13848
Szczegóły |
Tytuł |
13848 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13848 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13848 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13848 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Honoriusz Balzac
Jaszczur
Przekład Tadeusz Żeleński (Boy)
WARSZAWSKI DOM WYDAWNICZY WDW
Projekt okładki Marek Łukasik
Warszawski Dom Wydawniczy Warszawa 1992 r.
Skład: Drukarnia Wydawnictw "Alfa"
ISBN 83-85558-07-1
gedruckt bei: INTERDRUCK LEIPZIG GmbH
I
TALIZMAN
Pod koniec października 1829 młody człowiek wszedł do Palais-Royal, w chwili gdy otwierano domy gry, zgodnie z prawem popierającym namiętność tak poręczną dla opodatkowania.
Nie namyślając się zbyt nio wszedł na schody wiodące do szulerni nr 36.
Panie, panie, kapelusz?
krzyknął za nim su chy i zrzędny głos wyblakłego staruszka przycupnięte go za barierą, skąd wstał nagle, ukazując plugawą fizjonomię.
Skoroś przekroczył próg domu gry, prawo obie ra cię najpierw z kapelusza.
Jestli to ewangeliczna i opatrznościowa przenośnia?
Czy to nie jest raczej sposób zawarcia z tobą piekielnej umowy mocą wzię tego od ciebie zastawu?
Czy to ma wymóc na tobie pełną szacunku postawę wobec tych, którzy zabiorą ci pieniądze?
Czy to policja, przyczajona we wszystkich ściekach społecznych, pragnie znać nazwisko twego kapelusznika albo twoje, o ile je wypisałeś na swym okryciu głowy?
Czy to może wreszcie po to, aby zdjąć pomiar twojej czaszki dla pouczającej statystyki co do pojemności mózgów graczy?
W tej mierze zarząd za chowuje zupełne milczenie.
Ale wiedz, ledwieś uczynił krok w stronę zielonego stolika, już twój kapelusz nie należy do ciebie, jak ty sam nie należysz do siebie:
należycie do gry, ty, twój majątek, twoje nakrycie głowy, twoja laska i twój paltot.
Przy wyjściu Gra okaże ci, jakby na drwiny, że jeszcze zostawiła ci coś, .
oddając ci twoje rzeczy.
Bądź co bądź, o ileś miał kapelusz nowy, dowiesz się po szkodzie, że gracz powinien mieć specjalny kostium.
Zdziwienie młodego człowieka, kiedy otrzymał dre wienko z numerem w zamian za swój kapelusz, które go brzegi na szczęście były lekko wytarte, dość wyraź nie świadczyło o duszy jeszcze niewinnej; toteż sta rzec, który z pewnością od młodu gnił w gorączko wym życiu graczy, objął go martwym spojrzeniem, w którym filozof wyczytałby nędzę szpitala, tułaczkę bankruta, protokoły smobójstw, dożywotnie galery, wysiedlenia do Gauzacoalo.
Człowiek ten, którego długa biała twarz była tak chuda jak zupka w garkuchni, był niby blady obraz namiętności sprowadzo nej do najprostszej wymowy.
W zmarszczkach jego czaiły się ślady dawnych tortur; z pewnością człowiek ten niósł molochowi gry swą nędzną płacę tuż po jej otrzymaniu.
Podobny szkapie, na którą bat już nie działa, nie wzruszał się niczym; głuche jęki zrujnowa nych, nieme błagania, tępe spojrzenia graczy znajdo wały go obojętnym.
Była to wcielona Gra.
Gdyby młody człowiek przyjrzał się temu smutnemu cerberowi, może byłby sobie powiedział: "W tym sercu jest już tylko talia kart!".
Nieznajomy nie usłuchał owej żywej przestrogi, pomieszczonej tu bez wątpienia przez Opatrzność, tak jak pomieściła ona wstręt u progu wszystkich miejsc rozpusty.
Wszedł pewnym krokiem do sali, gdzie dźwięk złota działał upajająco na rozgrzane pożądliwością zmysły.
Młodzieńca tego pchało tam zapewne najlogiczniejsze ze wszystkich wymownych zdań Jana Jakuba Rousseau, którego
6
smutna myśl jest, jak sądzę, ta: "Tak, rozumiem, że człowiek idzie grać, ale wtedy, gdy między sobą a śmiercią widzi jedynie ostatniego talara".
Wieczorem domy gry mają poezję pospolitą, ale o działaniu tak pewnym, jak działanie krwawego dra matu.
Sale pełne są widzów i graczy, ubogich starców, którzy przywlekli się, aby się tu ogrzać, podnieconych twarzy, orgii, które zaczynają się winem, a łacno mogą się skończyć Sekwaną.
Jeżeli plon namiętności jest obfity, nadmiar aktorów nie pozwala ci spojrzeć twarzą w twarz demonowi gry.
Taki wieczór jest istną symfonią, gdzie cała trupa krzyczy, gdzie każdy in strument w orkiestrze wyciąga swoją frazę.
Ujrzysz tam wielu szanownych ludzi, którzy przychodzą szu kać rozrywki i płacą za nią tak, jak płaciliby za teatr, za dobrą kuchnię lub jakby szli do jakiejś nory kupić za tanie pieniądze piekące żale na parę miesięcy.
Ale czy pojmujesz, ile szału, ile energii musi się gromadzić w duszy człowieka czekającego niecierpliwie otwarcia szulerni?
Między graczem dziennym i nocnym jest ta różnica, co między flegmatycznym mężem a kochan kiem mdlejącym z żądzy pod oknami lubej.
Jedynie rano dygocąca namiętność i potrzeba zjawiają się w całej okropności.
W tej chwili możesz podziwiać prawdziwego gracza, gracza, który nie jadł, nie spał, nie żył, nie myślał, tak go smagał bicz obmyślonego "systemu", tak go nieznośnie swędzą kombinacje trente-et-quarante.
O tej przeklętej godzinie spotkasz oczy, których spokój przeraża; twarze, które cię przyku wają; spojrzenia, które przyciągają karty i pożerają je.
Toteż domy gry są wspaniałe jedynie w chwili otwar.
cia.
Jeśli Hiszpania ma swoje walki byków, jeśli Rzym miał swoich gladiatorów, Paryż pyszni się swoim Palais-Royal, którego wyzywające rulety dają przyjem ność oglądania krwi płynącej strumieniami, bez nie bezpieczeństw pośliźnięcia się o nią na podłodze.
Spróbuj rzucić przelotne spojrzenie na tę arenę, wejdź!...
Cóż za nagość!
Ściany obite zatłuszczonym papierem nie ukazują ani jednego obrazu zdolnego orzeźwić duszę.
Nie ma tam nawet gwoździa dla ułat wienia samobójstwa.
Podłoga zużyta i niechlujna.
Po dłużny stół na środku sali.
Słomiane krzesła, cisnące się dokoła tego sukna wytartego złotem, świadczą o obojętności na zbytek u ludzi, którzy przychodzą tu ginąć dla majątku i dla zbytku.
Ta sprzeczność ujaw nia się wszędzie, gdzie dusza żyje potężnie sama sobą.
Kochanek chce spowić swą lubą w jedwabie, oblec ją w tkaniny Wschodu, a najczęściej posiada ją na li chym tapczanie.
