmują się nasze pozostałe cztery kliniki, chociaż każda z nich ma więcej miejsc. Uważamy, że tu bylibyśmy w stanie przeprowadzić dowolną kurację. Jeśli brakuje czasem sprzętu lub wykwalifikowanego personelu, wówczas sprowadzamy to, co jest potrzebne danemu choremu. Poszli dalej, a drzwi same zamknęły się za nimi. - Macie zatem pięć klinik? - spytała Cathy. - W dokumentacji była mowa tylko o czterech. Kessler i młodzieniec spojrzeli po sobie. Potem Kessler uśmiechnął się. - Zapomniałem, jak dogłębnie zainteresowała się pani naszą firmą, panno Ryder. Oczywiście, ma pani rację. Nie reklamujemy kliniki w Phónixla-ger w tym samym stopniu, co pozostałych. Wiąże się to ze szczególnym charakterem miejsca. Z punktu widzenia pacjentów główną atrakcją Phónixlager, poza oczywiście najlepszą opieką medyczną, jest absolutne odosobnienie i dyskrecja. Doszli do podwójnych drzwi przeciwpożarowych. Przestrzeń za nimi zalewał blask świetlówek, zewsząd dochodził szum elektroniki i klimatyzacji. - Nie zdziwi się pani na pewno słysząc, że nasi pacjenci, często ludzie bardzo znani, mogą mieć aż nadto powodów, aby nie informować opinii publicznej o swoich problemach zdrowotnych. Nie szczędzimy wysiłku, aby o ich leczeniu nie wiedział nikt postronny. - A jednak zaprosili mnie panowie tutaj - zauważyła Cathy, uśmiechając się na wypadek, gdyby uznano jej słowa za obraźliwe. Kessler też się uśmiechnął. - Owszem, zaprosiliśmy, ale muszę wyznać, że głównym powodem, dla którego lokujemy panią w centrum badawczym, jest niechęć do naruszania poczucia prywatności naszych pacjentów. Mam nadzieję, że pani to zrozumie. Jeśli zaś chodzi o lokalizację kliniki i sam fakt jej istnienia, liczymy na pani dyskrecję. Nie muszę chyba wspominać, że nie pomyślelibyśmy nawet o sprowadzeniu pani tutaj, gdyby pan Krystal nie zaręczył, iż jest pani osobą godną zaufania. - To uprzejmie z jego strony - powiedziała Cathy. - Mogę pana zapewnić... - Oczywiście, oczywiście. W takich sprawach osąd pana Krystala rozstrzyga bezapelacyjnie. Cathy wzdrygnęła się mimowolnie. 150 - Zauważyła pani spadek temperatury? Jesteśmy teraz we wnętrzu góry - powiedział Kessler, wskazując przed siebie. Jego słowom towarzyszył szczególny pogłos. - Nasze laboratoria są chronione jak żadne inne na świecie. - Wykuliście wszystko w skale? - Niezupełnie. Same korytarze są dziełem wojska i pochodzą bodajże z lat sześćdziesiątych. Pierwotnie miał to być skład materiałów strategicznych amunicji i tym podobne. Jakiś czas temu generałowie zdecydowali, że to nie najlepsze dla nich miejsce, wie pani, jacy są wojskowi, i zezwolili Mendelhausowi na wieczystą dzierżawę. - Ale czemu szukaliście aż tak odosobnionego miejsca? - Cóż, ze względów praktycznych. Na tej wysokości jest stosunkowo niewiele zanieczyszczeń, zarówno w wodzie, jak w powietrzu. Dodatkowo miejsce to stwarza możliwość ochrony przed niepożądanym promieniowaniem, słonecznym i innyir/jak choćby skutkami awarii nuklearnych. To ostatnie było chyba głównyrr/powodem wykucia sztolni. Oczywiście, mamy tu do czynienia z niską radiacją skał, promieniowaniem tła, jest ono jednak tak niewielkie, że łatwo je ekranować. Mogę też dodać, że umowa dzierżawy przewiduje wykorzystanie w razie wojny tuneli jako schronu przeciwatomo-wego dla personelu i pacjentów. - Przepraszam, że tyle pytam - powiedziała Cathy - ale to wszystko jest bardzo interesujące. - Proszę nie przepraszać za ciekawość - powiedział Kessler. - My wszyscy świetnie to rozumiemy. Bez tej przywary - dodał z uśmieszkiem - wciąż chodzilibyśmy w skórach i łupali kamienie. Przez okno widać było tylko osiem żółtych punktów świetlnych ustawionych w nieregularnym kręgu. Nie umiałaby powiedzieć, jak są daleko ani co oświetlają. Osłoniła oczy dłońmi i przysunęła się do szyby, żeby uniknąć odbicia, ale teraz ciemność stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Kessler stał kilka kroków od niej i wraz z Geachterem i jeszcze jednym asystentem, Azjatą nazwiskiem Chen, sprawdzał kolejne czynności wedle jakiejś listy. Obaj asystenci nosili swetry i dżinsy. Dookoła na ławach i regałach stały równe rzędy metalowych pudełek, niektóre z przyciskami z przodu, inne z przełącznikami lub licznikami. Jeden z asystentów siedział przed pulpitem terminala komputerowego. Cathy o nic już nie pytała, bo nie wiedziała, od czego zacząć. Rozumiała, że będzie czegoś świadkiem, ale brakło jej wyobraźni, by domyślić się czego. - Dobrze, teraz ASC - powiedział Kessler. Azjata wystukał coś na klawiaturze komputera. Kessler podszedł do Cathy. - Proszę wybaczyć - powiedział - ale odliczanie to krytyczny moment. Chwila nieuwagi wystarczy czasem, by zniweczyć lata pracy. Dlatego zawsze 151 dublujemy kontrolę. Człowiek sprawdza komputer, a komputer sprawdza człowieka. Jeśli cokolwiek się nie zgadza, przerywamy procedurę i zaczynamy od początku. - Co to jest? - spytała. - Co tam widać? - Felix, zapal jakieś światło - polecił Kessler. - To komora bezechowa. Jedna z trzech. Zrobiło się jasno i Cathy nie zdołała powstrzymać okrzyku zaskoczenia. Ujrzała gęsty las czarnych zębów. Wyrastały z podłogi, ze ścian, zwieszały się z sufitu. Były różnej długości, niektóre kilkucentymetrowe jak igły, inne znacznie większe. Gdy przyjrzała się im dokładniej, zauważyła że mają formę stożków. Komora była sześcianem o krawędzi około dziesięciu metrów. Ściana najbliżej nich otwierała się na podobieństwo podwójnych wrót. Wewnątrz, dokładnie pośrodku, stał cylinder przypominający podstawę peryskopu okrętu podwodnego z kilkoma okrągłymi okienkami wokół. W każde z tych okienek celowała z odległości kilku metrów metalowo-szklana tuba. One właśnie świeciły na żółto. - Ściany tego pomieszczenia zostały zaprojektowane w taki sposób, aby wchłaniać każdą formę energii. Wchłaniać lub rozpraszać tak, by nie trafiała do środka pomieszczenia - powiedział Kessler. - Przede wszystkim chodzi o uniknięcie odbić. - Odbić światła? - spytała Cathy. - Odbić wszystkiego: światła, dźwięku, a w tym przypadku mikrofal. - Jak w kuchence mikrofalowej? - Tak. Komora została wyposażona w osiem mikrofalowych laserów. Zwykle nazywa sieje maserami. Wyjął z górnej kieszonki chusteczkę i zaczął przecierać okulary. Cathy wyczuła w jego głosie lekkie zniecierpliwienie, tak jakby nie widział większego sensu w opowiadaniu o pracy laboratorium lub uważał to za niewskazane. Gdy poruszał tematy związane z kliniką, aż palił się do objaśnień. Gdy mówił o centrum badawczym jego ton zmieniał się błyskawicznie. Być może w odróżnieniu od Krystala nie ufał Cathy do końca. Ona jednak musiała wyjechać stąd z konkretami w garści, i to takimi, które dobrze wyglądałyby w raporcie i były niedostępne dla Bena Steinera i innych analityków. - Co robią te masery? - Cóż, w zasadzie to samo, co w kuchence mikrofalowej, tylko z odwrotnym efektem. - Chłodzą? - Lepiej, zamrażają. Zamrażają do takiej temperatury, w której nie za-chodząjuż żadne reakcje chemiczne. W przypadku materii organicznej taka temperatura to minus sto dziewięćdziesiąt pięć stopni Celsjusza, punkt wrzenia azotu. Tę temperaturę osiągnęliśmy po raz pierwszy prawie dwa lata temu'. Teraz schodzimy poniżej minus dwustu stopni. 152 Cathy znów spojrzała na środek pomieszczenia. - Tak zimno - powiedziała niemal wyłącznie do siebie. - A jak to działa? Na jakiej zasadzie? Kessler obejrzał się na obu asystentów i zaraz obrócił się do nich plecami, jakby nie chciał widzieć ich reakcji. - Zasada jest prosta, w przeciwieństwie do technologii. Wszystkie cząsteczki, atomy, molekuły można opisać jako systemy rezonansowe. Podobnie jak struny skrzypiec mają swoje naturalne częstotliwości wibracji, zmienne zgodnie z aktualnym stanem atomów czy cząsteczek. Przez lata fizycy pilnie studiowali te relacje, aby lepiej zrozumieć zachowanie atomów i cząstek elementarnych, z których są zbudowane. Rzecz w tym, że atomy są zwykle zbyt pobudzone, poruszająsię zbyt szybko, by można było je zbadać. Jednak wraz z pojawieniem się technologii lepkiego światła w końcu lat osiemdziesiątych możliwe stało się natychmiastowe zamrażanie atomów. Cathy usłyszała śmietfti Gaechtera. -Nie sądziła pani nigdy, panno Ryder, że światło może być lepkie, prawda? Były to pierwsze słowa w języku angielskim, które wypowiedział. - Nie, obawiam się, że nie - mruknęła. - Dziwny pomysł. - Czasem mówi się też o syropie optycznym. Wykrzywił chudą twarz w uśmiechu, ale potem jakby się opamiętał i wrócił do pracy. Kessler nawet się nie odwrócił. - To tylko taki żargon naukowy - powiedział. - Jak wyjaśniłem, cząsteczki drgają z własnymi częstotliwościami. Im są gorętsze, tym gwałtowniejsza jest wibracja i tym szybciej się poruszają. Jednak jeśli wystawi się cząsteczkę na drgania o amplitudzie dokładnie przeciwnej do jej drgań, wówczas można ją unieruchomić, co równa się zamrożeniu. Proszę wyobrazić sobie dwa identyczne kamienie wrzucone do stawu: jeśli dobierze się odpowiednio odległość pomiędzy nimi, wówczas mały obszar powierzchni stawu pozostanie niezmącony, gdyż szczyty fal kręgów zderzą się, a ponieważ będą to równe siły, zniosą się nawzajem. Przy zamrażaniu atomów i cząsteczek korzysta się z laserów, dają bowiem możliwość łatwego regulowania częstotliwości. Synchronizuje sieje niejako z naturalną wibracją atomu, aż ten znieruchomieje i łatwiej podda się badaniu. - Ale czemu zamrażacie molekuły? - spytała Cathy. -Nie robimy tego. Masery służą nam do czegoś całkiem innego i to jest zapewne nasza największa innowacja technologiczna - wyjaśnił Kessler. -Możliwe, że wykuwamy w ten sposób w naukach biologicznych fundamenty pod największy przełom metodologiczny od czasu wynalezienia mikroskopu elektronowego. Całkiem nowe narzędzie badawcze. - Obejrzał się na Cathy. - Skuteczne we właściwych rękach. - A zatem przystosowaliście tę technologię lepkiego światła do badań biologicznych? 153 - Tak. Zamiast zamrażać atomy, zamrażamy materiał organiczny, a dokładniej komórki. Do tego potrzeba niższych częstotliwości promieniowania, gdyż w przypadku całej materii organicznej przeważającą substancjąjest woda, a molekuły wody drgają ze znacznie niższymi częstotliwościami niż wolne atomy. Żeby zrozumieć specyfikę częstotliwości drgań cząsteczki wody, proszę wyobrazić sobie widelec. Atom tlenu to trzonek, a dwa atomy wodoru to zęby. Kessler rozgadał się. Cathy żałowała, że nie może robić notatek, jednak po tylu uwagach o tajności badań wolała nie sprawdzać, jak gospodarze zareagują na próbę zapisania czegokolwiek. - Wspomniała pani o kuchence mikrofalowej - ciągnął Kessler. - Kuchenka emituje mikrofale o częstotliwości tak dobranej, by wzbudzić rezonans w strukturach cząsteczek wody. W ten sposób wzrasta amplituda ich drgań, a to wytwarza ciepło. Woda zresztą najlepiej się do tego nadaje dzięki wiązaniom tlenowo-wodorowym. Węglowo-wodorowe wiązania, takie jakie znajdujemy na przykład w oliwie, z trudem odpowiadająna podobne oddziaływanie. My odwróciliśmy cały proces, spowalniając cząsteczki wody w kulturach komórek. Ich temperatura opada tak bardzo, że nie zachodzą żadne procesy chemiczne. - Czy wasza technologia została już opublikowana? - spytała Cathy. - Jeszcze niezupełnie - powiedział Kessler. - Najpierw chcemy uzyskać pewność, że doszliśmy do optymalnych ustawień. Opanowanie podstaw technicznych zabrało nam lata, a bez zaawansowanych programów analizy falowej, stworzonych przez dyrektora, nie udałoby się nam uzyskać na tyle obszernego pola zamrożenia, by stało się ono użyteczne. - Jak wielkie jest to pole? Czy dałoby się w nim zamrozić szklankę mleka? - Niestety, nie. Jednak całkiem spora grupa ludzkich komórek nie stanowi problemu. Obecnie osiągamy prawie pół milimetra sześciennego. Chen oderwał się od terminala komputerowego. - ASC potwierdza. W porządku, doktorze Kessler - powiedział. Kessler skinął głową. - Przejdź do sprawdzenia wyrównania. Chen wprowadził kolejne komendy do komputera i na parze przeciwległych maserów zaczęły błyskać miarowo czerwone światełka. Po chwili zmieniły kolor na zielony, a następnie to samo powtórzyło się z kolejną parą.Trwało to, póki cała ósemka nie przeszła testu. - Sprawdzamy, czy masery są należycie ustawione - wyjaśnił Kessler. -Po zamknięciu komory powtórzymy ten test jeszcze raz. Cathy usiadła w fotelu i skrzyżowała ramiona. Wszystko, co usłyszała od Kesslera, brzmiało fascynująco i poważnie. Nie były to jednak sprawy, o których mogła napisać w raporcie, nawet tajnym. Nie widziała też związku, jaki miałyby z produkcją kosmetyków czy nawet ochroną zdrowia. Ale Webber Atlantic potrzebowała czegoś takiego, żeby Paine siadł i słuchał i żeby 154 ci z działu sprzedaży zaczęli skakać ze szczęścia. Była zła na siebie, że prezentuje taką postawę i oczekiwania. Oto naukowiec, jeden z najlepszych, przedstawia jej rezultaty wielu lat pracy, a ona myśli tylko o tym, jak wyciągnąć z tego pieniądze, i jak sprzedać jego rewelacje tumanom w rodzaju Brada Matthewsa. Była jednak szefową działu europejskiego i musiała dbać o interesy firmy. Utrata takiego stanowiska nie jest miękkim lądowaniem. Kto się potknie, ten wylatuje. Postanowiła przejść do rzeczy. - Do czego wykorzystujecie cały ten system? - spytała. - Co konkretnie chcecie dzięki niemu uzyskać? Jakie produkty? Ujrzała, że Gaechter i Chen wymienili spojrzenia, jakby wiedzieli, że szef nie lubi podobnych pytań. Kessler jednak zdjął tylko okulary i pomaso-wał garb nosa. - Pamięta pani, nazwałam ten system narzędziem - powiedział w końcu. - Nie wspomniałem o cel», któremu służy. Może być pani pewna jednego. Produkty, które poznała pani dotąd, te, które zwróciły pani uwagę na Men-delhausa, to tylko uboczne efekty uzyskane w drodze ku większym celom. Dzięki sumie wiedzy zgromadzonej za pomocą tego urządzenia jesteśmy bliscy praktycznych zastosowań odkryć, które mogą zrewolucjonizować praktykę medyczną. Cathy zarumieniła się z emocji. - Chętnie bym o nich posłuchała. Jeśli ma pan jeszcze trochę czasu. Kessler spojrzał na nią z góry. - Posłucha pani, ale nieco później. A poza tym wiem, że dyrektor chciałby osobiście przedstawić pani nasze dalsze plany. To też Amerykanin. - Amerykanin? Nie wiedziałam* Zawsze sądziłam, że to pan jest dyrektorem. Kessler pokręcił głową. - Jestem zdumiony, że nikt pani nie powiedział. Naszym dyrektorem naukowym jest profesor Edward Geiger. Phónixlager, 31 stycznia 1996 roku rTTViż po drugiej nad ranem główny wentylator zamilkł i we wnętrzu góry X nastała jedyna w ciągu doby długa chwila niemal całkowitej ciszy. Generatory odpowiedzialne za ogrzewanie kliniki do stałej temperatury siedemnastu 155 stopni Celsjusza ulokowane były na powierzchni, niedaleko od głównego budynku. Po zamknięciu drzwi do laboratoriów nawet ledwo słyszalny szum systemu grzewczego umykał słuchowi, zastąpiony łagodnym podmuchem wentylacji. Teraz jednak wszystko umilkło. Przez laboratorium przeszło dwóch mężczyzn. Ich spocone twarze mignęły w zielonym blasku lampy awaryjnej. Wyższy niósł czarną lekarską torbę, jego towarzysz pchał wózek z urządzeniem wielkości przenośnego telewizora ukrytym pod zwojami kabla. Przy drzwiach magazynu kriogenicznego skręcili w prawo, przez podwójne drzwi przeciwpożarowe przeszli na główny korytarz. Kabel ześliznął się z wózka, przystanęli na chwilę, aż niższy pozbierał zwoje. Żaden nie powiedział ani słowa. Przy końcu korytarza wsiedli do windy. Drzwi odsunęły się, zalewając korytarz światłem. Mężczyzna wtoczył wózek. Gdy obaj byli już w środku, mężczyzna z torbą wcisnął guzik drugiego poziomu. - Oddawanie moczu... - Wywołane. Chociaż prawie nie było potrzebne. Jak większość Amerykanek uwielbia gazowaną wodę mineralną. Skorzystała^ toalety przed pójściem spać, już ci mówiłem. Niższy kiwnął głową. Pot zebrał się kroplami na jego górnej wardze. - Jak już powiedziałem - mruknął z naciskiem - nie ma powodów do niepokoju. Zamrugał, gdy drzwi otworzyły się na kolejny mroczny korytarz. Poziom drugi również mieścił się we wnętrzu góry, lecz był przede wszystkim piętrem mieszkalnym. Mieścił też bibliotekę dyrektora. Jak w całej klinice, także i tutaj unosił się w powietrzu zapach białych lilii. Wytoczyli wózek z windy, skręcili w prawo i ruszyli korytarzem wyłożonym grubym dywanem. Gdy dotarli do właściwych drzwi, wyższy wyjął z górnej kieszonki plastikową kartę i przesunął ją przez czytnik obok klamki. Ciężkie drzwi otworzyły się bezdźwięcznie. Niższy mężczyzna zaczął oddychać głośniej i szybciej przez nos. Zza grubych welwetowych zasłon przenikało słabe światło. Mężczyźni stali przez chwilę, wdychając zapach perfum młodej Amerykanki. Cathy leżała naga na skłębionym prześcieradle, okrycie i nieużywana nocna koszula leżały obok na materacu. Oddychała równo przez otwarte usta, pogrążona w głębokim, narkotycznym śnie. Z początku żaden z przybyszów nie poruszył się, obu oszołomiła uroda śpiącej. Potem otrząsnęli się, wyższy postawił torbę w nogach łóżka. Pochylił się, złapał za róg, coś zaszeleściło i już stał nad nią z wygrzanym prześcieradłem w rękach. Patrzył na dziewczynę, na masę czarnych włosów rozrzuconych na poduszce, ciemne sutki, płaski brzuch i ciemny wzgórek łonowy. Wraz z prześcieradłem uwolnił więcej jej woni. Gdy ją poczuł, rozchylił mimowolnie usta. Nigdy nie przypuszczał, że może być taka piękna. Był człowiekiem rozsądnym, jednak uroda dziewczyny dodała w jego oczach znaczenia temu, co miał zrobić. 156 Ruch drugiego mężczyzny przywołał go do rzeczywistości. Przyklęknął przed nią i otworzył czarną torbę. Rozszedł się mdławy zapach antysepty-ków. Spojrzawszy raz jeszcze na ciemną szczelinę pomiędzy jej białymi udami wyjął z torby instrument z jasnej stali. Mimo niekończących się prób, wciąż nie oswoił się jeszcze z tym narzędziem. Chromowana, zimna i twarda powierzchnia nie pasowała do miękkości jej intymnych zakątków. Stalowy uchwyt łączył się z drugim ramieniem, oba zaś kończyły stulone łopatki przypominające kaczy dziób. Gdy poruszało się pokrętłem przy zawiasie, kaczka otwierała dziób. - Nagrywam. Głos drugiego mężczyzny wytrącił go z zamyślenia. Spojrzał na mikro-magnetofon leżący na podłodze. - Tak, oczywiście. / Położył instrument na/podłodze. Potem wyjął z torby małą lampkę lekarską i nasunął pasek na głowę tak, aby źródło światła mieć pośrodku czoła. - Najpierw badanie jamy brzusznej. - Tak, tak! - mruknął zniecierpliwiony, szukając śladów jakichkolwiek zniekształceń. Potem położył dłoń płasko poniżej klatki piersiowej i zaczął ugniatać ciało. Żadnych anomalii, podejrzanych zgrubień, cyst, stanów zapalnych. Cathy zamknęła usta i zmieniła na chwilę rytm oddechu. - Michael. Klęczący odwrócił się i spojrzał na towarzysza. Potem sięgnął do torby po stetoskop i przyłożył go powyżej jamy brzusznej po lewej. Marszcząc czoło zaczął nasłuchiwać. - Auskultacja... Tak... tak. Normalna pulsacja aorty. Nic więcej. Nie słychać płodu. Jeśli jest w ciąży, to zarodek ma mniej niż dwadzieścia cztery tygodnie. Wyprostował się i otarł pot z czoła. Potem wyjął parę rękawiczek. Był tak blisko jej łona, że czuł oszałamiający zapach kobiety. Mimowolnie powędrował oczami ku jasnym kulom piersi i ciemniejszym płatkom sutek. - Pozycj a litotomiczna - powiedział do czerwonego światełka mikroma- gnetofonu. Odwrócił się ku drugiemu mężczyźnie, który przygotowywał urządzenie na wózku. - Herr Doktor, proszę zostawić na chwilę tę maszynkę. Razem przeciągnęli bezwładne ciało, aż pośladki oparły się o krawędź materaca. Niższy uniósł i rozchylił nogi dziewczyny, zginając je w kolanach, aż przytuliły się do piersi. W milczeniu patrzyli, czy się nie obudzi, ale jej oddech pozostawał równomierny. Wówczas klęczący włączył lampkę. Wydobyte z ciemności genitalia zajaśniały pełnią barw i szczegółów. Klęczący spojrzał na ciemne, pomarszczone fałdy labia majora, osłaniającej 157 głębszy odcień szczeliny pomiędzy pośladkami. Rozdzielił palcami zewnętrzne wargi sromowe. - Ślady wydzieliny pochwowej. Wonna, lepka. Może zapowiadać początek krwawienia. Żadnych śladów candida albicans ani trichomonas. Cewka moczowa w porządku. Brak śladów infekcji. Jeśli to początek okresu, będzie owulować w połowie przyszłego miesiąca. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Sięgnął po stalowy instrument i nałożył nań cienką warstwę przezroczystego smarowidła. - Wsuwam wziernik... chwilę... Wolno wycofał czubek kaczego dzioba. -Co jest? Mężczyzna trzymający nogi Cathy pochylił się, chcąc dojrzeć, co sprawiło, że jego towarzysz nagle umilkł. - Chyba nie jest chora? Klęczący położył instrument na kolanach i pokręcił głową. - Nie, nie jest chora. Raz jeszcze pokręcił głową z niedowierzaniem. Potem spojrzał na tego drugiego. - Jest nietknięta. To dziewica. Na kilka długich sekund zapadła cisza. Ten drugi zmarszczył brwi. - Na pewno? Klęczący skinął głową. - Czy to coś zmienia? - Nieco utrudnia. Rano może odczuwać lekką obolałość, ale zasadniczo to żadna przeszkoda. - To bierzmy się do roboty. Klęczący spojrzał na czerwone oko magnetofonu. Jego głos nabrał urzędowego tonu. - Badanie palpacyjnie dwustronne. Wsunął w dziewczynę palec wskazujący prawej ręki i przycisnął lewą ręką, starając się wyczuć rozmiar i stan wewnętrznych organów. - Pozycja szyjki normalna. Macica w przodozgięciu. Też całkiem w normie. Odchylił się i otarł rękawem pot z czoła. - Wymaz. Sięgnął do torby po plastikową szpatułkę. Odwinął ją z celofanu. Ręce mu się trzęsły. - Pobieram materiał z ujścia waginy do badań cytologicznych. Przez chwilę pracował w milczeniu. Krzywiąc się dla lepszej koncetracji rozprowadził komórki na szkiełku mikroskopowym i zalał paroma kroplami mieszaniny alkoholu etylowego i eteru. Później jądra komórek miały jeszcze zostać zabarwione hemotoksyliną. 158 Tuż po drugiej klęczący zamknął torbę. Twarz zalewał mu pot, mokre włosy lepiły się. Wstał i pokój ożył od cieni przedmiotów skąpanych w blasku lampki. Drugi opuścił nogi dziewczyny, aż opadły na podłogę. Obaj spojrzeli na nagie ciało. Wyższy otarł pot z twarzy. - Martwi mnie, że nie miała jeszcze stosunku seksualnego - powiedział zmęczonym, monotonnym głosem. - To może wskazywać na jakiś rodzaj neurozy. Jest zbyt piękna, by nie otrzymywać żadnych propozycji. - A jaka to różnica? - Jeśli jej seksualizm jest stłumiony, zapewne nie będzie skłonna poprzeć naszego projektu. -Dyrektorze... Wyższy odwrócił się od nagiego ciała. -Tak? Niższy postukał w szkiełko zegarka. - Już czas. Musimy skończyć przed piątą. Wolałbym nie tłumaczyć się przed tymi idiotami z ochrony. - Tak, tak, oczywiście. Do roboty. Wyższy znów przyklęknął, tym razem z przymocowaną do grubego kabla sondą. Z drugiej strony połączona była z maszyną na wózku. Jego towarzysz uniósł nogi dziewczyny, eksponując genitalia. - Badanie ultrasonograficzne. Zamierzam przyjrzeć się błonie śluzowej macicy, a potem jajnikom. Manewrując delikatnie sondą, spoglądał na przesuwający się na ekranie niebieskawy obraz. Mężczyzna trzymający kolana Cathy zacisnął wargi, próbując zrozumieć cokolwiek z tego, co widział. - Trochę trudno... Chwilę. Jest. Klęczący zamarł z oczami wbitymi w ekran. Poprawił położenie sondy koniuszkami palców. -Tak. Macica. Błona śluzowa. Możemy wszystko sprawdzić. Robię zdjęcie. Nacisnął guzik i maszyna na wózku zamruczała basowo. - Jak myślałem. Jest przy końcu cyklu. Naciekanie limfocytowe. Naczynia ściągnięte. Niebawem zacznie się krwawienie. Po przebadaniu wymazu i porównaniu wyników ze stanem błony śluzowej będziemy mogli dokładnie wyznaczyć datę owulacji. Spojrzał na stojącego. - Jeśli wytrzymasz jeszcze trochę, rzucę okiem na jajniki. Przez następne dwadzieścia minut oglądali, sprawdzali, nagrywali. Gdy skończyli, oparli nogi dziewczyny na podłodze, a potem ułożyli ją z powrotem na łóżku i przykryli prześcieradłem. Wyższy wyjął czystą chusteczkę i wytarł wilgoć spomiędzy nóg kobiety. 159 O czwartej siedzieli już w laboratorium i popijali kawę. Na zewnątrz zerwał się wiatr. Wył w przewodach wentylacyjnych. Widoczne w blasku pojedynczej lampy na biurku twarze obu mężczyzn zdradzały zmęczenie. Na blacie piętrzyła się sterta notatek, obok leżały pojemniczki z pobranym niedawno materiałem. Wyższy wpatrywał się w kawę. - Wszystko wygląda bardzo obiecująco, Herr Doktor. Nie ma raka, żadnych śladów nowotworu szyjki czy narządów. Podobnie z infekcją. Sądząc z wyników USG i badania poziomu hormonów niebawem zacznie się menstruacja. Około piętnastego będzie jajeczkować. - O ile przyjąć cykl dwudziestu ośmiu dni. - Oczywiście. Wyższy upił kawy i spojrzał uważnie na kolegę. - Tak czy siak, musimy zabrać się za nią jak najszybciej. W pokoju na górze Cathy poruszyła się. Narkotyk z wolna przestawał działać. Kolejny podmuch wiatru wyrwał jąze snu. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, i daremnie szukała w mroku znajomych kształtów szafki i biurka w swoim pokoju. Poczuła ucisk za oczami, a gdy ruszyła głową, nagły ból odezwał się w skroniach. I jeszcze coś. Obce uczucie między nogami. Wróciły do niej urywki snu. Nie pamiętała, czego dotyczył, poza wrażeniem, że był to koszmar. Koszmar o przemocy, gwałcie... Poczuła pragnienie. Zsunęła nogi z łóżka i usiadła. Zakręciło się jej w głowie, kontury sprzętów straciły ostrość. Wstała i poszła do łazienki. Zapaliła światło nad umywalką i przyjrzała się odbiciu w lustrze. Wypiła szklankę wody i wróciła do pokoju. Zegarek wskazywał piątą nad ranem. Phónixlager, 31 stycznia 1996 roku /^\budził ją telefon. '-Panno Ryder, śniadanie gotowe. Czy wysłać je na górę? - spytał męski głos. - A która godzina? - Ósma rano. - Dziękuję, proszę przysłać śniadanie. Odgarnęła kołdrę i usiadła na skraju łóżka. Nagły impuls bólu przemknął od głowy do stóp. Czuła się jak po całonocnej libacji, w ustach jej zaschło, 160 a przecież przez cały wieczór wypiła tylko dwie lampki wina. Może to choroba odrzutowców, zaburzenie na skutek ich wielkiej prędkości. Nie wszyscy znoszą to bez konsekwencji. Wstała. Poczuła zesztywnienie ud i jeszcze coś, jakiś chłodny ból w lędźwiach. Może naprawdę jestem chora, pomyślała i uśmiechnęła się: jeśli tak, może sprawdzić na sobie jakość opieki medycznej Mendelhausa. Postanowiła wziąć długą gorącą kąpiel. W życiu nie widziała tak dużej wanny. Podeszła niepewnie do ciężkich zasłon. Odgarnęła je. Nie kryły okna, tylko wielkie dziewiętnastowieczne malowidło górskiego krajobrazu. Podświetlała je wąska listwa. Cathy zapomniała, że jest we wnętrzu góry. Wraz ze świadomością tego faktu wróciła klaustrofobia. Zapaliła światła we wszystkich trzech dużych pokojach apartamentu, by rozproszyć lęk. Zanim Kessler zapukał do^ej drzwi, czuła się już o wiele lepiej. Obolałość niemal przeszła, a śniadanie uciszyło łupanie pod czaszką. Kessler był równie przyjazny, jak poprzedniego dnia, chociaż jakoś mniej swobodny. Uśmiechał się często, ale w wymuszony, nienaturalny sposób, tak jakby świadomie starał się wytworzyć dobry nastrój. Wyglądał na kogoś, kto nie spał za dobrze. - Brakuje mi trochę widoku z okna - powiedziała, zamykając za sobą drzwi. - Szczególnie gdy wiem, jak pięknie jest na zewnątrz. - Świetnie to rozumiem - odparł. - Warunki dzierżawy są jednak nieubłagane. Zresztą, dziś rano nie zobaczyłaby pani wiele. Wkoło zaległy niskie chmury, w ciągu dnia oczekiwane są śnieżyce. - Nie domyśliłabym się - mruknęła Cathy. Wizja mgły na zewnątrz ponownie przywołała klaustrofobię. - Ja też nie - stwierdził Kessler - ale jeden z naszych dyrektorów zamierzał przylecieć tu dzisiaj i musiał odłożyć podróż. W tych warunkach śmigłowiec nie poleci. - Który dyrektor? - Pan Lambert, szef działu kosmetycznego. Od kiedy stworzyliśmy tu Erixil, pojawia się regularnie. Dziś jego towarzystwo nam nie grozi. - Poznałam go już - powiedziała Cathy. - Proponował, że zabierze mnie na narty. - Na narty? - zdumiał się szczerze Kessler. - Naprawdę? Cathy wyczuła, że Kesslerowi nie podoba się ten pomysł. Może chęć rozrywki uważał za filisterstwo - przynajmniej w zestawieniu z ważnymi naukowymi kwestiami, które jej zaprezentował. Albo też Lambert miał opinię osoby nadużywającej swojej pozycji w firmie. Wcale by ją to nie zdziwiło. - Oczywiście - dodała - tylko w miarę wolnego czasu. Ciekawa jestem przede wszystkim, czego jeszcze dokonaliście. Chciałabym jak najwięcej zrozumieć. 11 - Zwiastowanie 161 Kessler znów się uśmiechnął. - Zastanawiałem się nad tym i proponuję, byśmy dzisiaj zaczęli od centrum komputerowego. Tam zobaczy pani graficzne przedstawienie całości uzyskanych dotąd danych. Rozmawiałem też z dyrektorem i mam nadzieję, że znajdzie dla nas czas nieco później. Mógłby objaśnić pani zasadnicze cele naszej pracy o wiele lepiej niż ja. Przeszli przez wiele długich korytarzy. Co dwadzieścia kroków mijali kolejne drzwi. Cathy miała niejasne wrażenie, że wciąż znajdują się w głębi góry - nieustannie czuła przewiewający galerie chłodny podmuch. Wysoko pod sufitem zauważyła szereg wielkich otworów wentylacyjnych, osłoniętych metalową siatką. Wjechali windą piętro wyżej i weszli do obszernego, na poły tylko oświetlonego pokoju z rzędami terminali komputerowych pod jedną ścianą i blokami pamięci pod drugą. Zamiast normalnych monitorów zastosowano tu duże płaskie ekrany, każdy o przekątnej prawie dziewięćdziesięciu centymetrów. Czterech mężczyzn pogrążonych było w.prący. Cathy widziała ich skąpane w niebieskiej poświacie twarze, dostrzegała kształty kul i proste linie poruszające się nieustannie na ekranach. Kessler podprowadził ją do najdalszego kąta, gdzie oboje siedli przed terminalem. - Wszystkie zebrane informacje przechowujemy w komputerze - powiedział. - Nie tylko dla wygody, ale również i dlatego, że ułatwia to analizę matematyczną, którą tutaj rozwinęliśmy. Mówię my, ale programy analityczne są wyłącznym dziełem naszego dyrektora. Przyłożył się uczciwie do prac na każdym etapie. Tylko w praktycznych sprawach, takich jak badanie i obróbka komórek, włączali się inni, w tym ja. Stuknął w kilka klawiszy i na ekranie pojawiła się długa, kręta linia z liczbą 21 pod spodem. Na obraz nałożona była siatka współrzędnych z oznaczeniami wzdłuż dolnej i lewej krawędzi ekranu. - To diagram łańcucha DNA, a dokładnie dwudziestego pierwszego chromosomu, jak dotąd najlepiej przebadanego - powiedział Kessler. - Na początek dobrze chyba będzie, jeśli wytłumaczę, co to oznacza. - Bardzo proszę - przytaknęła Cathy w nadziei, że Kessler zacznie od podstaw, tak by mogła potem przekonująco wytłumaczyć wszystkim kolegom, o co chodzi w badaniach Mendelhausa. - Przede wszystkim trzeba wspomnieć, że w każdej komórce znajduje się pełny zapis całego organizmu, czyli komplet informacji, które mogą być potrzebne w poszczególnych typach komórek ciała od zapłodnionego jaja poczynając na dorosłym organizmie skończywszy. W ludzkiej istocie jest około dwustu pięćdziesięciu typów komórek, z których każdy ma swoje funkcje do wypełnienia w konkretnym miejscu. Na przykład komórki, które tworzą wątrobę, byłyby bezużyteczne w mózgu. Wspomniana informacja znajduje się w jądrze komórki, w parze jednostek zwanych chromosomami. 162 Ludzka komórka ma dwadzieścia trzy takie pary. Chromosom składa się z pojedynczego łańcucha złożonych molekuł, zwanych DNA, wraz molekułami utrzymującymi łańcuch we właściwej pozycji. To, co pani tu widzi, to komputerowy model chromosomu dwudziestego pierwszego po rozprostowaniu. Przy powiększeniu dostrzeże pani strukturę DNA. Kessler stuknął w klawisze. Powiększanie trwało jakby bez końca, aż maleńki wycinek łańcucha wypełnił ekran. Były to dwie owinięte wkoło siebie spirale z cząstkami łączącymi. Przypominały skręconą drabinę. Połączenia były oznaczone parami barw: białą i czarną lub czerwoną i zieloną. - To podwójna spirala - powiedziała Cathy. - Poznaję. - Nośniki informacji znajdują się we wnętrzu podwójnej helisy. Tutaj przełożona została na alfabet chemiczny, dwie jego litery widać na każdym z połączeń. Razem tworzą słowa lub polecenia. Litery są tylko cztery: A o-znacza adeninę, T tyminę, G guaninę i C cytozynę. Na ekranie każdy z tych związków chemicznych opisany zbstał osobnym kolorem. Widać to na połączeniach między parami molekuł DNA. A zawsze współwystępuje z T, C zawsze z G. Dlatego mówiąc o połączeniach, ma się zwykle na myśli pary podstawowe. Aby odczytać fragment DNA odcina się fragment spirali, zrywa połączenia i następnie odczytuje litery z jednej strony. Wystarczy z jednej, bo gdy ją znamy, druga jest oczywista. I tak, gdy mamy A, C, C, T, to druga nie może być inna, jak T, G, G, A. Takie grupy liter, czasem zawierające wiele tysięcy znaków, zawierają informację konieczną do wyprodukowania jednej użytecznej molekuły, czyli protein komórkowych. Podobną grupę nazywamy genem. - Ile jest par podstawowych? - Około trzech miliardów w czterdziestu sześciu chromosomach. Większość z nich to tylko budulec, można powiedzieć spacje między słowami. Liczbą par funkcjonalnych, czyli genów, szacuje się mniej więcej na siedemdziesiąt pięć tysięcy. Termin gen opisuje całość funkcjonalną, nie jednostkę fizyczną. Pojedyncze geny mogą często korzystać z tych samych par, podobnie jak słowa zawierają te same głoski. Na przykład słowo standard zawiera słowa stan, dar i tan, wszystko zależy od tego, gdzie zacznie się czytać.. - A wy pracujecie nad identyfikacją tych par, zgadza się? - Połowa laboratoriów genetycznych na świecie nad tym pracuje - odparł Kessler. - Program Genotypu Człowieka, którego realizację rozpoczęto siedem lat temu, opiera się na współpracy ponad dwustu dwudziestu grup badawczych z dwudziestu trzech krajów. Wszystkie robią to samo, chociaż z pewnymi modyfikacjami metody: mozolnie odcinają kawałki DNA i spisują odnalezione sekwencje. Zajmie im to jeszcze wiele lat. To ogromna praca, a do tego dochodzą problemy interpretacji i to nie tylko dlatego, że każdy ma trochę inny zestaw genów. Najtrudniej ustalić, który fragment za co odpowiada, który 163 dostarcza informacji kluczowych, a który decyduje o mniej istotnych zmiennych w rodzaju koloru tęczówki. To żmudne zajęcie, ustalać, gdzie kończy się jeden gen, a zaczyna drugi, i czy pary podstawowe należą w danym miejscu do genu. czy są tylko zwykłym łącznikiem. - Program ma za zadanie spisanie sekwencji literowych, chociaż nie wiadomo, gdzie kończą się i zaczynają poszczególne słowa? - Tak właśnie jest i o ile nic nie stanie na przeszkodzie, mam na myśli prawne restrykcje wobec badań ludzkich zarodków, wówczas miną jeszcze dziesięciolecia, nim poszczególne słowa, czyli geny, zostaną zidentyfikowane. Nie da się powiedzieć, ile genów zawiera dany fragment, jak długo nie wyodrębni się ich na podstawie rezultatów ich działania. - Czy współpracujecie z programem? Kessler założył ręce na piersi i uśmiechnął się. Aż do tej chwili Cathy sądziła, że udziela jej wyjaśnień, ponieważ mu to zlecono, a w głębi ducha uważa je za marnowanie czasu. Teraz jednak wyczuła w nim chęć wytłumaczenia jej wszystkiego, rozjaśnienia obrazu i zarażenia własnym entuzjazmem. Chciał, aby dziewczyna poczuła ten sam smak triumfu, jaki dany był im. - Oficjalnie tak - powiedział. - Przekazujemy im informacje o naszych dokonaniach w identyfikacji par. Większość danych, które pani tu widzi, otrzymaliśmy z Programu: rezultaty sekwencjonowania są powszechnie dostępne. Jednak nasze badania podążają w odmiennym kierunku, o wiele bardziej obiecującym, jak sądzę. Dlatego właśnie chciałem, aby ujrzała pani nasz mikrofalowy laser. Bez niego bylibyśmy równie ślepi jak inni. - Obawiam się, że nie widzę związku. - Zobaczy go pani - powiedział Kessler. - Proszę pomyśleć: komórka jest wysoce złożoną maszyną z wbudowanym komputerem. Ten komputer to jądro z chromosomami. Jak wszystkie komputery, także i ten jest zaprogramowany, aby odpowiadać na pewne bodźce, czyli rodzaj rozpoznawalnej dlań informacji, napływającej z zewnątrz, ze środowiska. Gdy organizm rośnie od jaja do postaci dorosłej, komórki nie tylko się mnożą, ale i różnicują, ostatecznie ulegając specjalizacji. Wszystko to musi być sterowane przez pokładowy komputer komórki, odpowiadający na sygnały otoczenia. Jeśli do stworzonego przez człowieka komputera wprowadzimy odpowiednie polecenia, wykona on podobnie skomplikowane zadanie. Czeka tylko na sygnał, aby przystąpić do działania. Musimy jedynie znać odpowiedni sygnał, czyli stosowne polecenie. Resztą komputer zajmie się sam. - Jaką formę przybierają te sygnały we wnętrzu komórki? - Maszyny i komputery korzystają z elektryczności. Obecna jest wszędzie, począwszy od zasilania, na składowaniu informacji w mikroczipach kończąc. Wewnątrz komórki funkcje te pełnią proteiny i inne molekuły złożone. Proteiny są tym, co opisują geny. Jeśli jakaś proteina jest potrzebna, wówczas fragment DNA z właściwym kodem rozwija się. Odpowiadająca 164 molekuła RNA formuje odcisk kodu genetycznego. Proces ten nazywa się transkrypcją. Po transkrypcji małe fragmenty łańcucha RNA, niosące chemiczny odcisk genu, przechodzą z jądra do cytoplazmy, przestrzeni między jądrem a ścianą komórki, gdzie są odczytywane przez „zespoły produkcyjne", zwane rybosomami. Rybosomy budują potrzebną proteinę z obecnych w cytoplazmie cząsteczek pożywienia. - Czy te sygnały to też proteiny? - To kombinacje i różne stężenia protein, czasem wysoce złożonych. Pewne geny, nazywamy je „mądrymi genami", odpowiadają na kombinacje tych sygnałów przesyłanych z jednego genu do drugiego, wewnątrz komórki lub z jednej komórki do drugiej, potem włączająlub wyłączająposzczególne geny wedle potrzeby. Można powiedzieć, że mądre geny wydają polecenia innym częściom komputera komórkowWo. Sąjak procesor w komputerze. - A co im przekazują? Co zabierają sygnały? - Sądzimy, że przenoszą podstawowe informacje potrzebne jądru. Na przykład obecność pewnych protein sygnałowych, w przeciwieństwie do pozostałych, mówi mądremu genowi, że pora, aby komórka zmieniła jakoś kształt. Mądry genunieruchamiajedne i uruchamia inne geny funkcjonalne, aby otrzymać pożądany kształt przez aktywację enzymów, które dokonają transkrypcji. W cyklu rozwojowym jednostki takie sygnały informują mądre geny o sposobach różnicowania się komórek, o adaptacji ich struktur, kiedy należy zacząć wytwarzać pewne substancje, a kiedy przestać. Od chwili powstania komórki trwa nieustanna wymiana informacji pomiędzy mądrymi genami jądra a cyto-plazmą i jądrami innych komórek. Jako nośniki służą proteiny. Wiele różnych protein. Wszystkie te proteiny można wytworzyć sztucznie. Wreszcie Cathy zaczęła rozumieć. W materiałach otrzymanych od Kes-slera też była o tym mowa: o pewnych proteinach uczących komórki naskórka, jak zachowywać się na podobieństwo młodych komórek i w konsekwencji produkować substancje, których w starej skórze normalnie brakuje. - Zatem jeśli wiemy, która proteina pobudza jaki proces, wówczas możemy skłonić komórkę praktycznie do wszystkiego? - Do wszystkiego, do czego jest zdolna. Wszystkie komórki ciała wywodzą się od jednego i tego samego przodka: zapłodnionego jaja, jednak różnicują się w miarę wzrostu organizmu. Zróżnicowane komórki zawierają wprawdzie pełnię informacji, jednak ich struktura może uniemożliwiać pewne przekształcenia. Innymi słowy, pewne ich funkcje mogą być trwale wyłączone. - Ale wy znacie te proteiny? I wiecie wszystko o sygnałach? Po raz pierwszy od chwili spotkania Cathy zobaczyła, jak Kessler uśmiecha się. Jej żywe zainteresowanie wyraźnie go ucieszyło. - Proszę dać nam jeszcze kilka lat, a poznamy większość z nich. Jak dotąd, spisaliśmy tylko drobną część, jednak podobnie jak w przypadku wszystkich naszych badań profesor Geiger kieruje nasze wysiłki ku najbardziej 165 użytecznym obszarom. W tym między innymi przejawia się jego geniusz. Skoncentrowaliśmy się na pierwszych godzinach, dniach i tygodniach życia, czyli na wczesnej fazie różnicowania się komórek. To tu badania mogą przynieść największą wartość medyczną. -1 do tego właśnie wykorzystujecie technologię maserów? - To umożliwia nam pracę. Jak wspomniałem, w żywej komórce proteiny nieustannie zmieniają się. Jeśli otworzymy komórkę, wówczas proces zamiera i wprawdzie możemy zewidencjonować te, które znajdziemy w środku, jednak nie poznajemy ich funkcji. Nawet jeśli się ma całą kolonię komórek na tym samym etapie rozwoju i bada tylko jedną z nich, staje się przed tym samym problemem, zanim bowiem uda się zidentyfikować proteiny w badanej komórce, inne przechodzą już do kolejnego etapu. W ten sposób nigdy nie uda się powiązać przyczyny i skutku. My jednak potrafimy to, panno Ryder. Nasze kultury komórek ulegają czasowemu zamrożeniu w komorze bezechowej, a my badamy tylko kilka. Szukamy łańcuchów RNA w cytopla-zmie, aby dowiedzieć się, jakie proteiny zostały wyprodukowane, możemy nawet zajrzeć do wnętrza chromosomów, aby obejrzeć proteiny wiążące się ze zidentyfikowanymi wcześniej mądrymi genami. Gdy kończymy śledztwo, natychmiast rozmrażamy kultury i pozwalamy im rozwijać się przez określony czas. Potem powtarzamy proces. Z początku robiliśmy przystanki co dwadzieścia cztery godziny, potem co dwanaście, a potem co sześć. Kultury wydzielamy we wczesnym stadium przed okresem różnicowania się i obserwujemy ich równoczesny rozwój, tak że nie grozi nam wpływ błędów wynikłych z zamrażania i rozmrażania. Wykorzystując program naszego dyrektora, zaczęliśmy zauważać konkretne wzory i cykle zachowań. Na początku skoncentrowaliśmy się właśnie na nich, a dokładniej na ustaleniu, co je wywołuje. Odkryliśmy, że niektóre z cykli zbiegają się z czasem, gdy komórka musi się zdecydować, którą z dwóch dróg rozwoju obrać. Aż do dzisiaj na tym właśnie skupia się zasadnicza część naszych badań. Cathy zerknęła przez ramię. Dwóch z mężczyzn przy terminalach obróciło ku niej głowy, jednak gdy tylko zobaczyli, że na nich patrzy, wrócili do pracy. Kessler nie zauważył tego, wpisywał coś do komputera. Podwójna spirala zniknęła, na jej miejscu pojawiły się litery I. D. - To garść surowych danych, opisujących kulturę, którą wczoraj zamrażaliśmy - powiedział. - Obecnie to nasza najbardziej dojrzała kultura. Uderzył w kilka klawiszy i ekran wypełniła kolumna żółtych liczb. Kessler przesunął kursor do dołu ekranu i wcisnął enter. Tym razem ujrzeli trzy kolumny. Pierwsza zawierała długie zestawy symboli chemicznych w sekwencjach, druga nazwy w rodzaju cytokina 14 lub onkogen erbB, trzecia daty i godziny. - Pewnego dnia zrozumiemy to do końca. Będziemy wiedzieć, jak działają systemy regulujące wszystkich ludzkich komórek. Będziemy zdolni 166 sztucznie skłonić zapłodnione jajo do przemiany w dowolną inną, nawet wyspecjalizowaną, komórkę dorosłego organizmu. - Wspominał pan o zastosowaniach medycznych - zauważyła Cathy. -Proszę mi o tym powiedzieć. Kessler już miał odpowiedzieć, gdy nagle umilkł i podniósł się. Cathy spostrzegła, że ktoś za nimi stoi. W chwili, gdy się obejrzała, wiedziała już, kim jest. - Mam nadzieję, że doktor Kessler nie zanudził pani wykładem - powiedział przybysz głosem cichym, ale wyraźnym. - Jeśli nic pani nie zrozumiała, proszę się nie przejmować. - Panno Ryder, czy mogę przedstawić profesora Geigera? - powiedział Kessler. - To zaszczyt poznać pana, profesorze - odezwała się Cathy, ściskając dłoń przybysza. i Był wysoki, niemal atletycznej budowy. Miał wysokie czoło i ciemne włosy z wyraźnie zarysowanymi aatokami, brązowe, głęboko osadzone oczy. Można było odnieść wrażenie, że wciąż gniewnie marszczy brwi, nawet jeśli reszta twarzy wyrażała uśmiech czy inne uczucia. Zupełnie, jakby obserwował otoczenie zza maski. Może za sprawą kontrastu z Kesslerem, wydał się Cathy niesłychanie dystyngowanym człowiekiem. Nie przypominał wcale postaci roztargnionego profesora, jakiego się spodziewała. Był młodszy od Kesslera, musiał mieć około czterdziestu pięciu lat, i na swój chłodny, pełen dystansu sposób, był przystojny. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział Geiger. - Żałuję, że nie zdołałem powitać pani zaraz po przyjeździe. - Nie szkodzi. Świetnie o mnie zadbano. Muszę przyznać, że nie miałam pojęcia, iż prowadzą panowie tak intensywne prace badawcze i że trwa to już tak długo. Geiger uśmiechnął się. - Zauważyłem, że dla większości ludzi ze świata finansjery trzy albo cztery lata to długo. Podejrzewam, że piętnaście lat to dla nich cała wieczność. Jednak ludzki kod genetyczny ewoluował przez kilkaset milionów lat. Miliony wieków komplikował się i rozrastał. Na odcyfrowanie takiej zagadki kilka tysięcy dni to chyba nie za wiele? Cathy przytaknęła. Wiedziała, że Geiger kpi poniekąd z jej sposobu myślenia, ale nie czuła się urażona. Mówił ze spokojną pewnością siebie, bez śladu wahania, łagodnym tonem. Bardziej niż słowa Kesslera przekonywało to o jego geniuszu. Przy kimś takim nie wstydziła się okazać niewiedzy, podobnie jak dziecko w rozmowie z dorosłym. Bardzo chciała usłyszeć coś więcej. - O ile dobrze zrozumiałam doktora Kesslera, dokonaliście już niebywałych postępów. - Z naukowego punktu widzenia można powiedzieć, że znaleźliśmy się w czołówce -odparł. - Trzeba jednak pamiętać, nawet jeśli jesttoniepopularny 167 użytecznym obszarom. W tym między innymi przejawia się jego geniusz. Skoncentrowaliśmy się na pierwszych godzinach, dniach i tygodniach życia, czyli na wczesnej fazie różnicowania się komórek. To tu badania mogą przynieść największą wartość medyczną. -1 do tego właśnie wykorzystujecie technologię maserów? - To umożliwia nam pracę. Jak wspomniałem, w żywej komórce proteiny nieustannie zmieniają się. Jeśli otworzymy komórkę, wówczas proces zamiera i wprawdzie możemy zewidencjonować te, które znajdziemy w środku, jednak nie poznajemy ich funkcji. Nawet jeśli się ma całą kolonię komórek na tym samym etapie rozwoju i bada tylko jedną z nich, staje się przed tym samym problemem, zanim bowiem uda się zidentyfikować proteiny w badanej komórce, inne przechodząjuż do kolejnego etapu. W ten sposób nigdy nie uda się powiązać przyczyny i skutku. My jednak potrafimy to, panno Ryder. Nasze kultury komórek ulegają czasowemu zamrożeniu w komorze bezechowej, a my badamy tylko kilka. Szukamy łańcuchów RNA w cytopla-zmie, aby dowiedzieć się, jakie proteiny zostały wyprodukowane, możemy nawet zajrzeć do wnętrza chromosomów, aby obejrzeć proteiny wiążące się ze zidentyfikowanymi wcześniej mądrymi genami. Gdy kończymy śledztwo, natychmiast rozmrażamy kultury i pozwalamy im rozwijać się przez określony czas. Potem powtarzamy proces. Z początku robiliśmy przystanki co dwadzieścia cztery godziny, potem co dwanaście, a potem co sześć. Kultury wydzielamy we wczesnym stadium przed okresem różnicowania się i obserwujemy ich równoczesny rozwój, tak że nie grozi nam wpływ błędów wynikłych z zamrażania i rozmrażania. Wykorzystując program naszego dyrektora, zaczęliśmy zauważać konkretne wzory i cykle zachowań. Na początku skoncentrowaliśmy się właśnie na nich, a dokładniej na ustaleniu, co je wywołuje. Odkryliśmy, że niektóre z cykli zbiegają się z czasem, gdy komórka musi się zdecydować, którą z dwóch dróg rozwoju obrać. Aż do dzisiaj na tym właśnie skupia się zasadnicza część naszych badań. Cathy zerknęła przez ramię. Dwóch z mężczyzn przy terminalach obróciło ku niej głowy, jednak gdy tylko zobaczyli, że na nich patrzy, wrócili do pracy. Kessler nie zauważył tego, wpisywał coś do komputera. Podwójna spirala zniknęła, na jej miejscu pojawiły się litery I. D. - To garść surowych danych, opisujących kulturę, którą wczoraj zamrażaliśmy - powiedział. - Obecnie to nasza najbardziej dojrzała kultura. Uderzył w kilka klawiszy i ekran wypełniła kolumna żółtych liczb. Kessler przesunął kursor do dołu ekranu i wcisnął enter. Tym razem ujrzeli trzy kolumny. Pierwsza zawierała długie zestawy symboli chemicznych w sekwencjach, druga nazwy w rodzaju cytokina 14 lub onkogen erbB, trzecia daty i godziny. - Pewnego dnia zrozumiemy to do końca. Będziemy wiedzieć, jak działają systemy regulujące wszystkich ludzkich komórek. Będziemy zdolni 166 sztucznie skłonić zapłodnione jajo do przemiany w dowolną inną, nawet wyspecjalizowaną, komórkę dorosłego organizmu. - Wspominał pan o zastosowaniach medycznych - zauważyła Cathy. -Proszę mi o tym powiedzieć. Kessler już miał odpowiedzieć, gdy nagle umilkł i podniósł się. Cathy spostrzegła, że ktoś za nimi stoi. W chwili, gdy się obejrzała, wiedziała już, kim jest. - Mam nadzieję, że doktor Kessler nie zanudził pani wykładem - powiedział przybysz głosem cichym, ale wyraźnym. - Jeśli nic pani nie zrozumiała, proszę się nie przejmować. - Panno Ryder, czy mogę przedstawić profesora Geigera? - powiedział Kessler. - To zaszczyt poznać pana, profesorze - odezwała się Cathy, ściskając dłoń przybysza. ¦ Był wysoki, niemal atletycznej budowy. Miał wysokie czoło i ciemne włosy z wyraźnie zarysowanymi aatokami, brązowe, głęboko osadzone oczy. Można było odnieść wrażenie, że wciąż gniewnie marszczy brwi, nawet jeśli reszta twarzy wyrażała uśmiech czy inne uczucia. Zupełnie, jakby obserwował otoczenie zza maski. Może za sprawą kontrastu z Kesslerem, wydał się Cathy niesłychanie dystyngowanym człowiekiem. Nie przypominał wcale postaci roztargnionego profesora, jakiego się spodziewała. Był młodszy od Kesslera, musiał mieć około czterdziestu pięciu lat, i na swój chłodny, pełen dystansu sposób, był przystojny. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział Geiger. - Żałuję, że nie zdołałem powitać pani zaraz po przyjeździe. -Nie szkodzi. Świetnie o mnie zadbano. Muszę przyznać, że nie miałam pojęcia, iż prowadzą panowie tak intensywne prace badawcze i że trwa to już tak długo. Geiger uśmiechnął się. - Zauważyłem, że dla większości ludzi ze świata finansjery trzy albo cztery lata to długo. Podejrzewam, że piętnaście lat to dla nich cała wieczność. Jednak ludzki kod genetyczny ewoluował przez kilkaset milionów lat. Miliony wieków komplikował się i rozrastał. Na odcyfrowanie takiej zagadki kilka tysięcy dni to chyba nie za wiele? Cathy przytaknęła. Wiedziała, że Geiger kpi poniekąd z jej sposobu myślenia, ale nie czuła się urażona. Mówił ze spokojną pewnością siebie, bez śladu wahania, łagodnym tonem. Bardziej niż słowa Kesslera przekonywało to o jego geniuszu. Przy kimś takim nie wstydziła się okazać niewiedzy, podobnie jak dziecko w rozmowie z dorosłym. Bardzo chciała usłyszeć coś więcej. - O ile dobrze zrozumiałam doktora Kesslera, dokonaliście już niebywałych postępów. - Z naukowego punktu widzenia można powiedzieć, że znaleźliśmy się w czołówce-odparł. - Trzeba jednak pamiętać, nawet jeślijest to niepopularny 167 punkt widzenia, iż ostateczny sukces prac zależy od tego, ile ludzkość skorzysta na nich. W tym względzie nie mamy się jeszcze czym pochwalić. Kessler patrzył na swoje buty. - Pytałam już doktora Kesslera o medyczne zastosowania waszych badań. Rozumiem, że mogą być nader interesujące. - Potencjalnie tak. Już w studenckich czasach wierzyłem, że właśnie biologia komórek wywrze ogromny wpływ na nauki medyczne, odegra największą rolę w leczeniu chorób i przedłużaniu życia. Dlatego poświęciłem tej dziedzinie ponad dwadzieścia lat pracy. W porównaniu ze zgłębianiem zagadki ludzkiej komórki badania odległych galaktyk czy naszego własnego Słońca są o wiele prostsze. Uśmiechnął się, jakby chciał przeprosić za zbyt poważny ton, i wzruszył ramionami. - W każdej dziedzinie jest tak, że między pracą badawczą a praktycznym zastosowaniem zieje czeluść o wiele szersza i głębsza, niż się oczekuje. Po ponad dwóch latach prób klinicznych wciąż jeszcze nie pokonaliśmy wszystkich przeszkód. - To musi frustrować - szepnęła Cathy, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Nagle zaniepokoiła się. Pozostali mężczyźni w pokoju byli pochłonięci pracą, wyczuwała jednak, że łowią każde jej słowo. - Tak, to frustruje - odparł Geiger - ale czasem bywa jeszcze gorzej. Na przykład, gdy ma się pacjenta, którego czas już się kończy. - Ma pan na myśli tutejszych pacjentów? Geiger nie odpowiedział. Cathy wyczuła, że profesor poczuł się zakłopotany. Ona zresztą też. - Może pójdziemy - odezwał się. - Wybacz, Egonie, ale wydaje mi się, że pannę Ryder interesuje nie tyle praca badawcza, ile praktyczne zastosowanie jej wyników. Prawda? - Myślę, że tak - odparła Cathy - chętnie jednak słucham o badaniach. Chciałabym jak najwięcej zrozumieć. - Nie wątpię - powiedział Geiger i wskazał ręką na drzwi. Zeszli niżej na poziom, gdzie znajdował się jej pokój, tym razem jednak do części zajmowanej przez centrum badawcze, którego Cathy jeszcze nie widziała. Pomieszczenie przypominało główny budynek kliniki, tyle że nie było tu stylowych mebli ani gobelinów na ścianach. W gruncie rzeczy wyglądało jak zwykły szpital. Cathy spostrzegła dwóch pielęgniarzy w białych fartuchach, wędrujących korytarzem. - Tutaj umieszczamy specjalnych pacjentów - powiedział Kessler. - Tych, którzy wymagają szczególnej troski. Weszli do dużego gabinetu z monitorami i innym sprzętem ustawionym wzdłuż ścian. Na jednym z monitorów Cathy dostrzegła leżącego w łóżku mężczyznę o orientalnych rysach. 168 - Ten pacjent to Kazuo Hiraizumi - powiedział Geiger. - Być może usłyszy pani jeszcze o nim. Mając dwadzieścia pięć lat, przeżył amerykański nalot na Tokio, podczas którego zginęła jego rodzina. Po latach założył Hiraizumi Corporation, obecnie jedną z największych firm japońskich. Cathy spojrzała na Kesslera pamiętając, co poprzedniego dnia mówił o ukrywaniu tożsamości pacjentów, on jednak nie zareagował. Znów poczuła się nieswojo. Odruchowo rozejrzała się po pokoju. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Czego się spodziewała? Zauważyła, że obaj mężczyźni patrzą na nią i zarumieniła się, zaraz jednak poszukała jakiegoś niewinnego pytania. -Wciąż jest jej dyrektorem? - Tak - odparł Geiger. - Ale obawiam się, że już niedługo. Ma chorą wątrobę. Nastąpiła kumulacja żelaza. Dwie próby przeszczepu zostały odrzucone. \ Cathy spojrzała na monitor. Mężczyzna wyglądał na chudego i wyniszczonego. Mała, krucha postać z prześcieradłem podciągniętym niemal pod samą brodę. Spał. - Umiecie go wyleczyć? - Osiemnaście miesięcy temu powiedziałbym, że tak - stwierdził Geiger. - Wtedy byłem przekonany o skuteczności pewnego rodzaju operacji, która mogłaby, o ile wybaczy mi pani brak skromności, zrewolucjonizować za-chodniąmedycynę. Cathy spojrzała na twarz Geigera i serce jej zabiło. Miała wrażenie, że to, co powie, powiedziała już kiedyś w tym samym miejscu do tych samych słuchaczy. Na chwilę czas się rozdzielił. Skutki podróży odrzutowcem i mieszkanie we wnętrzu gór dawały o sobie znać. - A czemu teraz nie? Geiger oparł się o krawędź biurka. Ręce założył z tyłu. Kessler usiadł na sofie naprzeciwko. - Egon wyjaśnił pani zapewne, jakie postępy poczyniliśmy w identyfikacji chemicznych sygnałów, przesyłanych do komórek ludzkiego ciała. Sygnałów, które kierują rozwojem organizmu we wczesnej fazie życia. - Tak. W ogólnych zarysach. - Rzecz w tym, że osiągnęliśmy etap, na którym możemy generować wiele z tych sygnałów sztucznie i tak manipulować niezróżnicowanymi komórkami, aby uzyskały większy stopień specjalizacji. Skoncentrowaliśmy się na typach komórek tworzących najżywotniejsze organy: serce, wątrobę, mózg i tak dalej. W przypadku Kazuo Hiraizumi ego zamierzaliśmy sięgnąć do naszej wiedzy, aby wyhodować małą kulturę zarodkowych komórek wątroby, które w stosownej chwili moglibyśmy wprowadzić do jego organizmu, dokładnie do tego, co obecnie zostało z jego wątroby. Dostarczając potem właściwych protein w koniecznych stężeniach, uzupełniając oczywiście tylko 169 naturalne wydzielanie organizmu, skłonilibyśmy te komórki do pomnażania się i rozwoju, aż wyrosłaby z nich nowa, zdrowa wątroba, która podjęłaby funkcje starej. Obaj spojrzeli na Cathy, jakby oczekiwali jakiejś reakcji. Uniosła dłoń do czoła. - Regeneracja organów, panno Ryder. To właśnie owa rewolucja, o której pani mówiłem - odezwał się Kessler. - Z czasem będziemy mogli leczyć w ten sposób niemal każdą część ciała: stymulując naturalne odradzanie chorego miejsca. Nie będziemy musieli już liczyć na bożą łaskę. Cathy milczała. Próbowała zrozumieć to, co usłyszała, i zastanawiała się gorączkowo, czemu jej o tym powiedziano. Wróciło poczucie podwójnego czasu, a wraz z nim mgliste deja vu. Zaschło jej w ustach. - Może się pani zdziwi, ale pomysł podobnych operacji nie zrodził się tutaj - powiedział spokojnie Geiger. - W późnych latach osiemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych próbowano leczyć chorobę Parkinsona z pomocą implantów tkanki mózgowej z płodów. Wierzono, że pierwotne komórki mózgowe wychwycą z otoczenia właściwe sygnały proteinowe i wyprodukują substancje konieczne do poprawy funkcjonowania otaczającej tkanki. W przypadku choroby Parkinsona tej, która zawiaduje motorycznymi funkcjami ciała. - Używali mózgów ludzkich płodów? - spytała Cathy. - We wczesnych latach dziewięćdziesiątych odnotowali nawet pewne sukcesy - odezwał się Kessler. - Brakowało im jednak informacji o optymalnym wieku komórek mózgowych i rodzajach proteinowych sygnałów koniecznych do wywołania pożądanego kierunku rozwoju. Tę wiedzę posiądziemy w najbliższej przyszłości. - Trafiliśmy jednak na pewien problem - powiedział Geiger, patrząc nie na Kesslera, lecz na Cathy. - Jego rozpoznanie kosztowało nas życie dwóch pacjentów. Kessler poruszył się. Wstał. t Edwardzie, czy naprawdę sądzisz...? - powiedział lekko ochrypłym szeptem. - W porządku - odparł spokojnie Geiger. - Nic się nie stanie. Cathy spojrzała na jednego, potem na drugiego. To już nie była niedyskrecja. Poczuła, że powierzająjej wiedzę wręcz niebezpieczną. Geiger zerknął na Kesslera, który wciąż stał. - Chyba ja się tym zajmę. Możesz być potrzebny w laboratorium. Kessler przytaknął. - Do zobaczenia później, panno Ryder - powiedział, stojąc w otwartych drzwiach. - Dziękuję za okazaną cierpliwość. Geiger patrzył na nią, znów łagodnie uśmiechnięty. Cathy po raz pierwszy poczuła strach. Bała się o siebie i nie wiedziała, czemu. Mimo uśmiechu 170 wyczuwała za głęboko osadzonymi oczami profesora jakiś szczególny rodzaj skupienia. Spojrzał na swoje dłonie i mówił dalej. - Pierwszą operację przeprowadziliśmy prawie dwa lata temu, na pacjencie ze słabym sercem. Sądzę, że nie byliśmy jeszcze gotowi, ale naciskano na nas z różnych stron. Z początku wszystko zapowiadało sukces. Nowe komórki zachowywały się jak należy, serce wykazywało oznaki wzmocnienia. Jakieś sześć miesięcy później poczuliśmy się na tyle pewni, że dokonaliśmy kolejnej operacji. - Wy też używaliście komórek płodów? - spytała Cathy. Może nie było to pytanie naukowe, jednak nie mogła odpędzić natrętnej myśli. - Nie. Korzystaliśmy z komórek pacjentów pobranych z ich ciała, najprymitywniejszych, jakie mogliśmy znaleźć. Najpierw przeprowadziliśmy wszystkie badania i z powodzeniem, jak się zdawało, wyhodowaliśmy kolonię nadającą się do wszczepiania do mięśnia sercowego. Cathy uznała takie rozwiązanie za właściwe, chociaż nie powiedziała tego głośno. Skoro komórki należaW do pacjenta, jaka krzywda mogła wyniknąć z ich wykorzystania? ¦ - Gdybyśmy sięgnęli po komórki innego dawcy, system odpornościowy pacjenta rozpoznałby je jako obce i zaatakował. Niemal wszystkie komórki mąjąna powierzchni struktury zbudowane z cukrów, które służą identyfikacji. Aby powstrzymać system odpornościowy od atakowania obcych komórek musielibyśmy użyć supresorów immunologicznych, tak jak przy klasycznych przeszczepach, a tego woleliśmy uniknąć. Takie środki są niebezpieczne same w sobie, wystawiająpacjenta na olbrzymie ryzyko infekcji. Nie wiedzieliśmy jednak, jak dalece uszkodzone były geny w pobranych komórkach. - Nie potrafiliście rozpoznać, że to wadliwe komórki? - Jak? Uszkodzenia dotyczyły genów wewnątrz chromosomu. Nawet gdybyśmy mogli go obejrzeć ze wszystkich stron, i tak moglibyśmy niczego nie poznać. Musi pani pamiętać, że komórki wykorzystywały tylko drobny fragment swoich genów chromosomalnych. To zmieniło się dopiero wtedy, gdy zaczęliśmy je stymulować. W każdym razie, uszkodzenia dały o sobie znać zbyt późno. Rozwinął się nowotwór. Niektóre z wszczepionych komórek nie przestały się rozmnażać. W drugim przypadku rak był na tyle złośliwy, że zabił pacjenta w ciągu kilku tygodni. Geiger wyprostował się i przeszedł za biurko. Cathy zauważyła, że profesor zaczął się pocić. Wyglądał na zakłopotanego, jakby miał coś do powiedzenia i nie wiedział, jak zacząć. Cathy poczuła w żołądku strach. Za wszelką cenę chciała dowiedzieć się, co właściwie tu robi. - Czemu pan mi to mówi? - spytała, nie zdążywszy pomyśleć. - Czemu tylko ja to słyszę? Geiger usiadł powoli. Złożył dłonie jak do modlitwy, stykając koniuszki palców. Zapadła całkowita cisza. Cathy miała zapamiętać tę chwilę na zawsze. - Ponieważ pani może nam pomóc - powiedział. 171 Cathy nie odpowiedziała. Nagle poczuła, jak cała wielka góra napiera na nią ze wszystkich stron. Nie chciała nawet zastanawiać się, co Geiger ma na myśli. Siedziała bez ruchu, pełna nadziei, że się przesłyszała, że źle zrozumiała. Geiger przyglądał się jej przez chwilę, potem oparł się w fotelu i założył ręce na piersi. - Przykro mi Cathy, że cię wystraszyłem. Naprawdę nie ma się czego bać. Przez kilka ostatnich tygodni wiele razy wyobrażałem sobie tę rozmowę, nie znajdując dobrego sposobu przekazania tego, co zaraz powiem. Myślę jednak, że jeśli zdołam ci wyjaśnić, czemu doszedłem do wniosku, iż nasza rozmowa jest konieczna, zgodzisz się. Zrozumiesz i sama przyznasz, że inaczej nie można. To wszystko - wskazał szerokim gestem na pokój, siebie i na nią siedzącą na kanapce - robimy dla dobra nauki, triumfu rozumu. Nie ma powodów do obaw. Cathy wciąż milczała. Wpatrywała się w siedzącego przed nią mężczyznę. Geiger westchnął i odwrócił oczy. Zacisnął usta. - Cathy, pomyśl o ludziach, którzy zmarli, o naszych pacjentach. Myślałem, że to już koniec. Koniec z badaniami, koniec z postępem, wszystko na nic. A przecież mogłem przewidzieć to na samym początku. Potrzebowałem kultur bez uszkodzeń genetycznych. Jednak jak znaleźć młode komórki u kogoś starego? Pobieranie komórek od pacjenta stwarza ogromne ryzyko, jeśli nie jest to osoba bardzo młoda. Ryzykujemy rozwój nowotworu. Jedynym rozwiązaniem jest znalezienie źródła młodych ludzkich komórek, komórek zarodkowych. Jednak w przypadku komórek od innego dawcy pojawia się stary problem związany ze zwykłymi przeszczepami: odrzuty. Potrzebowałem komórek, które uniknęłyby zaatakowania przez system odpornościowy. Histokompatybilnych... - Nie rozumiem - wykrztusiła Cathy. Wcale nie była pewna, czy chce usłyszeć cokolwiek więcej. - Komórki posiadająna wierzchu struktury cukrów, każdy inną. To indywidualna cecha. Komórki systemu odpornościowego odróżniają po tym swoich od obcych. Własnych nie atakują. Wszystkie inne ciała próbują zniszczyć. Jeśli jednak znajdzie się komórki z uniwersalnym kluczem identyfikacji, strukturą, którą system odpornościowy uzna za swoją, wówczas będzie można przeszczepiać je do woli. - To niemożliwe, nigdy nie znajdzie pan... - Też tak myślałem. Nie łudziłem się nawet, zaczynając poszukiwania, że może mi się udać. - Potrząsnął energicznie głową. - Ale pozwól, niech dokończę. Po niepowodzeniu operacji zacząłem poszukiwania w jedynym dostępnym źródle: danych zgromadzonych w światowych ośrodkach walki z rakiem. Cathy przesunęła językiem po wargach. Coś jej się przypomniało. Wspomnienie pojawiło się nagle, ale teraz już kojarzyła. Pokręciła głową, jakby chciała zaprotestować. 