14165
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14165 |
Rozszerzenie: |
14165 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14165 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14165 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14165 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
MARK TWAIN
Tomek Sawyer za granicą
Tomek Sawyer detektywem
PRZEŁOŻYLI
Andrzej Nowak
Barbara Sławomirska
POSŁOWIEM OPATRZYŁ
Andrzej Nowak
Tytuł oryginału Tom Sawyer Abroad. Tom Sawyer Detective
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1988
SPIS TREŚCI
TOMEK SAWYER ZA GRANICĄ 3
ROZDZIAŁ l 3
Tomek szuka nowych przygód 3
ROZDZIAŁ II 3
Balon idzie w górę 3
ROZDZIAŁ III 3
Tomek wyjaśnia 3
ROZDZIAŁ IV 3
Burza 3
ROZDZIAŁ V 3
Ląd 3
ROZDZIAŁ VI 3
To karawana! 3
ROZDZIAŁ VII 3
Tomek docenia pchłę 3
ROZDZIAŁ VIII 3
Znikające jezioro 3
ROZDZIAŁ IX 3
Tomek rozprawia o pustyni 3
ROZDZIAŁ X 3
Wzgórze skarbów 3
ROZDZIAŁ Xl 3
Burza piaskowa 3
ROZDZIAŁ XII 3
Jim odpiera oblężenie 3
ROZDZIAŁ XIII 3
Po fajkę Tomka 3
TOMEK SAWYER DETEKTYWEM 3
ROZDZIAŁ I 3
Otrzymujemy zaproszenie 3
ROZDZIAŁ fr 3
Jake Dunlap 3
ROZDZIAŁ III 3
Zrabowane diamenty 3
ROZDZIAŁ IV 3
Trzech śpiących 3
ROZDZIAŁ V 3
Tragedia w lesie 3
ROZDZIAŁ VI 3
Jak zabezpieczyć brylanty 3
ROZDZIAŁ VII 3
Nocne czuwanie 3
ROZDZIAŁ VIII 3
Rozmowa z duchem 3
ROZDZIAŁ. IX 3
Odnalezienie Jubitera Dunlapa 3
ROZDZIAŁ X 3
Aresztowanie wuja Silasa 3
ROZDZIAŁ Xl 3
Tomek wykrywa morderców 3
Tomek Sawyer za granicą
ROZDZIAŁ l
Tomek szuka nowych przygód
Czy sądzicie, że Tomek, po tych tam wszystkich przygodach , uspokoił się wreszcie?
Myślę o tych, które przeżywaliśmy na rzece, i o tych, które nas spotkały, gdyśmy uwalniali
czarnego Jima, a Tomka postrzelono w nogę. Ale gdzie tam! Co rusz brała go chętka, by mieć
ich jeszcze więcej. I to był cały skutek. No. bo widzicie, kiedy już wróciliśmy do siebie, w górę
rzeki, sławni jak nie wiem co, z tej naszej, że tak powiem, bardzo długiej podróży, a całe miasto
wyległo nas powitać niosąc pochodnie i wygłaszając mowy, gdy wszyscy wiwatowali i
krzyczeli „Hurra!", zrobiono z nas wielkich bohaterów, a przecież Tomasz Sawyer zawsze
głównie to miał na uwadze.
Przez jakiś czas, i owszem, był zadowolony. Wszyscy koło niego skakali, a on zadzierał
nosa i łaził po całym mieście, jakby wszystko tu wokół do niego należało. Ten i ów nazywał go
Tomkiem Sawyerem Wielkim Podróżnikiem, więc kiedy tego słuchał, nadymał się tak bardzo,
że o mało nie pękł. Sami chyba widzicie, że miał nade mną i Jimem nielichą przewagę, bo
przecież my spłynęliśmy w dół rzeki na tratwie, a tylko w górę wracaliśmy parowcem, podczas
gdy Tomek podróżował statkiem w obie strony. Owszem, chłopaki zazdrościli Jimowi i mnie
ile wlezie, ale przed Tomkiem— tam do kata! —— płaszczyli się aż wstyd.
No cóż, może by jakoś w końcu nawet się tym zadowolił, gdyby nie stary Nat Parsons,
poczmistrz; był to chłopina diabelnie długi i chudy, z racji wieku całkiem już wyłysiały, ni to
poczciwy, ni to cokolwiek przygłupi, a w dodatku największy gaduła, jakiego w życiu
widziałem. Przez całe trzydzieści lat on jeden w miasteczku cieszył się sławą — rzecz jasna,
sławą podróżnika — i oczywiście był z tego straszliwie dumny, a przy tym wyliczono, że w
ciągu tych właśnie ostatnich trzydziestu lat zdążył już opowiedzieć o swojej wędrówce ponad
milion razy, przy czym za każdym razem sprawiało mu to przyjemność. Aż tu ci nagle ni z tego,
ni z owego pojawia się jakiś chłopak, lat niespełna piętnaście, i sprawia, że wszyscy
wytrzeszczają ślepia i zaczynają podziwiać te jego podróże, więc biednego staruszka mało
szlag nie trafiał. Toteż aż zieleniał na twarzy słuchając Tomka i słysząc, jak ludzie mówią „O,
do diaska!", „Naprawdę?!", „A niech to licho weźmie!" i takie tam różne rzeczy, ale jakoś za
nic nie mógł się od tego oderwać, zupełnie tak samo jak mucha, co tylnymi łapkami wpadła do
melasy. Ale jak tylko Tomek choć na chwilę przerwał, żeby trochę odsapnąć, biedny staruszek
od razu pakował się ze swoimi starymi podróżami, no i bajdurzył o nich, ile się tylko dało. Tyle
że jego podróże zdążyły się już osłuchać i niewiele na nie zważano, więc aż żal brał na niego
patrzeć. No więc Tomek czym prędzej znów przejmował pałeczkę, a potem znowuż ten stary
— i tak dalej, i dalej, przez dobrą godzinę czy więcej jeden próbował przegadać drugiego.
Bo widzicie, z tymi podróżami Parsonsa to było tak: Kiedy został poczmistrzem i nie miał
jeszcze pojęcia o całym interesie, przyszedł list adresowany do kogoś, kogo on wcale nie znał,
bo nikogo takiego w miasteczku w ogóle nie było. Cóż, nie wiedział, co począć ani jak się
zachować, a list leżał i leżał całymi tygodniami, a on już na sam jego widok dostawał białej
gorączki. List nie miał znaczka, więc o to musiał się martwić jeszcze dodatkowo. Bo nie było
sposobu, ażeby jakoś pobrać należne dziesięć centów, dlatego też uważał, że rząd pociągnie go
za to do odpowiedzialności, a może jeszcze przy tym wszystkim wyleją go z roboty, kiedy się
przekonają, że nie wziął opłaty. I w końcu nie mógł już tego wszystkiego wytrzymać. Nie spał
po nocach, nie jadł, schudł tak, że wyglądał jak cień, a jednak nie poprosił nikogo o radę, bo ta
sama osoba, którą by poprosił, mogłaby się przecież jeszcze zwrócić przeciwko niemu i
donieść rządowi o tej historii z listem. Wziął i zakopał list pod podłogą, ale i tak na nic się to
zdało; kiedy tylko się spostrzegł, że ktoś, zupełnie przypadkowo, stanął właśnie w tym miejscu,
zaraz przenikał go dreszcz i opadały różne podejrzenia, toteż, czuwał tak długo, dopóki całe
miasto nie opustoszało i nie pogasły w nim światła, a potem zakradał się tam, wydostawał list i
zakopywał go w zupełnie innym miejscu. Rzecz prosta, ludzie zaczęli go unikać, kręcili tylko
głowami, szeptali coś do siebie, bo sądząc po tym, jak się zachowywał i jak wyglądał, można
by dojść do wniosku, że musiał kogoś zabić albo uczynić jakąś inną straszną rzecz, tyle że nikt
nie wiedział co. I gdyby był tu obcy, pewnie by go zlinczowali.
