Honoriusz Balzac Jaszczur Przekład Tadeusz Żeleński (Boy) WARSZAWSKI DOM WYDAWNICZY WDW Projekt okładki Marek Łukasik Warszawski Dom Wydawniczy Warszawa 1992 r. Skład: Drukarnia Wydawnictw "Alfa" ISBN 83-85558-07-1 gedruckt bei: INTERDRUCK LEIPZIG GmbH I TALIZMAN Pod koniec października 1829 młody człowiek wszedł do Palais-Royal, w chwili gdy otwierano domy gry, zgodnie z prawem popierającym namiętność tak poręczną dla opodatkowania. Nie namyślając się zbyt nio wszedł na schody wiodące do szulerni nr 36. Panie, panie, kapelusz? krzyknął za nim su chy i zrzędny głos wyblakłego staruszka przycupnięte go za barierą, skąd wstał nagle, ukazując plugawą fizjonomię. Skoroś przekroczył próg domu gry, prawo obie ra cię najpierw z kapelusza. Jestli to ewangeliczna i opatrznościowa przenośnia? Czy to nie jest raczej sposób zawarcia z tobą piekielnej umowy mocą wzię tego od ciebie zastawu? Czy to ma wymóc na tobie pełną szacunku postawę wobec tych, którzy zabiorą ci pieniądze? Czy to policja, przyczajona we wszystkich ściekach społecznych, pragnie znać nazwisko twego kapelusznika albo twoje, o ile je wypisałeś na swym okryciu głowy? Czy to może wreszcie po to, aby zdjąć pomiar twojej czaszki dla pouczającej statystyki co do pojemności mózgów graczy? W tej mierze zarząd za chowuje zupełne milczenie. Ale wiedz, ledwieś uczynił krok w stronę zielonego stolika, już twój kapelusz nie należy do ciebie, jak ty sam nie należysz do siebie: należycie do gry, ty, twój majątek, twoje nakrycie głowy, twoja laska i twój paltot. Przy wyjściu Gra okaże ci, jakby na drwiny, że jeszcze zostawiła ci coś, . oddając ci twoje rzeczy. Bądź co bądź, o ileś miał kapelusz nowy, dowiesz się po szkodzie, że gracz powinien mieć specjalny kostium. Zdziwienie młodego człowieka, kiedy otrzymał dre wienko z numerem w zamian za swój kapelusz, które go brzegi na szczęście były lekko wytarte, dość wyraź nie świadczyło o duszy jeszcze niewinnej; toteż sta rzec, który z pewnością od młodu gnił w gorączko wym życiu graczy, objął go martwym spojrzeniem, w którym filozof wyczytałby nędzę szpitala, tułaczkę bankruta, protokoły smobójstw, dożywotnie galery, wysiedlenia do Gauzacoalo. Człowiek ten, którego długa biała twarz była tak chuda jak zupka w garkuchni, był niby blady obraz namiętności sprowadzo nej do najprostszej wymowy. W zmarszczkach jego czaiły się ślady dawnych tortur; z pewnością człowiek ten niósł molochowi gry swą nędzną płacę tuż po jej otrzymaniu. Podobny szkapie, na którą bat już nie działa, nie wzruszał się niczym; głuche jęki zrujnowa nych, nieme błagania, tępe spojrzenia graczy znajdo wały go obojętnym. Była to wcielona Gra. Gdyby młody człowiek przyjrzał się temu smutnemu cerberowi, może byłby sobie powiedział: "W tym sercu jest już tylko talia kart!". Nieznajomy nie usłuchał owej żywej przestrogi, pomieszczonej tu bez wątpienia przez Opatrzność, tak jak pomieściła ona wstręt u progu wszystkich miejsc rozpusty. Wszedł pewnym krokiem do sali, gdzie dźwięk złota działał upajająco na rozgrzane pożądliwością zmysły. Młodzieńca tego pchało tam zapewne najlogiczniejsze ze wszystkich wymownych zdań Jana Jakuba Rousseau, którego 6 smutna myśl jest, jak sądzę, ta: "Tak, rozumiem, że człowiek idzie grać, ale wtedy, gdy między sobą a śmiercią widzi jedynie ostatniego talara". Wieczorem domy gry mają poezję pospolitą, ale o działaniu tak pewnym, jak działanie krwawego dra matu. Sale pełne są widzów i graczy, ubogich starców, którzy przywlekli się, aby się tu ogrzać, podnieconych twarzy, orgii, które zaczynają się winem, a łacno mogą się skończyć Sekwaną. Jeżeli plon namiętności jest obfity, nadmiar aktorów nie pozwala ci spojrzeć twarzą w twarz demonowi