172 - Nie rozumiem - powiedziała. Geiger nie uciekał już ze spojrzeniem. - Komórki rakowe to takie, które wciąż się pomnażają, chociaż już nie powinny. To skutek uszkodzenia ich genów. Od czterdziestu lat usuwane z ciał pacjentów nowotwory są hodowane na pożywkach i rozprowadzane po różnych laboratoriach do dalszych badań. Najstarsza kultura pochodzi z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku. Została usunięta z ciała pacjentki nazwiskiem Henrietta Lacks. Cathy ledwie słyszała, co profesor do niej mówi. Patrzyła na siebie tak, jakby obserwowała kogoś obcego. Przypomniała sobie ojca siedzącego przy jej łóżku i trzymającego ją za rękę. Cierpiał widząc, jak wypadają jej włosy. Trzymał ją za rękę i płakał. - Aż do późnych lat osiemdziesiątych nikt nie wymagał nawet zgody pacjenta. W wielu laboratoriach wszczepiano komórki rakowe szczurom, aby sprawdzić reakcje ich organizmu, a szczególnie systemu odpornościowego. \ Myśleli, że nie wywinie się śmierci. Wtedy wydawało się to proste. Leżała w łóżku wpatrzona w sufit i czekała, aż anioł wejdzie do pokoju. Cokolwiek potem zrobiła, nosiło znak tego czasu. Wówczas narodziła się na nowo. - Szukałem wszędzie. Szukałem najbardziej złośliwych komórek nowotworowych, w nadziei, że znajdę coś, co -jak czerwone krwinki - zdolne jest umknąć systemowi odpornościowemu. Te komórki, które znalazłem... -Były moje. Cathy ukryła twarz w dłoniach. Nagły zawrót głowy zmusił ją, by siadła prosto. Zbierało się jej na mdłości. To wszystko zostało zaplanowane: spotkanie z Krystalem, okruchy informacji, raporty, zaproszenie. Teraz widziała rzecz jasno. Wszystko zostało tak zorganizowane, by zapewnić sobie jej współpracę, aby uzależnić ją od nich w tym samym stopniu, w jakim Mendelhaus potrzebował jej osoby. - Chociaż zapewne nawet o tym nie wiedziałaś, po chorobie, na którą cierpiałaś jako dziecko i z której szczęśliwie wyszłaś, rozesłali twoje komórki do laboratoriów na całym świecie. Poza uszkodzeniem genów zawiadujących podziałem komórkowym nie różniły się odpozostałych komórek twojego ciała. Wszystkie nosiły to samo oznaczenie identyfikacyjne. Geiger wstał, odsuwając krzesło tak ostrożnie, jakby nie chciał przeszkadzać dziewczynie, która wciąż chowała twarz w dłoniach. Popatrzył tak, jakby zamierzał usiąść obok, potem zawahał się i oparł o biurko. - Cathy, przeszukując raporty z dawnych badań, działałem z rozpaczą. Miałem nadzieję, że trafię choćby na potwierdzenie, że w ogóle istnieją takie komórki, które potrafią oszukać większość systemów odpornościowych. 173 Nie oczekiwałem, że trafią na komórki kogoś żyjącego, w dodatku kobiety, i to dość młodej, by mówić o wieku rozrodczym. Dopiero wtedy, nie po raz pierwszy w życiu, poczułem coś, jakby... można to nazwać przeznaczeniem. Poczułem, że jestem częścią większego planu. Lata praktyki naukowej nie przyćmiły mojej wiary, nawet ją wzmocniły. Potrafię wyczuć celowość tego planu, podobnie jak rozumiem sens mojej pracy. Nie przerwałem poszukiwań, chciałem sprawdzić, czy były inne podobne przypadki, inne kultury o równie niezwykłych właściwościach. Nie znalazłem ani jednej. Urwał i poczekał, aż dziewczyna na niego spojrzy. Gdy to w końcu uczyniła, zobaczyła uśmiechniętą dobrotliwie twarz. - Dla nas jesteś kimś niezwykłym, Cathy. Może nawet wybrykiem natury. Jesteś jedynym znanym współczesnej medycynie uniwersalnym dawcą. Pod tym względem znaczysz dla programu o wiele więcej niż ja. - Dość! - krzyknęła Cathy. Zaraz spróbowała się jednak opanować. -Oszukaliście mnie. Niech mi pan teraz nie opowiada, jaka jestem ważna. Chcę usłyszeć, czego dokładnie ode mnie oczekujecie. - Chcę wyhodować kolonię niezróżnicowanych komórek - odparł zdecydowanie Geiger. - Zapas, do którego będę mógł sięgać, gdy... - Czego chcecie ode mnie? Cathy wcisnęła się w najdalszy kąt kanapy. Palce wpiła w skórę tapicer-ki. Geiger spojrzał na nią i tym razem wyczytała w jego oczach niezadowolenie. Przez chwilę milczał. - Oocytów, Cathy. Twoich jajeczek. Selektywnie zapładniane staną się podstawą tej kolonii, o której ci mówiłem. Mając je, będę... Cathy zerwała się na równe nogi. - Chyba już dość usłyszałam, profesorze Geiger - powiedziała, tłumiąc narastającą panikę. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to zaraz wyjeżdżam. Nie jestem zainteresowana. - Panno Ryder - powiedział spokojnie, niemal z uśmiechem, ale w jego oczach czaiła się determinacja - proszę, by rozważyła pani, jak wielką przysługę może pani oddać nie tylko medycynie, ale i rodzajowi ludzkiemu. Osobiście uważam, że spotkał mnie wielki zaszczyt, iż mogę uczestniczyć w tych przełomowych badaniach. Chciałbym, aby spojrzała pani na to podobnie. - Wątpię, czy interes ludzkości ma tu coś do rzeczy - odparła Cathy. -Sądząc z dotychczasowej działalności firmy, liczą się dla niej tylko dochody i nic więcej. Geiger wstał i wskazał na monitor. Kazuo Hiraizumi wciąż spał. - Ten człowiek umiera, panno Ryder! Jeśli mi pani pomoże, może będzie żył! Cathy położyła dłoń na klamce. 174 - Niech mnie pan nie szantażuje w ten sposób.NPański pacjent musi mieć około osiemdziesięciu lat. Przykro mi, że choruje, ale w jego wieku nie jest to takie niezwykłe, prawda? -Nie, ale... - Niezwykłe jest jego zdrowie, które sprawiło, że dożył tylu lat. Czy to wszystko, profesorze Geiger? Geiger obejrzał się. Mruknął pod nosem, bardziej chyba do siebie niż do niej. - Niczego pani nie zrozumiała. Nie rozumie pani, co tu się dzieje. - Świetnie zrozumiałam. Rozumiem, że większość prowadzonych przez pana badań byłaby niemal wszędzie nielegalna, a w Stanach na pewno. Z tego, co wiem, w Szwajcarii też. - Tylko głupiec lub fanatyk mógłby chcieć nam przeszkodzić - powiedział Geiger wściekle. - Nie widzi phni paradoksu w tym, że te same kraje, które zabraniająratujących życie badaff na zarodkach, zezwalają jednocześnie na aborcję? Tolerują usuwanie "znacznie bardziej wyrośniętych płodów! - Może i ma pan rację - powiedziała Cathy. - Nie wiem. Jednak nie wezmę udziału w pańskich eksperymentach. Nigdy... - Proszę tylko o dokładne przemyślenie sprawy - przerwał jej Geiger. - Gdy pozna pani lepiej naszą pracę, dostrzeże pani jej wartość. Tego jestem pewien. I zda sobie pani sprawę z faktu, że proponujemy jej trwałe miejsce w historii. - Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Przecież i teraz pani to'wie. Czekała pani, aż coś się stanie. Zawsze pani wiedziała, że jest inna. Zaprzeczyła gestem. Najstraszniejsze było to, że w słowach profesora tkwiło ziarno prawdy. - Nie wiem, o czym pan mówi. Nigdy nie myślałam w ten sposób. Geiger roześmiał się. Po raz pierwszy pomyślała, że być może ma do czynienia z szaleńcem. - Skoro tak, czemu nigdy nie dopuściła pani do siebie mężczyzny? Czemu się pani przed tym broniła? -Jak...? Krew odpłynęła jej z twarzy. Przypomniała sobie poranne bóle głowy i lędźwi... Zachwiała się przerażona. Została szczurem laboratoryjnym! Chwilę później niemal wyszarpnęła klamkę, otworzyła drzwi i pobiegła korytarzem w kierunku swojego pokoju. Zdawało się, że wieczność minęła, nim go znalazła. Ledwo widziała przez łzy. Ze zdenerwowania brakowało jej tchu. Miała wrażenie, że trafiła do koszmarnego snu. Wyciągnęła spod łóżka walizkę i otworzyła szafę. Jej rzeczy zniknęły. Zamiast nich ujrzała jedną prostą, szarą sukienkę na samotnym, plastikowym wieszaku. 175 Zurych, 31 stycznia 1996 roku s O nieg przestał padać, ale zrobiło się zimniej. Hans Klein - Herr Klein dla vD wszystkich w tym hotelu - patrzył ponad ogrodami na jasno oświetlone brzegi jeziora. Był już kwadrans po szóstej, a nowy boy jeszcze nie przyszedł. Płatki śniegu płynęły przed frontonem Nordfinanz Bank po lewej, oklejając szyld sklepu na parterze: A. C. BANG - KUŚNIERZ KRÓLEWSKIEGO DOMU DANII OD TYSIĄC DZIEWIĘĆSET SIEDEMNASTEGO ROKU. Herr Klein wzdrygnął się. W dawnych dniach boy wyleciałby z pracy. Herr Klein rozejrzał się po wyłożonej boazerią recepcji „Baur au Lac" i zacisnął wargi, aż nastroszyły się wspaniale wypielęgnowane wąsy. Para starszych Amerykanów, która zajęła czerwony apartament na trzecim piętrze, przysypiała na otomanie po nader wyczerpującej herbatce. Czekają na swoją córkę, aż zejdzie na dół, pomyślał Herr Klein. Spojrzał na zegarek i pokręcił głową. Przez całe dwadzieścia lat zmiana w recepcji „Baur au Lac" odbywała się zawsze punktualnie o osiemnastej, tak że zdążał do domu na wiadomości o dziewiętnastej. Ale ten nowy boy... Herr Klein nastawił ucha. Czujność została mu jeszcze z czasów służby wojskowej, bez zastanowienia wyszedł zatem przed ciężkie brązowe i szklane drzwi. Ulrich Schroder, młodzieniec z szyjką łasicy, w źle dopasowanej liberii, wyszedł właśnie zza rogu Talstrasse i maszerował w kierunku podjazdu. - Która jest twoim zdaniem godzina? - spytał Herr Klein wściekłym szeptem, ledwie boy przeszedł próg. - Przepraszam, Herr Klein, miałem mały kłopot... - Żadnych wymówek. Za kontuar i do roboty. Młodzieniec ruszył do recepcji, ale ciężka dłoń przełożonego chwyciła go za rachityczne ramię. - A jeśli spóźnisz się jeszcze raz, będziesz miał kłopoty. To nie groźba, ale obietnica. Rozumiesz? Boy strzelił obcasami i skłonił służbiście głowę. Wiedział, że wobec Herr Kleina, którego boye zwali Kaiser, takie zachowanie znaczy więcej niż tysiące zapewnień. Rzuciwszy jeszcze jedno miażdżące spojrzenie, Herr Klein wyszedł. W drzwiach omal nie zderzył się z wysoką, ciemnowłosą kobietą w beżowym prochowcu. - Dwieście trzy poproszę. Ulrich Schroder wyczuł woń kosztownych perfum. Podał klucz nad kontuarem i odprowadził kobietę spojrzeniem do windy. Wprawnym ruchem otworzył księgę gości i spojrzał na wpis przy numerze dwieście trzy. 176 - Ryder. Hmm, tak, bardzo przyjemna dama. Mruknął jeszcze pod nosem coś niezbyt przyzwoitego na jej temat, kiedy iężki klucz wylądował z hukiem na blacie. Kolejny gość się wyprowadzał. Kobieta zamknęła za sobą drzwi i poczekała, aż jej oczy przywykną do mroku. Wszystko poszło gładko. Weszła do hotelu zaraz po zmianie w recepcji. Blask ulicznych lamp przebijał przez zamknięte drewniane okiennice. Kobieta włączyła światło i podeszła do biurka. Wysunęła szufladę. Pusta. Rozejrzała się po pokoju. Na telewizorze leżało kilka magazynów, jeden „Wall Street Joumal". Otworzyła szafę i wyjęła leżącą na drugiej półce walizkę. Położyła ją na łóżku. W środku było kilka pulowerów i skórzana saszetka, w niej sznur pereł i złoty łańcuszek z medalionem. Kobieta zrzuciła płaszcz i zapięła łańcuszek na szyi. Potem podeszła do lustra. Uśmiechnęła się, jak zwykle, widząc jak wygląda. Nalegano, by zmieniła uczesanie, dostała specjalne instrukcje co do długości i ostrzyżenia włosów. Nie wyglądała teraz na Amazonkę, bardziej na kobietę interesu. Ubranie też kojarzyło ją z branżą bankową. Pomyślała przelotnie o kobiecie, do której należały te wszystkie rzeczy i zmarszczyła brwi. Podejrzewała, że mogło się z nią stać coś niedobrego, jednak, jak powiedziała madame Beauvais, klient nie płacił za ciekawość. A płacił naprawdę dobrze. Dziewczyna wzdrygnęła się i spojrzała na medalion. Na odwrocie było coś wyryte... klucz wio-linowy. Zacisnęła dłoń na medalionie i znów spojrzała na siebie. Potem odwróciła się, pozbierała magazyny i wrzuciła je do walizki. Sprawdziła jeszcze łazienkę, ale niczego tam nie znalazła. Opuściła pokój i zeszła do recepcji. Herr Schroder podniósł głowę znad lektury i przełknął głośno ślinę. Amerykanka pochylała się ku niemu: prosiła o rachunek. Podsunął jej paszport i przyjął kartę American Express. Na ulicy było ciemno. Dziewczyna przycisnęła kombinację cyfr na domofonie i ciężkie drzwi otworzyły się ze szczękiem. Weszła na trzecie piętro. Już we własnej kuchni poczuła ulgę. Po raz pierwszy robiła coś tak... dziwnego. Normalnie chodziło o spędzenie wieczoru z jakimś biznesmenem z nadwagą, który opowiadał, jak bardzo żona go nie rozumie. Wędrówka do pustego hotelu w stroju innej kobiety była trudniejsza. Rozbierając się, pomyślała, że to też do pewnego stopnia zabawne. Zdejmowane rzeczy ciskała na podłogę. Przygotowała kąpiel. Moczyła się długo w wannie, nie odbierając dzwoniącego raz po raz telefonu. Niekiedy brała w palce wciąż wiszący między jej opalonymi piersiami medalion. 12 - Zwiastowanie 177 Zurych, 31 stycznia 1996 roku s Onieg przestał padać, ale zrobiło się zimniej. Hans Klein - Herr Klein dla O wszystkich w tym hotelu - patrzył ponad ogrodami na jasno oświetlone brzegi jeziora. Był już kwadrans po szóstej, a nowy boy jeszcze nie przyszedł. Płatki śniegu płynęły przed frontonem Nordfinanz Bank po lewej, oklejając szyld sklepu na parterze: A. C. BANG - KUŚNIERZ KRÓLEWSKIEGO DOMU DANII OD TYSIĄC DZIEWIĘĆSET SIEDEMNASTEGO ROKU. Herr Klein wzdrygnął się. W dawnych dniach boy wyleciałby z pracy. Herr Klein rozejrzał się po wyłożonej boazerią recepcji „Baur au Lac" i zacisnął wargi, aż nastroszyły się wspaniale wypielęgnowane wąsy. Para starszych Amerykanów, która zajęła czerwony apartament na trzecim piętrze, przysypiała na otomanie po nader wyczerpującej herbatce. Czekają na swoją córkę, aż zejdzie na dół, pomyślał Herr Klein. Spojrzał na zegarek i pokręcił głową. Przez całe dwadzieścia lat zmiana w recepcji „Baur au Lac" odbywała się zawsze punktualnie o osiemnastej, tak że zdążał do domu na wiadomości o dziewiętnastej. Ale ten nowy boy... Herr Klein nastawił ucha. Czujność została mu jeszcze z czasów służby wojskowej, bez zastanowienia wyszedł zatem przed ciężkie brązowe i szklane drzwi. Ulrich Schróder, młodzieniec z szyjką łasicy, w źle dopasowanej liberii, wyszedł właśnie zza rogu Talstrasse i maszerował w kierunku podjazdu. - Która jest twoim zdaniem godzina? - spytał Herr Klein wściekłym szeptem, ledwie boy przeszedł próg. - Przepraszam, Herr Klein, miałem mały kłopot... - Żadnych wymówek. Za kontuar i do roboty. Młodzieniec ruszył do recepcji, ale ciężka dłoń przełożonego chwyciła go za rachityczne ramię. - A jeśli spóźnisz się jeszcze faz, będziesz miał kłopoty. To nie groźba, ale obietnica. Rozumiesz? Boy strzelił obcasami i skłonił służbiście głowę. Wiedział, że wobec Herr Kleina, którego boye zwali Kaiser, takie zachowanie znaczy więcej niż tysiące zapewnień. Rzuciwszy jeszcze jedno miażdżące spojrzenie, Herr Klein wyszedł. W drzwiach omal nie zderzył się z wysoką, ciemnowłosą kobietą w beżowym prochowcu. - Dwieście trzy poproszę. Ulrich Schróder wyczuł woń kosztownych perfum. Podał klucz nad kontuarem i odprowadził kobietę spojrzeniem do windy. Wprawnym ruchem otworzył księgę gości i spojrzał na wpis przy numerze dwieście trzy. 176 - Ryder. Hmm, tak, bardzo przyjemna dama. Mruknął jeszcze pod nosem coś niezbyt przyzwoitego na jej temat, kiedy ciężki klucz wylądował z hukiem na blacie. Kolejny gość się wyprowadzał. Kobieta zamknęła za sobą drzwi i poczekała, aż jej oczy przywykną do mroku. Wszystko poszło gładko. Weszła do hotelu zaraz po zmianie w recepcji. Blask ulicznych lamp przebijał przez zamknięte drewniane okiennice. Kobieta włączyła światło i podeszła do biurka. Wysunęła szufladę. Pusta. Rozejrzała się po pokoju. Na telewizorze leżało kilka magazynów, jeden „Wall Street Journal". Otworzyła szafę i wyjęła leżącą na drugiej półce walizkę. Położyła ją na łóżku. W środku było kilka pulowerów i skórzana saszetka, w niej sznur pereł i złoty łańcuszek z medalionem. Kobieta zrzuciła płaszcz i zapięła łańcuszek na szyi. Potem podeszła do lustra. Uśmiechnęła się, jak zwykle, widząc jak wygląda. Nalegano, by zmieniła uczesanie, dostała specjalne instrukcje co do długości i ostrzyżenia włosów. Nie wyglądała teraz na Amazonkę, bardziej na kobietę interesu. Ubranie też kojarzyło ją z branżą bankową. Pomyślała przelotnie o kobiecie, do której należały te wszystkie rzeczy i zmarszczyła brwi. Podejrzewała, że mogło się z nią stać coś niedobrego, jednak, jak powiedziała madame Beauvais, klient nie płacił za ciekawość. A płacił naprawdę dobrze. Dziewczyna wzdrygnęła się i spojrzała na medalion. Na odwrocie było coś wyryte... klucz wio-linowy. Zacisnęła dłoń na medalionie i znów spojrzała na siebie. Potem odwróciła się, pozbierała magazyny i wrzuciła je do walizki. Sprawdziła jeszcze ła-ienkę, ale niczego tam nie znalazła. Opuściła pokój i zeszła do recepcji. Herr Schróder podniósł głowę znad lektury i przełknął głośno ślinę. Amerykanka pochylała się ku niemu: prosiła o rachunek. Podsunął jej paszport i przyjął kartę American Express. Na ulicy było ciemno. Dziewczyna przycisnęła kombinację cyfr na domofonie i ciężkie drzwi otworzyły się ze szczękiem. Weszła na trzecie piętro. Już we własnej kuchni poczuła ulgę. Po raz pierwszy robiła coś tak... dziwnego. Normalnie chodziło o spędzenie wieczoru z jakimś biznesmenem z nadwagą, który opowiadał, jak bardzo żona go nie rozumie. Wędrówka do pustego hotelu w stroju innej kobiety była trudniejsza. Rozbierając się, pomyślała, że to też do pewnego stopnia zabawne. Zdejmowane rzeczy ciskała na podłogę. Przygotowała kąpiel. Moczyła się długo w wannie, nie odbierając dzwoniącego raz po raz telefonu. Niekiedy brała w palce wciąż wiszący między jej opalonymi piersiami medalion. 12-Zwiastowanie 177 Gdy godzinę później zamykała torbę, przyłapała się na tym, że nie zdjęła medalionu. Wzięła go w dłoń, podziwiając ciepły kolor i misterny wizerunek. Chciała go zatrzymać. Nie dlatego, że był ładny. Czuła, że może jako jedyna zachowa w pamięci kobietę, która nosiła go wcześniej. Możliwe, że nikt inny nigdy o niej nie pomyśli. Phónixlager, 5 lutego 1996 roku Panowała cisza i ciemność. Potem pojawiło się światło. Sączyło się spod łóżka, mącąc gęsty mrok nad nią, gdzie majaczyły... jakieś przyrządy. Może kamery. Coś odbijało światło. Soczewka. Potem światło zgasło. Grała ojcu na skrzypcach w ogrodzie w Maine, słońce świeciło cudownie. Ale nie trzymała skrzypiec. To było coś żywego. Czy to jej kot, Sergiej? Znów światło. Coś wisiało nad głową. Odbijało blask. Coś obracało się z basowym wyciem. Walcząc z działaniem narkotyków Cathy zamrugała. Próbowała skupić spojrzenie. Światło pod łóżkiem. Nie, to spod drzwi. Ktoś był w sąsiednim pokoju. Ale to nie był ojciec. Ujrzała Michaela idącego ulicą. Miał mokre włosy. Pokazała na wysokie skupisko biurowców. Roześmiał się. Dotknęła językiem wewnętrznej strony wargi. Napłynęła fala bólu. Ból przeniknął czas i przestrzeń, krew załomotała w głowie. Warga piekła od niedawnego uderzenia. Spróbowała się skoncentrować. Miała wrażenie, że skóra z włosami zaraz jej odpadnie. Była za ciasna. Bardzo bała się poruszyć, ale powoli odwróciła głowę, aby spojrzeć na smugę światła bijącą spod drzwi. Ktoś tam był. Widziała stopy, poruszające się bezszelestnie. Powolutku spojrzała w sufit. Wszystko wróciło. Znów ujrzała to samo. Zamrugała, by spłynęły łzy. Próbowała uciekać. Gdy ujrzała tę jedną suknię w szafie, wydała z siebie dźwięk niepodobny do niczego, co dotąd słyszała. Zwierzęce wycie. Zaraz zjawili się. Mówili coś łagodnie. Przekonywali, jakby była dzieckiem, które przewróciło się i skaleczyło. Ich głosy uspokajały. Przypomniała sobie czytane kiedyś opowiadanie Herberta George'a Wellsa Wehikuł czasu. Tak właśnie morlockowie opętywali przemową swoje ofiary, łagodne stworzenia, które pożerali. Coś poruszyło się w półmroku nad nią. To chyba rzeczywiście kamera. Wiedziała, że gdzieś tam musi być ekran, na którym ją obserwują: z niekształtną niczym balon szarą twarzą, z opuchłą wargą ciemną jak rana. Spróbowała wysunąć język, ale to okazało się zbyt bolesne. Co zrobili z jej ustami? W nagłym ataku paniki spróbowała usiąść. Przez chwilę szar- 178 pała się bezsilnie, potem krzyknęła, jednak bez siły, żałośnie, przytłumionym głosem. Oddychała ciężko, spędzając z powiek płynące bez końca łzy. Ciekły po policzkach, skapywały na uszy. Potem drzwi się otworzyły i wszedł Geiger z mikromagnetofonem. - Cathy. To był ten sam głos, głos morlocka. Spojrzała mu w twarz. Głęboko osadzone, czarne oczy niknęły w cieniu. -Moje usta. Spróbowała unieść ręce, ale były przywiązane. Twarz Geigera przysunęła się całkiem blisko. - Straciłaś... kontrolę nad sobą. Wpadłaś w szał. Musieliśmy cię uspokoić. Jesteś bardzo silna. Widząc jego twarz tuż obok swojej, słysząc jego głos, Cathy poczuła, jak rośnie w niej wściekłość. - Sukinsyn! Pierdolony... pierdolony skurwysyn! Uwolnij mnie z tego... pieprzonego łóżka! Ledwo mogła oddychać, złość i panika wypierały wszystkie inne odczucia. Ból wargi wypełniał czaszkę. Czuła, że odpływa. Starała się skupić spojrzenie na ciemnej głowie nad sobą. Geiger odsunął się od łóżka. Jego głos dochodził teraz z dużej odległości, jakby spod wody. - Cathy, chciałbym, abyś zrozumiała, co się dzieje. Co robię. I czemu to robię. Aż do czasu, gdy zaczniesz panować nad sobą, nad swoją złością, pozostaniesz przywiązana do łóżka. Baliśmy się, że zrobisz sobie krzywdę. Na to nie mogłem pozwolić. Jesteś zbyt ważna. Cathy walczyła o powrót do przytomności. Ból ułatwił jej to zadanie. Spojrzała na Geigera. Przez chwilę nic nie mówił. - Nie chciałem tego. Musisz mi uwierzyć. Miałem nadzieję... sądziłem, że zrozumiesz, że mi pomożesz. Jego słowa były spokojne jak zwykle, tak jakby z góry je przygotował, jakby czytał z kartki. - To, co robisz... - Ból wargi dokuczał niemiłosiernie. Ledwie mogła formułować słowa. - Co zamierzacie mi zrobić? - Za dziesięć dni będziesz miała owulację. Wezmę jajeczka. Cathy zacisnęła mocno powieki. Chciała uspokoić walące jak młotem serce. Szarpnęła się w skórzanych pasach. Głos Geigera nabrał surowości. - Zamiast spłukiwać jaj eczka w toalecie, oddasz nam je do dalszych prac. My... Zamilkł, widząc wściekłość malującą się w jej oczach. Wykrzywiła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Rana wargi otworzyła się i na brodę pociekła świeża krew. Wypluwała słowa niczym przedmioty wyrywane gdzieś z głębi trzewi. -Nie... możecie... zabrać... mi... tego... co... moje... 179 Przed nią siedział Ben Steiner. Śmiał się z czegoś, co powiedziała. Nie, śmiał sią z czegoś leżącego na jej talerzu. Opuściła oczy. W kałuży krwi pływał uformowany płód z zerwaną pępowiną. Obudziła się z twarzą zlaną, potem. Pod drzwiami widać było pulsujące światło. Dotknęła opuchlizny na wardze. Opatrunek przymocowano plastrem do brody. W nosie wiercił zapach antyseptyków. - Nie, nie, nie. Pokój zniknął za potokiem łez. Czuła, że odpływa w sen, ale wiedziała, co będzie jej się śnić i wolała otworzyć szeroko oczy. Uczepiła się jawy, chociaż nie była wiele lepsza od snu. Drzwi otworzyły się. Geiger wszedł razem z Kesslerem. Kessler unikał jej spojrzenia. Obok łóżka otwierał się w ścianie panel. Wewnątrz jaśniał zielenią ekran oscyloskopu pokazującego równy rytm jej serca. Kessler zatrzymał na dłużej wzrok na przyrządach, Geiger przygotowywał strzykawkę. Cathy obserwowała ich obu. Znów poczuła suchość w ustach. - Nie denerwuj się, Cathy. Geiger ściągnął z niej sztywne prześcieradło, które zakrywało ją pod szyję, osłaniając ciało w prostej, szarej koszuli. Poszukał żyły w zgięciu lewego łokcia. - Zamierzam dać ci coś stymulującego rozwój pęcherzyków Graafa. To one produkują jajeczka w twoich jajnikach. Pochylił się nad nią. Patrzyła na jego głowę i coraz bliższą, przerażającą igłę. - To nie zakłóci cyklu, jednak za miesiąc będziemy mieli rezultaty. Geiger wstał. Przez chwilę wyglądało, jakby miał ochotę się uśmiechnąć. - Ludzkie narządy reprodukcyjne cechuje dziwne skąpstwo. W chwili narodzin liczba pęcherzyków wynosi dwa miliony. Pomyśl tylko. Dwa miliony. Oczywiście wiele z nich degeneruje się jeszcze przed pokwitaniem. Te, co przetrwają, mogą zacząć produkować jajeczka. Jednak te setki tysięcy wytwarzają co miesiąc tylko jedno jajeczko. Po co rozwijać aż tak skomplikowaną maszynę, skoro produkuje tylko jedno jajeczko na trzydzieści dni? - Co dostałam? Kessler poprawił coś przy oscyloskopie. Cathy widziała, jak zawahał się przez chwilę. Geiger uśmiechnął się. - Nic takiego. Zwykły środek używany przy leczeniu bezpłodności. - Jestem bezpłodna? Jestem? - Nie, nie sądzę. - To po co zastrzyk? Geiger zdumiał się lekko. - Już wyjaśniłem. Aby skłonić twoje jajniki do produkcji większej liczby jajeczek. 180 - Co było w strzykawce? - Ludzka gonadotropina przysadkowa. HPG. -Co to jest? Geiger schował strzykawkę do celofanowej torebki i wziął sobie krzesło z kąta pokoju. Kessler zamknął panel w ścianie. - O trzeciej mamy naradę, dyrektorze. Nie możemy... - Dziękuję, doktorze Kessler - powiedział Geiger, nie spuszczając oczu z Cathy. Kessler zamknął za sobą drzwi. - Doktor Kessler czasem przedkłada interesy ponad wszystko inne. Ja... - Co to jest HPG? Co to za środek? Mam prawo wiedzieć, co mi pan wstrzyknął. Geiger założył ręce na plecach. - Tak, oczywiście. Oparł się na krześle i przez chwilę przyglądał się uważnie Cathy. - HPG to mieszanka dwóch hormonów: hormonu stymulującego pęcherzyki, czyli FSH, i hormonu luteinowego, LH. FSH pobudza pęcherzyki Graafa do produkcji jajeczek, LH zaś spowoduje wydzielenie jajeczka około czternastego dnia cyklu menstruacyjnego. We wczesnej fazie cyklu do działania budzi się około pięćdziesięciu pęcherzyków, jednak, jak wcześniej powiedziałem, zazwyczaj tylko jeden produkuje ostatecznie jajeczko. Czemu tak się dzieje, wie tylko natura. Stosując codziennie zastrzyki HPG i zastrzyk HCG, ludzkiej gonadotropiny kosmówkowej, w dziesiątym dniu cyklu można zastymulować jajniki do uruchomienia większej liczby pęcherzyków, któ-~) wyprodukują więcej jajeczek. - Jak wiele chce pan ich uzyskać? Geiger odgarnął włosy. - To zależy od ciebie, Cathy. Dziewczyna spojrzała vv sufit. - Jeśli obiecam, że nie wyrwę sobie jajników, to rozwiążecie mnie? Geiger przyglądał się jej przez dłuższy czas. -Tak. Cathy przeniosła powoli wzrok na profesora. Stłumiła narastającą złość i spróbowała się uśmiechnąć. Wstał, żeby wyjść. - Muszę teraz porozmawiać z doktorem Kesslerem. Ale wrócę za godzinę. Wtedy pogadamy. Zamknął drzwi i w pokoju znów zapadły ciemności. Cathy poczuła, jak gorące łzy spływają jej po policzkach. Łkała rozpaczliwie, a myśli kłębiły się. Szukała sposobu ucieczki. Najpierw musi uwolnić się z więzów. Musi skłonić Geigera, by zdjął pasy. Potem... co potem? 181 Nasłuchiwała odgłosów zza drzwi. Szum wentylacji. Dopiero teraz zauważyła wielkie lustro na przeciwległej ścianie. Była pewna, że mogą obserwować ją zza tego lustra. Ktoś przeszedł gdzieś blisko w miękkim obuwiu. Wyobraziła sobie, jak wstrzyknięty przed chwilą hormon krąży w jej arteriach, oszukując organizm, by uczynił coś nienaturalnego. Za miesiąc będą mieli tuzin jajeczek i zrobiąz nimi, co zechcą. Co się stanie, jeśli je zapłodnią? Mogą pozwolić im rozwinąć się w zarodki. I będą na nich eksperymentować. Wyobraziła sobie własne dzieci zamknięte w ciemności, unieruchomione, naszprycowane narkotykami, podłączone do aparatury. Zarzuciła parę razy głową i jęknęła cicho. Co się stanie z tymi dziećmi? Co będzie z nią? Wtedy zrozumiała. Nigdy jej nie wypuszczą. Teraz już nie. Phónixlager stanie się jej grobem. Umrze tutaj. Najpierw ją wypatroszą, potem spaląjej ciało. - Michael - szepnęła. Phónixlager, 5 lutego 1996 roku O ala konferencyjna mieściła się dwa poziomy nad głównymi obiektami O centrum badawczego, z jej okien ponad dachem kliniki rozciągał się widok na dalekie dno doliny. Spoza linii horyzontu wyrastały błękitne, odległe szczyty, których okryte świeżym śniegiem masywy należały już do włoskich Alp. Jednak Dietmar Hofrman, szef zarządu Mendelhausa, nie podziwiał widoków. Czekał niecierpliwie, aż wyląduje wiszący kilka metrów nad lądowiskiem śmigłowiec i okaże się wreszcie, kogo przywiózł. Wokół błyszczącego stołu siedzieli już: Gustav Denzler, kierownik Działu Usług Medycznych, Hans-Joerg Bruggman, dyrektor finansowy i Egon Kes-sler, który poza funkcją naczelnego chirurga i zastępcy szefa działu badawczego zasiadał też w zarządzie jako „specjalny doradca", pozbawiony prawa głosu. Brakowało jeszcze trzech osób: prezesa Oswalda Hunzikera, jego zastępcy Karla Mosera i kierownika Działu Kosmetyków, Pierre'a Lamberta. Hoffman, szczupły mężczyzna w idealnie wyprasowanym szarym garniturze, spojrzał na zegarek i założył ręce z tyłu. Bruggman przewrócił kolejną stronę „Financial Timesa". Denzler zapalił papierosa. Jak zwykle, nie rozmawiali. Koła maszyny dotknęły wreszcie płyty, dwaj strażnicy otworzyli drzwi. Jeden z nich pomógł wysiąść Hunzikerowi, drugi rzucił się, by podtrzymać 182 Karla Mosera, ten jednak odepchnął go z irytacją. Nikt więcej się nie pokazał. Mężczyźni z aktówkami ruszyli wolno wysypaną piaskiem i żwirem ścieżką. - Znów będziemy musieli obejść się bez monsieur Lamberta - powiedział Hoffman z naciskiem na słowo monsieur, jakby zaznaczając swoją dezaprobatę dla franko-szwąjcarskiego pochodzenia kolegi. - Ciekawe, co teraz robi. Denzler wydmuchnął długi pióropusz dymu. - Sądzę, że jest w Rzymie najpewniej. Kampania włoska. Hoffman obrócił się. Miał kwadratową, gładko wygoloną twarz i bujną czuprynę porządnie zaczesanych siwych włosów z przedziałki em z lewej. Miał pięćdziesiąt trzy lata, ale wyglądał młodziej. Szczególne wrażenie robiła jego niemal chłopięca cera. Jedyną dostrzegalną skazą był głęboki dołek na brodzie. - To w przyszłym tygodniu - powiedział. - Pierre mówił, że dzisiaj będzie z nami. - Sądzę, że moglibyśmy do niego zatelefonować. Hoffman zmarszczył brwi. - Nie przypuszczam, Gustavie. Nie tym razem. - No tak - powiedział Denzler. - Tym razem byłoby to ryzykowne. Czekali na resztę zebranych, służący w szamerowanej liberii i białych rękawiczkach zjawił się ze świeżą kawą w wielkim, srebrnym dzbanku. - Zostaw to, Celio - powiedział Hoffman. - Spieszy nam się dzisiaj. Służący skłonił się, postawił filiżanki i talerzyki przed dwoma wolnymi fotelami u szczytu stołu. Miał właśnie wyjść, gdy Hunziker i Moser pojawili się drzwiach. - Dzień dobry, panowie - powiedział Hunziker. - Mam nadzieję, że nie kazaliśmy na siebie czekać. - Było w jego głosie coś, co od razu ustawiało wszystkich na właściwych miejscach i bez niedomówień wyjaśniało, kto tu rządzi. - Witaj, Celio, jak się miewasz? - Bardzo dobrze, dziękuję panu - służący był w tym samym wieku, co prezes, wyglądał jednak znacznie starzej: chuda, zgarbiona postać z pomarszczoną twarzą. Hunziker, jak na sześćdziesiąt trzy lata, był okazem zdrowia. Miał falujące siwe włosy, lekko opaloną twarz, nosił okulary w kwadratowych brązowych oprawkach. Niewysoki, cieszył się znakomitą kondycją i sylwetką, głównie dzięki codziennym partiom tenisa rozgrywanym z dawnym włoskim zawodowcem, który siedział obecnie na synekurze w Zurychu. Był też dobrym narciarzem, chociaż ruszał na stoki tylko wtedy, gdy warunki były idealne, a śmigłowiec miał zapewnione bezpieczne lądowanie. - To miło, Celio - powiedział. - Mam nadzieję, że zaparzyłeś nam mocną i gorącą kawę. 183 Służący poczekał, aż Hunziker i Moser zajmą miejsca i nalał jeszcze dwie filiżanki. Hoffman skrzyżował race, czekając na koniec rytuału kawowego: kawa, śmietanka, pół łyżki cukru z trzciny cukrowej. Gdy służący wyszedł i zamknął drzwi, prezes zapytał patrząc na puste krzesło. - Herr Lambert nie przybędzie? - Chyba jest w Włoszech - mruknął Hoffman. - Premiera, promocja i tak dalej. - Oczywiście - zgodził się Hunziker. - Zaczynajmy zatem. Doktorze Kessler, ma pan dla nas jakieś wiadomości? Kessler odchrząknął. Nie zdążył nawet spróbować swojej kawy. - Jak dotąd, wszystko przebiega zgodnie z planem - powiedział, zerkając ostrożnie na prezesa. - Przeprowadziliśmy wszystkie testy płodności i jesteśmy pewni, że za dziesięć dni otrzymamy pierwszy zbiór jąjeczek. - Jąjeczek? -Tak. Prezes pokiwał głową. - Jest pan pewien, że okaże się przydatny do naszych celów? - Nie możemy mieć absolutnej pewności, jednak dotychczasowe rezultaty są obiecujące. - Jakie rezultaty? - spytał Hoffman. - Rezultaty testów zgodności tkanek - odpowiedział Kessler. - Podczas wstępnych badań pobraliśmy próbki żywych komórek dawczyni... -Tej Żydówki? - Tak. Jak dotąd, jej komórki przetrwały szczęśliwie przeszczep do organizmów zwierząt laboratoryjnych. To oczywiście nie dowód, lecz przesłanka. Pewność będziemy mieli dopiero po skonfrontowaniu jej komórek z ludzkim systemem odpornościowym. Jestem jednak więcej niż pewien, że wszystkie nasze dotychczasowe szacunki są poprawne. Hoffman wyraźnie się zatroskał. - Chce pan powiedzieć, doktorze Kessler, że zanim uzyskamy pewność co do sukcesu, będzie pan musiał wykorzystać kolejnych naszych pacjentów w charakterze świnek morskich? - Przy każdej nowej metodzie leczenia zawsze ktoś musi być pierwszy -powiedział Kessler. - Nawet najlepiej dopracowane teoretycznie procedury mogą zawieść w praktyce. - Zrozum, Egonie - Hunziker patrzył na Kesslera znad okularów - pacjenci tej kliniki nie płacą za to, by na nich eksperymentować. Jeśli istnieje jakiekolwiek niebezpieczeństwo, musisz znaleźć kogoś innego. To się chyba da zrobić. Nie wolno nam dopuścić, by powtórzyło się to, co osiemnaście miesięcy temu. Kessler westchnął i nie powiedział nic. W tak złożonym programie genetycznym popełnili z Geigerem tylko jeden błąd, a oni przy każdej okazji przypominająo nim. Nawet triumf Erixilu nie wymazał tej wpadki. Całe szczę- 184 ście, że Geiger nigdy nie domagał się udziału w zarządzie. Mógłby okazać się uczulony na ich małostkowość. - Powinniśmy jednak pamiętać, iż pierwsza z tych operacji została przeprowadzona na wniosek profesora Geigera - nadmienił Moser, odzywając się po raz pierwszy. - Pacjent zaś był w pełni świadom ryzyka. - Niestety, to nie wystarczyło - mruknął Hoffman. Moser zignorował uwagę. Był najstarszym członkiem zarządu i do emerytury zostały mu już tylko niecałe dwa lata, jak wspomniał Hoffman. Nie wyglądał równie zdrowo, jak pozostali. Wysoki, robił jednak wrażenie kruchego, a jego twarz była wyraźnie zmęczona. Jako jedyny w tym towarzystwie nie spędzał kilku dni w miesiącu w ośrodkach firmy. Chociaż sam pogardzał podobnymi praktykami, jednak od początku był największym sprzymierzeńcem Geigera w jego badaniach. Hofrman nie potrafił tego zrozumieć. Jeśli Mosera tak cieszyło powolne starzenie się, czemu równie gorliwie wspierał poszukiwania sposobu na przedłużenie życia? - Muszę dodać, że tym razem ryzyko będzie znacznie mniejsze - powiedział Kessler. - Jeśli wszczepione kultury zostaną odrzucone, pacjent co najwyżej nabawi się lekkiej gorączki. Jeśli się przyjmą, pozostanie kwestia, czy z pomocą proteinowych przekaźników zdołamy uruchomić ten proces, na którym nam zależy. Wierzę, że wykorzystując materiał z zarodków genetycznie w idealnym stanie, unikniemy problemu niekontrolowanego wzrostu. - Jest pan pewien? - spytał Hoffman. - W nauce nie ma czegoś takiego, jak absolutna pewność. Każdy badacz panu to powie. Szczególnie, gdy w grę wchodzą pionierskie badania, które mogą okazać się największym odkryciem w historii medycyny. Biorąc pod uwagę stan naszej obecnej wiedzy i wyniki dotychczasowych badań, skłonny jestem stwierdzić, że szansę na powtórny wzrost nowotworowy są bardzo małe. Poza wszystkim teraz będziemy uważali na symptomy. Denzler serią energicznych stuknięć zgasił papierosa w jadeitowej popielniczce. Był to grubokościsty, zwalisty mężczyzna z chropawą skórą i wielkimi dłońmi. - Kiedy będziecie mogli zająć się pierwszym pacjentem? - spytał. - Bo mamy jednego, który wymaga priorytetowego potraktowania i pilnej pomocy. - Myśli pan o Kazuo Hiraizumim? Denzler przytaknął. - Sądzę, że jakiś tydzień po uzyskaniu pierwszego jajeczka. - Tydzień! - zawołał Denzler. - Ostatnim razem potrzebowaliście prawie sześciu. Kessler uśmiechnął się. - To było osiemnaście miesięcy temu. Od tamtej pory przeprowadziliśmy setki prób na embrionach i wiemy o wiele więcej. Obecnie potrafimy 185 doprowadzić kolonię komórek do właściwego etapu różnicowania się w ciągu ułamku tego czasu, który potrzebny jest naturze. A poza tym nie próbujemy wyhodować całego płodu, prawda? - Zatem moglibyście się podjąć operacji na Hiraizumim za, powiedzmy, dwa i pół tygodnia? - Tak sądzę. W gruncie rzeczy wtedy będzie się do tego najlepiej nadawał, z medycznego punktu widzenia, naturalnie. Denzler spojrzał na prezesa. Nie wyglądał na uszczęśliwionego. - Nie muszę przypominać, jak ważne są dla naszej firmy poprawne kontakty z panem Hiraizumim - powiedział Denzler. - Racja, Gustavie - mruknął Hunziker. - Nie musisz. - Rozważcie, ile zyskamy w przypadku udanej kuracji. Trudno o lepszą reklamę dla naszych usług. - Trudno też o gorszą antyreklamę, jeśli umrze - warknął Hoffinan. - I tak umrze - powiedział Denzler. - W najlepszym razie zostało mu parę tygodni życia. Jego krewni zostali już poinformowani. Jeśli go uratujemy, sami będziemy mogli wyznaczyć sobie honorarium. Na chwilę zapadła cisza. - Żaden inny rodzaj kuracji nie daje szans? - spytał Hunziker. - Tylko konwencjonalny przeszczep. Ale w obecnym stanie nie przeżyje operacji. Hunziker spojrzał najpierw na Mosera, potem na Hoffinana. - W takim razie może będzie skłonny zaryzykować. Skoro to jego ostatnia szansa. - Byłby głupcem, nie ryzykując - dodał Denzler. - Proponuję więc, aby przedstawić mu sprawę. Wsparcie ze strony jego korporacji na Dalekim Wschodzie byłoby bardzo wskazane. Mając koncern Hiraizumi za sobą w sześć miesięcy zetrzemy konkurencję na proch. - Popieram - odezwał się Bruggman. - Koszty dobrej kampanii reklamowej na tamtych terenach byłyby astronomiczne. Normalne reguły rynku tam nie działają. Gdy popełnimy choć jeden błąd, będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli ulokujemy nasze towary w czymś lepszym niż kioski z prasą. - Dobrze, zatem postanowione - powiedział Hunziker. - Egonie, przedstawisz sprawę pacjentowi możliwie jak najszybciej- Kessler przytaknął. Wiedział, że Geiger wolałby nie spieszyć się z kolejną operacją, ale muszą pokazać, jakie rezultaty przynosi ich praca. Poza tym Kazuo Hiraizumi był niezwykłym pacjentem, nawet jak na standardy Men-delhausa. Dysponował tak wielką władzą, tak gigantycznymi pieniędzmi i tyloma rozbudowanymi strukturami ekonomicznymi, iż od dawna już nie obawiał się żadnej konkurencji. Odrzucenie szansy na wdzięczność kogoś takiego byłoby czystym szaleństwem. Hoffman pochylił się nad stołem. 186 - Chciałbym zgłosić pewną uwagę - powiedział, patrząc na Kesslera. -Nie starajmy się zwracać powszechnej uwagi na naszą klinikę, szczególnie jeśli chodzi o prowadzone tu badania. W obecnych okolicznościach zainteresowanie opinii publicznej byłoby wysoce kłopotliwe. Osobiście wolałbym, abyśmy stali się sławni raczej dzięki osiągnięciom w branży kosmetycznej. - Czy to nie za późno, aby martwić się etyczną stronę manipulacji genetycznych? Teraz, gdy jesteśmy o krok od przełomu? - Nie o tym myślę, Karl. Chodzi mi o obecność tej Żydówki, dawczyni, jak nazywa ją doktor Kessler, właśnie tutaj, w Phónixlager. Słyszałem, że pojawiły się pewne problemy z jej chęcią współpracy. Kessler poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Hoffman trzymał kartę w rękawie i chciał go zaskoczyć. Udało mu się. - Ja... to znaczy my, byliśmy na to przygotowani. Zostały poczynione odpowiednie kroki, aby sprawa nie została wykryta. - Wiem - powiedział Hoffman. '¦* Pan Krystal działa bardzo skutecznie. Niemniej porwanie jest zawsze ryzykownym przedsięwzięciem. Nie mówiąc o morderstwie. - Morderstwie? - zawołał Moser. - Nikt nie mówił o morderstwie! Egon, co się tu, u diabła, dzieje? - Nie wiem, co pan Hoffman ma na myśli - odparł Kessler. - Przypomnę jednak, że ponad rok temu uzyskałem zgodę zarządu na zastosowanie środków przymusu, o ile zdołam równocześnie zapobiec uwikłaniu firmy w jakiekolwiek związane z tym kłopoty. Odnośne kroki zostały podjęte. - Nie przypominam sobie spotkania, na którym rzecz była dyskutowana - mruknął Moser. - Przeważyła większość głosów, Karl - powiedział uspokajająco Hunziker. - Było kworum. Ty chyba wtedy wyjeżdżałeś. - Byłeś chory - podpowiedział Hoffman. - Zatem czuję się w obowiązku naprawić błąd wywołany absencją. Zgłaszam niniejszym zdecydowany sprzeciw wobec podobnych praktyk. Ryzyko, które niosą ze sobą, jest trudne do oszacowania. - Może trudne, ale nie dla nas - powiedział Hunziker. - To jest Szwajcaria. Hoffman opanował grymas uśmiechu. Cieszył go widok Mosera wściekłego, że pominięto go przy podejmowaniu istotnej decyzji. - W każdym razie oszustwem jest obiecywanie tej kobiecie, że po wszystkim, ot tak, uwolnimy ją- powiedział. - Mogłaby nam wszystko zepsuć. - Co proponujesz, Dietmar? - spytał Hunziker. - O ile pamiętam, popierałeś decyzję o użyciu przymusu. - To proste: póki ta kobieta żyje, poty stanowi niebezpieczeństwo dla firmy. Gdy uzyskamy to, co trzeba, należy usunąć wszelki ślad jej istnienia. Nie wolno nam czekać ani dnia dłużej niż to konieczne. Każdy dzień zwiększa niebezpieczeństwo niepożądanego zainteresowania... 187 doprowadzić kolonię komórek do właściwego etapu różnicowania się w ciągu ułamku tego czasu, który potrzebny jest naturze. A poza tym nie próbujemy wyhodować całego płodu, prawda? - Zatem moglibyście się podjąć operacji na Hiraizumim za, powiedzmy, dwa i pół tygodnia? - Tak sądzę. W gruncie rzeczy wtedy będzie się do tego najlepiej nadawał, z medycznego punktu widzenia, naturalnie. Denzler spojrzał na prezesa. Nie wyglądał na uszczęśliwionego. -Nie muszę przypominać, jak ważne są dla naszej firmy poprawne kontakty z panem Hiraizumim - powiedział Denzler. - Racja, Gustavie - mruknął Hunziker. - Nie musisz. - Rozważcie, ile zyskamy w przypadku udanej kuracji. Trudno o lepszą reklamę dla naszych usług. - Trudno też o gorszą antyreklamę, jeśli umrze - warknął Hoffman. - I tak umrze - powiedział Denzler. - W najlepszym razie zostało mu parę tygodni życia. Jego krewni zostali już poinformowani. Jeśli go uratujemy, sami będziemy mogli wyznaczyć sobie honorarium. Na chwilę zapadła cisza. - Żaden inny rodzaj kuracji nie daje szans? - spytał Hunziker. - Tylko konwencjonalny przeszczep. Ale w obecnym stanie nie przeżyje operacji. Hunziker spojrzał najpierw na Mosera, potem na Hoffinana. - W takim razie może będzie skłonny zaryzykować. Skoro to jego ostatnia szansa. - Byłby głupcem, nie ryzykując - dodał Denzler. - Proponuję więc, aby przedstawić mu sprawę. Wsparcie ze strony jego korporacji na Dalekim Wschodzie byłoby bardzo wskazane. Mając koncern Hiraizumi za sobą w sześć miesięcy zetrzemy konkurencję na proch. - Popieram - odezwał się Bruggman. - Koszty dobrej kampanii reklamowej na tamtych terenach byłyby astronomiczne. Normalne reguły rynku tam nie działają. Gdy popełnimy choć jeden błąd, będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli ulokujemy nasze towary w czymś lepszym niż kioski z prasą. - Dobrze, zatem postanowione - powiedział Hunziker. - Egonie, przedstawisz sprawę pacjentowi możliwie jak najszybciej. Kessler przytaknął. Wiedział, że Geiger wolałby nie spieszyć się z kolejną operacją, ale muszą pokazać, jakie rezultaty przynosi ich praca. Poza tym Kazuo Hiraizumi był niezwykłym pacjentem, nawet jak na standardy Men-delhausa. Dysponował tak wielką władzą, tak gigantycznymi pieniędzmi i tyloma rozbudowanymi strukturami ekonomicznymi, iż od dawna już nie obawiał się żadnej konkurencji. Odrzucenie szansy na wdzięczność kogoś takiego byłoby czystym szaleństwem. Hofrman pochylił się nad stołem. 186 - Chciałbym zgłosić pewną uwagę - powiedział, patrząc na Kesslera. -Nie starajmy się zwracać powszechnej uwagi na naszą klinikę, szczególnie jeśli chodzi o prowadzone tu badania. W obecnych okolicznościach zainteresowanie opinii publicznej byłoby wysoce kłopotliwe. Osobiście wolałbym, abyśmy stali się sławni raczej dzięki osiągnięciom w branży kosmetycznej. - Czy to nie za późno, aby martwić się etyczną stronę manipulacji genetycznych? Teraz, gdy jesteśmy o krok od przełomu? - Nie o tym myślę, Karl. Chodzi mi o obecność tej Żydówki, dawczyni, jak nazywa ją doktor Kessler, właśnie tutaj, w Phónixlager. Słyszałem, że pojawiły się pewne problemy z jej chęcią współpracy. Kessler poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Hofrman trzymał kartę w rękawie i chciał go zaskoczyć. Udało mu się. - Ja... to znaczy my, byliśmy na to przygotowani. Zostały poczynione odpowiednie kroki, aby sprawa nie została wykryta. - Wiem - powiedział Hoffman..- Pan Krystal działa bardzo skutecznie. Niemniej porwanie jest zawsze ryzykownym przedsięwzięciem. Nie mówiąc o morderstwie. - Morderstwie? - zawołał Moser. -Nikt nie mówił o morderstwie! Egon, co się tu, u diabła, dzieje? - Nie wiem, co pan Hoffman ma na myśli - odparł Kessler. - Przypomnę jednak, że ponad rok temu uzyskałem zgodę zarządu na zastosowanie środków przymusu, o ile zdołam równocześnie zapobiec uwikłaniu firmy w jakiekolwiek związane z tym kłopoty. Odnośne kroki zostały podjęte. - Nie przypominam sobie spotkania, na którym rzecz była dyskutowana - mruknął Moser. - Przeważyła większość głosów, Karl - powiedział uspokajająco Hunziker. - Było kworum. Ty chyba wtedy wyjeżdżałeś. - Byłeś chory - podpowiedział Hoffman. - Zatem czuję się w obowiązku naprawić błąd wywołany absencją. Zgłaszam niniejszym zdecydowany sprzeciw wobec podobnych praktyk. Ryzyko, które niosą ze sobą, jest trudne do oszacowania. - Może trudne, ale nie dla nas - powiedział Hunziker. - To jest Szwajcaria. Hoffman opanował grymas uśmiechu. Cieszył go widok Mosera wściekłego, że pominięto go przy podejmowaniu istotnej decyzji. - W każdym razie oszustwem jest obiecywanie tej kobiecie, że po wszystkim, ot tak, uwolnimy ją - powiedział. - Mogłaby nam wszystko zepsuć. - Co proponujesz, Dietmar? - spytał Hunziker. - O ile pamiętam, popierałeś decyzję o użyciu przymusu. - To proste: póki ta kobieta żyje, poty stanowi niebezpieczeństwo dla firmy. Gdy uzyskamy to, co trzeba, należy usunąć wszelki ślad jej istnienia. Nie wolno nam czekać ani dnia dłużej niż to konieczne. Każdy dzień zwiększa niebezpieczeństwo niepożądanego zainteresowania... 187 - Muszą przypomnieć, że takie decyzje powinny pozostawać w kompetencji szefa działu badawczego - wtrącił się Kessler. - Ta kobieta jest jedynym dawcą, jakiego udało się odnaleźć. Możliwe, że nigdy nie trafimy na drugiego. Jeśli postąpimy pochopnie, możemy przekreślić cały program. - Nie mogę się z panem zgodzić, doktorze Kessler - powiedział Brugg-man. - Obecnie wiemy już, że kosmetyki poprawiły naszą sytuację finansową. Za osiemnaście miesięcy, a może mniej, zwrócą się koszty wydane na badania. W porównaniu z dochodami z masowo wytwarzanych produktów w rodzaju Erixilu pańska fabryka jajeczek może okazać się marginalną pozycją w budżecie. - - Wiele razy wyjaśniałem już, że te masowo wytwarzane i powszechnie dostępne produkty, o których pan mówi, to tylko produkty uboczne badań nad sprawami o wiele ważniejszymi, zarówno medycznie, jak i finansowo. Z tego powodu muszę nalegać, aby o losie dawczyni rozstrzygał tylko i wyłącznie profesor Geiger oraz ja Dopóki nie będziemy pewni, że potrafimy idealnie klonować jajeczka, tak długo fabryka jajeczek, jak pan to określił, musi działać. Hunziker pokręcił głową. - Przykro mi, Egonie, ale nie możemy zostawić tak ważnej decyzji tylko w waszych rękach. Dietmar ma rację: ta kobieta może nas zniszczyć. Nic, nawet wasz cenny projekt, nie jest warte takiego ryzyka. Nie ma jednak powodów do pośpiechu. Dopóki będziecie z niąpracowali, po prostu zdwoimy ostrożność. Nasze kontakty umożliwią nam w porę otrzymanie informacji o każdym dochodzeniu. Ale muszę spytać, kiedy, waszym zdaniem, będziemy mogli uwolnić się od tego niebezpieczeństwa. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, po drugiej owulacji. Dzięki stymulan-tom powinniśmy otrzymać większy zbiór. - Personel doniósł mi, że już wcześniej klonowaliście z powodzeniem inne jajeczka - powiedział Denzler. - Zatem gdy otrzymacie drugi zbiór, będziecie mogli wyprodukować odnawialny zapas w ciągu paru dni, czy tak? - To nie jest takie proste - odparł Kessler. - Musimy mieć pewność, że potrafimy udanie zapłodnić jajo bez utraty cech dawczyni. Istniejące metody powodują często pęknięcie ścianki komórki i śmierć jaja. Dlatego powinniśmy zgromadzić większy ich zapas. - Nie sądzę, aby odczekanie kilku tygodni stanowiło problem - powiedział Hunziker. - A ty, Dietmar? - Ja też nie, Oswaldzie - stwierdził Hoffman, spoglądając raz jeszcze na Kesslera. - O ile będziemy czujni. Nie możemy ryzykować tam, gdzie w grę wchodzą interesy firmy. Hunziker uśmiechnął się do Hoffmana. Pobłażliwie, po ojcowsku. - Możecie liczyć na nasze poparcie - obiecał. - Jak zwykle. 188 8 Phonixlager, 6 lutego 1996 roku W pokoju nie było okien, na dodatek mała lampka nad drzwiami świeciła cały czas, pewnie po to, aby łatwiej było ją obserwować, pomyślała Cathy. Wzięli jej zegarek, ale spytali, czy chce coś dla zabicia czasu. Może książki, może wideo? Normalna telewizja nie wchodziła w grę. Przywiązana do łóżka płakała i krzyczała. Zasypiała z twarzą mokrą od łez. Pierwszej nocy (zapewne pierwszej i zapewne nocy) krwawiła mocno. To ją obudziło. Z początku myślała, że zmoczyła się, potem zrozumiała, że się zaczęło. Była zbyt zawstydzona i wściekła, by wołać o pomoc. Gdy przyszli po kilku godzinach, znaleźli plamę krwi na prześcieradle. Kessler umył ją. Wolał to, niż ryzykować kolejny atak szału. Myślała, że spali się ze wstydu, cały czas klęła. Zamiast czystej bielizny założył jej pieluchę mocowaną przylepcami na biodrach. Wpadła w histerię i dostała zastrzyk na uspokojenie. Mijały godziny. Co pewien czas Kessler, a czasem Geiger, zaglądali do niej. Geiger znów spytał, czy nie chce czegoś na wypełnienie czasu. Jeśli obieca, że będzie zachowywać się spokojnie, zdejmą pasy. Poprosiła o skrzypce Stradivariusa i roześmiała się, wciąż pobudzona mimo leków. Spała, śniła, myślała o Mike'u Vareli. Próbowała wyobrazić sobie, co teraz robi, ale straciła poczucie czasu. Była tylko nieustanna obecność słabego światła i cisza, w której jej ciało produkowało jajeczka na chwałę Nowego Świata Mendelhausa. Z wolna zaczęła rozpoznawać charakterystyczne dźwięki budynku: szum wentylacji we wczesnych najpewniej godzinach porannych, odgłosy kroków na zewnątrz, warkot odkurzaczy pod wieczór. Przywoływała widok stoków góry, uczucie wiatru chłodzącego twarz. Czasem traciła nad sobą kontrolę i wołała o pomoc. Bała się o siebie i o te jajeczka, które w niej powstawały. Co zamierzają z nimi zrobić? Może były w klinice jeszcze inne kobiety sprowadzone do roli kur nośnych? Pewnego ranka obudziła się i ujrzała skrzypce stojące na krześle po drugiej stronie pokoju. Na podłodze leżała walizeczka z nutami. Tego samego dnia Geiger zdjął jej pasy. Rozumiesz już, że opór nie ma sensu powiedział. Stradivarius. Musiał być wart setki tysięcy dolarów, ale dla tych ludzi pieniądze nie stanowiły kwestii. W pierwszym odruchu miała ochotę roztrzaskać skrzypce, gdy tylko Geiger wyjdzie z pokoju, aie nie mogła przecież w ogóle na nich nie zagrać. Najpierw dobyła z instrumentu długą nutę na strunie E, potem zagrała fragment ze Śmierci i dziewczyny. Popłynęły jej łzy, ale nie przestała grać. Stojący w półmroku pokoju pod drugiej stronie lustra Geiger uśmiechnął się i spojrzał w sufit. 189 Grała przez kilka godzin, aż zmęczona położyła się do łóżka. Mijał czas. Codziennie dostawała zastrzyki hormonów. Codziennie grała na skrzypcach. Zawsze nadchodziła ta pora, gdy Geiger wkraczał z odmiennym nieco wyrazem twarzy i spoglądał na swój ą czarną torbę ustawioną dyskretnie pod krzesłem. - Chyba pora, by Cathy wzięła swoje lekarstwa? Nie czekając na odpowiedź, sięgał do torby. Cathy podwijała rękaw koszuli i wystawiała wewnętrzny przegub łokcia. Nie była już przywiązana, jednak ilekroć przychodziła ta chwila, zawsze wpadała w gorzko ironiczny nastrój. Geiger wstał i ona też. - Ładuj mi w kanał, doktorku. Trzymając lekko jej ramię Geiger oczyścił kawałek skóry. - Pomyślałam o czymś, profesorze. Co stanie się z panną Ryder, gdy zniesie już pełen koszyk jajek? Zamrugała przy wkłuciu igły. Geiger spojrzał na nią i schował użytą strzykawkę do plastikowej torebki. - O co ci chodzi? Cathy uśmiechnęła się. - Wie pan, co mam na myśli. Geiger pokręcił głową. . - Zastanawiam się, co zrobicie ze mną, gdy dostaniecie już swoje? Przecież nie pozwolicie mi po prostu odejść, prawda? Z tym, co wiem o waszej pracy, w tydzień zamknęłabym ten sklepik. Geiger zamknął torbę i usiadł. Cathy stała przez chwilę, patrząc na niego z góry, potem też usiadła. -No i? - Po pierwsze, przeceniasz skutki swojej niedyskrecji. Nie masz żadnego dowodu, żeby go przedstawić władzom. Nawet gdyby ci uwierzyli, do czasu wizyty policji moglibyśmy wszystko posprzątać. Po drugie - uniósł dłoń powstrzymując to, co chciała powiedzieć - po drugie, i zapewne ważniejsze dla ciebie, nic, co teraz robię, nie jest nieodwracalne. Obiecuję. Cathy spojrzała mu w oczy. Próbowała uwierzyć. - A moje jajeczka, moje dzieci? - spytała po chwili cicho. Geiger wbił wzrok w podłogę i poruszył stopami. - Nie myśl, że cię nie rozumiem. Ale ty... nie zrozumiałaś po prostu, że te jajeczka to tylko komórki, takie same jak każde inne. Od tych pobranych, powiedzmy, z koniuszka palca różnią się tylko stopniem rozwoju. Cathy otarła łzy. Powoli pokręciła głową. - Nie zamierzacie zapładniać moich jajeczek? 190 Ni Geiger poczuł, że twarz mu płonie. - Po cóż mielibyśmy je zapładniać? Spojrzała na niego uważnie. Kąciki ust drżały mu. - Nie wiem, doktorze. Może potrzebujecie rozwiniętych płodów, może dzieci. Nagle coś przyszło jej do głowy. Uśmiechnęła się z wolna. - Kto będzie dawcą? - Dawcą? - Kto dostarczy plemniki? Bo przecież do zapłodnienia potrzeba sper- \ prawda? -Tak. - To pan, prawda? Wstała. Geiger pozostał na krześle z dłońmi na kolanach. -1 po co tyle fatygi, czemu nie zgwałci mnie pan normalnie, po zwierzęcemu? Oddychała ciężko przez usta, słyszała, jak bije jej serce. - Cathy, Cathy. To tylko twoja wyobraźnia. Zadręczasz się takimi pomysłami. W tym, co tu robię, nie ma niczego złego. To sprawa postępu, wiedzy, ludzkich możliwości. Popatrz tylko na ten świat, Cathy, jak bardzo potrzeba lu wiedzy. Zobacz, do czego przywiodły go przesądy i ignorancja. Cathy odwróciła się od Geigera i podeszła do krzesła ze skrzypcami. - Gdzie to się skończy? Wzięła instrument i trąciła strunę. - Gdy tylko zbierzemy dość materiału... - Nie, pytam, dokąd zajdziecie w swoich badaniach? Zapomnijmy o mnie. Ja jestem tylko środkiem pomocnym w realizacji celu. Spojrzała na niego, trzymając skrzypce luźno za koniec gryfu. Zmarszczyła czoło, aż głęboka zmarszczka pojawiła się między brwiami. - To, co robicie, jest złe. Geiger pokręcił głową. - Dobre, złe, co to ma wspólnego z nauką? Nie zrozumiałaś mnie. Nie chodzi o to, że podzielam twój punkt widzenia, bo tak nie jest. Wierzę, że moja praca tutaj obróci się w dobro, ale nigdy nie pozwalam, aby pytania o moralność tego czy tamtego mąciły mi w głowie i przesłaniały cel. Wstał. - Dla mnie to ignorancja jest złem, a wiedza zawsze dobrem. - Ale życie. Dar życia. Jak ma pan prawo, aby... manipulować przy nim, naginać je do własnych celów? - O darze można mówić tylko wtedy, gdy istnieje darczyńca. A kto miałby nim być? Bóg? Nie ma Boga, Cathy. Żadnego Boga. Ani nieba czy piekła. Nie ma wiecznego potępienia. Żywot nasz w starym chaosie słońca, jak zgrabię wyłożył Wallace Stevens. Żyjemy i umieramy wśród klęsk i nieszczęść. 191 Ciało nas zawodzi, geny zdradzają. Mądrzejemy z czasem tylko po to, by umrzeć. Czemu mielibyśmy godzić się potulnie z tym stanem rzeczy? Może siedemdziesiąt lat starczało jeszcze niedawno, ale dzisiejszy świat wymaga czegoś więcej. Jest zbyt złożony, a tempo zmian przyspiesza nieubłaganie. Nie możemy czekać na ewolucję. Ludzkość musi zacząć sama się przekształcać, adaptować. - Nie neguję potrzeby znalezienia leków na różne choroby, ale żeby zabierać życie, zabijać dzieci... - Gdzie ty je widzisz, Cathy? Nasionko to nie roślina, jajko to nie kura. To tylko komórki, Cathy. Takie same, jak te w twoich zębach, włosach. - A gdyby dać im dość czasu, wyrosną z nich ludzie. - Z komórek twoich zębów czy włosów też mogliby wyrosnąć ludzie. Starczyłoby pomanipulować nimi odpowiednio, dać im czas. - Jednak naturalną drogą nigdy by do tego nie doszło. - Ale co to znaczy, naturalna droga? Samo życie, organiczne życie, nie jest naturalne, Cathy. Skoro materia dąży do maksymalizacji entropii, to systemy organiczne, życie, jest zjawiskiem nienaturalnym. Jeśli zechcesz przypisać całą sprawę Bogu, czy będzie to Jahwe czy Allach, to owszem, możesz, ale z nauką nie będzie to miało nic wspólnego. Poza tym, skoro Bóg mógł zmienić naturalny porządek, to czemu my nie mielibyśmy tego robić? Skoro mam to - wskazał palcem na skroń - i to - uniósł dłonie - czemu nie mam z tego skorzystać? Nikt nie przyznawał Bogu żadnych prerogatyw, Cathy. Sam się w nie wyposażył. Geiger wyszedł z pokoju i ruszył korytarzem do swojego gabinetu. Usiadł przy biurku i oparł głowę na dłoniach. Po chwili spojrzał na zaścielające blat papiery. Dokumenty Cathy leżały pod dwoma wydrukami komputerowymi. Wziął jej pamiętnik i wysunął zza okładki fotografię. Taką zwykłą, paszportową. Przedstawiała młodego mężczyznę, zapewne Włocha. Geiger zastanawiał się, kto to jest. Zurych, 11 lutego 1996 roku Huk silników nasilił się, gdy zaczęli schodzenie ku zasypanemu śniegiem pasowi. Patrząc ponad skrzydłem, Mikę mógł zobaczyć rozrywane zawirowaniami od klap smugi chmur, przesłaniające co chwilę światło 192 pozycyjne na końcówce płata. Opar jaśniał żółtawo w poblasku bijącym od okienek kabiny. Wiał silny wiatr. Mikę czuł, jak samolot walczy z wichurą, jak stery kontrują kolejne uderzenia przy akompaniamencie grzechotu dochodzącego z szafek nad siedzeniami. Nienawidził latania, szczególnie w nocy, we mgle i w miejscach, gdzie góry wznoszą się niebezpiecznie blisko lotnisk. Wiedział, że w dzisiejszych czasach załoga powierza wszystko komputerom, że równie dobrze mogliby w ogóle nie dotykać sterów, jednak ta świadomość wcale nie dodawała mu otuchy. A jeśli w oprogramowaniu tkwi jakiś błąd? Trudno bez reszty zawierzyć życie garści mikroczipów. Z drugiej strony, bez sensu było przejmować się szansą katastrofy jedną na milion w sytuacji, gdy facet, który próbował go zabić, siedzi ledwie parę rzędów dalej w klasie biznesowej. Wychyliwszy się w przejście, Mikę widział tył jego głowy i prawą rękę wspartą na podłokietniku. Zerkał tak co dziesięć minut prawie przez cały czas, czyli od wylotu z Nowego Jorku. Nawet we wnętrzu odrzutowego liniowea lecącego na wysokości dwunastu tysięcy metrów nie czuł się bezpieczny. Od niedoszłego spotkania w „Cafe de Lyon" przy William Street minęło niecałe dwanaście godzin. Wszystko było tak świeże, że Mikę nie potrafił myśleć o tym bez drżenia. Choć nie za bardzo pamiętał sam odgłos strzału, wiedział, że morderca musiał stać tuż za nim. Gdy się odwrócił, na poły oczekując, że ujrzy wylot lufy naprzeciwko nosa, nie zobaczył już nikogo. Wokół panowało zamieszanie: ludzie krzyczeli, chowali się za stołami, kelner upuścił na podłogę całą tacę z porcjami śniadaniowymi. Stolik numer dziesięć stał tuż przy oszklonych matowymi szybami drzwiach, idealne miejsce do wykonania wyroku. Zabójca mógł wycofać się na ulicę, zanim większość ludzi zauważyła, co się stało. Wtedy Mikę zrozumiał, że to on miał być ofiarą. Krystal wystawił go. Mężczyzna, który zginął, podszył się pod niego w nadziei, że czegoś się dowie, a menel na parkingu miał jedynie powstrzymać prawdziwego Mike'a Varelę od stawienia się na spotkanie. Dłużej się nie zastanawiał. Mógł poczekać na policję, odczekać swoje w ogonku świadków i przekazać wszystko, co wie, jednak przez ten czas Krystal byłby już w drodze do Szwajcarii. Nawet, gdyby Mikę skłonił policję, by aresztowała go na lotnisku i tak musieliby go zwolnić. Nie miał żadnych dowodów prócz nagrania na taśmie i był dziwnie pewien, że nikt nie słyszał, jak wywoływano jego nazwisko w restauracji. Bales i tak podejrzewał go, uważał, że jest zazdrośnikiem, który nie może znieść, że dziewczyna z dobrej dzielnicy ma go dość. W dodatku, gdyby Krystal zorientował się, że policja go szuka, Cathy mogłaby znaleźć się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. O ile żyje... Z automatu na rogu ulicy zadzwonił na lotnisko. Najbliższy bezpośredni lot do Zurychu miał o dziesiątej czterdzieści pięć, następny dopiero późnym popołudniem. Zrobił rezerwację z pomocą złotej karty i wrócił do 13-Zwiastowanie 193 mieszkania Cathy na wypadek, gdyby jednak się mylił, sprawdzić, czy Kry-stal nie próbował odwołać spotkania. Na sekretarce nie było żadnej nowej wiadomości. Mikę postanowił zostawić jakąś notatkę na wypadek, gdyby policja znów się pokazała, ale właściwie nie wiedział, co napisać. Rozumiał tylko, że nie może siedzieć bezczynnie i czekać, aż sprawa sama się rozwiąże, że zobaczy Cathy tylko wówczas, jeśli sam ją znajdzie. Napisał zatem: Cathy Ryder jest w Szwajcarii, lecę ją odszukać. Jeśli macie jakieś pytania, zadajcie je Ernstowi Krystalowi. Poniżej dodał numer telefonu, który znalazł na kartoniku zapałek. Wpadł jeszcze do domu ojca, spakował kilka drobiazgów i zdążył na lotnisko Kennedy'ego pięćdziesiąt minut przed odlotem. Ułożył sobie plan działania. Tuż obok biura emigracyjnego był punkt informacyjny obsadzony przez grupkę wyraźnie znudzonych niewiast w drukowanych poliestrowych bluzkach. Mikę podszedł do automatu telefonicznego kilka metrów dalej i wydzwonił informację, prosząc o wywołanie Ernsta Krystala z lotu numer taki to a taki. Zaznaczył, że to pilna sprawa. Po chwili głośniki powtórzyły jego wezwanie. Przez parę minut nic się nie działo, aż w końcu pojawił się wysoki mężczyzna z aktówką i przewieszonym przez ramię szarym płaszczem. Przez chwilę rozglądał się, jakby chciał sprawdzić, czy coś nie śmierdzi, potem podszedł do stanowiska. Gdy dziewczyna podała mu słuchawkę, Mikę przerwał połączenie. Krystal nie okazał zdziwienia ani w ogóle niczego, tylko oddał słuchawkę i raz jeszcze pilnie się rozejrzał, jakby świetnie wiedział, co jest grane. Mikę odwrócił się i udał, że rozmawia. Gdy znów spojrzał na informację, Krystala już nie było. Od tej chwili miał wciąż przed oczami twarz tamtego. Chciał być pewien, że zdoła go rozpoznać, gdy już wylądują. Zobaczył go jeszcze przy bramce odlotów, ale nie zbliżał się zanadto. Wprawdzie Krystal nie mógł wiedzieć, jak wygląda, ale nigdy nic nie wiadomo. Cathy miała w portfelu jego małą fotografię. Krystal mógł ją zobaczyć. Maszyna wylądowała z lekkim wstrząsem tuż po pomocy miejscowego czasu i pokołowała do stanowiska na końcu terminalu. Z głośników popłynęła wesoła alpejska muzyka przerywana komunikatami z kabiny załogi. Witamy w Szwajcarii. Życzymy przyjemnego pobytu. Swissair dziękuje za wspólny lot. Pozostali pasażerowie byli nieco otępiali ośmioma godzinami lotu, szumem muzyki sączonej z słuchawek, darmowymi drinkami i brakiem ruchu. Leniwie sięgali po podręczne bagaże i stojąc między siedzeniami czekali na otwarcie drzwi. Mikę nie czuł się rozleniwiony, ale starał się zachowywać podobnie. Nie chciał ściągać na siebie uwagi. Kabina klasy biznesowej opustoszała jako pierwsza. Po chwili blokująca przejście z klasy ekonomicznej stewardesa pozwoliła wyjść reszcie pasażerów. Mikę zadrżał pod uderzeniem lodowatego wiatru. Było zimniej niż w Nowym Jorku. Nie tracąc czasu założył płaszcz. 194 Czekał go długi spacer korytarzem pełnym podświetlonych reklam kart kredytowych, papierosów i szwajcarskich banków. Ruszył pospiesznie po ruchomych chodnikach. Przemykał obok innych pasażerów, omal nie wpadł na mężczyznę, który zatrzymał się gwałtownie, by poprawić pasek torby. Ktoś zrugał go po niemiecku, ale Mikę ledwie to zauważył. Nie mógł pozwolić, żeby Krystal zniknął mu z oczu. Nie wiedział, czy trafi mu się druga szansa. Nie pomyślał o tym wcześniej, ale jeśli zatrzymają go w tutejszym urzędzie imigracyjnym... Panował umiarkowany ruch i większość stanowisk kontroli paszportowej była zamknięta. Stojąc wraz z innymi obcokrajowcami w kolejce dostrzegł Krystala, czekającego w innym ogonku, w chwili, gdy już go mieli przepuścić. Większość Szwajcarów przechodziła, pokazując jedynie paszporty, papiery zagranicznych gości były badane dokładnie przez chudego młodzieńca z wielkim jabłkiem Adama i gorliwością godną stażysty. Mikę miał przed sobą dziesięć osób, gdy usłyszał, jak rusza karuzela ciągu bagażowego. Młody urzędnik zaczął zarzucać pytaniami jakąś Amerykankę. Jego angielski był na tyle chropawy, że kobieta ledwie go rozumiała. Mikę mógł tylko stać i czekać. Gdy w końcu przeszedł, wokół krążącej kilka centymatrów nad podłogą karuzeli kłębił się pokaźny tłum. Pod sufitem jarzył się napis: NEW YORK. Niektórzy znaleźli już swoje torby i ładowali je na metalowe wózki. Grupa nastolatków taszczyła wielkie kartonowe pudło przewiązane drutem. Mikę przesunął się na odległe miejsce przy karuzeli i przyjrzał się ludziom po drugiej stronie. Krystala tam nie było. Obszedł karuzelę, wypatrując twarzy zapamiętanej z lotniska JFK. Zaczął się denerwować. Może wyszedł inną drogą, może wcale nie miał walizki. Może nawet nie wsiadł do samolotu, a Mikę widział kogoś innego. Grupa pasażerów przeszła przez odprawę, wypełniając ostatnie wolne miejsca wokół karuzeli. Czarna walizka Mike'a przejechała mu tuż pod nosem, ale zignorował ją. Może Krystal poszedł do toalety. Po tak długim locie... Ruszyła druga karuzela w przeciwnym końcu hali. Widać wylądował kolejny samolot. I wtedy zobaczył go. Zupełnie tak samo, jak na lotnisku JFK, tyle że teraz Krystal stał przy telefonie. Obok wejścia był rząd kabin. Odwiesił słuchawkę i podszedł do innych oczekujących. Mikę cofnął się i stanął tuż za Krystalem, który czekał z prawą ręką w kieszeni płaszcza. Mikę znów zignorował swojątorbę przejeżdżającą po raz wtóry. Chwilę później Krystal wyjął dłoń z kieszeni i podszedł do karuzeli. Mikę zrobił to samo. Gdy tamten pochylił się do wielkiej szarej walizy Delseya, Mikę również spróbował ją złapać. - Przepraszam, proszę pana - powiedział tym swoim głupawym, południowym akcentem - ale to mój bagaż. Krystal spojrzał na niego, jakby był szaleńcem. 