No więc, jak mówiłem, skończyło się na tym, że dłużej nie mógł tego wytrzymać; dlatego
postanowił udać się do Waszyngtonu i pójść najzwyczajniej do Prezydenta Stanów, wyznać mu
wszystko szczerze nie zatajając niczego, o, ani na tyle, a później wyjąć list, położyć go przed
całym rządem i powiedzieć: „No, trudno, oto on; możecie ze mną zrobić, co wam się tylko
spodoba, ale Niebiosa i tak mnie osądzą, bo ja jestem bez winy i wcale nie zasługuję, ażeby
mnie dosięgło karzące ramię prawa, a przy tym zostawiam rodzinę, która gotowa jeszcze
umrzeć z głodu, choć z całą sprawą nie miała nic wspólnego, i mogę przysiąc, że to cała
prawda." Tak też i zrobił. Przejechał się kawałek parostatkiem, ciupinę dyliżansem, ale całą
resztę drogi odbył w siodle i ta droga do Waszyngtonu zabrała mu aż trzy tygodnie. Po drodze
obejrzał sobie szmat kraju, całe mnóstwo wsi i ze cztery miasta. Nie było go prawie osiem
tygodni, a potem, kiedy już wrócił, w całym miasteczku nie znalazłbyś większego
zarozumialca. Te podróże zrobiły z niego największą znakomitość w całej okolicy, bo o. nim
najwięcej mówiono, a ludzie ściągali do nas z miejscowości odległych aż o trzydzieści mil i z
różnych zapadłych dziur w stanie Ilinois, a wszystko tylko po to, by na niego popatrzeć — stali
i wytrzeszczali gały, a on trajkotał swoje. Chybaście jeszcze niczego takiego nie oglądali.
I nie było sposobu, żeby jakoś ustalić, który z nich jest większym podróżnikiem; jedni
mówili, że Nat, inni znowuż — że Tomek. Wszyscy przyznawali, że Nat widział więcej, gdy
idzie o długość geograficzną, ale musieli się też zgodzić, że wszystko, co Tomek stracił na
długości, to odbił sobie jakoś na szerokości oraz na klimacie. To był mniej więcej punkt
wyjścia; obaj więc musieli wykrzykiwać historie swoich mrożących krew w żyłach przygód,
ażeby w ten sposób jakoś wysforować się naprzód. Tamta blizna po kuli w Tomkowej nodze
była nie lada przeszkodą dla Nata Parsonsa, ale Nat wprost wyłaził ze skóry, choć był w dość
kiepskiej sytuacji, bo kiedy opisywał tę swoją przygodę, którą to o n przeżył w Waszyngtonie,
Tomek wcale nie siedział spokojnie, tak jak powinien robić, żeby wszystko wypadło po
sprawiedliwości, ponieważ co rusz wstawał i spacerował sobie powoli tuż obok, ciągle
kuśtykając. A tego utykania Tomek nie pozbył się nigdy, bo kiedy noga już mu się zagoiła,
ćwiczył je w domu nocami, toteż zawsze kuśtykał zupełnie na świeżo.
A z tą przygodą Nata to było tak, choć nie wiem, na ile jest ona prawdziwa; być może
wyczytał ją w gazecie albo jeszcze gdzieś indziej, chociaż trzeba mu przyznać, że umiał ją
opowiadać. Sprawiał, że każdemu ciarki przechodziły po plecach, że każdy, słuchając tego,
bladł i wstrzymywał oddech, a zdarzało się czasem, że kobiety i dziewczyny to aż mdlały z
wrażenia. No więc, jeżeli dobrze pamiętam, to było właśnie tak:
Wpadł pełnym galopem do Waszyngtonu, odstawił konia do stajni i dawaj ze swoim listem
do domu Prezydenta, ale tam powiedzieli mu, że Prezydent jest akurat na Kapitolu i właśnie
szykuje się w drogę do Filadelfii, więc jeśli Nat chce go jeszcze dołapać, to nie ma ani minuty
do stracenia. Nat o mało trupem nie padł, tak go to rąbnęło. No bo konia miał w stajni i nie
wiedział, co począć. Ale właśnie jak raz przejeżdżał obok rozklekotaną dryndą jakiś czarnuch i
wtedy Nat pomyślał, że to może być szansa. No więc podbiega i krzyczy: „Pół dolara, jeśli
podrzucisz mnie na Kapitol w pół godziny i jeszcze dwadzieścia pięć centów ekstra, jeśli
uwiniesz się w dwadzieścia minut!"
— Zrobione! — powiada czarnuch.
Nat wskoczył, zatrzasnął drzwiczki i popędzili przed siebie, gnając na łeb, na szyję po
najbardziej wyboistej drodze, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć, a hurkot i łomot był
przy tym jak nie wiem co. Nat wsunął ręce w takie tam uchwyty i trzymał się ile siły, ale zaraz
potem drynda wyrżnęła o kamień i podskoczyła w górę, tak że wyleciało z niej calutkie dno, a
kiedy znowu opadła na koła, stopy Nata grzmotnęły o ziemię, i wtedy się połapał, co mu grozi,
jeżeli nie da rady dotrzymać kroku dryndzie. Był ledwie żywy ze strachu, ale starał się, jak
mógł, uczepił się tych uchwytów, a jego nogi to tylko migały w powietrzu. Wołał na woźnicę,
wrzeszczał ile siły; wołały też tłumy ludzi zebrane na ulicy, no bo wszyscy widzieli, jak
przebierał nogami pod wozem i jak jego ręce i głowa podskakiwały tam, w środku, widzieli
przez okna, w jak wielkim jest niebezpieczeństwie, ale im więcej krzyczeli, tym głośniej
wydzierał się Murzyn, który okładał swoje konie batem i uspokajał Nata: „ Nie ma strachu,
szefie, podrzucę pana na czas, podrzucę, a jakże!" Bo on, widzicie, myślał, że tamci jeszcze go
-popędzają, a rzecz jasna niczego nie mógł słyszeć, taki był straszny har-mider. Tak więc
pędzili przed siebie, a ludzie aż kamienieli ze zgrozy na sam ich widok. I kiedy w końcu wpadli
na Kapitol, wszyscy zapewniali, że była to najszybsza jazda, jaką ktokolwiek tu odbył. Konie
padły bez sił,, Nat wyskoczył ze środka, też ledwie żywy, cały pokryty kurzem, bosy i w
łachmanach, ale dotarł na czas, i to w ostatniej chwili. Dopadł Prezydenta, wcisnął mu list, a
Prezydent zaraz od ręki go ułaskawił i wtedy Nat dał Murzynowi aż dwie ćwierćdolarówki
ekstra, zamiast jednej, bo wiedział, że gdyby nie ta drynda, to nie zdążyłby w porę, żeby nie
wiem co.