Ambitny marzy o władzy, pełzając w błocie służalstwa.
Kupiec wegetuje w wilgotnym i niezdrowym sklepie, wznosząc wspaniały pałac, skąd syna jego, przedwczesnego spadkobiercę, wypę dzi braterska subhasta.
Wreszcie, czy istnieje coś wstrętniejszego niż przybytek "rozkoszy"?
Osobliwy problem!
Wciąż w sprzeczności z sobą, oszukując przyszłe widoki obecną niedolą, a niedole przyszło ścią, która doń nie należy, człowiek daje wszystkim swoim uczynkom piętno niekonsekwencji i słabości.
Pełne na tym padole jest tylko nieszczęście.
W chwili gdy młody człowiek wszedł, było już tam kilku graczy.
Trzech łysych starców siedziało dokoła zielonego stołu; ich gipsowe twarze, niewzruszone jak
twarze dyplomatów, odsłaniały dusze zużyte, serca, które z dawna odwykły bić, nawet przy stawianiu na kartę posagu żony.
Młody Włoch o kruczych włosach i oliwkowej cerze stał oparty spokojnie o stół i zdawał się słuchać owych tajemnych przeczuć, które krzyczą niechybnie graczowi: "Tak!
Nie!".
Ta południowa głowa oddychała ogniem i złotem.
Kilku widzów, stojących kołem tak, że tworzyli galerię, oczekiwało niby w teatrze wzruszeń, śledząc twarze akto rów, ruch pieniędzy i grabek.
Próżniacy ci stali tam milczący, nieruchomi, baczni, jak lud na placu Greve, kiedy kat kosi głowę.
Wysoki, chudy mężczyzna w wytartym ubraniu trzymał w jednej ręce kartkę, a w drugiej szpilkę, aby znaczyć czarne lub czer wone.
Był to jeden z owych nowożytnych Tantalów, żyjących na marginesie wszystkich uciech swej epoki, jeden z owych skąpców bez skarbu, rozgrywających urojoną stawkę; coś w rodzaju rozsądnego wariata, który pociesza się w swej nędzy pieszcząc chimery, który, słowem, manipuluje występkiem i niebezpie czeństwem tak, jak młodzi księża, odprawiający bia łe msze, eucharystią.
Na wprost banku znajdowało się paru szczwanych kombinatorów, wytrawionych w ogniu, podobnych starym galernikom, których nie przerażają już galery; tacy przychodzą postawić dwa lub trzy razy i unoszą natychmiast ewentualny zysk, stanowiący ich utrzymanie.
Dwaj starzy służący zakła dowi przechadzali się niedbale z założonymi rękami, spoglądając od czasu do czasu w ogród, jak gdyby dla pokazania przechodniom, na kształt szyldu, swych tępych fizjonomij.
Krupier i bankier objęli właśnie .
poniterów owym bladym spojrzeniem, które ich zabi ja, i rzekli dyszkantem: "Proszę stawiać!" w chwili gdy młody człowiek otworzył drzwi.
Milczenie stało się głębsze, przez ciekawość głowy obróciły się ku przy byłemu.
Rzecz niesłychana!
otępiali starcy, skostnia li funkcjonariusze, widzowie, nawet zaciekły Włoch, wszyscy na widok nieznajomego doznali okropnego uczucia.
Czy nie trzeba być bardzo nieszczęśliwym, aby uzyskać litość, bardzo słabym, aby wzbudzić sym patię, lub wyglądać bardzo złowrogo, aby wstrząsnąć dreszczem dusze w tej sali, gdzie cierpienie musi być nieme, gdzie nędza jest wesoła, a rozpacz przyzwoita?
Otóż było coś z tego wszystkiego we wrażeniu, które poruszyło te lodowate serca, kiedy młody człowiek wszedł.
Czyż kaci nie płakali nieraz nad jasnowłosymi
dziewicami, których głowy miały spaść na znak rewo lucji?
Od pierwszego rzutu oka gracze wyczytali na twa rzy nowicjusza jakąś straszną tajemnicę; młode je go rysy przepojone były melancholijnym wdziękiem, spojrzenie świadczyło o zawiedzionych wysiłkach, o tysiącu oszukanych nadziei.
Martwota samobójstwa dawała temu czołu chorobliwą bladość, gorzki uśmiech rysował fałdy w kątach ust, a fizjonomia wyrażała rezygnację, na którą przykro było patrzeć.
Jakiś tajemniczy Duch migotał w głębi tych oczu, zamglonych może nadużyciem rozkoszy.
Czy rozpusta naznaczyła swym brudnym piętnem tę szlachetną twarz, niegdyś czystą i promienną, teraz spodloną?
Lekarze przypisaliby chorobie serca lub piersi żółtą obwódkę okalającą powieki oraz barwiący policzki
10
rumieniec, poeci chcieliby w tych znakach widzieć spustoszenia nauki, noce spędzone przy studenckiej lampce.
Ale namiętność, śmiertelniejsza od choroby, choroba, bezlitośniejsza od nauki i talentu, szpeciły tę młodą głowę, napinały te żywe muskuły, kurczyły to serce, które rozpusta, nauka i choroba zaledwie mus nęły.
Podobnie jak słynnego zbrodniarza, gdy zjawi się w kaźni, skazańcy przyjmują z szacunkiem, tak wszystkie te czarty ludzkie, znawcy wszelkiej męczarni skłonili się przed niesłychanym bólem, przed głęboką raną, którą zgłębili wzrokiem, uznając w przybyszu jednego ze swych książąt, po majestacie niemej ironii, po wytwornej nędzy stroju.
Młody człowiek miał wy kwintny frak, ale kamizelka zbyt misternie spojona była z krawatem, aby można było pod nią przy puszczać obecność bielizny.
Ręce, ładne jak u kobiety, były wątpliwej czystości: od dwóch dni obywały się bez rękawiczek!
Jeżeli krupier, a nawet służący za drżeli, to dlatego, że czar niewinności wykwitał w tych wątłych i delikatnych kształtach, w tych jasnych i rzadkich włosach, układających się w pukle.
Ta twarz miała jeszcze dwadzieścia pięć lat, a występek zdawał się na niej czymś przygodnym.
Młode życie walczyło ze spustoszeniami bezsilnej lubieżności.
Mro ki i światło, nicość i istnienie ścierały się na niej, rodząc równocześnie i wdzięk, i ohydę.
Młody czło wiek wyglądał niby anioł bez promieni, zbłąkany w drodze.
Toteż wszyscy ci starzy nauczyciele występ ku i hańby, podobni do bezzębnej staruchy, zdjętej litością na widok młodej dziewczyny, która ma się rzucić w rozpustę, omal nie krzyknęli nowicjuszowi:
11 .
"Wyjdź stąd!" On podszedł prosto do stołu, zatrzymał się, cisnął bez żadnych obliczeń sztukę złota, którą miał w ręce i która potoczyła się na czarne, po czym, jak silne dusze brzydzące się małostkową nie pewnością, objął krupiera burzliwym wraz i spokoj nym spojrzeniem.
Zaciekawienie sali było tak wielkie, że starcy zapomnieli postawić; Włoch natomiast chwycił się fanatycznie myśli, która mu się nagle uśmiechnęła, i postawił kupę złota przeciw nieznajo memu.