195 - Obawiam się, że się pan myli - odparł. - Jakżeby. To moja waliza. Jest podpisana. Tam na przywieszce. Krystal rozejrzał się. Strażnik przy drzwiach obserwował ich uważnie. Krystal uśmiechnął się sztucznie, z irytacją. - Proszę, niech się pan przekona - powiedział. - Tu jest moje nazwisko i adres. Odgiął plakietkę z opisem bagażu. Mikę pochylił się i przeczytał. - Bergstrasse sześćdziesiąt dwa, Hottingen. U licha, panie szanowny, to nie mój adres! Przepraszam bardzo. Cholera, ale to taka sama waliza, jak moja. - Nic się nie stało - rzucił oschle Krystal i odszedł ku odprawie celnej. Dotarł tam już prawie, gdy nagle zatrzymał się i obejrzał. Mikę nie spuszczał oczu z karuzeli, niecierpliwie krzyżując ręce. Jego czarna torba mijała go spokojnie po raz trzeci. 10 Zurych, 12 lutego 1996 roku Zdjął celofan z plastikowego kubka i spojrzał w lustro. - Dzień dobry, Herr Varela. Chciał się uśmiechnąć, ale znów dopadło go poczucie nierzeczywistości. Musiał oprzeć się o umywalkę. Otworzył kran i patrzył przez chwilę, jak woda znika w odpływie. Potem znów zerknął w lustro. Szum wody ożywił nieco anty-septyczne, puste wnętrze łazienki. Uspokojony i poniekąd przywrócony normalności przysiadł na bidecie i oparł głowę na rękach. Spróbował zebrać myśli. W nocy często budził go ruch na Silstrasse i za każdym razem musiał przypominać sobie, gdzie jest i co się stało. Zaledwie sześć miesięcy wcześniej wiódł normalne życie w Nowym Jorku: robił pieniądze, widywał się z przyjaciółmi. Wydawało mu się wtedy, chociaż o tym nie myślał, że jego życie składa się z przeszłości i przyszłości. Obie, jedna mroczna, druga jasna, pełna obietnic, stykały się w chwili teraźniejszej. Obecnie całe życie ograniczyło się do pokoju hotelowego. Przeszłość zniknęła w chwili, gdy ujrzał kulę wdzierającą się w głowę nieznajomego. Wiedział, że była przeznaczona dla niego. Wiedział, że ta sama przemoc skierowana jest przeciwko Cathy, że cierpi ona za sprawą tych samych ludzi. Jego teraźniejszość, pustka łazienki, przeniknięta była myślą o Cathy. Zmarszczył brwi i spojrzał w dół, między nogami, na ceramiczną misę. Cathy stanowiła teraźniejszość - całe jego istnienie od chwili zabójstwa w re- stauracji, a przecież tak mało ją znał. Byli ze sobą tak krótko. Potem źle go oceniła, niewłaściwie zrozumiała jego intencje. To było niemal równie bolesne, jak świadomość, że obecnie znajduje się w niebezpieczeństwie. Splótł palce w bezradnej złości. Spojrzał na nadgarstek. Zapomniał przestawić zegarek. Uznał to za swoisty znak: czas przestał się liczyć. Nie miał już czasu, Zostały mu tylko chwile, aż wybierze wszystkie pieniądze i American Express zablokuje mu kartę. Aż znajdzie Cathy. Cenne chwile. Czas przepływał jak woda płynąca z kranu. Zamknął kurek. - Musisz się ogolić, Herr Yarela. Na ulicy sprawdził adres na tanim planie otrzymanym w recepcji. Konsulat Stanów Zjednoczonych mieścił się na Zollickerstrasse, nad południo-wo-wschodnim brzegiem jeziora. Dziewczyna w recepcji powiedziała, że to czterdzieści minut pieszo. Było tak zimno, że podniósł klapy płaszcza. Miał jeszcze jeden adres, ale ten schował głęboko do wewnętrznej kieszeni. I tak zapamiętał go dobrze. Zurych był dziwnym miastem. Wszyscy szwajcarscy bankierzy, których spotkał w Nowym Jorku, wydawali się normalni, otwarci, przyjacielscy. I wszyscy władali zrozumiałym angielskim. Ale ludzie, którzy szli pieszo w grubych okryciach, sprawiali wrażenie wrogich, obcych, odpychających. Mikę nie potrafił tego zrozumieć. Z ulgą przyjął możliwość rozmowy z jakimś Amerykaninem. - Oczywiście, panie... - Varela. Michael Varela. - Zechce pan usiąść, panie Varela. Roy Calhoun zaraz się panem zajmie. Mikę rozejrzał się po biurze. Na ścianie wisiała mała reprodukcja Modi- glianiego. Zauważył, że jego mokre buty zostawiły ciemne ślady na beżowym dywanie. Co chwila zjawiał się ktoś z personelu i niezmiennie witał Mike'a uśmiechem. Minuty upływały, zaczynał się denerwować. Próbowali mnie zabić, chciał powiedzieć do uśmiechniętych twarzy, czas ucieka. W końcu zjawił się Roy. Był rosłym blondynem, łysiejącym na skroniach. Nosił szary garnitur z kamizelką. Spojrzał dobrotliwie na interesanta. - Panie Varela. Uścisnął mocno dłoń Mikę'a. Roztaczał przyjemną woń mydła. Zapisywał wszystko wiecznym piórem. Co pewien czas kiwał głową i spoglądał uważnie ma Mike'a. - Sprawdził pan w firmie, którą tutaj odwiedzała? Może oni... - Jej szef to zrobił. Wiem na pewno. Powiedzieli mu, że wyjechała dwa tygodnie temu. - Informował pan o tym miejscową policję? 196 197 Mikę pokręcił głową. - Pomyślałem, że skoro jest obywatelką amerykańską, najpierw powinienem pójść do was. - Rozumiem. Roy zapisał coś w notesie. Po chwili spojrzał z zaskakująco przyjaznym uśmiechem. Radzę panu, aby teraz poszedł pan do komendy głównej policji i zameldował im o zaginięciu panny... - spojrzał w notatki - panny Ryder. Mówi pan, że powinna wrócić do Stanów jakieś dwa tygodnie temu? Mikę przytaknął. - Mają wszelkie kompetencje, żeby się tym zająć. Chętnie bym pomógł, ale jest nas tu zaledwie garstka, a szwajcarska policja, jak sam się pan przekona, bywa niezwykle skuteczna. Gdy to mówił, z zewnątrz zaczął dolatywać coraz głośniejszy zgiełk. Po chwili trudno było usłyszeć cokolwiek innego. - Demonstranci - krzyknął z uprzejmym uśmiechem. - Zieloni. Zawsze narzekają na jakąś fabrykę czy coś, co rujnuje środowisko, a niektóre duże firmy mają swe siedziby właśnie w tej okolicy. Roześmiał się, ale krzyki na zewnątrz były i tak głośniejsze. Mikę patrzył zdumiony na rozmówcę. - Ciekawe, co by powiedzieli, gdyby zobaczyli Detroit? - krzyknął Roy, wstając z krzesła. - Nie znam Detroit - powiedział Mikę. Nagle wydało mu się, że te wszystkie uśmiechy są nieco fałszywe. Po wyjściu patrzył chwilę na przechodzących demonstrantów. Kobiety nosiły mundury z demobilu, włosy niektórych sterczały w pomarańczowych kolcach. Wyglądały na niedomyte. Niosły transparenty z napisami, których Mikę nie rozumiał, ale wymalowane na nich symbole jasno mówiły o co chodzi: kominy fabryczne buchające dymem i martwe drzewa. Mikę nie znosił wszystkiego, co ma związek z wojskiem i z bronią. Po przejściu pochodu został mdławy odorek potu i olejku paczulowego. Skrzywił się i skręcił ku centrum miasta. W komendzie głównej policji uśmiechów było mniej, jednak brakowało tego kogoś, z kim Mikę mógłby się dogadać. Gruby oficer za kontuarem w trakcie rozmowy wypełniał jakiś formularz. Po kwadransie policjant podniósł głowę i zaczął powoli mówić, przesuwając czerwony język w stronę policzka. - Powód pańskiej wizyty, Herr? - spytał zaskoczonego Mikę'a. Amerykanin znów stanął przy kontuarze. - Proszę posłuchać, właśnie wyjaśniłem, co do ku... na czym polega mój problem. Szukam kobiety. Amerykanki. Przyjechała tu i zniknęła. Zniknęła. 198 - Przyjechała na narty? Mikę rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy ktoś tu z niego nie kpi. - Na narty? -Tak. Policjant, odsunął krzesło i wykonał kilka ruchów, jakby odpychał się kijkami na trudnym stoku. - Wiem, co to są narty, przyj acielu. - Bo mamy wiele wypadków. Ludzie jadą w góry na narty, a nie widzą niebezpieczeństwa. Mikę przetarł twarz dłonią. Grubas patrzył na niego z językiem na dolnej wardze. - Amerykańska kobieta. Służbowo. Analityk giełdowy. Wie pan, akcje... - Wakacje? - Akcje! Grubas wyprostował się zdumiony tonem przybysza. - Dobra, dobra, spokojnie, Herr - spojrzał zezem na papier. - Herr Ryder. Mikę pokręcił głową. Rozmowa zaczynała przypominać koszmar. - Nie nazywam się Ryder. - To kto pan jest? - Varela. Michael Varela. Jestem Amerykaninem. Z Ameryki. - Tak, tak, kraina odważnych. Przekreślił wszystko, co napisał. Mikę miał już coś powiedzieć, gdy pojawił się inny policjant. Gładko ogolone policzki aż lśniły. Powiedział coś po niemiecku do grubasa i spojrzał na Mike'a. - Dokumenty poproszę. Mikę podał mu paszport. Oglądał go uważnie, powoli przekładał kartki. - Kiedy ostatni raz widział pan tę kobietę? - W Nowym Jorku. Pojechała do Szwajcarii i zaginęła. Odwiedziła klinikę Mendelhausa, a potem... - Mendelhausa? - Tak. Odwiedziła ich klinikę. Młodzieniec kiwnął głową. Skubnął czerwone ucho, zmarszczył brwi. Mikę pomyślał, że może trafił na ślad. - Wie pan coś o tym? - Coś? Nie, nie. Niczego nie wiem o tej sprawie. Ale jeśli pan sobie życzy, mogę jej poszukać. Był pan w konsulacie? - Tak, to oni mnie do was przysłali. - Zapewne pan Calhoun. Miły człowiek. Bardzo pomocny i zawsze uśmiechnięty. Mikę sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął złożoną kartkę. - Proszę - powiedział. - To może się przydać. 199 Wręczył kartką młodemu człowiekowi. Tamten przyjrzał sią jej i podniósł wzrok. Twarz miał poważną, chociaż może Mike'owi tylko się tak wydawało. -Krystal? - Tak, Ernst Krystal. Myślą, że może coś wiedzieć o miejscu pobytu tej kobiety. To jego adres. Mężczyzna złożył kartką i zamierzał schować ją do kieszeni. - Zaraz, potrzebuję tego adresu. Może pan sobie przepisać! Nie spuszczając oczu z Mike'a, młodzieniec położył kartką przed grubasem. To, co powiedział szwargotliwie po niemiecku, musiało mieć swojąwagę, bo tamten energicznie wziął sią za przepisywanie. - Gdzie się pan zatrzymał, Herr Varela? Chciałbym to wiedzieć na wypadek, gdybyśmy sią czegoś dowiedzieli. - W hotelu „Edelweiss", pokój dwieście siedem. Grubas pchnął Mikę'owi kartkę przez blat. - Życzą miłego pobytu w Szwajcarii -.powiedział i po raz pierwszy się uśmiechnął. Mikę świetnie by się obszedł bez tego. 11 Alleinmatt, 13 lutego 1996 roku Kessler przyjął telefon w swoim gabinecie. - Przepraszam, Ernst, ale wolałem rozmawiać na mojej linii. Chyba pan rozumie. - Oczywiście, Herr Doktor. Normalnie nie zabierałbym panu czasu podobnymi drobiazgami, ale wiem, że to pan jest odpowiedzialny za dziewczynę i dlatego pomyślałem, że lepiej, aby pan dowiedział się pierwszy, chyba że... -Nie, nie. Ma pan całkowitą racją. I bardzo cenię sobie pańską dyskrecję. Naprawdę nie ma powodu, aby zanudzać zarząd podobnymi drobiazgami. Na chwilę zapadła cisza. Obaj wiedzieli, co teraz nastąpi. Kessler odezwał się pierwszy. - O co właściwie chodzi? - Sądzą, że pewien Amerykanin, Michael Varela, przebywa obecnie w Zurychu i zadaje... niewygodne pytania. Z jakiegoś powodu wbił sobie w głową, że mam coś wspólnego z jej zniknięciem. Kessler zmarszczył brwi, ale jego głos brzmiał spokojnie. 200 - Czemu tak myśli? - Tuż przed odlotem z Nowego Jorku zadzwonił do mnie. Utrzymywał, że to właśnie ona podała mu moje nazwisko i numer telefonu. - To niedobrze. I? - Oczywiście odparłem, że nie mogę mu pomóc. Potem jednak powiedział coś, co mnie zaniepokoiło. Coś o dziewczynie. Że nie chodzi mu o sprawy zawodowe. Dokładnie to. -Tak. - Sugerował, że moje zainteresowanie ma coś wspólnego z jej niezwykłością. - Ale... to może znaczyć wszystko. - Zgadzam się. Może. Może znaczyć również i to, że ktoś jeszcze odkrył... - Dobry Boże, nie. Nie wierzę. Prowadziliśmy poszukiwania według tak niespotykanych kryteriów. Nikt inny... - Słyszałem, że przełomowe odkrycia dokonywane są często równocześnie przez różne zespoły w odległych miejscach. Wtedy wszystko zależy od tego, kto pierwszy ogłosi wyniki. Czy nie było tak z telefonem? Albo z podwójną spiralą? - Co zrobiłeś? - Umówiłem się z nim następnego dnia rano. Sądziłem, że tak będzie lepiej. Biorąc pod uwagę ważkość programu, miesiące pracy i przygotowań... - Co zrobiłeś? Tym razem Kessler nie zdołał ukryć niepokoju. - No, dopilnowałem, by został uciszony. - Uciszony? -Definitywnie. Kessler odjął słuchawkę od ucha i spojrzał na przeciwległą ścianę. Pokręcił powoli głową. Głos Krystala buczał w głośniczku. - Skoro definitywnie go uciszyłeś, to kto kręci się teraz po Zurychu? - Obawiam się, że zaszła pomyłka. Uciszono niewłaściwą osobą. Teraz Varela ma nadzieją, że coś znajdzie. Powiedziano mi, że to człowiek, którego można sią obawiać. Kessler wstał. Zaczynał tracić spokój. - Zastrzeliłeś niewłaściwego człowieka? - To nie jest ważne. Nie do wykrycia. W Ameryce takie rzeczy to nic trudnego. Trzeba tylko mieć pieniądze. Kessler usiadł. - Co proponujesz? - Myślę, że Varela jest niebezpieczny, nieprzewidywalny. Stosuje niekonwencjonalne metody, zupełnie jakby chciał ściągnąć na siebie uwagę, ale czyni postępy. Nie sądzę, by działał sam. 201 - Więc co proponujesz? - Wiem, gdzie się zatrzymał, Znam kogoś, kto gotów jest złożyć mu wizytę. - Żadnego zabijania! Kessler znów zerwał się na nogi. Potrzebował chwili, żeby się opanować. - Żadnego więcej zabijania, nie tutaj. Nie jesteśmy mordercami. Krystal zamilkł. Do Kesslera dotarło, że tamten bawi się z nim, - Jak pan sobie życzy, Herr Doktor. Chociaż nie wiem, czy zarząd będzie zadowolony, jak stoją sprawy. I jak się mogą rozwinąć. - Nie będą zadowoleni z ciebie, Emst. Nie lubią, gdy ktoś popełnia błędy, szczególnie takie, które mogą zwrócić na nas uwagę. To, co proponujesz, jest zbyt niebezpieczne na własnyrh podwórku. Zurych to nie Nowy Jork. Kessler słyszał, j ak tamten wciąga głęboko powietrze. Może zresztą palił papierosa. - Więc co mam robić? - Ja się tym zajmę. Powiedz mi tylko, gdzie znaleźć tego Michaela Varelę. Zanotował adres i odłożył słuchawkę. Przez parę minut stał obok biurka i patrzył w dywan. Potem pochylił się i włączył interkom. - Przynieś mi kawy, Karen. Ale świeżej. Nie chcę odgrzewanej. I połącz mnie na mojej linii z madame Beauvais, dobrze? 12 Zurych, 13 lutego 1996 roku Mike'owi dudniło pod czaszką. Monotonny, daleki, dziwnie znajomy dźwięk. Wiedział, że to dopiero początek, że najgorsze nadejdzie jutro rano pod postacią monstrualnego kaca. Pociągnął łyk whisky. Mimo że pił od dłuższego czasu, nie mógł zapomnieć tego dnia. Muzyka w barze huczała niemal ogłuszająco, ale w myślach wciąż słyszał cichy głos młodzieńca z posterunku, który nakazuje mu spakować walizkę i szybko wrócić do domu. Mikę zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie dokładnie, co powiedział. Badamy sprawę, panie Varela. Najlepiej, jeśli od razu pojedzie pan na lotnisko. Dopił alkohol i spojrzał na rozgadanego barmana. Już na ulicy rozmasował żuchwę. Dzwonienie w uszach ucichło. Spojrzał na przejeżdżającego ulicą mercedesa. W tylnym oknie mignęła czyjaś twarz. Przez chwilę pomyślał, że może to Krystal lub ktoś, kto dla niego 202 pracuje. Nie potrafił sobie tego wyjaśnić, ale od czasu drugiej rozmowy z policją nie czuł się zbyt pewnie. Musieli być w zmowie z Krystalem, może ich opłacał? Mikę żałował, że podał na posterunku numer hotelowego pokoju. Pokręcił głową. Co łączyło policję z Mendelhausem? A może to paranoja? Kartka nadal tkwiła w kieszeni. To jego następny ruch. Pójdzie pod ten adres, rozejrzy się, może na coś trafi. Potem uświadomił sobie, że plan Zurychu zostawił w hotelu. Nie wiedział, gdzie jest Hottingen, nie miał też ochoty wracać do baru i pytać barmana. Postawił kołnierz płaszcza i ruszył do hotelu. Nim tam dotarł, niemal całkiem wytrzeźwiał. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju. Poczuł, że jest łatwym celem. Rozejrzał się po cichym korytarzu. Z windy wsiadły dwie starsze damy, jedna z pekińczykiem. Gdy podeszły bliżej, otworzył drzwi i nie ruszając się z miejsca pchnął je lekko. Wewnątrz paliło się światło. Wychodząc, na pewno je wyłączył. Starsze panie były tuż, szły cicho i na pewno go obserwowały. Słyszał miękkie stąpanie ich pantofli na dywanie. Gdy się obejrzał, napotkał ich niewyraźne uśmiechy. - Cześć. Minęły go, stając przed drzwiami dwa pokoje dalej. Wciąż nie wchodził. Po raz pierwszy pomyślał o broni. Mógłby jej potrzebować. Sięgnął powoli do klamki, zamknął drzwi i zszedł do recepcji. -Herr? Młoda kobieta za blatem przeglądała jakiś magazyn motocyklowy. Z początku Mikę nie wiedział, co powiedzieć. W końcu znalazł. - Telewizor w moim pokoju nie działa. - Mógł pan zadzwonić. Nie trzeba schodzić na dół. Mikę wzruszył ramionami. - Przyślę kogoś, by go naprawił. Mikę nie ruszył się z miejsca. Zmarszczyła brwi i sięgnęła do telefonu. Powiedziała coś po niemiecku. Pojawił się zaspany mężczyzna w kombinezonie roboczym. Zalatywał piwem. Dziewczyna spojrzała na Mike'a. - Reiner pójdzie z panem i sprawdzi telewizor. - Świetnie - odparł Mikę, udając radość. Zawrócił na pięcie. Reiner ruszył za nim. Telewizor zadziałał od pierwszego włączenia. Reiner westchnął i rozejrzał się po pokoju. Amerykanin zaglądał do łazienki, jakby spodziewał się tam kogoś znaleźć. - Jusz dżała, Herr. Mikę wrócił do pokoju i spojrzał na Reinera, który stał rozczochrany pod lampą. - W porządku. Zapadła chwila ciszy. Mikę pojął, że Reiner czeka na napiwek. Sięgnął do kieszeni po drobne. 203 Gdy Reiner wyszedł, stanął w pustym pokoju i zaczął nasłuchiwać. Na górze ktoś spuszczał wodę. Pokój był posprzątany, łóżko zasłane. Mikę domyślił się, że to pokojówka włączyła światło. - Paranoja - mruknął, starając się sam w to uwierzyć. Podszedł do biurka i spojrzał na plan. W końcu siatka ulic zlała mu się w jedną gmatwaninę. Rozpacz i żal wezbrały, wzmocnione alkoholem. - Gdzie jesteś, Cathy? Gdzie? Otarł łzy z powiek i poszedł do łazienki. Opłukał twarz, ale nie spojrzał w lustro. - Muszę mieć broń - mruknął. Wrócił do biurka i znów zasiadł nad planem. Hottingen była przedmiejską dzielnicą na wschodnim skraju Zurychu. Mógł wziąć taksówkę do poprzedniej przecznicy i podejść na piechotę. Co będzie dalej, nie wiedział. Gdyby zdołał jakoś przycisnąć Krystala, może zmusiłby go do mówienia. Plan zadrżał mu w dłoniach. Wrócił obraz restauracji i człowieka opadającego na stolik numer dziesięć. To wydawało się nierealne, ale wiedział, że ręce drżą mu dlatego, że wszystko j est aż zbyt rzeczywiste. Niebezpieczeństwo było realne. Musiał nauczyć się z tym żyć, bo inaczej też skończy z dziuraw głowie. Wstał. Ze zdziwieniem stwierdził, że nogi także mu się trzęsą. - Muszę coś zjeść. Jego głos zabrzmiał mizernie w pustym pokoju. Była siódma trzydzieści. Restauracja podawała dania obiadowe do wpół do dziewiątej. Poszedł do łazienki, zerknął przelotnie w lustro i zszedł coś zjeść. W restauracji było niewielu klientów. Już pierwszy kęs steku wyjaśnił mu, dlaczego, jednak po paru następnych poczuł się lepiej. Zastanawiał się, skąd wziąć broń. W Stanach nie byłby to problem, jednak tutaj, w Europie? Nagle pomysł noszenia spluwy, z której można kogoś zastrzelić, i samemu w trakcie oberwać, przeraził go. Proszę, Mikę Varela, analityk giełdowy, bawi się w Jamesa Bonda lub innego przyj emniaczka. Do obiadu zamówił butelkę burgunda. Gdy odłożył nóż i widelec, butelka była niemal pusta. - Co u diabła - mruknął, wlewając resztkę wina do kieliszka. Krystal mógł poczekać do rana. Mikę wolałby nie zapuszczać się do Hottingen bez broni. Najpierw gnat, potem Krystal i rozmowa. W tej kolejności. - Czy życzy pan sobie digestifw salonie? Za nim stał kelner. -Co? - Koniak albo whisky. Rozpaliliśmy w kominku. To tylko propozycja, proszę pana. Mikę spojrzał na kelnera. Patrzył nań, jakby rozumiejąc. Mikę skinął głową. - Cholernie dobra propozycja, przyjacielu. Kelner uśmiechnął się szeroko. 204 - Poproszę o duży koniak. I cygaro do niego. - Oczywiście, proszę pana. W salonie był tłok. Z jednej strony miał bar, wielki kominek z drugiej. Mikę usiadł w fotelu przy kominku i poczekał na drinka. Teraz, gdy postanowił nie wypuszczać się w zimną noc na poszukiwanie Krystala, przyszło miłe i ciepłe odprężenie. Pomyślał o Reinerze próbującym naprawić jego idealnie działający telewizor i uśmiechnął się... Uśmiech zastygł mu na wargach. Za kwietnikiem dojrzał siedzącą przy barze dziewczynę, a właściwie jej plecy. To była Cathy. Wyprostował się. Omal nie wytrącił kelnerowi kieliszka z ręki. - Pański koniak, proszę pana. I cygara do wyboru. - Tak, tak, dziękuję. Wezmę te. - Holenderskie, marki Henry Wintermans. Świetny wybór. Nie spuszczając oczu z Cathy, Mikę pochylił się ku podającemu mu ogień kelnerowi. Potem podziękował i wstał. Przeszedł między stolikami i fotelami do baru. Gdy był obok, obróciła się. Aż mu serce podskoczyło. -Cathy? Wiedział już, że to nie ona. Miała takie same włosy, podobne ubranie, ale była jakaś bardziej prowokująca, bardziej seksowna, z ostrzejszym spojrzeniem. - Słucham? - uśmiechnęła się, pokazując idealnie równe i białe zęby. W palcach obracała... medalion, który wydawał sięMike'owi znajomy. W tej chwili nie śmiał na niego patrzeć. - Przepraszam, myślałem to znajoma. Zapadła cisza długa na dwa machnięcia batuty. - Musi być naprawdę szczególna - stwierdziła nagle dziewczyna. Mikę przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Jej oczy hipnotyzowały go. Czuł, jak coś przyciąga go bliżej ku zawieszonemu na opalonym dekolcie medalionowi, ale fizycznym niemal wysiłkiem zmuszał się, by patrzeć na twarz dziewczyny. Przesunęła palce po łańcuszku, potem zacisnęła je na medalionie. - Chciałam powiedzieć, że musi być dla ciebie kimś szczególnym, skoro przeszedłeś tak przez salon. - Jak przeszedłem? - Jakbyś chodził po wodzie. Roześmiała się i odrzuciła głowę ruchem obliczonym na długie i ciężkie włosy, chociaż sięgały jej ledwie do ramion, zupełnie jak u Cathy. - Mogę się przysiąść? Znów uśmiechnęła się, a w nim jakby coś stopniało. Spojrzał z zakłopotaniem na czubek wstrętnego cygara. - Czemu nie. Nie powiem, że to wolny kraj, ale jak masz trochę forsy, to i wolność się znajdzie. 205 Gdy Reiner wyszedł, stanął w pustym pokoju i zaczął nasłuchiwać. Na górze ktoś spuszczał wodę. Pokój był posprzątany, łóżko zasłane. Mikę domyślił się, że to pokojówka włączyła światło. - Paranoja - mruknął, starając się sam w to uwierzyć. Podszedł do biurka i spojrzał na plan. W końcu siatka ulic zlała mu się w jedną gmatwaninę. Rozpacz i żal wezbrały, wzmocnione alkoholem. - Gdzie jesteś, Cathy? Gdzie? Otarł łzy z powiek i poszedł do łazienki. Opłukał twarz, ale nie spojrzał w lustro. - Muszę mieć broń - mruknął. Wrócił do biurka i znów zasiadł nad planem. Hottingen była przedmiejską dzielnicą na wschodnim skraju Zurychu. Mógł wziąć taksówkę do poprzedniej przecznicy i podejść na piechotą. Co będzie dalej, nie wiedział. Gdyby zdołał jakoś przycisnąć Krystala, może zmusiłby go do mówienia. Plan zadrżał mu w dłoniach. Wrócił obraz restauracji i człowieka opadającego na stolik numer dziesięć. To wydawało się nierealne, ale wiedział, że ręce drżą mu dlatego, że wszystko jest aż zbyt rzeczywiste. Niebezpieczeństwo było realne. Musiał nauczyć się z tym żyć, bo inaczej też skończy z dziuraw głowie. Wstał. Ze zdziwieniem stwierdził, że nogi także mu się trzęsą. - Muszę coś zjeść. Jego głos zabrzmiał mizernie w pustym pokoju. Była siódma trzydzieści. Restauracja podawała dania obiadowe do wpół do dziewiątej. Poszedł do łazienki, zerknął przełomie w lustro i zszedł coś zjeść. W restauracji było niewielu klientów. Już pierwszy kęs steku wyjaśnił mu, dlaczego, jednak po paru następnych poczuł się lepiej. Zastanawiał się, skąd wziąć broń. W Stanach nie byłby to problem, jednak tutaj, w Europie? Nagle pomysł noszenia spluwy, z której można kogoś zastrzelić, i samemu w trakcie oberwać, przeraził go. Proszę, Mikę Varela, analityk giełdowy, bawi się w Jamesa Bonda lub innego przyjemniaczka. Do obiadu zamówił butelkę burgunda. Gdy odłożył nóż i widelec, butelka była niemal pusta. - Co u diabła - mruknął, wlewając resztkę wina do kieliszka. Krystal mógł poczekać do rana. Mikę wolałby nie zapuszczać się do Hottingen bez broni. Najpierw gnat, potem Krystal i rozmowa. W tej kolejności. - Czy życzy pan sobie digestifw salonie? Za nim stał kelner. -Co? - Koniak albo whisky. Rozpaliliśmy w kominku. To tylko propozycja, proszę pana. Mikę spojrzał na kelnera. Patrzył nań, jakby rozumiejąc. Mikę skinął głową. - Cholernie dobra propozycja, przyjacielu. Kelner uśmiechnął się szeroko. 204 - Poproszę o duży koniak. I cygaro do niego. - Oczywiście, proszę pana. W salonie był tłok. Z jednej strony miał bar, wielki kominek z drugiej. Mikę usiadł w fotelu przy kominku i poczekał na drinka. Teraz, gdy postanowił nie wypuszczać się w zimną noc na poszukiwanie Krystala, przyszło miłe i ciepłe odprężenie. Pomyślał o Reinerze próbującym naprawić jego idealnie działający telewizor i uśmiechnął się... Uśmiech zastygł mu na wargach. Za kwietnikiem dojrzał siedzącą przy barze dziewczynę, a właściwie jej plecy. To była Cathy. Wyprostował się. Omal nie wytrącił kelnerowi kieliszka z ręki. - Pański koniak, proszę pana. I cygara do wyboru. - Tak, tak, dziękuję. Wezmę te. - Holenderskie, marki Henry Wintermans. Świetny wybór. Nie spuszczając oczu z Cathy, Mikę pochylił się ku podającemu mu ogień kelnerowi. Potem podziękował i wstał. Przeszedł między stolikami i fotelami do baru. Gdy był obok, obróciła się. Aż mu serce podskoczyło. -Cathy? Wiedział już, że to nie ona. Miała takie same włosy, podobne ubranie, ale była jakaś bardziej prowokująca, bardziej seksowna, z ostrzejszym spojrzeniem. - Słucham? - uśmiechnęła się, pokazując idealnie równe i białe zęby. W palcach obracała... medalion, który wydawał się Mike'owi znajomy. W tej chwili nie śmiał na niego patrzeć. - Przepraszam, myślałem to znajoma. Zapadła cisza długa na dwa machnięcia batuty. - Musi być naprawdę szczególna - stwierdziła nagle dziewczyna. Mikę przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Jej oczy hipnotyzowały go. Czuł, jak coś przyciąga go bliżej ku zawieszonemu na opalonym dekolcie medalionowi, ale fizycznym niemal wysiłkiem zmuszał się, by patrzeć na twarz dziewczyny. Przesunęła palce po łańcuszku, potem zacisnęła je na medalionie. - Chciałam powiedzieć, że musi być dla ciebie kimś szczególnym, skoro przeszedłeś tak przez salon. - Jak przeszedłem? - Jakbyś chodził po wodzie. Roześmiała się i odrzuciła głowę ruchem obliczonym na drugie i ciężkie włosy, chociaż sięgały jej ledwie do ramion, zupełnie jak u Cathy. - Mogę się przysiąść? Znów uśmiechnęła się, a w nim jakby coś stopniało. Spojrzał z zakłopotaniem na czubek wstrętnego cygara. - Czemu nie. Nie powiem, że to wolny kraj, ale jak masz trochę forsy, to i wolność się znajdzie. 205 *J**Sł», -Nie jesteś stąd? - Czy wyglądam na Szwajcarkę? Mikę roześmiał się razem z nią. Znów odrzuciła długie włosy, których nie miała. - Podoba mi się twoje nowe uczesanie. Przez chwilę wydawało mu się, że powiedział coś niestosownego. Cień strachu przemknął jej po twarzy. - Słucham? - Twoje włosy. Podobają mi się. Przyjrzała mu się uważnie, przygryzając lekko dolną wargę. Spojrzenie stwardniało. Oczy były czarne niczym szkło wulkaniczne. - Odrzucasz głowę tak, jakbyś przywykła do drugich włosów. Domyślam się, że niedawno je obciąłaś. Musnęła delikatnie koniuszki włosów. Znów się uśmiechnęła. - Jest pan bardzo spostrzegawczy... - Varela. Mikę Varela. - Jestem Pascale. Miło cię poznać. Wypili razem koniak, potem drugi. Podczas picia odchylała głowę do tyłu i Mikę mógł podziwiać jej szyję. Dopiero teraz opuścił spojrzenie ku jej piersiom. Medalion lśnił w świetle, zdawał się pulsować w rytm jej serca. Wciągnęła powietrze i widok jej piersi przesłonił mu wzrok. Spojrzał zakłopotany na jej uśmiechniętą twarz. - Co powiedziałaby twoja szczególna dziewczyna? Mikę poczuł, jak się rumieni. - Jesteś niewiarygodnie piękna. Spojrzała na medalion i okręciła łańcuszek wokół palca. - Ale gdzie jest ta twoja przyjaciółka? Rozumiem, że to twoja przyjaciółka. To znaczy kochanka. Wpatrzony w medalion Mikę nie odpowiedział od razu. Coś zaczynał kojarzyć. W głowie huczało mu od alkoholu i cygara. Spojrzał na jej twarz opalonego anioła. - Nie wiem. Zniknęła. Wiem, że ludzie tak po prostu nie... - To zdarza się codziennie. Ktoś zobaczy coś, czego nie powinien, usłyszy nie to, co trzeba. Zrobi coś nie tak. - Ale Cathy... -Cathy? - Tak, Cathy. Tak ma na imię. Cathy Ryder. Słyszałaś kiedyś to nazwisko? Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę. Mikę chciał zerknąć na medalion, ale ukryła go w palcach. - Nie, nigdy. Znów się uśmiechała. 206 - Jak zamierzasz ją odszukać? Co zrobisz? Mikę spojrzał w jej ciemne oczy. Niezręcznie było mu rozmawiać o Cathy z tą kobietą, która była pod wieloma względami znacznie bardziej... podniecaj ąca. Nie obawiał się niczego zepsuć, ale czuł się bezbronny. Nie chciał o tym myśleć. Nie teraz. Upił drinka. Pod czaszką znów mu zadzwoniło. - No więc? -Nie wiem. Jutro coś wymyślę. -Mańana. Mikę parsknął. - Znasz tę piosenkę? Mańana, mańana, mańana... - Masz miły głos. Nagle dotarło do niego, co się dzieje. Siedział przy barze z niekwestionowaną królową piękności, która poświęcała mu całą uwagę. Do czego to podobne? Co nią kierowało? - Z czego właściwie żyjesz? Dosadność pytania wskazywała jednoznacznie, że już wie, co to za zawód. Potem poszli do jego pokoju. Mikę sam nie dowierzał, na co się porywa. Szedł za nią, obserwując krągłość jej bioder poruszających się pod dopasowaną czarną spódniczką. Pokój wydał mu się mały i obskurny. Zniknęła w łazience, a on zerknął do barku. Próbował zrozumieć, co się właściwie dzieje. W końcu dotarło do niego, że będzie musiał zapłacić jej gotówką. Nie wiedział nawet, ile ma w portfelu. A ile biorą w Zurychu pierwszorzędne, naprawdę pierwszorzędne dziwki? Z łazienki wyszła uśmiechnięta, chociaż wcale nie było jej do śmiechu. Nie przepadała za tym zajęciem. Ale lubiła pieniądze. Zerknęła ukradkiem na zegarek. Jeszcze cztery godziny i odleci z Zurychu. Nigdy więcej Szwajcarii, nigdy więcej madame Beauvais. - Szampana? Roześmiała się, widząc Mike'a siedzącego obok barku z butelką w dłoni. - Tylko jeśli obiecasz, że nie będziesz puszczał bąbelków nosem. Mikę usiadł na łóżku, dziewczyna na fotelu. Wypili szampana, porozmawiali o Zurychu i przerażających Szwajcarach, a potem poczuł, że musi iść do toalety. Odstawił kieliszek i poszedł do łazienki. Gdy jąmijał, musnęła go palcami w okolicy lędźwi. Poczuł, jak cierpnie mu skóra na głowie. W łazience wysikał się jak mógł najciszej i spojrzał w lustro. Oczy miał przekrwione, a język przypominał zużytą podeszwę trampek. Wciąż jeszcze mógł wyrzucić dziewczynę. Gdy wrócił do pokoju, siedziała na łóżku w pozycji lotosu, a jej ubranie leżało na krześle. Mikę przełknął ciężko, patrząc na opalone, muskularne ciało. Rozpiął pasek i pozwolił spodniom opaść na podłogę. Podszedł do łóżka i już miał się położyć, gdy zaproponowała toast: 207 - Za bankierów Zurychu! Mikę uśmiechnął się rozbawiony j ej gestem. Miała na sobie tylko biżuterię: ciężki złoty łańcuszek na lewym nadgarstku i medalion na smukłej szyi. Zerknął na ozdobę. W świetle lampy przy łóżku dopiero teraz mógł się jej przyjrzeć. Na metalowej powierzchni widniał wyryty jakiś rysunek. Wziął kieliszek ze stolika i uniósł ku dziewczynie. - Za Zurych i jego bankierów. Niech Bóg błogosławi ich dusze i pozwoli im zasnąć mocno na ich wodnych łóżkach. Wypił jednym haustem. Ona najpierw piła powoli, ale potem cisnęła kieliszkiem o przeciwległą ścianę. Jej nagły gest obudził coś w Mike'u. Poczuł nadchodzący wzwód. Ściągnął koszulę przez głowę. Usiadł obok na łóżku i pocałował jej ramię. Gładka skóra pachniała ambrą. Gdy sięgnął niżej, by całować jej piersi, coś nagle ścisnęło go w skroniach. Zamrugał ogłuszony bólem. Spróbował odzyskać ostrość widzenia. Złapał dziwną obcą dziewczynę za ramię, ale narkotyk zaatakował go z całą mocą. Zapadając w ciemność, rozpoznał z przerażeniem i wściekłością wzór na medalionie: mały klucz wiolinowy na złotym tle. 13 Zurych, 14 lutego 1996 roku Siedzieli razem w barze. Trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. Byli bardzo blisko. Mikę czuł znajomy zapach jej włosów. Wyglądała piękniej niż kiedykolwiek i uśmiechała się. Nie musiał nic mówić. Teraz wiedział już wszystko: była bezpieczna i znów go kochała. Czuł, jak wielki ciężar spada mu z barków. Aż mu się w głowie kręciło z wielkiej miłości. Wszystko by dla niej zrobił. Nigdy jej więcej nie zawiedzie. Cathy. Miał ją objąć, gdy barman pchnął ku nim dwa kieliszki szampana. Unieśli je w milczącym toaście, ale szampan smakował jakoś dziwnie. Był zwietrzały i gorzki. Mikę uniósł kieliszek pod światło, ale wypadł mu z ręki i z ogłuszającym hukiem roztrzaskał się na podłodze. Jak cegła wpadająca przez szybę. Gdy się obrócił, ujrzał, że kobieta obok to nie Cathy, tylko ktoś całkiem nieznajomy. Spytał ją, gdzie jest Cathy, ale ona się uśmiechnęła tylko i uniosła kieliszek. Teraz dopiero zobaczył, że miała złoty medalion na szyi, ten sam, który ofiarował Cathy na gwiazdkę. Próbował go złapać, ale nagle stracił oparcie dla nóg. Ziemia rozstąpiła się pod nim, spadał. Słyszał gniewne głosy ludzi przy barze. Zerknął w dół akurat na czas, by dostrzec wybiegającą mu na spotkanie 208 marmurową posadzkę hotelowej recepcji. Był pewien, że roztrzaska sobie czaszkę przy upadku, ale otworzył oczy i okazało się, że podłoga jest miękka. Leżał w hotelowym łóżku. Zza zasłon sączyło się światło. Czerwone cyferki na odbiorniku radiowym pokazywały dziesiątą cztery. Wciąż słyszał krzyk, ale ten krzyk dochodził z zewnątrz: młode głosy, tłum... Usiadł. To nie był tylko sen. Pascale była prawdziwa. A medalion? Mikę nie miał pewności. Pokonując łupanie w głowie, sięgnął do marynarki przewieszonej przez oparcie krzesła. Wyciągnął portfel. Karty kredytowe były na miejscu, pieniądze też. Paszport w drugiej kieszeni. Może po prostu przesadził z piciem, padł i nie pamięta, co było dalej? Chociaż nie: wciąż leżał w spodniach. Ta dziwka rzeczywiście dała mu jakieś prochy. Ale dlaczego? Wstał i lekko uchylił zasłony. Po drugiej stronie ulicy stała grupa około stu pięćdziesięciu ludzi. Krzyczeli razem. Przewodził im jakiś brodacz z megafonem. Niektórzy trzymali transparenty, jednak Mikę nie rozumiał ich treści. Dwa wozy osobowe i jeden pikap próbowały przejechać ulicą, ale tłum nie pozwalał. Kilka przecznic dalej zawodziła policyjna syrena. Mikę poszedł do łazienki. Spryskał twarz wodąi spojrzał w lustro. Oczy miał jak szparki, twarz opuchłą jak bokser po walce. Włączył prysznic i ściągając resztę ubrania czekał, aż pocieknie naprawdę ciepła. Miał zamiar posiedzieć pod strumieniem wody tak długo, aż wróci względna jasność myśli. Potem pójdzie na policję i powie im, co się stało. Może tym razem okażą więcej zainteresowania. W poszukiwaniu świeżego mydła otworzył szafkę za lustrem. Wewnątrz znalazł czarne saszetki z płynem do kąpieli, mleczkiem kosmetycznym i szamponem. Na górnej półce pokojówka ułożyła jego kosmetyczkę. Wyjął ją, by wyciągnąć brzytwę, jednak zamiast na brzytwę trafił na kolejne saszetki, tym razem różowe, półprzeźroczyste. Nie wiedział, co właściwie jest w środku. Może coś do mycia, a może odżywka. Nigdzie nie trafił na porządne mydło. Wlazł po prysznic, poczekał, aż woda zmoczy go całego i sięgnaj po jedną z saszetek. Z zamkniętymi oczami rozerwał ją zębami i spróbował wycisnąć zawartość. Niestety, nie było to ani mydło w płynie, ani żel, tylko drobny proszek, który zaraz przylepił mu się w granulkach do skóry. Nie przypominał talku, nie był perfumowany. Mikę wychylił się spod prysznica i spróbował przyjrzeć się mu bliżej. Nagle w drzwiach łazienki pojawiło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał bliznę nad prawym okiem: przecinała zygzakiem brew. Obaj trzymali w dłoniach rewolwery. Mikę wyszedł z brodzika. -Co, u diabła? - Zostań, gdzie jesteś i ręce na głowę! Nagi i mokry Mikę patrzył, jak ten z blizną podchodzi bliżej. Pchnął go na ścianę i wykręcił mu rękę do tyłu. Drugi powiedział coś po niemiecku, 209 14 Zwiastowanie obaj się roześmieli. Potem poprowadził go do pokoju. Był rosły i silny, z szarymi przenikliwymi oczami i krótko przyciętymi włosami. - Co wy tu, kurwa, robicie? - krzyknął Mikę. - Co jest grane? Mężczyzna szarpnął Mikiem i cisnął go na łóżko. - Co robisz? Uciszyli go ciosem w żołądek. Zabolało tak, że poczuł mdłości. Mężczyzna ze szramą pochylił się nad łóżkiem. - Polizei, panie Varela. Narkotyki. Znów zamienili kilka słów po niemiecku i ten drugi poszedł do łazienki. Choć młodszy od mężczyzny z blizną, miał ten sam beznamiętny wyraz twarzy. - Słuchaj - powiedział Mikę, łapiąc ciężko powietrze. - Zostałem wrobiony. Jestem ofiarą... Mężczyzna z blizną uniósł rewolwer, aż wylot lufy znalazł się kilka centymetrów od szyi Mikę'a. - Cicho, panie Varela - powiedział. Chwilę później drugi facet wrócił z saszetkami z różowego plastiku. - Nic o tym nie wiem! - rzucił Mikę, gdy młodszy ostrożnie otworzył j edną torebeczką scyzorykiem. Wziął proszek ze środka na czubek palca i posmakował. Kiwnął głową do partnera. - Heroin, hóchste Qualitdt. Ten z blizną rzucił Mike'owi ręcznik. - Może się pan teraz ubrać, Herr Varela. I radzę milczeć. Młodszy gliniarz zaczął przeszukiwać sypialnię, otworzył walizkę Mikę^, zerknął do szuflad. Na półeczce pod telefonem trafił na kolejną partię różowych saszetek. - Słuchaj no - zaczął Mikę. - Osoba, która was powiadomiła, to ta sama, która podrzuciła to świństwo. Nafaszerowała mnie i... Starszy tylko na to czekał. Uderzył Mike'a w twarz rewolwerem, aż głowa poleciała mu na oparcie łóżka. Krew z rozciętego policzka pociekła na białą poszewkę. - Kazałem się ubierać - powiedział gliniarz. - Chyba że wolisz pojechać do komendy tak, jak jesteś. Nikt się nie zmartwi, jak handlarz narkotyków zamarznie na śmierć. Rzucił w Mikę'a koszulą. Młodszy zaczął zbierać rzeczy do walizki. Mikę ubrał się powoli. Nie miał wyboru. Nie poszli do frontowych drzwi. Gliniarze przeprowadzili Mike'a tylnymi schodami i dalej przez kuchnią. Mała grupka pracowników patrzyła, jak wychodzą przez drzwi na rogu budynku: dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, niemal na pewno policjanci, i nieogolony Amerykanin z mokrymi włosami i zakrwawionym policzkiem. Starszy gliniarz uśmiechnął się do nich i powiedział Guten Morgen. Odpowiedzieli mu uprzejmie. 210 Na ulicy okazało się, że demonstracja to już hałaśliwy tłum. Ludzie zawodzili w kółko: HAUSER, KEINEBULLEN! Szli powoli w kierunku hotelu i policyjnego samochodu zaparkowanego w pobliżu wejścia. Jakieś trzydzieści metrów dalej stały w poprzek ulicy dwa białe policyjne furgony. Wyskakiwali z nich policjanci z białymi pałkami i plastikowymi tarczami. Mikę przystanął i spojrzał na tłum: demonstranci byli młodzi, z reguły brudni jak nieszczęście. Pogardzał takimi ludźmi: leniwymi, sprawiającymi kłopoty, winiącymi system za swoje własne niepowodzenia. - Ruszaj! - rzucił rosły gliniarz i pchnął Mikę'a w kierunku samochodu. Mikę zrobił niezręczny krok i pośliznął się na oblodzonym chodniku. Upadł na śnieg, ale wydało mu się, że to twardy beton. Gliniarze chwycili go pod ręce. Usiłowali podnieść Mike'a, gdy starszy zawył z bólu. Coś uderzyło go w skroń. - Diese Schweine! - ryknął, wyciągając rewolwer. Całą twarz i płaszcz dał umazane na żółto. Z drugiego końca ulicy dobiegł głos policyjnego megafonu: - Bitte, raumen Sie sofort! Raumt die Strasse! Ale tłum napierał, miotając pociski. Młodszy policjant próbował pociągnąć 4ike'a w stronę wozu, choć droga była już zablokowana. Grupa demonstrantów obiegła samochód, kołysząc nim przy wtórze radosnych krzyków. Jakiś chłopak wskoczył na dach i zaczaj uderzać kawałkiem drewna w przednią szybę. Reszta przechodziła pospiesznie w kierunku formowanego kordonu policyjnego. Mikę dostrzegł starszego policjanta biegnącego ku grupce z bronią w dłoni. - Aus dem Weg! Aus dem Weg! - krzyczał. Trzeci gliniarz wysiadł z samochodu i strącił chłopaka z dachu. Mikę myślał gorączkowo. Jeszcze chwila, a zabiorą go. Co potem? Może więzienie, w najlepszym razie deportacja. Nigdy już nie znajdzie Cathy. Nie czekał ani sekundy dłużej. Zebrał wszystkie siły i odtrącił tego, którzy trzymał go za ramię. Zanurkował w najgęstszą ciżbę. Słyszał, jak starszy policjant coś za nim krzyczy, ale nie zatrzymał się. W takim tłumie nie mogli przecież strzelać. Był już blisko ostatnich szeregów, gdy w wąską uliczką runął strumień z armatki wodnej. Wszyscy patrzyli na policyjną blokadę i nikt nie zauważył nadjeżdżającego wozu. Strumień wody był tak silny, że zbił wiele osób z nóg, innych skłonił do ucieczki na drugą stronę jezdni. Nagle wszyscy zaczęli krzyczeć i biegać w rozmaitych kierunkach, by uniknąć oblania. Mikę ujrzał kobietę z długimi, rudymi włosami porywającą z ziemi małe dziecko i biegnącą z nim ku innej kobiecie, która stała ogłupiała pośrodku zamieszania. Mikę też tam biegł, podeszwy mu się ślizgały. Łapał się innych dla utrzymania równowagi, chwilami pełzł na czworakach. Tłum wycofał się już w większości prócz garstki ludzi skulonych za samochodami zaparkowanymi w pobliżu hotelu. Szpaler policjantów ruszył 211 z wolna ku nim, uderzając pałkami o tarcze. Potem zielona ciężarówka z armatką wodną wyjechała na środek jezdni i zaczęła spychać demonstrantów dalej. Jeden pocisk z farbą pękł na jej okrytej siatką przedniej szybie. Mikę znów dostrzegł rudowłosą. Wsiadała z tyłu do furgonetki. Pomagał jej brodacz z megafonem i jeszcze parę osób. Byli tam od początku, Mikę widział ich z okien hotelu. Wóz ruszył na oślep byle dalej od kłopotów. - Poczekajcie - krzyknął Mikę. - Poczekajcie! Jeden z mężczyzn zauważył go i pokazał pozostałym. Brodaty skinął na Mikę' a. - Schnell! Los steig auf! Samochód już przyspieszał, gdy wciągnęli go do środka. Skręcili za róg w szeroką ulicę, rozmijając się z karawaną policyjnych pojazdów, gnających na syrenach w przeciwnym kierunku. 14 Phónixlager, 15 lutego 1996 roku /'"Obserwowali ją na ekranie. Mierzyli jej temperaturę. Pobierali próbki krwi V_^/do analizy. Domyślała się, że badają również jej kał i mocz. Geiger dawał jej codziennie zastrzyki hormonów. W blasku przyćmionych świateł zatraciła poczucie czasu, chociaż teraz gaszono lampy na te paręnaście godzin, które były dla niej nocą. Próbowała zauważyć pierwsze krwawienie, co dałoby jej pojęcie, w jakim miejscu cyklu jest obecnie, ale i to okazało się niemożliwe. Pamiętała, że uwięziono ją trzydziestego pierwszego i że krwawiła krótko potem. Ale kiedy? Zwykle zaczynała menstruację w pierwszym tygodniu miesiąca, czyli owulacja powinna przypaść koło piętnastego. Tylko kiedy był piętnasty! Leżała, wsłuchując się w swoje ciało i próbowała odgadnąć, co się dzieje w środku. Nigdy nie interesowała się ginekologią. Dwa razy w roku chodziła na badania, w trakcie których nie zadawała pytań. Wiedziała, że poziom hormonów zmienia się w ciągu miesiąca, że jej ciało odpowiada na każdą ze zmian, nie potrafiła jednak rozpoznawać objawów. Próbowała wyciągnąć nieco informacji od Geigera i Kesslera, jedynych ludzi, których widywała, ale oni nie lubili poruszać tego tematu. Uznała, że więcej dowie się, obserwując reakcje obu naukowców. Oni dokładnie wiedzieli, co się z nią dzieje, opisali jej wnętrze niczym nowojorską sieć metra. Jeśli przyjrzy im się dokładnie, niejedno przed nią odkryją. W pewnej chwili zobaczy, co trzeba i wtedy zacznie działać. 212 Czas mijał. Niezmiennie pobierali jej krew. Próbowała wyobrazić sobie, jak to będzie. Jak pobiorą te jajeczka? Pod narkozą? Tak, na pewno tak. Obudzi się z głębokiego snu i będzie po wszystkim. Okradną ją we śnie. Bała się tej myśli, jakby naprawdę chodziło o porwanie dzieci, mających trafić do laboratoryjnych zbiorników. Jako obiekty eksperymentów. Nieludzka praktyka. Zarodki uwięzione w inkubatorach, z czujnikami, wysmarowane sterylnym olejkiem... Co mogła zrobić? Gdy przyjdzie czas, dadzą jej narkotyk i już. Potem kolejne prochy, żeby zapomniała o bólu. Jednak gdzieś w głębi, tam gdzie kryje się sumienie, zapamięta wszystko dokładnie. Później, jeśli będzie jakieś później, wizja szklanej pipety Geigera powróci nieskończenie wiele razy. Zimny sterylny fallus, który niczego nie daje, tylko bierze. W końcu dostrzegła znak. Geiger pojawił się niezwykle skupiony. Próbował żartować, ale ręce mu się trzęsły, gdy pobierał krew. - Co się stało? Spojrzał na nią nieprzytomnie, wyrwany ze swoich myśli. - Ręce ci drżą. Obejrzał swoje ręce manipulujące przy strzykawce. - Udało nam się coś bardzo ważnego. Ucieszyłem się jak student... - Proszę mi nie wciskać gówna, profesorze. Tylko nie to. Geiger wstał i odsunął się. Wstrzyknął próbkę do zapieczętowanej butel-. Cathy podniosła się. - Podniecacie się, bo gąska ma znieść złote jajo. Geiger zmarszczył brwi. Wyjął igłę ze strzykawki i wrzucił ją do plastikowej torebki. - A może mi się tylko zdaje? W końcu odwrócił się. - Cathy, powiem ci dokładnie, kiedy przyjdzie pora owulacji, jeśli to cię ucieszy. Rozumiem, że chcesz wiedzieć, co się dzieje. Szanuję to. Dowiesz się pierwsza. - Pierwsza? Nie, doktorze, będę druga albo trzecia. - To tylko takie wyrażenie. W drzwiach pojawił się Kessler. Twarz mu płonęła. Chciał coś powiedzieć, ale Geiger gestem nakazał mu milczenie. - Zobaczymy się w moim gabinecie, doktorze Kessler. Drzwi zamknęły się. Cathy wzięła skrzypce. Zagrała jedną długą nutę i rzuciła je w kąt. Gdy je puściła, czas jakby zwolnił. Patrzyła, jak lecą ku ścianie, jak uderzają z jękiem i spadają na podłogę. Nieuszkodzone. 213 - Tak, wczorajsze badania krwi potwierdzają to. Geiger był bardzo przejęty. Obaj stali obok siebie w pokoju obserwacyjnym z całą aparaturą rejestrującą. Spojrzeli na grafik z zestawieniami odczytów. Potem Geiger zerknął na ekran. Cathy kładła się z powrotem do łóżka. - Tutaj mamy początek wpływu ciałka żółtego - pokazał piórem na wykresie. - A tutaj koniec. Około trzydziestu sześciu godzin. -AFSH? - Normalnie, pod lekką osłoną LH. - Więc zabieramy się do pracy? Geiger patrzył na wykres i porównywał dane. Czuł, że w takiej chwili najlepiej rozumie i docenia tę dziewczynę. Pod każdym względem: jej ciemne oczy, piękne usta, bystry umysł, a także skład krwi, pracę systemu krwionośnego... - Więc zabieramy się do pracy? Geiger zamrugał i spojrzał na gładką i bladą twarz Kesslera. - Tak. Dziś po południu. O czwartej. Upewnij się, że będziemy mieli salę dla siebie. 15 Zurych, 15 lutego 1996 roku Ulotki, zawsze ulotki! A my chcemy konfrontacji. To jedyny sposób, żeby media się nami zainteresowały. Mikę siedział przed kuchnią i przeglądał wydany w trzech językach magazyn ekologiczny. Słysząc gniewny męski głos, podniósł głowę. Nawet, gdyby znał niemiecki, ze Sweizerdeutsche wiele by nie zrozumiał, jednak poznawał osobę: to Fleischman, najenergiczniejszy z grupki aktywistów zebranych w mieszkaniu Anny. Mieli rozmawiać o „technikach protestu": demonstracjach, blokadach, akcjach ulotkowych i wielu innych. Fleischman był w tym towarzystwie najmniej przyjaźnie nastawiony do Mikę^, mało z nim rozmawiał przez dwa dni, które spędził w mieszkaniu. Miał rzadkie, jasne włosy i, co dziwne, gęste czarne brwi łączące się nad nosem. Nosił brodę i wyglądał na bardzo silnego. Mimo okazywanej rezerwy Mikę jego właśnie najbardziej lubił. Jako jedyny nie podpalał podejrzanych liści, wolał marlboro, do sprawy podchodził z trzeźwością typową dla człowieka interesu, co Mikę z miejsca rozpoznał i zrozumiał. Z pozostałymi czuł się trochę niezręcznie. Nawet Anna, która wzięła go pod swoje skrzydła, budziła w nim mieszane uczucia. Była jakoś nazbyt miła, trochę nie z tej ziemi. Wprawdzie nie 214 należał do grupy i nie było dlań miejsca na spotkaniach, ale Anna pozwoliła mu zostać w domu i niemal o nic nie pytała. To było trochę zbyt fajne. Po manifestacji pojechali prosto do niej. Wyszukała jakieś suche, ciepłe ubranie. Mikę spojrzał na rękę, trzymającą kamionkowy kubek herbaty rumiankowej. Ten sweter z czerwonej, żółtej i brązowej włóczki Anna zrobiła na drutach dla swojego brata, który odmówił jego noszenia. Mikę miał do tego szorstką koszulę bez kołnierzyka i dżinsy podtrzymywane sznurkiem zamiast paska. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Przez całe życie nie ufał ludziom, którzy tak się ubierali. W Nowym Jorku wąchał trochę koki jak wszyscy w towarzystwie, palił marihuanę, jak wszyscy w Kongresie, ale ci ludzie pewnie nie siadali do stołu bez usmażenia całej patelni halucynogennych grzybków. Wciąż o czymś gadali, zapalali się do kolejnych pomysłów, walczyli o reformy i przepowiadali świt jakiejś nowej ery. Mikę zawsze uważał taką postawę za przejaw poczucia winy białego człowieka: zrobili rewolucję przemysłową, zapaskudzili całą planetę milionami ton pustych opakowań, trujących gazów, odpadów toksycznych, a teraz żądają, żebyś przestał używać aerozolu we własnej łazience, głusi i ślepi na fakt, że Chińczycy, Afrykanie, Hindusi i inne narody wciąż marzą o wielkim ożywieniu gospodarczym i produkują wystarczającą ilość świństw, aby samodzielnie wykończyć świat przed końcem stulecia. Lepiej więc powitać Armagedon umytym i miło pachnącym. Głos Anny wyrwał go z zamyślenia. Nie rozumiał, co mówi... - Kłopot z konfrontacją jest taki, Hans... - ...że ludzie ucierpią, wiem, wiem. Ale jeśli inni zobaczą, jak policja atakuje nieuzbrojonych protestantów, to może coś dać. Zobaczymy w wiadomościach o siódmej. - Ale widok ochroniarzy z firmy Etienne Louvois raczej nie doda im ducha... - To był wypadek. Anna spuściła wzrok. Nie lubiła patrzeć na Hansa, gdy się zapalał. Brwi mu się straszyły, wyglądał jak szaleniec. Zapadła chwila ciszy. Mikę upił łyk herbaty i wciągnął w płuca zapach dymu ze skrętów. Oddałby swojego rolexa za jedno marlboro z paczki Hansa. Nagle podniósł głowę: przed nim stała Anna. Blada, okrągła twarz, okolona pasmami długich, rudych włosów. - Robimy kilka minut przerwy, Michaelu. Przynieść ci coś? Mikę pokazał Annie prawie pełny kubek i pokręcił głową. - Nie, nie trzeba. Jak leci? Wskazał brodą na otwarte drzwi salonu. - Już niedługo. Anna dreptała korytarzem do kuchni. Mikę zerknął na jej przydeptane kapcie i spódnicę zrobioną chyba z worka. Zagryzł wargę i odwrócił oczy. 215 Podśmiewał się z tych ludzi, a bez ich pomocy, domu, ubrań siedziałby teraz w szwajcarskim więzieniu, oskarżony o handel narkotykami. Udawał, że interesuje się ich działalnością, bo potrzebował pomocy, a teraz słuchał ich dziwnego szwargotu z ironicznym uśmieszkiem. Znów upił łyk herbaty i spróbował pomyśleć, co właściwie powinien zrobić, żeby odszukać Cathy. Wiedział, że zyskał sympatię Anny, jednak musiał jeszcze wyjaśnić jej, po co jest w Zurychu. Obawiał się, że jeśli powie prawdę, dziewczyna straci zapał do pomocy. Spotkanie dobiegło końca. Mikę odsunął się, przepuszczając ludzi wychodzących z pokoju i poszedł porozmawiać z Anną. Otwierała okno, żeby wywietrzyć dym. Mikę zadrżał od mroźnego, wieczornego powietrza. - Przepraszam - powiedziała, przymykając okno. Obróciła się i uśmiechnęła do niego. Uśmiech dodawał jej uroku. Wyglądała na mniej zmęczoną, białe i równe zęby były naprawdę piękne. - Nie przepraszaj - powiedział Mikę i usiadł. - Nie rozumiem, jak wytrzymujesz w tym dymie, skoro sama nie palisz. -Niestety, nawet ci, co walczą o czyste powietrze, czasem lubią dym. Na szczęście to nie jest dym produkowany przez światowe rozsadniki raka takie, jak Marlboro czy Benson & Hedges. - Jasne - powiedział Mikę i spojrzał na prawie pełen kubek. - Miałeś okazję obejrzeć wycinki? - spytała Anna. Mikę podniósł głowę. Wspomniał dziewczynie, że interesuje się Men-delhausem, na co ona dała mu cały plik wycinków o szwajcarskich firmach farmaceutycznych. Ona i jej koledzy śledzili między innymi kwestię eksperymentów na zwierzętach. O Mendelhausie wycinki jedynie wspominały, większość miejsca poświęcały takim koncernom jak UOreal, Ortega-Peter-cam czy Lorenzo Versacci. - Tak, tak, to ciekawe, jednak nie znalazłem niczego o laboratoriach Mendelhausa. -Jesteś pewien, że Mendelhaus ma jakieś laboratoria? - Musi mieć. Potrzebują ich do pracy nad nowymi produktami. - Zawsze słyszałam tylko o klinikach. Nie mamy Mendalhausa na naszej liście. - Anna zaczęła zbierać papiery. Miała poobgryzane paznokcie. - Gdyby testowali kosmetyki na zwierzętach, wiedzielibyśmy o tym. - Wiedzielibyście? Na pewno? Gdyby robili coś złego... Usiadła obok. Wyczuł lekki zapach potu. Górną wargę porastał ciemny meszek. Gdy mówiła, szare oczy spoglądały to na jego usta, to na lśniące, czarne włosy. - To zależy od wielu rzeczy. Przeglądamy uważnie gazety w poszukiwaniu informacji. Niektórzy dziennikarze sprzyjają naszej sprawie. Czasem dostajemy telefon od robotnika, który widział coś dziwnego. Ale jestem pewna, że są takie firmy, gdzie dyscyplina nie pozwala na żadne przecieki. Wiesz, 216 przepisy przeciwko naruszaniu tajemnic firm handlowych są w Szwajcarii bardzo surowe. Masa ludzi siedzi w więzieniach pod zarzutem z artykułu dwieście siedemdziesiąt trzy o ochronie tajemnic państwowych, tylko dlatego, że powiedzieli Wspólnocie Europejskiej, iż nie przestrzega się tu pewnych norm bezpieczeństwa. Mikę przytaknął ze zrozumieniem. Nigdy nie wiedział, jak reagować na polemiczny zapał Anny. - Z amerykańskiego punktu widzenia musi to być wręcz szokujące. -Mikę znów przytaknął. - Hegemonia władzy nie ogranicza się do znanego ci lobby przemysłowego. Cudzoziemcy uważają Szwajcarię za kraj doskonałej demokracji, gdzie niemal wszystkie decyzje podejmowane sąw ogólnonarodowych referendach. W rzeczywistości krajem rządzi grupa około stu osób ze świata polityki, biznesu i przemysłu. Mike'owi zaświeciły się oczy, ale ożywiona spotkaniem Anna nawet tego nie zauważyła. - Akta policji zawierają informacje o dziewięciuset tysiącach obywateli Szwajcarii i wielu cudzoziemcach. Uwierzyłbyś? - Mikę pokręcił głową pokazując, jak trudno mu uwierzyć. - Musieliśmy aż wyjść na ulicę, żeby zgodzili się poddać tajną policję pod kontrolę parlamentu. W końcu znalazł okazję do przerwania potoku wymowy. - Nie mów mi o policji - powiedział, dotykając rozcięcia na skroni. Anna zamilkła i przyjrzała mu się, jakby dopiero teraz pojęła, jak mało o nim wie. Mikę poczuł się nieswojo. - Czemu tak się interesujesz laboratorium Mendelhausa? Mikę patrzył w jej szare oczy. Zastanawiał się, co powiedzieć. Do tej pory wystarczało, gdy powtarzał, że to osobista sprawa. Jak przyjmie prawdę? Jeśli powie, że Mendelhaus wycina małpom mózgi czy coś w tym rodzaju, może Anna pomoże mu odnaleźć Cathy. Zawahał się. - Jeśli nie chcesz powiedzieć... Wstała i przeszła na drugi koniec pokoju. - Nie, nie to. Ja tylko... Mikę też wstał. Trzymał kubek w obu dłoniach. - Anno, byłaś dla mnie niewiarygodnie dobra. Dałaś mi ubranie i nocleg w pokoju przyjaciółki. I nigdy nie zadawałaś żadnych pytań. Spojrzała na niego ponad zasłanym wciąż papierami stołem. Na wierzchu leżała fotografia jakichś zakładów chemicznych. Czekała, aż się zdecyduje. - Mam powód, aby podejrzewać Mendelhausa... -Mikę! Ton jej głosu zaskoczył go. Mimo rozciągniętego swetra i tłustych rudych włosów wyczuł w niej godność. - Nie mów mi, że to wszystko cię interesuje - pokazała na papiery. Mikę zaczerwienił się i uśmiechnął nieśmiało. 217 - Owszem, w tych ciuchach, które wygrzebałam u Brigit, wyglądasz jak ktoś od nas, ale... Zakryła usta dłonią i roześmiała się. Znowu się zdziwił. Choć zaniedbana i zatroskana, potrafiła śmiać się radośnie, spontanicznie. Mikę też zachichotał. Częściowo z ulgą. Jeszcze chwilę temu sądził, że dziewczyna pogniewa się na niego, a tymczasem wyraźnie się odprężyła. Pomyślał, że naprawdę ją lubi. Przestał się śmiać i czekał, aż Anna będzie go słuchać. - Nie. Masz rację. Nie jestem działaczem politycznym. - Spojrzał na swój pulower. - Chociaż może jeszcze dorosnę do tego. Poczekał, aż dziewczyna przestanie się śmiać i ciągnął dalej. -Nie. Szukam pewnej kobiety. Anna usiadła po drugiej stronie stołu. Spojrzeli na siebie nad papierami. - Nazywa się Cathy Ryder. Jest z Nowego Jorku, zajmuje się analizą giełdową. Miesiąc temu przyjechała na zaproszenie Mendelhausa i zniknęła. Od tamtej pory nikt jej nie widział. Wyprostował się. W ustach czuł dziwną suchość. - Czemu sądzisz, że odszukanie laboratoriów badawczych Mendelhausa wniesie coś do sprawy? - Zajmowała się ostatnio jednym z ich produktów. Słyszałaś o Erixilu? Anna pokręciła głową. - Za pomocą tego specyfiku niszczą teraz amerykański przemysł kosmetyczny. Cathy dowiedziała się o tej nowości znacznie wcześniej niż reszta. Przyjechała na zaproszenie Mendelhausa, z pewnością po to, aby poznać stan ich badań. Chciała dowiedzieć się, co nowego szykują. - Zajmowała się analizą Mendelhausa? - Tak, ale myślę, że to nie wszystko. Było coś jeszcze. W Nowym Jorku zdarzyło się coś dziwnego. - Dziwnego? -1 złego. Bała się. Ja też zacząłem się bać. - Czemu nie poszedłeś na policję w Zurychu? - Poszedłem. -I co? - Pamiętasz, jak uciekłem przez tłum i wskoczyłem do waszej furgonetki? Policja chciała mnie zamknąć za handel narkotykami. To była prowokacja. Więc podzielam wasze poglądy o szwajcarskiej policji. Anna pokręciła głową z niedowierzaniem. - Wiem. To brzmi, jak scenariusz kiepskiego filmu. Ale ja po prostu wiem, że siedzą w tym po uszy, a Cathy... Cathy... - Głos zaczął mu się załamywać. Spojrzał na swoje dłonie i wciągnął głęboko powietrze. Anna położyła mu rękę na ramieniu. - Ale dlaczego? Popatrzył na nią. 218 - Czemu ktoś miałby to robić? - spytała. - To nie ma sensu. - Może w trakcie swoich badań rynkowych Cathy trafiła na coś, czego nie powinna wiedzieć. Na przykład na coś o Erixilu. Anna usiadła i zamilkła na chwilę. Potem podniosła oczy i kiwnęła głową, jakby coś postanowiła. - Wierzę ci, Michael. Inni w naszej grupie są bardziej nieufni. - Jak Fleischman. Nie lubi... Anna przerwała mu w pół zdania gestem. - Boimy się wtyczek - powiedziała. -1 wiemy, co robimy. Dla rekinów przemysłu jesteśmy realnym zagrożeniem. Naprawdę. Nie chcą, żeby u nas było tak, jak wszędzie w Europie. Bojąsięrestrykcji, kontroli z zewnątrz. Myślą, że utrudni im to działalność. Wiemy, że wysyłają swoich ludzi, żeby nas obserwowali, dowiadywali się, co wiemy i co planujemy. Ale nie przejmuj się. To mój dom. Możesz tu zostać. Przynajmniej przez jakiś czas. Moja współlokatorka, Amalie, wyjechała na parę tygodni. Możesz mieszkać w jej pokoju. Będziesz tu bezpieczny. -Anno. Pokręciła z zakłopotaniem głową. - Tylko nie mów mi, że jestem dobra i uprzejma. Wkurza mnie to. -Uśmiechnęła się swoim bladym uśmiechem. - A co do twojej przyjaciółki, chyba wiem, jak znaleźć to laboratorium. Mam przyjaciela w redakcji „Zu-richzeitung". Mają tam porządny zbiór wycinków. My... Spojrzała na drzwi. - Przepraszam, nie przeszkadzam? Fleischman stał w progu, blokując potężną postacią całe drzwi. Uśmiechnął się do obojga. Brakowało mu jednego z przednich zębów. - Zastanawiałem się, jaki punkt wybrać na zbiórkę przed niedzielną akcją. Gdybyśmy poszli na główny plac, to jest większa szansa na bardziej... konfrontacyjny przebieg... Anna westchnęła i oparła się ciężko, jakby obecność samego Fleischma-na była dla niej zbyt nieznośnym brzemieniem. - Ja, Hans. Zapewne jak zwykle masz rację. 16 O Phónixlager, 16 lutego 1996 roku kłamali ją, tak jak się spodziewała. Obudziła się z narkozy z metalicznym posmakiem w ustach. Odzyskiwanie przytomności było jak po- 219 nowne stawanie się, ponowne scalanie ciała, ześrodkowanie w jedno ognisko. Nie otwierała jeszcze oczu. Na twarzy czuła słaby podmuch powietrza z klimatyzacji. Wiedziała, że tam wyżej, w ciemności kryje się czujne oko kamery. Znów była przywiązana, pasy zaciskały się na nadgarstkach i klatce piersiowej. Tym razem nie szarpała się. Sprawy przybrały inny obrót. Została okłamana. Geiger kłamał. Powiedział, że będzie informował ją na bieżąco, a było dokładnie tak, j ak myślała - w pewnej chwili odpłynęła w mrok, i już. Próbowała kontrolować oddech, tłumić narastający gniew. Wiedziała, że ma szansę na ucieczkę tylko zachowując spokój i myśląc racjonalnie. Czemu ją związali? Musieli się spodziewać gwałtownej reakcji. Obawiali się, że może sobie coś zrobić. Potem zrozumiała, że właśnie przeszła operację, że otworzyli jąjak szkatułkę ze skarbami. Nie ruszając się, spróbowała wyczuć ślad. Coś pulsowało mgliście w dolnej części jamy brzusznej. Przytłumiony ból. I jakby bezwład. Napięła mięśnie pośladków i skądś z daleka, jakby z cudzego ciała, napłynął dziwny ucisk gdzieś z lewego boku. Co jej zrobili? Wzięli jajeczko lub jajeczka, to pewne. Wiedziała, że nie może już ufać Geigerowi. Poczeka na sposobność, nawet jeśli oznaczało to konieczność rozwalenia mu łba i próbę przejścia przez góry. Musi coś zrobić. - Cathy. Spokój tego głosu zaskoczył ją. Otworzyła oczy. Geiger stał nad nią z uśmiechem. - Spałam. - EKG twierdzi co innego. Cathy popatrzyła z nienawiścią. -Myślałam. - Myślałaś? - O tym, że mnie okłamałeś. Uśmiech zniknął z twarzy Geigera. Otworzył panel w ścianie i spojrzał na jakieś wskaźniki. - Obiecałeś, że będziesz informować mnie o rozwoju sytuacji. Obejrzał się na nią. Pokręcił głową. - Przykro mi, Cathy. Nie sądzę, żebym mógł ci ufać. - Żebyś ty mógł mi ufać? Nie musisz. Związałeś mnie jak indyka na Święto Dziękczynienia. Geiger uśmiechnął się. - Nie chciałem, żebyś zrobiła sobie krzywdę po operacji. - Kiedy ukradłeś moje jajeczka. - Jedno. Była tylko jedna komórka. - Przepraszam, że aż tak was zawiodłam. - Nie martw się. Mamy masę czasu. Cathy napięła skrępowane ręce. - Tak myślisz? 220 - A ty nie? - Chyba nie sądzisz, że możesz bezkarnie przetrzymywać amerykańską obywatelkę. Szukają mnie, to pewne. - Może twój chłopak? Cathy zamilkła. Myśl, że Mikę naprawdę mógłby jej szukać, była czymś nowym. Zastanawiała się, co Geiger o tym wie. Może słyszał o przyjeździe Mike'a do Szwajcarii. Ale czemu Mikę miałby to zrobić? Bez sensu. - Ten młody człowiek z fotografii. Cathy zrozumiała. Poczuła rozczarowanie. A już snuła niczym nie poparte domysły i marzenia. Mikę był wciąż w Nowym Jorku, zajęty swoimi sprawami. Pewnie nawet nie zadzwonił do niej po tamtej sprzeczce, gdy uderzyła go w twarz. Spojrzała na Geigera z pogardliwym uśmiechem. -Kto wie? -powiedziała. Geiger przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Potem odwrócił się do drzwi. - Jak długo mam być związana? Spojrzał na nią. - To zależy od ciebie, Cathy. - Nie chcę być związana. Wiesz o tym. Uśmiechnęła się do niego. Jej oczy błyszczały od wstrzymywanych łez i nienawiści. Kessler czekał, aż drzwi laboratorium C zamkną się za nim, i dopiero wtedy zaczął zdejmować ubranie ochronne. Wykonano je z najnowocześniejszych materiałów, ale i tak'było w nim upiornie gorąco. Kombinezon miał przede wszystkim chronić laboratorium przed bakteriami. Fakt, że Geiger obserwuje z galeryjki każdy jego ruch, przeszkadzał mu. Szczęśliwie operacja wprowadzenia jaja do środowiska rozrodczego była działaniem rutynowym i nie należało oczekiwać komplikacji. Gdy Kessler wszedł, Geiger wciąż stał przy szybie. Nie pytał nawet, jak poszło, mógł to ocenić sam. - Dopilnuj, żeby personel laboratorium nie miał tu wstępu - powiedział po chwili. - Pozostałe kultury można przenieść do innych pomieszczeń. Kessler zmarszczył brwi. - Myślisz, że to konieczne? Nigdy nie doszło do zakażenia... -Nie wolno ryzykować. Zawsze może być ten pierwszy raz. Sami damy sobie radę. Kessler skinął głową. - Dobrze. Chociaż nie sądzę, byśmy nie mogli zaufać Chenowi. - Chenowi tak. Jego zatrzymaj. Ale tylko jego. Kessler podszedł do automatu z kawą. Geiger czekał w milczeniu, aż wróci i usiądzie. 