Tak, to była diabelnie morowa przygoda i Tomek Sawyer, chcąc zakasować tamtego,
musiał obnosić swoją bliznę po kuli aż do siódmych potów.
Ale cóż, z czasem sława Tomka zaczęła powolutku blednąc, a to z powodu przeróżnych
innych rzeczy, które się wydarzyły i przysporzyły tematu do rozmów. Najsam-przód wyścigi
konne, a na dobitkę jeszcze pożar domu, potem cyrk, wreszcie zaćmienie słońca, i tak
stopniowo zaczął się powrót do normalnego życia, ot, jak to zwykle bywa. Wtedy nikt już
wcale nie mówił o Tomku, a ja, że tak powiem, nigdy jeszcze nie widziałem nikogo bardziej
przygnębionego i zmarkotniałego.
Wkrótce też zaczął się trapić; zamartwiał się całymi dniami, a kiedy go zapytałem, czemu
się tak gryzie, odpowiedział, że omal serce mu nie pęknie, kiedy sobie pomyśli, że czas nie stoi
w miejscu, że on sam wciąż się starzeje, a tu nie wybuchają żadne krwawe wojny, więc nie
widzi sposobu okrycia się sławą. Cóż, chłopcy zawsze rozumują podobnie, ale on był
pierwszym, jakiego widziałem, co wyjawił to zupełnie otwarcie.
Dlatego też przystąpił do pracy nad planem, który mógłby uczynić go sławnym; szybko to
sobie wymyślił, a także zaproponował Jimowi i mnie, że i nas tam włączy. Taki już był ten
Tomek, wspaniałomyślny i szczodry. Tak, sporo jest chłopaków, którzy są dla ciebie od razu
diabelnie dobrzy i przyjacielscy, gdy ty masz akurat jakąś niekiepską rzecz w garści; ale jak
tylko i m się coś morowego przytrafi, to cześć i mają cię w nosie. Nie da się ukryć: Tomek
Sawyer nigdy tak nie postępował. Całe mnóstwo chłopaków będzie się zaraz łasić i podlizywać,
jeśli zobaczą, że zajadasz jabłko i będą mieli ochotę wyłudzić spory ogryzek, lecz kiedy akurat
oni mają jabłko, a ty poprosisz, żeby ci dali ugryźć, i przypominasz, że ty kiedyś przecież im
dałeś, to mówią: piękne dzięki, ale nici z tego. Tylko że spostrzegłem, że oni i tak w końcu
przychodzą na twoje podwórko, byle cierpliwie poczekać.
No więc poszliśmy do lasu na wzgórzu i Tomek powiedział nam, w czym rzecz. To miała
być krucjata.
— A co to takiego ta krucjata? — zapytałem. Spojrzał na mnie z pogardą, jak zawsze, kiedy
było mu za kogoś wstyd, i powiedział:
— Huckelberry Finnie, czy chcesz przez to powiedzieć, że nie wiesz, co to jest krucjata?
— A tak — odrzekłem. — Nie wiem. I wcale o to nie dbam. Żyłem do' tej pory, jakoś się
bez tego obchodziłem i jestem zdrów. Ale jak mi powiesz, to wtedy będę wiedział i to mi
wystarczy. Nie widzę żadnego sensu w wynajdywaniu jakichś tam różnych rzeczy i napychaniu
sobie nimi głowy, skoro nawet nie wiem, czy będzie kiedyś okazja, żeby z nich skorzystać. Był
kiedyś taki jeden, zwał się Lance Williams, który nauczył się mówić w języku Indian
Czoktawów. No i co? Zjawił się ktoś inny i zafundował mu miejsce na cmentarzu. No, ale
dobra, więc co to jest ta krucjata? Tyle że zanim zaczniesz, powiem ci jeszcze jedno: jeżeli ta
sprawa została już opatentowana, to żadnej forsy z tego nie wy-ciśniesz. Bill Thompson...
— Opatentowana! — wykrzyknął w odpowiedzi. — Jak żyję, nie widziałem takiego idioty!
Krucjata to taki rodzaj wojny.
Pomyślałem, że chyba z nim coś niedobrze. Ale gdzie tam, mówił całkiem serio i teraz
ciągnął swoje, zupełnie już uspokojony.
— Krucjata to taka wojna, w której idzie o to, żeby wyzwolić Ziemię Świętą.
— Jaką znów Ziemię Świętą?
— Do licha! Jest tylko jedna.
— Ale co nam do tego?
— Co? To nie rozumiesz? Jest teraz w rękach niewiernych i naszym obowiązkiem będzie ją
im wydrzeć.
— A w jaki to niby sposób pozwoliliśmy ją im zagarnąć?
— Wcale nie pozwoliliśmy. Oni zawsze ją mieli.
— Do licha, Tomku, no to przecież i teraz musi do nich należeć, nieprawda?
— Cóż, oczywiście, należy. Kto powiedział, że nie? Myślałem długo, ale jakoś nie mogłem
się w tym wszystkim połapać. Więc mówię mu:
— Jak dla mnie, to już trochę za wiele, Tomaszu Sawyerze. Gdybym, powiedzmy, miał
farmę i ona byłaby moja, a ktoś tam chciałby mi ją odebrać, to czy miałby rację, gdyby...
— Ech, do diaska! Za mało wiesz, żeby to zrozumieć, Hucku Finnie! Toż to przecież nie
farma, ale coś zupełnie innego. Bo widzisz, to jest tak. Oni mają tam ziemię, po prostu .sarną
ziemię, i to już w ogóle wszystko, co mogą posiadać; ale to nasi żydzi i nasi chrześcijanie
uczynili tę ziemię świętą, dlatego tamci nie mają żadnego interesu, żeby na niej siedzieć i wciąż
ją plugawić. To hańba i ani przez jedną chwilę nie powinniśmy do tego dopuszczać. Winniśmy
na nich wyruszyć i odebrać ją.
— No, dobra, ale to wszystko wydaje mi się najbardziej pokiełbaszoną rzeczą, o jakiej
tylko słyszałem. Bo gdybym miał farmę, a ktoś tam...
— Czy nie mówiłem ci już, że to nie ma nic wspólnego z żadną farmą? Farma to tylko
interes, zwykły przyziemny interes i cześć, i to w ogóle wszystko, co możesz o tym powiedzieć;
a tu, to coś wyższego, to sprawa religijna, no i zupełnie inna.
— I to ma być religijne, jechać gdzieś i zabierać ziemię ludziom, którzy ją uprawiają?
— Jasne, zawsze tak uważano.
A Jim pokręcił tylko głową i powiedział:
— Paniczu Tomku, tutaj z całą pewnością musi być coś nie tak, tutaj z całą pewnością jest
coś nie w porządku. Bo ja też jestem religijny; do tego znam całe mnóstwo bardzo religijnych
osób, ale jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, co by tak postępował.
To rozwścieczyło Tomka, więc oświadczył:
— Do kata, to już może przyprawić człowieka o mdłości, takie zakute, takie ośle łby!