Bankier zapomniał wygłosić owych frazesów, które z czasem zmieniły się w chrapliwy i niezrozu miały krzyk: "Panowie, proszę stawiać!
Obstawio ne!
Nie przyjmuje się więcej!" Krupier rozłożył karty z miną taką, jak gdyby życzył szczęścia ostatnio przybyłemu, obojętny na zysk lub stratę przedsiębior ców tych posępnych rozkoszy.
Każdy z graczy dopa trywał się dramatu i ostatniej sceny szlachetnego życia w losach tej sztuki złota; oczy ich, utkwione we wróżebnych obrazkach, błyszczały; ale mimo uwagi, z ja ką spglądali na młodego człowieka i na karty, nie mogli dostrzec wzruszenia na zimnej i zrezygnowanej twarzy.
Czerwone, parzyste, passę wywołał krupier.
Głuchy charkot dobył się z piersi Włocha, kiedy ujrzał zwitki banknotów, które mu rzucił bankier.
Co się tyczy młodego człowieka, zrozumiał swą katastrofę dopiero w chwili, gdy grabki wysunęły się, aby mu zgarnąć ostatniego napoleona.
Kość słoniowa dobyła suchy dźwięk z monety, która, szybka jak strzała, pomknęła do kupy złota przed kasą.
Nieznajomy przymknął lekko oczy, wargi mu zbielały; niebawem
12
podniósł powieki, usta odzyskały barwę koralu, przy brał minę Anglika, dla którego życie nie ma już tajemnic, i znikł, nie żebrząc pociechy owym rozdzie rającym spojrzeniem, jakie zrozpaczeni gracze rzucają dość często w stronę widzów.
Ile wypadków tłoczy się na przestrzeni sekundy, a ile rzeczy w jednym rzucie
kości!
Z pewnością ostatni jego nabój rzekł z uśmie chem krupier po chwili milczenia, przez którą trzymał tę sztukę złota w dwóch palcach, aby ją pokazać obecnym.
To wariat; pójdzie teraz rzucić się w wodę odparł jakiś bywalec, spoglądając po graczach, którzy się znali wszyscy.
Ba! wykrzyknął służący zakładowy, biorąc szczyptę tabaki.
Gdybyśmy byli naśladowali pana!
rzekł sta rzec do kamratów, wskazując Włocha.
Wszyscy spojrzeli na szczęśliwego gracza, któremu ręce drżały przy liczeniu banknotów.
Usłyszałem rzekł głos, który mi krzyczał:
"Gra zadrwi sobie z rozpaczy tego chłopca".
To nie jest gracz dodał bankier inaczej byłby podzielił stawkę na trzy części, aby zyskać więcej szans.
Młody człowiek przeszedł nie żądając kapelusza; ale stary cerber, zauważywszy nędzę tego łachmana, od dał mu go bez słowa; gracz zwrócił machinalnie zna czek i zeszedł gwiżdżąc Di tanti palpiti tak słabym głosem, że ledwie sam mógł słyszeć tę uroczą me lodię.
13 .
Niebawem znalazł się w galeriach Palais-Royal, do tarł do ulicy Saint-Honore, skręcił ku Tuileriom i przebył ogród niepewnym krokiem.
Szedł jakby przez pustynię, potrącany przez ludzi, których nie widział, słysząc w ulicznym gwarze tylko jeden głos, głos śmierci; słowem, zatopiony w martwej zadumie, jaka niegdyś musiała ogarniać zbrodniarzy, gdy wózek wiózł ich z Pałacu na plac Greve, ku owemu rusztowa niu czerwonemu wszystką krwią wylaną od 1793.
Jest coś dziwnie wielkiego i okropnego w samobój stwie.
Upadek większości ludzi nie jest niebezpieczny, jak u dziecka, które pada z nazbyt bliska, aby się skaleczyć; ale kiedy rozbija się wielki człowiek, musi to być z bardzo wysoka, musiał się wznieść aż w nie bo, dojrzeć jakiegoś niedostępnego raju.
Nieubłagane muszą być huragany, które mu każą szukać spokoju w lufie pistoletu.
Ile młodych talentów więdnie na poddaszu i ginie z braku przyjaciela, z braku pocieszycielki, pośród miliona istot, w obecności tłumu przesyconego złotem i żartego nudą!
Od tej myśli samobójstwo przybiera gigantyczne kształty.
Między dobrowolną śmiercią a żyzną nadzieją, której głos wołał młodego człowieka do Paryża, sam Bóg wie, ile tłoczy się pomysłów, uwiędłych marzeń, zdławionych rozpaczy i krzyków, daremnych pokus i poronionych arcydzieł.
Każde samobójstwo jest poematem melan cholii.
Gdzie znajdziecie w oceanie literatury książkę, która by mogła walczyć z tą gazeciarską notatką:
Wczoraj o godzinie czwartej młoda kobieta rzuciła się do Sekwany z mostu des Arts.
Wobec tego paryskiego lakonizmu dramaty, ro14
manse, wszystko blednie, nawet ten stary napis: Lamentacje wspaniałego króla Kaernawan, wtrąconego do więzienia przez własne dzieci; ostatni fragment zagu bionej książki, pobudzającej do płaczu Sterne'a, który sam opuścił żonę i dzieci...
Nieznajomego oblegało tysiąc podobnych myśli, przybiegały strzępami jego duszę, jak podarte sztan dary fruwają na polu bitwy.
Jeżeli na chwilę odkładał brzemię swojej inteligencji i swoich wspomnień, aby przystanąć przed jakimś kwiatkiem, którego główkę miękko kołysał wietrzyk wśród zieleni, niebawem, owładnięty spazmem życia, które prężyło się jeszcze pod gniotącą myślą samobójstwa, wznosił oczy ku niebu: tam szare chmury, podmuchy wiatru przepojo ne smutkiem, duszna atmosfera doradzały mu znowuż umrzeć.
Skierował się w stronę mostu Królewskiego, myśląc o ostatnich zachceniach swoich poprzedników.
Uśmiechnął się przypominając sobie, że lord Castlereagh zaspokoił wprzód najniższą z ludzkich potrzeb, nim sobie poderżnął gardło; akademik Auber zażywał tabakę idąc na śmierć.
Analizował te dziwactwa i zastanawiał się nad sobą; naraz, kiedy się usunął ku parapetowi, aby przepuścić jakiegoś tragarza, ten oprószył mu lekko rękaw: złapał się na tym, że staran nie otrzepał pył.
Doszedłszy do połowy mostu spoj rzał posępnie na wodę.
Lichy czas dla topielców rzekła śmiejąc się staruszka w łachmanach.
ależ brudna i zimna ta Sekwana!
Odpowiedział szczerym uśmiechem, który świadczył o napięciu jego woli; naraz zadrżał ujrzawszy z daleka
15 .
koło Tuileryj barak uwieńczony wysokim na stopę napisem: POMOC DLA TOPIELCÓW.
Ukazał mu się pan Dacheux, zbrojny swą filantropią, jak budzi i wprawia w ruch cnotliwe wiosła, rozbijające głowy topielcom, skoro nieszczęściem wynurzą się nad wodę;
ujrzał go, jak ściąga ciekawych, woła lekarza, cuci;
odczytał żale dziennikarza, kreślone przy wesołej ko lacyjce pod okiem uśmiechniętej tancerki; usłyszał dźwięk talarów wyliczanych w policji za jego głowę przewoźnikowi.