221 - Coś cię martwi, Edwardzie? - spytał w końcu. - Nie masz żadnych trudności, prawda? - Zawsze trzeba liczyć się z trudnościami. Inaczej cię zaskoczą nieprzygotowanego. Odwrócił się. - Mieliśmy szczęście, Egonie. Szczęście może się zmienić. Kessler uważnie patrzył na Geigera. Profesor nie zwykł mówić o szczęściu. Rzadko brał je pod uwagę w swoich kalkulacjach. - Czas nie gra na naszą korzyść - zauważył. - Ale to normalne. Geiger nie odpowiedział. - Myślisz, że mógłbyś przyspieszyć przebieg procesu? - spytał ostrożnie Kessler. - O to chodzi? Z praktycznego punktu widzenia byłoby to niewątpliwie korzystne. Rozmawialiśmy już o tym kiedyś... - Zanim panna Ryder do nas przyjechała. Zrezygnowałem z kuracji super-estrogenowej, którą proponowałeś. Daje groźne dla dawcy skutki uboczne. - A teraz zmieniłeś zdanie? - Okoliczności się zmieniły. Kessler wypił łyk kawy. Chętnie zaproponowałby dalsze przyspieszenie produkcji jajeczek, szczególnie po tym, co usłyszał od Krystala, ale właściwa chwila jeszcze nie nadeszła. - Muszę przyznać, że okoliczności nie są takie, na jakie liczyliśmy -powiedział. - Jednak póki czekamy na zgromadzenie stosownego zapasu jajeczek, poty program nie jest zagrożony... - O ile starczy nam czasu. Bo ten ucieka. - Sądzisz, że kuracja HPG nie wystarcza? -A ty? Kessler skrzyżował ramiona. Kiedyś Geiger nie pytał go o zdanie. - Większość danych klinicznych dotyczy kobiet z zaburzeniami płodności. Nasza dawczyni chyba do nich nie należy, zatem trudno przewidzieć rezultaty. Podejrzewam jednak, że następnym razem możemy liczyć na trzy, może cztery jajeczka. Starczy, chociaż mogłoby być więcej. - Nigdy nie zdołamy powtórzyć tego etapu programu, Egonie. - Wiem. - Więc potrzebujemy więcej jajeczek. I to szybko. - Musimy jeszcze raz rozważyć wszystkie możliwości. Zaczniemy od super-clomiphene i tak dalej. To proponujesz? Kessler czekał na odpowiedź. Kilka miesięcy wcześniej, gdy przyszły pierwsze dobre wieści ze Stanów, dyskutowali już o sposobach potraktowania dawczyni. Kessler proponował kurację przyspieszającą, z zastosowaniem istniejących estrogenowych i progesteronowych stymulantów. Geiger odrzucił jąjako „nieodpowiednią", chociaż nie wyjaśnił dokładnie, dlaczego. Skutkiem ubocznym mogły być wylewy do jamy brzusznej i opłucnej, ale z tym 222 można było sobie poradzić. Gorzej z późniejszą trombozą. Skrzepy w żyłach, głównie w nogach, mogły zakłócić krwiobieg dosłownie w każdej chwili, chociaż zwykle pojawiały się kilka miesięcy, a nawet lat po terapii. Mogłyby przejść nawet przez serce, by trafić później do tętnic i zatkać małe naczynia płucne, czasem rozrywając je doszczętnie. Chory zaczynał mieć kłopoty z oddychaniem i z wolna tonął we własnej krwi. Kessler myślał o innych środkach, ale zawsze pojawiało się ryzyko trombozy. Żałował, że nie poświęcił problemowi więcej uwagi. Geiger podniósł głowę. - Program wymaga maksymalnej produkcji jajeczek. Jak wspomniałem, okoliczności się zmieniły. Otworzył drzwi i wyszedł powoli na pusty korytarz. Kessler słuchał, jak cichną jego kroki, potem dopił kawę. 17 Zurych, 17 lutego 1996 roku Po czterech godzinach spędzonych w volkswagenie współlokatorki Anny Mikę przemarzł do szpiku kości. Siedział za kierownicą i kiwał się do przodu i do tyłu, czasem zabijał ręce, aby pobudzić krążenie. Niemal wszystko, co miał na sobie, pożyczył od Anny: czerwoną wełnianą czapeczkę z różowym pomponikiem na czubku, wyciągnięty sweter w ludowe wzory, niemodną, jakby nadętą kurtkę narciarską i włochate rękawice, które wprawdzie pasowały, ale nie były zbyt grube. Opuchnięty dzięki miejscowej policji policzek miał się coraz gorzej, a czerwony nos bolał przy wycieraniu. Mikę wiedział, że powinien leżeć w łóżku, ale jak mógł się wylegiwać, skoro szansę na znalezienie Cathy malały z każdym dniem? Wytarł parę z szyby i zerknął na cichą, podmiejską uliczkę. Jak większość domów, również posiadłość Krystala była cofnięta o jakieś czterdzieści metrów od chodnika i ukryta za gęstym, iglastym żywopłotem. Budynek był okazały, wysoki i szary, z pochyłym dachem z łupkowych dachówek i białymi okiennicami. Podjazd ciągnął się do bocznego wejścia, gdzie Mikę dostrzegł drzwi garażu. Przed nimi stał zielony mercedes Krystala. Wjazd na betonową ścieżkę zagradzała ciężka, dębowa brama. Mikę musiał tu przyjechać. Był pewien, że Krystal świetnie wie, gdzie jest Cathy. Anna obiecała sprawdzić roczniki gazet w bibliotece publicznej w poszukiwaniu jakichkolwiek danych o Mendelhausie. Mikę założył, że 223 w 5 O , << TO N S Ę- a i 33. co P= *- e 5T o - co co' i ° - ° 3 -i-^ f lilii er i a 1 i CO g o T3 o- E s o o p nie co 3 I: 1 cd' o. o co 8 o N O CA. O a o rCÓ' 8 N •I' I" ¦O §. o c S' to O. na ^ rc ? g. «. s S L jfg 3 g- ffffłCS Si 2 cd c. o §<< g «. ćt n- p> - ¦ 5^0 !fi!|f!ll!lft L 1= S3 — 63 B. n p> n F^^cd o 3^ ^ j a" o mmi- ĆD fj 3 TO CO S O tS- co ci. 3 C^ liii Lto o-cT ^§la-S • CD O- S 3 c ,TO P rCD N źl „. o liii - Coś cię martwi, Edwardzie? - spytał w końcu. - Nie masz żadnych trudności, prawda? - Zawsze trzeba liczyć się z trudnościami. Inaczej cię zaskoczą nieprzygotowanego. Odwrócił się. - Mieliśmy szczęście, Egonie. Szczęście może się zmienić. Kessler uważnie patrzył na Geigera. Profesor nie zwykł mówić o szczęściu. Rzadko brał je pod uwagę w swoich kalkulacjach. - Czas nie gra na naszą korzyść - zauważył. - Ale to normalne. Geiger nie odpowiedział. - Myślisz, że mógłbyś przyspieszyć przebieg procesu? - spytał ostrożnie Kessler. - O to chodzi? Z praktycznego punktu widzenia byłoby to niewątpliwie korzystne. Rozmawialiśmy już o tym kiedyś... - Zanim panna Ryder do nas przyjechała. Zrezygnowałem z kuracji super-estrogenowej, którą proponowałeś. Daje groźne dla dawcy skutki uboczne. - A teraz zmieniłeś zdanie? - Okoliczności się zmieniły. Kessler wypił łyk kawy. Chętnie zaproponowałby dalsze przyspieszenie produkcji jajeczek, szczególnie po tym, co usłyszał od Krystala, ale właściwa chwila jeszcze nie nadeszła. - Muszę przyznać, że okoliczności nie są takie, na jakie liczyliśmy -powiedział. - Jednak póki czekamy na zgromadzenie stosownego zapasu jajeczek, poty program nie jest zagrożony... - O ile starczy nam czasu. Bo ten ucieka. - Sądzisz, że kuracja HPG nie wystarcza? -A ty? Kessler skrzyżował ramiona. Kiedyś Geiger nie pytał go o zdanie. - Większość danych klinicznych dotyczy kobiet z zaburzeniami płodności. Nasza dawczyni chyba do nich nie należy, zatem trudno przewidzieć rezultaty. Podejrzewam jednak, że następnym razem możemy liczyć na trzy, może cztery jajeczka. Starczy, chociaż mogłoby być więcej. - Nigdy nie zdołamy powtórzyć tego etapu programu, Egonie. - Wiem. - Więc potrzebujemy więcej jajeczek. I to szybko. - Musimy jeszcze raz rozważyć wszystkie możliwości. Zaczniemy od super-clomiphene i tak dalej. To proponujesz? Kessler czekał na odpowiedź. Kilka miesięcy wcześniej, gdy przyszły pierwsze dobre wieści ze Stanów, dyskutowali już o sposobach potraktowania dawczyni. Kessler proponował kurację przyspieszającą, z zastosowaniem istniejących estrogenowych i progesteronowych stymulantów. Geiger odrzucił jąjako „nieodpowiednią", chociaż nie wyjaśnił dokładnie, dlaczego. Skutkiem ubocznym mogły być wylewy do jamy brzusznej i opłucnej, ale z tym można było sobie poradzić. Gorzej z późniejszą trombozą. Skrzepy w żyłach, głównie w nogach, mogły zakłócić krwiobieg dosłownie w każdej chwili, chociaż zwykle pojawiały się kilka miesięcy, a nawet lat po terapii. Mogłyby przejść nawet przez serce, by trafić później do tętnic i zatkać małe naczynia płucne, czasem rozrywając je doszczętnie. Chory zaczynał mieć kłopoty z oddychaniem i z wolna tonął we własnej krwi. Kessler myślał o innych środkach, ale zawsze pojawiało się ryzyko trombozy. Żałował, że nie poświęcił problemowi więcej uwagi. Geiger podniósł głowę. - Program wymaga maksymalnej produkcji jajeczek. Jak wspomniałem, okoliczności się zmieniły. Otworzył drzwi i wyszedł powoli na pusty korytarz. Kessler słuchał, jak cichną jego kroki, potem dopił kawę. 17 Zurych, 17 lutego 1996 roku Po czterech godzinach spędzonych w volkswagenie współlokatorki Anny Mikę przemarzł do szpiku kości. Siedział za kierownicą i kiwał się do przodu i do tyłu, czasem zabijał ręce, aby pobudzić krążenie. Niemal wszystko, co miał na sobie, pożyczył od Anny: czerwoną wełnianą czapeczkę z różowym pomponikiem na czubku, wyciągnięty sweter w ludowe wzory, niemodną, jakby nadętą kurtkę narciarską i włochate rękawice, które wprawdzie pasowały, ale nie były zbyt grube. Opuchnięty dzięki miejscowej policji policzek miał się coraz gorzej, a czerwony nos bolał przy wycieraniu. Mikę wiedział, że powinien leżeć w łóżku, ale jak mógł się wylegiwać, skoro szansę na znalezienie Cathy malały z każdym dniem? Wytarł parę z szyby i zerknął na cichą, podmiejską uliczkę. Jak większość domów, również posiadłość Krystala była cofnięta o jakieś czterdzieści metrów od chodnika i ukryta za gęstym, iglastym żywopłotem. Budynek był okazały, wysoki i szary, z pochyłym dachem z łupkowych dachówek i białymi okiennicami. Podjazd ciągnął się do bocznego wejścia, gdzie Mikę dostrzegł drzwi garażu. Przed nimi stał zielony mercedes Krystala. Wjazd na betonową ścieżkę zagradzała ciężka, dębowa brama. Mikę musiał tu przyjechać. Był pewien, że Krystal świetnie wie, gdzie jest Cathy. Anna obiecała sprawdzić roczniki gazet w bibliotece publicznej w poszukiwaniu jakichkolwiek danych o Mendelhausie. Mikę założył, że 222 223 skoro Cathy przyjechała w sprawach zawodowych, to przede wszystkim powinna być zainteresowana kosmetycznymi dokonaniami firmy, powinna odwiedzić laboratorium. Jednak w powszechnie dostępnych materiałach wymieniano jedynie główne biura Mendelhausa w Zurychu i adresy czjterech klinik w Genewie, Lozannie, Rorschach i w Davos. Anna zadzwoniła rano do biura, ale niczego się nie dowiedziała. Dane Mike'a z czasu niedoszłej transakcji z Raeburnem też na nic się nie przydały. Wówczas interesował się głównie finansową kondycj ą Mendelhausa. Krystal był zatem jedynym potencjalnym źródłem informacji. Niewątpliwie odegrał główną rolę w przygotowaniu wyjazdu Cathy do Szwajcarii, może nawet kierował całą sprawą i tutaj. Istniała pewna szansa, że przetrzymuje Cathy w swoim domu. Tym albo jakimś innym. Mikę nie mógł zapytać o to samego Krystala, ale gdyby zdołał nawiązać znajomość z kimś pracującym dla niego, na przykład kierowcą, to kto wie? Jego własne tarapaty na podziemnym parkingu w domu Cathy podsunęły mu pomysł. Mógł poczekać, aż pracownik wyjedzie stąd wieczorem i jechać za nim aż do domu. Potem tak czy inaczej trzeba wziąć gościa na spytki. Perspektywa użycia przemocy nie napawała go już strachem. Próbował działać zgodnie z prawem i nic nie wskórał, co gorsza, został zbiegiem. Wyobrażał sobie, co działo się po jego ucieczce. Sprawdzili go już pewnie z pomocą oficjalnych czynników amerykańskich. Szukali śladów wcześniejszych konfliktów z prawem i choć nie mogli ich znaleźć - bo ich nie było - ktoś mógł skojarzyć go z „Cafe de Lyon", czy choćby tylko zapamiętać jego nazwisko, i dojść do pewnych wniosków. Gliny pewnie nachodziły już ojca, sprawdzały jego przyjaciół. Jak to wszystko wyjaśni? Próbował o tym nie myśleć. Teraz liczyło się tylko jedno: znaleźć Cathy. Potem sprawy jakoś się ułożą. Wrócił myślami do szczęśliwych chwil, które z nią spędził. I do popełnionego błędu. Wszystko to było odległe o lata świetlne i tylko tęsknota stawała się coraz silniejsza. Znów zatarł dłonie i włączył radio. Usłyszał europejski pop na syntezatorach, czego nie cierpiał, ale przygłośnił, żeby pomachać trochę do taktu rękami. When we go out danzing andyou hołd me ti-yight, ouije I 'aimel Oui je I'aimel Z wolna zrobiło mu się cieplej. Piosenka dobiegała końca, gdy usłyszał silnik samochodu uruchamianego przed domem Krystala. Była piąta trzydzieści. Zapadł zmrok, właściwa pora, aby kierowca udał się do domu. Oczywiście, o ile szef nie planował żadnego wyjazdu na wieczór. Mikę wyłączył radio i sięgnął do kluczyka zapłonu. Przed bramą pojawił się fiattipo. Reflektory rozjaśniły rząd pojazdów zaparkowanych po drugiej stronie ulicy. Kierowca wysiadł, ale Mikę nie widział jego twarzy. Otworzył bramę, przejechał i znów wysiadł, żeby ją zamknąć. Przy powrocie mercedesa, dwie godziny wcześniej, brama otwierała się i zamykała automatycznie. Widać wóz kierowcy nie był wyposażony w zestaw do zdalnego sterowania. 224 - Dobry znak - mruknął Mikę. - Szef mu nie ufa. Poczekał, aż kierowca wsiądzie i przekręcił kluczyk. Silnik volkswage-na zawył, ale nie zapalił. Fiat odjeżdżał coraz dalej. Mikę próbował raz za razem, ale cylindry nie podejmowały pracy. - Ruszaj, do diabła! - krzyknął, napierając na kluczyk i wduszając gaz do oporu. - RUSZAJ! Czerwone światła fiata znikały w dali. Mikę spróbował jeszcze raz. Silnik jęknął niczym na torturach i nagle ożył. Mikę włączył światła i nie zerkając w lusterko skręcił na jezdnię. Usłyszał wściekłe trąbienie jakiegoś samochodu, który tańcząc na oblodzonej powierzchni starał się uniknąć zderzenia. Fiat zniknął. Mikę ruszył Bergstrasse. Zatrąbił na wyjeżdżające z prawej bmw i pomknął dalej, nie zwracając uwagi na wrzeszczącego kierowcę. Gdy dojechał do świateł na końcu ulicy, znów dojrzał fiata. Ruszał spod następnych świateł na skrzyżowaniu z większą ulicą. Mikę przepchnął się na prawy pas i docisnął gaz. Panował tu o wiele większy ruch i trudno było znaleźć miejsce do manewru. Co rusz ktoś na niego trąbił, ale Mikę lekceważył klaksony ze wzrokiem wybitym w tył śledzonego samochodu. W ciemności z trudem odróżniał go od innych. Minutę później stanął pod kolejnymi światłami. Od fiata dzieliło go pięć czy sześć wozów. Wyciągając szyję, widział jego biały dach odbijający czerwony blask zawieszonej nad ulicą sygnalizacji. Światło zmieniło się na zielone i sznur samochodów ruszył z wolna. Mikę widział, jak kolejne pojazdy mijają skrzyżowanie, potem dojrzał też fiata. Jadące przed nim bmw przyhamowało gwałtownie, zagradzając jezdnię. Znów czerwone światło. Mikę wcisnął klakson. Nagle zobaczył, że pas po lewej jest wolny. Już miał skręcić i przejechać skrzyżowanie, gdy pojął, czemu kierowca przed nim okazał się tak ostrożny: z tyłu podjeżdżał wóz policyjny. Właśnie się zatrzymywał. Mikę widział, jak policjant na siedzeniu pasażera podnosi głowę i sięga do radia. Siedział bez ruchu. Nawet się nie obejrzał. W bocznym lusterku widział twarz policjanta. Patrzył na volkswagena jak na kupę złomu na kółkach. W pewnej chwili powiedział coś do kolegi i roześmiał się. Gdy przyszła jego kolej, Mikę powoli ruszył. Nie próbował nikogo wyprzedzać. Policjanci jechali chwilę obok, w końcu przyspieszyli i zniknęli. Fiat też gdzieś się zapodział. Całe długie godziny marznięcia na nic. Kilka kilometrów dalej zatrzymał się na stacji benzynowej. Śledząc kierowcę Krystala, całkowicie stracił orientację. Sprawdził nazwę ulicy i zadzwonił do Anny z automatu naprzeciwko dystrybutorów. - Ależ ty chrypisz, Mikę - powiedziała swoim zabawnym, szwajcarskim akcentem. - Dobrze się czujesz? Naprawdę się martwiła. Mimo dreszczy Mikę poczuł się jakoś lepiej. Od czasu zniknięcia Cathy była to pierwsza osoba, która szczerze chciała mu 15-Zwiastowanie 225 pomóc i to tylko dlatego, że widziała, jak paru gliniarzy obeszło się z nim przed hotelem. - W porządku, Anno, dzięki - powiedział. - Właśnie spieprzyłem sprawę. Facet mi uciekł. Nie mogłem zapalić wozu twojej przyjaciółki! - Przykro mi, Mikę. Powinnam cię uprzedzić. To trzeba umieć. Jej samochód jest trochę narowisty. - Mniejsza o to. Znalazłaś coś w bibliotece? - Nie wiem. Może. Mikę wrzucił do automatu kolejną półfrankową monetę. Tuż obok przejechała ogromna ciężarówka. - Nie każ mi czekać. Powiedz. - Zamarzniesz tam na śmierć, Mikę. - Nic nie poradzę, że to taki polarny kraj. Powiedz, co masz. - Niewiele, ale znalazłam artykuł z lokalnej gazety z Valais. O pewnym mężczyźnie, który zmarł w klinice Mendelhausa. Był Amerykaninem. - Kto taki? - Aktor. Nazywał się, miałam tu gdzieś zapisane... Matt MacArthur. Nawet go pamiętam, chociaż prawie nie oglądam amerykańskich filmów... - Matt McArthur zmarł w klinice Mendelhausa? Żartujesz. - Jakieś półtora roku temu. Podobno na raka. - Rozumiem. To wszystko? -Nie. Bo widzisz, to gazeta z Valais. Artykuł napisał dziennikarz z Brig. -I co? - Twierdził, że po wydaniu w Brig świadectwa zgonu ciałem zajmie się amerykański konsulat, który odeśle je do domu. - Nie rozumiem. - Mikę, w Valais nie ma żadnej kliniki Mendelhausa. Nie powinno jej tam być. McArthur musiał umrzeć gdzieś w okolicy, bo inaczej to nie władze Brig miałyby wydać świadectwo zgonu. Rozumiesz? Musi być jeszcze jedna klinika. Taka, o której nic nie mówią. - Sądzisz, że może tam być również laboratorium? - Może być. To miałoby sens. Z dala od niepożądanych oczu. - Jesteś genialna, Anno! Usłyszał, jak dziewczyna się śmieje. - Jeśli chcesz wiedzieć, co dzieje się w Szwajcarii, musisz mieć wszystkie klepki na miejscu! Nie mamy takiego dostępu do wszystkiego, jak wy. - Jak się tam rozejrzeć? Najpierw pojadę do Brig, a potem? - Nie wiem, ale mam tam przyjaciółkę. Nazywa się Tania. Może zdoła ci pomóc. - Mieszka w Brig? - Nie. Uczy jeździć na nartach w Alleinmatt. To kurort tuż przy granicy. Bardzo ekskluzywny! 226 - Zadzwonimy do niej. - Nie wiem, czy jest pod telefonem. Dzwoniła do mnie ze szkółki narciarskiej. Mikę, ktoś dzwoni do drzwi, muszę iść. Wracasz teraz czy później? - Wracam... chyba trafię. - Dobra, to czekam. Mikę odwiesił słuchawkę i uświadomił sobie, że nie pamięta drogi powrotnej do domu Anny. Zapytał mężczyznę w okienku kasowym stacji, wysłuchał mętnych instrukcji, napełnił bak i ruszył przez miasto. Gdy dotarł do dzielnicy, w której mieszkała Anna, na przednią szybę zaczęły padać płatki śniegu. Kilka razy pomylił drogę i cała jazda zabrała mu ponad czterdzieści minut. Za każdym razem, gdy zatrzymywał się i pytał o właściwą trasę, mówiono mu co innego lub rzucano tylko kilka słów ze szczekli-wym akcentem. Chyba po to, żeby mieć go z głowy. Nie przejmował się. Rozumiał, że jest za zimno na uprzejmą rozmowę. Poza tym myśl, że nie jest już zdany tylko na siebie, że jest Anna, jej ekologicznie zbuntowani przyjaciele, a teraz ta dziewczyna w górach, że są po jego stronie i znają teren, sprawiała, że czuł się znacznie lepiej. Próba aresztowania obróciła się na jego korzyść. Ci ludzie byli w porządku, może trochę dziwni, może naiwni w sprawach polityki, ale do diabła, tylko oni mu pomogli. Skręcił w uliczkę i powoli podjechał do domu Anny. Było już wpół do siódmej i ludzie wrócili z pracy. Ich samochody stały ciasno wzdłuż krawężników. Mikę zaklął i wrzucił drugi bieg. Dopiero na samym końcu ulicy znalazł wolne miejsce. Wcisnął tam jakoś volkswagena, wyłączył silnik i wysiadł. Temperatura spadała, uliczna breja zaczęła zamarzać. Mikę naciągnął czapkę na uszy i ruszył z powrotem w kierunku domu. Zadzwonił do drzwi i schował się pod wąski okap przed śniegiem i deszczem. Potarł cieknący nos, pocieszając się, że już za kilka minut zazna dobrodziejstwa gorącej kąpieli. Chodnikiem przeszła starsza kobieta, skulona pod parasolem. Po kilku sekundach znów zadzwonił. Zerknął przez matową szybę we frontowych drzwiach. Korytarz był ciemny, tylko na samym końcu biło światło z kuchni. Nie dostrzegł żadnego ruchu. - No, Anno. Zaraz tu zamarznę. Potem przypomniał sobie, że ma swój klucz. Anna wrzuciła go jednej z licznych kieszeni kurtki narciarskiej. Jeszcze raz przycisnął guzik dzwonka i zaczął szukać klucza. Znalazł go prawie po minucie, ale przez cały czas nikt nie podszedł do drzwi. Wsuwając klucz w zamek, Mikę zaczął się bać. Powtarzał sobie, że Anna pewnie jest w kąpieli i nic nie słyszy przez włączone radio. Jeszcze chwila, a wejdzie do ciepłej kuchni i wszystko będzie dobrze. Obrócił klucz i pchnął drzwi. - Anno? 227 Wstrzymał oddech i nasłuchiwał w nadziei, że doleci go muzyka. W domu panowała kompletna cisza. Pachniało jakby świeżo wypieczonym chlebem. Mikę ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Nikt nie mógł wiedzieć, gdzie się zatrzymał. Kto zresztą chciałby skrzywdzić Annę? Pamiętał jednak o morderstwie na William Street i z trudem zachowywał spokój. Coś poruszyło się na podłodze. Kłębek włosów. Toczył się korytarzem niesiony przeciągiem, którego Mikę nie wyczuwał. To były włosy Anny. Kłębek musiał pochodzić ze szczotki, którą czyściła nad koszem w kuchni po każdym czesaniu. Mikę bezgłośnie poszedł ku oświetlonemu końcowi korytarza. Drzwi były uchylone. Przez szparę widział toster i kuchenkę elektryczną. Nad dwoma kubkami z herbatą rumiankową unosiła się jeszcze para. - Anno? Jesteś tam? Pchnął drzwi palcami. Coś je blokowało. Wziął głęboki oddech i pchnął mocniej. Wcisnął się do kuchni pełnej zapachu świeżego pieczywa i rumiankowej herbaty. Wnętrze wyglądało, jakby ktoś rozchlapał w nim puszkę czerwonej farby. Anna leżała skulona pod drzwiami. Jej zielone oczy z przerażeniem patrzyły martwo w górę. Tuż nad lewym obojczykiem miała głęboką ranę o poszarpanych krawędziach, bluzka przesiąkła krwią. Dalsze rany układały się na piersi w kształt gwiazdy. Ciężki wojskowy nóż z piłką leżał na podłodze w czerwonej kałuży tuż obok bochenka chleba, który Anna upiekła na wspólną kolację. Mikę stał pod ścianą i oddychał ciężko, niezdolny do niczego - mógł tylko poruszać oczami i patrzeć. Przesuwał spojrzeniem powoli po ciele martwej dziewczyny, po zlepionych krwią rudych włosach, pociętych rękach, którymi zasłaniała się pewnie przed opadającym ostrzem. Wydawało mu się, że przygląda się tak całą wieczność. Chciał zamknąć oczy, odwrócić się, ale nie mógł, musiał chłonąć wszystkie szczegóły. Nagle paraliż minął. Zatoczył się do zlewu. Nogi mu drżały, ledwie mógł ustać. Zwymiotował. Odkręcił oba kurki. Patrzył, jak woda spłukuje rzygowiny. Po chwili spróbował się opanować. Odetchnął kilka razy głęboko. Dlaczego? Dlaczego Anna? Bo próbowała mi pomóc. Gdy o tym pomyślał, aż się wyprostował. Dłonie wpił kurczowo w krawędź zlewu. Ktoś, kto tu przyszedł, miał nadzieję znaleźć jego. Gdyby nie zgubił się na mieście, byłby tu już kilkadziesiąt minut temu. Potem przypomniał sobie rozmowę z Anną. Powiedziała przez telefon, że ktoś dzwonił do drzwi. Kto? Nagle światło zgasło. Przez chwilę Mikę nie widział niczego. Potem usłyszał skrzypienie desek podłogi w korytarzu. W świetle płynącym z wychodzącego na ogród okna dostrzegł leżący na stole nóż. Z furią złapał za lepką rączkę. Wzdrygnął się z obrzydzenia. Przykucnął pośrodku kuchni obok ciała Anny. Czekał na mordercę. Czas znów płynął strasznie wolno. 228 Cichy śmiech. Nieznajomy w korytarzu musiał się dobrze bawić. Dziwnie znajomy głos, stłumiony przez maskę czy coś podobnego, powtarzał w kółko jedno i to samo zdanie. Cicho, jakby chciał sprowokować. - Ich weiss wo du bist, Amerikaner, Ich weiss, ich weiss, ich weiss wo... du... bist. Mikę zamrugał. Pot zalewał mu oczy. Zacisnął aż do bólu palce na trzonku noża. Śpiew ucichł. Znów skrzypnęły deski. - Chodź tu, a już po tobie. To był jego własny głos. Zabrzmiał głośno, ale niepewnie. Mikę aż się zląkł. Taki jestem słaby? Z korytarza dobiegł głośny rubaszny śmiech. Strach Mikę'a zmienił się w gniew. - Czemu Anna, ty draniu? Cofał się przez kuchnię, aż dotarł do ogrodowych drzwi. Zamarł. Klamka w drzwiach na korytarz obróciła się lekko. Jeszcze chwila, a zabójca wejdzie do kuchni. Może z pistoletem, może z nożem podobnym do tego, który trzymał Mikę. Sięgnął do klamki zewnętrznych drzwi. Nacisnął ją. Chwilę później biegł, zmuszając drżące nogi do pracy. Nie myślał o niczym innym prócz ucieczki. Wpadł na ogrodzenie. Rozległ się przytłumiony huk i fragment płotu tuż obok jego ręki rozpadł się w kawałki. Mikę wypuścił nóż, wspiął się i przeskoczył do sąsiedniego, skąpanego w deszczu ogrodu. Gdzieś zaszczekał pies. Mikę zderzył się z kubłem na śmieci. Pojemnik upadł, zawartość rozsypała się po ścieżce. Nad gankiem zapaliło się światło. Mikę był już na ulicy. Biegł w marznącej mżawce. W biegu wyciągał z dłoni boleśnie powbijane drzazgi. 18 Alleinmatt, 19 lutego 1996 roku Z lodowatej porannej mgły dobiegało coś osobliwego: jakby wycie elektrycznego silnika pracującego na nierównych obrotach. Chwilami zamierało, potem nabierało mocy, z każdą chwilą coraz bliższe. Mikę stał tyłem do parkingu i próbował dojrzeć coś na zasypanej śniegiem drodze prowadzącej do wioski. Był całkiem sam. Za nim stały równo samochody na niemieckich numerach z dwucentymetrowymi poduszkami śniegu na maskach. Cały parking był w pełni zautomatyzowany. Gdy zostawiło się na nim wóz, należało przycisnąć jeden z wielkich żółtych guzików przy wyjściu dla pieszych i poczekać na przyzwaną w ten sposób taksówkę. Nie było obsługi. 229 Mikę zastanawiał się, czy również i taksówka będzie miała za kierownicą robota zamiast człowieka. Wycie nasiliło się i w polu widzenia pojawiła się taksówka: mały biały pojazd, przypominający wózek do rozwożenia mleka, z nadwoziem z włókna szklanego i jednym reflektorem z przodu. Odgłos pracy napędu jednoznacznie wskazywał na silnik elektryczny zasilany z akumulatorów. Za kierownicą nie siedział blaszany android, tylko brodacz w staromodnym czarnym prochowcu, długim szalu i czapce myśliwskiej. - Guten Morgen. Amerykanin? - spytał podjechawszy obok. Mikę prawie podskoczył. Czyżby i tutaj czekali na niego? Niemożliwe. Dotarł tu przed chwilą po całonocnej jeździe. - Ty Amerykanin - powiedział znów mężczyzna, wskazując Mikę'a palcem. Pokręcił głową i schował rękę do kabiny. - Tak - odparł Mikę. - Zgadza, się. Jestem Amerykaninem. Kierowca kiwnął głową i wskazał za siebie. - Wsiadaj z tyłu, proszę. Mikę wspiął się do kabiny, gdzie zobaczył dwie przymocowane naprzeciwko siebie ławki. Nad nimi widniały znaki zakazujące palenia. Brodacz powoli zawrócił i skierował pojazd tam, skąd przyjechał. - Masz rezerwację? -Nie. Szukam... - Nie ma sprawy - powiedział kierowca. - Zła pogoda, wielu ludzi nie przyjeżdża. Dokąd chcesz jechać? Do hotelu? - Może. Ale wolałbym coś prywatnego. Chyba są tu domy, w których przyjmują na kwatery? - Gasthof szukasz? Mikę pochylił się ku kierowcy. - Prywatny dom, jeśli można. Znasz jakiś? - Achya, prywatny. - Mężczyzna skinął głową. -Ja, znam takie miejsce. Dom mojej siostry. Sehrgut, sehr sauben. Spodoba ci się. - To świetnie. Jedźmy. Kilka minut później byli w wiosce, mijali rzędy witryn kafejek, banków i eleganckich butików z najnowszymi wynalazkami dla narciarzy. Domy wokół rynku wzniesione z szarego kamienia miały drewniane balkony na każdym piętrze i wielkie kolorowe flagi nad wejściem, niezależnie od tego, czy był to ratusz, poczta czy obszerny, staroświecki hotel. Nad placem górował kościół z czarną spiczastą wieżą, wysoką i ostrą niczym cierń. Miejscowość nie przypominała żadnego ze znanych amerykańskich kurortów, gdzie zwykle wszystko prócz lasów i gór było młodsze od klientów. Alleinmatt, wioska z tradycjami, powstało wcześniej, niż wymyślono masowy sport narciarski. Bogacze przyjeżdżali tu od stu pięćdziesięciu lat, by podziwiać krajobrazy, zażyć przejażdżki saniami, sprawdzić się na łyżwach lub po prostu 230 pooddychać górskim powietrzem. I to było widać. Każda ulica olśniewała z dawna gromadzonym bogactwem. Nawet stare obory zmieniono we wspaniałe okazy sztuki ludowej. Obecnie mieściły się w nich wypożyczalnie nart lub tawerny. Jechali dalej. Minęli rząd dużych willi i zbliżyli się do skupiska domów wzniesionych o trzysta metrów od wioski. Droga znów biegła pod górę. Domy były całkiem nowoczesne: proste, białe konstrukcje z kwadratowymi oknami bez okiennic i stylowymi latarniami z brązu przy drzwiach. Przed jednym z garaży stał brudny pomarańczowy volkswagen passat. - Blisko stąd do wyciągu -powiedział kierowca, wskazując gdzieś dalej na stok wzgórza. - Można nawet pieszo. Dziesięć metrów nad nimi zakołysał się wyjeżdżający ze stacji wagonik kolejki linowej. Bezgłośnie podążył w górę po zamglonym niebie. W kabinie jechała ledwie garstka najbardziej zapalonych narciarzy, wysokich mężczyzn z potarganymi jasnymi włosami. Wszyscy nosili kolorowe kurtki. Mikę odprowadził ich spojrzeniem. Było jeszcze za wcześnie i za chłodno na weekendowych gości. Poniżej stacji, przy oślej łączce, otwierała właśnie podwoje szkółka narciarska: dzieci w towarzystwie kobiety, która wyglądała na nauczycielkę, wchodziły do wnętrza budynku. Hałasowały zapamiętale i szturchały się małymi kijkami narciarskimi. Mikę ustawił się w kolejce za nimi. W środku za kontuarem siedziało dwóch mężczyzn w czerwonych kombinezonach instruktorów. Sprawnie wypełniali formularze i wprowadzali dane do komputera. Na tyłach widać było innych instruktorów, którzy właśnie wrócili ze stoku. Rozmawiali głośno i śmiali się, ściągając buty narciarskie wełniane czapki. Nie było wśród nich żadnych kobiet. Mikę zerknął na ściany zawieszone lotniczymi zdjęciami doliny z zaznaczonymi trasami o różnych stopniach trudności: od zielonych, najłatwiejszych, przez niebieskie i czerwone po czarne, wyczynowe. Mikę wiedział, że w większości kurortów te ostatnie nie były zwykle trudne, a opisywano je tak wyłącznie dla prestiżu. Oficjalnie każdy miał coś dla siebie, zarówno początkujący, jak amatorzy i weterani. Jednak w Alleinmatt ceniono chyba rzeczywiste umiejętności, bowiem czarne linie były naprawdę kręte, niemal splątane. Dzieci wyszły wreszcie z instruktorami i Mikę stanął przed kontuarem. Zdołał już ogolić się i wziąć prysznic, ale strój otrzymany od Anny wciąż pozostawiał wiele do życzenia. - Ja, bitte? Instruktor wstał od klawiatury i podszedł do kontuaru z podkładką z przyczepionymi kartkami w dłoni. Miał około trzydziestu lat, bardzo krótkie czarne włosy i ogorzałą od wiatru twarz. 231 - Szukam instruktorki imieniem Tania - powiedział z udanym spokojem Mikę. - Nie wie pan, gdzie mógłbym ją znaleźć? - Tania? Tania Schaffher? - Chyba tak. Nie znam jej nazwiska. Mężczyzna zawahał się. Mikę modlił się o twierdzącą odpowiedź. - Chce pan wziąć lekcję? -Nie. Mam wiadomość dla Tani od jej przyjaciółki. To ważne. Mężczyzna odwrócił kartkę na swojej podkładce. Mikę wyczuwał w nim rosnącą podejrzliwość. - Może zostawić pan dla niej wiadomość tutaj, u nas. Jak się pan nazywa? - Nazywam się... - Mikę już chciał skłamać, ale to byłoby zbyt ryzykowne. - Miguel. Miguel Diaz. Chłopak chyba nie wiedział, jak to napisać. - Proszę posłuchać. Naprawdę muszę się z nią zobaczyć. Może ma pan jej numer telefonu? Mężczyzna pokręcił głową. - Ona nie ma telefonu. Mieszka w górze... - wskazał przez ramię gdzieś za siebie. - Wysoko w górze doliny. Tam nie ma linii. Może pan zostawić wiadomość tutaj. Będzie tu dzisiaj. Albo jutro. - To źle - mruknął Mikę. - Sprawa jest pilna... Podszedł drugi instruktor, wysoki blondyn. Wymienili kilka zdań po niemiecku, ale Mikę wiedział, że rozmawiają o nim. Usłyszał kilka razy imię Tani. - Szuka pan Tani? Blondyn mówił niemal perfekcyjnym angielskim z amerykańskim akcentem i bogatym brzmieniem. Pytanie zadał w taki sposób, że Mikę'owi zrobiło się nieswojo. - Tak. Wie pan, gdzie mogę ją znaleźć? Tamten przytaknął. Kim on jest, jej chłopakiem? - Ma pan dla niej wiadomość? - To trochę skomplikowane. Powie mi pan, gdzie ona jest, czy nie? W szkółce pojawiało się coraz więcej ludzi. Ustawiali się w ogonkach do rejestracji. Kobieta w średnim wieku powiedziała coś, czego Mikę nie zrozumiał. Pierwszy z instruktorów wrócił do pracy. - Dobra - powiedział blondyn. - Jeśli naprawdę tak się panu spieszy, żeby spotkać Tanią, będzie pan musiał poszukać jej na górze. Dzisiaj przez cały dzień ma lekcje. Mikę spojrzał na mapy na ścianie. Dolina była szeroka i obejmowała co najmniej trzy oddzielne tereny narciarskie. - Zwykle umawia się z uczniami poniżej Hornbergu, przy górnej stacji kolejki. Pierwsze zajęcia powinna zaczynać o dziesiątej trzydzieści. Potem nie wiem. - Hornberg? Dobrze. Dziękuję. 232 Mikę skierował się do wyjścia. - Gdzie się pan zatrzymał? - zawołał za nim blondyn. - Na wypadek, gdyby się zjawiła. - U przyjaciół - odkrzyknął Mikę. Na stacji zjawił się znowu pięć po dziesiątej. Wizyta w wypożyczalni sprzętu nie trwała długo. Personel aż palił się, żeby wyposażyć spieszącego się klienta w kosztowne dobra. Niestety, w kasie kolejki trafił na kolejną grupę dzieciaków i musiał odczekać dwadzieścia minut, by kupić bilet. Na stacji też czekali ludzie, ale ponieważ do wagonika wchodziło sto dwadzieścia osób, poszło już szybko. Kwadrans po dziesiątej Mikę patrzył z góry na znikające w dole Alleinmatt. Gdy wjechali na zachodni stok doliny, chmury zaczęły się rozwiewać. Na południu Mikę zobaczył sylwetkę wielkiej szarej góry, odległej o czternaście kilometrów, której szczyt ginął w chmurach. Niżej ciągnął się gęsty las sosnowy z wyciętymi szeroko trasami zjazdowymi. Kilka minut później przepłynęli nad urwiskiem, na którego szczycie wznosiła się stalowa podpora. Teraz im wyżej, tym mniej było drzew i więcej gładkiego śniegu. Gdzieniegdzie wyzierały brunatne skały. Wiatr był tu silniejszy. Gnał w górę stoku, podrywał tumany śniegu i ciskał je ku chmurom pod szczytem. Mikę przypomniał sobie widok z poprzedniej nocy: martwe oczy Anny. Musiał potrząsnąć głową, żeby odgonić wizję. Czuł, jak wagonik kołysze się leniwie, ale jakoś go to nie przerażało. Zdumiony własnym spokojem, zrozumiał, że wydarzenia ostatnich dni odmieniły go na zawsze. Nie zostało mu już prawie nic do stracenia, w każdym razie niczego takiego nie mógł sobie przypo-mieć. Musiał zwyciężyć, wygrać sprawę i tylko to było ważne. Zrobi wszystko, co konieczne. Bez wahania i niezależnie od kosztów. Patrzył obojętnie, jak operator zwalnia bieg wagoniku podczas mijanki z drugim, zjeżdżającym właśnie na dół. To dla pewności, że nie stukną się bokami. Jazda skończyła się czterysta metrów poniżej szczytu Hornbergu, na stacji zwanej Hórnlihutte. Można było zjechać stąd w dół, na samo dno doliny, albo dostać się jeszcze wyżej z pomocą kolejnej, mniejszej tym razem kolejki linowej, sunącej nad szerokim zboczem pełnym oznaczonych szlaków, obsługiwanych głównie przez wyciągi krzesełkowe. Przyciśnięty do okna Mikę patrzył z góry na garstkę narciarzy trawersujących omiatane wiatrem szlaki. Zawsze lubił narty, chociaż sam zaczął jeździć dopiero w ogólniaku, a od kiedy pracował na Wall Street, nigdy nie udawało mu się wyrwać w góry dłużej niż na kilka dni, zwykle zresztą tylko do Vermont. Teraz jednak nie myślał o przyjemności. Góry, śniegi chmury były jedynie przeszkodą do pokonania, zaporą dzielącą go od Cathy. Czymś, co należy jak najszybciej minąć. ZnzSsźt Cathy, odszukać laboratorium i Cathy - tylko o tym mógł myśleć. 233 Na górnej stacji wysiadł za dwadzieścia pięć jedenasta. Tuż poniżej widział kilka grup narciarzy gromadzących się u stóp Hornbergu, bezkształtnej masy ośnieżonych skał z masztem radiowym na szczycie. Niektórzy mieli na sobie czerwone kurtki. Mikę złapał narty i pospieszył metalowymi schodami do wyjścia. Na zewnątrz spod nart prawie nie było widać śniegu, dziesiątki ludzi szykowały się do zjazdu, sprawdzając wiązania, dopasowując buty, poprawiając ubrania. Niektórzy przeprowadzali krótką rozgrzewkę. Mikę przecisnął się jakoś i rozejrzał po okolicy w poszukiwaniu grupy prowadzonej przez dziewczynę imieniem Tania. Dwadzieścia metrów w dół stoku dojrzał wielką tablicą ze strzałkami wskazującymi kierunki poszczególnych numerowanych tras. Musiało to być miejsce wszelkich spotkań, teraz jednak pod tablicą stało tylko kilka osób porównujących coś z mapą. Mikę zerknął na zegarek: była za dwadzieścia jedenasta. Rzucił narty na śnieg i przypiął buty. Może grupa miała się zebrać po drugiej stronie stacji? Odepchnął się kijkami i skręcił w kierunku tablicy w nadziei, że stamtąd ujrzy coś więcej. Z lewej minęła go postać w czerwieni -instruktor. - Halo, przepraszam! - zawołał Mikę, nie przystając. Mężczyzna obejrzał się przez ramię. Nosił okulary przeciwsłoneczne z lu-strzankami. - Szukam klasy Tani! Tani Schafmer! Obok przemknęła rozchichotana para narciarzy. Instruktor przyłożył dłoń do ucha. - Tania Schaffher! - krzyknął znowu Mikę. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie na zaspie pozostałej po pługu śnieżnym. Potem wskazał kijkiem na trasę numer dwadzieścia jeden, czerwoną. - Siefuhr dort entlans, vor circa zwei Minuten! Pojechali dwie minuty temu! Rozminął się z nią o dwie minuty, jednak ona miała pod opieką całą klasę. Jeśli się pospieszy, dogoni ich. Ruszył w dół, odpychając się kijkami. Trasa była urozmaicona: minuta łagodnego zjazdu, potem stromizna. Nie była jednak zatłoczona, a ostatnie opady śniegu ładnie wygładziły powierzchnię. Z początku Mikę czuł się nieswojo i jechał dość niezgrabnie. Jednak zamiast o swoich mankamentach narciarskich myślał o Tani i Cathy. Oczy zaczęły mu łzawić od lodowatych podmuchów. Próbował opuścić gogle, ale gdy uniósł rękę, omal nie stracił równowagi. Rozpędził się do szybkości, z jaką nigdy jeszcze nie jechał, i to bez jakiegokolwiek przygotowania. Ilekroć próbował zwolnić, skręcając na puszystym śniegu, czuł dojmujący ból zastałych mięśni ud. Po lewej mignął mu wyciąg krzesełkowy. Liny i podpory dochodziły aż do stacji kolejki. Mikę nie zdążył sprawdzić, czy wyciąg jest czynny 234 i czy ktokolwiek siedzi na krzesełkach. Poczuł nagle, jak coś go podrywa i wyleciał. Wylądował gwałtownie, aż mu w uszach zadzwoniło, ale utrzymał się na nogach. Kilkaset metrów przed nim pokazał się kolejny wyciąg kursujący ku rzędowi granitowych iglic. Na końcówce czekało może piętnaście osób. Pokonał tę odległość, nie próbując nawet skręcać. Omal nie zderzył się z drewnianym ogrodzeniem. Gdy wyhamował i stanął na końcu ogonka, ujrzał, jak instruktorka, niewątpliwie kobieta, unosi się na kolejnym krzesełku wraz z dwojgiem innych ludzi. Obejrzała się przelotnie... Jadąc pięć krzesełek dalej, Mikę widział jąprzy każdej zmianie pochyłości: jasne włosy wymykające się spod niebieskiej czapki, okulary przeciwsłoneczne. To musiała być ona. Mikę sięgnął do kieszeni po mapę tras, którą dostał wraz z biletem. Dowiedział się, że korzysta z wyciągu docierającego na Hollenspitze i że wszystkie wiodące stamtąd trasy oznaczone są kolorem czarnym. W gruncie rzeczy nie były to nawet prawdziwe trasy, a tylko opisane kropkowanymi liniami propozycje zjazdów. Ale czy to ważne? Gdy tylko znajdzie Tanie, będzie mógł zjechać na dół wyciągiem. Gdy dotarli na górę, wiatr ustał. Granitowe szczyty zdawały się osłaniać zbocze przed podmuchami. Mikę uniósł drążek krzesełka, by jak najszybciej wysiąść. Ledwie zeskoczył i zatrzymał się, zobaczył, jak dziewczyna znów znika gdzieś ze swoją klasą. Zawołał japo imieniu, ale głos zginął w rozległych przestrzeniach. Spojrzał na pracownika wyciągu siedzącego z włączonym radiem w progu małej, drewnianej chatki. - Czy to była Tania? - spytał. - Tania Schafrher? Mężczyzna chyba nie zrozumiał. Mikę znów ruszył w dół, ale tym razem już się nie odpychał. Przed nim ciągnął się stromy i wąski szlak usiany muldami i okolony z obu stron złomami skał. Mikę omal nie dostał zawrotu głowy. Próbował krzyczeć i machać rękami, jednak narciarze wyprzedzili go o kilkaset metrów. Pracowali energicznie na nierównej powierzchni. Mikę zrozumiał, że Tania nie tylko uczyła jeździć, ale też pokazywała najciekawsze szlaki. I to nie nowicjuszom, a naprawdę zapalonym miłośnikom desek. Wciągnął głęboko powietrze. Serce waliło mu, jakby chciało wyskoczyć z piersi i poczekać na górze. Dasz radę, Mickey... Pierwszy odcinek pokonał gładko na ugiętych nogach. Reagował prawidłowo i na czas na każdą nierówność, ale śnieg był ciężki, o zmiennej konsystencji. Chwilami zmuszał narty do rozjechania się, każda w swoją stronę. Mikę zaczął mocniej wbijać kijki i raczej przebijać się przez śnieg, szybko jednak odkrył, że w ten sposób przechyla się do tyłu na końcu każdego zakrętu i za szybko przyspiesza, tracąc równowagę. Zebrawszy wszystkie siły zatrzymał się. Dyszał ciężko, nogi drżały mu z wysiłku. Spojrzał w dół. Trasa wiła się wokół paru skał i robiła się jeszcze bardziej stroma. Na końcu 235 opadała pod dużym kątem. Tani i pozostałych nie było nigdzie widać. Dalej, żeby cię... Odepchnął się. Siłą woli próbował pokonać strach. Zaraz za zakrętem wpadł na nierówność tak niezręcznie, że omal nie upadł na plecy. Nie przystając pognał dalej. To nie była jazda, tylko kontrolowany upadek. Po chwili znów dojrzał kątem oka grupę Tani. Przemknął nad ostro zakończoną muldą, wylądował w sypkim śniegu po drugiej stronie. O mały włos nie wybił sobie przy tym zębów kolanami. Jeden z narciarzy machał do niego kijkiem... Chwilą potem trafił jedną nartą na coś twardego pod śniegiem. Wiązanie puściło z głuchym trzaskiem i dalszą drogę Mikę odbył na jednej narcie, machając obutą nogą w powietrzu. Nie zajechał daleko. Po kilkunastu metrach runął na śnieg. Podejrzana czerwień przesłoniła górskie widoki, dobrze czuł jednak, jak koziołkuje coraz niżej. Próbował złapać śnieg rękami, ale to było niemożliwe. Dopiero gdy trafił butami na coś twardego, impet poderwał go tak, że stanął niemal prosto... I runął na wznak wpatrzony w odpływające gdzieś w bok szare niebo. Miał wrażenie, że chmury i ziemia zamierzają zamienić się miejscami. Usta wypełniał mu śnieg, czuł smak krwi. Splunął i rozkasłał się. Ani myślał się ruszać. Również ze strachu, bo okaże się, że skręcił kark. W uszach mu zapiszczało. Coś jak biały szum z telewizora, gdy na ekranie pada śnieg. Potem hałas zelżał i Mikę zrozumiał, że ktoś mówi do niego. - Sehr Sie OK? Kónnen Sie Ihre Beinefiihlen? Głos należał do kobiety. Pochylała się nad nim. - Tania... Schaffher - wykrztusił Mikę, unosząc głowę. - Muszę ją odnaleźć. 19 Alleinmatt, 19 lutego 1996 roku hociaż ogień niemal parzył mu twarz, a kark marzł niezmiennie, jednak iło było siedzieć przy trzaskających w kominku sosnowych bierwionach. Tym wyraźniej czuło się odwieczną ciszę gór. Mikę rozejrzał się po zalanym słońcem pokoju. Dom przypominał raczej chatkę z filmów Walta Disneya. Dwa skórzane fotele, niski stolik do kawy, pod ścianą łóżko służące również za kanapką. Dębowy kredens przy drzwiach do kuchni. Mebel był nowy i ciężki, długi na co najmniej półtora metra, sięgał pod sam sufit. Tania 236 wysłała półki wyszywanymi serwetkami, ale i tak mało co było widać spod niezliczonych pucharów, nagród, fotografii i medali. Krzątała się po kuchni. Odkąd powiedział jej o śmierci Anny, prawie się nie odzywała, jednak fotografie, które wisiały również na ścianach, świadczyły, że dziewczyna lubi się uśmiechać. Szeroko i zwycięsko. Pośrodku wystawki widniał czarno-biały portrecik małej dziewczynki z nagrodą z jakiegoś konkursu. Wetknęła statuetkę w kulę śniegu, którą trzymała w dłoniach w ciepłych rękawiczkach. Mikę tak długo patrzył na zdjęcie, aż rozmyło się w blasku płomieni i zaczęło przedstawiać kogoś całkiem innego. Cathy. Cathy ze skrzypcami. W wieku jedenastu lat... - Twoja czekolada, Mikę. Mam nadzieję, że nie nasypałam za dużo cukru. Usiadła w fotelu naprzeciwko i upiła ze swojego kubka. Przez chwilę nic nie mówiła. - Piękna kolekcja pucharów. Tania obróciła się w fotelu. - Tak. Tyle ich jest, że sama nie wiem, co z nimi robić. - Aż dziwne, że przywiozłaś je tu wszystkie. W taki samotny zakątek. Znów spojrzała. Zmrużyła oczy przed wpadającym przez małe okienko blaskiem słońca. - Ty przyjechałeś wyciągiem, potem przeszedłeś ścieżką między jodełkami. To miła trasa, ale jest też droga. Jakieś pięćdziesiąt metrów od domku, po drugiej stronie. Nie zbudowaliby domu, gdyby nie było drogi. Chociaż nie zawsze jest przejezdna, szczególnie zimą. - Gdybym wiedział, zabrałbym wóz. Tania zmarszczyła brwi. Była wyraźnie zdumiona. - Po wczorajszym narty jakoś mnie nie kuszą. Uśmiechnęła się wreszcie. Usta drgnęły i z wolna ukazały idealnie białe zęby. Zakryła je dłonią i zachichotała. - To był malowniczy upadek. - Malowniczy! O mało się nie zabiłem. Tania roześmiała się głośno i pokręciła głową. - Nie, nie, aż tak źle nie było. Tylko szybko spadałeś. Najgorzej, jeśli zatrzymasz się, jak to powiedzieć... jeśli nagle się zatrzymasz. Klasnęła w ręce, by pokazać, o co chodzi. - Straciłem przytomność! - powiedział Mikę w nadziei, że znów ujrzy jej uśmiech, ale dziewczyna przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia i spoważniała. Wczoraj dowiedziała się o śmierci Anny. - Może na chwilę. Ale raczej tylko cię ogłuszyło. Chyba nic więcej. Upiła czekolady i zapatrzyła się w ogień. Miała błękitne oczy. Znów zamykała się w sobie. Mikę spojrzał na swój kubek. Był zmęczony. Powrót na górę w sztywnych, plastikowych butach, i to po zimnej nocy spędzonej w Gasthofie, był wyczerpujący. Kolejką linową wjechał do Hómlihutte, a potem ostrożnie, 237 bardzo ostrożnie ruszył na nartach do opisanego wcześniej przez Tanie zagajnika jodłowego. Kręta ścieżka doprowadziła go do grupy budynków, z których tylko dom Tani był zamieszkany. W pozostałych trzymano zwierzęta. Odetchnął głęboko i postarał się skupić się na tej zasadniczej sprawie, która go tu przywiodła. Pomyślał o Cathy. Może jest gdzieś niedaleko? Przypominał sobie zdjęcia widziane w domu Anny. Ogolony kot z wystającą z czaszki rurką. Spojrzał na Tanie. Obserwowała go znad parującego kubka. - Musiałaś dobrze znać Annę. Tania wzruszyła ramionami. - Owszem. Przez jakiś czas chodziłyśmy w Zurychu do tej samej szkoły, ale potem ja wróciłam w góry. Pilnie trenowałam. Naprawdę pilnie. Od lat żyję tylko z narciarstwa. Wskazał gestem wszystkie nagrody i puchary. - Jeździłam już jako małe dziecko. Dla mnie szkoła to tylko, Ich weiss nicht, przeszkoda. Anna była inna. Też wyrosła w małej wiosce, ale ciągnęło ją do miasta. Do miejskich problemów. Tu, w Szwajcarii, nie jesteśmy zwykle tak liberalni, jak nasi zachodni sąsiedzi, więc naprawdę miała się czym martwić. Pokręciła głową i spojrzała na czekoladę. - Ale usłyszeć coś takiego... Nie mogę uwierzyć. Tot. To niemożliwe, żeby Anna uwikłała się w coś tak poważnego, i żeby ktoś chciał ją zabić. Mikę poczuł się nieswojo. Nie wyjaśnił jeszcze wszystkiego, nie powiedział też, dlaczego tu jest. Wspomniał tylko, że Anna kazała mu pojechać w góry i poszukać pomocy u Tani. Pora była wyznać, jakiej pomocy i w czym. - Wiesz dlaczego, Mikę? -Co? - Czy wiesz, czemu ktoś chciał jej śmierci? Mikę dopił czekoladę. Zastanawiał się, jak zacząć. Nie mógł kłamać. Ale co miał powiedzieć? Potrzebował pomocy Tani, aby znaleźć klinikę. Musiał mieć japo swojej stronie. Spojrzał w jasne błękitne oczy. -Tak. Chyba tak... Tania wzdrygnęła się. Wstała i zaczęła krążyć po pokoju. - Przepraszam, Michaelu. Podeszła do kredensu i musnęła palcami połyskliwy srebrny medal w skórzanym etui. Odwróciła się do gościa. -Przepraszam. Wystraszyłeś mnie. Mam wrażenie, że rozmawiając z tobą narażam się na niebezpieczeństwo. Że z tego, co usłyszę, nie wyniknie dla mnie nic dobrego. Mikę przyglądał się jej z pustką w głowie. W końcu uśmiechnęła się, słabiej tym razem, i wróciła na fotel. - Powiedz mi, dlaczego. - Nie wiem, czy powinienem. Masz rację. Może to złe wieści dla ciebie. 238 Czekała w milczeniu. Rozejrzał się po jasnym pokoju. - Może wyjdziemy? Przynajmniej nie będę czuł, że przynoszę nieszczęście twojemu domowi. Na zewnątrz było mroźno. Słońce przeszło już połowę krótkiego, zimowego szlaku wędrówki po niebie i niknęło z wolna za wierzchołkami drzew. Długie, niebieskawe cienie kładły się na śniegu. - Pokażę ci góry - powiedziała Tania, zapinając parę mocno zużytych białych butów. Mikę zawahał się. Spojrzał na oparte o ścianę narty. - Nie bój się. To będzie powolny spacer. Ruszyli ścieżką między drzewami na tę część stoku, której Mikę jeszcze nie widział. Oślepiający blask słońca odbijało się od śniegu. - Jedź za mną, dobrze? I ruszyła trawersując łagodnie dziewiczy śnieg stoku. Mikę przełknął ślinę i pojechał za nią. Całe dziesięć minut rozkoszowali się jazdą szlakiem, z którego najwyraźniej nikt inny nie korzystał. W końcu Tania zakręciła i zatrzymała się. Mikę spróbował tego samego, ale usiadł na ziemi. Tyle że łagodnie. - Radzisz sobie coraz lepiej - powiedziała z uśmiechem. Mikę pozbierał się na nogi. - Czemu nikt tu nie jeździ? Przecież to idealne miejsce. - Jesteśmy w tej części góry, która bywa niekiedy niebezpieczna dla narciarzy. Dużo wielkich skał sterczy pod śniegiem. - Teraz mi to mówisz! - Ze mną jesteś bezpieczny. Znam teren, wiem, co omijać. Ale pogoda zmienia się tu niekiedy bardzo raptownie, dlatego nie otwierają stoku dla wszystkich. Tylko popatrz... Wskazała na błękitny przestwór poniżej. Nad drzewami otwierał się zapierający dech widok na całą dolinę. W dali rysowało się Alleinmatt. Nad nim wisiały trzy jasne żagle, kołujące powoli coraz wyżej. - Lotnie - powiedziała dziewczyna, mrużąc oczy. - Taniu. Głos Mikę'a brzmiał poważnie, niemal smutno. Tania zsunęła okulary i spojrzała mu w oczy. Z jej ust unosiły się małe obłoczki pary. Chciała wysłuchać jego opowieści. - Chodzi o pewną dziewczynę. Nazywa się Cathy Ryder. Poznałem ją w Nowym Jorku. Przygotowywała raport o pracach badawczych Mendelhau-sa. Na tym polegała jej praca. Jest analitykiem. Pracuje na Wall Street. Patrzył na swoje buty, starając się jasno przedstawić sprawę. -Nie wiem, czy słyszałaś o Mendelhausie. Robią kosmetyki, prowadzą w Szwajcarii kilka klinik. Prawdopodobnie finansują też rozległy program badawczy. 239 Wbił kijki w śnieg i przycupnął na nartach. Tania przyglądała mu się uważnie. - Kilka miesięcy temu zaprezentowali w Ameryce kosmetyk nowej generacji. Nazywa się Erixil. - Tak, oczywiście, słyszałam o nim. To podobno rewelacyjne mazidło. - Nie podobno, ale rzeczywiście. To rewolucja w kosmetykach. Nie znam się na tym, ale rzecz polega na zupełnie nowych dokonaniach inżynierii molekularnej. Namieszali w przemyśle kosmetycznym jak nikt przed nimi. Niektórzy dobrze na tym zarobili, wielu straciło. I to niemałe sumy. Cathy została w to jakoś uwikłana. Musiała wiedzieć sporo o wewnętrznych sprawach Mendelhausa i chyba wiem, od kogo: facet nazywa się Krystal. Ale coś poszło nie tak. Zaprosili Cathy do Szwajcarii, pewnie po to, by sama się rozejrzała, a ona znikneła. -Ale... - Wiem. Mogła po prostu zniknąć, prawda? To się zdarza. Ktoś ją potrącił, gdy przechodziła przez jezdnię i leży gdzieś w szpitalu, a nikt nie wie, kim jest. Tania przytaknęła. ' - Ale nie sądzę, żeby tak było. Bo widzisz, od kiedy zacząłem szukać, co rusz dzieją się dziwne rzeczy. Mikę przesunął językiem po wargach. - W Nowym Jorku próbowałem spotkać się z Krystalem w restauracji. I wiesz, co się stało? Gdy się pokazałem, na moich oczach zginął zastrzelony mężczyzna, który się pode mnie podszył. Siedział na moim miejscu jako ja. Tania przymknęła oczy. Po chwili znów otworzyła je szeroko. -A Anna? - Nie wiem, Taniu. Bo i skąd? Wiem tylko, że spróbowała pomóc mi odnaleźć Cathy i wtedy zginęła. Mikę spuścił oczy. Wiatr cisnął mu w twarz drobinami lodu. Przesunął w miejscu narty. Pomyślał przez chwilę i podniósł wzrok. - Teraz mówię o tym tobie. Mówię, bo nie chcę, żeby spotkało cię to samo, co Annę. I nie proszę o pomoc. Anna powiedziała, że mogłabyś mi pomóc. Ale gdyby wiedziała, na co się naraża, to pewnie nie podałaby mi twojego nazwiska. Spojrzał w kierunku Alleinmatt. - Jeśli powiesz mi teraz, żebym się wynosił, to odjadę prosto na zachód, i tyle. - A co z twoją przyjaciółką? - Ustalę w końcu, gdzie ją trzymają, i jakoś wydostanę. Jeśli jeszcze... Nie dokończył zdania. Tania spojrzała na drzewa, za którymi krył się jej dom. Uniosła kijki i wbiła je łagodnie w śnieg. - Nikt nie wie, że tu jesteś, prawda? Nikt. Skąd mieliby się dowiedzieć? Nie rozumiem tylko, czemu nie zatelefonujesz do Mendelhausa i nie spytasz ich po prostu, gdzie jest ta klinika? 240 - Próbowałem. Oficjalnie wiadomo o czterech, ale żadna nie leży w tej okolicy. Anna sądziła, że musi być piąta, tajna klinika, zapewne razem z laboratorium, zbudowana gdzieś w pobliżu Brig, może Alleinmatt. - Mam tu wielu przyjaciół, znam okolicę. Nikt nie słyszał o niczym podobnym. Mikę rozłożył ręce. - Co mogę ci powiedzieć? Tania spojrzała na Alleinmatt. - Jedź za mną- powiedziała, odepchnęła się i szybko nabierając prędkości pomknęła w dół mrocznego już teraz stoku. 20 Alleinmatt, 20 lutego 1996 roku Nikt nie słyszał o klinice - powiedziała Tania, kręcąc głową. - Wizyta w ratuszu to tylko strata czasu. Siedzieli naprzeciwko siebie w urządzonym rustykalnie barze „U Rudie-go". Na ścianach wisiały stare, drewniane narty, na palenisku trzeszczały potężne bierwiona. Była trzecia po południu. - Przejrzałam książkę telefoniczną, potem sprawdziłam listę przedsiębiorstw zarejestrowanych w okręgu Brig... -Na oficjalnej liście i tak niczego nie będzie-wtrącił Mikę. - Skoro jest dla każdego do wglądu... Tania znów pokręciła głową. Patrzyła na stół. - To oficjalna lista. Wszystkie firmy działające w okolicy muszą odprowadzać lokalny podatek. Sprawdzająje właśnie na podstawie tego spisu. Może Anna się pomyliła. Albo ty. -Nie. Powiedziała Brig. Czytała ten artykuł. Gdzieś tu musi być jeszcze jedna klinika. Kelnerka postawiła przed nimi dwa parujące kielichy Gluhwein. Tania nie podniosła wzroku. - Nie bardzo to wszystko rozumiem - powiedziała. -Nie wiem, jak Men-delhaus zdołałby uniknąć wpisania do publicznego rejestru. Po pierwsze podatki, a poza tym bez wpisu nie można dostać pozwolenia na budowę. Miejscowe władze bardzo tego pilnują. - Może masz rację - mruknął Mikę. - Gdyby jednak prowadzili jakiś odrębny spis, mogli dostać polecenie z góry... Ktoś zapłacił i już... 16 - Zwiastowanie 241 Tania westchnęła z irytacją. - Anna powiedziałaby, że to zbyt naciągane, te wszystkie podejrzenia o konspirację. To cywilizowany kraj. Czemu komuś miałoby zależeć na utrzymaniu tajemnicy? Po co ukrywać klinikę, jak coś złego? -Nie wiem. Może, gdy jąznajdziemy... Chciałem powiedzieć, gdy ja ją znajdę. Tania nie odpowiedziała. Nie wyglądała na przekonaną. Dlaczego sądził, że dziewczyna od razu poprze jego domysły? Poprzedniego dnia była tak chętna do pomocy, że omal w to uwierzył. Przekonał ją, aby zostawiła narty i poświęciła ranek na przeglądanie oficjalnych dokumentów w miejscowych urzędach, sam zaś zakupił tyle map okolicy, ile zdołał, i poczekał na dostawę świeżych gazet. Tania miała masę czasu, aby zmienić zdanie, powiedzieć o nim komuś, nabrać podejrzeń. Może zamierzała pójść na policję. Albo uznała go za szaleńca. Pochylił się ku niej nad stołem. Dłonie położył płasko na blacie. - Wiem, że to wygląda na szaleństwo - powiedział spokojnie. - Wiem, że brzmi nieprawdopodobnie. Czasem, gdy leżę w łóżku, też tak myślę: to się nie dzieje naprawdę. Jestem zwykłym facetem, jednym z tych, którym podobne rzeczy się nie zdarzają. To tylko zły sen. Ale wiesz co? Ile razy bliski jestem przekonania, że wszystkiemu winna jest moja wybujała wyobraźnia, wtedy nagle ktoś ginie. W jej oczach pojawiły się łzy, ale Mikę nie mógł teraz umilknąć. -1 już wiem, że to nie sen. To jawa, i to tutaj, w przepięknej Szwajcarii. Zamierzam ich dopaść, Taniu. Nie dbam, kim są ich przyjaciele. Dopadnę ich i sprawię, że mi zapłacą! Tania zakryła twarz. - Przestań, proszę. To boli. Biedna Anna. Nigdy nie zrobiła nikomu nic złego. Mikę wyprostował się i sięgnął po kieliszek. - Wiem - powiedział wpatrzony w wino. - Przepraszam. - Nie mogę uwierzyć, że ktokolwiek chciał... Spojrzała na niego. - Przecież nie jesteś pewien, że ma to jakiś związek z twoją dziewczyną. Policja znajdzie tego, kto zabił Annę. - To prawda. Nie mogę mieć pewności. Przez chwilę milczeli. Potem Mikę wyjął z kieszeni płaszcza zrolowany egzemplarz porannej gazety i położył go na stole. - Widziałaś już? Tania wzięła gazetę. - Na piątej stronie jest wzmianka. Nie umiem po niemiecku, ale mam wrażenie, że napisali coś dziwnego. Tania popatrzyła na niego i odwróciła dwie strony. Notatka była krótka. Gdy podniosła wzrok, wyraz jej oczu zmienił się całkowicie. 242 - To nieprawda! Jak ci dranie mogli to wydrukować! - Co masz na myśli? - spytał Mikę, chociaż prawie wiedział, o co chodzi. - Nie do wiary. Napisali, że „wedle źródeł policyjnych Anna Norden należała do ugrupowania ekstremistów bliskiego politycznie radykalnym stronnictwom anarchistycznym. Spekuluje się, że jej śmierć może być skutkiem sporów o przywództwo lub sposoby działania, powstałych w obrębie sił antydemokratycznych". To nieprawda! Anna nie była kimś takim. Zawsze protestowała przeciwko wiwisekcji czy zanieczyszczaniu środowiska, ale to wszystko. Angażowała się w konkretne sprawy. A tutaj pisząo niej jak o ter-rorystce! - Widać mieli ją jednak za niebezpieczną. Tania czytała dalej. - „Policja poszukuje ciemnowłosego mężczyzny w wieku lat około trzydziestu, który zatrzymał się w domu panny Norden w noc poprzedzającą zabójstwo. Jego przesłuchanie..." - To o mnie - mruknął Mikę. - Myślą, że to ja zrobiłem. Tania spojrzała na niego. Nagle się uspokoiła. - Zatem jesteś anarchistą? Mike'owi chciało się śmiać. - Wprawdzie zamierzałem głosować na republikanów, ale ostatnio jakoś o tym nie myślałem. Po raz pierwszy od rana Tania wreszcie się uśmiechnęła. - Chodźmy stąd - powiedziała. - Za gorąco przy tym ogniu. Ruszyli główną ulicą ku szkole narciarskiej. Pogoda poprawiła się od rana i teraz wszystko jaśniało słońcem. Z mostu nad strumieniem, który przecinał wioskę na pół, Mikę widział niemal całą dolinę: granitowe szczyty, odległe pola śniegu, nawet niektóre z większych stacji wyciągów na zachodnim stoku. A jeszcze dalej wyrastał samotnie szary i zimny szczyt Heulend-thornu. Mikę przystanął, żeby popatrzeć. Czy ona jest gdzieś tam? - Taniu, jeśli miałabyś zbudować klinikę, taką dla najbogatszej i najbardziej elitarnej klienteli na świecie, i gdyby na miejsce budowy wyznaczono ci rejon Brig, to gdzie byś ją ulokowała? - spytał, osłaniając oczy od słońca. Tania oparła się o barierkę i spojrzała na głazy w łożysku strumienia. Na wierzchołkach gór spoczywał śnieg. - Klinikę dla elity elit? Chyba umieściłabym ją faktycznie tutaj. W Alle-inmatt. W Szwajcarii sąjeszcze inne, słynniejsze kurorty, w rodzaju St. Mo-ritz czy Gstaad, miejsca odwiedzane regularnie przez gwiazdy filmowe i słynne osoby. Ale żadna z tych miejscowości nie leży w pobliżu Brig. Poza tym, AUeinmatt jest mniej, jakby to powiedzieć... eksponowane. - Czy w okolicy są inne, podobne zakątki? - Inne kurorty? Jasne, że tak. Ale prawdziwi bogacze przyjeżdżają właśnie do AUeinmatt. Bankierzy, przedstawiciele starych, szwajcarskich 243 rodów. Rzadko się ich widuje. Pojawiają się tylko przy dobrej pogodzie, wieczorami odwiedzają się nawzajem w swoich posiadłościach. Powinieneś zobaczyć ich domy przy uliczkach za kościołem. Niektóre przypominają w środku prawdziwe pałace. Gdyby się przyjrzeć, to mogłoby się okazać, że cała dolina do nich należy. Dolina oraz większość tego, co można w niej znaleźć. - Ale czemu to właśnie miałoby decydować o lokalizacji kliniki? - Nie wiem dokładnie, ale domyślam się, że to kwestia prestiżu. No i gdybym miała być dyrektorką podobnego przybytku, to właśnie tutaj chciałabym zamieszkać. Szli w ciszy aż do stóp wyciągu dowożącego Tanie do jej domku. W cieniu było naprawdę zimno. - Bardzo mi pomogłaś - powiedział Mikę. - Doceniam to. Gdyby przyszedł ci do głowy jakiś pomysł na odnalezienie tej kliniki... Ruszyła przodem po schodkach. Nagle przystanęła i obróciła się. - W Zurychu potrzebowali tylko paru dni, by cię namierzyć, Mikę - powiedziała. - Skąd wiesz, że nie zaczną cię szukać i tutaj? Ktoś mógł już szepnąć słówko. Mikę popatrzył na ziemię. - Może zaczną. Ale tym razem chyba mnie nie zaskoczą. Przyjrzała mu się i zeszła na dół. -Nie szarżuj. Jeśli wszystko, co mi powiedziałeś, jest prawdą, powinieneś na siebie bardzo uważać. Nie możesz tak po prostu czekać, aż cię znajdą. Wiesz co, zabierz swoje rzeczy i jedź do mnie. Zamieszkasz ze mną na górze i w ten sposób nikt nie dowie się, że tu jesteś, zgoda? - Taniu, nie wiem, czy mogę... - Tak właśnie zrobimy. Poza tym chyba wiem, gdzie szukać tej kliniki. Śmigłowiec górskiego pogotowia ratunkowego, mała maszyna typu ae-rospatiale gazelle, miał płozy zamiast kół i z pracującym na małych obrotach wirnikiem czekał na świeżo oczyszczonej ze śniegu płycie. Tania odsunęła drzwi i oboje wspięli się na górę, zajmując miejsca za pilotem. - Mikę, to jest Wolfgang. Mój stary kumpel. Uścisnęli sobie dłonie. Wolfgang miał krótkie, jasne włosy i podobnie jak wszyscy instruktorzy narciarscy nosił okulary. - Doceniam pańską życzliwość - powiedział Mikę. - W porządku - rzucił pilot i pokazał mu nad ramieniem uniesiony kciuk. - Ruszajmy. - Hier ist Terrungswache Eins. Abflugbereit - powiedział przez radio. Maszyna uniosła się powoli. Mikę zapiął pas i odsunął się od drzwi, na wypadek, gdyby otwierały się łatwiej, niż jego zdaniem powinny. Tania wy- 244 jęła zestaw kupionych przez niego map i zaczęła rozkładać je sobie na kolanach. - Dobra - krzyknęła przez szum silnika. - Najpierw sprawdzimy zachodni stok doliny do miejsca, gdzie styka się z Rodanem. To jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Potem wrócimy na wschodnią stronę. Jeśli niczego nie znajdziemy, jutro możemy polecieć do następnej doliny. - Jak poznamy nasz obiekt? - Mówiłam ci, że każdy inwestor musi mieć zgodę lokalnych władz na budowę dużego obiektu. Te mapy powstały na podstawie zdjęć lotniczych, zrobionych jakieś dwadzieścia lat temu, ale od tamtej pory co kilka lat uaktualniano je, nanosząc wszystkie nowe budynki, drogi i tak dalej. Zawsze zgodnie z danymi przekazanymi przez regionalne urzędy administracyjne. W ten sposób władze decydują, co ma się na nich znaleźć, rozumiesz? -1 co z tego? - Jeśli ktoś obszedł normalną procedurę pozwoleń, zgłoszeń i tak dalej, :hcąc uniknąć śladu swojej inwestycji w miejscowych dokumentach, to tym iamym nie będzie śladu również na mapie. Musimy wypatrywać czegoś dużego, co oficjalnie nie ma prawa istnieć. To łatwa robota, bo poza terenem iosek buduje się tu zwykle tylko stacje wyciągów. Zbliżali się do krańca doliny, zamkniętego potężnym Heulendthomem i jego niebieskimi lodowcami, lśniącymi w pierwszych promieniach porannego słońca. Poniżej kryły się w cieniu lasy i kręte nitki szlaków narciarskich. - Gdyby tutaj coś było, na pewno byśmy o tym wiedzieli - powiedziała Tania. - Tuż pod Heulendthomem przebiega kilka naprawdę odlotowych tras, trzeba tylko uważać na lawiny. Szczególnie teraz. To jest miejsce na budowę. Wyszli ponad linię drzew i kilka kilometrów dalej skręcili na zachód, kierując się z powrotem ku mniejszym szczytom Hollenspitze i Hornberg. - Poznajesz, gdzie jesteśmy? - spytała Tania, wskazując na lewo. - Widzisz stację wyciągu? Ten obsługuje cały południowy stok. - Tak, widzę - mruknął Mikę, próbując opanować lekki zawrót głowy. -Na wysokości trzech tysięcy trzystu metrów, o ile pamiętam. - Tak, to ta. Widzisz mój dom? Mikę spojrzał w prawo. Ku zachodowi ciągnęły się oznaczone kolorowymi kulami trasy zjazdowe. Poniżej postępowała powolna kawalkada krzesełek, wynoszących narciarzy na stoki na południe od Hollenspitze. - Tam! - krzyknął Mikę. - Nie sądzę, żeby ktoś pchał się z kliniką aż tak wysoko. Za bardzo na widoku, brak dróg. Już raczej bliżej pomocnego końca, niżej, gdzieś między drzewami. To by było lepsze. Mikę uświadomił sobie, że nie wie, co właściwie jest dogodne dla Men-delhausa, jedno wszakże było jasne: w tym krańcu doliny trudno cokolwiek 245 ukryć. Wszędzie przebiegały trasy narciarskie, cały teren powyżej linii drzew był odsłonięty. - Dobrze. Zobaczmy tam. Pół godziny później wciąż krążyli wzdłuż zachodniego stoku doliny. Wśród drzew kryły się dziesiątki budynków, a im bliżej Brig, tym znajdywali ich więcej. Mikę miał już serdecznie dosyć nieustannego spoglądania na dół i na mapę, czasem dwadzieścia razy na minutę. Jak dotąd wszystko się zgadzało, zaś nieoznaczone obiekty były zbyt małe, żeby budzić jakiekolwiek podejrzenia. Zaczynał zastanawiać się, czy nie łatwiej ukryć klinikę i laboratorium w mieście, może nawet w Brig, niż tutaj, gdzie podobny kompleks musiał rzucać się w oczy, przynajmniej z powietrza. Tania rozmawiała z Wolfgangiem, pokazując na las przed nimi. Skały na tym końcu doliny były znacznie niższe, spoza wysokich drzew wyglądały tylko ich skaliste grzbiety. - Widzisz tę polanę przed nami, Mikę? Wygląda na świeżą wycinkę. Masz ją na mapie? Mikę sprawdził. - Nie. Stoi tam coś? - Chyba tak. Widzę dach. I drogę zbiegającą w dół. Dochodzi do głównej szosy. Skręcili w lewo i gwałtownie zmniejszyli wysokość. Mikę poczuł w uszach zmianę ciśnienia. Lecieli niecałe trzydzieści metrów nad wierzchołkami drzew. Zerknął na mapę. Boczna droga też nie została na niej zaznaczona. - Ale się zdziwią! - krzyknęła Tania. - Nie zobaczą nas, aż będziemy tuż nad nimi! Była tak pewna siebie, że Mikę nabrał nadziei. Rozpiął pas i przysunął się do okna. Jeśli to naprawdę klinika, może za kilka minut znów zobaczy Cathy. Jej twarz, oczy... Ale przecież na pewno ktoś jej pilnuje, a oni nie są uzbrojeni. Jak ją wydostanie bez broni? - Jest! Mikę spojrzał w dół. Z początku widział tylko rozkołysane drzewa, ale zaraz pilot poderwał maszynę i pojawił się budynek. Duży, z rzędami okien. Za nim przycupnęły mniejsze zabudowania ustawione w kwadrat. Na pierwszym planie, na błotnistym i lekko ośnieżonym placyku przed frontonem kręcili się ludzie. Wszyscy w bieli. Jeden gdzieś biegł. Wśród nich stały maszyny: betoniarka, generator, walec. Ludzie pracowali. Chyba budowali podjazd. - Mam wylądować? - spytał Wolfgang. Ludzie przerwali pracę i osłaniając oczy od słońca spoglądali na śmigłowiec. - Zaraz - powiedział Mikę. - Chałupa wygląda na niewykończoną. W niektórych oknach nie ma nawet szyb. 246 Tania przyjrzała się budowli i z jękiem opadła na siedzenie. - Wiem, co to jest. Zapomniałam, że przy drodze stoi tablica. -Co? - Hotel „Nikolai". Centrum kongresowe, czy coś takiego. Latem mają je otwierać. Przepraszam. Ludzie w dole zaczęli machać rękami. Jeden cisnął kulą ze śniegu. - Zabierajmy się stąd - rzucił Mikę. Kwadrans później, po przeciwnej stronie doliny, tuż nad rzeką, trafili na kolejne miejsce nie wyszczególnione na mapie. Okazało się, że to nowa stacja pomp. - Nie miałam pojęcia, że tyle się tu buduje - powiedziała Tania. - Ale przynajmniej coś już sprawdziliśmy, prawda? - Jasne - odparł Mikę, nie okazując w miarę możliwości zniechęcenia. -I wciąż jeszcze mamy wiele do sprawdzenia. Tania obejrzała się na niego z uśmiechem. - Jeśli tutaj niczego nie będzie, możemy... - Die Arbent ruft! - przerwał jej Wolfgang. -Ein Unfall in der Ndhedes Heulendthorn! - Musimy wracać, Mikę - powiedziała Tania. - Gdzieś był wypadek. Może uda się spróbować później. Wolfgang położył maszynę w ciasny zakręt. Mikę musiał złapać się siedzenia z przodu, żeby nie spaść ze swojego. W kilka minut byli z powrotem nad wioską. Mikę widział dym unoszący się z kominów. - Irgend ein Idiot hat eine Lawinę gestartet. - To lawina - przetłumaczyła Tania. - Naprzeciwko Heulendthornu, po wschodniej stronie. Nie ma czasu na lądowanie, żeby cię wysadzić. Wolfgang zerknął do tyłu. - Jeździli na nartach pod Phónixlager. - Postukał się palcem w czoło. -Powariowali. Byli blisko Heulendthornu, lecieli nad wielkim językiem lodowca, którego liczne, stalowobłękitne szczeliny kryły się pod kuszącymi połaciami dziewiczego śniegu. Naprzeciwko góry, nieco dalej na południe, wznosił się wieżowy grzbiet z szerokim na co najmniej kilometr polem śnieżnym u podnóża, schodzącego na kilometr aż do linii drzew. Gdy podlecieli bliżej, Mikę dojrzał półkoliste ślady narciarzy, zjeżdżających z połowy stoku, gdzie sterczący spod śniegu złom skały tworzył idealne miejsce startu. - Przylecieli helikopterem - powiedziała Tania. - Powinni najpierw porozumieć się z nami, ale często nie zadają sobie tego trudu. Wystarczy, że zobaczą śnieg, że jest ładna pogoda i już lecą, chociaż nie znają terenu. - Włosi! - krzyknął Wolfgang. - Przelecieli z drugiej strony. Bez paszportów! 