Gdyby tak któryś z was przeczytał kiedyś cokolwiek o historii, to by wiedział, że sam Ryszard
Rwie Serce, sam papież i Godfrey Bulion czy jak mu tam było, i całe mnóstwo innych ludzi na
świecie, tak samo szalenie szlachetnych i pobożnych, ciachało i tłukło niewiernych przez ponad
dwieście lat, próbując im odebrać tę całą ich ziemię, przy tym przez cały czas pławili się aż po
uszy we krwi. A tutaj ni stąd, ni zowąd wyskakuje dwóch zakutych tępaków z ostępów nad
Missouri i w dodatku twierdzą, że wiedzą, co jest złe, a co dobre, i to lepiej niż tamci! To już
zbytnia bezczelność!
No cóż, to oczywiście ukazało nam sprawę z trochę innej strony, toteż i Jim, i ja
poczuliśmy się nagle nieukami, zrobiło nam się wstyd, a ja pożałowałem, żeśmy się tak
zbłaźnili. Zapomniałem języka w gębie i Jim też na jakiś czas go zapomniał, ale niedługo potem
odezwał się znowu:
— No to chyba wszystko w porządku. Bo jeżeli oni nic o tym nie wiedzieli, to tym bardziej
my, biedni ciemni ludzie, ?nie musieliśmy wiedzieć, a teraz, kiedy już wiemy, że to nasz
obowiązek, musimy tam pojechać i uporać się z tą robotą najlepiej, jak umiemy. A jednak, tak
czy owak, żal mi tych niewiernych, tak samo jak i pewnikiem paniczowi Tomkowi. Najtrudniej
to chyba przyjdzie nam zabijać ludzi, których wcześniej nawet nie było kiedy poznać i którzy
nie zrobili nam nijakiej krzywdy. No bo to tak, sami chyba widzicie. Gdybyśmy tylko wg trzech
poszli do nich i powiedzieli, że jesteśmy głodni i poprosili, żeby dali nam coś przekąsić, to
może oni by się okazali tacy sami jak wszyscy ludzie. Nie wydaje się wam? Bo jakże tak,
pewnie by nam dali, wiem że tak by było, no a wtedy?
— Co wtedy?
— No bo, paniczu Tomku, idzie mi właśnie o to, że pewnie nie da rady, że nie
potrafimy zabijać tych biedaków, co to nie zrobili nam przecież żadnej krzywdy, chyba
żebyśmy złapali dryg do tej roboty. I wiem o tym na pewno, o, tak, paniczu Tomku, wiem o tym
bardzo dobrze. Ale gdybyśmy tak wzięli siekierę albo nawet dwie, tylko ty, ja i Huck, i
gdybyśmy przepłynęli rzekę podczas nowiu i zatłukli całą tę przeklętą rodzinę, co mieszka na
brzegu Sny, a potem jeszcze spalili im chałupę i...
— Mocny Boże, ale z was nudziarze! — odrzekł na to Tomek. — Dosyć mam już gadania
z takimi jak wy, jak ty i Huck Finn, co to nic, tylko próbujecie obracać kota ogonem i zamiast
okazać choć trochę zdrowego rozsądku, wciąż tylko wywlekacie same jakieś przeróżne
teologie i inne tam majestaty w świetle porządku prawa!
Ale tu Tomek Sawyer nie był zupełnie w porządku. Jim nie chciał przecież nic złego, a ja
także nie. I dobrze wiedzieliśmy, że to właśnie on ma rację, a nie my, ale przecież my tylko
chcieliśmy się dowiedzieć, jak się do tego zabrać, i to wszystko; a jedynym powodem, dla
którego nie chciał nam sprawy wyjaśnić tak, byśmy zrozumieli, było wyłącznie to, że my obaj
byliśmy nieukami, a do tego tacy ciemni, czemu nie zaprzeczę, tyle że — tam do licha! —
myślę, że to jeszcze nie żadna zbrodnia.
Ale Tomek nie chciał już więcej nawet o tym słuchać, powiedział tylko, że gdybyśmy tak
zabrali się do rzeczy z należytym animuszem, on zebrałby wówczas parę tysięcy rycerzy, zakuł
ich od stóp do głów w stalowe zbroje, mnie by zrobił porucznikiem, a Jima markietantem, sam
zaś by objął dowództwo i zmiótł tę całą pogańską hałastrę do morza jak muchy i wracałby
później do domu przez cały świat promieniejący chwałą niczym zachód słońca. I powiedział
jeszcze, że nie potrafiliśmy wyczuć naszej szansy, gdyśmy ją mieli pod nosem, dlatego on już
nie zaofiaruje nam jej po raz drugi. A kiedy już się uparł, nie było żadnej siły, żeby zmienił
zdanie.
Tyle że aż tak bardzo mi na tym nie zależało. Jestem z natury spokojny i nie lubię żadnych
awantur z ludźmi, którzy i ze mną nie szukają zwady. I jeżeli niewierny będzie miał się dobrze,
to i ja będę z tego zadowolony, i niech już tak zostanie.
Ten cały pomysł Tomek wziął z książki Waltera Scotta, którą stale czytał. A był to pomysł
zupełnie szalony, bo moim zdaniem nikt nigdy by nie potrafił zwołać tylu chłopa, a nawet
gdyby ich zwołał, to i tak pewnie by jak nic oberwał w skórę. Wziąłem tę książkę i wszystko to
sobie przeczytałem, ale jak na mój rozum, większość tych jegomościów, co porzucili farmy,
żeby iść na krucjatę, nieźle się tam musiała namordować.
ROZDZIAŁ II
Balon idzie w górę
Tomek wyskakiwał co rusz to z innym pomysłem, ale każdy z nich miał gdzieś jakiś feler,
toteż musiał je po kolei odrzucać. Tak że na koniec niewiele brakowało, a wpadłby w
prawdziwą rozpacz. I właśnie wtedy gazety z St. Louis zaczęły się rozpisywać o balonie, co
miał lecieć aż do Europy, i Tomek umyślił sobie, że musi tam pojechać i zobaczyć, jak ten
balon wygląda, tylko jakoś nie mógł się zdecydować. Ale gazety trąbiły wciąż swoje, więc w
końcu doszedł do wniosku, że jeśli się nie wybierze, to straci jedyną taką okazję; potem
wywiedział się jeszcze, że Nat Parsons sposobi się do drogi, żeby obejrzeć ten balon, i to go,
rzecz jasna, ruszyło. Nie mógł pozwolić na to, żeby Nat Parsons wrócił i chełpił się wobec
wszystkich, że widział, co trzeba, i żeby on musiał tego słuchać i siedzieć jak trusia. Chciał
jednak, abyśmy Jim i ja również tam pojechali, no więc pojechaliśmy.