Po śmierci wart był pięćdziesiąt fran ków; żywy był jedynie talentem bez protektorów, bez przyjaciół, bez legowiska i bez dachu, zerem bezużyte cznym państwu, w którym się nie liczy.
Śmierć w biały dzień wydała mu się ohydna, postanowił umrzeć w nocy, rzucić nieodgadnionego trupa społeczeństwu nie rozumiejącemu wielkości jego życia!
Szedł ku Wy brzeżu Woltera niedbałym krokiem próżniaka.
Skoro zeszedł po stopniach, którymi kończy się most, uwagę jego ściągnęły książki na parapecie wybrzeża; mało brakło, a zacząłby targować którą.
Uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i miał wrócić do swej niedbałej postawy, w której przebijała zimna wzgarda, kiedy nagle ze zdumieniem usłyszał w swej kieszeni fanta styczny zgoła dźwięk monety.
Uśmiech nadziei rozjaś nił jego twarz, ześliznął się na policzki, na czoło, rozpromienił oczy i posępne lica.
Ta iskierka szczęścia podobna była ognikom, które biegną po strzępach papieru już zżartego płomieniem; ale twarz podzieliła los czarnych popiołów, stała się z powrotem smutna, kiedy nieznajomy, wyciągnąwszy żywo rękę, ujrzał trzy miedziaki.
16
Och, dobry panie, la canta!
la carita!
catarina!
grosika na chlebuś!
Kominiarczyk z obrzękłą twarzą, ciemny od sadzy, odziany w łachmany, wyciągnął rękę do tego człowie ka, aby mu wydrzeć jego ostatni grosz.
O dwa kroki od małego Sabaudczyka nieśmiały żebrak, stary, chorowity, znękany, odziany w jakąś brudną i dziurawą szmatę, ozwał się bezdźwięcznym głosem:
Panie, daj, co łaska, będę się modlił za pana...
Ale kiedy młody człowiek spojrzał na żebraka, ów zamilkł i nie prosił już o nic, poznając może na tej grobowej twarzy liberię nędzy okropniejszej niż jego własna.
La carita!
la carita!
Nieznajomy rzucił groszaki dziecku i starcowi po czym opuścił chodnik przechodząc na stronę domów:
nie mógł znieść przejmującego widoku Sekwany.
Będziemy się modlili do Boga, aby panu dał długie życie rzekli dwaj żebracy.
Zbliżając się do wystawy sztychów, wpółmartwy człowiek spotkał młodą kobietę wysiadającą ze świet nego pojazdu.
Patrzał z rozkoszą na uroczą osobę, której białą twarz okalał harmonijnie atłas wykwint nego kapelusika.
Oczarowała go smukła kibić, zręczne ruchy.
Suknia, lekko podniesiona przez stopień pojaz du, odsłoniła nóżkę, której delikatny zarys znaczył się białą, dobrze obciągniętą pończochą.
Młoda kobieta weszła do sklepu, oglądała albumy, litografie; nakupiła ich za kilka sztuk złota, które zabłysły i zadźwięcza ły na ladzie.
Młody człowiek, na pozór zajęty ogląda17 .
niem rycin w oknie, objął piękną nieznajomą wymow nym spojrzeniem, otrzymując w zamian ów obojętny rzut oka, jakim darzy się niekiedy przechodnia.
Było to z jego strony pożegnanie z miłością, z kobietą!
Ale to ostatnie i przejmujące zapytanie nie znalazło od dźwięku, nie poruszyło serca płochej kobietki, nie przyprawiło jej o rumieniec, nie kazało jej spuścić oczu.
Cóż to było dla niej?
jedno pochlebstwo więcej, obudzone pragnienie, które wieczorem podsunie jej tę lubą myśl: "Byłam dziś ładna!"
Młody człowiek skupił wzrok na jakiejś rycinie i nie odwrócił się, gdy nieznajoma wsiadła do powozu.
Konie ruszyły, ten ostatni obraz wykwintu i zbytku znikł, jak miało zniknąć jego życie.
Szedł smętnie wzdłuż sklepów, oglądając bez zainteresowania prób ki towarów.
Kiedy mu zabrakło sklepów, oglądał Luwr, Instytut, wieże Notre-Dame, Pałacu, most des Arts.
Budowle te przybrały odcień smutku, odbijając szarość nieba: rzadkie poblaski dawały groźny wygląd Paryżowi, który jak ładna kobieta, podlega kaprysom piękna i brzydoty.
Tak więc natura sama siliła się pogrążyć skazańca w bolesnej ekstazie.
Wydany zło wrogiej potędze, której wpływ sączy się z fluidem krążącym w naszych nerwach, uczuł, że jego organizm dochodzi nieznacznie do stanu płynności.
Męczarnie tej agonii dawały mu złudę ruchu fal: widział budynki i ludzi przez mgłę, w której falowało wszystko.
Chciał się otrząsnąć z owego łaskotania, jakim niepokoiły jego duszę wrażenia fizyczne, i skierował się ku magazynowi starożytności, aby dać strawę zmysłom lub doczekać nocy targując jakieś dzieło
18
sztuki.
Znaczyło to niejako skupiać odwagę i prosić o kordiał jak skazaniec, który nie ufa siłom idąc na rusztowanie; ale świadomość bliskiej śmierci wróciła na chwilę młodemu człowiekowi pewność siebie godną księżnej mającej dwóch kochanków; wszedł do sklepu swobodnie, z uśmiechem zastygłym jak uś miech pijaka.
Czyż nie był pijany życiem lub może śmiercią?
Niebawem nawiedził do znów zawrót głowy;
widział przedmioty dziwnie zabarwione lub ożywione lekkim ruchem, którego przyczyny tkwiły niewątpli wie w nieregularnym krążeniu jego krwi, to kipiącej jak wodospad, to spokojnej i mdłej jak letnia woda.
Poprosił swobodnie o pokazanie mu magazynów: mo że znajdzie coś, co by mu się nadało.
Młody chłopiec z pyzatą twarzą, z rudą czupryną pod futrzaną cza peczką, powierzył opiekę nad sklepem starej babie, wcieleniu żeńskiego Kalibana, zajętej czyszczeniem pieca, którego cuda zawdzięczały istnienie geniuszowi Bernarda Palissy; po czym rzekł obojętnie:
Proszę, bardzo proszę!
Na dole mamy jedynie rzeczy dosyć pospolite; ale jeśli pan raczy potrudzić się na pierwsze piętro, będę mógł panu pokazać pię kne mumie kairskie, gliniane wyroby inkrustowane, rzeźbione hebany, prawdziwy renesans, wszyst ko świeżo nadeszłe, rzeczy skończenie piękne.
W okropnym położeniu nieznajomego ten szczebiot przekupnia, ta głupia reklama były dlań niby ukłucia, jakimi małe dusze zabijają genialnego człowieka.
Niosąc swój krzyż do końca udawał, że słucha swego przewodnika, odpowiadał monosylabami, ale nieba wem wywalczył sobie prawo milczenia 'i.