247 ukryć. Wszędzie przebiegały trasy narciarskie, cały teren powyżej linii drzew był odsłonięty. - Dobrze. Zobaczmy tam. Pół godziny później wciąż krążyli wzdłuż zachodniego stoku doliny. Wśród drzew kryły się dziesiątki budynków, a im bliżej Brig, tym znajdywali ich więcej. Mikę miał już serdecznie dosyć nieustannego spoglądania na dół i na mapę, czasem dwadzieścia razy na minutę. Jak dotąd wszystko się zgadzało, zaś nieoznaczone obiekty były zbyt małe, żeby budzić jakiekolwiek podejrzenia. Zaczynał zastanawiać się, czy nie łatwiej ukryć klinikę i laboratorium w mieście, może nawet w Brig, niż tutaj, gdzie podobny kompleks musiał rzucać się w oczy, przynajmniej z powietrza. Tania rozmawiała z Wolfgangiem, pokazując na las przed nimi. Skały na tym końcu doliny były znacznie niższe, spoza wysokich drzew wyglądały tylko ich skaliste grzbiety. - Widzisz tę polanę przed nami, Mikę? Wygląda na świeżą wycinkę. Masz ją na mapie? Mikę sprawdził. - Nie. Stoi tam coś? - Chyba tak. Widzę dach. I drogę zbiegającą w dół. Dochodzi do głównej szosy. Skręcili w lewo i gwałtownie zmniejszyli wysokość. Mikę poczuł w uszach zmianę ciśnienia. Lecieli niecałe trzydzieści metrów nad wierzchołkami drzew. Zerknął na mapę. Boczna droga też nie została na niej zaznaczona. - Ale się zdziwią! - krzyknęła Tania. - Nie zobaczą nas, aż będziemy tuż nad nimi! Była tak pewna siebie, że Mikę nabrał nadziei. Rozpiął pas i przysunął się do okna. Jeśli to naprawdę klinika, może za kilka minut znów zobaczy Cathy. Jej twarz, oczy... Ale przecież na pewno ktoś jej pilnuje, a oni nie są uzbrojeni. Jak ją wydostanie bez broni? - Jest! Mikę spojrzał w dół. Z początku widział tylko rozkołysane drzewa, ale zaraz pilot poderwał maszynę i pojawił się budynek. Duży, z rzędami okien. Za nim przycupnęły mniejsze zabudowania ustawione w kwadrat. Na pierwszym planie, na błotnistym i lekko ośnieżonym placyku przed frontonem kręcili się ludzie. Wszyscy w bieli. Jeden gdzieś biegł. Wśród nich stały maszyny: betoniarka, generator, walec. Ludzie pracowali. Chyba budowali podjazd. - Mam wylądować? - spytał Wolfgang. Ludzie przerwali pracę i osłaniając oczy od słońca spoglądali na śmigłowiec. - Zaraz - powiedział Mikę. - Chałupa wygląda na niewykończoną. W niektórych oknach nie ma nawet szyb. 246 Tania przyjrzała się budowli i z jękiem opadła na siedzenie. - Wiem, co to jest. Zapomniałam, że przy drodze stoi tablica. -Co? - Hotel „Nikolai". Centrum kongresowe, czy coś takiego. Latem mająje otwierać. Przepraszam. Ludzie w dole zaczęli machać rękami. Jeden cisnął kulą ze śniegu. - Zabierajmy się stąd - rzucił Mikę. Kwadrans później, po przeciwnej stronie doliny, tuż nad rzeką, trafili na kolejne miejsce nie wyszczególnione na mapie. Okazało się, że to nowa stacja pomp. - Nie miałam pojęcia, że tyle się tu buduje - powiedziała Tania. - Ale przynajmniej coś już sprawdziliśmy, prawda? - Jasne - odparł Mikę, nie okazując w miarę możliwości zniechęcenia. -I wciąż jeszcze mamy wiele do sprawdzenia. Tania obejrzała się na niego z uśmiechem. - Jeśli tutaj niczego nie będzie, możemy... - Die Arbent ruftl - przerwał jej Wolfgang. - Ein Unfall in der Nahedes Heulendthorn! - Musimy wracać, Mikę - powiedziała Tania. - Gdzieś był wypadek. Może uda się spróbować później. Wolfgang położył maszynę w ciasny zakręt. Mikę musiał złapać się siedzenia z przodu, żeby nie spaść ze swojego. W kilka minut byli z powrotem nad wioską. Mikę widział dym unoszący się z kominów. - Irgend ein Idiot hat eine Lawinę gestartet. - To lawina - przetłumaczyła Tania. - Naprzeciwko Heulendthornu, po wschodniej stronie. Nie ma czasu na lądowanie, żeby cię wysadzić. Wolfgang zerknął do tyłu. - Jeździli na nartach pod Phónixlager. - Postukał się palcem w czoło. -Powariowali. Byli blisko Heulendthornu, lecieli nad wielkim językiem lodowca, którego liczne, stalowobłękitne szczeliny kryły się pod kuszącymi połaciami dziewiczego śniegu. Naprzeciwko góry, nieco dalej na południe, wznosił się wieżowy grzbiet z szerokim na co najmniej kilometr polem śnieżnym u podnóża, schodzącego na kilometr aż do linii drzew. Gdy podlecieli bliżej, Mikę dojrzał półkoliste ślady narciarzy, zjeżdżających z połowy stoku, gdzie sterczący spod śniegu złom skały tworzył idealne miejsce startu. - Przylecieli helikopterem - powiedziała Tania. - Powinni najpierw porozumieć się z nami, ale często nie zadają sobie tego trudu. Wystarczy, że zobaczą śnieg, że jest ładna pogoda i już lecą, chociaż nie znają terenu. - Włosi! - krzyknął Wolfgang. - Przelecieli z drugiej strony. Bez paszportów! 247 Mikę dojrzał maleńkie postacie pod drzewami. Jakieś trzysta metrów nad nimi w pokrywie śnieżnej widniała wielka szrama, widać było ślady zsuwających się skał i lodowych brył. Poniżej leżała masa poruszonego śniegu, to tam lawina się zatrzymała. Trzy figurki zamachały rękami. Wolfgang porozmawiał chwilę przez radio. Chyba z kimś się kłócił. - Nie do wiary. Mikę pochylił się do przodu. - Co się stało? - Nic - powiedział Wolfgang. - Nie jesteśmy potrzebni. - Czemu? - Fałszywy alarm - wyjaśniła Tania. - Ktoś widział lawinę spod Heu-lendthornu i wezwał nas, ale tamci mają radio i przekazali, że nikomu nic się nie stało. - Czyli że nie zwariowali do końca - dodał Wolfgang z uśmiechem. -Włosi. Lecimy do Italii? - Do Italii? Tania wskazała na grzbiet. - Po drugiej stronie Phónixlager są już Włochy. Prawie cała dolina jest włoska, ale nic tam nie ma. - Rzućmy okiem - powiedział Wolfgang. - Jeśli oni mogą przylecieć do Szwajcarii, nam wolno przylecieć do nich. Uniósł maszynę i przeleciał ponad granią nad pełną lodu i skał kotlinę w kształcie podkowy. Grzbiet skręcał na północ i na południe, na wschodzie otwierał się w wąską dolinę. Polecieli na południe. - Tutaj możemy zejść... Jesul Całkiem nagle i jakby zupełnie znikąd wykwitł im przed nosem biały śmigłowiec. Przemknął niecałe trzydzieści metrów przed nosem gazelle i wyrwał nad południowy grzbiet. Wolfgang skręcił ostro w prawo. Mikiem rzuciło w kabinie. Ujrzał skały tuż przed przednią owiewką i zamknął oczy. - Kretin! Idiot! Dos ist der letze Schies! Minęli grań w odległości kilku metrów. Wolfgang groził soczyście i potrząsał pięścią ku maszynie, która z wolna skręcała na wschód i kierowała się ku odległej dolinie. - Skąd się tu wziął? - spytała Tania. - Nie mam pojęcia - odparł Wolfgang. - Gdzieś z dołu. Mikę znów odpiął pas i spojrzał w dół. Lecieli nad wielkim urwiskiem, spadającym pionową ścianą aż do linii drzew. W dali widniał kolejny łańcuch gór. - Znowu helikopterowi narciarze? - spytał. Tania wzruszyła ramionami. - Może, ale po tej stronie nie ma stoków dla narciarzy. Za trudny teren. Może oni tylko... - Chwilę, a to co? Tam nad drzewami? 248 Po drugiej stronie doliny pokazał się przytulony tyłem do skały budynek wielki jak hotel. Kilka stalowych barier na zboczu powyżej miało chronić go przed lawinami i obsuwającymi się skałami. Mikę znów sięgnął po mapę. - Gdzie jesteśmy dokładnie? Tania spojrzała na mapę i wskazała miejsce. - Tutaj. Dokładnie na granicy. - Ale tu nic nie ma! - powiedział Mikę. - To na pewno nie może być nowy hotel, skoro nie ma szlaków dla narciarzy. - Nie, żadnych - potwierdził Wolfgang. - Nie miałam pojęcia, że coś tu zbudowano - mruknęła Tania, kręcąc głową. - Niesamowite. Jeśli dochodzi tu jakaś droga, to chyba tylko z włoskiej strony. - Myślę, że to będzie nasz obiekt, Taniu. Spójrz na mur wokół terenu. Gdybyśmy nie byli w Alpach, pomyślałbym, że to jakaś baza wojskowa. - Jak sprawdzimy, czy masz rację? - Lądując - powiedział Mikę. - Idę tam. Jeśli nie wrócę za dziesięć minut, zawiadomcie policję. - Nie możesz po prostu tam wejść i zażądać... - A co innego mam zrobić? Zadzwonić i umówić się? Tania zastanowiła się. - Właśnie tak powinieneś zrobić. Zadzwoń i umów się. 21 Los Angeles, 22 lutego 1996 roku Waterman był o trzydzieści metrów od drzwi, gdy usłyszał dzwonek telefonu. Próbował przyspieszyć, ale po przebiegnięciu czterech kilometrów nie był do tego zdolny. Płuca pracowały spazmatycznie i każdy krok stanowił torturę. Pod bramą zdobył się na wysilony trucht, po drodze wyciągnął z kieszeni klucze. W połowie drogi przez dziedziniec wypadły mu ze spoconych palców na ziemię. Schylając się, poczuł mdłości. Cudem uniknąwszy zemdlenia, dobrnął do kuchni i wyciągnął rękę po słuchawkę. Zabrakło mu sił, by cokolwiek powiedzieć. Stał tylko i dyszał. - Harry? Halo? - Aha - rzucił ostatnim tchem. - To ty, Harry? 249 Waterman spróbował przestać dyszeć choćby na sekundę, ale nie mógł. I tak ledwie starczało mu powietrza. -Aha. -Harry? -Aha, to ja. - Jezu, co się z tobą dzieje? Jesteś maniakiem seksualnym? Waterman rozpoznał głos. To porucznik Bernie Logan z nowojorskiej policji, jeden z jego niewielu dobrych znajomych w tamtejszej komendzie. - Cześć, Bemie... Biegałem.... Jogging... Jeszcze nie mogę... tchu złapać. Logan zachichotał sarkastycznie. - Oszalałeś? Znudziło ci się życie grubasa? A ja myślałem, że to znowu modne. Waterman nie bronił się. Bernie Logan zawsze był złośliwy. Kompensował w ten sposób poważne braki umysłu. - No... trzeba coś robić... jakoś się trzymać... Co u ciebie? - Ogrzewanie wysiadło i dupa mi marznie, jeśli bardzo chcesz wiedzieć. Waterman podsunął sobie krzesło i wytarł papierowym ręcznikiem pot z twarzy. - Miło słyszeć, że komuś jest zimno - mruknął. - Może. Zanim ochłodzisz się w basenie, mam do ciebie słówko od wydziału zabójstw na temat tej cizi, której szukasz. . - Wydział zabójstw? - Tak, ale nie wiem, czy to coś warte. Przekazuję ci, bo prosiłeś, żebym się rozglądał. Waterman sięgnął po pióro i notatnik. - Tak... co się stało? - Dobrze się czujesz, Harry? Rzęzisz, jak przy zawale. - W porządku. Powiedz, o co chodzi. - Dziesięć dni temu zastrzelili gościa w wytwornej knajpie na William Street. Prosto w czółko, robota zawodowca. Okazało się, że to niejaki Chaney. Sam Chaney. - Chyba o nim słyszałem. - Jasne, że słyszałeś, łapserdaku. Robił w twojej branży: ochrona, śledzenie, szpiegostwo przemysłowe... - Bernie, wiesz, że się tym nie zajmuję. Jestem... - Po stronie hufców anielskich. Jasne, Harry. Jakby ci się noga powinęła, to nie proś mnie o świadectwo moralności. Ten cały Chaney przyjechał aż z Bostonu i to w jakiejś poważnej sprawie. - Pracował nad czymś? - O to chodzi, Harry. Jego kumple z firmy mówią, że nie wiedzą, co to było, ale gość miał ze sobą notatnik. I stąd się wzięła ta twoja dziewczyna. Miał jej adres i wszystko. Nawet nazwisko jej chłopaka. 250 - Udało się ustalić, czego chciał? - Chyba nie. Chłopcy z wydziału nie sądzą, żeby miała cokolwiek wspólnego z tym zabójstwem, tacy faceci pchająnosy w każde paskudztwo. I właśnie, gdybyś ty wpadł na jakiś pomysł, to chętnie też by posłuchali. Za moim pośrednictwem. - Oczywiście, Bernie. Dowiesz się pierwszy. A poza tym doszli do czegokolwiek? - Sprawdzają, ale dziewczyna nie pokazała się od czasu tego włamania. Próbowali do niej dzwonić, ale bez skutku. A co najciekawsze, w pracy też jej nie ma i to od paru tygodni. Pojechała do Europy i nie wróciła. -1 nie mogą jej znaleźć? - Załatwiła sobie zastępstwo, zrobiła rezerwację w hotelu w Szwajcarii i zniknęła. Jej szef już zgłosił oficjalnie zaginięcie. Waterman przypomniał sobie zdjęcie Cathy Ryder na okładce „Fortune". Nigdy nie widział jej na żywo. Szukał jej, ale właściwie nie wiedział dokładnie, po co. Może była osobą o kluczowym znaczeniu, ale do czego był ten klucz? - Harry, czy myślisz to samo, co ja? - To znaczy co, Bernie? - Że panienkę spotkało to samo, co Chaneya? - Nie wiem. Była tylko analitykiem, dość dobrym, ale to wszystko. Co jedno z drugim może mieć wspólnego? -Właśnie, w wydziale mówią to samo. Muszę już lecieć, Harry. Gdybyś znalazł coś dużego i śmierdzącego, to daj mi znać, dobra? - Możesz na mnie liczyć. Dzięki za telefon, Bernie. Cieszę się, że pamiętałeś. - Na razie, Harry. I nie biegaj za często, dobra? Starczy trzęsień ziemi, po co wam więcej nieszczęść. - Jasne, Bemie. Cześć Odłożył słuchawkę i przysiadł przy kuchennym stole. Chaney nie żyje. Na co były mu dane Cathy? I jej chłopaka. Czy naprawdę było tak, ja myślał od początku, że Cathy trafiła na coś, czego firma wolałaby nie ujawniać? To tłumaczyłoby jej zniknięcie. Ale co znalazła? Czy to coś miało związek z Bla-donem i McArthurem? A co tu robił Chaney? Harry zdjął koszulkę i w zamyśleniu spoglądał na swój tors. Pierwszy zestaw wytrychów nie poruszył zamka. Dwie zapadki wciąż stawiały opór. Klęcząc w mdłym świetle podestu Waterman wyciągnął ze skórzanej saszetki kolejny komplet. Nigdy nie był w tym szczególnie dobry, w dodatku brakowało mu praktyki. Pewną przeszkodą były ślady poprzedniego włamania, chociaż zawodowiec nie miałby z zamkiem żadnych kłopotów. Z mieszkania piętro wyżej dobiegały czyjeś głosy i śmiechy. Trzasnęły drzwi. Waterman nasłuchiwał. Wydawało mu się, że ktoś idzie po schodach. 251 Znów spróbował otworzyć zamek. Tym razem poczuł, że cztery zapadki poruszyły się. Jeszcze jedna. Sięgnął po trzeci haczyk, wsunął go i obrócił. Zatrzask blokowała karta magnetyczna. Znalazł piątą zapadkę. Drzwi poddały się i otworzyły szeroko. Omal nie runął do mieszkania. Zapalił latarkę i zaczął przeglądać papiery, leżące koło stoliczka i kominka. Bernie Logan wspomniał, że chłopcy z wydziału zabójstw próbowali dodzwonić się do Cathy, ale nikomu nie chciało się zajrzeć do jej mieszkania. Zajmowali się innymi tropami. Dzięki temu jego wizyta mogła mieć sens, o ile oczywiście było tu coś do znalezienia. W każdym razie, szukanie dojścia do bezdennych magazynów policyjnych byłoby o wiele trudniejsze. Gdyby Logan dowiedział się o postępku Watermana, nie byłby zachwycony, detektyw jednak postanowił nie przejmować się tym. Ofiara, i to w osobie Chaneya, potwierdzała jego wcześniejsze przypuszczenia: w tej sprawie chodziło o duże pieniądze. Może Chaney znalazł na to dowody, a może był po prostu za głupi, by zauważyć, w czym bierze udział. W kuchni leżała sterta gazet i magazynów, wszystkie stare, sprzed co najmniej miesiąca, to znaczy z okresu poprzedzającego śmierć Chaneya. Chłopak Cathy też wyprowadził się mniej więcej wtedy. Watermanowi jakoś się nie spodobał. Zachowywał się tak, jakby miał coś do ukrycia, ale poniekąd po amatorsku. Był wyraźnie spłoszony i nie pasował do obrazu kogoś, kto najpierw zamordował faceta w zatłoczonej restauracji, a następnie obnosił się wszędzie jakby nigdy nic. Do tego trzeba mieć nerwy ze stali wolframowej i genialne wprost wyczucie chwili. I ludzi. Podczas ich spotkania Michael Varela nie wyglądał ani na jedno, ani na drugie. Waterman szukał jakiegoś notatnika, dziennika czy pamiętnika, czegoś, co pozwoliłoby mu pokój arzyć przynajmniej niektóre fakty. Postanowił już, że w następnej kolejności wybierze się do Szwajcarii, chociaż prawdę mówiąc nie było go na to stać. W dodatku musiał przez to oddać pewną niezbyt trudną sprawę ubezpieczeniową, uznał jednak, że pora zagrać o znacznie większą stawkę. Był zmęczony kontaktami z ludźmi, którzy nie potrafili traktować go poważnie albo uważali za ubogiego krewnego z kłopotliwymi narowami, jak Bili Miller czy Bernie Logan. Nawet dzwoniąc do Centrum wyczuwał, że w podtekście każdej rozmowy kryło się zdanie: jak by tu podtrzymać go na duchu, ale tak, żeby nie zaczął się nam za bardzo naprzykrzać? Biedny stary Harry. Wiedział, że z roku na rok będzie tak samo lub coraz gorzej, aż pewnego dnia Bili Miller spyta głośno: Co my właściwie prowadzimy, zakład pracy chronionej? I już. Chyba że uniezależni się od nich, zgromadzi mały kapitał i założy własną firmę detektywistyczną. Na Zachodnim Wybrzeżu można z tego całkiem nieźle wyżyć. Poza tym chciał wiedzieć. Chciał wiedzieć, co robił przez te wszystkie lata Edward Geiger. Nie chciał czekać na dzień, gdy przeczyta o tym w gazetach lub zobaczy pełne dossier w porannych wiadomościach. Chciał być 252 pierwszy. Już teraz był pewien, że nikt go nie wyprzedza. Wszystko zaczynało się wreszcie układać w całość. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby dał się teraz pokonać. Może to właśnie jego życiowa szansa, na którą czekał tak długo. Zamierzał sprawdzić każdy trop, nawet gdyby miał ryzykować życiem. Jeśli mu się nie uda i resztę życia spędzi w nudzie i nędzy, zapamięta, że przynajmniej próbował i zrobił, co w jego mocy. Był pewien, że w Mendel-hausie coś poszło nie tak i że Bladon i McArthur zapłacili za to życiem. Może Chaney albo Cathy Ryder dowiedzieli się, co to było. Byli też ludzie gotowi zapłacić - albo za ujawnienie, albo za zatuszowanie sprawy. A gdzieś pośrodku tkwił Geiger. Trudno orzec, j aka dokładnie rola mu przypadła, j ednak Waterman czuł, że była to rola kluczowa. Nadzieja wielkiej nauki nie znika po prostu na całe dziesięć lat... Przeszukał biurko, ale znalazł tylko starą książkę adresową. Na końcu zajął się automatyczną sekretarką, mrugającą cierpliwie czerwonym oczkiem z mahoniowego stolika. Wyjął kasetę ze zgłoszeniami i zastąpił ją własną. Potem dostrzegł leżącą na stoliku wiadomość: Cathy Ryder jest w Szwajcarii, lecę ją odszukać. Jeśli macie jakieś pytania, zadajcie je Ernstowi Krysta-lowi (212) 623 911. Michael Yarela. Wydarł kartkę z notatnika, złożył na pół i schował do kieszeni. 22 Phónixlager, 22 lutego 1996 roku Lokaj w białych rękawiczkach wpuścił Oswalda Hunzikera do słabo oświetlonego pokoju. Gość miał na sobie błękitną sportową marynarkę i śnieżnobiały ręcznik przewieszony wokół szyi. - Przepraszam, że przeszkadzam ci w ćwiczeniach, Oswaldzie - powiedział Dietmar Hoffman. - Wiesz, że nie fatygowałbym cię, gdyby sprawa nie była naprawdę ważna. Gospodarz w dwurzędowym, niebieskim garniturze siedział na monstrualnych rozmiarów sofie. Wskazał Hunzikerowi miejsce obok i obrócił zimne, zielone oczy na służącego, który wciąż stał w progu. - Dziękuję, Celio, możesz nas już zostawić. Poproś Marię, by podała... może być herbata, Oswaldzie? Tak. Zatem orange pekoe. Służący wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi. Hoffman znów zaczął przepraszać, ale Hunziker powstrzymał go gestem. 253 - Daj spokój, Dietmarze. Wcale nie muszę ćwiczyć po południu. Chciałem tylko jakoś rozładować napięcie. - Tak, wszyscy jesteśmy ostatnio trochę podenerwowani. Na którą planowana jest ostatecznie operacja? - Kessler mówi, że zacznie o dziesiątej. - Z pacjentem wszystko w porządku? - Najwyraźniej. Chociaż jest stary. I bardzo chory. Hoffinan zmarszczył brwi. Wstał i podszedł do stojącego w drugim końcu pokoju barku z orzechowego drewna. - Wcześnie zaczynasz, Dietmarze. Hoffinan spojrzał przez ramię w kierunku sofy. - Chyba też mocno to przeżywasz. Hoffinan pokręcił głową. - To nie to, Oswaldzie. Oczywiście, niepokoję się. Nigdy nie wiadomo, co naprawdę wyjdzie z tego naukowego gdybania naszych specjalistów. Ale zasadniczo chodzi o coś innego. Drzwi otworzyły się i weszła piękna, ciemnowłosa dziewczyna. Hoffinan znów lekko zmarszczył brwi. Postawiła zastawę do herbaty na niskim stoliczku. - Dziękuję, Mario. Dziewczyna odwróciła się, żeby wyjść, ale Hoffinan dotknął lekko jej ramienia. Uśmiech pojawił się na opalonej twarzy. Miała nie więcej niż dziewiętnaście lat. - Dopilnuj, żeby nikt nam nie przeszkadzał, dobrze? Skinęła głową i opuściła pokój. Hoffinan usiadł na sofie obok Hunzikera. Spojrzał na starszego pana i założył nogę na nogę. Wypolerowane buty lśniły. - Poprosiłem cię, ponieważ chciałbym ci o czymś powiedzieć. I lepiej, żeby inni tego nie słyszeli. - Widzę, że to poważne. Hoffinan przytaknął. - Obawiam się, że to bardzo poważna sprawa. Hoffinan nalał herbaty do dwóch porcelanowych filiżanek. - Chodzi o naszą dawczynię. Hunziker przytaknął. - Czegoś takiego oczekiwałem. Hoffinan wpatrywał się przez chwilę w prezesa, jakby próbował odczytać jego myśli. - Podczas narady miałem wrażenie, że podzielasz moje zdanie... Hunziker przytaknął i uniósł parującą filiżankę do ust. - Ta dziewczyna też mnie martwi, Dietmarze. Wiesz o tym. - Tak. Wiele wskazuje, że sprawy na zewnątrz przybierają nie najlepszy obrót. Możliwe, że mamy się czym niepokoić. 254 Hunziker uniósł brwi. - Tak, obawiam się, że masz rację. Mimo wszystkich zapewnień Herr Kes-slera, że uczynił, co należało. Mam poważne powody sądzić, iż ktoś jej szuka. -1 tu rodzą się pytania. Jeśli młoda Amerykanka przybywa do Szwajcarii i znika, to niewątpliwie pojawią się ludzie, którzy będą szukać odpowiedzi. Hoffinan upił łyk i odstawił filiżankę na kruchy spodek. - To coś więcej, wiem, że ta osoba jest już w Szwajcarii i już teraz szuka dziewczyny. - Zatem twój informator chyba wie, co należy zrobić. Hoffinan ze zniecierpliwieniem pokręcił głową. Uniósł ciężką szklankę napełnioną do połowy whisky i spojrzał na napój pod światło. - Niestety, to nie jest takie oczywiste, Oswaldzie. - Co chcesz przez to powiedzieć?, - Nie bardzo wiem, jak to ująć, ponieważ ten informator służy nam wiernie od lat. Niegdyś bezbłędnie wypełniał wszystkie swoje obowiązki. - Hoffinan urwał i upił whisky. Hunziker wpatrywał się w niego uważnie z lekko rozchylonymi ustami. -Niestety, ostatnio nasz przyjaciel popełnił wiele błędów. - Błędów? - Tak, Oswaldzie, błędów. Pierwszy w Nowym Jorku. Został tam zabity pewien człowiek. - Mój Boże. Hoffinan położył wypielęgnowaną dłoń na ramieniu starszego pana. - Zapewniono mnie, że obyło się bez śladów. Nic nie wskazuje na powiązania z nami. - Tak twierdzi nasz przyjaciel? - Jestem skłonny mu wierzyć. Nie sądzę, aby zaczął nas okłamywać. Ale to nie wszystko. Kilka dni temu doszło w Zurychu do następnego fatalnego incydentu. I tym razem brak śladów prowadzących do nas. Hunziker oparł się na sofie i otarł twarz ręcznikiem. -Niemniej... Starszy pan odłożył ręcznik i spojrzał na Hoffinana. - Niemniej, choć szansa na to, że władze skojarzą te dwa nie powiązane ze sobą zdarzenia, jest mała, jeśli nie znikoma, to dla inkryminowanej osoby, nazwijmy go intruzem, związek taki musi być oczywisty. Dla niego jesteśmy stroną w tej sprawie. Krótko mówiąc, obecnie intruz jest już praktycznie pewien, że coś ukrywamy. Przede wszystkim mam oczywiście na myśli tę Żydówkę. Hunziker przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu. Mimo opalenizny i lat kuracji w klinice wyglądał na starego i zmęczonego. Hoffinan znów upił whisky. Czekał. W końcu Hunziker podniósł głowę. - Skąd wiemy, że intruz szuka dziewczyny? Może on... - Wiemy, że szuka dziewczyny, ponieważ nasz przyjaciel ma na to dowody. Zdaje się, że ten człowiek był z nią związany emocjonalnie. - Ukochany przybywa do Szwajcarii w poszukiwaniu utraconej miłości. - Nie wiem, czy to tylko to, Oswaldzie. Nasz przyjaciel twierdzi, że intruzem kierują też pewne ukryte pobudki. Trudno więc przypuszczać, że działa sam. - Jak to? - Wypadek w Nowym Jorku nie mógłby się zdarzyć, gdyby działał sam. - Tak, Oswaldzie, dla mnie też jest to jasne. Znów dłuższa chwila ciszy. - Co zatem powinniśmy zrobić? - Dwie rzeczy. Po pierwsze, polecić naszemu przyjacielowi, by podjął wszelkie niezbędne działania. Tym już się zająłem. -Ale... - Zapewnił mnie, że nie przysporzy więcej kłopotów. Póki co przekazałem na stosowne konto spory depozyt gotówkowy. - A co z dziewczyną? - To właśnie ta druga rzecz. O ile dobrze pamiętam, Kessler zapewniał nas, iż po drugiej owulacji będzie dysponował wystarczającąliczbąjajeczek. Nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale skoro Kessler i Geiger gotowi są brać pana Hiraizumiego pod nóż, to chyba dawczyni musiała wywiązać się z zadania w ostatnich dniach albo nawet wcześniej. Mają już część swojego skarbu. To oznacza, że następna owulacja przypadnie około dwudziestego przyszłego miesiąca. Najpóźniej. - Kessler mógłby nam to powiedzieć dokładnie. Hofrman parsknął pogardliwie. - Z mojego doświadczenia wynika, że Kessler potrafi być dziwnie niechętny dokładnym wyjaśnieniom. Hunziker spojrzał na wystygłą herbatę. - Około dwudziestego przyszłego miesiąca będziemy mogli podjąć decyzję co do dalszych losów naszej dawczyni - podsumował Hofiman. Hunziker podniósł wzrok. - Poprosiłem cię, Oswaldzie, ponieważ nie chciałbym omawiać sprawy przy całym zarządzie. Obawiam się, że nie możemy liczyć na poparcie Karla, i dlatego powinniśmy, że tak powiem, przejąć inicjatywę i wziąć sprawę w swoje ręce. Hunziker odstawił filiżankę na srebrną tacę i spojrzał na zegarek. - Już prawie dziesiąta, Dietmarze. Hoffman uniósł szklankę, jednym haustem wypił całą whisky i pozostał tak na chwilę, ze wzrokiem wbitym w sufit. 256 Dwóch siedzących w pomieszczeniu chirurgów, obaj w zielonych kitlach, wpatrywało się w kolorowy monitor będący ich jedynym łącznikiem z salą operacyjną. Światło było tu przyciemnione, ale i tak obraz raził ziarnistością, a co pewien czas rozmazanym świetlistym śladem, powstającym, gdy któryś z instrumentów odbijał blask zawieszonych nad stołem potężnych lamp. Efekt znikał dopiero po paru sekundach. Spod zielonego prześcieradła wystawała tylko głowa pacjenta z maską na nosie i ustach. - David wygląda na zdenerwowanego - powiedział jeden z chirurgów, wskazując niezapalonym papierosem na różową i lśniącą twarz anestezjologa, który marszczył właśnie czoło, patrząc na coś kryjącego się poniżej pola widzenia i blasku świateł. - Też bym się denerwował - odparł młodszy mężczyzna, zerkając na monitor. Jego kolega zapalił papierosa i przyjrzał się swoim dłoniom. - Uważasz, że Geigerowi się nie uda? Znał odpowiedź. Chirurdzy sarkali na Geigera, że wyklucza ich z nowatorskich prac prowadzonych na ich poletku. O ile zrozumieli wykład Kessle-ra, bo Geiger nigdy zbyt wiele nie wyjaśniał, sprawa sprowadzała się do umieszczenia kultur komórek we właściwym miejscu i w stosownym czasie. Operację przeprowadzano na podglądzie światłowodowym i za pomocą narzędzi zaprojektowanych przez Geigera, co ograniczało pracę skalpela do minimum. Po wszystkim pozostawał tylko mały ślad, proste cięcie, długie na cztery centymetry' i gojące się w ciągu kilku dni. Sposób wypróbowano wcześniej na amerykańskim gwiazdorze filmowym, który ostatecznie opuścił klinikę nogami do przodu. - Mówię tylko, że anestezjolog ma prawo się denerwować, gdy poddaje narkozie takiego starca. Widziałeś tego żółtka? Nie wygląda na okaz zdrowia. Patrz! Wskazał na ekran. Przez chwilę obaj patrzyli w milczeniu. Kessler, który był jedną z trzech osób na sali prócz Geigera i anestezjologa, przesunął się na lewo, w stronę migoczącego ekranu. Odsłonił tors pacjenta. Trudno się połapać dokładnie, co jest czym, ale widać rurkę ginącą w ciele pacjenta, a dokładniej w małej, czerwonej rance na pożółkłej skórze. Stamtąd też wychodził cienki, pętlący się kabel. - Światłowód. Kessler znów się przesunął i zasłonił widok. -Kurwa! Chirurg z papierosem wstał i przeczesał włosy palcami. Pracował w klinice już od trzech lat i nie miał nigdy żadnych powodów do narzekań. Praca była stosunkowo łatwa, sowita pensja trafiała regularnie na szyfrowe konto. To, co tutaj robił, nie różniło się w zasadzie od zwykłej praktyki szpitalnej, może tylko więcej było przeszczepów skóry, korekt układu kostnego i innych zabiegów z dziedziny chirurgii plastycznej. Perspektywa, że zabiorą się za coś no- 17- Zwiastowanie 257 watorskiego poruszyła wszystkich i rozbudziła oczekiwania, których pożywką były plotki o tym, co Geiger pichci w swoich laboratoriach, niedostępnych dla zwykłego personelu. A teraz okazało się, że i z tego zostali wyłączeni. Geiger potrzebował jedynie anestezjologa, resztę wziął na siebie. Zrozumieli, że skoro sprawa jest tajna i skoro dzieje się w Szwajcarii, musi mieć związek z wielkimi pieniędzmi. Nigdy nie mieli się dowiedzieć, co właściwie dzieje się z pacjentami Geigera, gdyż wiedza ta była warta zbyt wiele, na tyle dużo, iż w razie zgłębienia sekretu nawet potężne pensje wypłacane przez klinikę nie zatrzymałyby ich wewnątrz góry. Zatem utrzymywano ich w niewiedzy. Na sali Geiger spojrzał spod oka na ekran ukazujący wyraźny obraz rozpadającego się organu. Krople potu wystąpiły mu na czole, ale nie było pielęgniarki, która by je otarła. Pracował od prawie trzech godzin i właśnie dobrnął do końca. Znów spojrzał na ekran i tym razem dłużej zatrzymał spojrzenie na trzech punktach. Tu wstrzyknął materiał z zawartością stymulujących protein. Przeszedł w myślach całą procedurę, upewniając się, że o niczym nie zapomniał. Zamrugał i spojrzał na pożółkłą twarz pod maską. Reszta należała do pacjenta. 23 Alleinmatt, 22 lutego 1996 roku Podczas wspinaczki Mikę starał się nie patrzeć w dół. Chętnie sprawdziłby, czy dobrze stawia stopy na wąskich, stalowych klamrach, ale wolał nie widzieć, jak wysoko zaszedł. Sięgał zatem ręką kolejnego szczebla, zaciskał mocno dłoń i wędrował dalej. Z każdym metrem miał wrażenie, że słup coraz bardziej się kołysze i coraz mniej pewnie tkwi w ziemi. Przystanął na parę sekund i odetchnął kilka razy głęboko. Zostało mu już tylko siedem szczebli. Łapała go zadyszka, trzęsły dreszcze. Nigdy dotąd nie musiał tak wyraźnie stawić czoła swojemu lękowi, nawet na pełnym drapaczy chmur Manhattanie: bał się wysokości. W samolocie, w kolejce linowej, nawet w śmigłowcu potrafił rozumem opanować strach. Tłumaczył sobie, że szansę na katastrofę są niewielkie i że raczej nie zdarzy się, by w pewnej chwili miał pod stopami tylko przestwór powietrzny i niegościnną ziemię. Jednak w połowie drogi na szczyt słupa telefonicznego stojącego na zboczu góry ta argumentacja przestała działać. Co niby może chro- 258 nić go przed upadkiem? W zasadzie nic, szczególnie gdy ręce i nogi trzęsą się jak galareta. Wspiąwszy się na górę, Mikę sięgnął do uprzęży przy pasie i umocował pętlę wokół czubka słupa. Teraz dopiero spojrzał w dół. - Jak idzie? - zawołała Tania. - W porządku - odkrzyknął Mikę. Słup stał na skraju lasu, półtora kilometra na północny wschód od Phónix-lager. Linię biegnącą od kliniki wypatrzyli ze śmigłowca: ciągnęła się wzdłuż drogi wiodącej do włoskiej granicy, potem na pomoc dolnymi partiami stoków doliny ku Brig. Tania powiedziała ze znawstwem, że musieli zbudować linię telefoniczną, bo w górach radio często zawodzi, szczególnie przy złej pogodzie. Ponadto telefony zapewniająwięcej prywatności. Górskie pogotowie pracowało czasem dla kompanii telefonicznej, sprawdzając uszkodzone linie, toteż Wolfgang nie miał kłopotów z wypożyczeniem zestawu testowego, wiedział też mniej więcej jak go podłączyć. Cały wieczór instruował Mike'a, który miał właśnie przystąpić do roboty: łącznościowiec z zawrotem głowy. Skrzynka podłączeniowa wisiała tuż poniżej poprzeczki, do której mocowano druty. Miała zamek, ale nie był zamknięty. Może technicy woleli ułatwić sobie pracę, ostatecznie w górach zamki mogą czasem zamarzać. Wewnątrz widniały rzędy gniazdek, od każdego odbiegały osobne przewody. Mikę doliczył się aż dziesięciu linii biegnących pod Phónixlager. Zdjął rękawice i jedną ręką rozpiął ostrożnie plastikowy woreczek zawieszony u pasa. Najpierw wydobył słuchawki i mikrofon, potem zestaw do testów, zwykłe szare pudełko z klawiaturą numeryczną na jednym boku i pękiem drutów wybiegających z przeciwległej ścianki. Każdy kończył się kro-kodylkiem. Podłączył dwa do pierwszej z brzegu linii. W słuchawkach rozległ się głośny trzask i popłynęła niemiecka mowa. Nawet przy wiejącym wietrze brzmiała niepokojąco głośno. Rozmawiało dwóch mężczyzn: jeden wyrzucał słowa szybko i twardo, drugi odzywał się tonem jakby uległym, monosylabami. Brzmiało to, jakby go ktoś opieprzał. Jak dotąd dobrze. Mikę wyjął z torby zwój drutu i podłączył jeden koniec do czerwonego wtyku na górze. Musiał poczekać, aż rozmowa dobiegnie końca. Wiedział, że mógłby spróbować z inną linią, jednak wolał nie kusić szczęścia, skoro od razu znalazł właściwe podłączenie. Zerknął na zegarek: było dziesięć po dziewiątej. Za kilka minut śmigłowiec wróci i lepiej, żeby Wolfgang nie musiał czekać. Jak konspiracja, to konspiracja. Dwie minut później ręce zgrabiały mu już od chłodu, a Tania zaczęła spoglądać niespokojnie w górę. Daleko przed sobą, tuż nad wierzchołkami drzew, Mikę widział ponurą ścianę Phónixlager i kropkę budynku u podnóża. Zbyt blisko, jak na jego gust. - Dalej, dalej - mruknął pod nosem i poniewczasie ugryzł się w język. Przecież mogą go już słyszeć. 259 Przez chwilę w słuchawkach panowała cisza. - Hallo? Wer sa? Hans? -Ja. Porozmawiali jeszcze trochę, i odłożyli słuchawki. Mikę nie marnował czasu. Połączył czerwone gniazdko z żółtym na dole. JKrótkie spięcie miało pobudzić aparat w klinice do dzwonienia. W słuchawkach zabuczało. - Guten Morgen. Głos należał do kobiety, może recepcjonistki. - Halo! Mówi pani po angielsku? - Oczywiście. - Nazywam się Miguel Diaz. Dzwonię, aby umówić się na pewną drobną operację. - Zaraz pana połączę. Proszę chwilę poczekać. Nie do wiary. Powiedział, że domaga się operacji, a ona nawet się nie zająknęła. To naprawdę było właściwe miejsce. - Halo, tu biuro rezerwacji terminów. Czy mogę prosić o nazwisko? - Miguel Diaz. Przeliterowal powoli imię i nazwisko. - Chodzi o chirurgię plastyczną - powiedział. - Słyszałem, że wasza klinika jest tutaj najlepsza. W głosie po drugiej stronie dało się wyczuć wahanie. ' - Wszystkie nasze kliniki reprezentują najwyższy poziom. Chirurgią kosmetyczną zajmuje się zwykle placówka w Davos. Dam panu numer. - Tak, wiem, jednak polecono mi klinikę w Alleinmatt jako szczególnie dobrze odpowiadającą moim... prywatnym upodobaniom. Polecił mi jąHans--Jorg Bruggman. To od niego mam wasz numer. Mikę pamiętał nazwisko dyrektora finansowego Mendelhausa jeszcze z czasów nieudanej transakcji z Raeburnem. Bruggman był najważniejszym z poznanych wówczas przedstawicieli firmy. - Rozumiem. Jestem pewna, że zdołamy wyjść naprzeciw pańskim potrzebom - stwierdziła rozmówczyni zupełnie innym tonem. - Czy chodzi tylko o chirurgię plastyczną? - Tak. I to bez rewolucji. - Sprawdzę nasze zapisy i oddzwonię. Gdzie mogę pana znaleźć? Mikę usłyszał nadlatujący doliną śmigłowiec. Był pewien, że mikrofon wyłapie ten odgłos. - Przez następnych kilka dni będę w podróży. Zadzwonię raz jeszcze, dobrze? - Oczywiście- odparła kobieta tonem pełnym zrozumienia. - Proszę tylko dać nam parę dni. - Nie ma sprawy - powiedział Mikę. - Do widzenia. Część trzecia Ofiara Brig, 1 marca 1996 roku Tania zaparkowała swojego opla corsę około stu metrów od wejścia do lądowiska helikopterów w Brig. Mikę spojrzał na nią. Była blada i zdenerwowana. - O co chodzi? - Chyba lepiej nie stawać tuż obok limuzyn? Mikę przytaknął niemrawo. - Pewnie masz rację. Nie czuł się najlepiej w nowym ubraniu kupionym w jednym z najelegantszych sklepów w Alleinmatt. Miał na sobie prochowiec, pod nim sportową marynarkę i spodnie wzorowane na stroju do konnej jazdy, z małymi mankietami pasującymi idealnie do ciężkich, brązowych butów z niewypra-wionej skóry. Całość była astronomicznie droga. Gdy przyszła pora na regulowanie rachunku i sprzedawca w Bally wziął podaną mu kartę kredytową, Mikę oczekiwał, iż kawałek plastiku wybuchnie płomieniem. Był to jednak dopiero wstęp do tego, co czekało go w klinice: wydatki rzędu tysiąca dolarów dziennie. A może więcej? Wciąż miał na koncie pieniądze ze sprzedaży mieszkania, ale i one w pewnej chwili muszą się skończyć. - Jesteś gotowy, Michaelu? Spojrzał na Tanie. Z zarumienionymi od mrozu policzkami wyglądała naprawdę ślicznie. Spod czapki wymknął się jej kędzior jasnych włosów. Mikę pomyślał, że może widzi ją po raz ostami. - Zadzwonię, j ak tylko trafi siej akaś sposobność... Uśmiechnęła się. - Powodzenia, Michaelu. 263 Góry wyglądały groźnie, śmiertelnie groźnie. Gdy Mikę znalazł się już w śmigłowcu Mendelhausa, towarzysząca mu atrakcyjna dziewczyna, która przedstawiła się jako Brigitte, nakłoniła go do włożenia olbrzymiego futra. Szczęśliwie nie nalegała na rozmową. Lecieli doliną ku przytłaczającemu masywowi Heulendthornu, pod nimi wiły się pomiędzy drzewami szlaki narciarskie. Gdy wzlecieli wyżej, Mikę spróbował dojrzeć przytulony u stóp nagiej góry domek Tani, jednak pogoda nie sprzyjała obserwacjom, długie pasma nawianego wiatrem śniegu zmieniły wygląd zbocza. Dopiero teraz dotarło doń, że właściwie nie wie, co czeka go w klinice. Jeśli to ktoś z Mendelhausa oszołomił go narkotykami w pokoju hotelowym, mogą już wiedzieć, jak wygląda. Wyobraził sobie drzwi kliniki zatrzaskujące się za nim i Krystala wyłaniającego się z cienia z bronią w garści. Zaciągnął ciaśniej poły futra, jakby mogło go ochronić. Pomyślał o Cathy. Próbował zastanowić się, co teraz robi, ale nic nie przyszło mu do głowy. Uznał to za zły znak. - Proszę się nie denerwować, wszystko będzie dobrze. Brigitte musiała krzyczeć, żeby jej głos przebił się przez huk wirnika. Spojrzał na jej silnie umalowaną twarz. No tak, uznała, że przejął się czekającą go operacją. Zaczerwienił się. Ciekawe, co o nim myśli. Może chce usunąć wstydliwe znamię, a może gorzej, naciągnąć skórę na twarzy lub zrobić korektę nosa. Śmigłowiec skręcił i Mikę spojrzał w dół, na nagie skały, z lekka tylko oproszone śniegiem. Korekta nosa. Tak, właśnie po to leciał. Razem z Tanią uznali, że to jedyne, o co może poprosić, i co nie wyda się podejrzane. Nigdy nie narzekał na swój nos, ale rzeczywiście, jeśli spojrzeć obiektywnie, był trochę za duży. - Nie od razu się tobą zajmą - pocieszyła go Tania. - Najpierw będą chcieli cię obejrzeć, dopiero potem pójdziesz pod nóż. Pod nóż! Mikę dotknął nosa. Wciąż był nieco obolały, szczególnie wokół nozdrzy, ślad przeziębienia, które przyplątało się jeszcze w Zurychu. Może skarżąc się na niedoleczoną chorobę zdoła opóźnić operację. O ile dojdzie do etapu operacji... Szorstka mowa pilota wyrwała go z zamyślenia. - Phónix eins kommen. - Hier spricht Phónix eins ~ odpowiedział ktoś przez radio. - Identifizi-ren Sie sich. - Tam, panie Diaz. Tam jest Phónixlager - pokazała Brigitte, przyciskając palec do owiewki. Przeczekawszy tuman śniegu, Mikę ujrzał te same budynki, które wcześniej oglądał w towarzystwie Tani. W dwóch oknach zamrugało zimne, białe światło. Gdzieś sponad budynku wykwitł pióropusz pary. Wiatr porwał go momentalnie, rozwiał, unicestwił. Kilka chwil później maszyna dotknęła płyty lądowiska, Brigitte sięgnęła ku drzwiom. Gdy schodził na dół, mroźny podmuch rozwiał mu poły futra. Dwóch ubranych na biało mężczyzn wzięło jego walizkę i coś, co wyglądało na tor- '264 bę z pocztą. Z sercem obijającym się o żebra ruszył za Brigitte do głównego budynku. W środku dziewczyna pomogła mu zdjąć futro i podprowadziła do długiego, drewnianego kontuaru utrzymanego w wiejskim stylu. Oczekiwał całego szeregu formalności, jednak skończyło się tylko na uśmiechu i lekkim kiwnięciu głowy siedzącej tam dziewczyny. - Witamy w Phónixlager, panie Diaz. Mikę wręczył jej paszport, ale ona przejrzała go tylko pobieżnie, właściwie bez zainteresowania i oddała dokument. Zaraz potem, jakby skutkiem jakiejś magii, otworzyły się drzwi za jej plecami i pojawił się młody mężczyzna w szarej liberii, by zaprowadzić Mike'a do jego pokoju. Brigitte wyjaśniła, że ktoś przyjdzie tam później i porozmawia z nim. Pożegnał się zatem i podążył za młodzieńcem wyłożonym dywanem korytarzem. Cisza zadzwoniła mu w uszach otępiałych jeszcze po głuchym staccato wirnika maszyny. Rozejrzał się w poszukiwaniu punktów orientacyjnych. Po lewej stronie korytarza w nieregularnych odstępach widniały ponumerowane drzwi. Co parę kroków wisiał jakiś obraz lub stała roślina doniczkowa. Miał wrażenie, że przemieszczają się równolegle do zewnętrznego muru, nie wchodząc w samą górę. Z prawej zobaczył większe i nieco szersze drzwi, nie oznaczone żadnym numerem. Zatrzymali się przed progiem pokoju 23. - To tutaj, proszę pana. Służący przesunął plastikową kartą przez czytnik i obrócił klamkę. Pomieszczenie było duże. Na środku leżał ogromny orientalny dywan, jego czyste czerwienie i błękity kontrastowały z jasnymi ścianami i zasłonami. Świeżo ścięte, nierozkwitłe jeszcze róże królowały w wazonie stojącym pośrodku szklanego stolika do kawy. Mikę spróbował wczuć się w rolę mul-timilionera. Niedbałym gestem rzucił płaszcz na białą sofę. Służący przeniósł walizkę do sypialni. Mikę poszedł za nim. Tutaj prócz ciężkich zasłon rzucało się w oczy królewskie łoże. Gdy wrócił do saloniku, służący stał już przy drzwiach. - Ktoś przyjdzie za chwilę, by powitać pana w klinice. Strzelił obcasami i zniknął, zanim Mikę zdążył sięgnąć do kieszeni po napiwek. Podszedł do biurka, wyszukał w górnej szufladzie arkusz papieru listowego i naszkicował plan recepcji i korytarza, nanosząc jak najdokładniej nienumerowane drzwi osadzone w wewnętrznej, jak sądził, ścianie. Zamyślił się. Z zamyślenia wyrwała go cisza. Nawet w domku Tani cały czas coś szumiało lub tykało, tutaj jednak trwała kompletna martwota, jak w grobie. Podszedł do okna. Zapadał szybki zmrok i w szybie ujrzał już tylko swoje odbicie. Wrócił do biurka i wyłączył lampę. Pokój pogrążył się w niebieskawym cieniu. Do szyb przylepiały się ciskane podmuchami wiatru płatki śniegu. Mikę pomyślał, że wiatr musi wyć, w pokoju jednak niczego nie było słychać. Od 265 czasu do czasu silniejszy poryw rozpraszał kurtynę śniegu i wtedy w dali na kilka sekund pojawiły się sylwetki gór. Postukał paznokciem w szybę. Żadnego drgnienia. Jakby była kamienna. Rozległo się energiczne stukanie do drzwi. Mikę otworzył. - Panie Diaz, nazywam się Schindler, Katya Schindler. Należę do personelu medycznego. Chciałabym zamienić z panem kilka słów. Mikę cofnął się i gestem zaprosił ją do środka. Zawahała się, widząc pokój pogrążony w mroku. Mikę zapalił górne światło i uśmiechnął się nieśmiało. Przeszła obok niego, miała krótkie jasne włosy i szary kostium -damską wersję liberii służącego od walizki. Pod lewą pachą trzymała skórzaną teczkę z dokumentami. - Mam nadzieję, że pokój się panu podoba, panie Diaz. Usiadła na sofie, Mikę zajął miejsce na fotelu naprzeciwko. - Tak, jest miły. Ciekawe, że taki duży. Poczułem się w nim nawet trochę zagubiony. Przez idealnie regularną twarz dziewczyny przebiegł grymas, cień zatroskania. - Chciałby go pan zmienić? Mikę pokręcił głową, ale zamarł w pół gestu. - A mógłbym? Bo myślałem, że może macie komplet... - Cóż, są tu tylko dwa piętra, jedno jest akurat w trakcie przemeblowy-wania i nie można korzystać z żadnego z pokoi. Nie jesteśmy „Interconti-nentalem", jeśli jednak miałby pan ochotę obejrzeć kilka innych pokoi na tym samym piętrze, to nie sądzę, aby były z tym jakieś kłopoty. - Może coś z oknem wychodzącym na tyły. Ten widok budzi moją ago-rafobię. - Jeśli o to chodzi, obawiam się, że niewiele mogę pomóc. Wszystkie pokój e w Phónixlager wychodzą na dolinę. Na tyłach, j ak pan to nazwał, j est tylko lita skała. Mikę przechylił głowę, udając zdumienie. - Mówi pani, że klinika wbudowana jest w skałę? -Tak. Wzdrygnął się nieco teatralnie. Może to tam ukryto laboratorium. - Rozumiem. Trudno. Mogę przecież nie odsłaniać okna. - Oczywiście. A teraz, jeśli można... Wyjęła z teczki jakieś papiery i przesunęła je po blacie w stronę Vareli. - Nie chciałam od razu męczyć pana dokumentami, ale wiem, że większość naszych gości pragnie ograniczyć się tylko do tego, co niezbędne. Wskazała na akapit na drugiej stronie katalogu. - Gdyby znalazł pan chwilę, żeby to przejrzeć, rano moglibyśmy porozmawiać o możliwościach wyboru. - Wyboru? - Tak, o profilu, jaki chciałby pan uzyskać. Mikę odwrócił stronę i ze zdumieniem ujrzał całą serię fotografii przedstawiających nosy. Z dołu, z góry, z obu boków. - Mamy też trójwymiarowe modele, ale myślę, że zdjęcia mogą pomóc panu w dokonaniu wyboru. Mikę kiwnął głową. Jak wiadomo, nos czyni człowieka. Najlepiej mieć ten prosty nos Anglosasa. Napier Drew byłby z niego dumny. Kusiło go, by spytać, czemu nie ma w katalogu nosów chińskich, żydowskich czy meksykańskich. Panna Schindler wstała. - Jutro rano zrobimy zdjęcia rentgenowskie i zwykłe rutynowe badania. Wszystkie niezbędne informacje o naszej klinice - wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń - znajdzie pan w tej broszurze. - Wspaniale. Mikę dostrzegł leżący na biurku szkic. Zapomniał go schować. Panna Schindler już szła w tamtą stronę. - Przepraszam, ktoś chyba zapomniał to sprzątnąć. Zerknęła na kartkę i wrzuciła ją do kosza. Potem otworzyła energicznie szufladę biurka i wyjęła książeczkę z opisem sekretów Phónixlager. -Ajakz obiadem? - spytał Mikę, gdy dziewczyna była już przy drzwiach. Pokazała na broszurę. - Wszystko tam jest, panie Diaz. Może pan zjeść w restauracji, gdzie podają obiad od siódmej do dziesiątej, albo kazać przysłać go do pokoju 0 dowolnej porze. Ważne tylko, by nie naruszał pan diety przepisanej przez lekarzy. Menu jest tutaj. Otworzyła książeczkę i pokazała stronę z listą dań. - A teraz życzę miłego wieczoru i do zobaczenia jutro rano. Uścisnęła mu dłoń i zostawiła samego pośrodku pokoju, pochłoniętego pouczającym dziełem. Poruszył się dopiero po chwili. Spojrzał na wizerunki nosów i poczuł przypływ paniki. Nigdy w życiu nie był w szpitalu i gdy pomyślał, że ma poddać się operacji, zrobiło mu się niedobrze. Potem przypomniał sobie, iż gdzieś tutaj jest Cathy. Przyłożył dłoń do czoła i opadł ciężko na fotel. Musi coś wymyślić. Nawet nie wiadomo, czy na pewno mają tu jakieś laboratorium. Położył książeczkę na szklanym stoliku i zaczął przerzucać lśniące karty. Witamy w Phónixlager, najbardziej ekskluzywnej... Na rozkładówce znalazł plan ośrodka z zaznaczoną jadalnią, salą gimnastyczną, basenem pływackim i salami zabiegowymi. Nie było ani słowa o tym, co kryje się we wnętrzu góry. Żadnej wskazówki, że w ogóle cokolwiek tam się kryje. Przypomniał sobie o drzwiach bez numeru. Spojrzał na zegarek. Czas się rozejrzeć. Jeśli spytają, czego szuka, powie, że się zgubił. Dopiero co przyjechał 1 próbuje trafić do jadalni. Poszedł do łazienki, umył ręce i twarz. Wycierając się pachnącym ręcznikiem, spojrzał na swój nos i zmarszczył brwi. 267 I Korytarz był pusty. Wszędzie panowała ta sama dławiąca cisza. Zamknął drzwi i schował kartę do kieszeni. Gdy ruszył w kierunku recepcji, jacyś ludzie wyszli z jednego z pokoi. Nawet na niego nie spojrzeli. Drzwi bez numeru. Miały klamkę, ale w odróżnieniu od pozostałych brakowało im elektronicznego zamka. Mikę zerknął na oddalające się postacie i nacisnął klamkę. Otwarte. Wewnątrz było ciemno. Nie chcąc zapalać światła przy otwartych drzwiach Mikę wszedł i zamarł czekając, aż oddech mu się uspokoi. Ku jego zdumieniu tutaj słychać było lekki szum klimatyzacji. Wyciągnął ręce i ruszył powoli przed siebie. Po dwóch krokach trafił na ścianę i coś, co na niej wisiało. Płaszcz! Omal się nie roześmiał. Urządził sobie wycieczkę do szatni. Zawrócił i podszedł do drzwi. Nasłuchiwał przez chwilę, po czym kręcąc głową jak ktoś, kto zabłądził, wyszedł z powrotem na korytarz. Chciał pójść do recepcji, ale zatrzymał się. A jeśli go rozpoznają? Wrócił do pokoju. Podobnie jak większość bogatych klientów Phónixlager skorzysta z usług służby hotelowej. Zurych, 1 marca 1996 roku \\ Tnętrze konsulatu przy Zollikerstrasse było dokładnym obrazem amery-VV kańskich cięć budżetowych. Waterman siedział naprzeciwko Roya Calhouna na fotelu, który był za miękki i za niski i balansował opartą na kolanie plastikową filiżanką kawy. Brunatne uszko chroniło palce przed poparzeniem. Objaśnił Calhounowi, czego chce. Rosły blondyn z szerokimi ramionami słuchał z rękami ułożonymi na blacie, uśmiechał się i przytakiwał niczym gospodarz na oficjalnym nowojorskim obiedzie. Z przyległego pokoju dobiegał dźwięk telewizora nastawionego na CNN. - Mamy nadzieję ustalić, czy śmierć obu mężczyzn ma coś wspólnego z infekcją wirusową lub typem leczenia - mówił Waterman. - Dlatego tak mi zależy, żeby uzyskać wgląd do kartoteki medycznej Matta McArthura. Wciąż niewiele wiemy o jego śmierci. Harry czekał na to, co powie Calhoun, ale on tylko uśmiechał się i przytakiwał ze zrozumieniem. - Chciałbym zatem zobaczyć dokumentację medyczną przekazaną wam przez władze Szwajcarii wraz z ciałem, które odesłano do Ameryki. Wy się tym zajmowaliście? 268 - Tak, my. Takie zdarzenie to zawsze tragedia. - A zatem macie jakieś dokumenty? Calhoun zmarszczył brwi. - Trzeba to sprawdzić. Muszę jednak zauważyć, że zwykle nie udostępniamy takich materiałów bez wcześniejszego uzgodnienia. Zapewne istnieją specjalne procedury, których powinniśmy przestrzegać. Waterman odniósł wrażenie, że Calhoun nie pali się do tego, aby sprawdzić, czy wspomniane procedury istnieją, ani tym bardziej, na czym polegają. - Oczywiście - odpowiedział. - Normalnie działalibyśmy przez Departament Stanu, ale biorąc pod uwagę skalę zagrożenia społecznego postanowiliśmy nieco uprościć postępowanie. Wie pan, jak to jest. Gdy dzieje się coś naprawdę ważnego, nie można czekać, aż maszyna biurokratyczna raczy ruszyć. Calhoun znów przytaknął. - Rzecz w tym, panie Waterman, że Mart McArthur... nie był zwykłym obywatelem... - przerwał na chwilę, jakby szukał właściwych słów. - Ktoś tak znany... winien być otaczany szczególną uwagą. - Oczywiście. Całkowicie zdaję sobie z tego sprawę. Interesują mnie jedynie dane medyczne. Ręczę, że nic z tego nie przecieknie do prasy. Calhoun nie miał już chyba więcej argumentów. Kiwnął jeszcze parę razy głową, by dokończyć dziwny obrzęd potakiwania, i wstał. Ze swoimi szerokimi barami i krótką szyją dziwnie wyglądał w prostym, popielatym garniturze. Jak napastnik piłkarski w smokingu. - Dobrze, sprawdźmy zatem. Poprowadził Watermana do drugiego, oświetlonego jarzeniówkami pokoju z rzędami metalowych szafek. Jego asystentka, teksańska jejmość z trwałą na głowie i uśmiechem równie urzędowym jak uśmiech jej szefa, podążyła za nimi z pękiem kluczy w dłoni. - Zerknijmy... - mruknął Calhoun. - Co my tu mamy... ee... - Tymczasowe paszporty - powiedziała asystentka. - A do F. - Tak. A my chcemy... - Zgony i Deportacje, G do M. Kobieta minęła ich i otworzyła kluczem jedną z szuflad. Przez chwilę patrzyła, jak Calhoun buszuje w zawartości, po czym oznajmiła, że ma coś ważnego do zrobienia i wyszła. - To musi być to - mruknął w końcu Calhoun, wyciągając żółtą kartonową teczkę. - Raport lekarski. Taak, dwudziesty dziewiąty sierpnia dziewięćdziesiąt cztery. To wszystko wyjaśnia. - Co wyjaśnia? - Że prawie tego nie pamiętam. W tym czasie nie przejąłem jeszcze obowiązków od mojego poprzednika. 269 - Możemy zobaczyć? Wrócili do gabinetu i rozłożyli papiery na biurku. Była wśród nich fotokopia raportu sporządzonego na oficjalnym formularzu z tuzinem pieczątek i podpisów. I jeszcze kilka czarno-białych fotografii. - To z miejscowej policji? - Tak - odparł Calhoun. - A to pełne sprawozdanie medyczne? Calhoun wziął plik do raki i przejrzał. Cień zwątpienia zagościł na jego twarzy. - Chyba nie. Jest za krótkie. To tylko fotokopia wyciągu z raportu. I tylko pierwsza strona. Zwykle dostajemy więcej. - Co tam piszą? - Zaraz. Że przyczyną śmierci był rak serca... i że sądząc po jego rozmiarach musiał się rozwijać już od jakiegoś czasu. Jest jeszcze trochę detali medycznych, ale ogólnie pasuje do tego, co pan powiedział, panie Water-man. - Czy policja wyjaśniła, czemu nie przysłano pełnego raportu? -Nie, tego nie wiemy. Może tylko o tyle ich poproszono. Bo jeśli krewni nie chcieli, żeby cała historia... - To znaczy, że nie ma zwyczaju przekazywania całości dokumentacji? Calhoun obszedł biurko i usiadł. - Normalnie nie zajmujemy się takimi sprawami. Raczej na przykład wypadkami drogowymi. Wtedy w grę wchodzą odszkodowania i ktoś musi dbać o pełną dokumentację. Ale tutaj... Calhoun wzruszył ramionami. Waterman przejrzał fotografie. Jedną zrobiono z boku, drugą z góry. McArthur leżał na stole sekcyjnym nagi i blady, wręcz biały w miejscu, które zwykle zakrywały szorty. Twarz miał ściągniętą, kościstą, ale bez najmniejszych wątpliwości dawał się rozpoznać. Waterman mimowolnie przypomniał sobie, ile razy oglądał go na ekranie. Zawsze grał pozytywnych bohaterów, uśmiechał się nieśmiało, niezmiennie dawał sobie radę i zarażał radością życia. Waterman też chciał go takim widzieć i nawet teraz nie mógł uwierzyć, że gwiazdor skończył w takim chłodzie i milczeniu. Co gorsza, jakość odbitek pozostawiała wiele do życzenia. W jednym z rogów i na odwrocie widniało mnóstwo brunatnych plamek, jakby fotograf nie trzymał zdjęć dość długo w utrwalaczu. Z ostrością też było nie najlepiej. Twarz dawała się rozpoznać, ale reszta ciała była jakaś rozmyta, niewyraźna. Tułów jawił się jako pozbawiona szczegółów biała plama. Calhoun chyba nie miał ochoty patrzeć na zdjęcia, ale Waterman pode-tknął mu je pod nos. - Zawsze są takie niewyraźne? Zupełnie, jakby robił je amator. Calhoun przytrzymał zdjęcia na odległość wyciągniętej ręki i spojrzał. - Przyszły z kostnicy w Brig. To mała miejscowość. Pewnie nie mają odpowiedniego sprzętu. -Brig? Gdzie to jest? Urzędnik wskazał na wielką, kolorową mapę Szwajcarii umieszczoną na ścianie za nim. Nagle jakby nabrał pewności siebie. - To na południu, blisko włoskiej granicy. Jedne z najlepszych w tym kraju terenów narciarskich. Gdyby miał pan chwilę czasu, warto je zobaczyć. Waterman zrozumiał, że na tym polega urok Szwajcarii dla kogoś pokroju Calhouna. - Czy mógłbym pożyczyć je na kilka dni? Chciałbym je pokazać moim ludziom. Calhoun nie krył wątpliwości. -Nie wiem... - Spokojnie - powiedział Waterman. Zebrał papiery i teczkę z biurka i wrzucił do swojego nesesera. - Będą tu bezpieczne. Skoro minął już ponad rok od kremacji, to wszystko, na czym możemy się oprzeć. - Pewnie tak... Waterman wstał. - Bardzo mi pan pomógł, panie Calhoun. Gdyby coś z tego wyszło, nie zapomnę o panu w oficjalnym raporcie. Calhoun odprowadził go do drzwi. - Jeszcze jedno - powiedział Harry. - Bardzo chciałbym porozmawiać z pewnym Amerykaninem, który przybył tu jakieś dwa, trzy tygodnie temu. Nazywa się Michael Varela. Calhoun spojrzał dziwnie na Watermana. - Powiedział pan, że interesują go tylko kwestie medyczne. - Owszem. Mam jednak powód sądzić... Calhoun pokręcił głową. - Ten facet jest teraz w prawdziwych tarapatach. Takich, że trudno o gorsze. Diabli wiedzą, w co się zaplątał. - Widział się pan z nim? - Tak, raz. Przyszedł tu z opowieścią o swojej dziewczynie, że podobno zniknęła, a kilka dni później policja zgłosiła, że facet najprawdopodobniej handluje narkotykami. Zadawali mi masę pytań. Po jakimś tygodniu zawiadomili, że gość skumał się z terrorystami i poszukują go w związku z morderstwem. Waterman odstawił swoją teczkę. - Sądzi pan, że to prawda? Calhoun wzruszył ramionami. - Cóż, tutejsze władze mogą być czasem trochę... trochę nieprzyjemne. Nie przywykli do tego wszystkiego, co u nas jest chlebem powszednim, 270 271 i zawsze przyjmują od razu najgorszy wariant. Sam się pan przekona. Ale ten gość naprawdę znalazł sią w sytuacji nie do pozazdroszczenia, o to mogę się założyć. - Morderstwo? Czyste wariactwo - mruknął Waterman. - Zna pan szczegóły? Phónixlager, 2 marca 1996 roku Znów błysnęło i Mikę zamrugał. Czuł się jak aresztowany - lewy profil, prawy profil, en face. Panna Schindler z kąta, gdzie stała z niebieską teczką przyciśniętą do piersi, dodawała mu otuchy. Zaraz po śniadaniu, które podobnie jak wieczorny posiłek zjadł w pokoju, zjawiła się z pytaniem, czy już zdecydował się na fason nosa. Całą noc przewracał się z boku na bok. Myśl o Cathy, przebywającej może gdzieś tuż obok, nie pozwalała mu zasnąć. Nad sprawą nowego nosa nawet się nie zastanawiał. - Aż sam się dziwię, bo wybranie nosa nie powinno nastręczać trudności - powiedział i poczekał, czy panna Schindler może się uśmiechnie, ale nie. Tylko zamrugała. - Jednak jakoś nie mogę się zdecydować. Może pani by mi doradziła? Potem rozmawiali o jego kośćcu. Panna Schindler wcisnęła palce pod jego kość policzkową i obmacała kości i chrząstki nosa. Uznała, że w zasadzie w grę wchodzą tylko trzy możliwości, chyba że zechce zaryzykować wzór 4C, czyli nos w guście Napiera Drewa. - Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że zmieni to wyraz pańskiej twarzy. - Przecież chyba o to chodzi? Panna Schindler westchnęła. Facet rzeczywiście nie przemyślał sprawy. Podpowiedziała, że o ile mała korekta może „udoskonalić" profil, to większa interwencja, zmieniająca wygląd pacjenta, ściąga niepożądaną uwagę. Jednak wszystkie jej propozycje nie wyglądały, zdaniem Mikę'a, zbyt atrakcyjnie. Ostatecznie wybrał stosunkowo najmniej banalną. - To chyba dobry wybór - powiedziała panna Schindler. - Prostszy mostek, lżejszy koniuszek. Tak. Technik wyjął film z aparatu. - A teraz proszę do prześwietlenia, panie Diaz. Panna Schindler położyła mu dłoń na ramieniu i wyrwała z zamyślenia. 272 - To dla uzyskania informacji o budowie wewnętrznej - powiedziała uspokajająco. Dzień ciągnął się bez końca. Kwadrans po dziewiątej zjawił się ktoś po wystawiony wcześniej na korytarz wózek kelnerski, na którym przywieziono śniadanie. W głębi pokoju migotał telewizor z wyciszonym dźwiękiem i Mikę usłyszał dyskretne odgłosy krzątaniny. Uchylił delikatnie drzwi. Przez szparę ujrzał plecy mężczyzny w liberii, oddalającego się oświetlonym korytarzem. W całej klinice panowała cisza. Mikę cofnął się do pokoju i siadł przy biurku. Szkic rozkładu pomieszczeń kliniki wzbogacił się od poprzedniego wieczoru o nowe szczegóły. Wizyta w pracowni fotograficznej, a także zasugerowany przez pannę Schindler obchód sali gimnastycznej i pływalni, gdzie jakaś starsza pani w kwiecistym kostiumie ćwiczyła styl grzbietowy, dały mu możliwość przyjrzenia się układowi budynków. Do recepcji, gdzie trafił na drzwi windy docierającej zapewne na piętro, dodał jeszcze dwie odnogi korytarza, biegnące zapewne wzdłuż zbocza góry. Po jednej stronie były pokoje, po przeciwnej pomieszczenia użytkowe. Nie miał okazji tam zajrzeć, ale nie podejrzewał, aby interesujące go laboratoria, o ile są, były aż tak łatwo dostępne. Co właściwie mieściło się na piętrze, tego nie wiedział, doszedł jednak do wniosku, że wszystko, czym warto się zająć, zostało ukryte we wnętrzu góry. Klinika powinna mieć dostęp do laboratorium, zatem gdzieś tutaj muszą być drzwi wiodące w głąb skały. Przez dłuższą chwilę siedział, wpatrując się w szkic. Blady poblask od telewizora padał mu na twarz. Nagle wyprostował się. Próbował sobie przypomnieć parę czy dym, wydobywające się z wnętrza góry... Gdzie to widział? Był pewien, że gdzieś nad linią okien. Coś buchnęło niespodziewanie... Może to wylot systemu klimatyzacyjnego kliniki, może pralni, ale przecież jeśli coś jest we wnętrzu góry, wymaga stałej wentylacji. Spojrzał w panoramiczne okno, gdzie ujrzał tylko odbicie własnej osoby. Nic mu nie da wychodzenie na zewnątrz. Zresztą, jaką znalazłby wymówkę? Chcę się przejść przy mroźnym wietrze, w absolutnej ciemności. Nie, bez sensu. Z tym trzeba będzie poczekać. Popatrzył na plan. Dwie części hotelu rozpościerały się niczym skrzydła gigantycznego ptaka, recepcja z windą zajmowała miejsce tułowia. Popatrzył na sufit. - Co jest na piętrze, Cathy? Na korytarzu było nieco chłodniej. Chociaż szedł w butach, gruby dywan tłumił odgłos kroków. Mikę'a aż korciło, żeby zagwizdać czy zanucić coś pod nosem. Po prawej mijał drzwi z numerami. Nie miał pojęcia, co się 18 - Zwiastowanie 273 tam mogło dziać. Jak dotąd nie widział w klinice wielu osób, przez co zresztą rzucał się w oczy. W holu recepcyjnym było jaśniej. Za drewnianym kontuarem siedziała dziewczyna w uniformie, przeglądała jakiś magazyn. Jej zadaniem było witać przybywających gości. Tych, co przylatywali i odlatywali potem śmigłowcem. Nikt nie pojawiał się tu inaczej, nikt też nie wychodził z wnętrza góry. Tak, to zwykła recepcja: odpowiadanie na wezwania z pokoi, kierowanie zapytań klientów do właściwych osób, odbieranie telefonów z zewnątrz. I czuwanie nad całością. Mikę schował się za bujnymi roślinami i przyglądał dziewczynie. Drzwi windy były zaledwie o trzy metry, jednak gdyby wyszedł na otwartą przestrzeń, musiałaby go zauważyć, usłyszałaby szum otwieranych drzwi. Co by powiedział? Nagle wydało mu się, że ktoś stoi mu za plecami. Odwrócił się. Nic, tylko długi mroczny korytarz i donica stojąca, jak pamiętał, obok drzwi jego pokoju. Najlepiej zrobi, jeśli wróci, zamknie za sobą drzwi i raz jeszcze wszystko przemyśli. Cały dzień myślałeś. Wbił paznokcie we wnętrze spoconych dłoni. Myśl! Dziewczyna nie przerywała lektury. Może mógłby zdobyć jej zaufanie. Może widziała, jak Cathy przyjechała do kliniki. W tej samej chwili drzwi windy otworzyły się. Jeden z szaro ubranych kelnerów wytoczył z kabiny wózek z resztkami obiadu, przyrzuconymi zmiętą serwetką. Mikę zamarł w bezruchu. Służący skręcił w lewo, ku dalszemu skrzydłu, i zawołał do dziewczyny coś po niemiecku. Odpowiedziała mu, nie podnosząc głowy. Mikę ruszył na sztywnych nogach do windy. Dotarł tam, gdy drzwi jasno oświetlonej kabiny zaczęły się zamykać. Musiał wsunąć się bokiem. Ledwie to zrobił, drzwi zasunęły się. Widziała? Spojrzał na tablicę z guzikami. Dwa przyciski i otwór na kluczyk pod spodem. Panna Schindler twierdziła, że piętro jest obecnie zamknięte, skąd zatem przyjechał służący z wózkiem? Z piętra, na które można było dojechać tylko posiadając właściwy kluczyk? Wcisnął drugi guzik. Przez chwilę nic się nie działo, ale Mikę poczuł unoszący się w powietrzu zapach surowej ryby. Ostra, nieprzyjemna woń. Winda ruszyła w ciszy. Górny poziom wyglądał tak samo, tyle że w miejscu recepcji rozciągał się taras. Zerkając przez szybę, dojrzał złożone na stertę leżaki. Ruszył korytarzem. Zatrzymał się po kilku krokach. W głębi z jednego z pokoi wyszło dwóch mężczyzn. Obaj skośnoocy i w garniturach, nieodparcie kojarzyli się z zapaśnikami sumo. Z początku chyba go nie zauważyli. Zawahał się - iść dalej, czy zawrócić. Nie miał jednak czasu, już nadchodzili, blask mijanych lamp korytarzowych odbijał się w ich gładkich, czarnych włosach. Mikę stanął pod najbliższymi drzwiami plecami do mężczyzn. Gdy go mijali, zapukał do drzwi. Jeśli ktoś zajmował ten pokój, mogło go to wiele kosztować. Zapukał raz jeszcze. Żadnej odpowiedzi. Klinika okazała się prawie pusta. Zerknął na 274 plecy obu olbrzymów. Dojrzał jeszcze ich twarze w jaskrawym świetle kabiny windy. Pojechali. Mikę przełknął głośno i ruszył dalej. Przystanął przez pokojem, z którego wyszli i nastawił ucha. Pewnie mieszka tu jakiś polityk, pomyślał. Ci tam to jego obstawa. Ostra woń ryby w windzie to zapewne zapach sushi, a raczej jego resztek. Polityk albo jego ludzie jedli świeżą rybę dostarczoną drogą powietrzną w samo serce gór. Koszty sienie liczyły. Czemu panna Schindler powiedziała, że na górze nikt nie mieszka? Może ten żółtek zapłacił za całe piętro? Mikę widywał na Wall Street sporo ludzi z podobnym gestem i wystarczającą forsą. Zawrócił do windy. Po drodze znalazł jedne drzwi po lewej, chyba w tym samym miejscu, co wejście do szatni na parterze. Sprawdził. Były zamknięte. Szybkim krokiem minął windę. Wolał nie czekać na powrót zapaśników sumo. Co mógłby wówczas zrobić? Przecież nie zastuka do kolejnych drzwi. Na końcu korytarza trafił na szklane drzwi, a za nimi na schody prowadzące do sali gimnastycznej i części zabiegowej. Próbował dojrzeć coś w mroku za szkłem, gdy usłyszał, j ak drzwi windy otwieraj ą się. Zastygł wpatrzony w ich odbicie. Dwóch mężczyzn w białych fartuchach, niższy z nich niósł torbę, skierowało się do drugiego skrzydła. Niemal nie oddychając, Mikę odwrócił się. Zobaczył, jak znikają w jednym z pokoi. Nie miał pewności, ale zdawało mu się, że był to ten sam pokój, z którego wyszli Japończycy. Mimo strachu powoli ruszył w tamtą stronę. Skąd przyjechali? Zatrzymał się. Chyba zaczynał rozumieć. Niemal pobiegł do windy. Drzwi zamknęły się bezgłośnie. W recepcji podszedł wprost do dziewczyny za kontuarem. Spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy położył obie dłonie na blacie. - Przepraszam, nazywam się Va... Diaz. Zajmuję pokój numer dwadzieścia trzy. Zastanawiam się, czy mogłaby mi pani pomóc. Dziewczyna wysłuchała uprzejmie jego tyrady o tym, że marzy o jeździe na nartach, kiedy już stąd wyjdzie. -1 zastanawiam się, czy można tu gdzieś wynająć helikopter, żeby wywiózł mnie na dobre tereny, z dala od tłumów. Dziewczyna była piękna, zielonooka, z rudawymi włosami. Górną wagę miała minimalnie wysuniętą. Gdy mówiła, co pewien czas zwilżała dolną wargę, błyskawicznie przesuwając po niej językiem. Mikę słuchał jej nieuważnie, pilnował, czy nadjeżdża winda. Jeśli lekarze się nie pojawią, to będzie znaczyć, że albo nie skończyli jeszcze z tajemniczym pacjentem, albo pojechali od razu na inny poziom, dostępny być może jedynie dla posiadaczy klucza. Jeśli tak, to powinien usłyszeć szum przejeżdżającej kabiny. - Panie Diaz? Mikę spojrzał na dziewczynę. - Przepraszam, trochę się zamyśliłem. 