Ten balon był całkiem nielichy i miał do tego takie skrzydła i wachlarze i inne przeróżne
rzeczy, i wcale nie był podobny do balonów, jakie widuje się na obrazkach. Stał sobie na skraju
miasta, dość daleko, pośrodku pustej parceli na rogu Dwunastej Ulicy. A dookoła kłębił się
tłum i naśmiewał się ile wlezie, z niego i z tego jegomościa, co to miał nim lecieć — bladego
chudeusza, w którego oczach widać było, wiecie, coś jakby delikatny odblask promieni
księżyca. Wszyscy mu w kółko powtarzali, że nigdzie nie poleci. Jego to rozwścieczało;
odwracał się do ludzi, wygrażał im pięścią i mówił, że są ślepym zbydlęciałym motłochem, ale
pewnego dnia przekonają się jeszcze, że oto mieli możność stać twarzą w twarz z jednym z tych,
co dźwigają narody i tworzą cywilizację, tyle że byli za głupi, aby o tym wiedzieć, i że kiedyś
tutaj, dokładnie w tym samym miejscu, ich własne dzieci i wnuki wystawią mu pomnik, który
przetrwa tysiąclecia, podczas gdy jego imię przetrwa nawet pomnik. A wtedy tłum wybuchał
śmiechem i wykrzykiwał pod jego adresem; ludzie dopytywali, jak się nazywał, zanim wyszedł
za mąż, i radzili, co trzeba zażyć, żeby tego nie robić, i jak miała na imię babka kota jego siostry,
i takie tam inne rzeczy, jak to zwykle tłum, kiedy dorwie gościa i natrząsa się z niego. No cóż,
niektóre te historie były naprawdę śmieszne i diablo zmyślne, tego nie da się ukryć — ale
tak czy inaczej to nie było w porządku ani za bardzo po męsku, że taka kupa luda czepiała się
jednego, a do tego aż tyłu wygadanych spryciarzy, podczas gdy tamten widać nie miał
daru-mowy, ażeby im wygarnąć i odgryźć się jak trzeba. Ale, na Boga, właściwie po kiego
licha miałby się im odgryzać? Nic by mu to nie dało, bo dla nich był przecież po prostu
półgłówkiem. Cóż, najzwyczajniej sam się nadstawiał na cięgi. Ale taki już był. I myślę, że
choćby nawet chciał, nic by temu wszystkiemu nie potrafił zaradzić, bo właściwie taką, jak
sądzę, musiał już mieć naturę. Jako jegomość dosyć przyzwoity, nie chciał nikomu robić żadnej
krzywdy; był po prostu geniuszem, jak to mówią w gazetach, a to przecież nie z jego winy.
Widać nie każdy może być normalny: musimy być ot, tacy, jak nas Pan Bóg stworzył. O ile
wiem, tacy geniusze to myślą, że zjedli wszystkie rozumy, dlatego nie chcą słuchać żadnych
cudzych rad i zawsze tylko idą swoją drogą, dlatego ludzie się od nich odsuwają i pogardzają
nimi, i tak już być musi. Ale gdyby tak byli trochę pokorniejsi, słuchali czasami innych i
próbowali się czegoś nauczyć, wyszłoby im to na zdrowie.
Ta część balonu, gdzie siedział profesor, duża i przestronna, całkiem przypominała łódź, a
po wewnętrznej stronie miała wodoszczelne schowki, na których można było sobie usiąść czy
nawet się przespać. Weszliśmy na pokład, gdzie kręciło się już chyba ze dwudziestu chłopa —
wszędzie węszyli i wszystko obmacywali — a pośród nich był tam również stary Nat Parsons.
Profesor zwijał się jak w ukropie, przygotowywał wszystko do odlotu, toteż ludzie powoli
zaczęli się stamtąd zabierać wychodząc kolejno z łodzi, a stary Nat na końcu. Rzecz jasna, nie
mogliśmy pozwolić, aby wyszedł po nas. Nie mogliśmy się nawet ruszyć z miejsca, dopóki
nie zlazł na dół, tak żebyśmy to właśnie my byli tymi ostatnimi.
Ale Nat już poszedł i była najwyższa pora, byśmy się i my stąd zabierali. Nagle usłyszałem
jakiś straszny krzyk i odwróciłem się: całe miasto lotem błyskawicy zapadało się pod nami
gdzieś w dół! Żołądek podskoczył mi aż do gardła, tak się przestraszyłem. Jim poszarzał na
twarzy i nie mógł wydusić z siebie ani słowa. A Tomek w ogóle nic nie mówił, lecz wyglądał na
bardzo podnieconego. Miasto dalej spadało gdzieś w dół i w dół, i w dół, choć mogło się
wydawać, że my, jakby nigdy nic, wisimy sobie w powietrzu, i to zupełnie nieruchomo. Domy
robiły się coraz mniejsze, miasto jakoś dziwnie kurczyło się w sobie, wciąż bardziej i bardziej;
wszystkie wozy i ludzie wyglądali teraz jak mrówki i żuki uwijające się dokoła, ulice — jak
nitki albo drobne szparki; a potem wszystko tak jakoś zlało się do kupy i wtedy nie było już
żadnego miasta, tylko jakby spora blizna na powierzchni ziemi, i wydawało się, że możesz
sięgnąć okiem na jakie tysiąc mil w dół i w górę rzeki, choć — ma się chyba rozumieć — aż tak
daleko to na pewno nie. Pomału ziemia stała się kulą, zwyczajną kulą mętnego koloru, i cała
była pocięta błyszczącymi wstążeczkami, które wiły się po niej tam i sam; były to rzeki.
Wdowa Douglas zawsze mi kładła do głowy, że ziemia jest jak kula, tyle że ja tam nigdy nie
brałem poważnie tych różnych jej przesądów i oczywiście mało mnie to obchodziło, bo
przecież sam widziałem, że świat jest płaski jak talerz. Wychodziłem na wzgórze, rozglądałem
się wkoło i wtedy widziałem, jak jest. Bo uważam, że najlepszy sposób, aby się upewnić co do
jakiejś sprawy, to pójść i sprawdzić samemu, a nie wierzyć w coś tylko dlatego, że ktoś inny tak
akurat mówi. Ale teraz musiałem przyznać, że wdowa miała rację. To znaczy miała rację co do
reszty świata, ale nie do tej jego części, gdzie leży nasze miasteczko, bo ono leży płasko,
zupełnie jak na talerzu, i niech mnie dunder świśnie, jeśli kłamię!
Profesor przez cały ten czas siedział zupełnie cicho, tak jakby drzemał, lecz teraz nagle
wybuchnął i aż bluzgał jadem. A gadał mniej więcej tak:
— Głupcy! Mówili, że nie poleci i chcieli go sprawdzać, chcieli szpiegować i wydrzeć mi
mój sekret. Ale ja ich przechytrzyłem! Nikt nie zna tej tajemnicy, tylko ja jeden! Nikt nie wie,
jaka siła porusza ten statek, nikt poza mną! A jest to nowa siła, nowa siła tysiąckroć silniejsza
niż wszystkie inne na ziemi! Para to przy niej błahostka! Mówili, że nie zdołam polecieć do
Europy. Do Europy! Do kata! Energii na pokładzie wystarczy na pięć lat. a zapasów żywności
na jakie trzy miesiące. Ale durnie! Cóż oni mogą o tym wiedzieć? No tak, a mówili, że mój
statek to zwyczajny szmelc. Tam do licha, wytrzyma i pięćdziesiąt lat! I jeśli zechcę, mogę
sobie żeglować po przestworzach całe życie, lecieć, dokąd tylko zapragnę, choć tamci się
naśmiewali i mówili, że nic z tego nie będzie. Że nie mogę sterować! Ano, zobaczymy. Pójdź
no tu, chłopcze. Przyciskaj te guziki tak, jak ci powiem.
Kazał Tomkowi sterować całym statkiem, tam i sam, w tę i z powrotem, i w bardzo krótkim
czasie wyuczył go tej sztuki, a Tomek później mówił, że to dziecinnie proste. Kazał mu zniżyć
lot prawie do ziemi i prowadzić statek tuż nad preriami stanu Illinois, tak że można było sobie
pogadać z farmerami, słyszeć całkiem wyraźnie, co oni wywrzaskują, a tymczasem profesor
zrzucał im ulotki, na których była mowa o balonie i o tym, że właśnie leci nim do Europy.