^ógł się
^ ^6KS
'\
"'ifS
19 .
oddać bezpiecznie ostatnim dumaniem, które były straszne.
Był poetą, a dusza jego znalazła przypadko wo olbrzymi żer: miał widzieć z góry cmentarzysko dwudziestu światów.
Na pierwszy rzut oka magazyny przedstawiały skłę biony obraz, w którym mieszały się wszystkie dzieła ludzkie i boskie.
Krokodyle, małpy, wypchane węże uśmiechały się do witrażów kościelnych, zdawały się kąsać biusty, biec za jakimś wazonem lub drapać się na świecznik.
Waza sewrska, na której pani Jacotot wymalowała Napoleona, znajdowała się obok sfinksa poświęconego Sesostrisowi.
Początek świata i świeże wydarzenia kojarzyły się pociesznie.
Rożen leżał na monstrancji, szabla republikańska na średniowiecz nym rzędzie.
Pani du Barry pastel Latoura z gwiazdą na głowie, w chmurze, zdawała się pożądli wie oglądać indyjską fajkę, siląc się odgadnąć prze znaczenie skrętów, które ku niej pełzały.
Narzędzia śmierci: sztylety, samopały, tajemne bronie, pomiesza ne z narzędziami życia: półmiski porcelanowe, saskie talerze, przezroczyste chińskie filiżanki, stare solniczki, feudalne kubki.
Okręt z kości słoniowej płynął pełnymi żaglami na grzbiecie nieruchomego żółwia.
Pneumatyczna maszyna właziła w oko majestatyczne go cesarza Augusta.
Portrety ławników francuskich, burmistrzów holenderskich, niewzruszonych jak za życia, wznosiły się nad tym chaosem starożytności, obejmując go bladym spojrzeniem.
Rzekłbyś, wszyst kie krainy przyniosły tu szczątek swojej wiedzy, prób kę swoich sztuk.
Był to filozoficzny śmietnik, gdzie nic nie brakło, ani trzcinowej fajki dzikiego, ani złoci20
stych pantofli z seraju, ani jataganu Maura, ani tatar skiego bożyszcza.
Nawet żołnierska puszka na tytoń, nawet cyborium kościelne, nawet pióropusz znad ja kiegoś tronu.
Te dziwaczne obrazy stawały się jeszcze dziwaczniej sze zależnie od kapryśnych refleksów i od cieni, od kontrastów światła i mroku.
Do tego uparty kurz zasnuł lekko wszystkie owe przedmioty, których ostre lub płynne linie rodziły malownicze efekty.
Te trzy sale, pełne cywilizacyj, obrządków, bóstw, arcydzieł, królestw, rozpusty, rozumu i szaleństwa, wydały się nieznajomemu niby zwierciadło rżnięte w tafelki, z których każda odbija jakiś świat.
Po tym mglistym wrażeniu chciał rozkoszować się ze świado mością; ale, pod wpływem patrzenia, myśli, marzeń, popadł w gorączkę zrodzoną może przez głód, który szalał w jego wnętrznościach.
Widok tylu istnień za klętych w dokumenty ludzkie, które po nich przetrwa ły, zamroczył młodego człowieka; chęć, która go pchnęła do tego magazynu, ziściła się: opuścił realne życie, wstąpił w świat złudy, w czarowne pałace eksta zy, gdzie wszechświat objawił mu się w strzępach, w ognistych smugach, jak przyszłość ukazała się nie gdyś oczom św.
Jana na Patmos.
Mnóstwo bolesnych twarzy, uroczych i straszli wych, mrocznych i świetlnych, dalekich i bliskich, podniosło się gromadnie, miriadami, pokoleniami.
Egipt, sztywny, tajemniczy, wstał ze swych piasków, wcielony w mumię spowitą w czarne przepaski; potem faraonowie grzebiący całe narody, aby wznieść sobie grobowiec; i Mojżesz, i Żydzi, i pustynia ujrzał ca ły świat starożytny i uroczysty.
Pełen świeżości
21 .
i wdzięku, białością lśniący marmurowy posąg, na kolumnie rozwitej w kształt kielicha, mówił mu o roz kosznych mitach Grecji i Jonii.
Ach, któż nie byłby się uśmiechnął jak on, widząc na czerwonym tle cie mnowłosą dziewczynę tańczącą na delikatnej glinie wazy etruskiej przed bogiem Priapem, którego poz drawiała radośnie?
Królowa latyńska pieściła spojrze niem swoją chimerę!
Kaprysy cesarskiej Romy oddy chały tu pełną piersią, odsłaniały kąpiel, łoże, gotowalnię rozmarzonej Julii, oczekującej swego Tibulla.
Zbrojna mocą arabskich talizmanów głowa Cycerona budziła wspomnienia wolnego Rzymu i rozwijała kar ty Liwiusza.
Młody człowiek ujrzał senatus populusque romanus: konsul, liktorzy, purpurowe togi, walki na Forum, gniewny lud przesuwały się zwolna przed nim niby widziadła senne.
Wreszcie Rzym chrześcijański zwyciężył te obrazy.
Pędzel malarza otworzył mu niebo: widział Madonnę w złotej chmurze, na łonie aniołów, zaćmiewającą przepych słońca, słuchającą skarg nieszczęśliwych, do których ta odrodzona Ewa uśmiechała się łagodnie.
Dotykając mozaiki z law Wezuwiusza i Etny, dusza jego ulatywała ku gorącym i dzikim Włochom; brał udział w ucztach Borgii, biegł w Abruzzy, pożądał miłości włoskiej, palił się do białych twarzy o podłuż nych czarnych oczach.
Drżał na myśl o nocnej schadz ce przerwanej zimną szpadą męża, oglądając sztylet, którego rękojeść wyrzeźbiono jak koronkę, a na któ rym rdza przypominała plamy krwi.
Indie i ich religie odżyły w bożyszczu strojnym w spiczasty kapelusz o płaskich brzegach, zdobnych dzwoneczkami, przy22
branym w złoto i jedwab.
Obok magota, mata ładna jak bajadera, która się przeciągała na niej wydzielała jeszcze zapach sandału.
Potworek chiński o skośnych oczach, krzywych ustach, powykręcanych członkach drażnił oko wymysłami ludu, który, znu dzony jednostajnością piękna znajduje rozkosz w roz maitościach szpetoty.
Solniczka z pracowni Benwenuta przeniosła go znów na łono Odrodzenia, w czasy, gdy kwitły sztuki i rozpusta, gdy panujący przyglądali się dla rozrywki torturom, gdy sobory, spoczywając w objęciach nierządnic, uchwalały dla prostych księży czystość.
Ujrzał w kamei podboje Aleksandra, rzezie Pizarra w starej rusznicy; wojny religijne, rozszalałe, namiętne, okrutne, na dnie kasku.
To znów dworne obrazy rycerstwa wy kwitły z cudnie nabijanej medio lańskiej zbroi, w której spod przyłbicy błyszczały je szcze oczy rycerza.
Ten ocean mebli, wynalazków, mód, dzieł, szcząt ków tworzył dlań bezkresny poemat.
Kształty, barwy, myśli, wszystko nabrało życia; ale nic nie było tu w pełnej postaci.