gry. Taki wieczór jest istną symfonią, gdzie cała trupa krzyczy, gdzie każdy in strument w orkiestrze wyciąga swoją frazę. Ujrzysz tam wielu szanownych ludzi, którzy przychodzą szu kać rozrywki i płacą za nią tak, jak płaciliby za teatr, za dobrą kuchnię lub jakby szli do jakiejś nory kupić za tanie pieniądze piekące żale na parę miesięcy. Ale czy pojmujesz, ile szału, ile energii musi się gromadzić w duszy człowieka czekającego niecierpliwie otwarcia szulerni? Między graczem dziennym i nocnym jest ta różnica, co między flegmatycznym mężem a kochan kiem mdlejącym z żądzy pod oknami lubej. Jedynie rano dygocąca namiętność i potrzeba zjawiają się w całej okropności. W tej chwili możesz podziwiać prawdziwego gracza, gracza, który nie jadł, nie spał, nie żył, nie myślał, tak go smagał bicz obmyślonego "systemu", tak go nieznośnie swędzą kombinacje trente-et-quarante. O tej przeklętej godzinie spotkasz oczy, których spokój przeraża; twarze, które cię przyku wają; spojrzenia, które przyciągają karty i pożerają je. Toteż domy gry są wspaniałe jedynie w chwili otwar. cia. Jeśli Hiszpania ma swoje walki byków, jeśli Rzym miał swoich gladiatorów, Paryż pyszni się swoim Palais-Royal, którego wyzywające rulety dają przyjem ność oglądania krwi płynącej strumieniami, bez nie bezpieczeństw pośliźnięcia się o nią na podłodze. Spróbuj rzucić przelotne spojrzenie na tę arenę, wejdź!... Cóż za nagość! Ściany obite zatłuszczonym papierem nie ukazują ani jednego obrazu zdolnego orzeźwić duszę. Nie ma tam nawet gwoździa dla ułat wienia samobójstwa. Podłoga zużyta i niechlujna. Po dłużny stół na środku sali. Słomiane krzesła, cisnące się dokoła tego sukna wytartego złotem, świadczą o obojętności na zbytek u ludzi, którzy przychodzą tu ginąć dla majątku i dla zbytku. Ta sprzeczność ujaw nia się wszędzie, gdzie dusza żyje potężnie sama sobą. Kochanek chce spowić swą lubą w jedwabie, oblec ją w tkaniny Wschodu, a najczęściej posiada ją na li chym tapczanie. Ambitny marzy o władzy, pełzając w błocie służalstwa. Kupiec wegetuje w wilgotnym i niezdrowym sklepie, wznosząc wspaniały pałac, skąd syna jego, przedwczesnego spadkobiercę, wypę dzi braterska subhasta. Wreszcie, czy istnieje coś wstrętniejszego niż przybytek "rozkoszy"? Osobliwy problem! Wciąż w sprzeczności z sobą, oszukując przyszłe widoki obecną niedolą, a niedole przyszło ścią, która doń nie należy, człowiek daje wszystkim swoim uczynkom piętno niekonsekwencji i słabości. Pełne na tym padole jest tylko nieszczęście. W chwili gdy młody człowiek wszedł, było już tam kilku graczy. Trzech łysych starców siedziało dokoła zielonego stołu; ich gipsowe twarze, niewzruszone jak twarze dyplomatów, odsłaniały dusze zużyte, serca, które z dawna odwykły bić, nawet przy stawianiu na kartę posagu żony. Młody Włoch o kruczych włosach i oliwkowej cerze stał oparty spokojnie o stół i zdawał się słuchać owych tajemnych przeczuć, które krzyczą niechybnie graczowi: "Tak! Nie!". Ta południowa głowa oddychała ogniem i złotem. Kilku widzów, stojących kołem tak, że tworzyli galerię, oczekiwało niby w teatrze wzruszeń, śledząc twarze akto rów, ruch pieniędzy i grabek. Próżniacy ci stali tam milczący, nieruchomi, baczni, jak lud na placu Greve, kiedy kat kosi głowę. Wysoki, chudy mężczyzna w wytartym ubraniu trzymał w jednej ręce kartkę, a w drugiej szpilkę, aby znaczyć czarne lub czer wone. Był to jeden z owych nowożytnych Tantalów, żyjących na marginesie wszystkich uciech swej epoki, jeden z owych skąpców bez skarbu, rozgrywających urojoną stawkę; coś w rodzaju rozsądnego wariata, który pociesza się w swej nędzy pieszcząc chimery, który, słowem, manipuluje występkiem i niebezpie czeństwem tak, jak młodzi