275 - Nic nie szkodzi. Mówiłam tylko, że śmigłowiec najlepiej załatwiać za dnia. Jeśli pan sobie życzy, zostawię wiadomość dla Marii, aby się tym zajęła. Wiem, że organizowała już podobne imprezy dla naszych dyrektorów. Mikę poczuł dreszcz. Drzwi windy znów się otworzyły. Obejrzał się, niby przypadkiem. Były zamknięte. Z drzwi obok wejścia do małej pływalni wyłoniła się jakaś starsza pani. Odwzajemniła niechętnie spojrzenie Mikę'a i skręciła w lewo, ku pokojom. - Tam jest sauna. Mikę znów spojrzał na uśmiechniętą uprzejmie dziewczynę. - Ta pani przyjeżdża do nas od lat. Drzwi windy poruszyły się. Mikę zdążył dojrzeć, jak się zamykają. Dwaj ubrani na biało mężczyźni zniknęli w tych nowych drzwiach, których Mikę dotąd nie zauważył. Dopiero po chwili usłyszał, że dziewczyna wciąż coś mówi. -Nie jest to najpopularniejszy rodzaj kuracji. Smarująniezbyt miło pachnącym błotem. Czarnym i gorącym. Mikę nie spuszczał oczu z wejścia do sauny. - Rozumiem. I to wszystko mieści się za tymi drzwiami? - Tak. - A czemu nie tam, gdzie jest basen i sala ćwiczeń? Dziewczyna uśmiechnęła się i dotknęła nosa. - Żeby nie śmierdziało na całą klinikę. Mikę pokiwał głową. - Mogę to zobaczyć? Recepcjonistka nie kryła zdumienia. Zmierzyła Mike'a spojrzeniem od stóp do głów i pochyliła się nad kontuarem. - To jest dla tych naprawdę starych - szepnęła konspiracyjnie. - Takich obolałych na zewnątrz i od środka. - Ja tylko z ciekawości - odparł Mikę. Dziewczyna usiadła. Wyglądała na nieco zirytowaną. Za drzwiami było zdecydowanie chłodniej. Białe ściany i zielone linoleum na podłodze podkreślały to wrażenie. W dekorację tej części kliniki włożono zdecydowanie mniej wysiłku. Zamiast paskudnych miazmatów w powietrzu unosiła się tylko lekka woń siarki. Wejście do sali zabiegowej zostało wyraźnie oznaczone. Mikę nasłuchiwał chwilę w nadziei, że uchwyci choć fragment rozmowy tamtych dwóch mężczyzn. Nagle drzwi otworzyły się i buchnęło rozgrzanym, smrodliwym powietrzem. Ze środka wyszedł niski, pokręcony latami staruszek. Z widocznym wysiłkiem próbował pokonać opór samozamykacza. Nie zauważył Mike'a i odszedł do głównej części kliniki, a drzwi zatrzasnęły się same. Przez chwilę, gdy były otwarte, Mikę zdołał zerknąć do środka. Jakaś kobieta myła ręce przy zlewie, tamtych dwóch mężczyzn nie dojrzał. Serce zabiło mu żywiej. Ruszył dalej i szybko dotarł do zakrętu. Dalej było ciemno. Usłyszał, jak sprężyna zaskrzypiała. Ktoś wychodził z sali zabiegowej. Sądząc z odgłosu kroków kobieta. Zamarł. Powiedziała coś cicho po niemiecku i odeszła. Szczęknął wyłącznik. Mikę został w kompletnych ciemnościach. Przez chwilę stał spokojnie, wdychając woń nieświeżych jaj. Potem wyciągnął ręce przed siebie i postąpił pół kroku. Szybko trafił na masywne drzwi z nitami po brzegach. Solidne jak w wojskowym bunkrze. Zanim zgasło światło, zauważył osadzony w ścianie po prawej panel sterowniczy, identyczny z tymi, które stosowano w biurach Swifta i Drewa. Przez trzy lata otwierał je swoją kartą. Był pewien, że trafił, gdzie trzeba. Przycisnął twarz do zimnego metalu. - Cathy - szepnął, ale w mrocznej ciszy zabrzmiało to aż niebezpiecznie głośno. Phónixlager, 3 marca 1996 roku Kessler zapukał i wszedł, nie czekając na odpowiedź. Geiger siedział w fotelu z głową na oparciu i słuchał muzyki: partita Bacha na skrzypce. Na wyświetlaczu tunera zmieniały się płynnie krzywe. Dźwięk był podkręcony prawie do maksimum. Fotel stał przodem do miejsca, gdzie w zwykłym budynku byłoby okno. Firma przewidziała kwatery dla badaczy w jednym ze skrzydeł kliniki, ale obecnie uczony rzadko ją odwiedzał. Od czasu przybycia dawczyni większość nocy spędzał wewnątrz góry, sprawdzając sprzęt w laboratorium lub obserwując dziewczynę przez fałszywe lustro. Zupełnie, jakby nie chciał wychodzić z kompleksu laboratoryjnego w obawie, że ktoś wemknie tam się pod osłoną mroku i wy kradnie jego zdobycz. Kessler podszedł do fotela. - Edwardzie, mam już wyniki... Geiger uniósł dłoń, prosząc o ciszę. Oczy miał zamknięte. Kessler czekał. - Świetnie gra - powiedział po chwili Geiger. -1 coraz lepiej, nie sądzisz? Kessler nie rozpoznał wcześniej wykonawcy, ale teraz już wiedział. To ta kobieta. Geiger nagrał jej ćwiczenia. Rejestrował praktycznie wszystkie jej poczynania... Lekarz wsłuchał się w dźwięki muzyki. 277 - Zastanawiająca poprawa. Jakby przybyło jej sił. A może i przekonania. Geiger uśmiechnął się. - Dodałem do wyposażenia sali obserwacyjnej sprzęt nagrywający. Jej pokój ma znakomitą akustykę, a ona odnajduje w muzyce swe człowieczeństwo. Dzięki nam to jedyny obszar, gdzie może go szukać. Szuka wytrwale. Sam słyszysz, jak się stara. Muzyka brzmiała coraz głośniej, wyraźniej, ostrzej, jakby grająca pragnęła odgrodzić się z jej pomocą od świata, sprowadzić cały kosmos do smyczka i strun. Nagle zgrzytnęło dysonansem, granie zamilkło. Po chwili rozległ się dobrze im znany odgłos kobiecego płaczu. Kessler chrząknął. - Jak wspomniałem, skrzypce to wspaniały środek terapeutyczny. W tych okolicznościach dostarczenie pacjentce jakiegoś zajęcia jest sprawą pierwszorzędnej wagi... - Egonie, proszę - przerwał mu Geiger. - Czemu mówisz mi coś, o czym wiem? Przycisnął guzik na pilocie i taśma w kasecie zatrzymała się ze szczękiem. - Czego chcesz? - Mam wyniki ostatnich testów Hiraizumiego. - Widziałem je. Mniej więcej tak, jak oczekiwaliśmy. - Raczej więcej - powiedział Kessler. - Tak bym to określił. Nie ma wzrostu temperatury, tempo pomnażania komórek optymalne, wyraźne znaki samodzielnego różnicowania kultury. Trzeci zabieg może nie być konieczny. - Niebawem się dowiemy. - Można już chyba poinformować zarząd o sukcesie. Hunziker i Denzler są na miejscu. Mamy spotkać się z nimi o piątej. - A co z Hoffmanem? -Nie nalegałem na jego obecność. - Miał się zjawić. Geiger wstał i podszedł do magnetofonu. Wyjął cyfrową kasetę i zastąpił ją inną. - Myślę, że tym razem to ty powinieneś do nich przemówić - stwierdził Kessler. - To rozwieje ich wątpliwości. A jeśli Hofiman będzie, to tym lepiej. - Pójdziesz ty - odparł Geiger. - Jesteś bardziej przekonujący. Mnie brakuje daru wymowy. - Edwardzie, to twoja wielka chwila w Mendelhausie. Ten pacjent jest dla nich ważny jak nikt inny, a my, konkretnie ty, uratowaliśmy mu życie. To oznacza pieniądze, dużo więcej niż zwykłe wynagrodzenie. Byłbym zdziwiony, gdyby nie odwdzięczyli się w jakiś jeszcze inny, wymierny sposób. Geiger spojrzał na Kesslera. - I w tym właśnie sęk, przyjacielu. Jak sądzisz, ilu Hiraizumich może być jeszcze na świecie? 278 - Więcej niż sądzisz, Edwardzie. I nie zapominaj o samym zarządzie i ich środowisku. Gdy przekonają się, co potrafimy, i zrozumieją, do czego możemy dojść, kontynuując badania, wtedy pierwsi ustawią się w kolejce. Żaden z nich nie chce umierać zaraz po siedemdziesiątce czy nawet wcześniej. Mają jeszcze tyle do przeżycia. Geiger włączył magnetofon. - Sam widzisz. Mówisz o wiele lepiej niż ja. Ty pójdziesz. Zabrzmiała muzyka. Znów Cathy, tym razem grała coś Fritza Kreislera, tyle że wolniej, jakby z mniejszą wprawą niż poprzednio. Kessler westchnął. - Niech będzie. Opowiem ci o ich reakcji. Myślałem, że sam będziesz chciał ją zobaczyć. - Dwa lata temu pewnie tak. Może i rok temu. Teraz powinny się dla nas liczyć tylko ich pieniądze. I sprzęt. Wiesz, czasem mam wrażenie, że jesteś o wiele bardziej sentymentalny,'niż to okazujesz. Kessler pokiwał głową. - Co do tego oczywiście masz rację. Sięgnął po klamkę drzwi. - Chociaż będą mili, Egonie, wiem, że będą chcieli zamrozić wszystko na obecnym poziomie. Osoba dawczyni nie daje im spokoju. Cokolwiek się stanie, nie pozwól im mieszać się do naszych spraw. Jeśli będzie trzeba, powiedz głośno, jakie to ważne. Podkręcił głośność. - Poza tym chciałbym jeszcze nagrać kilka jej kawałków. Oswald Hunziker wstał i klasnął triumfalnie w dłonie. Kessler od lat nie widział go tak podekscytowanego. - Panowie, nareszcie dobre wieści: mamy rezultaty! Gratulacje, Herr Doktor Kessler. Nie zawiódł pan naszego zaufania. Myślę, że należy to uczcić. Sięgnął do interkomu i przycisnął guzik. - Mario? Przyślij Celia z szampanem. - Rozumiem zatem, doktorze, że ma pan już pewność, iż stary problem nie wejdzie panu w paradę - powiedział Hoffman z sofy, gdzie siedział uśmiechnięty. Uśmiechał się tylko z obowiązku, żeby nie popsuć nastroju. -O ile pamiętam, pańskie wstępne wyniki w leczeniu Amerykanów były równie obiecujące. - Oczywiście, będziemy musieli jeszcze poczekać - odparł Kessler -jednak na razie mamy wszelkie powody, by być dobrej myśli. Obecnie dysponujemy całkiem odmiennym źródłem komórek. O wiele bezpieczniejszym. Co więcej, tempo zastępowania komórek ma charakter linearny wyraźniej niż w poprzednich przypadkach. Nie ma objawów lawinowego wzrostu. Komórki pomnażają się tylko tam, gdzie powinny, wyłącznie w miejscach 279 właściwej koncentracji stymulantów. Pierwotnie planowaliśmy sztuczne wprowadzenie tych substancji, aby zagwarantować stosowne rozmnażanie się komórek, jednak testy wskazująjednoznacznie, iż sąsiednie komórki tkanki same zaczęły je produkować. W efekcie ciało dba obecnie o swoją regenerację. Jeśli proces się utrzyma, pacjent powinien za jakiś miesiąc wrócić do zdrowia. Celio zapukał i wtoczył wózek z czterema smukłymi kieliszkami i butelką dom perignon w kubełku z lodem. Napełnił szkło i podał trunek na srebrnej tacy. - Panowie, proponuję toast. Za... Hunziker zamilkł na chwilę. - Za Kazuo Hiraizumiego. Niech żyje jak najdłużej. Z naszą pomocą! Zaśmiali się z aprobatą i unieśli kieliszki do ust. Celio dolał im szampana i wyszedł na skinienie prezesa. Denzler zapalił papierosa i wydmuchnął długi pióropusz dymu. - Myślę, że powinniśmy wspomnieć, iż Mendelhaus to jedyna placówka w świecie, która w ogóle miała szansę go uratować. Jeśli jeszcze tego nie pojął, należy zadbać, aby ta prawda do niego dotarła. - Sądzę, że już to wie - powiedział Kessler. - W Japonii dysponują znakomitym sprzętem, mają świetnych fachowców i doświadczenie. A jednak spisali go na straty, nic dziwnego zresztą, przynajmniej z punktu widzenia tradycyjnej medycyny. Już nam dziękował. - Tak? - spytał Denzler. - Myślałem, że jest zbyt chory, żeby się odezwać. - Owszem, jednak od trzech dni siada, czyta i rozmawia. Wczoraj wieczorem zamówił nawet swoje ulubione sushi. Był z tym pewien problem. Oczywiście, wciąż jest bardzo słaby, ale... Hoffman nie wyglądał na zadowolonego. - Powinniśmy wiedzieć o tym wcześniej. Należało nas poinformować 0 tym, że poczuł się na tyle dobrze, żeby rozmawiać. -i Nie chciałem budzić złudnych nadziei. Wtedy jeszcze nie mieliśmy wyników badań... - Była to niepowtarzalna okazja, żeby zapewnić naszego pacjenta, iż zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. - Przekonaliśmy go jeszcze przed operacją, że tak właśnie uczynimy -powiedział Kessler. - Zrozumiał to doskonale. Ostatecznie profesor Geiger 1 ja wyjaśnialiśmy mu wszystko osobiście. Hunziker opróżnił kieliszek i uśmiechnął się. - Nie bój się, Dietmarze. Będzie jeszcze masa okazji, by zadbać o nasze interesy. Jestem pewien, że pana Hiraizumiego czeka wiele tygodni leczenia i rekonwalescencji pod naszą opieką, prawda, doktorze? Kessler odchrząknął. - Powinien zostać tu jeszcze przez co najmniej tydzień, wyraził jednak życzenie jak najszybszego powrotu do Japonii. 280 - Tydzień? - spytał Hunziker. - Powiedział mu pan o tygodniu? - Skoro dalsze operacje mogą nie być konieczne, to opieka nad pacjentem sprowadzi się wkrótce do obserwacji, wszystko jedno, czy tutaj, czy gdziekolwiek indziej. Specjalny transport to nie problem, a jego własna ekipa lekarska czeka już w Zurychu. - Czemu tak się spieszy z wyjazdem? - spytał Hoffman. - Nie wiem - odparł Kessler. - Jednak pamięta pan chyba, że Hiraizumi nigdy nie przepadał za podróżami. - Ale tylko tydzień? - Może się mylę, jednak nie sądzę, by zatrzymywanie pacjenta leżało w interesie firmy. Jego lekarze to też fachowcy najwyższej klasy. - Masz rację, Egonie - powiedział Hunziker. - Zdrowy czy chory, to nie jest człowiek, którego można oszukiwać. Jutro rano sam złożę mu wizytę. Sądzę też, że powinniśmy zawiadomić cały zarząd. - Jutro wszyscy powinni się tu zjawić - stwierdził Hoffman. -Na comiesięcznym posiedzeniu. - Oczywiście - mruknął Hunziker. - Mam nadzieję, że Pierre też nas tym razem zaszczyci? Chętnie ocenilibyśmy jego plany kampanii azjatyckiej w świetle ostatnich zdarzeń. - Powiedział, że będzie. Jestem pewien, że nas nie zawiedzie. - Wspaniale. Nalejesz, Dietmarze? Wzruszenie każe mi się napić. Hoffman wstał z sofy i napełnił kieliszki. Wszystkie prócz tego, który stał przez Kesslerem. Doktor prawie nie pił. - Teraz, gdy wasz program wszedł w fazę praktycznych zastosowań -powiedział Hoffman - dawczyni nie jest już potrzebna. Kessler upił łyk szampana. -Nie do końca. Rozpoczęliśmy wstępne klonowanie komórek jajowych, jednak nie możemy mieć pewności, że klonowana kultura będzie wolna od uszkodzeń. Krótko mówiąc, pozbawiając się dopływu nowych komórek jajowych ryzykujemy fiasko całego przedsięwzięcia. - Nie możemy czekać w nieskończoność, Egonie - powiedział Hunziker zaczepnie. -1 tak już ryzykujemy. - Wiem - odparł Kessler. -1 robimy wszystko, co możliwe, by przyspieszyć ich produkcję. Następna owulacja powinna być owocna. Stosujemy leki poprawiające płodność, profesor sam je przygotował. - Słyszałem - powiedział Denzler. - Jeden z pracowników wspominał mi, że oczekujecie skrócenia cyklu do trzech tygodni. Czy to prawda? - Nie - zaprotestował Kessler. - Nie ma co do tego pewności. Może się tak zdarzyć, ale to mało prawdopodobne. Interesuje nas przede wszystkim liczba jajeczek, a nie skrócenie cyklu. - Nalegam stanowczo na niezwłoczne poinformowanie nas, kiedy przyjdzie stosowna pora, panie Kessler - powiedział Hoffman. 281 - O ile wszystko pójdzie dobrze, faza jajeczkowania nastąpi za dwa tygodnie. Hunziker i Hoffman spojrzeli po sobie. - Wolelibyśmy, żeby to nie trwało tak długo, Egonie, ale postaramy się być cierpliwi. Gdy nadejdzie czas, będziemy zapewne potrzebowali twojej współpracy. Może zresztą, nie tylko twojej, myślę też o profesorze Geigerze. Czy to jasne? - Oczywiście - odparł Kessler. - Przygotowaliśmy już naszą własną procedurę. Zrobimy, co trzeba. - Przejdźmy do innych spraw - powiedział Hunziker. - Może jeszcze jedną butelkę szampana, panowie? Zurych, 3 marca 1996 roku Staruszka patrzyła na niego jak na zbrodniarza. Spacerowała chodnikiem owinięta w futro, w czapce uszance, z pieskiem na smyczy. Waterman podszedł do niej, bo nie było nikogo innego. Spytał, w którym domu mieszkała Anna Norden, kobieta jednak udała, że go nie rozumie i potrząsnęła głową. - Jestem z Satellite Television News - ciągnął Harry, wymawiając każde słowo powoli i wyraźnie. - Chcielibyśmy opowiedzieć o tym, co się tu stało. Słyszała pani o morderstwie? Kobieta zatrzymała się i spojrzała na niego uważniej. - Telewizja tu przyjedzie? - spytała. - Tak. To będzie reportaż. - Z kamerami? - Tak. W przyszłym tygodniu. Wie pani, który dom należał do Anny Norden? Psiak ciągnął smycz, małe pazurki ślizgały się po lodzie. Kobieta szarpnięciem przywołała go do porządku. - Wiem. To naprzeciwko mojego domu. Byłam tu, gdy to się stało. Gdy przyjechała policja. - Doprawdy? Który to dom? Kobieta wskazała w kierunku, z którego przyszła. Miała gruby makijaż i usta pomalowane czerwoną szminką. Z bliska nie wyglądała dobrze. - Ten duży - powiedziała. - Czwarty od końca. Dziewczyna mieszkała po drugiej stronie. Znałam ją. 282 -Znała ją pani? - Oczywiście. Byłyśmy sąsiadkami. Nie mieszkała tu długo, ale spotykałam ją. Nie była szczęśliwa. - Mieszkała sama? - Nie, z drugą dziewczyną i wie pan - przysunęła się do Watermana i położyła dłoń na jego ręce - cały czas kręcili się tu mężczyźni. Nie wiem, kim byli, ale nie podobali mi się. - Postukała się palcem w skroń. - Z daleka czuło się, że to kryminaliści. - Czy ta druga dziewczyna mieszka tu jeszcze? - Od tygodni jej nie widziałam. Pewnie wyjechała. Nazywała się Amalie i chyba brała narkotyki. - Bardzo nam pani pomogła - powiedział Waterman. - Gdy wrócimy z kamerami, poprosimy panią o wywiad. Nie ma pani nic przeciwko temu? Kobieta wzruszyła ramionami. -Nie. Nazywam się Openholf, mieszkam pod numerem siódmym. Chce pan mój numer telefonu? - Na pewno do pani zajrzymy - rzucił Waterman i poszedł w górę ulicy. Psiak obszczekał go na odchodnym. Dom Anny Norden wyglądał lepiej, niż Waterman oczekiwał. Podobnie zresztąjak cała dzielnica. Czytając w gazetach o anarchistach i lewackich ekstremistach wyobrażał sobie, że musieli mieszkać w jakimś szwajcarskim odpowiedniku Bronksu. O ile oczywiście coś takiego istniało. Nie była to najbogatsza dzielnica miasta, jednak wszystkie domy, w większości zbudowane przed jakimś ćwierćwieczem, były solidne i zadbane, z białymi ścianami i równymi dachówkami. Stały trochę zbyt ciasno. Jeśli Anna Norden naprawdę była anar-chistką, pomyślał Waterman, to chyba taką w stylu Patty Hearst. Waterman przechodził właśnie przez ulicę, gdy drzwi domu otworzyły się i wyszedł z nich zwalisty mężczyzna z brodą, w kurtce moro. Przeciął mały podjazd i podszedł do białego fiata zaparkowanego kilka metrów dalej. Waterman poczekał, aż odjedzie. Drzwi otworzyła mu niewysoka dziewczyna o mysich włosach. Gdyby nie blada skóra i podkrążone oczy, Waterman uznałby, że jest ładna. W palcach trzymała papierosa. - Dzień dobry. Czy pani nazywa się Amalie? Dziewczyna spojrzała na niego obojętnie. -Ja. - Nie zna mnie pani. Nazywam się Waterman i jestem dziennikarzem. Próbuję dowiedzieć się, co tu się zdarzyło. Co się stało z Anną Norden. Czy może mi pani poświęcić pięć minut? Dziewczyna nie odpowiedziała. Spojrzała na gościa równie beznamiętnie, jak przedtem i powoli odsunęła się od drzwi, robiąc mu przejście. Starsza pani z naprzeciwka wiedziała, co mówi, pomyślał Waterman mijając próg. 283 - Dowiedziałam się o tym dopiero parę godzin temu. Hans mi powiedział. Trzy tygodnie byłam w Anglii... nic nie słyszałam. Ciągle... ciągle nie mogę uwierzyć. To straszne. Siedzieli w salonie. Dziewczyna odpalała jednego papierosa od drugiego. Zaciągała się mocno, nerwowo. Waterman przysiadł naprzeciwko niej, ciągle w płaszczu. Kuchnia, w której znaleziono ciało Anny, wciąż była odgrodzona policyjną taśmą, na podłodze leżała przezroczysta plastikowa płachta. W całym domu panował niemiły ziąb. - Przykro mi - powiedział Waterman. - Myślałem, że panią zawiadomiono. Pokręciła głową. - Chyba nikt nie wiedział, gdzie mnie szukać. Annie powiedziałam tylko, kiedy i którym samolotem wracam, żeby odebrała mnie z lotniska. Zamiast niej pojawił się Hans. Pewnie powiedziała mu o tym, zanim... zanim to się stało. - Hans? Ten facet, który wyszedł przed chwilą? Amalie przytaknęła. - Był chłopakiem Anny? Jej przyjacielem? Dziewczyna wydmuchnęła powoli dym i wbiła spojrzenie w podłogę. - Anna nie miała chłopaka - powiedziała. - Miała wielu przyjaciół, ale nie... Była bardzo zaangażowana w nasz ruch. Hans jest jednym z nich. Cały czas rozmawiali o polityce. To ją pochłaniało, chociaż wydawało mi się, że dla niej to był tylko... - Substytut? - Nie wiem. Może. Napije się pan kawy czy czegoś innego? - Bardzo proszę. Zgasiła energicznie papierosa i poszła do kuchni. - Niestety, nie ma mleka - zawołała przez korytarz. - Może być czarna. Wróciła do pokoju. - Prasa twierdziła, że Anna zadała się z niewłaściwymi ludźmi - powiedział Waterman. - Twierdzili, że była wręcz anarchistką. - Wiem. Hans mi powiedział. I że policja wykorzystała jej śmierć, żeby skompromitować tutejszy ruch Zielonych. - A co pani o tym sądzi? -Nie wiem. Nie było mnie tutaj. Prawdę mówiąc, słabo jąznałam. Wprowadziłam się kilka tygodni przed świętami. Mogę powiedzieć tylko, że nie była taka, jak napisali w gazetach. Nie interesowała mnie jej polityczna działalność, ale wiem, że była przeciwko przemocy. Jakiejkolwiek przemocy. Nigdy nie wplątałaby się w coś... naprawdę złego. - Więc czemu do tego doszło? Czy to mogło być włamanie lub coś podobnego? - Hans twierdzi, że zabił ją ktoś, kogo władze próbowały wprowadzić do grupy. Dla zastraszenia pozostałych. Żeby odebrać im chęć działania. 284 - Powiedział, czemu tak myśli? - Pojawił się tu jakiś mężczyzna, Amerykanin. Został u Anny przez jedną noc, a gdy przyjechała policja, już go nie było. Uciekał przed policją. Nikt nie wie, gdzie teraz jest. - Nie domyśla się pani, gdzie Anna mogła go spotkać? Amalie potrząsnęła głową. - Hans nie mówił. Ale do Anny to podobne. Gdy spotkała kogoś w kłopotach, pomagała i już. Nawet nie sprawdzała, czy ma do czynienia z mordercą czy szaleńcem. Po prostu pomagała. Pod tym względem była niepoprawnie głupia. Nie myślała o sobie. To naprawdę głupota. Dziewczyna podciągnęła nogi na sofę i ukryła twarz w dłoniach. Ramiona jej drżały, ledwie powstrzymywała łzy. Waterman odwrócił spojrzenie, potem wstał i podszedł do frontowego okna. Ulica była całkiem pusta. Zanim wrócił na miejsce, dziewczyna osuszyła oczy pomiętą chusteczką. - Chyba niewiele pa"nu pomogłam, panie Waterman. - Cóż, w każdym razie potwierdziła pani to, co już wiedziałem. Wyjrzał na korytarz. Zastanawiał się, jak właściwie zginęła Anna Norden. Facet w konsulacie nie powiedział na ten temat ani słowa. Kula w głowę jak w przypadku Sama Chaneya czy może coś prostszego, jakaś improwizacja? Gdy policja zabierze płachtę z kuchni, Amalie przeżyje jeszcze jeden wstrząs. - Rozmawiała już pani z policją? Dziewczyna zaprzeczyła. - Właściwie nie. Jakaś policjantka powiedziała mi tylko, żebym nie ruszała niczego w kuchni. W zasadzie nie chcieli, żebym tu mieszkała, ale nie mam dokąd pójść. - Pewnie niebawem przyjadą. Będą chcieli panią przesłuchać, na wypadek, gdyby pani jednak coś wiedziała. - Tak myślę, ale ja niczego nie wiem. Anna nie ma... nie miała wrogów. Była pielęgniarką, na miłość boską, i naprawdę fajną dziewczyną. - Wierzę. Waterman sięgnął do kieszeni płaszcza po paczkę papierosów. Powoli zdjął celofan. - Przypuśćmy, że Hans trafił na właściwy ślad. Że nie był to przypadkowy bandycki napad. Poczęstował ją, wzięła papierosa. Podaj jej ogień i poczekał, aż zaciągnie się kilka razy. Zauważył, że dłonie się jej trzęą. - Przypuśćmy, że ktoś miał powód, żeby jązabić. Z powodu jej sympad-tii politycznych czy przekonań. Dziewczyna nie odpowiedziała. Chyba drżała, chociaż nie było aż tak zimno. - Może dowiedzielibyśmy się więcej wiedząc, czym się ostatnio zajmowała. Miała tu jakiś gabinet, miejsce, gdzie trzymała listy i notatki? Amalie zaciągnęła się głęboko. 285 - Dowiedziałam się o tym dopiero parę godzin temu. Hans mi powiedział. Trzy tygodnie byłam w Anglii... nic nie słyszałam. Ciągle... ciągle nie mogę uwierzyć. To straszne. Siedzieli w salonie. Dziewczyna odpalała jednego papierosa od drugiego. Zaciągała się mocno, nerwowo. Waterman przysiadł naprzeciwko niej, ciągle w płaszczu. Kuchnia, w której znaleziono ciało Anny, wciąż była odgrodzona policyjną taśmą, na podłodze leżała przezroczysta plastikowa płachta. W całym domu panował niemiły ziąb. - Przykro mi - powiedział Waterman. - Myślałem, że panią zawiadomiono. Pokręciła głową. - Chyba nikt nie wiedział, gdzie mnie szukać. Annie powiedziałam tylko, kiedy i którym samolotem wracam, żeby odebrała mnie z lotniska. Zamiast niej pojawił się Hans. Pewnie powiedziała mu o tym, zanim... zanim to się stało. - Hans? Ten facet, który wyszedł przed chwilą? Amalie przytaknęła. - Był chłopakiem Anny? Jej przyjacielem? Dziewczyna wydmuchnęła powoli dym i wbiła spojrzenie w podłogę. - Anna nie miała chłopaka - powiedziała. - Miała wielu przyjaciół, ale nie... Była bardzo zaangażowana w nasz ruch. Hans jest jednym z nich. Cały czas rozmawiali o polityce. To ją pochłaniało, chociaż wydawało mi się, że dla niej to był tylko... - Substytut? - Nie wiem. Może. Napije się pan kawy czy czegoś innego? - Bardzo proszę. Zgasiła energicznie papierosa i poszła do kuchni. - Niestety, nie ma mleka - zawołała przez korytarz. - Może być czarna. Wróciła do pokoju. - Prasa twierdziła, że Anna zadała się z niewłaściwymi ludźmi - powiedział Waterman. - Twierdzili, że była wręcz anarchistką. - Wiem. Hans mi powiedział. I że policja wykorzystała jej śmierć, żeby skompromitować tutejszy ruch Zielonych. - A co pani o tym sądzi? - Nie wiem. Nie było mnie tutaj. Prawdę mówiąc, słabo jąznałam. Wprowadziłam się kilka tygodni przed świętami. Mogę powiedzieć tylko, że nie była taka, jak napisali w gazetach. Nie interesowała mnie jej polityczna działalność, ale wiem, że była przeciwko przemocy. Jakiejkolwiek przemocy. Nigdy nie wplątałaby się w coś... naprawdę złego. - Więc czemu do tego doszło? Czy to mogło być włamanie lub coś podobnego? - Hans twierdzi, że zabił jąktoś, kogo władze próbowały wprowadzić do grupy. Dla zastraszenia pozostałych. Żeby odebrać im chęć działania. 284 - Powiedział, czemu tak myśli? - Pojawił się tu jakiś mężczyzna, Amerykanin. Został u Anny przez jedną noc, a gdy przyjechała policja, już go nie było. Uciekał przed policją. Nikt nie wie, gdzie teraz jest. - Nie domyśla się pani, gdzie Anna mogła go spotkać? Amalie potrząsnęła głową. - Hans nie mówił. Ale do Anny to podobne. Gdy spotkała kogoś w kłopotach, pomagała i już. Nawet nie sprawdzała, czy ma do czynienia z mordercą czy szaleńcem. Po prostu pomagała. Pod tym względem była niepoprawnie głupia. Nie myślała o sobie. To naprawdę głupota. Dziewczyna podciągnęła nogi na sofę i ukryła twarz w dłoniach. Ramiona jej drżały, ledwie powstrzymywała łzy. Waterman odwrócił spojrzenie, potem wstał i podszedł do frontowego okna. Ulica była całkiem pusta. Zanim wrócił na miejsce, dziewczyna osuszyła oczy pomiętą chusteczką. - Chyba niewiele pa"nu pomogłam, panie Waterman. - Cóż, w każdym razie potwierdziła pani to, co już wiedziałem. Wyjrzał na korytarz. Zastanawiał się, jak właściwie zginęła Anna Norden. Facet w konsulacie nie powiedział na ten temat ani słowa. Kula w głowę jak w przypadku Sama Chaneya czy może coś prostszego, jakaś improwizacja? Gdy policja zabierze płachtę z kuchni, Amalie przeżyje jeszcze jeden wstrząs. - Rozmawiała już pani z policją? Dziewczyna zaprzeczyła. - Właściwie nie. Jakaś policjantka powiedziała mi tylko, żebym nie ruszała niczego w kuchni. W zasadzie nie chcieli, żebym tu mieszkała, ale nie mam dokąd pójść. - Pewnie niebawem przyjadą. Będą chcieli panią przesłuchać, na wypadek, gdyby pani jednak coś wiedziała. - Tak myślę, aleja niczego nie wiem. Anna nie ma... nie miała wrogów. Była pielęgniarką, na miłość boską, i naprawdę fajną dziewczyną. - Wierzę. Waterman sięgnął do kieszeni płaszcza po paczkę papierosów. Powoli [jął celofan. - Przypuśćmy, że Hans trafił na właściwy ślad. Że nie był to przypadkowy bandycki napad. Poczęstował ją, wzięła papierosa. Podaj jej ogień i poczekał, aż zaciągnie się kilka razy. Zauważył, że dłonie się jej trzęą. -Przypuśćmy, że ktoś miał powód, żebyjązabić. Z powodu jej sympad-ii politycznych czy przekonań. Dziewczyna nie odpowiedziała. Chyba drżała, chociaż nie było aż tak zimno. - Może dowiedzielibyśmy się więcej wiedząc, czym się ostatnio zajmowała. Miała tu jakiś gabinet, miejsce, gdzie trzymała listy i notatki? Amalie zaciągnęła się głęboko. 285 - Zajmowała tylko jeden pokój. Tam trzymała książki i rzeczy osobiste. - Możemy je zobaczyć? Wydmuchnęła dym. - Hans powiedział, że krewni przeszukali już jej rzeczy. Nie wiem, co zabrali. Nie utrzymywała z nimi bliskich stosunków. Ale listy i pamiętniki chyba wzięli. - Szkoda. Może by nam coś podpowiedziały. - Jeśli aż tak panu zależy, niech pan porozmawia z Hansem albo innymi jej przyjaciółmi. Dać panu jego numer telefonu? - Tak, bardzo proszę. - Jest tam, przy aparacie. Anna notowała numery przyjaciół na odwrocie kalendarza. Telefon wisiał na ścianie obok dużego kalendarza Walta Disneya z tablicą na notatki. Waterman znalazł imię Hansa i zapisał numer. - Dziękuję. To mi bardzo pomoże. Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i pokręciła głową. - Czy ja wiem? To i tak pewnie robota jakiegoś złodzieja. Może tego Amerykanina, może kogoś innego. Bo czemu ukradli mój samochód? Waterman spojrzał na nią uważnie. - Pani samochód? - Mojego starego volkswagena. Kluczyki też zniknęły. Może Anna pożyczyła go komuś, mówiłam, że może go używać, ale czemu ten ktoś jeszcze go nie zwrócił? - Policja wie o tym? Dziewczyna zastanowiła się. - Nie wiem. Chyba nie. - Dobrze. Powinna im to pani zgłosić. Im szybciej znajdą wóz, tym szybciej dopadniemy gościa, który go wziął. Phonixlager, 4 marca 1996 roku Tuż po dziewiętnastej do pokoju Hiraizumiego weszło aż trzech japońskich lekarzy. Kessler i jego asystent Chen oraz naczelny chirurg musieli poczekać na zewnątrz razem z dwoma ochroniarzami w eleganckich szarych garniturach. Japońscy lekarze wyszli śmiertelnie poważni, ale oni nigdy się nie uśmiechali. 286 - Zakończył pan badania, doktorze Hamada? - spytał Kessler. - Czy chce pan wiedzieć coś jeszcze? Najstarszy z trójki, niski, łysy mężczyzna z czołem pokrytym bruzdami, pokręcił głową. - Wykonaliśmy wstępne badania. Na dzisiaj wystarczy. Wręczył jednemu z kolegów podkładkę z przypiętymi notatkami, tamten schował ją do czarnego nesesera. Kessler czekał, aż Japończyk coś powie, ale gość tylko zdjął okulary i schował je do kieszonki. Zachowywał się jak po zwykłym badaniu zwyczajnego pacjenta. Chen i naczelny chirurg wymienili spojrzenia. - Czy znalazł pan pacjenta w dobrym zdrowiu? - spytał Kessler. Hamada zerknął z ukosa na naukowca. - Jak dotąd nie trafiliśmy na nic, co podważałoby wyniki pańskich badań, doktorze Kessler. Wydaje się, że proces oczyszczania organizmu odbywa się znów normalnie. Dalsze badania przeprowadzimy, gdy prezes Hiraizumi wróci pod naszą opiekę. - Rozumiem - powiedział Kessler, zakładając ręce z tyłu. - Pozwólcie zatem panowie, że zaprowadzę ich na parter. Jak wspomniałem wcześniej, postanowiliśmy uczcić wyzdrowienie prezesa i waszą wizytę małą uroczystością. Hamada skłonił się lekko w sposób, jaki zwykle rezerwował dla podwładnych. Jego koledzy uczynili to samo, tyle że ich ukłony były głębsze. Prowadząc lekarzy korytarzem ku windzie, Kessler zastanawiał się, czy japońscy koledzy zazdrościli mu sukcesu, czy gorzej: czuli się poniżeni własną porażką? Może faktycznie uraził ich poczucie wyższości? A może doktor Hamada i reszta obawiali się, że stracą swój kawałek chleba? W salonie, oddalonym od mieszkalnej części kompleksu, zgromadziła się już reszta członków zarządu oraz kierowniczy personel działu usług medycznych. To Hunziker wpadł na pomysł, by wydać oficjalne przyjęcie. Nie zraził go nawet ostentacyjny brak entuzjazmu przejawiany przez Hoffinana. Zaproszono także dwóch dyrektorów Union Bank, którzy podobnie jak Denz-ler i Bruggman przybyli w towarzystwie małżonek. Oczekiwano dyrektora banku. Kelnerzy podawali szampana i ekstrawaganckie kanapki. Hunziker przywitał Hamadę i pozostałych i natychmiast zaczął mówić, powolną i wyraźną angielszczyzną o zaszczycie, jakim była możliwość leczenia pana Hiraizumi, człowieka bez wątpienia niezwykłego. Japończycy słuchali w milczeniu. Kessler pomyślał, że nie przywykli do omawiania zasług czy wad kogoś o tyle wyżej postawionego od nich. Sądząc z tempa, w jakim zmieniali szklanki, przynajmniej koktajle musiały im smakować. Kessler przeprosił zebranych i wyszedł zatelefonować. Wokół recepcji pojawiło się kilku ochroniarzy, tym razem Europejczyków. Stali przed drzwiami, wszyscy w prostych garniturach, z założonymi rękami. Spojrzeli 287 na niego bez słowa i powrócili do rozmowy. Dziewczyna siedziała za kontuarem w skórzanym fotelu. Podniosła spojrzenie znad magazynu i skinęła głową. Kessler wybrał wewnętrzny Geigera. Musiał odczekać pół minuty, aż ktoś odebrał. -Tak? 1 - Edward? Wreszcie skończyli. Nie wyglądają na przekonanych. - Mówili coś? - Nie. Ani słowa o cudownym uzdrowieniu szefa. - To nie był żaden cud, Egonie. Zwykły postęp. A dla nich gorzka pigułka, że nie są pierwsi. - Nie obawiasz się, że mogą coś zepsuć? Kessler usłyszał śmiech Geigera. - Stan zdrowia Hiraizumiego będzie świadectwem lepszym niż jakiekolwiek ich słowa. Jak długo on ma się dobrze, tak długo i oni będą zadowoleni. Z zewnątrz dobiegł huk silnika lądującego śmigłowca. Jeden z ochroniarzy otworzył drzwi i wyjrzał na ciemne lądowisko. Plama blasku z silnego reflektora przemknęła po frontonie budynku. - Chyba jednak powinieneś zejść do nas, Edwardzie. Zarząd ma być w komplecie. Geiger nie odzywał się przez chwilę. -Wiem. Jeśli zaczną zadawać trudne pytania, we dwóch łatwiej się z nimi uporamy. Zaraz zejdę. Kessler odłożył słuchawkę. Reflektor świecił teraz prosto w otwarte drzwi. Jeden z ochroniarzy przysłaniał dłonią oczy, drugi rozmawiał przez radio. Wiatr wwiewał do środka płatki śniegu. Kessler czekał, ciekaw, kto przybył tym razem. Odgłos wirnika ucichł, w drzwiach pojawił się jasnowłosy mężczyzna w długim płaszczu wieczorowym narzuconym na ramiona. Rękawiczki, płaszcz i szal oddał jednemu ze służących, który wyrósł nagle tuż obok niego. Pierre Lambert. Kessler nie miał ochoty na rozmowę z Lambertem, jednak było za późno, żeby się wycofać. Lambert szedł już z uśmiechem na opalonej twarzy. - Dobry wieczór, doktorze - powiedział, klepiąc go po ramieniu. -1 coście wypichcili w tym swoim laboratorium od mojej ostatniej wizyty? Kessler chrząknął. - Pracowaliśmy nad tym samym, co przedtem. I poczyniliśmy znaczące postępy. - O tym już wiem - odparł Lambert. - Mnie pan nie musi przekonywać. Erixil idzie lepiej, niż marzyliśmy. Właśnie wzięliśmy się za bary z europejskimi gigantami i wygrywamy. Fascynująca sprawa. Ruszyli w kierunku salonu. 288 - Nie o tym myślałem - powiedział Kessler. - W kategoriach naukowo--badawczych Erixil to tylko notatka na marginesie. Detal, który należy już do przeszłości. Obecnie jesteśmy o wiele dalej... - Jest pan zbyt skromny, doktorze. To wspaniały początek. Ale ma pan rację, musimy myśleć, gdzie nas to zaprowadzi. Chciałbym z panem o tym porozmawiać. Może gdy trafi się jakaś spokojniejsza chwila, zechce pan wysłuchać kilku pomysłów. Kessler był zdumiony. Nigdy nie uważał Lamberta za sojusznika w kwestii badań naukowych. - Jak pan sobie życzy, Herr Lambert. Ale co właściwie ma pan na myśli? Stanęli na progu salonu. Lambert wziął od kelnera kieliszek szampana i uniósł go, pozdrawiając kogoś w głębi sali. Potem znów zwrócił się do Kes-slera. - Chyba pora, abyśmy wymyślili coś dla panów, doktorze - powiedział półgłosem. - Specyfik, który przywróci im utraconą młodość tak, jak Erixil pomaga paniom. Kessler nie odpowiedział. - Skoro możemy regenerować skórę, to czemu nie włosy? Pobieżne badania rynku wskazują, że zapotrzebowanie na podobny kosmetyk przerasta nawet popyt na Erixil. Przesłałem już pewne dane Oswaldowi. Szacunki wyglądają zachęcająco. - Przysłał pan raport? - spytał Kessler, upijając łyk szampana. - Kiedy? - Trzy tygodnie temu. Oswald sądził zapewne, że jest pan bardzo zajęty, inaczej już by się z tym do pana zwrócił. Bardzo zapalił się do pomysłu. - Nic o tym nie słyszałem. - Mając coś takiego, moglibyśmy zupełnie wyprzeć konkurencję z rynku. Całą gamą produktów. Wie pan, takie sukcesy się kumulują. - Rozumiem. Lambert wymienił z kimś spojrzenie. Frau Bruggman, wysoka blondynka pod czterdziestkę. Co najmniej dziesięć lat młodsza od swego męża, ale już nie za młoda na zabiegi chirurgii plastycznej. Kessler przypomniał sobie, że pani Bruggman osiemnaście miesięcy temu przechodziła tu w klinice korektę biustu. - Proszę nad tym pomyśleć - powiedział Lambert. - Chętnie posłucham, co pan o tym sądzi. Obecnie sprzedawane specyfiki to czyste kpiny, sam pan wie. Kessler nie musiał odpowiadać, bo Lambert rzucił się witać jednego z dyrektorów banku i jego żonę. Towarzyszył im Karl Moser, zastępca prezesa zarządu Mendelhausa. Wymienił z Lambertem mocny uścisk dłoni. Kessler rozejrzał się po sali. Geiger stał pod przeciwległą ścianą, pogrążony w rozmowie z dwoma japońskimi lekarzami. Czyżby profesor mówił po japońsku? Nigdy się tym nie chwalił, ale też rzadko zdradzał sięz jakimikolwiek 19-Zwiastowanie 289 umiejętnościami, przynajmniej póki nie okazywały się potrzebne. Ale rzeczywiście, z Hiraizumim zawsze rozmawiał osobiście. Kessler ruszył w ich kierunku, ale zanim doszedł, jeden z kelnerów zadzwonił małym, srebrnym dzwoneczkiem. Zapadła cisza. Oswald Hunziker przemawiał krótko i ze względu na azjatyckich gości po angielsku, Kessler wyłowił w tle ciche japońskie tłumaczenie. Rolę tłumacza pełnił sam profesor Geiger. Z kieliszkiem szampana w dłoni Lambert wyszedł z sali i, pozornie bez celu, dotarł do recepcji. Ostatni goście przybyli pół godziny temu. Ochroniarze siedzieli teraz w skórzanych fotelach na drugim końcu holu, palili i rozmawiali przyciszonymi głosami. Żaden nie zauważył szefa działu kosmetycznego znikającego w małych drzwiach między windą a wejściem na basen. Gdy drzwi zamknęły się, jeden z ochroniarzy uniósł głowę, ale nie dojrzawszy niczego szczególnego wrócił do opowiadania dowcipu o Szwajcarze, Włochu i Żydzie. Wszyscy świetnie się bawili. Za drzwiami ciągnął się wąski korytarz. Lambert ruszył ku jego mrocznemu końcowi. Wyjął z kieszeni naperfumowaną chusteczkę i przycisnął ją do nosa, by stłumić smród zgniłych jaj. Gwar dobiegający z recepcji brzmiał coraz ciszej, w końcu jedynym dźwiękiem stał się szum z podsufitowych otworów wentylacyjnych. Pod wielkimi, metalowymi drzwiami Lambert wydobył z portfela plastikową kartę i wsunął ją do szczeliny elektronicznego zamka, umocowanego na ścianie po prawej. Usłyszał kliknięcie i pchnął drzwi jednym palcem. Potem szybkim krokiem skierował się do pierwszych drzwi po prawej. Wszedł do pomieszczenia wyglądającego jak niewielka kuchnia. Zamiast lodówki stał tutaj cały rząd urządzeń elektronicznych oraz, nie wiedzieć czemu, fotokopiarka. Lambert zamknął za sobą drzwi i usiadł przy biurku, na którym migotał bezdźwięcznie ekran małego komputera IBM. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął portfel i położył go otwarty przed sobą. Wyjął po kolei plastikową kartę, małe metalowe ostrze w ochronnej pochewce i niewielką torebeczkę kokainy. Palcem nałożył odrobinę białego proszku na język i od razu poczuł się lepiej. Szybko, ale uważnie wysypał kokę na odwrót karty i uformował z niej dwie równoległe linie. Z pewną satysfakcją zauważył przy tym, że dłonie wcale mu się nie trzęsą, a palce działają sprawnie jak u młodego człowieka. Wziął portfel do ręki i przejrzał zawartość. Nigdy nie nosił ze sobą wiele gotówki, tym razem miał jednak ze sobą dwustufrankowy banknot. Może być. Już miał go zwinąć, gdy z portfela wypadła mała fotografia kobiety. Przyjrzał się jej uważnie. Młoda blondynka, podpisała w rogu swoje zdjęcie. Lambert zwykle nie trzymał takich zdjęć w portfelu, jednak z tą dziewczyną 290 było inaczej. Zwracała uwagę nawet pośród modelek, a gdy szedł z nią pod rękę czuł się kimś... silnym, potężnym. Tego uczucia nie mogły mu dać nawet największe sukcesy w interesach. Wierzył, że i pod innymi względami jest wyjątkowa. Ludzie, których spotykała w swoim fachu, nudzili ją, miała ich za powierzchownych, pozbawionych inteligencji, ona zaś spędziła rok na uniwersytecie, władała czterema językami, trzema płynnie. Oni dbali tylko 0 sławę, jej zaś zależało na rzeczach prostych, ale wartościowych. Tak przynajmniej mówiła. Lamberta ogarnął gniew. Teraz nie miała dla niego czasu. Postanowiła wyjechać z jakimś producentem telewizyjnym, kręcącym film fabularny z udziałem trzeciorzędnych amerykańskich aktorów. Obiecał jej rolę, a ona zawsze chciała zostać prawdziwą aktorką. Twierdziła, że praca modelki to też tak jakby aktorstwo. Nie odrywając oczu od fotografii, Lambert zwinął banknot w rurkę 1 wciągnął proszek do nosa, połowę do lewej, połowę do prawej dziurki. Uporał się ze wszystkim w minutę. Potem wyjął zapalniczkę i podpalił zdjęcie. Trzymał je tak długo, aż narożnik z podpisem oparzył opuszki palców. Dopiero wtedy upuścił skrawek. Wychodząc na korytarz poczuł, jak przyspiesza mu puls. Szum powietrza w ciągach wentylacyjnych brzmiał głośniej; mieszał się z odgłosem regularnego, głębokiego oddechu zdrowego mężczyzny. Lambert przystanął na chwilę, spojrzał w kierunku, z którego przyszedł. Cisza. Obrócił się i ruszył dalej. Na tyłach kliniki jak zwykle było chłodniej, wentylacja pracowała głośniej, z towarzyszeniem lekkiej, metalicznej wibracji. Lambert przeszedł przez podwójne drzwi przeciwpożarowe, pchając je obu rękami niczym śpiewak operowy wychodzący na scenę. Czuł się młody i silny. Do tej części budynku przepustki miało tylko sześć osób ze ścisłej dyrekcji. Nawet Geiger i Kessler nie mogli kręcić się swobodnie po sali narad i biurach. Ze względu na wygodę dyrektorów nie montowano tu nigdzie skomplikowanych zamków czy zabezpieczeń. Miało to uniemożliwić wszelkie manipulacje czy ukrywanie danych. Personel medyczny, naukowy i pomocniczy otrzymał specjalne przepustki, pozwalające na swobodne poruszanie się w obrębie własnych stanowisk pracy, ale nigdzie dalej. Lambert dotarł do mniej znanej mu części laboratorium. Korytarz był tu jakby węższy, lekko zakręcał w lewo. Po prawej widniały kolejne drzwi przeciwpożarowe. Uśmiechnął się i zerknął przez szybkę ze wzmocnionego szkła. Zobaczył korytarz ginący gdzieś w dali. Pomyślał o tych wszystkich głupcach, którzy zapijają się teraz szampanem w salonie kliniki i potrząsnął głową. Pchnął drzwi i cicho ruszył dalej. Wydało mu się, że słyszy muzykę, chociaż może to narkotyk płatał mu figle. Ale nie. Najpierw jedna, długo utrzymywana nuta, która przeszła w półton. Piękna jak sen. Lambert oparł 291 się o ścianę i ścisnął palcami prawej ręki nasadę nosa. Nagle zrozumiał, skąd dobiega muzyka. Uśmiechnął się. Niepewnie jak lunatyk ruszył korytarzem. Bez trudu znalazł pokój Cathy. Wszystkie pokoje wkoło stały otwarte i opustoszałe, jakby opuszczono je w obawie przed zarazą. Otworzył cicho drzwi i ze zdumieniem znalazł się w ciemności. Przez chwilę oczy przywykały do mroku i wtedy ją zobaczył. Stała przy nogach łóżka i odwracała karty zeszytu nutowego. No tak, Geiger zamontował jednostronne lustro, by móc obserwować swoją księżniczkę. Lambert ledwo zdołał stłumić śmiech. Rozejrzał się po małym pokoju obserwacyjnym. Dostrzegł kamerę wycelowaną w szybę. - Chińska układanka - mruknął, potrząsając głową. Pod lustrem stał sprzęt nagrywający. Lambert spojrzał na drzwi do pokoju za lustrem. Przy framudze widniał czytnik karty. Poczuł przypływ strachu. A jeśli jego przepustka nie zadziała? Podszedł i sprawdził. Szczęknął zamek, pchnięte drzwi uchyliły się na kilka centymetrów. Z początku chyba go nie zauważyła. Siedziała z drugiej strony podwójnego łoża, plecami do drzwi, z długimi czarnymi włosami spływającymi na ramiona. Pracowała nad czymś ułożonym na kolanach. W powietrzu unosił się delikatny zapach wody kolońskiej, Lambert poznał Guerlaina, lubił te perfumy. Odetchnął głęboko, jakby smakował woń wina. Podszedł bliżej. Zmieniała naciąg jednej ze strun. Smyczek leżał na poduszce. Miał się już odezwać, gdy go ubiegła. - Która godzina, profesorze? Zawahał się. - Dwadzieścia po ósmej. Obejrzała się nagle i wstała. Była w prostej, białej koszuli nocnej sięgającej do kolan. Zauważył, że pod spodem jest naga i przez moment zdziwił się, że tak poufale przywitała gościa. Czyżby profesor często składał jej wieczorne wizyty? Może trzymał ją tutaj nie tylko w celach badawczych, ale także dla przyjemności? Czyżby zabawiał się za pomocą fałszywego lustra i kamery? Cóż, naukowcy to też mężczyźni... - Pierre? Co się stało? Co ty tu... Położył palec na wargach, nakazując jej ciszę, a potem zamknął drzwi. Stała w milczeniu ze skrzypcami przyciśniętymi do ciała, jakby instrument mógł ją obronić. -Nic o tym nie wiedziałem, Cathy, przecież przyjechałbym wcześniej -powiedział. - Powiedzieli mi, że wróciłaś do Zurychu. Nie poruszyła się, przerażona wyrazem jego twarzy. - Czego chcesz? Zwalczył pokusę, by podejść jak najbliżej. Dziewczyna miała rozszerzone oczy, dzikie jak u zwierzęcia, ale nadal piękne. - Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, Cathy. Nie sądzisz chyba, że brałem w tym udział? 292 Przez chwilę wahała się, walcząc z podejrzliwością. Potem rzuciła skrzypce na łóżko i podbiegła do niego. - Wyciągniesz mnie stąd? Możesz mnie zabrać? Musisz... - Cathy, Cathy. - Objął ją, przyciągnął jak najbliżej. Trzęsła się. - Oczywiście, że tak. Geiger dość już narozrabiał. Odsunęła się o krok. - To nie tylko Geiger. To oni wszyscy. Myślałam, że i ty... -Nie, Cathy. Ja nie. Trzymali mnie w niewiedzy, innych dyrektorów też. Nie martw się, zaraz skończę z tym wszystkim. - Dzięki Bogu. Objęła go. Poczuł ciepłe i miękkie kształty jej ciała, wciągnął zapach perfum. Wciąż była tak samo piękna, a nawet bardziej. Modelki, które spotykał w cracy, były zawsze chłodne i dumne i z reguły udawały tylko przychylność. Świetnie o tym wiedział, jednak ciągle dawał się nabierać. Cathy zaś niczego nie udawała, była sobą. Pragnął jej bardziej niż kiedykolwiek. -Poczekaj -powiedziała, odsuwając się. -Mogąnas obserwować. Wciąż podglądają. Wskazała na kamerę u szczytu przeciwległej ściany. - Nie przejmuj się profesorem. Jest w klinice, dopiero co zostawiłem go. Jeśli nawet coś zobaczy, jest już za późno. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wydobył mały pistolet, który jakby ożył mu w dłoni rtęciowym blaskiem. - A teraz - powiedział, kładąc lufę broni na otwartej dłoni lewej ręki -lepiej się ubierz. Masz tu swoje ubrania? - Niektóre. - No to przebieraj się. Nikt nas nie zatrzyma. Wszyscy będą myśleć, że jesteś ze mną. Tutaj. Wyjął z kieszeni małe pudełeczko. Wewnątrz leżała para diamentowych klipsów; kupił je dwa dni wcześniej dla dziewczyny z fotografii, ale skoro odwołała ostatnią randkę, nie były mu już potrzebne. - W tym będziesz wyglądać jak ktoś z gości. Nie potrzebujesz nawet makijażu. Wzięła je i podeszła do szafy. Po kilku dniach pobytu we wnętrzu góry Geiger oddał jej część ubrań. Miała wrażenie, że chciał, żeby je nosiła, to oznaczałoby akceptację jej obecnego położenia, ale Cathy nie miała zamiaru nawet udawać, że wszystko jest w porządku. Nawet ich nie tknęła, leżały porządnie złożone w szufladach. Teraz wyjmowała je w pośpiechu. Nie mogła się nadziwić temu, w co się kiedyś ubierała. I ta koronkowa, trywialna bielizna, bez sensu taka ozdobna. Nie czas o tym myśleć, chciała przede wszystkim uciec. Zostawić za sobą koszmar. Wreszcie ktoś postanowił zakończyć sprawę, codziennie się o to modliła. W snach jako wybawca pojawiał się Michael, ale przecież on był bardzo daleko. 293 Zdjęła z wieszaka czarną, plisowaną spódnicę i przesunęła wkoło bioder, aż guziki znalazły się z boku. Zapięła je, choć w pośpiechu wciąż zaczepiała paznokciami o materiał, a guziki wymykały się jej z palców. Potem zdjęła koszulę przez głowę i zapięła z przodu stanik. Przekładając ramiączka zauważyła, że Lambert przygląda się jej. Z pistoletem w dłoni. Odwróciła się do niego plecami, wyjęła z szuflady jedwabną bluzkę. - Geiger zostawił ci płaszcz? - spytał Lambert, gdy zakładała buty. Pokręciła głową. - A pończochy? Z gołymi nogami możesz zwracać uwagę. - To mam. Jeszcze tylko kilka sekund. Nie czekał, aż je założy. Gdy znów odwróciła się do niego plecami, ruszył jak burza przez pokój i pchnął ją tak mocno, aż przycisnął twarzą do lustra. Krzyknęła tylko raz, ze zdumienia. - Cathy, Cathy, nigdy, przenigdy bym cię nie... Dyszał ciężko, chciało mu się śmiać, krzyczeć. Wsunął palce między guziki spódnicy i szarpnął. Dwa odpadły. Potrzebował obu rąk i puścił ją na chwilę. Gdy obróciła się przodem do niego, przystawił jej gwałtownie lufę do gardła, a sam przylgnął do niej, wpychając jej kolano między nogi. Poczuł na twarzy czysty, gorący i słodki oddech. Pistolet wpijał się jej w żuchwę, nie mogła mówić. Patrzyła tylko. Jęknęła raz, cicho. Znów szarpnął spódnicę. Puściła. -Nie! W oczach dziewczyny malowało się przerażenie. Lambert przytulił jej twarz, zlizując słone łzy. - Nigdy, Cathy, nigdy bym... Całował jej policzki i szyję. Zapach dziewczyny przyprawiał go o szaleństwo. Zerwał z niej cienką bluzkę. Wbijając lufę w policzek, wtulił twarz w piersi. Była cudowna. Piękna. Nie pozwoli, by ktokolwiek ją skrzywdził. Oto kobieta, której pragnął, kobieta, która dopełni jego życie. Teraz oboje milczeli. Słychać było jej coraz głośniejszy oddech. Ciężki, przez zaciśnięte zęby. Przesuwając wolną dłoń w dół brzucha odnotował, że jej oddech przyspiesza. Gdy położył palce na łonie, przełknęła głośno. Poczuł nadchodzący wzwód i pchnął ją na łóżko. Wtedy krzyknęła. Krzyknęła tak głośno, że boleśnie zaświdrowało mu w u-szach. Osłabił chwyt na tyle, że zdołała się wyswobodzić. Zaczęła go okładać pięściami, szarpać, kłuć paznokciami. Krzyczała przy tym głosem pełnym gniewu, nienawiści. Była za silna. Zatoczył się na drzwi, osłaniając się przed atakiem lewą ręką, jednak w końcu zaskoczenie ustąpiło miejsca wściekłości. Gwałtownie wysunął przed siebie broń. Zamarła, dysząc ciężko. - Zraniłaś mnie, Cathy. Nie powinnaś tego robić. Wyprostował rękę z pistoletem, palec położył na spuście. Dziewczyna stanęła nagle z uniesioną głową, jakby gotowa na strzał, na śmierć. Jej odwaga 294 ! przeraziła go, zaśmiał się piskliwie jak szaleniec. Poczuł, że coś w nim pękło. Konwulsyjnie nacisnął spust. Oczekiwał huku, nastawił się na to, ale nic nie huknęło. Zabezpieczona! Cathy znów runęła na niego. Cofnął się i uderzył ją lufą w twarz. Obróciła się gwałtownie, zachwiała, omal upadła. Ujął ją pod ramiona i trzymał tak w wyciągniętych rękach, bojąc się nadmiernej bliskości dziewczyny. Jej głowa opadła na piersi, spojrzenie miała nieprzytomne, usta otwarte. Jęknęła, tym razem żałośnie, jak skrzywdzone dziecko. Lambert cisnął broń na podłogę i zaciągnął dziewczynę na łóżko. Całe pożądanie już przeszło, teraz chciał ją tylko ukarać, wygrzmocić jak tanią dziwkę. Zdarł z niej bieliznę. -Salepute! Rozpiął spodnie i łapiąc pod kolana odgiął jej nogi wysoko, prawie do ramion. Była przytomna, ale nie miała sił, by walczyć. - Saleputain! Drzwi otworzyły się gwałtownie i z rozpędu strzeliły o ścianę. Lambert obejrzał się. Z kącika ust sączyła mu się nitka śliny. W progu stał Geiger z bladą twarzą i płonącymi oczami. Bez słowa podszedł do łóżka i złapał go za gardło. Lambert szarpnął, żeby się uwolnić, ale Geiger był silniejszy. Coś strzeliło mu w szyi. Próbował wstać, oderwać ręce Geigera. Ale on nie ruszył się, patrzył tylko na Lamberta wzrokiem szaleńca. - Na miłość boską, Edwardzie, co ty wyrabiasz? Kessler. Podbiegł do nich, złapał obu rękami prawą dłoń Geigera i spróbował ją odciągnąć. - Edwardzie! Geiger spojrzał nagle na swojego kolegę i rozluźnił palce. Lambert upadł na podłogę, dławiąc się i kaszląc. Kessler odciągnął Geigera, jakby w obawie, że znów zaatakuje. - Wynoś się stąd! - krzyknął Geiger. - Wynoś się, ty wszawy, pieprzony skurwysynu! Lambert wstał z wysiłkiem. Wciąż nie mógł mówić. Kessler podszedł do Cathy i przyjrzał się jej twarzy, przesunął palcami po żuchwie, uchylił powieki. - Nie jest złamana - powiedział. - Nic jej nie będzie. Jakby dopiero teraz dostrzegł jej nagość. - A co do... - spojrzał na jej wciąż odsłonięte łono. - Zapłodnienie chyba nie grozi. - Tak daleko nie zaszedłem - wychrypiał Lambert. - Wasza nałożnica jest wciąż nietknięta. - Ty śmieciu - powiedział Geiger. - Powinienem cię zabić. Lambert obciągnął powoli koszulę, poprawił krawat. Na kołnierzyku czerwieniała mała plamka krwi. 295 - Mnie? - spytał. - A co ja takiego zrobiłem? - Mogłeś zniszczyć całą naszą pracę! - wybuchnął Kessler, przykrywając Cathy prześcieradłem. - Czy ty w ogóle rozumiesz, jak ważna jest dla nas ta kobieta? - Chciałeś ją zgwałcić, palancie - dodał Geiger. Lambert podniósł pistolet z podłogi i schował do kieszeni. - I tak bym cię nie przelicytował, profesorku - powiedział, oglądając szyję w lustrze. Było kilka podbiegających już sińców. - Czy cała ta wasza praca nie jest gwałtem? To taki naukowy gwałt zgodny z duchem czasów? - O czym ty mówisz, do cholery? - zdenerwował się Kessler. - To... to jest... - Jedyna różnica tkwi w tym, że ja chciałem tej dziewczyny na parę minut, a pan na zawsze. Zadowoliłbym się jej ciałem, pan chce, i ciała, i duszy, a podobno nawet jej dzieci. I też używa pan siły, żeby dostać swoje. Spojrzał Geigerowi prosto w oczy. -No, profesorze, i kto tu jest gwałcicielem? - Jest pan nie tylko degeneratem, ale i ignorantem - powiedział Geiger, odzyskując panowanie nad sobą. - Jeśli jeszcze raz zbliży się pan do tej kobiety, zabiję pana. Lambert był już przy drzwiach. Uśmiechał się. - Nie będzie pan miał okazji, profesorze - powiedział. - Jest pan już tutaj skończony. Przypilnuję tego. Phónixlager, 4 marca 1996 roku O tał przy barku z wilgotnym ręcznikiem owiniętym wkoło bioder, gdy Ka-Otya Schindler zastukała do drzwi. Szybko pobiegł do sypialni i wśliznął się między prześcieradła. Dopiero gdy zawołał, by weszła, spostrzegł, że wciąż trzyma w ręku nie otwartą butelkę piwa. Wsunąłjąpod koc, by nie wzbudzała podejrzeń. - Mam nadzieję, że czuje się pan lepiej, panie Diaz? Starała się wyglądać na zatroskaną, jednak spod maski życzliwości wyzierała ciekawość, zdumienie, a nawet lekka irytacja. - To dziwne - powiedział Mikę, wzdrygając się mimowolnie, gdy zimna butelka przesunęła się wzdłuż uda. - Nie mogę jakoś pozbyć się tego przeziębienia. Od kiedy przyjechałem, nawet jakby się pogorszyło. 296 - To dlatego zapragnął pan kąpieli błotnych? Mikę odsunął się ostrożnie od butelki. W tej klinice wiadomości rozchodziły się szybko. Oby tylko Japończycy nie donieśli, że kręcił się po piętrze. - Tak. Chociaż sam nie wiem. Myślałem, że to pomoże, ale dało chyba odwrotny skutek. Tak naprawdę to był jedyny sposób, aby bez wzbudzania podejrzeń zbliżyć się do tej części kliniki, która interesowała go najbardziej. Poprzedniego dnia odbył dwie sesje smarowania siarczanym błotem tylko po, żeby zerknąć na wybijane nitami drzwi, jednak nie dowiedział się niczego nowego i nie wymyślił żadnego sposobu na pokonanie przeszkody. Małe drzwi na lewo okazały się kolejnym składem ze środkami czystości ustawionymi równo na półkach. Chętnie spytałby dziewczynę z recepcji, co kryje się za stalowymi drzwiami, jednak bał się wzbudzić podejrzenia. Terapia błotna osłabiła go, odwodniła i przyprawiła o mdłości. . - To nie jest wskazane dla pacjentów z gorączką. Nawet niską. - Szkoda, że o tym nie wiedziałem - mruknął Mikę z udanym żalem. Panna Schindler popatrzyła na niego w milczeniu. Poczuł się słaby, bezbronny i winny. Miała zimne, oceniające, surowe wręcz spojrzenie, od którego ciarki chodziły po grzbiecie. Mikę zastanowił się, czy Cathy też musiała cierpnąć przy tej kobiecie. - Mamy poważny kłopot. Operację zaplanowaliśmy na wczoraj, a pan wciąż nie kwalifikuje się do narkozy. Mikę aż zawrzał ze złości. Pomyślał o astronomicznych sumach, które płacił za możliwość podpijania piwa z barku i wyglądania przez okno na ich grupie góry. A oni traktowali go jak żebraka przysłanego przez opiekę społeczną. - Przykro mi, że muszę o tym wspominać, panie Diaz, ale mamy też innych klientów i tylko jedną salę operacyjną, więc musimy wszystko dokładnie planować. Mikę wzruszył ramionami. - Może jeśli dzisiaj zostanę w łóżku, do jutra wszystko będzie dobrze. Panna Schindler zacisnęła usta i stłumiła z irytacją westchnienie. r- Może zrezygnuje pan dziś z obiadu, żeby jutro od rana być gotowym do operacji? - A jeśli nie poczuję się lepiej? Mikę nie potrafił myśleć spokojnie o perspektywie operacji. Prawie podskoczył, gdy butelka sturlała się, opierając o nogę. - Jeśli nie nastąpi poprawa, chyba będziemy musieli przedyskutować inne warianty postępowania. I wyszła. 297 Mikę wygrzebał się z łóżka i wrócił do barku. Odstawił piwo na półkę i zaczął chodzić tam i powrotem po wschodnim dywanie, wycierając nos papierową serwetką. O szesnastej znów ktoś zapukał do drzwi. Mikę odwrócił się od okna i ujrzał stojącą w progu nie znaną kobietę. - Przepraszam, ale muszę posprzątać. Byłam rano, ale pokój nie był wolny. - Jasne, proszę bardzo. Mam nadzieję, że moja obecność pani nie przeszkadza. Obserwował, jak kobieta usuwa stare kwiaty z wazonu i zastępuje je nowym, identycznym bukietem. Była niska, o ciemnej cerze, z meszkiem na górnej wardze. Z Portugalii, może Hiszpanii, pomyślał Mikę. - Imagono que hay mucho trabajo a hacer aąui - powiedział. Kobieta spojrzała zaskoczona. Mikę też. Wcale nie zamierzał wygłaszać tego zdania po hiszpańsku, jakoś samo tak wyszło. Może dlatego, że prawie cały dzień siedział sam w pokoju, a może kobieta przypominała mu matkę i jej pasję sprzątania. -Pręgo? Nie zrozumiała. Była Włoszką. Mikę poszukał w pamięci jakichś włoskich słów. - Lavorare molto - wymyślił w końcu i wykonał taki gest, jakby odkurzał. Stanęła prosto i położyła dłonie na biodrach. Gdy się uśmiechnęła, dostrzegł, że ma kilka złotych zębów. Powiedziała coś po włosku, długie i złożone zdanie, którego prawie nie pojął. • - Przepraszam? Urwała, znów się uśmiechnęła i pokiwała głową. v - Powiedziałam, że to sama święta prawda. Mamy masę roboty, a najgorsze, że wieczorem nie można pójść do domu. - Zostajecie w klinice? Wskazała na podłogę. - Na dole. Mikę przypomniał sobie miejsce na kluczyk w windzie. To dla personelu, który mieszkał w piwnicy. Leżała poniżej gruntu, inaczej zauważyłby coś z zewnątrz. Winda zjeżdżała jeszcze w dół na jakieś piętnaście metrów. Istna królicza nora. Kobieta wzięła się znów do pracy. Odkurzyła szklany stolik, spryskała go środkiem czyszczącym. Mikę chciał spytać jąjeszcze o parę rzeczy. Może wie, co mieści się za stalowymi drzwiami. Zerknął na korytarz. Drzwi pokoju były lekko uchylone, przed nimi stał wózek z pastami, płynami i ścierecz-kami. Był pewien, że ktoś może nadejść, może panna Schindler, żeby dowiedzieć się o jego zdrowie. Trudno, najwyżej usłyszy. 298 - Kiedy wracacie do domu? Kobieta nie przerwała sprzątania. - Jutro jadę na dół. Jeden tydzień na dole, jeden na górze. - Rozumiem. Rotacja personelu. - Rotasja? - Spojrzała na niego znad odkurzanego właśnie biurka. - Praca na zmiany. - Zmiany, tak. Tydzień na dole, tydzień na górze. Mikę zastanawiał się, jakby spytać ją o to, co właściwie kryje się za stalowymi drzwiami. Może zaryzykować? Jak posprząta pani pokoje, to potem idzie pani sprzątać w laboratorium? Nie, to zbyt ryzykowne. Mogli poinstruować ją, by nie wspominała o niczym, co widzi we wnętrzu góry. Jeśli goście nie mieli o tym wiedzieć, to próba poruszenia tematu zaniepokoiłaby kobietę. Mogła powiedzieć o tym komuś z kierownictwa i cały sekret Mikę'a się wyda. Skończyła sprzątać w salonie. Odstawiła część środków czystości na wózek i zajęła się łazienką. Mikę myślał gorączkowo. —Zaraz będzie koniec - dobiegł z łazienki jej głos lekko dudniący w marmurach. - A teraz do siebie, odpocząć? - Nie od razu - odkrzyknęła, skrobiąc szczotką po wannie. - Na tyły. Na godzinę. Podeszła do progu z czyścidełkiem w dłoni. - Od piątej do szóstej na tyłach - powiedziała, wskazując na zegarek. -Potem dopiero koniec. Wzięła swoje rzeczy i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Mikę odszedł od okna i usiadł. Zaniknął oczy, jakby w obawie przed zawrotem głowy. Na tyłach. Czy miała na myśli tyły kliniki, czyli wnętrze góry? Spojrzał na zegarek. Od piątej do szóstej. Czy chciała powiedzieć, że między piątą a szóstą idzie na tyły i potem sprząta przez godzinę, czy że pracuje tam dokładnie między piątą a szóstą? Było za pięć wpół do piątej. Jeśli przechodziła przez wielkie drzwi dokładnie o piątej, to mógłby przemknąć tam za nią. Ale jak? Przekupstwo nie wchodziło w grę, zresztą na pewno pracowała razem z innymi. Zerwał się na równe nogi. Aż osłabł ze złości i poczucia bezsilności. Wyznaczył sobie zbyt trudne zadanie. Nie miał jak dostać się do Cathy, nawet jeśli tu była, o ile w ogóle było tu jakieś laboratorium. Równie dobrze dziewczyna może być gdzie indziej, o setki kilometrów stąd. I nie wiadomo, czy żyje. Może w ogóle już jej nie ma, może zamknęła na zawsze swoje piękne oczy... A on siedział tu i udawał multimilionera, czekającego na operację nosa, i próbował ratować kobietę, która nie chciała go znać, i nie wiedział nawet, czy ona w ogóle żyje. Absurdalne. Splótł palce i strzelił kostkami. Szukał czegoś, na czym mógłby się oprzeć, czegoś pewnego. Ale nie znalazł. Pustka. 299 Trwał tak przez dziesięć minut, do za piętnaście piąta. W bezruchu z dłońmi na kolanach i otwartymi ustami. Potem przypomniał sobie o strumieniu pary buchającym ze skały. Skoro mieli tu wentylację, to może były szyby dość obszerne, by wpełznąć nimi na tyły. Pomysł wracał doń przez cały dzień, ale teraz wydał się beznadziejnie głupi. Głupi, niebezpieczny, nierealny. Wstał i podszedł do drzwi. Nie miał wyboru. Musiał jakoś przejść za sprzątaczką. Przejść do Cathy. Musiał założyć, że ona tam jest. Spojrzał na swoje dłonie, na klamkę. To już nie były jego dłonie. Zacisnął mocno powieki i otworzył drzwi. Zaczął coś robić i to przyniosło mu pewną ulgę. Poczuł to od razu, gdy wyszedł na korytarz. W głębi widział sprzątaczkę i jej wózek. Stał przy otwartych drzwiach któregoś z pokoi, słychać było głos kobiety. Rozmawiała po włosku z innymi sprzątaczkami. Mikę zerknął na zegarek i skrzywił się. Za dziesięć piąta. Wiedział już, dokąd idzie, ale wciąż nie miał pojęcia, co zrobi potem. W recepcji siedziała inna dziewczyna. Rozmawiała z chłopakiem w liberii. Trzymał futro, takie jak to, które Mikę dostał na podróż śmigłowcem. Na podłodze leżał naniesiony butami śnieg. Ktoś przyleciał. Nie czekając na pytania, Mikę podszedł do drzwi wiodących w głąb góry. Minął salę zabiegów błotnych, z której dobiegały głosy i znane mu już wonie, skręcił za róg i stanął przed stalowymi wrotami. Nic się nie zmieniło. Niemal bez zastanowienia uchylił drzwi do schowka i wśliznął się do środka. Ciemność przestraszyła go, ocknął się z transu. Zapach środków czyszczących drażnił w nozdrzach, krew szumiała w uszach. Pomyślał, ile ryzykuje takimi manewrami i zadrżał. Zacisnął dłonie w pięści, by się opanować. Co się stało? Co on tu robi? Jakby został wepchnięty do mrocznej pakamery i wiedział, że bez jego woli. Sam nigdy by się nie zdobył na podobną zuchwałość. Usłyszał, jak ktoś otwiera drzwi na końcu korytarza i coś mówi. Kobiece głosy. Słuchał. Rozmawiały po włosku. Chyba tylko dwie. Gdy podeszły bliżej, wyłowił też odgłos kółek toczących się po linoleum. Cofnął się 0 krok, jakby pragnąc lepiej ukryć się w ciemności. Potrącił kij od miotły. 