Tomek tak się w tym wszystkim wyćwiczył, że mógł teraz poprowadzić statek wprost na
pierwsze lepsze drzewo, o mało się z nim nie zderzyć i później, w ostatniej chwili, skierować go
do góry i przelecieć tuż nad jego wierzchołkiem. Tak, i jeszcze profesor pokazał Tomkowi, jak
się ląduje, a Tomek zrobił to pierwsza klasa, a jakże, i usadowił aparat na prerii niczym na
puchowej pierzynie. Ale kiedy chcieliśmy wyleźć, profesor się temu sprzeciwił: „O, nie, co to,
to nie!" — i balon wystrzelił znów w górę. To było straszne. Więc zacząłem go błagać, a Jim
też, ale jego tylko to rozsierdziło; miotał się i miał jakiś taki dziki wyraz oczu, że mnie
przestraszył.
A potem znów się zajął swoimi kłopotami, biadolił i narzekał, jak to niegodziwie go
potraktowano, i w żaden sposób nie mógł tego wszystkiego przeboleć, a już szczególnie
gadania, że jego statek to szmelc. Ale on ma to w nosie, chociażby nie wiem ile gardłowali, że
balon jest zbyt skomplikowany i że bez przerwy będzie się psuć. Psuć! Też coś! Równie dobrze
mogłoby się zepsuć słońce i ustać w swoim biegu!
Było z nim coraz gorzej; nigdy jeszcze nie widziałem kogoś, kto by aż tak się ciskał. Aż mi
ciarki chodziły po grzbiecie, kiedy na niego patrzyłem, i Jimowi też. W końcu zaczął warczeć i
wrzeszczeć, a potem zaklinać się na wszystko, że teraz świat, skoro tak podle go potraktował,
nigdy nie pozna jego sekretu. Powiedział, że obleci swym balonem całą kulę ziemską, a zrobi to
tylko po to, żeby pokazać, na co w ogóle go stać, ale potem zatopi go w morzu, a nas razem z
nim. Do diaska, wpakowaliśmy się w niezgorszą kabałę, a tu jeszcze do tego zapadła noc.
Dał nam coś do zjedzenia, kazał przejść na drugi koniec łodzi, a sam ułożył się na pokrywie
schowka, skąd mógł doglądać wszystkich urządzeń; wsunął pod głowę jakąś starą bębenkową
pukawkę i powiedział, że jeżeli ktoś z nas będzie się wygłupiał i spróbuje lądować, to go
zastrzeli jak psa. Siedzieliśmy zbici w gromadkę i coś tam nawet próbowaliśmy wymyślić, tyle
że mówiliśmy niewiele, ledwie od czasu do czasu ktoś rzucił jakieś słowo, kiedy już było trzeba,
bo jakby człowiek w ogóle nic nie mówił, to by chyba pękł. Tacy byliśmy zmartwieni i
wystraszeni. Noc upływała powoli i niewesoło. Lecieliśmy dość nisko, a światło księżyca
sprawiało, że wszystko było jakieś takie miłe i łagodne; mijane farmy wyglądały bardzo
przytulnie i po domowemu; słyszeliśmy przeróżne odgłosy z gospodarstw i bardzośmy chcieli
tam się wtedy znaleźć, lecz — do licha! —tylko przemykaliśmy ponad nimi jak duchy, nie
zostawiając nawet najmniejszego śladu.
Już w nocy, kiedy to każdy dźwięk wydaje się niestosowny, a w powietrzu czuć późną porę,
gdyż późna pora także ma swój zapach — mogło być wtedy coś około drugiej — Tomek
powiedział, że tym razem profesor uciszył się już na dobre, więc pewnie śpi, i że byłoby
lepiej...
— Co lepiej? — spytałem szeptem i zaczęło mnie aż mdlić, bo wiedziałem, co takiego
chodzi Tomkowi po głowie.
— Lepiej podkraść się tam, związać go i wylądować. A ja mu na to;
— O, nie, co to, to nie. I ani mi się waż, Tomaszu Sawyerze.
A Jim? Cóż, Jim z trudem łapał powietrze, taki był zalękniony. Lecz w końcu powiedział:
— Och, nie, paniczu Tomku, nawet nie próbuj! Ledwie go tylko tkniesz, zrobi z nami
koniec! Tak zrobi, z całą pewnością! Za żadne skarby świata do niego nie podejdę. Paniczu
Tomku, to zupełny wariat.
Tomek wyszeptał:
— Właśnie dlatego musimy coś zrobić. Gdyby nie był wariatem, to za nic w świecie
bym się stąd nie ruszył; nie namówilibyście mnie, żebym wysiadł, tym bardziej teraz, kiedy się
już przyzwyczaiłem do balonu i do tego, że wiszę sobie nad ziemią. No ale tylko wtedy, gdyby
ten tutaj był zdrowy na umyśle. Bo to żaden interes latać z takim, co ma nie po kolei w głowie i
na dodatek gada, że obleci cały świat dokoła, a później nas wszystkich potopi. Dlatego mówię
wam, musimy coś z tym zrobić, i to już, zanim się obudzi, bo potem taka okazja może się
więcej nie trafić. No, dalej!
Lecz na samą myśl o tym aż mróz przeszedł nam po kościach i chłodny dreszcz po plecach,
toteż powiedzieliśmy, że nie ruszymy się z miejsca. Więc Tomek postanowił pójść sam i
sprawdzić, czy nie da rady się dobrać do urządzeń sterowniczych i posadzić balon na ziemi.
Prosiliśmy go, zaklinali na wszystko, tyle że na nic się to nie zdało; opadł na podłogę i cal po
calu popełznął przed siebie, a my przyglądaliśmy się temu wstrzymując oddech. Gdy dotarł na
środek łodzi, zaczął się czołgać o wiele wolniej, a mnie się wydawało, że trwa to już całe lata.
Ale w końcu zobaczyliśmy, że dotarł do głowy profesora, uniósł się odrobinę, po czym przez
dobrą chwilę wpatrywał mu się w twarz i nadsłuchiwał. A później znów ruszył powoli w
kierunku jego stóp, ponieważ tam właśnie były te wszystkie przyciski. No i cóż, dobrnął
bezpiecznie i akurat sięgał pewną ręką w kierunku guzika, ale potrącił coś, zrzucił i narobił
hałasu, więc zaraz padł plackiem na podłogę, i ani mru-mru. Profesor poruszył się i zapytał:
„Co tam?" — ale że siedzieliśmy jak myszy pod miotłą, zaczął tylko mamrotać coś i szeptać, a
przy tym kokosić się jak ktoś, kto budzi się ze snu. Zdawało mi się, że zaraz trupem padnę, tak
się tym martwiłem i takiego miałem pietra.
Ale wtedy nagle chmura przesłoniła księżyc i niewiele brakowało, żebym się rozbeczał z
radości. Bo księżyc brnął w tę chmurę coraz głębiej i zrobiło się tak ciemno, że wcale już nie
widzieliśmy Tomka. A później zaczęło kropić i słyszeliśmy, jak profesor uwija się przy swoich
linach i tych tam innych rzeczach, i psioczy na pogodę. I cały czas baliśmy się tylko, że zaraz
wpadnie na Tomka, a wtedy będzie po nas, jak amen w pacierzu. Tyle że Tomek akurat do nas
wracał i kiedy nagle poczułem jego ręce na kolanach, to aż mnie do reszty zatkało, a serce
skoczyło mi do gardła, bo po ciemku nic nie było widać i równie dobrze mógł to być profesor.