Poeta musiał kończyć szkic wielkie go malarza, twórcy owej olbrzymiej planety, gdzie niezliczone przypadki życia ludzkiego rzucono bez rachuby, ze wzgardą.
Ogarnąwszy świat, napatrzyw szy się krajom, wiekom, królestwom, młody człowiek wrócił do istnień poszczególnych.
Podjął na nowo swe wcielenia, zapuścił się w szczegóły, odpychając ży cie ludów, jako zbyt przygniatające dla jednego czło wieka.
Tu spało woskowe dziecko, ocalone z gabinetu Ruyscha, a czarująca ta istota przypominała mu ucie23 .
chy dziecięctwa.
Drażniący widok przepaski jakiejś młodej mieszkanki Tahiti rozpłomienił jego wyobraź nię, malując proste życie natury, niewinną nagość, rozkoszne lenistwo, spokojną dolę nad brzegiem ko łyszącego do marzeń strumienia, pod drzewem bananu, sypiącym bez uprawy smakowitą mannę.
To znów stawał się korsarzem, stroił się straszliwą poezję Lary, obudzoną perłowym połyskiem tysiąca muszel, wido kiem polipów pachnących morszczyzną, algami i hu raganami Atlantyku.
Zapomniał o burzach morskich, podziwiając subtelne miniatury, lazurowe i złote ara beski jakiegoś ręką pisanego mszału.
Miękko kołysa ny łagodnymi myślami, zanurzał się w nauce i wiedzy, pragnąc żyć sutym życiem mnichów, wolnym od zgry zot i rozkoszy; wyciągał się na tapczanie w swej celi, oglądając przez gotyckie okno łąki, lasy, winnice klasztorne.
Przed jakimś Teniersem przywdziewał kaf tan żołnierski lub siermięgę robotnika; pragnął nosić zadymioną czapkę Flamandów, zapijał się piwem, grał z nimi w karty, uśmiechał się do tęgiej i soczystej wieśniaczki.
Trząsł się z zimna, widząc śnieżną za dymkę Mierisa, to znów bił się, patrząc na bitwę Salwatora Rosy.
Pieścił dłonią tomahawk ilinojski i czuł, jak nóż Irokeza zdziera mu skórę z czaszki.
Oczarowany widokiem lutni, powierzał ją dłoni kasz telanki, napawając się melodyjną romanzą i wyrażając jej swą miłość, wieczorem, przy gotyckim kominku, w mroku, w którym roztapiało się jej omdlałe spoj rzenie.
Czepiał się wszystkich radości przeżywał wszystkie bóle, chwytał się wszystkich form istnienia, sypiąc tak hojnie swe życie i swoje uczucia na majaki
24
tej namacalnej i czczej zarazem natury, że łoskot własnych kroków rozbrzmiewał w jego duszy niby odległy dźwięk z innego świata, jak zgiełk Paryża dochodzi wieżyc Notre-Dame.
Wstępując na schody wiodące ma pierwsze piętro, ujrzał tarcze, zbroje, rzeźbione cyboria, drewniane posągi wiszące na ścianie, stojące na każdym stopniu.
Ścigany najdziwniejszymi kształtami, cudownymi two rami, będącymi jakby na pograniczu śmierci i życia, szedł niby we śnie.
Wreszcie, zatraciwszy poczucie swego istnienia, stał się jak te osobliwości: ani zupeł nie martwy, ani zupełnie żywy.
Kiedy wszedł do dal szych magazynów, zapadał zmierzch; ale światło było zbędne owym lśniącym od złota i srebra bogactwom, które tam nagromadzono.
Najkosztowniejsze kaprysy marnotrawców, którzy skończyli na poddaszu strwo niwszy wiele milionów, znajdowały się w tym rozle głym bazarze ludzkiego szaleństwa.
Kałamarz, zapła cony setką tysięcy, a odkupiony za pięć franków, leżał obok sekretnego zamku, którego cena starczyłaby nie gdyś na okup króla.
Tu rodzaj ludzki ukazywał się we wszystkich przepychach nędzy, w chwale swoich ol brzymich miłostek.
Hebanowy stół, cacko artysty, wyrzeźbiony wedle rysunków Jana Goujon, owoc kil ku lat pracy, nabyto może w cenie drzewa na opał.
Szacowne puzdra, sprzęty wykonane ręką wróżek le żały tam niedbale.
Wy tu macie miliony!
wykrzyknął młody człowiek dochodząc do pokoju, który kończył niezli czony szereg komnat, złoconych i rzeźbionych przez artystów ubiegłego wieku.
25 .
Powiedz pan: miliardy odparł pyzaty chło piec.
Ale to jeszcze nic, niech pan pójdzie na trzecie piętro, a zobaczy pan!
Nieznajomy dotarł do czwartej galerii, gdzie przesu wały się przed jego zmęczonymi oczami obrazy Poussina, wspaniały posąg Michała Anioła, urocze krajo brazy Claude Lorrain, Gerard Dow przypominający jakąś stronicę ze Sterne'a, Rembrandty, Murille, Velasquezy ciemne i barwne jak poemat lorda Byrona;
wreszcie starożytne płaskorzeźby, rżnięte agaty, cu downe onyksy!...
Słowem, były to prace zdolne znie chęcić do pracy, natłok arcydzieł zdolny zrodzić nie nawiść do sztuki i zabić wszelki entuzjazm.
Przystanął przed Madonną Rafaela, ale miał już dość Rafaela.
Correggio, który dopraszał się spojrzenia, nie uzyskał go.
Bezcenna waza porfirowa, której rzeźby przedsta wiały uciesznie najwyuzdańszą z rzymskiej priapei rozkosz jakiejś Korynny ledwie wzbudziła uśmiech.
Dławił się pod szczątkami pięćdziesięciu zamarłych wieków, chory był od tych myśli ludzkich, zamordo wany zbytkiem i sztuką, przytłoczony odradzający mi się kształtami, które, podobne potworom płodzo nym przez złośliwego ducha, toczyły z nim walki bez końca.
Podobna w swych kaprysach do nowoczesnej che mii, która streszcza wszelką istność w gazie, czyż dusza nie tworzy straszliwych trucizn przez nagłe za gęszczenie swoich wzruszeń, sił lub myśli?
Czy wielu ludzi nie ginie od piorunującego działania kwasu mo ralnego, nagle rozlanego w ich wewnętrznej istocie?
Co zawiera ta skrzynka?
spytał wchodząc do
26
gabinetu, ostatniego cmentarzyska sławy, wysiłków, oryginalności, bogactw, i ukazując sporą mahoniową skrzynkę, wiszącą na srebrnym łańcuszku.
A, to pryncypał ma klucz rzekł zapytany chłopak z tajemniczą miną.
Jeżeli pan pragnie wi dzieć ten portret, odważę się uprzedzić pryncypała.
Odważysz się ?
rzekł młody człowiek.
Czy twój pryncypał jest jakim księciem?
Nie wiem, proszę pana odparł chłopiec.
Spojrzeli na siebie chwilę, jednako zdumieni.
Wziąwszy milczenie nieznajomego za zgodę, chłopiec zostawił go w gabinecie.
Czy zanurzyliście się kiedy w bezmiar przestrzeni i czasu, czytając geologię Cuviera?