1 znów się przeraził. Przecież te kobiety szły sprzątać, więc będą musiały wziąć stąd swój sprzęt, może nawet czyste fartuchy, jeśli mają wejść do laboratorium. Jeśli któraś wejdzie do schowka, na pewno go zobaczy. Przez chwilę zdawało mu się, że otwierają drzwi i strumień światła pada na jego przerażoną twarz. Wózek był coraz bliżej, nadciągał nieuchronnie. Nagle stanął. Stały dokładnie przy drzwiach pakamery. Ich głosy brzmiały głośno i wyraźnie. Mikę zamknął oczy. Jedna z kobiet zaśmiała się cicho, konspiracyjnie. Coś otarło się o drzwi. Nagle wózek znów ruszył. Odchodziły. Usłyszał, 300 jak zatrzymały się przed wrotami. Zapadła cisza. Nie śmiał spojrzeć, co właściwie robią. Głuchy szczęk. Wrota otwierały się. Mikę bezgłośnie obrócił klamkę. Zerknął przez szparę. Druga z kobiet mijała właśnie próg. Widać było, jak grube są te przeklęte drzwi. Białe ściany korytarza jaśniały w blasku jarzeniówek. Kobieta przeszła i drzwi zaczęły się zamykać. Powoli pracowały hydrauliczne zawiasy. Mikę wstrzymał oddech i nie wierząc własnemu szczęściu ruszył ku wciąż dość szerokiemu przejściu. W tej chwili usłyszał za sobą chór głosów. Nadciągały sprzątaczki z głównego budynku, zapewne reszta tego samego zespołu. Zdążył cofnąć się do schowka i zaraz wyszły zza rogu. Ujrzał jeszcze, jak stalowe wrota zatrzaskują się z hukiem. Jedna ze sprzątaczek zaklęła. 8 Phónbdager, 5 marca 1996 roku Obserwował twarz mówiącej Katyi Schindler. Siedzieli w małym pomieszczeniu bez okien wyłożonym białymi kafelkami. - Nie rozumiem. Czemu mieliby... Ten, kto mówił po drugiej stronie, musiał być ważny, skoro przerwał jej ostro. Słuchając go, panna Schindler coraz bardziej wpatrywała się błękitnymi oczami w twarz Mikę'a, który siedział na czymś w rodzaju fotela dentystycznego otulony zieloną narzutką, z włosami schowanymi dokładnie pod zielonym czepkiem. Wyglądał na zmartwionego. Ranek zaczął się paskudnie. Mikę obudził się głodny jak wilk. Poprzedniego dnia nie jadł obiadu, a gdy teraz zadzwonił po coś do zjedzenia, spytano go, czy jest panem Diazem, który ma być operowany rano. Tak, to chyba o mnie chodzi, odpowiedział i odłożył słuchawkę. Świadomość, że jego czas się kończy i że na dodatek czeka go operacja, legła na nim ciężarem nie do zniesienia. Mieli złamać mu nos, pewnie nawet wytną mu coś z twarzy swoimi ostrymi skalpelami. Bał się. Poszedł do łazienki po raz ostatni popatrzeć na swój własny nos. Panna Schindler zjawiła się zaraz potem z informacją, że operacja zacznie się o jedenastej. Chciał się jakoś wykręcić, wymówić niezaleczonym jeszcze przeziębieniem, ale gdy spojrzał na nią, zwątpił w siłę jakiejkolwiek perswazji. Od tej pory jego los spoczywał w sprawnych rękach panny Schindler. - Tak, oczywiście. Nie, wszystko już gotowe. 301 Słuchała jeszcze przez chwilę i odłożyła słuchawkę. Zmarszczyła brwi i znów spojrzała na Mike'a. - Coś nie tak? Nagle jakby zdała sobie sprawę ze swego mało służbowego wyrazu twarzy. Uśmiechnęła się sztucznie. - Wszystko w porządku, jest tylko mała zmiana. Nic niepokojącego. W gruncie rzeczy powinien się pan ucieszyć. - Jaka zmiana? - Dzwonił nasz specjalista od operacji plastycznych. To nie on będzie pana operował. Lodowate ciarki przebiegły Mike'owi po grzbiecie. Ktoś się domyślił. Wiedzieli, kim jest. Zamrugał oczami, starając się zapanować nad twarzą. - Nie rozumiem. Panna Schindler uśmiechała się nadal. - Naprawdę nie ma się czym przejmować. Splotła dłonie i usiadła obok niego. - Zdaje się, że dwóch innych chirurgów wyraziło zainteresowanie pańskim przypadkiem. To się zdarza. Gdy trafiamy na jakiś szczególnie interesujący przypadek, wtedy... - A co jest takiego ciekawego w moim przypadku? - przerwał jej Mikę tonem głośniejszym, niż miał zamiar. Panna Schindler po raz pierwszy dała się nieco zbić z tropu. Zmarszczyła na chwilę brwi i potrząsnęła głową. - To nie musi być coś, co my, laicy, rozumiemy czy widzimy. Zresztą, niekoniecznie pan jest tym szczególnym pacjentem. Może opracowali jakąś nową metodę przygotowaną tutaj, w Phónixlager, chirurgiczną lub biochemiczną, którą chcą sprawdzić. - Rozchyliła palce i spojrzała na swoją dłoń. -Korzystają ze sposobności. Mikę poczuł, jak pot spływa mu spod czepka. - Nie wiem, czy mam ochotę zostać królikiem doświadczalnym... - Panie Diaz, pewna jestem, że pan Bruggman przekazał panu, iż tutaj, w Phónixlager, stosujemy naprawdę szczególne metody. Zatrudniamy jedynie światową czołówkę chirurgów. Coś takiego, jak testowanie na pacjentach niesprawdzonych do końca metod nie wchodzi nawet w grę. Często zdarza się natomiast, że sięgamy do sposobów wypracowanych przez nasz zespół. Nowatorskich, ale włączonych już do rutynowej praktyki. Zapewniam pana, że gdyby przejrzał pan naszą dokumentację, musiałby pan przyznać, że stosujemy wyłącznie skuteczne i bezpieczne techniki. - Więc kto będzie operował? Panna Schindler zacisnęła usta w znajomy i niemiły zarazem sposób. I nagle wyraz jej twarzy nieco się zmienił. - No, tym razem, to faktycznie niezwykła sprawa. Aż się zdumiałam. Pan Steffen, ten, z którym właśnie rozmawiałam, powiedział, że zajmie się 302 panem sam szef działu badawczego. Będzie nadzorował operację prowadzoną przez doktora Kesslera, swojego zastępcę. Spojrzała na Mike'a, jakby chciała wyczytać z jego twarzy, co to wszystko znaczy. - Edward Geiger jest prawdziwym geniuszem - powiedziała uroczyście. - To zaszczyt dla pana. Potem wstała, przeprosiła i ruszyła do wahadłowych drzwi. Mikę uniósł ręce z podłokietników. Dłonie miał mokre od potu. Czy miało to coś wspólnego z poszukiwaniami Cathy? A może tylko nagła zmiana wytrąciła pannę Schindler z równowagi? Oparł dłonie o sterylną materię i zacisnął palce na oparciach. Musiał pomyśleć, co będzie lepsze, dla Cathy oczywiście. Czy nalegać na udział pana Steffena, kimkolwiek jest? Ale to tylko sprowokowałoby pannę Schindler do dalszych wyjaśnień, a on wiedział przecież, że przybywając do kliniki powierzył swój los całemu jej personelowi, a nie konkretnemu lekarzowi. Upieranie się przy Steffenie nie miało sensu. Jeśli Geiger był geniuszem, najlepszym tu chirurgiem, to czym się martwić? Panna Schindler wróciła uśmiechnięta ze szklanym naczyniem pełnym różowego płynu. Podała je Mike'owi. - To pomoże się panu odprężyć - powiedziała. Mikę zerknął na napój, jakby podejrzewał kobietę o trucicielskie zamiary. Pomyślał o Cathy i wypił. - Teraz możemy już iść. Ruszyli wyłożonym glazurą korytarzem i dotarli do amfiteatralnej sali operacyjnej. Panna Schindler podprowadziła go do trzyczęściowego wyściełanego fotela z możliwością pełnej regulacji położenia każdego z segmentów. Światło było tu raczej skąpe, chociaż tuż nad głową Mike'a wisiała wielka lampa bezcieniowa. Starał się skoncentrować spojrzenie na chromowej oprawce jednego z reflektorów. Mimo środka uspokajającego nadal się bał. Usłyszał czyjeś kroki. Ktoś wszedł. Nie chciał odwracać głowy, ale z jakiegoś powodu pomyślał, że to może być Cathy. Zerknął. Tuż obok pojawiła się niewyraźna twarz. Spróbował odzyskać ostrość spojrzenia, ale bez skutku. Wciąż widział tylko jasną maskę. - Panie Diaz. Głos brzmiał ciepło i aż za słodko. Obok był ktoś jeszcze. Niewyraźny, jakby powietrze nagle zgęstniało. - Zamierzam wkłuć panu igłę w rękę, panie Diaz. Potem pan zaśnie. Coś użądliło go w lewy nadgarstek. Chciał poruszyć ręką, ale była za ciężka. - Proszę zacząć odliczać... Drugi głos zahuczał obok i utonął, jakby rozproszył się w blasku lamp. Po chwili czarna nicość pochłonęła go niczym fala. Wlała się w niego i utonął. 303 Phónixlager, 5 marca 1996 roku Odłożyła skrzypce, zanim Geiger otworzył drzwi. Wyglądała okropnie: kilka otarć i sińców na twarzy, dolna warga rozcięta. Przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. Irytował ją sposób, w jaki na nią patrzył. Przez miesiąc uwięzienia ich relacje bardzo się zmieniły. Z początku bała się jego skupionego spojrzenia. Miała wrażenie, j akby obserwował j ą ktoś nieobecny, odczłowieczony. Była pewna, że tak właśnie patrzy na nią zza lustra. Próbowała dojrzeć cokolwiek, gasząc światło, ale bez skutku. Wiedziała, że nagrywa jej muzykę, słyszała jak jąpóźniej odtwarza. Teraz jednak jakby w ogóle nie widział swojej podopiecznej. Gdy wbiła w niego wzrok, opuścił głowę. Od czasu napaści Lamberta zrobiło się jeszcze gorzej. Dodatkowo niepokoiła ją pewność, że Geiger odczuwał nie tylko żal, ale jeszcze coś więcej. - Piękny utwór grałaś - powiedział. Spojrzała na niego. Wyglądał, j akby chciał dodać coś jeszcze. - Myślę, że w tak małym wnętrzu Amati brzmi lepiej niż Stradivarius. Cathy nie odpowiedziała. Upuściła skrzypce na łóżko jak bezwartościowy kawałek drewna. - Cathy, chciałbym... - Jeśli chcesz przepraszać mnie za to, co zaszło, to... to... - Oparła się o ścianę i załkała. Zwykła farsa. Przepraszał za Lamberta, jakby sam był bez winy. Szaleniec. Jego głos zabrzmiał nagle o wiele bliżej. Poczuła woń mydła. - Cathy, uważasz, że nie jestem lepszy od tamtego drania. Ale musisz uwierzyć, że jestem. Chcę dla ciebie jak najlepiej. Twoje pragnienie odzyskania wolności kłóci się z potrzebami nauki, ale... - Kłóci się! - krzyknęła Cathy. - Pamiętasz, co ci obiecałem? - Geiger kiwnął głową i spróbował się uśmiechnąć. - Co obiecałeś? - To, że cokolwiek tu zrobię, jest odwracalne. Naprawdę. Cathy zmarszczyła czoło. Geiger spojrzał na jej usta. - Jak twoja warga? - Nie odpowiedziała. Geiger wyraźnie próbował się z nią jakoś porozumieć. - Jak powiedział Proust, Stradivarius dobry jest do przemówień, a Amati do rozmowy - dodał po chwili. - O tak - odparła Cathy. - Amati to o wiele stosowniejszy instrument w więzieniu. Odczekał jeszcze chwilę. Nie przerywała milczenia. Odwrócił się i wyszedł z pokoju. 304 Nigdy nie widziała go jeszcze tak przejętego. Dłuższą chwilę starała się odgadnąć, o co chodzi. Potem wzięła delikatne skrzypce Amatiego i przyłożyła je do bladej szyi. 10 Phónixlager, 5 marca 1996 roku Mikę miał wrażenie, że wynurza się z wielkiej głębokości. W uszach mu szumiało, coraz bliższa powierzchnia dała o sobie znać bólem. Coś wbiło mu się w środek twarzy, jakieś ostrze czy zgoła kołek, który rozszczepił kość i nieustannie przypominał o sobie stłumionymi nawrotami tępego rwania. Chciał przypomnieć sobie, co właściwie się stało, próbował unieść dłoń do miejsca, gdzie w swoim czasie był nos, ale kończyny miał jak z ołowiu. Krzyknął, a raczej zamierzał krzyknąć, bo nikły dźwięk doleciał doń z wielkiej odległości. Czuł suchość w ustach. Przełknął, aż w uszach mu strzyknęło. Nagle usłyszał jakieś głośne dźwięki dobiegające z zewnątrz. Ktoś coś mówił. Woda ściekała do metalowego zlewu. Wszystko brzmiało czysto, tuż obok. Rozróżnił głosy dwóch mężczyzn. Musieli stać koło niego. Spróbował otworzyć oczy, ale powieki były za ciężkie. Jeden z głosów brzmiał znajomo. Już go kiedyś słyszał... - Pacjent powinien obudzić się za dwadzieścia minut. To był głos kobiety, zapewne panny Schindler. Stała przy nim. Poczuł dotyk jej dłoni na ramieniu. - To dobrze, Katyu. Zajmę się nim. Teraz zostaw nas samych. Mikę rozpoznał głos. Ten sam mężczyzna kazał mu odliczać przed zaśnięciem. Usłyszał kroki, trzask zamykanych drzwi. Dwóch mężczyzn zaczęło rozmawiać gwałtownym, podniesionym szeptem. Mówili po angielsku. - To nie czas ani miejsce, panie Krystal. Na dodatek nie jest pan ubrany stosownie, żeby wejść na salę operacyjną. - Przepraszam, profesorze, ale mam instrukcje, które muszę... -Instrukcje! - .. .które muszę wykonać. Tak, profesorze, instrukcje. Pobudzony nagłym przypływem adrenaliny Mikę zdołał mimo resztek narkozy uchylić powieki. Widok zasłaniała mu częściowo owinięta wokół głowy gaza, jednak między nitkami dostrzegł opaloną twarz mężczyzny, którego znał jako Ernsta Krystala. To on próbował go zabić. - Rozumiem. Nagle zobaczył twarz trzeciego mężczyzny, tego z niskim głosem. Dotknął głowy Mike'a. Coś zaszeleściło. Poprawił bandaże. Mikę starał się skupić na rozmawiających. 20 - Zwiastowanie 305 - Mamy bardzo mało czasu, profesorze Geiger. Ten, który poprawiał bandaże, odsunął się i Mikę znów zobaczył ożywioną twarz Krystala. Czy mógłby rozpoznać go po krótkim spotkaniu w porcie lotniczym? Morderca jakby słyszał myśli Mike'a i spojrzał na niego. Mikę opuścił wzrok. W ustach ciągle czuł sztywny język. Zrozumiał, że stojący obok mężczyzna zdejmuje mu opatrunki. Starał się nie dotykać przy tym twarzy. Przesunął dłoń przed oczami Mike'a. Zasłaniająca widok gaza zniknęła. - Zawsze robiłem wszystko, aby zastosować się do poleceń zarządu, panie Krystal, obawiam się jednak, że w tym przypadku nie mogę się podporządkować. - Póki ona tu jest, wszyscy poważnie ryzykujemy. Mikę drgnął spazmatycznie w fotelu. Mężczyźni przerwali rozmowę i spojrzeli na pacjenta. - Ostrożnie z tym bandażem, Egonie. Ten trzeci obserwował oczy Mikę'a. - Prawie już skończyłem, panie Diaz. Zostawię tylko opatrunek na nosie. Przez jakiś tydzień będzie pan musiał na niego uważać. Mikę wpatrzył się w przyjazną twarz, czekając, aż odsunie się i odsłoni Krystala. Co robić? Chciał się poruszyć, ale był zbyt ociężały. Serce waliło mu jak młotem, oddech przyspieszył. -Pacjent chyba się niepokoi-powiedział ten najbliżej stojący. Mikę poczuł, jak znikająkolejne warstwy bandaża. Coraz gorzej. Zginie tutaj, choć Cathy jest tak blisko! Bo przecież to o niej mówił Krystal. To jedyna możliwość. - Walczy z narkozą - zabrzmiał niski głos. Jasny blask padł prosto na opuchłą twarz Mike'a i biały opatrunek kryjący jego nos. Ten, którego nazwano Geigerem, wsunął się między Krystala i Mike'a. Widział teraz jego szerokie plecy. -Lepiej dokończmy rozmowy w pokoju obok-powiedział Geiger. Mikę został sam z lekarzem, który obrócił mu głowę na bok. - Tak będzie lepiej. Proszę się odprężyć. 11 Brig, 6 marca 1996 roku Fotograf z kostnicy miał nie więcej niż trzydzieści lat, cienki wąsik i okulary. Jego włosy przypominały kolorem piasek. Mieszkał w niewielkim bloku przy torach kolejowych ze starszą o kilka lat żoną i głośno popła- 306 kującym akurat dzieckiem. Nazywał się Greber. Mieszkanie umeblowane było skąpo i tanio, przez ścianę dobiegały głosy sąsiadów lub ich telewizorów, a najczęściej i jedno, i drugie. Waterman doszedł do wniosku, że zawód fotografa nie był w Szwajcarii najlepiej opłacany. W każdym razie w małym Brig nie należeli oni do elity. - Proszę posłuchać - powiedział, pochylając się nad stolikiem, gdzie leżały tanie kredki świecowe i kilka plastikowych figurek zwierząt domowych. - Te fotografie za mało nam mówią. Nie widać szczegółów. Potrzebujemy lepszych odbitek. Greber słuchał, siedząc na brzegu małej sofy, dłonie złożył na kolanach. Jak większość ludzi ubogich, stykających się z czymś niezwykłym, przeżywał obecnie katusze obawy przed kłopotami podszyte nadzieją na zarobienie paru groszy. - Mówi pan, że moje zdjęcia niedobre? - spytał. - Chce się pan poskarżyć? - Nie, do diabła. Potrzebuję tylko zdjęć lepszej jakości. Greber przytaknął, jednak strach jeszcze go nie opuścił. - Nie będzie skargi,ya? - spytał znowu. Waterman zerknął na Frau Greber. Obserwowała ich z kuchni z dzieckiem na ręku. Dzieciak pluł obficie kolacją, jednak widok obcego sprawił, że przynajmniej przestał płakać. - Nie, nie zamierzam się skarżyć. Chcę tylko dostać lepsze zdjęcia, lepsze odbitki. - Pytał pan władzy? Policji? Waterman pokręcił głową. - Nie mówił im pan, że moje zdjęcia niedobre? - Nikomu nic nie mówiłem. I nie powiem, jeśli dostanę od pana nowe. Wyczekał chwilę i dodał. - Oczywiście zapłacę za nie. -Ja- powiedział Greber, przytakując. Wreszcie wstąpiła weń jakaś nadzieja. - Ale co źle ze zdjęciami? Wcześniej nikt nie narzekał. Powiedzieli, że mogę nawet dostać pracę w Bazylei. Waterman wyjął zdjęcia otrzymane w amerykańskim konsulacie. Odsunął na bok kredki i zwierzątka i położył fotografie na stole. - Widzi pan? Rozmazane, niewyraźne. Greber przyjrzał się po kolei wszystkim odbitkom. -Ja, bardzo złe. Ale nie ja je robiłem. - Jasne, nie mówię, że to pańska wina. Rzecz w tym, że... - Skąd pan je ma? To nie z mojego studia. Nigdy takich nie wypuszczam. Waterman spojrzał ze zdziwieniem na fotografa. - Dostałem je w konsulacie Stanów Zjednoczonych, a oni od tutejszej policji. 307 Greber potrząsnął głową. - To nie z mojego studia. Nie robiłem tych odbitek. Za oknem przejechała lokomotywa, huknęła sygnałem, aż okna zadrżały. Dziecko znów zaczęło płakać i matka musiała zająć się kołysaniem. Potem zniknęła z pola widzenia. W jednym z sąsiednich mieszkań ktoś nastawił głośniej telewizor. - Mogę zapalić? - spytał Waterman, wyjmując paczkę papierosów. -Poczęstuje się pan? Greber spojrzał w kierunku kuchni i przytaknął. - Dzięki. Waterman podał mu ogień. - Wyjaśnijmy zatem - powiedział, zaciągając się dymem. - To nie są te zdjęcia Matta McArthura, które pan robił? Greber znów pokręcił głową. - Negatywy te same, inne odbitki. Jedno i drugie dałem w kostnicy do akt. Nie zatrzymuję negatywów. - A ile odbitek robi pan normalnie? Greber wzruszył ramionami. - Zależy. Zwykle sześć. To był gwiazdor filmowy. Chyba było dwanaście. - Rozumiem. Waterman zastanowił się. Nagle coś do niego dotarło. - I tych odbitek też pan sobie nie zostawia, na przykład do własnych zbiorów? Greber wydmuchnął powoli dym. Wstał, uchylił okno i znów usiadł. - Nie. To verboten. Zakazane. Nigdy tego nie robię. Mam tylko odbitki. Bardzo małe. Waterman starał się spojrzeć mu w oczy, ale on z wielkim zainteresowaniem zaczął układać kredki na blacie. - Szkoda - powiedział. - Przecież nie codziennie ktoś równie sławny trafia do waszej kostnicy, prawda? Miałby pan co pokazać wnukom. - Moja żona nie lubi takich zdjęć. Z powodu dziecka i tak dalej... Waterman oparł się w fotelu. - Jasne, ale na tym można zarobić. Sam znam jednego dziennikarza w Los Angeles, który dałby fortunę za to zdjęcie. „Exclusive!" Zna pan ten magazyn? Greber pokręcił głową. - Płacą wielkie pieniądze za podobne rzeczy: zmarli aktorzy, gwiazdy pop na odwyku, politycy na rozbieranych imprezach. Żyją z tego. - Ile płacą? - spytał Greber. - Tysiące dolarów, a za kogoś takiego jak McArthur nawet dziesiątki tysięcy. Greber roześmiał się. Cały strach uleciał, została tylko nadzieja. Waterman poczekał, aż cyfry utrwalą się w wyobraźni. Ostatecznie mieć dziesięć tysięcy, a nie mieć dziesięciu tysięcy to wielka różnica, szczególnie dla kogoś, kto nigdy nie dysponował podobną sumą. - Oczywiście, sam panu tyle nie zapłacę - powiedział. - Ja chcę tylko spojrzeć na zdjęcia. Nie zamierzam ich publikować. Greber wciąż bawił się kredkami. Przymrużył oczy przed dymem. Waterman widział, jak fotograf smakuje papierosa. Pewnie żona kazała mu rzucić palenie ze względu na dziecko albo dla oszczędności. Waterman podsunął paczkę w jego stronę. Greber wyjął kolejnego i odpalił od poprzedniego. Wstał. - Dobrze, proszę za mną - powiedział. Poprowadził Watermana do jedynej chyba sypialni: dwa łóżka zestawione razem pod ścianą i kojec naprzeciwko drzwi. Wzdłuż ściany stały szafy. Żeby otworzyć jedną z nich Greber musiał przesunąć kojec. Przez okno widać było miasto i zadrzewione stoki zalane blaskiem księżyca. Z najwyższej półki zdjął kartonowe pudło pełne pociętych kawałków gazet. Postawił je na podłodze i zaczął przetrząsać zawartość. W końcu wyciągnął plastikowy folder pełen czarno-białych odbitek. Nie wszystkie przedstawiały sztywnych. Waterman zobaczył trochę portretów, nieco golizny, również obscenicznej: potężne białe uda w siatkowych pończochach, wysunięte groteskowo języki. Sądząc po jakości zdjęć i modelek nie była to chyba kopalnia złota, ale tym niech już się fotograf martwi, pomyślał. Poczekał, aż Greber wręczy mu właściwe zdjęcie. Przy drzwiach było kiepskie światło. Podszedł do stołu i zapalił lampę. Te odbitki były inne. Nieco jaśniejsze, o wiele ostrzejsze. Tors aktora rysował się wyraźnie z każdym pieprzykiem i zmarszczką. - Ma pan jakąś lupę? - spytał. Greber sięgnął do kartonu i wydobył szkło powiększające, zamocowane na srebrnej rączce, która musiała chyba być trzonkiem jakiegoś noża. Waterman przyjrzał się uważnie zdjęciom. Pierwsze zrobiono z boku, drugie z góry. Na pierwszym nie dostrzegł niczego niezwykłego, za to następne... Pokazało wszystko. Podało jak na tacy. Mała, biała blizna długa na dwa centymetry, tuż pod piątym żebrem. To dlatego zdjęcia przekazane amerykańskim władzom były tak niewyraźne. Trzeba było ukryć ślad operacji, której oficjalnie nigdy nie przeprowadzono. - Przekonał się pan? - spytał Greber. - Robię bardzo dobre zdjęcia, ja'? Nie ma na co narzekać. Waterman sięgnął do portfela. - Absolutnie nie ma na co, panie Greber. W żadnym wypadku. - Ile za to zapłacą? Waterman uśmiechnął się. 308 309 - O ile będzie pan ostrożny, to naprawdę dużo. Ale na razie niech pan je da na przechowanie do jednego z waszych banków. - Do banku? A czemu aż do banku? - A dlatego - powiedział Waterman, wręczając fotografowi sto dolarów i pięćdziesiąt franków - że jeśli ktokolwiek dowie się, że pan je ma, może pan nie pożyć wystarczająco długo, żeby wydać to, co panu dałem. 12 Phónixlager, 6 marca 1996 roku Opojrzał na nitkę śliny snującą się za mlecznymi wymiocinami. Z~muszli O zalatywało ostro środkami dezynfekcyjnymi. Już trzeci razy brały go nud-ności, chociaż nie miał przecież czego zwracać. Żołądek znów skurczył się boleśnie, ale skończyło się na splunięciu. Katya Schindler ostrzegała go przed skutkami narkozy, nie spodziewał się jednak czegoś równie dramatycznego. Wyprostował się znad klozetu i oparł głowę o otwarte drzwi łazienki. Spał twardo przez osiemnaście godzin. Obudził się koło ósmej i zaraz pognało go do toalety. Ledwie zdążył z dłonią przyciśniętą do ust. Na dodatek huczało mu w głowie. Teraz czuł się nieco lepiej: już nie jak potępieniec skazany na wieczne męki, ale jak przeczuwający rychły zgon terminalnie chory. Złapał się umywalki. Wstał i spojrzał w lustro. Czerwone oczy obcego faceta z wielkim jak beza opatrunkiem na nosie. Zerknął w otwór odpływu i splunął obficie. Spróbował pozbierać myśli. Długi sen obfitował w koszmary, które na dodatek uparcie mieszały się z jawą. Wciąż pamiętał usłyszane na sali operacyjnej słowa Krystala: póki ona tu jest, wszyscy poważnie ryzykujemy. Zatem Cathy była w klinice, bo cóż innego mogło znaczyć to zdanie? Musiało chodzić o nią. Odkręcił kran i starając się nie moczyć opatrunku przemył lekko oczy. Nie rozumiał tylko, czemu Cathy miała narazić ich na" niebezpieczeństwo. Czy naprawdę trafiła na coś szczególnego, jak twierdził ten gość na schodach, Waterman? Mikę dotknął opatrunku. Co zamierzali z nią zrobić? A przede wszystkim, czemu ją przetrzymywali? Jak to się stało, że jeszcze jej nie zabili? Tyle pytań... -Au. Niechcący dotknął jednego ze szczególnie wrażliwych miejsc nowego nosa. Zerknął w lustro. Co oni nawyrabiali? Ale nie pora martwić się nosem. Cathy siedzi uwięziona gdzieś w głębi góry, za tymi drzwiami, których nie 310 można pokonać, a czasu jest coraz mniej. Owszem, mógłby przemknąć się za sprzątaczkami, ale co dalej? Przecież zaraz go zauważą. Nawet jeśli spróbuje udawać kogoś uprawnionego do przekraczania wszystkich drzwi na świecie, to sprzątaczka, która zajmowała się jego pokojem, i tak go pozna. Pękaty opatrunek na nosie nie dodaje człowiekowi powagi. Trzeba będzie wykombinować coś innego. Wczesnym popołudniem resztki narkozy ostatecznie wywietrzały mu z organizmu. Zdołał utrzymać lunch w żołądku i gotów był stawić czoło Katyi Schindler, która miała zjawić się o trzeciej. Korciło go, by zostawić w szkółce narciarskiej wiadomość dla Tani. Zdałby jej sprawę z tego, co odkrył. Leżał właśnie na łóżku i zastanawiał się, czy podobny manewr nie byłby jednak zbyt ryzykowny, gdy rozległo się pukanie do drzwi. - Jak się pan czuje? Panna Schindler nie założyła uniformu, tym razem pokazała się cała w czerniach, które wydobyły złowrogi pierwiastek jej symetrycznej urody. - Brak nowin sam w sobie jest dobrą nowiną. Uśmiechnęła się, chociaż nie zrozumiała, co Mikę chciał przez to powiedzieć. - Będzie pan musiał nosić opatrunek przez tydzień. - Jak często powinienem go zmieniać? -Nie będzie pan go zmieniał. Musi był idealnie czysty, bo inaczej łatwo o infekcję. Przez co najmniej pięć dni operowane miejsce będzie zbyt wrażliwe, by je odsłaniać. - Wspaniale. - Powinien pan odpoczywać i pilnować swego nosa. Mikę spojrzał na dziewczynę, ale nie dostrzegł śladu uśmiechu. Chyba nigdy nie żartowała. Gdy zamknęła za sobą drzwi, przeszedł do saloniku i stanął przy oknie wpatrzony w góry. Zbliżała się godzina siedemnasta, sposobna chwila, żeby przekraść się do wnętrza góry. Wyobraził sobie, jak stoi przed stalowymi drzwiami, ale chociaż się starał, nie potrafił zobaczyć siebie po drugiej stronie. Sprzątaczki przejdą i hydraulicznie poruszane drzwi zaczną się za nimi z wolna zamykać. Odczekiwanie, aż sprzątaczki odejdą gdzieś dalej, nie wchodziło w grę. Chyba, żeby... Mikę przysunął się do okna. Chuchnął na szybę, aż pokryła się kręgiem mgiełki. Gdy już przejdą, a drzwi zaczną się zamykać, trzeba podejść i jakoś je zablokować. Jeśli wsunie coś między drzwi a framugę, będzie mógł poczekać, aż znikną w laboratorium. Chyba nie zauważą braku szczęku zapadających rygli. A gdy już będzie w środku... Co wtedy? Uniósł dłoń do opa- 311 trunku, ale opuścił ją powoli. Nie ma sensu rozważać teraz, co ma zrobić. Będzie musiał znaleźć Cathy. Może mu się poszczęści. Spojrzał na swoje spodnie. W każdym razie musi się przebrać. Może założyć fartuch personelu pomocniczego? Pomyślał o szatni w korytarzu, gdzie pierwszego dnia trafił na ubranie, i ruszył żwawo do drzwi. Korytarz świecił pustkami. Szybko wszedł do schowka i zamknął za sobą drzwi. W słabym, dolatującym z zewnątrz poblasku poszukał kontaktu. Przy drzwiach niczego nie znalazł, dostrzegał jednak kitle wiszące na ścianie. Wybrał dwa i korzystając z faktu, że korytarz wciąż był pusty, przemknął z powrotem do pokoju. Obejrzał je przy oknie, stwierdził, że jeden z kitli jest bez wątpienia damski. Drugi, nieco większy, też chyba nie należał do mężczyzny. Miał wielkie szare guziki i kieszeń naszytą na lewej piersi. Mikę założył go i poszedł do łazienki obejrzeć się w lustrze. Zaraz gorzko tego pożałował. Za dziesięć piąta czekał już w pakamerze przed stalowymi wrotami. Główny budynek kliniki opuścił z kitlem zrolowanym pod pachą jak ręcznik i egzemplarzem „Wall Street Journal" w lewej ręce. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Dziewczyna w recepcji jakby w ogóle nie zauważyła Mike'a lub przynajmniej to udała. W mrocznym pomieszczeniu włożył fartuch i zwinął gazetę w rulon. Musiał poczekać na ostatnią grupę sprzątaczek, których razem powinno być cztery, i dopiero wtedy zaklinować drzwi. Czekał wdychając słaby odorek nieświeżych jaj, farby drukarskiej i antyseptyczną woń kitla. Ktoś odezwał się głośno w gabinecie zabiegowym. Mikę starał się wyrównać oddech, ale w miarę upływu czasu serce biło mu coraz szybciej, aż oddech zaczął przypominać dyszenie. Zdawało mu się, że stoi tu godzinę. Pot spływał mu po twarzy. Wreszcie otworzyły się drzwi na końcu korytarza. Usłyszał głos „swojej" sprzątaczki. Serce podeszło mu do gardła. Liczył kroki nadchodzących. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... wyszły zza rogu. Zatrzymały się przed pakamerą. Mikę ścisnął gazetę w dłoni, modląc się, żeby go nie odkryły. Rozległ się szelest, szczęknęły bolce wrót. Wózek ruszył przez próg. Mikę pohamował odruch, aby wyjrzeć. Musiał poczekać na pozostałe dwie kobiety. Wtedy przyjdzie pora na jego ruch. Drzwi zatrzasnęły się, zapadła cisza. Mikę nasłuchiwał. Znów jakiś głos z gabientu zabiegowego. Słowa, chyba po niemiecku. Plusnęło głośno, rozległ się śmiech. Mikę przycisnął ucho do drzwi. Nic. Może dzisiaj wyznaczono tylko dwie sprzątaczki? Dłoń z gazetą zwilgotniała nieprzyjemnie. Napięcie zaczęło przyprawiać go o ból głowy, nos też dokuczał. Drzwi otworzyły się i Mikę zastygł w gotowości, to jednak tylko ktoś wychodził po kąpieli błotnej. Zahuczało niemieckojęzycznymi głosami. Ucichły wraz z za- 312 mknięciem drzwi do kliniki. Znów cisza. Mikę pomyślał, że za chwilę oszaleje. Podrapał się po spoconej głowie. Minęło chyba dziesięć minut, nim uchylił drzwi. Światło na korytarzu było zgaszone. Wysunął się nieco bardziej, gdy nagle lampy zapaliły się, usłyszał głośne staccato kobiecych głosów. Spóźniły się i teraz nadchodziły pospiesznie, popychając wózek. Mikę ledwie zdążył cofnąć się do pakamery. - Ma yo, non hofatto niente! - Ecco tua problema. Umilkły na wysokości schowka, jedna oparła się nawet o jego drzwi. Mikę słyszał jej oddech. Stuknęły ciężkie zapadki, kobiety pchnęły wózek przez próg. Mikę odczekał jeszcze sekundę i uchylił drzwi. Druga kobieta znikała z pola widzenia. Wstrzymał oddech, przygotował gazetę. Wrota już się zamykały. Wsunął papier między stalową krawędź a framugę. Przycisnęła złożoną po wielekroć gazetę niczym kawałek ligniny. Bolce wsunęły się na miejsce. Mikę nie wierzył własnym oczom: spłaszczony kawałek zadrukowanego papieru sterczał z niewidocznej szczeliny. Co będzie, jak to zobaczą? Pociągnął i prawie połowa gazety została mu w dłoni. Znów usłyszał głosy i schował się do pakamery. W głowie łomotało mu coraz boleśniej. - Jeśli nawet nie dostaniemy wyników do końca tygodnia, będziemy mogli przejść do modelowania komputerowego drugiego etapu. Głos należał do mężczyzny. Mikę czekał, aż odkryją resztę gazety. Na chwilę zapadła cisza. Wrota się otworzyły, mężczyźni zamilkli. Gdy przeszli, Mikę wyjrzał, ale na podłodze nic nie leżało. Wciąż miał na sobie kitel sprzątaczki. Zdarł go i cisnął do skrytki. Potem wrócił do swojego pokoju. W środku strzelił sobie pełną szklaneczkę szkockiej. Miał wrażenie, że jeszcze chwila, a głowa mu eksploduje. -Kurwa. Podszedł do okna i wyjrzał w ciemność. Dopił szkocką i znów zaklął, tylko ciszej. - Spieprzyłem sprawę, Cathy. Przycisnął dłoń do ust i zagryzł palce. Ból go otrzeźwił, łzy napłynęły do oczu. - Cathy. Zaczął krążyć po pokoju. Od czasu do czasu dotykał lekko obolałego nosa. W końcu opadł wyczerpany na jeden z foteli. Obudził się o wpół do ósmej. Spojrzał z niedowierzaniem na zegarek i wstał, jakby zaraz miał gdzieś iść. Ale dokąd? Została mu już tylko jedna możliwość. / 313 O ile dobrze pamiętał, pióropusz pary pojawił się mniej więcej nad środkową częścią kliniki. Jedynym sposobem, aby dostać się do systemu wentylacyjnego, jest wspinaczka po skałach. Ale jak wyjść na zewnątrz? Dziewczyna w recepcji nie wypuści go. Może zrobić coś, żeby opuściła na chwilę stanowisko? Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Potem przypomniał sobie o tarasie na piętrze. Stamtąd mógłby znaleźć drogę wyżej. Ryzykował wprawdzie, że napotka japońskich zapaśników, ale trudno. Pozostawała dziewczyna w recepcji. Jak ją ominąć? Wprawdzie zwykle tkwiła z nosem w magazynie, ale jeśli tym razem uniesie głowę? Tupnął ze złości. Gruby dywan stłumił dźwięk. Dość zwłoki. Jeśli ma coś zrobić, nie powinien dłużej rozmyślać. Pieprzyć recepcjonistkę! Gdyby spytała go, co robi, powie, że ma ochotę na przechadzkę, żeby zmienić otoczenie. Im bliżej recepcji, tym wolniej przebierał nogami. Wróciły wątpliwości. Miał na sobie tylko golf i spodnie, a przecież na zewnątrz musi panować nielichy ziąb. Niemal się zatrzymał, ale po chwili ruszył dalej. Nie spoglądając na dziewczynę, podszedł do drzwi windy i nacisnął guzik. Trwało całą wieczność, nim kabina zjechała. Był pewien, że dziewczyna patrzy na niego, czuł jej oczy na tyle głowy, aż wzdrygnął się od tego. W końcu drzwi rozsunęły się i nikt nie zawołał go z tyłu. Wszedł do jasnej kabiny. Drzwi zasunęły się. Na piętrze spojrzał w lewo, czy nie ma tam Japończyków. Pusto, cisza i ginący w dali korytarz. Wyjście na taras było tuż obok windy: drzwi z aluminiową klamką i staromodnym zamkiem. Złapał za zdumiewająco zimną-klamkę i nacisnął. Nie poruszyła się. - Cholera. Zamknięte. Spróbował dojrzeć cokolwiek przez szybę, ale zobaczył tylko swoje odbicie z wielkim, komicznym wręcz opatrunkiem na nosie. Dalej zauważył śnieg i lód na framudze. Może drzwi zamarzły. Jeszcze raz ujął klamkę i nacisnął, powoli zwiększając napór. Gdy się poddała, krzyknął odruchowo. W ciszy jego głos zabrzmiał prawie ogłuszająco. Ugryzł się w język i spojrzał na boki, ale strażnicy jakoś się nie pojawili. Pchnął drzwi. Ani drgnęły. Pociągnął je ku sobie, chociaż nie wyglądało, aby otwierały się do wewnątrz. Potem znów pchnął, tym razem całym barkiem. Powietrze było niewiarygodnie zimne. Golf nie chronił przed wiatrem. W środku nie było słychać zawieruchy, tutaj jednak wicher wył potępieńczo, ciskając w twarz drobiny lodu. Mikę osłonił jedną ręką nos, drugą schował przed chłodem pod pachą. Na niebie błyszczał srebrzyście cienki sierp księżyca, jego światło kładło się widmowo na dywan dziewiczego śniegu na tarasie. Z boku tkwiły złożone leżaki, czekając na lepszą pogodę. Mikę podszedł powoli do balustrady. Puste lądowisko dla śmigłowców oświetlała blada poświata lamp przy recepcji. Zęby mu dzwoniły, lewa połowa twarzy zdrętwiała. Oparł się o balustradę plecami i spojrzał w górę, tam gdzie powinien znajdować się wylot 314 przewodów wentylacyjnych. Ściana była nierówna, głębokie cienie świadczyły o obecności licznych wgłębień, być może nawet jaskiń, nie dostrzegł jednak niczego przypominającego sztuczny otwór. Silny podmuch wiatru cisnął mu w twarz garść lodowych igieł. Spojrzał na drzwi tarasu: słaby blask korytarza kusił ciepłem, jednak Mikę wiedział, że nie zawróci. Za daleko zaszedł, by raz jeszcze pogrążać się w bezczynności. Musiał iść dalej. Poszukał dobrego miejsca, by wdrapać się na skalną ścianę. Tam gdzie balustrada kończyła się wnikając w kamień, odkrył szczelinę biegnącą po przekątnej od cementowego wspornika. Z wolna przestawał czuć uszy i tylko próbował chronić opatrunek, który zamókł i coraz słabiej trzymał się skóry. Mikę ukrył się za wspornikiem i obmacał gazę. Jeden z plastrów zwisał luźno. Próba przyklejenia go z powrotem skończyła się nagłym atakiem bólu. Odpoczywać i pilnować swego nosa... Podmuch wiatru niemal przerzucił go nad balustradą. Nie spadłby daleko, ale przegrałby wszystko, nie miał co do tego wątpliwości. Nawet jeśli niczego by nie złamał, nie mógł przecież po prostu wrócić głównymi drzwiami. W razie utraty przytomności zamarzłby w ciągu pięciu minut. Zmrużył oczy przed wiatrem i poszukał oparcia na skale. Pół metra od miejsca, gdzie stał, zobaczył niewielkie wgłębienie, w sam raz na czubek buta. Wyciągnął nogę. Za daleko. Miał dość. Nie do końca wiedząc, co czyni, rzucił się na oślep. Uderzył się w głowę. Zadzwoniło mu pod czaszką i strumyk krwi pociekł z czoła na oczy. Tyle dobrego, że wiatr osłabł. Stał nieruchomo, czarna skała napierała mu na ramiona. Nie było tu wygodnie, ale szczelina dawała jakąś osłonę. Spojrzał w górę. Co dalej? Pojął nagle, że musi porzucić wszelkie plany i po prostu wspiąć się jak najwyżej. Niebezpieczna sprawa. Mróz pozbawił go chyba rozsądku, czas przywołać się do porządku. Postanowił patrzeć cały czas w dół i pilnować, by nie oddalić się zbytnio w pionie od tarasu. Wtedy może trafi na odwietrznik. Zamrugał energicznie. Nie czuł prawie twarzy, nawet rana na czole przestała boleć. Uniósł lewą nogę, poszukał jakiegoś wsparcia i dźwignął się o kilkadziesiąt centymetrów. - Spokojnie, Cathy, już idę do ciebie. Wspinał się, powtarzając jej imię. Dodawało mu to sił, chociaż ledwie słyszał swój głos przez wycie wiatru. Mówił jej, że ją kocha, że kocha jej włosy i oczy, że źle go zrozumiała, że wszystko zaraz wyjaśni, naprawi. Po dziesięciu minutach powolnej wspinaczki odpoczął oparty o skałę. Oddychał ciężko, dłonie wcisnął pod pachy. Przed sobą widział odkryty stok pokryty śniegiem i czuł, jak zamiera w nim nadzieja. Musi sprawdzić, jak wysoko zaszedł. Wiatr smagnął mu twarz lodem, ale nakrył nos i zerknął na skały poniżej. Nic. Dojrzał tylko kamienie i nic więcej. Zanim panika zawładnęła nim całkowicie, spostrzegł jaśniejszy obszar naprzeciwko głównego wejścia. 315 Trochę w prawo. Będzie musiał wyrównać lekkim trawersem. Nagle dobiegł go dziwny dźwięk. Zatrząsł się. Zrozumiał, że po prostu się śmieje. Głośno i histerycznie, aż gorące łzy popłynęły mu po twarzy. Wcisnął się w szczelinę i spróbował uspokoić się, wyrównać oddech. Zerknął w górę, gdzie z nierównej skały wyrastały zapory mające powstrzymać lawiny. Dalej spod śniegu sterczał wielki głaz w białej czapie. I jeszcze coś. Mikę zamrugał, ale to niewiele dało, musiał przetrzeć oczy. Dojrzał ścieżkę. Pierwotnie musiały używać jej kozice, ludzie tylko poszerzyli szlak. No tak. Jeśli wykuto w górze jakieś szyby wentylacyjne, część prac trzeba było wykonać od zewnątrz, konieczna też była konserwacja i oczyszczanie wylotów, szczególnie po silnych śnieżycach. Poczuł przypływ adrenaliny. Ruszył z wolna w kierunku ścieżki. Teraz łatwiej było iść, choć stracił osłonę. Wiatr dął mu w plecy, czasem miotał lodowatymi igiełkami, jednak ruch rozgrzewał, pobudzał, ułatwiał samokontrolę. Od czasu do czasu zerkał w dół, na mglisty poblask kliniki. Zatrzymał się po dziesięciu minutach. Oddychał płytko, nie czuł rąk ani nóg, cały lewy bok i plecy oblepione miał śniegiem. Nadal nie widział niczego, co przypominałoby wywietrznik. Wiedział, że jeszcze chwila, a zamarznie. Próbował wymówić imię Cathy, ale obmarzłe usta nie chciały go słuchać. I bolały. Przy kolejnym podmuchu zamknął oczy i poczuł, że spada w tył. Zdumiewające. Miał wrażenie, że robi mu się ciepło, ogarnia go spokój, jakby wrócił do sypialni w nowojorskim mieszkaniu Cathy. Z kolumn płynęła muzyka, partita skrzypcowa Bacha. Zobaczył obrazy na ścianach, sterty książek i kompaktów. Krzywe, grożące w każdej chwili upadkiem. I jeszcze twarz Cathy, chociaż inną. Miała puste oczy, z nosa wychodziła jej rurka. Pochylił się, by pocałować jej czoło. Odgarnął kosmyk czarnych włosów, ale zostały mu na palcach. Była łysa, z głowy wystawały metalowe rurki. Zupełnie jak na zdjęciu kota, które widział w domu Anny. Otworzył oczy. Przez chwilę niczego nie widział, twarz pokrywał mu śnieg. Odgarnął go palcami sztywnymi jak szpony. Zaśnij, a umrzesz tutaj. Ta myśl zmąciła mu spokój niczym kamień wrzucony do stawu. Pojął, co się z nim dzieje. Wsunął język między zmarznięte wargi i zacisnął szczęki. Nie poczuł bólu. Wciągnął dolną wargę i ścisnął ją zębami, wściekły na siebie, na własną głupotę, na pogodzenie z klęską. Poczuł smak krwi sączącej się z jakby martwej, zimnej wargi. I ciepło. Poruszył głową na boki, aż w końcu uniósł się gwałtownie, jak szarpnięta za drut marionetka. Mrużąc oczy zobaczył, że sunie ku niemu coś dziwnego: wyższe niż człowiek, świecące jak duch. Zbliżało się szybko. Mikę był pewien, że teraz umrze. Widmo ogarnęło go, ale nie było zimne, tylko ciepłe. I zaraz zniknęło, a on dalej siedział na skale, a krew kapała mu z przegryzionej wargi. Po chwili ze skały, o jakieś sześć metrów niżej, wynurzył się kolejny duch. Mikę znalazł wreszcie szyb wentylacyjny. 316 Wstał niezgrabnie i ruszył naprzód, jednak lód pod stopami, stromizna i wyczerpanie zrobiły swoje. Upadł głową naprzód i zjechał, obijając sięo kamienie. Zatrzymał się dopiero o metr od otworu. Dopełzł doń na czworakach. Był idealnie okrągły, wejście zamykała stalowa krata. Ze środka biło ciepłe powietrze, para kondensowała się w mgiełkę nad jego głową. Mikę wsunął palce w otwory kratownicy i pociągnął. Nie drgnęła. Obmacał sztywnymi palcami krawędź, ale okazała się całkiem gładka. Dla odmiany pchnął z całych sił. Bez skutku. Usiadł i przyjrzał się przeszkodzie. Nie mógł uwierzyć w porażkę na ostatnim etapie. Wiatr wiał wzdłuż stoku, miotał drobinami lodu, ale nagle uspokoił się, jakby ktoś wyłączył gigantyczny wentylator. Mikę wparł nogi w kratownicę i nacisnął. Kawał stali ześliznął się z podpórek i runął z łomotem w głąb szybu. Mikę zamarł, jednak po chwili poszukał stopami oparcia wewnątrz włazu. Przewód miał metalową obudowę z ożebrowaniem co parę metrów. Całość była mocowana nitami, podobnie jak wielkie wrota we wnętrzu góry. Dziwna konstrukcja, zapewne z lat pięćdziesiątych. Szyb opadał stromo i Mikę musiał mocno trzymać się metalowego ożebrowania, żeby nie spaść. Po pięciu minutach wędrówki trafił na kratownicę. Zablokowała się na sztorc i trzeba było przeciskać się obok niej. W dali widniało kółko blasku nie większe od srebrnej dolarówki. Poczekał, aż ciepłe powietrze ogrzeje płuca i przywróci czucie w rękach. Dotknął pulsującego teraz bólem rozcięcia na czole, possał paskudnie skaleczoną dolną wargę. Poharatało go trochę, ale żył i nie zamierzał umierać. Wiedział już, że był bliski zamarznięcia i trafił na szyb praktycznie w ostatniej chwili. Nie miał pojęcia, czy szyb doprowadzi go do upragnionego celu, jednak jeśli dochodził do laboratoriów, może da się węchem wyczuć ich położenie. Laboratoria śmierdzą przecież zawsze jednakowo, prawda? O wiele intensywniej niż klinika, której woń zapamiętał. Siedział dość długo pozwalając, aby ciepło wypełniło jego ciało. Potem odetchnął głęboko i sięgnął stopą do następnego złącza. Kolejne pięć minut schodzenia i szyb zaczął z wolna przybierać poziome położenie. Mikę zwinął się niemal w kłębek, by zmienić pozycję i dalej popełzł na czworakach, głową naprzód. Przed nim było całkiem ciemno. Powietrze w przewodzie uległo zmianie, chwilami wychwytywał zapach antyseptyków, a czasem przepływ słabł i temperatura spadała. Trudno było przesuwać się nad wystającymi złączami i niebawem poobijał sobie kolana. Po trudnym do określenia czasie przystanął i zaczął nasłuchiwać. Poza szumem powietrza wkoło panowała cisza, nie mącił jej nawet podmuch. Myśl o otaczających go niezliczonych tonach skał działała deprymująco. Ruszył dalej mrugając kilkakrotnie, jakby chciał przegonić ciemność sprzed oczu. Pomiędzy jednym a drugim oddechem powtarzał imię Cathy. Perspektywa pojawienia się w jasno oświetlonym laboratorium i tak przerażała go bardziej niż 317 wędrówka ciemnymi i ciasnymi szybami. Uznał, że lepiej nie myśleć za dużo i skupić się na działaniu. Ból kolan stał się nie do zniesienia. Mikę zatrzymał się i położył płasko na brzuchu. Wsłuchiwał siew swój ciężki oddech, po chwili jednak wychwycił coś jeszcze, jakby postukiwanie. Cisza, słaby szum powietrza i odległy dźwięczny stukot. Jakby zamykanych nożyc. Całkiem blisko. Spróbował precyzyjnie ustalić kierunek. Na pewno gdzieś z przodu. Brzęk i znów cisza. Co to mogło być? Może jakaś maszyneria? Na przykład termostat. Ale to brzmiało, jakby ktoś przecinał drut. Znów nastawił ucha. Nic. Uniósł się na kolana, zacisnął zęby z bólu i przesunął się o kilka metrów. Wyciągnął lewą rękę w bok i omal nie wpadł w czarną pustkę. Uspokoił oddech i ostrożnie zbadał krawędź otworu. Obok przebiegał pionowo inny szyb, 0 mniejszym przekroju. Pachniało w nim nieco inaczej, powietrze było bardziej wilgotne. Wsunął się do środka. Tutaj była drabinka. Mikę znów musiał się odwrócić, by nogi były na dole. Przez chwilę masował sobie kolana, potem postawił stopę na pierwszym szczeblu drabinki i sprawdził, czy wytrzyma. Zszedł kilka szczebli w dół i odpoczął wsparty plecami o przeciwległą ścianę. Co teraz? Nie miał pojęcia, jak głęboko dotarł. Wydawało mu się, że może już być poniżej poziomu kliniki, blisko piętra zajmowanego przez personel. Stuk. Zabrzmiał głośno jak wystrzał. Zaskoczony Mikę omal nie stracił oparcia. Miał wrażenie, że dźwięk doleciał gdzieś z lewej, a nie z przodu, jak mu się zdawało przedtem. Pomacał dłonią po lewej stronie dużego, poziomego szybu i trafił na pustkę otworu podobnego do tego, w którym był. Widać dotarł do większego węzła. Wsunął głowę do poziomego szybu. Im dalej się posuwał, tym silniejsza była woń antyseptyków. Zatrzymał się. Gdzieś z przodu ktoś się przemieszczał. Znów zaczął nasłuchiwać i usłyszał coś jakby ludzki głos, właściwie nucenie. Głos wydał mu się znajomy, ale nie umiał skojarzyć go z czasem 1 miejscem. Głośne stuknięcie i wyraźne westchnienie. Serce waliło mu w przytulonej do ściany szybu piersi. Ten ktoś przesuwał się w jego stronę. Słyszał postękiwania i szelest kolan i łokci szorujących po blasze. Zaczął się wycofywać jak najciszej. Gdyby zdołał wrócić do pionowego szybu, zniknąłby z pola widzenia. Spieszył się, jak mógł... Nagle szyb wypełniło światło. Mikę zobaczył wyraźnie ginący w perspektywie żebrowany przewód. Światło pochodziło chyba z ręcznej latarki. Po chwili tajemniczy osobnik przesunął się przed dalekim wylotem i zniknął. W ciemności pełgały jeszcze odblaski coraz odleglejszego światła. Mikę ruszył naprzód w nadziei, że póki tamten się przemieszcza, nie usłyszy hałasu intruza. Gdy dotarł do końca przewodu, spojrzał w lewo, ale nieznajomy już zniknął. Widać było tylko daleki blask od latarki. Znów rozległ się głośny stuk. Mikę obrócił głowę w prawo i ku swojemu zdumieniu ujrzał o wiele słabszy, ale stały blask. Wejście? Dokąd prowadzi? Zastanawiał się, co właściwie tamten człowiek robił w szybie. Kontrola, prace naprawcze? Płynące z tamtej strony powietrze pachniało laboratorium. Mikę zawahał się i wtedy usłyszał dobiegające właśnie stamtąd dźwięki muzyki. Z początku ledwie je wychwytywał, brzmiały dziwnie, jednak z pewnością nie był to ludzki śpiew. Skrzypce. To Cathy. Cathy gra na skrzypcach. Mikę chciał odruchowo zerwać się na równe nogi i pobiec, ale uderzył głową w obudowę szybu. Szybko ruszył w kierunku źródła dźwięku. Istniało niebezpieczeństwo, że technik wróci tą samą drogą i natknie się na niego, należało zatem uciekać możliwie jak najprędzej. Zacisnął zęby i żeby nie myśleć o obolałych kolanach, zaczął wyobrażać sobie Cathy. Dotarłszy do wylotu zwolnił, zatrzymał się na chwilę nasłuchując. Muzyka wciąż brzmiała, hałasy z szybu ustały. Musiał pokonać kolejny ostry zakręt, za którym szyb się zwężał. Ledwo starczało miejsca na ramiona. Pełzł, spędzając mruganiem krople potu z powiek. W końcu zobaczył otwór. Ktoś zdjął po prostu kratkę z wywietrznika, prostokątnej ramy z zamkiem u dołu. Mikę podpełzł jak najciszej i wyjrzał na wyłożony szarym linoleum korytarz. Muzyka ucichła, zapadła cisza, ale tylko na chwilę, gdyż zaraz ten sam fragment rozbrzmiał od początku. To mogło być nagranie, dźwięk był zbyt słaby. Mikę wychylił się i spojrzał w lewo, bo stamtąd wyraźnie dobiegał głos skrzypiec. Nie słyszał żadnych innych dźwięków, korytarz był pusty. Mikę wysunął się, złożył w pół, przewiesił nogi przez otwór i skoczył na podłogę, obijając się o ścianę. Zamarł na chwilę, potem wstał powoli i spojrzał na siebie. Ubranie było w fatalnym stanie: pomazane czarnym pyłem spodnie, dziury na kolanach i ciemne ślady w miejscach, gdzie poobcierał skórę. Rękaw swetra był czerwony od krwi, stłukł nawet szkiełko zegarka. Dolna warga opuchła, ale opatrunek na nosie jakimś cudem nie odpadł, chociaż spora część plastrów się odlepiła. Jak wytłumaczy swój osobliwy stan? Roześmiał się, choć dolna warga zareagowała bólem. Jeśli znajdzie laboratorium, sprawa wyglądu straci na znaczeniu: cała przygoda dobiegnie wreszcie końca. Powoli i czujnie ruszył w kierunku, skąd dobiegała muzyka. Dotarł do końca korytarza i podwójnych wahadłowych drzwi otwierających się na następny, przypominający tunel korytarz oświetlony rzęsiście jarzeniówkami. Tu muzyka brzmiała głośniej. Przemykał pod ścianą, jakby w ten sposób miał wzbudzać mniej podejrzeń. Z każdym krokiem narastało w nim wrażenie, iż wchodzi w misternie zastawioną pułapkę, ale przecież nikt nie mógł wiedzieć, że przeszedł przez system wentylacyjny, nikt nie miał pojęcia, że pr?rybył tu w poszukiwaniu 318 319 Cathy. Zoperowali go i teraz miał tylko czekać, aż panna Schindler pozwoli mu wyjechać. Mimo to złe przeczucia nie chciały go opuścić. Szło po prostu za dobrze. Muzyka wiodła go do ukochanej jak w filmie Disneya. W życiu takie rzeczy się nie zdarzały. Doszedł do drzwi i omal ich nie minął, zatopiony w myślach. Zatrzymał się. Muzyka dobiegała chyba ze środka. Tak, to tutaj. Za tymi drzwiami Cathy gra na skrzypcach, chyba że to Krystal lub jeden z jego pomagierów zastawił zmyślną pułapkę. Mikę spojrzał na swoje dłonie i zacisnął je w pięści. Żałował, że nie ma żadnej broni, choćby porządnego kija czy noża. Muzyka umilkła. Mikę przykucnął przy drzwiach. Na podłodze było mokro, no tak, stopiony śnieg i lód z jego ubrania. Wpadł do pokoju, nie zauważając należącej do systemu zabezpieczeń małej kamery, która włączyła się, gdy tylko otworzył drzwi. Znów zabrzmiała muzyka. W niemal pustym pokoju na szafce stał cyfrowy magnetofon, światło było wygaszone z wyjątkiem dużego ekranu czy okna... Zanim Mikę zrozumiał, co to właściwie jest, dojrzał w jasnym prostokącie ciemnowłosą kobietę leżącą na szpitalnym łóżku. Twarz miała niemal równie bladą, jak poduszka, pod lewym okiem podbiegły siniak przechodził w niebieską plamę. Usta były obrzmiałe, górna warga pękła w jednym miejscu. Ale to Cathy. Mikę skoczył na szkło, jakby chciał je rozbić, było jednak równie grube i stabilne jak tafle w oknach. Uderzył pięścią, krzyknął imię dziewczyny. Po chwili umilkł. Patrzył w napięciu, jak się budzi, jak mruga oczami, przełyka z trudem ślinę i powoli, jakby każdy ruch wymagał sporego skupienia, obraca głowę na poduszce i spogląda na szklaną taflę. -Cathy! Jej wielkie, egipskie oczy lśniły jak czarne kamienie. Patrzyła prosto na niego. Przestraszył się tego spojrzenia. Pomyślał, że musi być chyba oszołomiona narkotykami, pozbawiona kontaktu z rzeczywistością. Powoli wstała z łóżka. Mikę usłyszał ze zdumieniem szelest prześcieradeł. Dźwięki z wnętrza pokoju dobiegały doń chyba przez wzmacniacz. Przeszła przez pomieszczenie i wpatrzyła się w Mikę'a, chociaż najwyraźniej go nie widziała. Co oni jej zrobili? Nie rozpoznawała go. Mikę był bliski szaleństwa. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, zaczął krzyczeć na cały głos. -Cathy! Cathy! Tutaj jestem! Zmarszczyła lekko czoło, ale poza tym nie dała znaku, że go zauważyła. Wciąż patrzyła jakby przez niego i niezbyt przytomnie. Przysunęła twarz do szkła, osłoniła oczy dłonią, jakby chciała uniknąć odblasków. To lustro! Mikę prawie się roześmiał, gdy pojął, przed czym stoi. Nie mogła go widzieć, z jej strony szyba była lustrem. Póki światło będzie się palić tylko u niej, wcale go nie dojrzy. - Trzymaj się, Cathy, zaraz znajdę kontakt. Wrócił do drzwi i przyjrzał się framudze. Po chwili świetlówka pod sufitem zamrugała i zalała pokój blaskiem. Mikę wrócił do lustra. 320 - Cathy! Otworzyła usta i prawie odskoczyła od szyby. Oczy wypełniły się łzami, a twarz wyrażała najpierw zdumienie, potem radość. Uniosła dłoń do ust. Gdy się uśmiechnęła, ranka na dolnej wardze otworzyła się. -Michael! Jej głos zadudnił w pokoju. Mikę nagle pojął, jak wielkie niebezpieczeństwo im zagraża. - Cathy, jak się do ciebie dostać? Powiedz mi, jak wejść. Krew ściekała jej po brodzie wraz ze łzami. Potrząsała głową z niedowierzaniem. -Cathy, musisz... - Nie do wiary. Często myślałam o tobie, tak bardzo żałowałam tego, co się stało. - Przypadła do szkła. - Co stało się z twoją twarzą? - Mniejsza z tym. Słuchaj, musisz... Pokręciła głową. - Nie słyszę cię. Ten pokój musi być dźwiękoszczelny. Spojrzał na aparaturę nagrywającą. Może był tu jakiś przełącznik, pozwalający na nagłośnienie drugiego pomieszczenia, ale Mikę nie miał czasu go szukać. Rozejrzał się za wejściem. Owszem, z lewej strony były drzwi, ale idealnie gładkie, bez klamki, z elektronicznym zamkiem na kartę. Mikę spróbował je wyważyć, ale tylko obtłukł sobie bark. Były chyba zrobione z bloku stali. Wrócił do lustra. Cathy płakała z dłonią przyciśniętą do czoła. - Michaelu. Jej głos dudnił ogłuszająco. - Jestem tutaj, Cathy, jestem. Ale jak... - Nie słyszę cię, ale wiem, że ty mnie słyszysz. Mikę urwał w pół zdania. Patrzył na dziewczynę czekając, aż znów się odezwie, ale ona jakby opadła z sił. Jej wzrok niczego nie wyrażał. - Nagrywa moje muzykowanie. Podoba mu się, jak gram. Nie mówiła już do niego. Jej głos dobiegał z oddali. - Cathy! - krzyknął, ale ona nie słyszała. Wróciła do łóżka i wzięła skrzypce za gryf. Uniosła je nad głową bladymi rękami i cisnęła z całą siłą, aż trzasnęły o podłogę. Spojrzała na Mike'a przez szybę. Z instrumentu został jej w ręku tylko gryf ze zwisającymi strunami i kawałkami deszczułek. Roześmiała się, zatrzęsła, wpatrzona w szczątki skrzypiec. - Skrzywdzone skrzypki. To był Amati, Michaelu. Dobry do rozmowy, kiepski do przemówień. - Cathy! - zabębnił w szybę. - Co oni ci zrobili? Spojrzała na niego i chyba znów go dostrzegła. Podeszła bliżej. - Co się stało z twoją twarzą, Michaelu? Co ci się stało w nos? - Cathy, już mówiłem... - urwał przypominając sobie, że ona i tak go nie słyszy. Wskazał na podłogę chcąc dać znać, że opatrunek założono mu w klinice. 21 - Zwiastowanie 321 - Tutaj? W Phónixlager? Przytaknął energicznie. - Jesteś pacjentem? -Tak! Rzuciła szczątki skrzypiec i przysunęła się tuż do lustra. - Och, Michaelu. Tak za tobą tęskniłam. Dotknął szkła w miejscu, gdzie przycisnęła opuchniętą twarz. Raz za razem powtarzał jej imię. Patrzyła uważnie. Mimo sińców w bladej twarzy jej oczy wydawały się ciemniejsze, wielkie i pełne bólu. - On nas obserwuje, Michaelu. Mikę poczuł, jak włosy stają mu dęba. Obrócił się gwałtownie, gotów bronić Cathy przed każdym przeciwnikiem. Pokój był pusty. Mikę poszukał spojrzeniem ukrytych kamer, ale niczego nie znalazł. - Nie wypatruj go, Mikę. Nie zobaczysz go, aż sam nie zechce się pokazać. Znów na nią spojrzał. Przybrała poważny wyraz twarzy. -Zabierają mi dzieci, Michaelu, moje nienarodzone dzieci. To... -wskazała na pokiereszowaną twarz - to był wypadek. Nie traktują mnie źle, ale jestem ich najcenniejszym szczurem laboratoryjnym. Czystym i białym, z różowymi łapkami. Zamrugała i wzdrygnęła się, jakby chciała przerwać zły sen. Mikę uniósł palec. - Poczekaj, Cathy. Wejdę jakoś do twojego pokoju. Ruszył do wyjścia, ale Cathy zareagowała prawie krzykiem. -Nie zostawiaj mnie! Pokazał gestami, że wróci jeszcze, aby ją uwolnić. Potrząsnęła głową i oparła się o lustro. Na korytarzu trafił na następne drzwi, bardzo podobne do tych od sali zabiegów błotnych, ale żeby je otworzyć potrzebował karty. Kolejne drzwi były zbyt odległe, żeby mogły prowadzić do pokoju Cathy. Wrócił do pierwszego pomieszczenia. Cathy odezwała się, teraz całkiem przytomnie i z wyraźnym pośpiechem. - Słuchaj, Michaelu. Te drzwi po prawej to jedyne wejście. Nie otworzysz ich, nawet nie próbuj. Jak długo mnie potrzebują, jestem bezpieczna. Będą strzegli mnie jak źrenicy oka aż do owulacji. Co potem, tego nie wiem. Owulacja nastąpi za mniej więcej tydzień i tyle mamy czasu. Musisz wydostać się jakoś z kliniki i sprowadzić policję lub zawiadomić amerykańską ambasadę, sama zresztą nie wiem kogo. Sprowadzić pomoc. To, co tu robią, jest całkowicie nielegalne. Nie tylko to, co wyprawiają ze mną, ale wszystko. Opuściła głowę i wbiła spojrzenie we własne stopy. Była wyraźnie zmęczona. - Cathy. Spojrzała na niego, jakby jednak go usłyszała, choć Mikę wiedział, że to niemożliwe. Wyglądała gorzej niż na początku. Mikę przywarł do zimnego szkła. - Kocham cię, Cathy. Wymówił te słowa wyraźnie, poruszając ustami i po raz pierwszy ujrzał przez chwilę tę samą dziewczynę, którą poznał w Nowym Jorku. Uśmiech zgasł po paru sekundach. - Sprowadź pomoc, Michaelu, albo zginę tu. Musiał już iść. Wrócić, skąd przyszedł i poszukać pomocy. Jak ją tu zostawić? Położył dłonie na szkle w tych samych miejscach, co i ona. - Idź, Michaelu! Zacisnął powieki i odwrócił się. Zamknął za sobą drzwi i pospieszył korytarzem do otworu wentylacyjnego. Idąc ocierał łzy i raz za razem powtarzał imię Cathy, nie mógł jednak odpędzić obrazu jej posiniaczonej twarzy. Stanął pod wlotem wentylatorowym na palcach i uniósł ręce, aż dotknął palcami dolnej krawędzi framugi. Zaczerpnął głęboko powietrza i spróbował się dźwignąć, ale nie miał dość siły. Opadł powoli na kolana. Nie zdoła nigdy wejść do labiryntu przewodów. Wprawdzie znalazł Cathy, wypełnił połowę misji, jednak nie umiał dokończyć dzieła. Energia i zdecydowanie gdzieś uleciały, a przecież musiał jeszcze ją uratować, wypełnić jej instrukcje. Był odpowiedzialny za jej życie. Zlustrował korytarz. Teraz, gdy wiedział już, że Cathy tu jest, wszystko wyglądało inaczej. Westchnął i pozbierał się. Musi znaleźć inne wyjście. Nie wiedział, gdzie właściwie jest. Przez pół godziny krążył w kółko, co rusz trafiając na ślepe korytarze, otwierał drzwi do pomieszczeń pustych albo pełnych pomrukującej aparatury. W końcu gdy wyszedł na kolejny, jasno oświetlony korytarz zauważył, że linoleum jest tu niebieskie, a nie szare jak gdzie indziej. Cofnął się dla pewności aż do miejsca zmiany kolorów i szybko ruszył dalej. Pamiętał, że przed wejściem, z którego korzystały sprzątaczki, linoleum było na pewno niebieskie. Istniała szansa, że trafił właśnie na tę okolicę. Nagle stanął przed znajomymi wrotami. Poznał je od razu. Nie przypominały żadnych innych drzwi w laboratorium, były większe i bardziej masywne, wstawione zapewne w czasie, gdy podziemia służyły innym celom. Różniły się też jeszcze jednym istotnym szczegółem -karta była potrzebna nie tylko po to, żeby wejść, ale również, żeby wyjść. Mikę dotknął nieprzytomnie czytnika przy framudze. Wiedział, że takiego zamka nie oszuka, nie ruszy też grubych na dwanaście centymetrów wrót. Usiadł na podłodze obok drzwi i oparł się o ścianę. - Odpocznę trochę. Potem wrócę do szybu - mruknął dla dodania sobie ducha, mącąc złowrogą ciszę. Spojrzał na zniszczony zegarek. Stłukł go chyba przy skoku. Nie miał pojęcia, która godzina. Czuł zawrót głowy. 322 323 Wyprostował się nagle. Jeszcze chwila, a zemdlałby rozciągnięty przy progu. Kolejny więzień. Niebawem, może za parę godzin, przyjdzie pierwsza zmiana i znajdzie go. Musi wracać do szybu. To jedyna droga. Wstał z wysiłkiem. Kolana bolały nieznośnie. Spróbował zrobić kilka kroków, ale każdy powodował niewiarygodne cierpienie. Jak przejdzie żebrowanymi przewodami aż na stok góry? - Pieprzyć to, kurde. Ulżył sobie potokiem przekleństw. Oparł się ciężko o wrota. Poczuł pod palcami zimną, niewzruszoną stal. Spojrzał na nią groźnie jak na wroga. W ustach mu zaschło, ale znalazł dość śliny, by splunąć. - Pieprzone drzwi! Uderzył je pięścią. Pochylił się ku nim, boksując cały czas coraz bardziej obolałymi dłońmi. Potem odgiął się do tyłu i pociągnął za ukośny uchwyt, część dawnego mechanizmu zamka. Wrota gładko i cicho podążyły za jego ręką i stanęły otworem. Patrzył na drzwi schowka, w którym nie tak dawno się ukrywał. Nie wierząc własnemu szczęściu przeszedł sztywno przez próg. To nie miało sensu. Stanął po drugiej stronie i z głupiąminąpatrzył, jak drzwi z wolna się zamykają. Zamek został wyłączony z obu stron. 13 Phónfcdager, 7 marca 1996 roku Obudził się w wannie pełnej wystygłej wody. Z początku nie pamiętał, gdzie właściwie jest. Wstał i spojrzał w lustro. Ledwie się rozpoznał. Włosy na czole były rude od krwi, na skroni ciemniał siniak, na policzku zakrzepła krew. Jakimś cudem opatrunek tkwił wciąż na nosie, chociaż plastry były w opłakanym stanie. Dotknięta językiem opuchnięta dolna warga zabolała jak diabli. Odruchowo uniósł dłoń, by zerknąć na zegarek. Pod pękniętym szkiełkiem przelewała się woda. Mikę spojrzał w dół i zauważył, że kolana też mu opuchły, na lewym widniał nawet szereg małych ranek, nabie-głych teraz od moczenia w wodzie. Wyszedł z wanny i powoli, krok za krokiem, przeszedł do salonu. Spoza gór wyzierały pierwsze zwiastuny dnia. Niebawem obsługa zjawi się ze śniadaniem, potem należało oczekiwać wizyty panny Schindler. I co jej powie? Jeśli się ubierze, to będzie musiał wytłumaczyć się tylko z obrażeń na twarzy. Może skłamać, że nadużył alkoholu i wpadł na coś. Byłem taki przygnę- biony. Zapatrzyłem się na pustą butelkę po whisky i nagle upadłem. Rozciąłem sobie głowę. I chyba przygryzłem wargę. Rozejrzał się po pokoju. Wyglądał zbyt porządnie. Podszedł do barku, wyjął kilka butelek, zaniósł jedną do łazienki, i wylał zawartość do umywalki. Panna Schindler będzie bardzo, ale to bardzo niezadowolona. Potem przyjrzał się meblom. Na co mógł wpaść, żeby tak paskudnie się urządzić? Biurko, stolik do kawy? Może powinien coś połamać? Przy gigantycznym rachunku i tak nie poczuje różnicy, a wyglądałoby to bardziej przekonująco. Owinął w ręcznik ciężką, kryształową popielniczkę i uderzył nią z całej siły w bok szklanego stolika. Na blacie pojawiło się malownicze pęknięcie, kawałek z narożnika nawet odprysnął. Brakowało śladów krwi, ale te postanowił sobie darować. Wrócił do łazienki, umył się i ogolił. Założył czyste ubranie, poplamione spodnie i sweter schował do walizki. Gdy panna Schindler stanęła wreszcie w progu, przywitał ją z głową opadłą na piersi. - Panie Diaz, strasznie pan wygląda. -1 tak też się czuję. Potem opowiedział jej, co się stało. Panna Schindler przyjęła nowiny ze zdumiewającym zrozumieniem. Stwierdziła, że pooperacyjna depresja to normalna sprawa. Mikę odniósł wrażenie, że dziewczyna już nieraz spotykała się z bogatymi klientami z problemem alkoholowym. Pod wypływem jej współczucia Mikę naprawdę poczuł się lepiej. Chyba kupiła bajeczkę. Przyjrzała się jeszcze zmacerowanemu opatrunkowi. -Najważniejsze, żeby był czysty-powiedziała. -W obecnej chwili skóra jest szczególnie wrażliwa. Zakażenie może poważnie zagrozić ostatecznemu rezultatowi. Mikę przytaknął poważnie niby wzorowy uczeń. Gdy opiekunka wyszła, wstał i spojrzał przez okno. Wszystko udało się nadspodziewanie dobrze, nadal dziwiły go otwarte drzwi do laboratorium. Ponieważ jednak darowanemu koniowi nie należy zbyt pilnie zaglądać w zęby, postanowił przyjąć ten prezent losu tak, jakby mu się należał. Ostatecznie ma prawo do tego. Teraz najważniejsze jest sprowadzenie pomocy. Jeśli Ca-thy się nie myli, mieli trochę czasu, aby wszystko przygotować. To, co ma się stać, stanie się dopiero za tydzień, do tej pory będzie bezpieczna. Ale kto mu uwierzy? Dla szwajcarskich władz był handlarzem narkotyków i podejrzanym o morderstwo, a w amerykańskim konsulacie po prostu mu nie uwierzą. Gdy tylko zejdzie z góry, znów stanie się ściganą zwierzyną. Jedyną osobą, na którą mógł liczyć, była Tania. Jeśli to ona pójdzie do konsulatu i przedstawi całą sprawę, może potraktują ją z większą uwagą. Spojrzał na telefon. Nie miała telefonu w swoim domku, ale mógł zostawić jej wiadomość w szkółce narciarskiej. Wziął do ręki notes z numerami. Pod T znalazł jej nieco dziecinny podpis wykonany zielonym atramentem, 325 którego zwykle używała. Ujął słuchawkę i zastygł. I co jej powie? Musi uważać. Dziewczyna z recepcji może podsłuchiwać rozmowy. Znalazłem to, czego przez cały czas szukałem... może tak, nieco tajemniczo? A gdyby poprosił, żeby go odwiedziła? To byłoby bezpieczniejsze. Proszę przekazać Tani, że pilnie czekam na jej wizytę. Wybrał numer. 14 Phónixlager, 7 marca 1996 roku Gdy Geiger zobaczył szczątki skrzypiec, szczęka mu opadła. Cathy miała ochotę roześmiać się, ale pilnowała swojej twarzy, każdego mięśnia. Przeszedł przez pokój i pozbierał kawałki werniksowanego drewna. Przez chwilę myślała, że straci panowanie, do czego dotąd jeszcze nigdy nie doszło. - Co się stało, Cathy? Mówił ze ściśniętym gardłem, w głosie wyraźnie pulsował gniew. Wokół ust pojawiły się dziwne, białe plamy. Twarz była jak ciemna maska. Przez chwilę opanowywał oddech. - Czy wiesz, jakie to są skrzypce? - Nie są, ale były. Zamrugał jak uderzony w twarz. - Nie dostaniesz Stradivariusa, Cathy. Nie pozwolę ci na nim grać. - Pieprzę Stradivariusa. Geiger popatrzył na nią. W jego oczach malowało się tyle bólu, że przez chwilę Cathy miała ochotę go pocieszyć, zapewnić o woli współpracy, ale zacisnęła wargi. Nie będzie współpracować. Podczas badania był szorstki. Sprawdził ciśnienie krwi, pompując opaskę tak silnie, aż zabolało. Potem zmierzył temperaturę, zajrzał w oczy i do uszu. Na koniec, jak zwykle zbadał piersi. Skrzywiła się, gdy ścisnął lewą, była obrzmiała, bardziej wrażliwa. Zareagował błyskawicznie. - Co ci jest? Cathy spojrzała na niego, próbując odgadnąć, co się właściwie dzieje. - Nic - odparła. - Ma pan zimne ręce. Geiger opuścił koszulę i bez słowa zajął się resztą rutynowych badań. Pobrał krew z lewej ręki. Po kilku minutach zamknął torbę i wstał. Badanie nie różniło się od poprzednich, z jednym wyjątkiem. Nie dostała zastrzyku hormonalnego. Cathy nigdy jeszcze nie widziała, aby Geiger był równie chłodny i obojętny. 