Ja myślałem że to właśnie on.
Do licha! Tak bardzo się ucieszyłem, że Tomek jest już przy nas i byłem tak szczęśliwy, jak
tylko może być szczęśliwy ktoś, komu przyszło żeglować w powietrzu z wariatem. Po ciemku
nie dałoby się w żaden sposób lądować, toteż miałem nadzieję, że deszcz nie ustanie, bo bardzo
się bałem, że Tomek z powrotem pójdzie majstrować tam, przy sterach, a wtedy my znów
będziemy się czuli okropnie nijako. No i stało się tak, jak chciałem. Przez całą resztę nocy
siąpiło i siąpiło — choć nie aż tak długo, jak by się mogło wydawać — za to o świcie przetarło
się trochę i cały świat wyglądał tak jakoś szaro, spokojnie i miło; w ogóle dobrze było znów
zobaczyć pola, lasy, konie i bydło, które stało sobie i nad czymś tam rozmyślało. A później
wzeszło słońce, takie gorące, wspaniałe i wesołe, tyle że my, na odwrót, czuliśmy się jacyś
pogięci i zardzewiali, i nawet się nie obejrzeliśmy, jak zmorzył nas sen.
ROZDZIAŁ III
Tomek wyjaśnia
Zasnęliśmy gdzieś koło czwartej, a zbudziliśmy się przed ósmą. Profesor siedział w swoim
kącie i wyglądał ponuro. Przyniósł nam jakieś śniadanie, ale powiedział, że nie wolno nam się
zbliżać do kompasu na śródokręciu. Bo kompas był tak mniej więcej pośrodku łodzi. No cóż,
kiedy jesteś głodny niczym wilk, a w końcu sobie podjesz, wszystko zaczyna wyglądać całkiem
inaczej niż przedtem. Człowiek czuje się wtedy nie najpodlej, choćby nawet leciał w jednym
balonie z geniuszem. Więc zaczęliśmy rozmawiać.
Jedna rzecz nie dawała mi spokoju i w końcu zapytałem:
— Tomku, czy my aby przypadkiem nie lecimy na wschód?
— Tak.
— Jak szybko lecieliśmy?
— Hm, sam przecież słyszałeś, co wygadywał profesor, kiedy wpadł w ten swój szał.
Mówił, że czasem robimy pięćdziesiąt mil na godzinę, czasami dziewięćdziesiąt albo i sto; że
przy dość silnym wietrze wyciągnie bez trudu nawet trzysta, a oprócz tego, że jeśli tylko trzeba
mu wiatru, takiego, co by jeszcze wiał w odpowiednią stronę, to wystarczy opuścić się niżej
albo wzbić w górę i zawsze go jakoś znajdzie.
— Tak, tak właśnie myślałem. Profesor łgał jak z nut.
— A to niby dlaczego?
— Bo gdybyśmy lecieli tak szybko, powinniśmy już minąć Illinois.
— Z pewnością.
— To czemu jeszcze go nie minęliśmy?
— A dlaczegóż to nie?
— Bo widzę to po kolorze. Lecimy akuratnie nad samym Illinois. Sam możesz się
przekonać, że Indiany pod nami jeszcze ani widu.
— Sam nie wiem, co się z tobą dzieje, Huck. Poznajesz to po kolorze?
— Tak, jasne, że poznaję.
— A cóż ma do tego kolor?
— Bardzo wiele. Stan Illinois jest zielony, za to Indiana różowa. A pokaż mi tam, w dole,
choć odrobinę koloru różowego. Co to, to nie, mój drogi, tam jest sama zieleń.
— Indiana ma być różowa? Tam do diaska, a cóż to za nowa bzdura?
— Żadna bzdura. Sam widziałem na mapie, jest właśnie różowiuteńka.
Nigdy chyba nie widzieliście osoby w równym stopniu zgorszonej i oburzonej jak Tomek.
Powiedział tylko:
— No właśnie, gdybym był takim tępym i zakutym łbem, jak ty, Hucku Finnie, to pewnie
bym nawet nie czekał i zaraz skoczył tam, w dół. On widział to na mapie! Ech, Huckelberry
Finnie, czyżby ci przyszło do głowy, że stany, tak naprawdę, są tego samego koloru, jakim je
znaczą na mapie?
— Tomaszu Sawyerze! Więc po co jest mapa? Czy przypadkiem nie po to, ażebyś się
nauczył, co jest, a czego nie ma?
— To chyba oczywiste!
— Więc niby jak byś miał się nauczyć, jeśli mapa kłamie? Może mi to wytłumaczysz?
— Do kroćset, ty prostaku! Ona wcale nie kłamie!
— A więc nie kłamie, czyż tak?
— Nie, nie kłamie.
— Więc dobra; jeżeli nie kłamie, to przecież nie ma dwóch stanów, które by były
jednakowego koloru. I co ty na to, Tomku Sawyerze?
Widział, że mam go w garści i Jim też to widział. I mówię wam, od razu poczułem się
wspaniale, bo Tomka niełatwo było zapędzić w kozi róg. Toteż Jim klepnął się dłonią w udo i
powiada:
— Tam do licha! To zmyślne, to dostatecznie zmyślne! Nie da rady, paniczu Tomku, tym
razem to cię dopadł, a niech mnie! — Znowu wyrżnął się w udo i dalej ciągnął swoje: -_ Do
licha, ale to sobie zmyślnie wykoncypował!
Nigdy jeszcze w życiu nie czułem się tak cudownie, a jednak sam nie wiedziałem, że
mówię coś aż tak ogromnie ważnego, dopóki mu tego do końca nie wyłuszczyłem. Człowiek
żył sobie ot, tak, jakby nigdy nic, i nawet się nie spodziewał, że coś takiego się stanie, bo wcale
o tym nie myślał, a tutaj nagle samo jakoś wyszło. No, tak, to było równie wielką niespodzianką
dla mnie, jak i dla tamtych dwóch. Bo to zupełnie tak samo, jak gdybyś pogryzał sobie pajdę
kukurydzianego chleba jakby nigdy nic i nagle trach, wyłamał ząb o brylant. Z początku byś
pomyślał, że to jakiś kamyk, dopóki byś go nie wyjął i nie otrzepał z piasku, z okruszyn i w
ogóle. A kiedy już byś się przyjrzał, byłbyś wtedy zdziwiony i zadowolony, o tak, nawet dumny.