Porwani jego ge niuszem, czy szybowaliście nad bezkresną otchłanią przeszłości, podtrzymywani ręką czarodzieja?
Odkry wając, warstwa po warstwie, pokład po pokładzie, pod łomami Montmartre lub pod krzesanicami Uralu, zwierzęta, których skamienielizny należą do przedpo topowych cywilizacyj, dusza wzdryga się dostrzegając miliardy lat, miliony narodów, których słaba pamięć ludzka, których niezniszczalna tradycja boska zapom niały i których popioły na powierzchni naszego globu tworzą owe dwie stopy ziemi dające nam chleb i kwiaty.
Czy Cuvier nie jest największym poetą na szego wieku?
Lord Byron oddał słowami parę wzru szeń; ale nieśmiertelny przyrodnik odtworzył świat przy pomocy zbielałych kości, odbudował, jak Kadmus, miasta z zębów, z paru smug węgla, zaludnił tysiące lasów tajemnicami zoologii, odnalazł pokole nia olbrzymów w stopie mamuta.
Te postacie wstają,
27 .
rosną i zapełniają krajobrazy na miarę ich kolosal nych kształtów.
Jest poetą w swoich cyfrach, jest wzniosły stawiając zero obok siódemki.
Ożywia nicość bez czarodziejskich zaklęć; bada kruszynę gipsu, do strzega w niej odcisk i krzyczy: "Patrzcie!" Naraz marmury animalizują się, śmierć się ożywia, świat roztacza się przed nami!
Po dynastiach gigantycznych postaci, po pokoleniach ryb i klanach mięczaków przybywa wreszcie rodzaj ludzki, zwyrodniały pro dukt wspaniałego typu, zniszczonego może przez Stwórcę.
Rozgrzani jego ogarniającym przeszłość spojrzeniem, ci wątli ludzie, zrodzeni ledwie wczoraj, mogą przebyć chaos, wznieść hymn bez końca i wy obrazić sobie przeszłość świata w jakiejś wstecznej Apokalipsie.
W obliczu tego przeraźliwego zmar twychwstania od głosu jednego człowieka ta okruszy na użyczona nam w bezkresie bez nazwy, wspólnym wszystkim sferom, który nazywamy CZASEM, ta mi nuta życia budzi w nas politowanie.
Przygnieceni rui nami tylu światów, pytamy sami siebie, co są nasze sławy, nasze nienawiści, nasze miłości; i czy warto znosić mozół życia, aby się stać w przyszłości niewy miernym punktem?
Oderwani od teraźniejszości, po padamy w martwotę aż do chwili, w której wejdzie nasz służący i oznajmi: "Pani hrabina powiedziała, że oczekuje pana".
Cuda, których widok objawił młodemu człowieko wi wszystkie kształty istnienia, wprawiły duszę jego w przygnębienie, jakie rodzi u filozofa naukowe spoj rzenie na nieznane twory.
Żywiej niż kiedykolwiek zapragnął umrzeć; osunął się na krzesło kurulne, poz28
walając oczom błądzić po widziadłach przeszłości.
Obrazy rozświetliły się, głowy Madonn uśmiechały się doń, posągi ubarwiły się złudnym życiem.
Pod osłoną mroku, wprawione w taniec gorączką, która kipiała w jego obolałym mózgu, twory te ożywiły się i zaczęły wirować.
Magoty wykrzywiały się w jego stronę; po wieki osób na obrazach opadały, aby dać wypocząć oczom.
Każdy kształt zadrżał, zatrząsł się, ruszył z miejsca, poważnie lekko, z wdziękiem lub brutalnie, wedle swoich obyczajów, charakteru i budowy.
Był to tajemniczy sabat, godny fantasmagoryj Fausta w Brocken.
Ale ta złuda, zrodzona ze zmęczenia, z napięcia wzroku lub z drgań zmierzchu, nie mogła przestraszyć nieznajomego.
Strachy życia nie miały mocy nad duszą oswojoną ze strachami śmierci.
Poddawał się nawet drwiąco kaprysom tego moralnego galwanizmu, którego czary kojarzyły się z ostatnimi myślami dającymi mu jeszcze poczucie istnienia.
Cisza panowała dokoła tak głęboka, że niebawem zanurzył się w łagodną zadumę, której nastroje, coraz to czarniejsze, towarzyszyły, jak gdyby czarami, po wolnemu ubytkowi światła.
Znikający z nieba blask zamigotał ostatnią czerwoną smugą walcząc przeciw nocy.
Młodzieniec podniósł głowę i ujrzał ledwie oświetlony szkielet, który gestem powątpiewania prze chylił głowę, jak gdyby chcąc powiedzieć: "Umarli nie chcą cię jeszcze!" Przesuwając ręką po czole, aby spędzić sen, młody człowiek uczuł chłodny powiew, spowodowany jakby czymś kosmatym, co mu musnę ło lica.
Zadrżał.
Równocześnie szyby odebrzmiały głu chym stukiem: pomyślał tedy, że ta chłodna pieszczo29 .
ta, godna tajemnic grobu, pochodzi od jakiegoś nieto perza.
Chwilę jeszcze słabe poblaski zachodu pozwoli ły mu rozróżniać otaczające widma; po czym cała ta umarła natura utonęła we wspólnym mroku.
Noc, godzina śmierci, przyszła nagle.
Od tej chwili upłynął pewien czas, przez który nie miał jasnego poczucia rzeczy ziemskich, czy że pogrążył się w marzeniu, czy że uległ senności spowodowanej zmęczeniem oraz na tłokiem myśli szarpiących mu serce.
Naraz zdało mu się, że woła go straszliwy głos: zadrżał tak, jak wów czas gdy wśród palącego i dławiącego snu runiemy nagle w otchłań.
Zamknął oczy, żywe światło oślepi ło go: ujrzał w ciemności czerwonawy krąg, w którym stał mały staruszek kierując nań światło lampy.
Nie słyszał, ani jak wchodził, ani jak mówił, ani jak się ruszał.
Zjawisko to miało coś z czarnoksięstwa.
Najnieustraszeńszy człowiek, zaskoczony tak we śnie, za drżałby może w obliczu tej postaci wstającej jak gdy by z sąsiedniego sarkofagu.
Osobliwa młodość, oży wiająca nieruchome oczy tego żywego widma, nie pozwoliła nieznajomemu uwierzyć w nadprzyrodzoność zjawiska; bądź co bądź, przez chwilę dzielącą jego życie somnambuliczne od życia realnego, pozo stał w stanie kartezjuszowego wątpienia i przez ten czas znalazł się mimo woli pod władzą owych halucynacyj, których tajemnice odtrąca nasza pycha lub które nasza bezsilna wiedza próżno sili się zbadać.
Wyobraźcie sobie małego, kościstego i chudego sta ruszka, ubranego w czarną aksamitną szatę, przepa saną grubym jedwabnym sznurem.
Na głowie miał aksamitną czapeczkę, również czarną; po obu stro30
nach długie pasma siwych włosów układały się tak, że tworzyły oprawę dla czoła.
Suknia otulała ciało niby obszerny całun, nie pozwalając dojrzeć żadnego ludz kiego kształtu, prócz wąskiej i bladej twarzy.
Gdyby nie wyschłe ramię, podobne do kija nawieszonego materią, które starzec podniósł w górę, aby skierować na młodzieńca cały blask lampy, twarz ta wisiałaby w powietrzu.