326 - A moja dawka hormonów? Próbowała nadać swojemu głosowi wyzywające brzmienie, ale w gruncie rzeczy bała się. -Nie dzisiaj, Cathy. Wyszedł z pokoju bez słowa. Przez chwilę siedziała, macając obrzmiałą lewą pierś. Sprawdziła prawą. To samo. Obie były jakby lekko spuchnięte. Straszna myśl przemknęła jej przez głowę. Zaczyna się owulacja. Podeszła do biurka i sprawdziła znaczki, które robiła wewnątrz szuflady. Przeliczyła je trzy razy. Wedle jej szacunków do owulacji zostało jeszcze siedem dni. A może straciła poczucie czasu na tyle, że nawet rytm dni i nocy uległ wydłużeniu? Nie wiedziała, kiedy na zewnątrz jest jasno, a kiedy ciemno. Kierowała się jedynie powracającym poczuciem głodu, cyklem trawienia, porami senności. Wiedziała, że z nudy i bezczynności sypia więcej, ale nie sądziła, że aż o tyle może pomylić się w rachunkach. Ukryła twarz w dłoniach. Jej początkowa obawa zmieniła się w pewność. Geiger nie dał jej zastrzyku, bo zobaczył, że zaczyna się owulacja. Niebawem przyjdą po nią i to będzie już ostatni raz. Zaśnie, znów ją okradną, tyle że teraz... Odjęła dłonie od twarzy. Tyle że teraz już się nie obudzi. 15 Phónixlager, 7 marca 1996 roku Kessler odkrył mu oczy i Mikę przez kilka chwil leżał nieruchomo porażony silnym blaskiem. Byli sami w pokoju. Kessler stał obok i patrzył w milczeniu na pacjenta. Kontrola zajęła tylko kilka minut. -1 co nowego, doktorze? Dobrze się zrasta? Kessler zebrał opakowania po nowych bandażach i wrzucił je do kosza. - Miał pan szczęście, panie Diaz. Mógł pan wyrządzić sobie poważną krzywdę. Szczęśliwie nie ma śladu podskórnych uszkodzeń. Będziemy jednak musieli potrzymać pana przynajmniej kilka dni dłużej. Nadal utrzymuje się wysokie ryzyko infekcji. Mikę usiadł. - Zamierzałem odbyć rekonwalescencję gdzie indziej. Oczywiście w takim miejscu, gdzie... - Obawiam się, że to wykluczone - powiedział Kessler. - To my przeprowadziliśmy operację i tylko my możemy dopilnować wszystkiego do końca. Chyba nie chce pan zostać oszpecony do końca życia, panie Diaz. - Oczywiście, że nie, ale... - Skoro tak, musi pan u nas zostać jeszcze przez trzy, cztery dni. Jeśli uznamy, że leczenie przebiega zadowalająco, sami pana wyprawimy. Mikę spuścił nogi z leżanki i wstał. - Muszę zadzwonić w kilka miejsc - powiedział. - Może uda mi się zmienić plany. Kessler zdjął okulary i schował je do górnej kieszeni. - Niech pan dzwoni, gdzie pan chce, panie Diaz, ale na razie musi pan pozostać w Phónixlager. Mikę pamiętał wciąż polecenie Cathy, by wydostać się z kliniki i sprowadzić pomoc. Nie mógł ryzykować i dzwonić właśnie stąd. Linie mogły być na podsłuchu na wypadek nielojalności kogoś z personelu. Trudno, żeby pozostawiali podobne rzeczy przypadkowi. Pewnie dlatego nie udało mu się wcześniej dodzwonić do Tani. - W porządku - powiedział. - Skoro doktor tak każe. Kessler otworzył mu drzwi. - Tak. Tak właśnie każe doktor. Panna Schindler czekała na zewnątrz z gotową podkładką notatnika. Odprowadziła Mike'a do pokoju. - Wygląda na to, że mimo małego wypadku nic mi nie będzie - powiedział po drodze, żeby jakoś przerwać milczenie. - O to nie musi się pan martwić•- odparła. - Doktor Kessler to jeden z najlepszych europejskich chirurgów. Rzadko zdarza się, by okazywał podobne zainteresowanie w przypadku standardowej operacji. Ma pan wielkie szczęście, panie Diaz, naprawdę wielkie. Uśmiechnęła się służbowo i odeszła. Mikę spoczął w jednym z wielkich foteli. Może zaczynał szwankować na umyśle, ale coś podpowiadało mu, że o żadnym szczególnym szczęściu nie mogło być mowy. 16 Brig, 8 marca 1996 roku \ T Taterman kończył właśnie śniadanie, gdy do stolika podszedł kelner. V V - Pokój trzydzieści jeden? Waterman podniósł głowę. Młody kelner był, jak prawie wszyscy kelnerzy, Włochem. Nosił długie do ramion, pilnie domagające się umycia włosy. -Tak? 328 Kelner pokazał na kuchnię. - Jest telefon. Proszą trzydzieści jeden. - Telefon do mnie? - 5/. Perfavore. Waterman wstał i ruszył za nim do wnęki za wielkim stołem ze szwedzkim bufetem. Po drodze musiał przecisnąć się obok rosłego Niemca w białej koszulce polo, który jakoś nie mógł się zdecydować, co właściwie zamierza zjeść. - Halo - powiedział, wziąwszy słuchawkę. - Panie Waterman, tu Amalie. Przyjaciółka Anny. Jej głos brzmiał cicho, ale zdradzał wyraźne zdenerowanie. - Poznaję. Jak leci? - Dobrze. Nie dzwonię za wcześnie? - Jakie tam wcześnie, wstałem już wieki temu. Mam sporo do zrobienia. Nagle pomyślał, że przecież słychać go chyba na całej sali. Nawet starsza para z przeciwległego rogu, która dotąd słowa przy nim nie zamieniła, patrzyła z wyraźnym zainteresowaniem. - Coś nowego? - Podsunął mi pan, bym poprosiła policję o wszczęcie poszukiwań mojego samochodu, tego volkswagena. -1 znaleźli? - Tak. Zadzwonili do mnie dzisiaj rano. Waterman przysunął mikrofon do ust i odwrócił się plecami do sali. - Gdzie był? - Powiedzieli, że był na parkingu na skraju Alleinmatt. Stał tam od dwóch tygodni, aż personel nabrał podejrzeń i sam ich zawiadomił. - Alleinmatt? Czy to ten kurort narciarski? - Tak, to w Valais, tam gdzie pan teraz jest. Nie wpuszczają samochodów do miasteczka. Trzeba zaparkować przed rogatkami i wziąć taksówkę. Waterman sięgnął po długopis i zapisał nazwę kurortu na kartce papieru z kelnerskiego bloczku. - Nie domyślają się, kto go tam przyprowadził? Znaleźli coś w środku? - Nic mi nie powiedzieli. Waterman zamilkł. Kuchenne drzwi otworzyły się z rozmachem, zatur-kotał wózek. Starsza para w rogu nie przestawała patrzeć na niego. - Słuchaj, Amalie. Ten Amerykanin, który zatrzymał się u Anny, ten, którego szuka policja... - Nazywa się Michael Varela. - Też ci to powiedzieli? - Nie, to wiem od jednego z przyjaciół Anny. Spotkał go. - Dobra. Zatem Anna musiała mu ufać, prawda? To znaczy, że wpuściła go, ukryła przed policją, a może nawet pożyczyła mu twój wóz. 329 V - Oczywiście, że nie, ale... - Skoro tak, musi pan u nas zostać jeszcze przez trzy, cztery dni. Jeśli uznamy, że leczenie przebiega zadowalająco, sami pana wyprawimy. Mikę spuścił nogi z leżanki i wstał. - Muszę zadzwonić w kilka miejsc - powiedział. - Może uda mi się zmienić plany. Kessler zdjął okulary i schował je do górnej kieszeni. - Niech pan dzwoni, gdzie pan chce, panie Diaz, ale na razie musi pan pozostać w Phónixlager. Mikę pamiętał wciąż polecenie Cathy, by wydostać się z kliniki i sprowadzić pomoc. Nie mógł ryzykować i dzwonić właśnie stąd. Linie mogły być na podsłuchu na wypadek nielojalności kogoś z personelu. Trudno, żeby pozostawiali podobne rzeczy przypadkowi. Pewnie dlatego nie udało mu się wcześniej dodzwonić do Tani. - W porządku - powiedział. - Skoro doktor tak każe. Kessler otworzył mu drzwi. - Tak. Tak właśnie każe doktor. Panna Schindler czekała na zewnątrz z gotową podkładką notatnika. Odprowadziła Mike'a do pokoju. - Wygląda na to, że mimo małego wypadku nic mi nie będzie - powiedział po drodze, żeby jakoś przerwać milczenie. - O to nie musi się pan martwić¦- odparła. - Doktor Kessler to jeden z najlepszych europejskich chirurgów. Rzadko zdarza się, by okazywał podobne zainteresowanie w przypadku standardowej operacji. Ma pan wielkie szczęście, panie Diaz, naprawdę wielkie. Uśmiechnęła się służbowo i odeszła. Mikę spoczął w jednym z wielkich foteli. Może zaczynał szwankować na umyśle, ale coś podpowiadało mu, że o żadnym szczególnym szczęściu nie mogło być mowy. 16 Brig, 8 marca 1996 roku Waterman kończył właśnie śniadanie, gdy do stolika podszedł kelner. - Pokój trzydzieści jeden? Waterman podniósł głowę. Młody kelner był, jak prawie wszyscy kelnerzy, Włochem. Nosił długie do ramion, pilnie domagające się umycia włosy. - Tak? i i, Kelner pokazał na kuchnię. - Jest telefon. Proszą trzydzieści jeden. - Telefon do mnie? - Si. Perfavore. Waterman wstał i ruszył za nim do wnęki za wielkim stołem ze szwedzkim bufetem. Po drodze musiał przecisnąć się obok rosłego Niemca w białej koszulce polo, który jakoś nie mógł się zdecydować, co właściwie zamierza zjeść. - Halo - powiedział, wziąwszy słuchawkę. - Panie Waterman, tu Amalie. Przyjaciółka Anny. Jej głos brzmiał cicho, ale zdradzał wyraźne zdenerowanie. - Poznaję. Jak leci? - Dobrze. Nie dzwonię za wcześnie? - Jakie tam wcześnie, wstałem już wieki temu. Mam sporo do zrobienia. Nagle pomyślał, że przecież słychać go chyba na całej sali. Nawet starsza para z przeciwległego rogu, która dotąd słowa przy nim nie zamieniła, patrzyła z wyraźnym zainteresowaniem. - Coś nowego? - Podsunął mi pan, bym poprosiła policję o wszczęcie poszukiwań mojego samochodu, tego volkswagena. -1 znaleźli? - Tak. Zadzwonili do mnie dzisiaj rano. Waterman przysunął mikrofon do ust i odwrócił się plecami do sali. - Gdzie był? - Powiedzieli, że był na parkingu na skraju Alleinmatt. Stał tam od dwóch tygodni, aż personel nabrał podejrzeń i sam ich zawiadomił. - Alleinmatt? Czy to ten kurort narciarski? - Tak, to w Yalais, tam gdzie pan teraz jest. Nie wpuszczają samochodów do miasteczka. Trzeba zaparkować przed rogatkami i wziąć taksówkę. Waterman sięgnął po długopis i zapisał nazwę kurortu na kartce papieru z kelnerskiego bloczku. - Nie domyślają się, kto go tam przyprowadził? Znaleźli coś w środku? - Nic mi nie powiedzieli. Waterman zamilkł. Kuchenne drzwi otworzyły się z rozmachem, zaterkotał wózek. Starsza para w rogu nie przestawała patrzeć na niego. - Słuchaj, Amalie. Ten Amerykanin, który zatrzymał się u Anny, ten, którego szuka policja... - Nazywa się Michael Varela. - Też ci to powiedzieli? - Nie, to wiem od jednego z przyjaciół Anny. Spotkał go. - Dobra. Zatem Anna musiała mu ufać, prawda? To znaczy, że wpuściła go, ukryła przed policją, a może nawet pożyczyła mu twój wóz. 328 329 - Oczywiście, że nie, ale... - Skoro tak, musi pan u nas zostać jeszcze przez trzy, cztery dni. Jeśli uznamy, że leczenie przebiega zadowalająco, sami pana wyprawimy. Mikę spuścił nogi z leżanki i wstał. - Muszę zadzwonić w kilka miejsc - powiedział. - Może uda mi się zmienić plany. Kessler zdjął okulary i schował je do górnej kieszeni. - Niech pan dzwoni, gdzie pan chce, panie Diaz, ale na razie musi pan pozostać w Phónixlager. Mikę pamiętał wciąż polecenie Cathy, by wydostać się z kliniki i sprowadzić pomoc. Nie mógł ryzykować i dzwonić właśnie stąd. Linie mogły być na podsłuchu na wypadek nielojalności kogoś z personelu. Trudno, żeby pozostawiali podobne rzeczy przypadkowi. Pewnie dlatego nie udało mu się wcześniej dodzwonić do Tani. - W porządku - powiedział. - Skoro doktor tak każe. Kessler otworzył mu drzwi. - Tak. Tak właśnie każe doktor. Panna Schindler czekała na zewnątrz z gotową podkładką notatnika. Odprowadziła Mike'a do pokoju. - Wygląda na to, że mimo małego wypadku nic mi nie będzie - powiedział po drodze, żeby jakoś przerwać milczenie. - O to nie musi się pan martwić¦- odparła. - Doktor Kessler to jeden z najlepszych europejskich chirurgów. Rzadko zdarza się, by okazywał podobne zainteresowanie w przypadku standardowej operacji. Ma pan wielkie szczęście, panie Diaz, naprawdę wielkie. Uśmiechnęła się służbowo i odeszła. Mikę spoczął w jednym z wielkich foteli. Może zaczynał szwankować na umyśle, ale coś podpowiadało mu, że o żadnym szczególnym szczęściu nie mogło być mowy. 16 Brig, 8 marca 1996 roku Waterman kończył właśnie śniadanie, gdy do stolika podszedł kelner. - Pokój trzydzieści jeden? Waterman podniósł głowę. Młody kelner był, jak prawie wszyscy kelnerzy, Włochem. Nosił długie do ramion, pilnie domagające się umycia włosy. -Tak? 328 Kelner pokazał na kuchnię. - Jest telefon. Proszą trzydzieści jeden. - Telefon do mnie? - Si. Perfavore. Waterman wstał i ruszył za nim do wnęki za wielkim stołem ze szwedzkim bufetem. Po drodze musiał przecisnąć się obok rosłego Niemca w białej koszulce polo, który jakoś nie mógł się zdecydować, co właściwie zamierza zjeść. - Halo - powiedział, wziąwszy słuchawkę. - Panie Waterman, tu Amalie. Przyjaciółka Anny. Jej głos brzmiał cicho, ale zdradzał wyraźne zdenerowanie. - Poznaję. Jak leci? - Dobrze. Nie dzwonię za wcześnie? - Jakie tam wcześnie, wstałem już wieki temu. Mam sporo do zrobienia. Nagle pomyślał, że przecież-słychać go chyba na całej sali. Nawet starsza para z przeciwległego rogu, która dotąd słowa przy nim nie zamieniła, patrzyła z wyraźnym zainteresowaniem. - Coś nowego? - Podsunął mi pan, bym poprosiła policję o wszczęcie poszukiwań mojego samochodu, tego volkswagena. -1 znaleźli? - Tak. Zadzwonili do mnie dzisiaj rano. Waterman przysunął mikrofon do ust i odwrócił się plecami do sali. - Gdzie był? - Powiedzieli, że był na parkingu na skraju Alleinmatt. Stał tam od dwóch tygodni, aż personel nabrał podejrzeń i sam ich zawiadomił. - Alleinmatt? Czy to ten kurort narciarski? - Tak, to w Valais, tam gdzie pan teraz jest. Nie wpuszczają samochodów do miasteczka. Trzeba zaparkować przed rogatkami i wziąć taksówkę. Waterman sięgnął po długopis i zapisał nazwę kurortu na kartce papieru z kelnerskiego bloczku. -Nie domyślają się, kto go tam przyprowadził? Znaleźli coś w środku? - Nic mi nie powiedzieli. Waterman zamilkł. Kuchenne drzwi otworzyły się z rozmachem, zatur-kotał wózek. Starsza para w rogu nie przestawała patrzeć na niego. - Słuchaj, Amalie. Ten Amerykanin, który zatrzymał się u Anny, ten, którego szuka policja... - Nazywa się Michael Varela. - Też ci to powiedzieli? -Nie, to wiem od jednego z przyjaciół Anny. Spotkał go. - Dobra. Zatem Anna musiała mu ufać, prawda? To znaczy, że wpuściła go, ukryła przed policją, a może nawet pożyczyła mu twój wóz. 329 Waterman usłyszał, jak Amalie pociera zapałkę. Zapalała papierosa. - Już ci mówiłam. Ona taka była. Ufała ludziom nawet wtedy, gdy nie należało. Współczuła niemal każdemu, kto znalazł się w kłopotach. A tutaj ludzie zwykle nie lubią takich. Jeśli masz kłopoty, to traktują cię jak wściekłe zwierzę. Anna była... Urwała. Wciąż nie mogła mówić spokojnie o przyjaciółce. - Rozumiem. Podejrzewam tylko, że mogli razem nad czymś pracować. - Pracować? - Słuchaj, to trochę skomplikowane i nie jestem wszystkiego pewien, jednak czy przychodzi ci może do głowy, po co człowiek taki jak Varela miałby jechać do Alleinmatt? Usłyszał, jak dziewczyna zaciąga się głęboko papierosem. Też chętnie by zapalił. - Ludzie jeżdżą do Alleinmatt na narty, na wakacje - powiedziała. - Nie sądzę, by Varela zapragnął wakacyjnego wypoczynku. - No to może chciał przejechać na nartach do Włoch. Stamtąd chyba można. Może chciał uniknąć kontroli granicznej. - Może, tylko... Jesteś pewna, że Anna nigdy nie wspominała o tej miejscowości? Nie miała tam jakichś znajomych? - Owszem, przyjaciółkę. Pracuje w szkółce narciarskiej. Nazywa się chyba Tania Schaffiier. Nigdy jej nie poznałam, ale Anna czasem o niej opowiadała. Waterman zapisał imię i nazwisko. Jeden z kelnerów zaczął sprzątać śniadanie ze stolika. - Masz jej numer telefonu? - spytał. - Poszukam. Waterman poczekał, aż dziewczyna sprawdzi numery, które Anna zapisywała sobie obok telefonu. Trochę to trwało. - Nie, nie ma go tutaj - powiedziała. - Ale jestem pewna, że jeden z jej przyjaciół będzie go miał. Rozmawiał pan już z Hansem Fleischmanem? - Nie miałem czasu. Ale mam jego numer w Zurychu. - Rozmawiałam z nim kilka dni temu i powiedziałam mu o panu. Bardzo się zainteresował. Waterman zaniepokoił się. Od przyjazdu do Szwajcarii naopowiadał już tyle kłamstw o sobie, że sam zaczął tracić orientację. Niestety, takie były koszty pracy w pośpiechu, chociaż wciąż pamiętał, co spotkało Sama Cha-neya. Zaniedbał ostrożności i już następnego dnia jego mózg rozprysnął się na serwecie w jakiejś restauracji na Wall Street, chociaż było tam pełno ludzi... Waterman obrócił się odruchowo. Jeden z kelnerów uśmiechnął się do niego, starsza para w rogu nadal się gapiła, mordercy nie było. Ale Chaney też pewnie nie widział swojego. 330 - Chętnie panu pomoże - powiedziała Amalie -jeśli tylko będzie mógł. Spytał mnie tylko, dla jakiej gazety pan pracuje, ale tego nie wiedziałam. - No cóż, jestem wolnym strzelcem. Sprzedaję robotę tam, gdzie chcą ją kupić. Wiesz, na czym to polega. - Wiem. Jeśli spróbuje pan z nim porozmawiać, może on będzie miał numer Tani. - Dobrze, spróbuję, dziękuję, Amalie. Cieszę się, że odzyskałaś samochód. - Dziękuję. Do widzenia. Waterman miał już odwiesić słuchawkę, ale usłyszał jeszcze jej głos. -Tak? - Znajdzie pan tego, kto zabił Annę? Będzie go pan szukał? - Oczywiście. Możesz być pewna. Wróciwszy do pokoju, Waterrdan wybrał numer Hansa Fleischmana. Sygnał odezwał się kilka razy, potem rozległ się klik i syk automatycznej sekretarki. Nagrana zapowiedź była bardzo krótka, tylko kilka słów po niemiecku bez podania nazwiska. Waterman odczekał do sygnału i zaczął mówić. - Wiadomość dla Hansa Fleischmana. Nazywam się Harry Waterman, chciałbym porozmawiać z panem o Annie Norden. Sądzę, że wie już pan, czemu. Może mnie pan znaleźć... Kolejny klik przerwał mu przemowę. - Halo, tu Hans Fleischman - odezwał się męski głos. - Przepraszam, właśnie wszedłem. - Harry Waterman. Amalie zapewne już panu o mnie mówiła. - Tak, oczywiście. Jest pan dziennikarzem? Głos był młody, pewny siebie, angielski okazał się całkiem dobrej próby. To nie pasowało do oczekiwań Watermana, który sądził, że Fleischman będzie kimś z niewielkim wykształceniem. - Tak. Dzwonię do pana, aby poprosić o telefon jednej z przyjaciółek Anny. Nazywa się... - Chce pan poznać prawdę o śmierci Anny, tak? - przerwał mu Fleischman. - Do pewnego stopnia. Chcę przygotować coś... - Czemu uważa pan to zabójstwo za interesujące? Myśli pan, że miało związek z polityką? Waterman przemyślał już tę sprawę, ale ponieważ nikt go dotąd nie pytał, teraz musiał przypomnieć sobie, co właściwie miał zamiar powiedzieć. - Chcę przyjrzeć się sprawie z możliwie wielu stron. Ludzie w Stanach naprawdę niewiele wiedzą o waszym kraju. Myślą, że Szwajcaria to tylko zegary z kukułką i mleczna czekolada. Wydawało mu się, że podał całkiem zgrabny wykręt, ale Fleischman nalegał dalej. 331 - Czemu pan myśli, że to było zaplanowane morderstwo? Uważa ją pan za anarchistkę, podobnie jak policja? Waterman skrzywił się. - Nie wiem. Jakoś wątpię w ten anarchizm. Numer, którego szukam... - Jeśli pan chce, mogę o tym kraju opowiedzieć takie rzeczy, które na pewno zainteresują amerykańskiego czytelnika. Możemy się spotkać. Gdzie pan jest teraz, w Zurychu? - Nie - odparł Waterman z ulgą, że wreszcie zmienili temat. - W Brig. - Brig? Sądzi pan, że tam właśnie schronił się morderca? - Nie - rzucił Waterman. Chłopak zaczynał mu działać na nerwy. - A może tak. To zbyt złożone, by wyjaśnić rzecz w dwóch słowach. Na razie chciałbym otrzymać numer telefonu kobiety nazwiskiem Tania Schaffiier. Zna ją pan? - Tania Schaffher? Była przyjaciółką Anny, tak? Instruktorka narciarska czy jakoś tak. - Zgadza się. W miejscowości Alleinmatt. Chwila ciszy. - Ja, to chyba się zgadza. - Zna pan jej numer? - W Alleinmatt? Nie. Chyba tylko raz ją spotkałem, jakiś rok temu. Była bardzo... dojrzała politycznie. Sądzi pan, że ona może panu pomóc? - Może. Przede wszystkim sądzę, że powinienem porozmawiać z kimś, kto dobrze znał Annę. A może i zapiszę się do szkółki narciarskiej. - Dobry pomysł - powiedział Fleischman. - Proszę zostawić mi swój numer, żebym mógł pana znaleźć. - Dzięki - odparł Waterman. - To na pewno nie zaszkodzi. 17 Phónixlager, 8 marca 1996 roku Oddychała głęboko. Przełożyli ją z łóżka na wózek i przewieźli na salę operacyjną. Dopiero tutaj Geiger oderwał wzrok od jej twarzy. W ostrym świetle lampy bezcieniowej uroda dziewczyny była lepiej widoczna. Ciemna cera, lśniące czarne włosy, czerwone wargi... Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu zakłócanym tylko popiskiwaniem aparatury nadzorującej rytm uderzeń serca. Na lewym uchu miała malutkie znamię, którego wcześniej nie zauważył. Mimo paru tygodni bliskiego kontaktu wciąż tak mało ją znał. Myśl, że niebawem dziewczyna zniknie z jego życia, wprawiała go w ponury nastrój. Wzdrygnął się mimo ciepła bijącego od lamp. 332 - Jestem gotowy, profesorze. Głos Kesslera przywrócił go do rzeczywistości. Pomocnik pocił się obficie nad maską. Przesunął już ultrasonograficzny skaner nad brzuch śpiącej kobiety. - Tak. Aspirator. Wziął sterylną igłę i pochylił się nad pacjentką. Prawie bez wahania wkłuł igłę w zewnętrzną ścianę otrzewnej. Przez cały czas zerkał na ekran ultrasonografu, na zarys pęcherzyków Graafa. Kilka z nich nabrzmiało dojrzewającymi komórkami jajowymi, niezapłodnionymi obietnicami człowieczeństwa. Geiger zmarszczył brwi i pochylił się jeszcze bardziej, ale ręka nawet mu nie drgnęła. Oczekiwał najwyżej pięciu jajeczek, a było ich osiem. Wiedział, że doszło do tego dzięki jego staraniom wspomagającym wysiłek ciała kobiety, które przekazało swoje skarby wcześniej, niż stałoby się to naturalną koleją rzeczy. Nie mógł jednak stłumić uczucia wdzięczności i podziwu dla hojności jej organizmu. Czubek igły zbliżył się powoli do pierwszego pęcherzyka. Delikatnie przyssał się do powierzchni komórki jajowej. Geiger ostrożnie wycofał narzędzie i złożył jąjeczko w pojemniku chłodzonym płynnym azotem. Komórka zamarzła błyskawicznie. Cały proces powtórzył się osiem razy. Po dwóch godzinach Geiger odszedł od stołu operacyjnego i zdjął maskę. Kessler przetarł brzuch kobiety antyseptykiem i zakrył zieloną płachtą. - Zrobione, Egonie. Kessler podniósł głowę, zdumiony tonem współpracownika. Geiger był blady, twarz lśniła mu od potu. - Dokonaliśmy tego. Mamy zapas, który starczy nam do pracy. Odetchnął głęboko i wrócił do stołu. Zamknął nie większy niż walizecz- ka metalowy pojemnik, w którym przechowywali komórki jajowe. Potem spojrzał na twarz kobiety. - Nie jest nam już potrzebna. Kessler prychnął pogardliwie. - No to nie marnujmy czasu. Ściągnął płótno okrywające tacę z różnymi narzędziami chirurgicznymi i strzykawką jednorazowego użytku. 18 M Phónixlager, 9 marca 1996 roku ike'a obudził własny krzyk. Z początku nie wiedział, czy to jawa, czy może kolejny sen, jednak niebieskawe światło sączące się zza zasłon 333 i czerwone cyferki na wyświetlaczu budzika mówiły, że już nie śni. Przełknął głośno ślinę. Oddech powoli wracał do normy. Co to było? Spróbował przypomnieć sobie straszny obraz, który widział. Nagle zobaczył go. Wymo-tał się z prześcieradeł i zapalił światło. Spojrzał na mokre łóżko, cała wilgoć pochodziła tylko od jego własnego potu. Usiadł i rozpłakał się, oparłszy głowę na rękach. Cathy, Cathy, Cathy... Wrócił do jej pokoju, stał przy jej łóżku, ale gdy odrzucił prześcieradło, nikogo pod nim nie znalazł. Było nasiąknięte krwią. Wstał i rozejrzał się po mrocznym pokoju. Potem poszedł do łazienki i opłukał twarz zimną wodą. Musiał złapać się umywalki, by nie upaść. Czuł się dziwnie słabo. Po raz setny starał się przekonać, że musi czekać, nie opuszczać kliniki w poszukiwaniu pomocy. Przede wszystkim miał czas. Cathy była bezpieczna jeszcze przez tydzień. Sama tak powiedziała, zatem nie było powodu przeciwstawiać się żądaniom doktora Kesslera, by przedłużyć rekonwalescencję 0 kilka dni. Gdyby postąpił wbrew wskazaniom, mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Z drugiej strony nie wiedział, co może się stać, gdy wyjedzie. Policja miała ochotę oskarżyć go o zamordowanie Anny. Do tej pory musieli dysponować fotografiami podejrzanego. Może nawet zamieścili je w gazetach. Nie, bez pomocy Tani, bez jej uszu i oczu, znalazłby się w zbyt wielkim niebezpieczeństwie. A dziewczyna wciąż nie dawała znaku życia. Jednak nawet logiczne powody do pozostawania w klinice nie potrafiły przywrócić mu spokoju. Po dwóch dniach był bliski załamania. Mógł myśleć jedynie o Cathy, o tym, co mogą jej zrobić. Spał czujnie jak zając, budził się co godzina i za każdym razem widział obraz jej śmierci. Czasem, gdy leżał na wpół rozbudzony, zastanawiał się nawet, czy naprawdę ją znalazł, czy był to tylko kolejny sen. W takich chwilach przygryziona warga 1 obolałe kolana uśmierzały wątpliwości. Świadczyły o tym, że naprawdę odbył swą szaloną wędrówkę. Stojąc przed lustrem po raz nie wiadomo który przyjrzał się dolnej wardze. Opuchlizna zeszła, jednak ranka była wciąż widoczna. Spokojnie, Mikę, ona wciąż tu jest... Nawet oczy go bolały. Potykając się wrócił do łóżka i zgasił światło. Gdy znów się obudził, ujrzał Kesslera stojącego w drzwiach pokoju. Dotąd nigdy nie wchodził bez pukania. Mikę spojrzał na swoje nagie nogi i zakrył je prześcieradłem. - Dzień dobry, panie Diaz. Zaspał pan dzisiaj. Mikę sięgnął do włącznika lampki, ale Kessler szedł już do okna. Pokój zalało białe światło pochmurnego poranka. Mikę zasłonił oczy. Za oknem silny pomocny wiatr przeganiał chmury po niebie. Mikę sprawdził godzinę. Właśnie minęła dziewiąta. 334 - Dzień dobry - powtórzył Kessler, wciąż trzymając torbę w dłoni. -Mam nadzieję, że zechce mi pan wybaczyć to najście, ale powinienem sprawdzić, czy nie wdała się żadna infekcja. To bardzo ważne. Pewien jestem, że wolałby pan nie ryzykować dla godziny snu. Mikę wziął z łazienki szlafrok i zawiązał go w pasie. Panna Schindler nie wspominała o planowanej porannej kontroli, ale być może już się nim nie interesowała, skoro nie upijał się i nie rozbijał o meble. - Czy będę mógł obejrzeć dziś pańskie dzieło, doktorze? - Tego bym odradzał - powiedział Kessler. - Dopiero za jakiś tydzień pana nos dojdzie do formy bliskiej temu, co może się panu spodobać. Obecnie będzie jeszcze nieco opuchnięty i niezbyt kształtny. - Naprawdę? - Obawiam się, że tak. I lepiej poczekać. Niewczesna ciekawość powoduje czasem wstrząs psychiczny. - Zatem wracamy do kliniki? Kessler uśmiechnął się oszczędnie. - To nie będzie konieczne, panie Diaz. Równie dobrze mogę zbadać pana tutaj, mam ze sobą wszystko, co potrzebne. Proszę. Wskazał na fotel w rogu pokoju. Mikę usiadł. Nie spuszczał oczu z białych dłoni Kesslera. Po chwili przygotowań lekarz zaczął zdejmować przytrzymujące opatrunek plastry. Zabolało nieco. Przez kilka chwil żaden z nich nic nie mówił. Mikę spróbował spojrzeć zezem na bok swego nosa. Był poczerwieniały, opuchnięty, obolały. - Jak to wygląda? - spytał, starając się zachować spokój. Obawa, że coś poszło nie tak, przyspieszyła bicie serca. Wspinaczka i wystawianie twarzy na mróz nie były zgodne z zaleceniami lekarza. Teraz czuł w nosie wyraźne pulsowanie i nie było to przyjemne. Kessler natomiast był raczej zadowolony. - Nie sądzę, abyśmy mieli jakieś kłopoty, panie Diaz - powiedział. - Ani śladu infekcji. Wszystko ładnie się zabliźnia. Zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Jeszcze parę dni, a będzie pan mógł pochwalić się nowym nosem. Dokładnie takim, jaki pan sobie wybrał. Mikę nie zdołał opanować westchnienia ulgi, ale jakoś nie potrafił cieszyć się perspektywą posiadania zupełnie nowej twarzy. Jego dawny nos nie kwalifikował się wprawdzie do fotografii w „Esąuire", ale przynajmniej był jego. A jeśli wystarczał Cathy, mógł być dobry dla wszystkich innych. - To wspaniale, doktorze Kessler - powiedział, próbując wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu. - Po to tu przyjechałem. - Gdyby pan uznał, że rezultat naszej pracy nie jest dokładnie taki, jak pan sobie wymarzył - dodał Kessler - to może pan oczywiście powrócić do nas i dokonać dalszych poprawek. Z pewnością przyjmiemy pana poza kolejnością. 335 Przygotował nowy opatrunek, tym razem lżejszy, i przykleił na nosie. - Dziękuję. Kiedy będę mógł wyjść? - spytał Mikę. - Chciałbym jak najszybciej wrócić do domu. - Za godzinę odlatuje helikopter. Warunki nie są idealne, ale można spokojnie lecieć. Mikę spojrzał uważnie na Kesslera. - Naprawdę? Nie potrzebuję już badań kontrolnych? - Nic pana nie zatrzymuje. Gdyby pojawiły się jakieś komplikacje lub dokuczliwe sensacje, zawsze może się pan z nami skontaktować. Przygotowałem też dla pana to. Wręczył Mike'owi mały flakonik białych tabletek. - To zwykłe środki przeciwbólowe. Nie należy brać więcej niż dwie tabletki na dobę. Mogą się przydać. Mikę spojrzał na opakowanie. Kessler stał nad nim z uśmiechem. - Poza tym wystarczy, jeśli pan będzie na siebie uważał i unikał uprawiania wszelkich sportów. Przez cztery do pięciu tygodni proszę też wstrzymywać się od aktywności fizycznej, która mogłaby spowodować uraz. Powiem pilotowi, że ma pana oczekiwać na pokładzie. Wraca pan do Zurychu? - Nie od razu - odpowiedział Mikę. - Muszę jeszcze zabrać swoje rzeczy z Alleinmatt. - Oczywiście. Poinstruuję go, gdzie ma pana wysadzić. Wyciągnął rękę. - To była dla mnie przyjemność, panie Diaz. Uścisnęli dłonie. Mike'owi wydawało się, że dostrzega na twarzy doktora jakby cień triumfu. - Cała przyjemność po mojej stronie - usłyszał swój głos. - Dziękuję. Miał nadzieję, że Tania będzie oczekiwać go na lądowisku, ale nie dostrzegł jej na płycie. Skierował się do małego, szarego budynku terminala. Zostawił jej wiadomość w szkółce narciarskiej, ale zrobił to zaledwie godzinę wcześniej i wciąż jeszcze mogła być w domu lub prowadzić swoją klasę na zboczach. Podchodząc do drzwi usłyszał, jak śmigłowiec Mendelhausa startuje i omal nie ruszył biegiem. Było coś dziwnego w tym, że Kessler przyszedł do pokoju, w tym, jak się uśmiechał. Coś budzącego obawy. Nawet rozmowa o kosztach operacji i pobytu miała dziwnie zdawkowy przebieg. Nie pytał o sumę, bo tej wolał na razie nie znać, mógł się zdenerwować, budząc powszechną sensację. Dziewczyna z recepcji powiedziała tylko, że niebawem prześlą mu rachunek. Nawet panna Schindler jakoś się nie pokazała. Zupełnie, jakby postanowiła go unikać. 336 A teraz znalazł się z dala od Cathy, samotnej, uwięzionej, z wyrokiem śmierci. Powiedziała, że majątydzień, ale jeśli się myliła? Mikę odniósł wrażenie, że ktoś go obserwuje. Może poznali go ze zdjęć w gazetach? Rozejrzał się po sali. Jakaś starsza pani zerkała na niego, odwróciła głowę, gdy na nią spojrzał. Postawił klapy płaszcza i przyspieszył kroku. Powiedział sobie, że to pewnie przez opatrunek na nosie. Teraz musi poszukać Tani, tylko ona może mu pomóc. Pchnął drzwi i ruszył ku wyjściu z drugiej strony. - Chce pan taksówkę, proszę pana? - zawołał mężczyzna z bujnym, brązowym wąsem, w skórzanej marynarce. -Tak! - To się świetnie składa, bo właśnie wysadziłem pasażera - powiedział, przyglądając się opatrunkowi na nosie Mikę'a. - Dokąd pan jedzie? - W górę doliny - odparł Mikę, wskazując na zachodnie stoki. - Jest tam taka droga, która prowadzi do Hollenspitze pod kolejką linową. - Ja. Znam tę drogę - powiedział kierowca bez entuzjazmu. - Ale tam leży masa śniegu. - Może mnie pan zawieźć? Taksówkarz wzruszył ramionami. - Z łańcuchami na kołach pewnie tak. Jeśli nie zamknęli drogi. - Może pan czy nie? - Dobra, dobra, szanowny panie. Jedziemy. Kierowca pokręcił głową i wrzucił walizkę Mike'a do bagażnika swojego kremowego, mocno niemodnego mercedesa. Najpierw musieli objechać wioskę, w której ruch był zakazany, a potem zaczęli wspinaczkę na zbocze. Szybko wjechali między wysokie sosny. Droga była tu węższa, zdradliwa. Na każdym zakręcie kierowca schodził na pierwszy bieg, żeby nie wpaść w poślizg na ubitym śniegu. Mikę widział za sobą odległy zarys Heulend-thornu, a dalej, prawie poza polem widzenia, tumie Phónixlager. Ostatni odcinek był najgorszy. Kierowca przeklinał i narzekał, a jego taksówka co rusz zarzucała na zakrętach. Trafiali na miejsca tak strome, że aż niebezpieczne, oznaczone jedynie kilkoma pomalowanymi na czerwono słupkami. Wprawdzie drogą przejeżdżał niedawno pług śnieżny, ale obfite nocne opady sprawiały, że łańcuchy naprawdę były potrzebne. Ostatnim razem Mikę jechał tędy oplem Tani, ale wówczas nawierzchnia była wysypana żwirem, po którym nie zostało ani śladu. Jazda na niskich biegach trwała aż dwadzieścia minut. Domek stał pięćdziesiąt metrów od drogi na końcu wąskiego podjazdu. Z tylnego siedzenia mercedesa Mikę dojrzał nitkę szarego dymu unoszącą się z kamiennego komina i samochód Tani zaparkowany przed chatą. Musiała być u siebie. Wysiadł i wręczył kierowcy czterdzieści franków. - Będzie pan mnie potrzebował na powrót? spytał mężczyzna. - Może później? 22 - Zwiastowanie 337 - W porządku - odparł Mikę, biorąc walizkę z bagażnika. - Dam sobie radę, dzięki. Stary mercedes zawrócił i skierował się z powrotem do wioski. Mikę ruszył powoli w kierunku domku, buty zapadały mu się głęboko w śnieg. Musiał przytrzymać się prętów ogrodzenia przy ścieżce, tuż nad spadem i lasem w dole. Z doliny wiał mroźny wiatr, rwąc czepiające się drzew chmury. Dym z komina ulatywał w podmuchach, zaledwie się pojawił. Dobrze, że Tania rozpaliła w piecu. Zapukał trzy razy i poczekał. Wiatr cisnął mu lodowe igiełki w twarz. Znów zapukał. Bez odpowiedzi. - Tania? Brzmienie własnego głosu sprawiło, że poczuł niemiłe deja vu. Zacisnął zęby i sprawdził klamkę, ale drzwi były zamknięte. Musiała być w domu. Przysunął usta do framugi i krzyknął raz jeszcze. Przez chwilę zdawało mu się, że czuje dochodzącą z wewnątrz woń dziwnego dymu. Zupełnie, jakby ktoś napalił w kominku starym futrem. Kwaśny odór. Krzyknął po raz trzeci i uderzył w drzwi otwartą dłonią. Okiennice na najbliższym oknie były zamknięte, ale przez dziurkę po sęku Mikę dojrzał płomienie tańczące w palenisku. Zupełnie jak kiedyś. Tyle że teraz smród spalenizny był jeszcze silniejszy... o wiele zbyt intensywny! Wrócił z wysiłkiem do drzwi i uderzył w nie ramieniem. Tkwiły w ramie jak skała, na dodatek zbity śnieg utrudniał rozbieg. Krzyknął znowu i poczuł, jak narasta w nim panika. Odstąpił krok i kopnął drzwi przy zamku. Trzasnęło pękające drewno. Jeszcze jedno uderzenie i droga stanęła otworem, z wnętrza domku buchnęły kłęby dymu. Mikę zakrył twarz rękawem i wbiegł do środka. Wokół kominka tańczyły płomienie, ale reszta pokoju pogrążona była w ciemności. Otworzył najpierw okno w pokoju, potem w kuchni. Po drodze wpadł na dębową komódkę i strącił na podłogę dwa srebrne puchary. - Tania? Dusząc się od dymu, wykrzykiwał jej imię. Otworzył drzwi do sypialni. Była pusta. Porwał ze zlewu w kuchni miskę, wyrzucił brudne talerze na podłogę. Odkręcił oba krany i napełnił naczynie. Płomienie jakiś czas temu wykroczyły poza kratę kominka i lizały obecnie stertę starych gazet, która leżała naprzeciwko paleniska. Tlił się też chodnik, a szczątki czegoś, co wyglądało na wielką poduchę z pierza buchały kłębami brunatnego i kwaśnego dymu. Jeszcze kilka minut, a cały dom musiałby spłonąć. Zobaczył ją dopiero, gdy wylał na płomienie drugą miskę wody. Leżała na brzuchu kilka stóp od sofy. Jasne włosy zakrywały jej twarz, jedną rękę wyciągnęła w kierunku płomieni. - Tania! 338 Podbiegł do niej, obrócił ją na plecy. Była bezwładna i bardzo ciężka. Na twarzy, wokół nosa i ust widniały ślady krwi. Oczy miała przymknięte, jak ktoś pijany lub pod działaniem narkotyków. Schwycił dziewczynę pod pachy i pociągnął ku drzwiom. Gdy dotarł do progu, zauważył krew także na jej dłoniach. Dwa paznokcie były złamane. Położył jąna śniegu i szukał na nieruchomej twarzy jakichś śladów życia. - Taniu, obudź się! Taniu! Drzwi domku zatrzasnęły się, nagle popchnięte wiatrem. Mikę wstał i ujrzał wychodzącego zza węgła mężczyznę, masywnego gościa z brodą. To był Hans Fleischman, przyjaciel Anny. Na dole stał jego samochód. - Hans? Fleischman podbiegł do niego. - Mikę, co ty tu robisz? Co się stało? - Musimy zabrać Tanie do szpitala. Był pożar. Hans patrzył na niego przez chwilę. Chyba nie wiedział, co właściwie ma zrobić. Mikę pamiętał, że facet jest podejrzliwy. - Nie ma czasu na wyjaśnienia! - krzyknął. - Przyprowadź samochód. No, podjedź tutaj! - Dobrze - powiedział Hans. - Ale co...? Niech tam. Pobiegł i zniknął za domem. Mikę poczekał przy Tani. Nie miał odwagi patrzeć na nią, z całej siły odsuwał od siebie myśl, że dziewczyna może już nie żyć. Pomocny wiatr wyciskał mu łzy z oczu. Usłyszał zapalany silnik. Wóz zawrócił i błyskając żółtymi reflektorami podjechał okrężną drogą. Dopiero teraz Mikę zastanowił się, skąd właściwie Fleischman wziął się tu tak nagle. Czyżby Tania dzwoniła do niego o pomoc? A może przyjechał za nim? Ten fiat tipo... Wstrzymał oddech, wpatrzony w nadjeżdżający samochód. Przecież widział go już wcześniej i teraz przypomniał sobie gdzie: jechał za nim od domu Krystala, zgubił go na ulicach Zurychu w tym samym niemal czasie, kiedy zginęła Anna. Mówiła, że boją się szpiegów i prowokatorów, że stanowią zagrożenie dla świata wielkich interesów. Nagle wszystko stało się jasne: gdyby nie zgubił fiata, dotarłby za nim wprost do domu Anny, bo tam właśnie jechał Fleischman. Anna powiedziała, że musi kończyć rozmową, bo ktoś dzwoni do drzwi. Tania też pewnie przywitała go jak przyjaciela. Mikę widział w domku spaloną poduszką, a dziewczyna miała złamane dwa paznokcie. Przydusił ją tą poduszką, ale Tania była silniejsza niż Anna, walczyła o życie... Poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. -SKURWIELU! Fleischman był już w połowie na zewnątrz samochodu, gdy Mikę rzucił się na drzwiczki. Niemiec krzyknął, z nogą przyciśniętą do karoserii. Spojrzał na Mikę'a i pomimo bólu uśmiechnął się. 339 - Zabiję cię! Zabiję cię, sukinsynu! Mikę otworzył drzwi i znów zatrzasnął je z rozmachem. Coś strzeliło i Fleischman przestał się uśmiechać. Widać poczuł ból kilku pękniętych żeber. Spróbował się uwolnić, ale Mikę za wszelką cenę chciał wydusić z niego krzyk. Przycisnął drzwiczki barkiem i wparł nogi w śnieg raz, drugi... - Ty sukin... Nagłe uderzenie w pierś prawie poderwało go w powietrze. Zachwiał się, przechylił do tyłu, próbując odzyskać oddech. Fleischman przycisnął rękę do połamanych żeber, drugą sięgnął po leżącą na siedzeniu pasażera broń. Wciąż zgięty w pół Mikę rzucił się na niego, ale tym razem Fleischman czekał na to. Ustawił stopy jak bokser i uderzył kantem dłoni w obojczyk. Mikę'owi wydało się, że ktoś wbił mu szpikulec w ramię. Zaciskając zęby, Fleischman ścisnął go za gardło i rzucił na siedzenie kierowcy. Lufę broni wcisnął mu w lewe oko. Śmiał się. Łapał ciężko powietrze, ale się śmiał. - Naprawdę mi dołożyłeś, przyjacielu - powiedział niewyraźnie. Chyba cały lewy bok miał obolały. - Jakoś się wyliżę. A ty jesteś taki zabawny z nosem jak u klowna i jednym przerażonym okiem. Wycelował broń w środek czoła Mikę'a. - Oszczędziłeś mi wielu kłopotów, przyjeżdżając tutaj. Przez chwilę patrzyli na siebie. Wiatr targał włosami Fleischmana; Mikę dojrzał dwie głębokie blizny skryte pod czupryną. Nagle rozległ się odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek i Niemiec obejrzał się odruchowo. Mikę zamknął oczy. Mimo bólu i strachu odtrącił broń sprzed twarzy. Huknęło ogłuszająco, gdy Fleischman wystrzelił, ale trafił tylko w siedzenie pasażera. Próbował odzyskać równowagę, gdy Mikę uderzył go z całej siły kolanem w pachwinę. Fleischman upadł na niego, wijąc się z bólu. Mikę odsunął się na bok i wcisnął twarz Niemca w dźwignię zmiany biegów. Zamrugał, usiłując pozbyć się bólu głowy i bezwładu w lewym ramieniu. Potem pozbierał się z siedzenia, złapał Fleischmana za pasek i wyciągnął z samochodu. - Teraz, teraz... - dyszał. Sięgnął po leżącą wciąż na siedzeniu obok kierowcy broń, ale nagle usłyszał jakby trzask bata. Przednia szyba rozpadła się na kawałki. Odwrócił głowę. W połowie ścieżki zobaczył wyprostowaną postać Ernsta Krystala w granatowym płaszczu. Na dłoniach miał rękawiczki i trzymał pistolet z wydłużoną lufą. Huknęło i Mikę zanurkował do wnętrza wozu. Trzeci pocisk zrobił tylko małą, gładką dziurkę w drzwiach. Na końcu ścieżki Mikę dojrzał mercedesa Krystala. Teraz nie czuł już strachu, tylko wściekłą chęć, by zabić gościa, zniszczyć ich wszystkich, doprowadzić do ruiny. Skulił się za deską rozdzielczą, przesunął dźwignię na pierwszy bieg i wypchnął pięścią resztki przedniej szyby. Koła zabuksowały 340 dziko na śniegu, potem nagle chwyciły przyczepność. Mikę podniósł głowę w nadziei, że zobaczy Krystala, stojącego gdzieś na drodze, on jednak odsunął się niżej, między drzewa, skąd mierzył uważnie, pewną dłonią. Mikę przeszedł na drugi bieg i rzucił się niemal płasko na siedzenie pasażera przekonany, że tamten spróbuje przestrzelić drzwi. Rozległy się dwa suche trzaski, ale żaden strzał nie trafił Mike'a. Podniósł się akurat na czas, by ujrzeć mercedesa tuż przed sobą. Skręcił w lewo, ale i tak trafił go tuż przed przednim kołem. Zgniótł przy okazji prawy zderzak fiata i wprawił cały wóz w dziki taniec po drodze. Sam wylądował na kierownicy, aż mu dech w piersiach zaparło. Powrócił ból w ramieniu, ledwie mógł ruszać palcami prawej dłoni. Obejrzał się przez ramię. Fleischman i Krystal biegli już ku niemu, widział kłęby pary z ich ust. Silnik ciągle pracował. Mikę szarpał dźwignią, żeby przejść na wsteczny bieg, w końcu trafił i raz jeszcze wjechał w mercedesa. Potem przeszedł na pierwszy i ruszył w dół zbocza. Kula uderzyła w tablicę przyrządów. Jedno z przednich kół haczyło o pogniecioną karoserię, silnik pracował z dziwnym wyciem. Przesuwając dźwignię na drugi bieg, Mikę spojrzał w lusterko. Pozbawiony łańcuchów fiat trzymał się jakoś drogi tylko przy szybkości piechura. Jeśli Mikę rozpędzi go do nawet do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, na pierwszym zakręcie straci nad nim kontrolę. Zsuwał się już na pobocze, ale uderzył w słupek i chyba to go uratowało. Odbił się i pojechał dalej. Mocniej ścisnął kierownicę. Błyskawicznie pokonał następne trzy zakręty. Co chwila oglądał się przez ramię, wypatrując pogoni. Niczego nie widział. Oddech nieco mu się uspokoił. Sprawdził ostrożnie, co z obojczykiem. Może zrezygnowali. Może uznali, że to zbyt ryzykowne. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Jeden zakręt przechodził płynnie w drugi. Gdy jechał pod górę, nie wyglądało to tak tragicznie, teraz jednak spadek ciągnął się bez końca. Nagle otworzył się przed nim prosty odcinek drogi, wycięty w skalistym zboczu. Stromizna była tu znacznie łagodniejsza. Mikę przeszedł na trzeci bieg i mrużąc oczy przed mroźnym powietrzem rozpędził wóz aż do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Chociaż przez chwilę... I wtedy ich zobaczył! Mercedes wyłonił się za zakrętu odległego o jakieś dwieście metrów. Prowadził Fleischman, Krystal wychylał się z boku z pistoletem w garści. Zbliżali się w równym tempie, Mikę widział wyrzucane w górę przez łańcuchy pacyny śniegu. Odruchowo wcisnął pedał gazu. Fiat odtańczył na lodzie coś szalonego. Miotał się od jednej krawędzi szosy do drugiej, aż drzwi obok Mike'a otworzyły się i musiał zamknąć je, trzymając się kurczowo kierownicy. Zwolnił 341 przed zakrętem, ale i tak jechał zbyt szybko. Tył samochodu ześlizgiwał się ku stromiźnie, koła buksowały. W mgnieniu oka skasował stojący na poboczu znak ostrzegawczy, tuż przed sobą ujrzał poszarpaną, granitową ścianę. .. Przestał hamować, skręcił na środek drogi... Wóz uspokoił się na tyle, że zdążył zerknąć w lusterko. Mercedes był już blisko, dał się słyszeć grzechot łańcuchów śnieżnych. Jechał jak po szynach, w odległości zaledwie stu pięćdziesięciu metrów... Do wioski jeszcze kawał drogi. Tyle jazdy... Mikę wiedział już, że nie zdoła uciec. Wciskając się w kolejne zakręty, rozumiał coraz wyraźniej, że musi zginąć. Od samego początku był bez szans, oni i tak trzymali wszystko w garści. Skazał i siebie, i innych tylko dlatego, że nie potrafił dostrzec w porę tego, co oczywiste. Mercedes w lusterku był coraz bliżej, doganiał go zupełnie bez wysiłku. Dobrze to sobie wykombinowali... Przyspieszył po raz ostatni, aż wgniotło go w siedzenie. W lusterku ujrzał, jak Krystal celuje i strzela. Pochylił się. Tylna szyba pękła, obsypując Mike'a odłamkami. Znak ostrzegający przed kolejnym, szczególnie ostrym zakrętem zobaczył o wiele za późno. Stanął prawie na hamulcach, dłonie zacisnął na kierownicy. Samochód wymknął mu się spod kontroli, tył uderzył o betonowe bloki na poboczu. Mikę chciał skręcić z powrotem na środek drogi, ale koła straciły przyczepność. Tuż przed nim otwierała się przepaść. Przez mgnienie oka dojrzał wieżę kościoła, Heulendthorn, odległy zarys Phónixlager... Wybacz, Cathy... Puścił kierownicę, żeby osłonić rękami twarz. Fiat uderzył bokiem w pień drzewa, które wczepiło się korzeniami w zbocze góry. Wóz zakołysał się, obsunął nieco i zatrzymał z przednimi kołami na drodze, a tylnymi poza krawędzią. Jeszcze się obracały. Mikę spróbował otworzyć drzwiczki, ale zaklinowały się, odkształcone przy uderzeniu. Ostatnim wysiłkiem uniósł się, żeby przepełznąć na siedzenie obok i dosięgnąć przeciwległych drzwi. Wypełznął na drogę na czworakach. Nie miał dość sił, żeby wstać, chociaż słyszał silnik nadjeżdżającego mercedesa, grzechot łańcuchów śnieżnych... Prześladowcy dotarli już prawie do zakrętu, gdy Krystal dojrzał we wstecznym lusterku śmigłowiec górskiego pogotowia ratunkowego. Leciał ledwie pięćdziesiąt metrów z tyłu i nurkował ostro ku drodze. Ktoś wychylał się z kok-pitu z bronią w dłoni. -BlitterHund! Was ist...? Coś błysnęło oślepiająco. Flara trafiła w tylną szybę, przebiła ją i wylądowała za siedzeniem Krystala. Zaczął miotać się, żeby ją chwycić i wyrzucić, ale wnętrze wozu wypełniło się błyskawicznie dławiącym, purpurowym dymem. Oślepiony i wrzeszczący Fleischman nacisnął na hamulec i zbyt szybko skręcił kierownicę. Mercedes zjechał na prawe, strome pobocze i... poszybował. Powolnym ruchem obrócił się raz w powietrzu i zostawiając za 342 sobą smugę purpurowego dymu runął na skalną ostrogę. Staczał się coraz niżej i niżej, aż legł pogruchotany na drodze w dole. - Ma pan broń, panie Yarela? - spytał Harry Waterman, obracając się przez ramię i próbując przekrzyczeć panujący w kokpicie śmigłowca hałas. Skulony na tylnym siedzeniu Mikę potrząsnął głową. - Dobra, proszę wziąć moją. Ja radzę sobie całkiem dobrze z tym cudeńkiem. Z uśmiechem pokazał rakietnicę. Mikę też spróbował się uśmiechnąć, ale nie starczyło mu sił. Wciąż był półprzytomny po zderzeniu, na dodatek obojczyk bolał jak diabli. Nos zresztą też. Wspomniał podarowane przez Kesslera tabletki i wrzucił kilka do ust, jednak brakło mu śliny i nie mógł ich przełknąć. Musiał rozgryźć pastylki i wepchnąć je do gardła. Waterman znów obrócił się do przodu. Obok siedział w milczeniu pilot maszyny, Wolfgang. Jego twarz nie wróżyła nic dobrego. - Nie mogę uwierzyć, że dokonał pan tego wszystkiego sam - krzyknął Waterman, kręcąc głową. - Pokrajać bym się dał, że działa pan w zespole. Mikę pochylił się do przodu. - Nie byłem sam. Pomagali mi. Tania i Anna, i jej przyjaciele. Waterman przytaknął powoli. - Tak, szkoda tej dziewczyny. Fleischman naprawdę mnie zaskoczył. Musiał wyjechać, ledwie do niego zadzwoniłem. Nie miałem pojęcia, że odgrywa taką rolę w całej historii. Sukinsyn był prawdopodobnie najważniejszym człowiekiem firmy na zewnątrz, chociaż założę się, że nie jedynym. W tym małym kraiku niczego nie zostawili przypadkowi. Pewnie nawet skautów szpiegują. Mikę starał się skupić. Od chwili zderzenia wszystko mu się pomieszało. - A jak dowiedział się pan o Fleischmanie? - Niczego nie wiedziałem, aż było za późno. Gdy dotarliśmy do szkółki narciarskiej, powiedzieli, że jakiś gość pytał o Tanie Schafrher godzinę temu. Ogarnęły mnie złe przeczucia, ale szczęśliwie Wolfgang był pod ręką i zgodził się pomóc. Pilot powiedział coś do mikrofonu. Powiadomił już policję, ale funkcjonariusze musieli przyjechać aż z Brig. Na razie dwa ambulansy wspinały się krętą drogą do domku Tani. Czerwony śmigłowiec przemknął wysoko nad dachami wioski i skierował się na południowy wschód, ku włoskiej granicy. - Jest pan pewien, że tak będzie najlepiej, panie Varela? Wygląda pan na kogoś, kto chwilowo ma dość przygód... - Jestem pewien. Nie ma czasu do stracenia. Jeśli dowiedzą się, co zaszło. .. Może już wiedzą. Wolfgang obejrzał się i przytaknął ponuro. 343 - Odpłacimy im teraz, ja? -Ja- odparł Mikę, ale gniew gdzieś uleciał, teraz chciał tylko zobaczyć Cathy żywą, uwolnić ją. Jeśli nie zdoła tego uczynić, wszystkie wysiłki obrócą się wniwecz. - Dobrze - powiedział Waterman. - Mam nadzieję, że kawaleria nie przybędzie za późno. Obejrzał się na Mikę'a i przeraził bladością jego twarzy. - Ale my też nie wypadliśmy sroce spod ogona, co? Wspinali się nad wschodnimi zboczami doliny. W dole grupa zmagających się z wiatrem narciarzy rysowała kręte linie na śniegu. Minutę później wlecieli do sąsiedniej doliny, której dno było położone wyżej niż Alleinmatt. Nie było tu nic prócz zwartego dywanu lasu. Pomiędzy drzewami błyskały polodowcowe głazy. Mikę kątem oka dojrzał krętą drogę, wiodącą ku przejściu granicznemu tuż pod grzbietem Phónixlager. Obok biegła linia telefoniczna kliniki. - Zejdę niżej - powiedział Wolfgang. - Zaskoczymy ich. Sprowadził śmigłowiec na wysokość wierzchołków drzew i poleciał klucząc nad nurtem strumienia, którego koryto wcinało się w krajobraz. Waterman łapał się siedzenia na każdym zakręcie pokonywanym tak ostro, że łopaty wirnika niemal dotykały podłoża. Wysoko w górze, ponad koronami drzew, Mikę dostrzegł granitowe wieżyce Phónixlager. - Tam! - krzyknął. - Z południowej strony, pamiętasz? Wolfgang przytaknął. Koryto strumienia robiło się coraz węższe, drzewa na brzegach wyrastały coraz bliżej. Wznieśli się nad ich czubki i przelecieli nad wspinającą się serpentynami drogą. - Może nas zobaczą, może nie - powiedział Wolfgang. Wielka podkowa szarego masywu wyrastała z szerokiej, chłodnej bieli. Polecieli wzdłuż południowego ramienia zasłaniającego leżący parę kilometrów dalej Heulendthorn. Wolfgang trzymał się ściany jak przeklejony, a tor lotu naśladował jej większe załamania. - Słuchaj no, Wolfgang - odezwał się Waterman, ledwie panując nad głosem. - Jesteś pewien, że ta maszyna nie potrzebuje trochę więcej miejsca... Jezusie, ale blisko! - Zaskoczymy ich! - krzyknął znów pilot. - Dobrze? Skręcił ostro w lewo, by ominąć skalny występ. Całkiem nagle pojawiła się pod nimi klinika. Na lądowisku czekał na start inny śmigłowiec. Jego wirnik obracał się z wolna. Zaraz też odezwało się radio: - Phónix eins. Identifizieren Sie sich! Wolfgang podleciał zakolami przed fronton kliniki. - Hallo, Phónhc eins - powiedział. - Hier spricht der Engel aus Todl 344 - Washaben Sie...? Kontroler nigdy nie zdołał dokończyć zdania. Rozległ się huk niczym przy wybuchu wulkanu. Fala uderzeniowa zakołysała śmigłowcem jak zabawką. Trzej mężczyźni rozpaczliwie starali się pozostać na miejscach. Potem maszyna zaczęła wirować wokół własnej osi, tracąc z każdą chwilą na wysokości. -JEZU CHRYSTE! Waterman tyle tylko zdołał wykrztusić, Wolfgang walczył ze sterami, by odzyskać kontrolę nad śmigłowcem, ogarniętym chmurą dymu. Odłamki skał zadzwoniły o przednią szybę i brzuch maszyny. Dach kliniki zniknął, a z wnętrza góry buchał dym i pomarańczowe płomienie. W powietrzu latały kamienie, zerwał się wiatr, wiejący ze wszystkich kierunków jednocześnie. Gdy zaczęli zyskiwać na wysokości, na dole druga, jeszcze potężniejsza eksplozja rozdarła zbocze i runęła ognistym płomieniem w głąb doliny. Śmigłowiec zakołysał się, ale tym razem byli dość wysoko, by uniknąć fali podmuchu. Wznosili się, aż ulecieli nad turnie Phónixlager. Tutaj było spokojnie i jasno. Słońce oświetlało góry. - Cathy! - krzyknął Mikę. Dopiero teraz dotarło do niego, że potworna eksplozja, która zniszczyła laboratorium, musiała zabić także wszystkich w środku. Przycisnął się do szyby i wbił wzrok w ziemię. Niewiele było widać przez kłęby dymu. Cathy zginęła. Hans zawrócił maszynę. Kołysani lekko wiatrem, zawiśli nad miejscem katastrofy. Nikt się nie odezwał, tylko Wolfgang wysłał kilka gwałtownych komunikatów przez radio. Mikę zawisł na pasach. Dla niego wszystko się już skończyło. Nic nie zostało. Przypomniał sobie Cathy taką, jaką widział po raz ostatni przez lustro w dźwiękoszczelnej celi. Sprowadź pomoc, Mi-chaelu, albo zginę tu. Poddał się bólowi i rozpaczy. Waterman nie miał odwagi spojrzeć do tyłu. Chciał jakoś wyrazić współczucie, ale nie zdołał wykrztusić ani słowa. Ze zdumieniem stwierdził, że krew spływa mu spomiędzy włosów po prawej skroni i kapie na ucho. - Podejrzewam, że... I nagle zobaczył coś daleko z prawej, za granią, coś jasnego, świecącego, co wzniosło się w niebo, zostawiając za sobą cienką smugę czerwonego dymu. Przez chwilę patrzył ogłupiały na to zjawisko, kołysany miarowym rytmem pracy silnika i wirnika. Potem wskazał palcem. - Flara - powiedział. Wolfgang przytaknął i skierował maszynę ku znakowi, który zawisł właśnie na chwilę w powietrzu i zaczął powolny upadek na spadochroniku. Wystrzelono go z kamiennego kotła otoczonego ścianami Phónixlager. Gdy podlecieli bliżej, dojrzeli samotną postać machającą do nich rękami. Dostrzegli też ślady prowadzące od czegoś, co przypominało małe, osadzone w zboczu 345 góry drzwi. Postać machała wciąż, gdy usiedli na śniegu w odległości prawie pięćdziesięciu metrów. Nie tyle poganiała ich, ile po prostu się cieszyła. Mikę pobiegł do niej, grzęznąc co krok w głębokim śniegu. Potknął się i zachwiał nie patrząc, gdzie stawia nogi. Najchętniej by poleciał. Odrzuciła kaptur skafandra. Czarne włosy załopotały na wietrze. Zanim do niej dobiegł, padł jak długi, twarzą w śnieg. Podeszła, pochyliła się i ze śmiechem pomogła mu się unieść na kolana. Patrzył na nią pośród bezkresnej bieli. Sińce na twarzy były jeszcze widoczne, ale uśmiech był ważniejszy. - Cathy - wykrztusił, jakby znał tylko jedno słowo. - Cathy. I powtarzałby to w nieskończoność, gdyby go nie pocałowała. Harry dotarł do nich, walcząc z kopnym śniegiem. Przyciskał chusteczkę do rany. Mikę nie rozumiał niczego. -Ale jak... Wskazała na drzwi w skale. - Tamtędy - powiedziała. - Te wielkie stalowe drzwi. Zwykle są zamknięte. Dalej jest tunel wyryty w skale. Tamtędy mnie wyprowadzili. -Kto? - Geiger i Kessler. Dali mi ubranie, rakietnicę i kazali czekać. Powiedzieli, że ktoś się po mnie zgłosi. Uśmiechnęła się. - Ale nie wiedziałam, że to będziesz ty. Znów go pocałowała, obejmując mocno za szyję. - Co oni ci zrobili? - zaśmiała się. - Wyglądasz strasznie. Mikę uniósł dłoń do twarzy. Wyczuł rosnącą opuchliznę na czole. Opatrunek sam odchodził. - Lepiej, byś na to nie patrzyła - powiedział. - Nos będzie opuchnięty, niekształtny jeszcze przez tydzień. Potem pokażę się z prawdziwie anglosaskim profilem. Będziesz mogła się mnie wstydzić. - Jednak zobaczę - mruknęła Cathy i sięgnęła po zawinięty róg opatrunku. Niemal od razu został jej w ręce, nie musiała nawet ciągnąć. Mikę chciał zobaczyć jej reakcję. - No i? - spytał. - Co myślisz? Sam jeszcze go nie widziałem. Nie chcieli mi pokazać. Cathy pokiwała jedynie głową. Mikę posmutniał. Tego się obawiał. - Chyba niezły, co? Chociaż musi się jeszcze porządnie podgoić. Potem będzie lepiej. - Mikę - powiedziała. - Jest dokładnie taki sam. Nawet go nie tknęli. - Co? Ale... przecież... - Cały czas wiedzieli, Michaelu. Wiedzieli, kim jesteś. I wiedzieli, po co przybyłeś. Nie chcieli cię operować, rozumiesz? Postanowili sprzyjać twoim planom, bo im to pasowało. 346 - Ale naprawdę mnie bolał! - Dla nich to łatwe, jakiś zastrzyk, trochę leków. Pozwolili, byś mnie znalazł. Też zostałeś ich szczurem laboratoryjnym, przynajmniej na jakiś czas. Mikę wbił wzrok w śnieg. Z wolna zaczynał pojmować. - Zatem to dla mnie otworzyli te drzwi... Drzwi do laboratorium. - Pokręcił z niedowierzaniem głową. - To wszystko jest takie... - Geiger - odezwał się Waterman. - To do niego pasuje. I wszystko wyjaśnia. Zakasłał i poszukał w kieszeni papierosów. Poły płaszcza łopotały mu na wietrze. Na czystym niebie pokazały się lecące w wyciągniętym szyku policyjne śmigłowce. Kierowały się na budynki Mendelhausa. Ktoś krzyknął z tyłu. To Wolfgang wyskoczył z kokpitu i biegł ku nim pochylony. - Mam dobre wieści - wykrzyknął. - Tania wyzdrowieje. Nic jej nie będzie. Mikę krzyknął z radości. Harfy zapalił papierosa. - Zapewne Fleischman chciał upozorować pożar, żeby wyglądało na przypadek - powiedział. - Rzadki skurwysyn. Przetarł delikatnie ranę na głowie. Chyba go bolała. Mikę uśmiechnął się do mężczyzny, którego poznał ledwie chwilę temu i wyjął fiolkę z tabletkami. - Proszę, mamy dziś dzień dobroci. Ten środek to prawdziwy zabójca bólu. Harry potrząsnął głową i roześmiał się głośno, szukając na chusteczce czystego miejsca. - Masz rację, Mikey - powiedział. - O ból mniejsza, ale zabójców bardzo proszę. 19 Granica włoska, 9 marca 1996 roku O talowoszary mercedes przebijał się przez gęstniejącą mgłę, łomocząc łań-k3 cuchami po śniegu i lodzie. Górska droga była tutaj dość wąska i kręta, co rusz kryła się w cieniu wielkich skalnych złomów. Mężczyzna za kierownicą spoglądał nerwowo przed siebie, próbując dojrzeć cokolwiek na drodze. - Spokojnie - powiedział siedzący obok pasażer. - O tej porze roku prawie nikt tędy nie jeździ. Przez chwilę milczeli. Wyglądali na wyczerpanych, ale zadowolonych. Jakby skończyli dzień ciężkiej pracy. 347 Kierowca zerknął na swojego towarzysza. - Pamiętasz, o której jest samolot? Drugi roześmiał się i obrócił głowę ku leżącej na tylnej kanapie stalowej walizeczce. - Mamy masę czasu - powiedział. - Wywieź nas tylko z tych gór. Na lotnisku w Linate powinniśmy być o szóstej. - Na surowej z gruntu twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Zdążymy pewnie nawet coś przegryźć. Jeszcze raz spojrzał do tyłu. Potem westchnął głęboko, pochylił się i przycisnął coś na desce rozdzielczej. Wnętrze wozu wypełniły dostojne dźwięki partity skrzypcowej Bacha. Epilog Wycinek z magazynu „Exclusive!", 2 maja 1996 roku Rośnie liczba wątków ujawnianych przy okazji zniszczenia laboratorium Mendelhausa. Katastrofę tę nasz korespondent opisywał w zeszłym miesiącu. Pierwotnie uważano ją za dzieło ekstremistów, protestujących przeciwko wiwisekcji, obecnie jednak wydaje się, iż stał za tym co najmniej jeden pracownik Mendelhausa. Wedle słów Paula Ackermanna, rzecznika prasowego władz Brig, eksplozja, jaka zniszczyła laboratorium, wymagała co najmniej stu kilogramów trotylu: „Podłożenie tak silnego ładunku nie byłoby możliwe bez pomocy kogoś z wewnątrz", powiedział. Policja podejrzewa, że materiały wybuchowe zostały umieszczone w głównym szybie wentylacyjnym i odpalono je za pomocą zapalnika zegarowego. Zastanawiający jest również fakt, że w eksplozji zginęła ponad połowa członków zarządu Mendelhausa. Wielu spośród nich wizytowało akurat laboratorium. Mimo szczególnych badań policji nie udało się jak dotąd odnaleźć szczątków dwóch osób: Edwarda Geigera, kierującego programem badawczym Mendelhausa, osoby uważanej za głównego autora kosmetycznych dokonań firmy i twórcę Erixilu, oraz Egona Kesslera, jego zastępcy. Wedle Ackermanna pożar, który wybuchł w następstwie eksplozji, był na tyle intensywny, że ciała mogły spłonąć bez śladu. Jednak nawet wówczas istnieje szansa na zachowanie najtrudniej palnych fragmentów ciała, jak zęby, toteż poszukiwań jeszcze nie przerwano. Ocenia się, że w katastrofie, do której doszło wczesnym popołudniem dziewiątego marca, zniszczeniu uległo wyposażenie warte co najmniej sto milionów dolarów, jednak największą stratąjest niewątpliwie unicestwienie wyników prowadzonych przez lata eksperymentów. Jak dotąd nie udało nam się ustalić szczegółowego zakresu prac prowadzonych przez profesora Geigera, jednak uważa się, że koncentrowały się one na inżynierii genetycznej. 349 Kierowca zerknął na swojego towarzysza. - Pamiętasz, o której jest samolot? Drugi roześmiał się i obrócił głowę ku leżącej na tylnej kanapie stalowej walizeczce. - Mamy masę czasu - powiedział. - Wywieź nas tylko z tych gór. Na lotnisku w Linate powinniśmy być o szóstej. - Na surowej z gruntu twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Zdążymy pewnie nawet coś przegryźć. Jeszcze raz spojrzał do tyłu. Potem westchnął głęboko, pochylił się i przycisnął coś na desce rozdzielczej. Wnętrze wozu wypełniły dostojne dźwięki partity skrzypcowej Bacha. Epilog Wycinek z magazynu „Exclusive!", 2 maja 1996 roku Rośnie liczba wątków ujawnianych przy okazji zniszczenia laboratorium Mendelhausa. Katastrofę tę nasz korespondent opisywał w zeszłym miesiącu. Pierwotnie uważano ją za dzieło ekstremistów, protestujących przeciwko wiwisekcji, obecnie jednak wydaje się, iż stał za tym co najmniej jeden pracownik Mendelhausa. Wedle słów Paula Ackermanna, rzecznika prasowego władz Brig, eksplozja, jaka zniszczyła laboratorium, wymagała co najmniej stu kilogramów trotylu: „Podłożenie tak silnego ładunku nie byłoby możliwe bez pomocy kogoś z wewnątrz", powiedział. Policja podejrzewa, że materiały wybuchowe zostały umieszczone w głównym szybie wentylacyjnym i odpalono je za pomocą zapalnika zegarowego. Zastanawiający jest również fakt, że w eksplozji zginęła ponad połowa członków zarządu Mendelhausa. Wielu spośród nich wizytowało akurat laboratorium. Mimo szczególnych badań policji nie udało się jak dotąd odnaleźć szczątków dwóch osób: Edwarda Geigera, kierującego programem badawczym Mendelhausa, osoby uważanej za głównego autora kosmetycznych dokonań firmy i twórcę Erixilu, oraz Egona Kesslera, jego zastępcy. Wedle Ackermanna pożar, który wybuchł w następstwie eksplozji, był na tyle intensywny, że ciała mogły spłonąć bez śladu. Jednak nawet wówczas istnieje szansa na zachowanie najtrudniej palnych fragmentów ciała, jak zęby, toteż poszukiwań jeszcze nie przerwano. Ocenia się, że w katastrofie, do której doszło wczesnym popołudniem dziewiątego marca, zniszczeniu uległo wyposażenie warte co najmniej sto milionów dolarów, jednak największą stratą jest niewątpliwie unicestwienie wyników prowadzonych przez lata eksperymentów. Jak dotąd nie udało nam się ustalić szczegółowego zakresu prac prowadzonych przez profesora Geigera, jednak uważa się, że koncentrowały się one na inżynierii genetycznej. 349 O ile szczątki obu naukowców nie zostaną odnalezione, wówczas prawdopodobne stanie się przypuszczenie, iż mogli mieć coś wspólnego z eksplozją. Czyżby chodziło o przypadek szpiegostwa przemysłowego? „Exclusi-ve!" skłania się ku tej tezie i będzie informował czytelników na bieżąco. Nowy Jork, 4 stycznia 1997 roku Gdy wyszli ze szpitala, padał deszcz. Cathy była blada, wyglądała na zmęczoną. Mikę zaprowadził ją do zaparkowanego samochodu i otworzył drzwi. Po raz pierwszy od zakończenia badań spojrzała mu prosto w oczy. Wiatr zwiewał jej pasma włosów. - Przepraszam, Michaelu... Zanim zdążyła wsiąść, Mikę przyciągnął ją i wtulił twarz w jej włosy. - Nie mów tak, Cathy. Szukał słów, żeby ją uspokoić. Po chwili odsunęła się. Mikę starał się uśmiechnąć. - Damy sobie z tym spokój, kochana. Dość testów. - Uniósł jej brodę i pocałował w usta. - Jeśli chcesz dziecka, to zaadoptujemy małego i ładnego Meksykanina o brązowych oczach, jak u tatusia. Cathy przytaknęła. - To dobry pomysł - powiedziała, ale znów popadła w przygnębienie. - Coś mi zrobili. Wiem to. Tak, żeby nikt nie mógł mieć ze mnie żadnego pożytku. Ale Geiger mówił, że to odwracalne. Obiecał mi. -Naprawdę, nie ma się o co martwić, Cathy. Wszystko jest w porządku. Co mogliby zrobić? Cathy spojrzała na szary budynek szpitala i wsiadła do samochodu. Mikę obszedł wóz i zajął miejsce za kierownicą. Przez trzy miesiące odwiedzili z Cathy sześciu specjalistów i żaden nie dopatrzył się niczego niewłaściwego. Ale Cathy nie jajeczkowała i nikt nie wiedział, czemu tak się dzieje. Znowu słyszała, że jest szczególnym przypadkiem. Ostatni z lekarzy potrząsnął tylko głową i zmarszczył czoło, wpatrzony w szeregi odczytów. - To chyba jakaś wada genetyczna, pani Varela. I to było wszystko, co miał do powiedzenia. Autor pragnie podziękować Davidowi Singtonowi i doktor Helenie Scott za ich nieocenioną pomoc w rozwiązywaniu naukowych i medycznych wątków tej powieści. WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1999. Wydanie 1 Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza MBP Zabrze nr inw.: K6 - 18592 F 6 ANG./S