Ale gdyby tak spojrzeć prawdzie prosto w oczy, to jednak wówczas człowiek nie miałby prawa
aż do takiej dumy, jak wtedy, gdyby specjalnie poszukiwał diamentów. Przemyślcie to, a
sami łatwo zauważycie różnicę. Bo widzicie, przypadek, to niezupełnie to samo, co ta sama
rzecz, ale zrobiona świadomie. Bo właściwie każdy mógłby nadgryźć ten diament w chlebie,
tyle że jednak musi to być ktoś, kto akurat natrafił na odpowiednią pajdę. W tym będzie
jego zasługa, no a w moim wypadku to ja się tak właśnie zasłużyłem; do tego, jak sądzę mam
prawo. I wcale mi nawet przez myśl nie przeszło, że mógłbym się na coś takiego porwać i nie
zastanawiałem się nad tym więcej niż choćby wy w tej chwili. Nie, byłem po prostu tak
spokojny, że trudno o większy spokój, a jednak; całkiem niespodziewanie, samo mi jakoś
wyszło. Często sobie rozmyślam o tym całym zajściu, a tak wszyściutko pamiętam, jakby to
było najwyżej tydzień temu. I mam to wszystko przed oczami: falujący krajobraz — lasy, pola,
jeziora — ciągnący się przez całe setki mil dokoła, miasta i wsie rozsiane gdzieś pod nami, to tu,
to tam i w ogóle wszędzie; profesor zamyślony nad mapą leżącą na małym stoliczku i czapka
Tomka łopocząca w linach takielunku, gdzie powiesiliśmy ją, żeby sobie przeschła. I jeszcze
jedna rzecz: równo z nami leciał ptak, oddalony najwyżej o dziesięć stóp, i próbował nadążyć,
tyle że cały czas pozostawał w tyle, i pociąg, tam, w dole, który też się jakby z nami ścigał,
przemykał wśród drzew i farm, przy czym wypuszczał długą, czarną smugę dymu, a od czasu
do czasu mały obłok bieli, i kiedy ten obłok zniknął, tak że nawet zdążyłeś już o nim zapomnieć,
dobiegał ci jeszcze do uszu słabiutki gwizd parowozu. Zostawiliśmy w tyle i ptaka, i pociąg, o,
tak, daleko w tyle, choć przyszło nam to bez wielkiej mitręgi.
Ale Tomek był wściekły; powiedział, że Jim i ja jesteśmy tylko parą głupich krzykaczy, a
później jeszcze dodał:
— Wyobraźcie sobie, że jest brązowe cielę i duży brązowy pies, a jakiś malarz chce zrobić
obrazek. I jaka wtedy będzie najważniejsza rzecz, którą ten malarz będzie musiał
zrobić? Musi je namalować tak, żeby na pierwszy rzut oka można było odróżnić jedno od
drugiego, nie? To chyba jasne. Więc jak, chcielibyście, żeby obydwa zamalował na brązowo?
Oczywiście, że nie. Jedno z nich machnie na niebiesko i wtedy już można się będzie połapać.
Tak samo jest z mapami. Dlatego każdy stan robią w innym kolorze; nie po to, żeby cię nabrać,
lecz właśnie po to, żebyś się sam nie naciął.
Ale to jeszcze nie był żaden dowód i Jim też tak uważał. Dlatego pokręcił głową i
powiedział:
— No, niby tak, paniczu Tomku, ale gdybyś wiedział, jakie to wierutne cymbały z tych
całych malarzy, to byś chyba nigdy nie stawiał ich za przykład. Powiem ci, to wtedy sam
zobaczysz. Kiedyś tam widziałem jednego, jak paćkał sobie na podwórku starego Hanka
Wilsona, a malował akurat tę starą dropiatą krowę, co to nie ma jednego rogu, wiesz, o którą mi
chodzi. No to go pytam, czemu ją niby maluje, a on, że jak już zmaluje, co trzeba, to ten
obrazek wart będzie sto dolarów. Paniczu, przecie on mógłby dostać żywą krowę za piętnaście,
więc powiedziałem mu to. No i co, proszę was, czy mi uwierzycie? Pokręcił tylko
głową i dalej paćkał swoje. Na Boga, paniczu Tomku, o n i przecież nie mają zielonego pojęcia.
Tomek rozsierdził się na dobre. Zauważyłem już, że ludzie prawie zawsze się wściekają,
jeżeli dobrze im przysolić w jakiejś dyspucie. Powiedział nam, żebyśmy przestali gadać, to
może lepiej zrobi nam to na umysł. Potem gdzieś, hen, tam w dole, dojrzał miejski zegar, więc
wziął lunetę, przyjrzał mu się dobrze, a później zerknął na swoją kieszonkową cebulę, potem
znowu na zegar i znów na cebulę, i orzekł:
— Bardzo dziwne! Tamten zegar spieszy prawie o godzinę.
Trzymał więc swój zegarek w pogotowiu. Zobaczył jeszcze jakiś inny zegar, ale ten także
spieszył o godzinę. To go zastanowiło.
— Diabelnie dziwna sprawa! — powiada. — Nic a nic z tego nie rozumiem.
Wtedy znów wziął lunetę i zaczął wypatrywać jeszcze innego zegara, ale ten, oczywiście,
też spieszył tak samo. Wówczas oczy o mało nie wyszły mu na wierzch, zaczął tak jakby trochę
posapywać i w końcu powiedział:
— Do krrroćset! To przecież sprawka długości! A wtedy ja, trochę już wystraszony:
— Ale właściwie co takiego się stało?
— A to, że ten stary strzęp dmuchanego pęcherza przemknął jak strzała nad całym Illinois,
Indianą i Ohio, a teraz mija wschodni kraniec Pensylwanii albo Nowego Jorku, albo sam już nie
wiem.
— Tomaszu Sawyerze, nie mówisz chyba poważnie!
— Tak, zupełnie poważnie, i w dodatku to wszystko jest pewne na mur. Odkąd opuściliśmy
St. Louis wczoraj po południu, zdążyliśmy przelecieć jakieś piętnaście stopni długości
geograficznej i wszystkie tamte zegary są w jak największym porządku. Przelecieliśmy
blisko osiemset mil.
Nie bardzo mu wierzyłem, ale mimo to zimne strużki potu zaczęły mi ciec po plecach. Z
własnego doświadczenia wiedziałem, że tratwą, w dół Missisipi, zabrałoby nam to blisko dwa
tygodnie.
Jim rozważał to wszystko w milczeniu. Lecz później powiedział:
— Paniczu Tomku, czy nie mówiłeś nam, że te tam wszystkie zegary są jak najbardziej w
porządku?
— Tak, są w porządku.
— No, a czy twój zegarek też jest całkiem w porządku?
— W porządku, gdy szło o St. Louis, ale tutaj jest o godzinę do tyłu.
— Paniczu, więc chcesz powiedzieć, że czas nie bywa wszędzie taki sam?
— Nie, taki sam wszędzie nie jest, i to wcale a wcale. Jim wyglądał na bardzo zgnębionego.
I powiada:
— Bardzo mi przykro, kiedy słyszę, że to mówisz, paniczu Tomku. Do tego mi bardzo
wstyd, bo przecież wiem, jak byłeś wychowany. Tak, tak, mój drogi, twojej ciotce Polly serce
by pękło z żalu, gdyby słyszała, co tu wygadujesz.
Tomek był zaskoczony. Zmierzył Jima wzrokiem od góry do dołu, nad czymś
pomedytował, lecz nic mu nie powiedział, a Jim ciągnął swoje:
— Paniczu Tomku, a kto sprowadził ludzi hen, aż do St. Louis? Sam Pan Nasz to uczynił.
No, a kto ich osiedlił tu, gdzie teraz jesteśmy? Także Pan. Czy nie są zatem wszyscy Jego
dziećmi? Pewnie, że są. Więc jak? Czy wobec tego mógłby ich skryminować?
— Skryminować! Jak żyję, nie słyszałem takiej głupoty. Ależ skąd, nie ma w tym ani krzty
dyskryminacji. A jeśli stworzył ciebie i jeszcze paru innych jako czarnych, nas zaś uczynił
białymi, to jak by