Siwa kończysta broda dawała tej dziw nej postaci podobieństwo do owych żydowskich głów, które biorą za model artyści, kiedy chcą przedstawić Mojżesza.
Wargi były tak bezkrwiste i wąskie, że le dwie można było dojrzeć linię znaczącą usta.
Szerokie pomarszczone czoło, żółte i zapadłe policzki, nieubła gana surowość zielonych oczek bez rzęs i brwi mogły wzbudzić w nieznajomym wrażenie, że to Ważący złoto Gerarda Dow wyszedł ze swej ramy.
Inkwizy torska przenikliwość zmarszczek na czole i skro niach świadczyła o wiedzy życia.
Nie podobna było oszukać tego człowieka, który miał jakby dar pod chwytywania myśli na dnie najbardziej tajemniczych serc.
Obyczaje wszystkich narodów i ich mądrości streszczały się na jego zimnej twarzy, tak jak wytwory całego świata piętrzyły się w jego zapylonych skła dach.
Wyczytalibyście w niej jasnowidzący spokój Bo ga, który widzi wszystko, lub pyszną siłę człowieka, który widział wszystko.
Za pomocą dwóch różnych wyrazów i w dwóch pociągnięciach pędzla malarz zrobiłby z tej twarzy piękny obraz Przedwiecznego lub drwiącą maskę Mefistofelesa; była w niej najwyższa potęga na czole i posępne szyderstwo na ustach.
Miażdżąc wszystkie ludzkie cierpienia bezgraniczną
31 .
mocą, człowiek ten musiał zabić ziemskie radości.
Skazaniec zadrżał odgadując, że ten stary duch za mieszkuje sferę poza światem i żyje w niej sam, bez radości, bo nie ma już złudzeń, bez cierpień, bo nie zna już rozkoszy.
Starzec stał prosto, nieruchomy, niewzruszony, jak gwiazda w chmurze światła.
Jego zielone oczy, pełne jakiejś spokojnej złośliwości, oświecały świat ducha, jak jego lampa oświecała tajemniczy gabinet.
Oto dziwne zjawisko, które zaskoczyło młodego człowieka, w chwili gdy otworzył oczy, długo kołysa ny fantastycznymi obrazami i myślą o śmierci.
Jeżeli zdrętwiał jakby oszołomiony, jeżeli dał się na chwilę opanować wierze dziecka słuchającego niańczynych bajek, błąd ten trzeba przypisać owej zasłonie, jaką zaduma rozsnuła na jego życiu i myślach, przedrażnieniu nerwów, dramatowi, którego sceny napoiły go okrutną rozkoszą równą tej, jaką daje opium.
Wizja ta zdarzyła się w Paryżu, na Ouai Yoltaire, w XIX w.
czas i miejsce, w których magia zdawałaby się niemożliwa.
Nieznajomy bliski sąsiad domu, gdzie wyzionął ducha bóg francuskiego niedowiarstwa, uczeń Gay Lussaca i Araga, gardzący kuglarstwami władzy nieznajomy poddawał się poetyckiemu urzeczeniu, któremu często dajemy się zagarnąć, jak gdyby, uciekając przed rozpaczliwą prawdą, jak gdy by kusząc potęgę Boga.
Drżał tedy pod światłem starca, zgięty poczuciem jakiejś dziwnej mocy; ale wzruszenie to było podobne urocznemu działaniu Na poleona lub innej wielkości błyszczącej geniuszem i chwałą.
32
Czy to pan chce zobaczyć portret Chrystusa pędzla Rafaela?
rzekł uprzejmie starzec głosem, którego ostry dźwięk miał coś metalicznego.
I postawił lampkę na cokole strzaskanej kolumny, tak że cały blask padał na ciemną skrzynkę.
Słysząc te wielkie imiona Chrystus, Rafael młody człowiek uczynił mimowolny gest, zapewne oczekiwany przez kupca, który pocisnął sprężynę.
Mahoniowe wieko opadło bez hałasu, odsłaniając płótno zachwyconym oczom nieznajomego.
Na widok nieśmiertelnego dzieła zapomniał o swoich majakach, stał się znów człowiekiem, poznał w starcu istotę z krwi i ciała, żywą, nie urojoną; odżył w rzeczywi stym świecie.
Tkliwość, pogoda boskiej twarzy od działały nań natychmiast.
Jakaś spływająca z niebios woń rozproszyła piekące tortury, które paliły mu sz pik.
Głowa Zbawiciela wynurzała się z czarnego tła;
aureola jaśniała żywym blaskiem dokoła włosów, od których biło to światło; pod czołem, pod oblekającym je ciałem czuć było przeświadczenie, które wydzielało się z każdego rysu wnikliwym strumieniem.
Czerwone wargi głosiły przed chwilą słowa życia, a widz szukał w powietrzu ich świętego podźwięku, żądał od ciszy uroczych przypowieści, słuchał ich w przyszłości, od najdywał w naukach przeszłości.
Ewangelia wyrażała się spokojną prostotą tych czarujących oczu, do któ rych uciekały się znękane dusze.
Słowem, czytało się tam całą religię katolicką w słodkim i wspaniałym uśmiechu, zasadę, w której się ona streszcza: Miłuj cie się wzajem.
Obraz ten rodził w duszy modli twę, przebaczenie, tłumił egoizm, budził uśpione cno33 .
ty. Posiadłszy przywilej muzyki, dzieło Rafaela narzu cało widzowi przemożny urok wspomnień, tryumf je go był zupełny, zapominało się malarza.
Czar światła potęgował jeszcze ten cud: chwilami zdawało się, że głowa porusza się w oddali, na tle jakiejś chmury.
Pokryłem to płótno sztukami złota rzekł zim no kupiec.
A więc.
trzeba umrzeć!
wykrzyknął młody człowiek budząc się z zadumy, której ostatnia myśl przywiodła go z powrotem do jego nieszczęsnej doli, odciągając go, mocą niepochwytnych wniosków, od ostatniej nadziei, której się czepił.
A! miałem tedy słuszność, żem ci nie ufał!
odparł starzec chwytając obie ręce młodego człowieka i ściskając je w dłoni jak w kleszczach.
Nieznajomy uśmiechnął się smutnie z omyłki i rzekł łagodnie:
Och, panie, niech się pan niczego nie lęka: cho dzi o moje życie, nie o pańskie...
Czemu nie miałbym się przyznać do niewinnego podstępu?
dodał mierząc wzrokiem niespokojnego starca.
Czekając nocy, aby się móc utopić bez zbiegowiska, przysze dłem obejrzeć pańskie skarby.
Któż nie wybaczyłby tej ostatniej rozkoszy uczonemu i poecie?
Słuchając tych słów kupiec objął bystrym okiem posępną twarz szczególnego klienta.
Uspokojony ak centem bolesnego głosu lub może czytając w wybladłych rysach złowrogie losy, które niedawno przejęły dreszczem graczy, puścił mu ręce; ale przez resztkę podejrzliwości, świadczącej o stuletnim niemal do świadczeniu, wyciągnął niedbale rękę w stronę stołu,
34
jak gdyby chcąc się oprzeć, po czym biorąc sztylet,