księża, odprawiający bia łe msze, eucharystią. Na wprost banku znajdowało się paru szczwanych kombinatorów, wytrawionych w ogniu, podobnych starym galernikom, których nie przerażają już galery; tacy przychodzą postawić dwa lub trzy razy i unoszą natychmiast ewentualny zysk, stanowiący ich utrzymanie. Dwaj starzy służący zakła dowi przechadzali się niedbale z założonymi rękami, spoglądając od czasu do czasu w ogród, jak gdyby dla pokazania przechodniom, na kształt szyldu, swych tępych fizjonomij. Krupier i bankier objęli właśnie . poniterów owym bladym spojrzeniem, które ich zabi ja, i rzekli dyszkantem: "Proszę stawiać!" w chwili gdy młody człowiek otworzył drzwi. Milczenie stało się głębsze, przez ciekawość głowy obróciły się ku przy byłemu. Rzecz niesłychana! otępiali starcy, skostnia li funkcjonariusze, widzowie, nawet zaciekły Włoch, wszyscy na widok nieznajomego doznali okropnego uczucia. Czy nie trzeba być bardzo nieszczęśliwym, aby uzyskać litość, bardzo słabym, aby wzbudzić sym patię, lub wyglądać bardzo złowrogo, aby wstrząsnąć dreszczem dusze w tej sali, gdzie cierpienie musi być nieme, gdzie nędza jest wesoła, a rozpacz przyzwoita? Otóż było coś z tego wszystkiego we wrażeniu, które poruszyło te lodowate serca, kiedy młody człowiek wszedł. Czyż kaci nie płakali nieraz nad jasnowłosymi dziewicami, których głowy miały spaść na znak rewo lucji? Od pierwszego rzutu oka gracze wyczytali na twa rzy nowicjusza jakąś straszną tajemnicę; młode je go rysy przepojone były melancholijnym wdziękiem, spojrzenie świadczyło o zawiedzionych wysiłkach, o tysiącu oszukanych nadziei. Martwota samobójstwa dawała temu czołu chorobliwą bladość, gorzki uśmiech rysował fałdy w kątach ust, a fizjonomia wyrażała rezygnację, na którą przykro było patrzeć. Jakiś tajemniczy Duch migotał w głębi tych oczu, zamglonych może nadużyciem rozkoszy. Czy rozpusta naznaczyła swym brudnym piętnem tę szlachetną twarz, niegdyś czystą i promienną, teraz spodloną? Lekarze przypisaliby chorobie serca lub piersi żółtą obwódkę okalającą powieki oraz barwiący policzki 10 rumieniec, poeci chcieliby w tych znakach widzieć spustoszenia nauki, noce spędzone przy studenckiej lampce. Ale namiętność, śmiertelniejsza od choroby, choroba, bezlitośniejsza od nauki i talentu, szpeciły tę młodą głowę, napinały te żywe muskuły, kurczyły to serce, które rozpusta, nauka i choroba zaledwie mus nęły. Podobnie jak słynnego zbrodniarza, gdy zjawi się w kaźni, skazańcy przyjmują z szacunkiem, tak wszystkie te czarty ludzkie, znawcy wszelkiej męczarni skłonili się przed niesłychanym bólem, przed głęboką raną, którą zgłębili wzrokiem, uznając w przybyszu jednego ze swych książąt, po majestacie niemej ironii, po wytwornej nędzy stroju. Młody człowiek miał wy kwintny frak, ale kamizelka zbyt misternie spojona była z krawatem, aby można było pod nią przy puszczać obecność bielizny. Ręce, ładne jak u kobiety, były wątpliwej czystości: od dwóch dni obywały się bez rękawiczek! Jeżeli krupier, a nawet służący za drżeli, to dlatego, że czar niewinności wykwitał w tych wątłych i delikatnych kształtach, w tych jasnych i rzadkich włosach, układających się w pukle. Ta twarz miała jeszcze dwadzieścia pięć lat, a występek zdawał się na niej czymś przygodnym. Młode życie walczyło ze spustoszeniami bezsilnej lubieżności. Mro ki i światło, nicość i istnienie ścierały się na niej, rodząc równocześnie i wdzięk, i ohydę. Młody czło wiek wyglądał niby anioł bez promieni, zbłąkany w drodze. Toteż wszyscy ci starzy nauczyciele występ ku i hańby, podobni do bezzębnej staruchy, zdjętej litością na widok młodej dziewczyny, która ma się rzucić w rozpustę, omal nie krzyknęli nowicjuszowi: 11 . "Wyjdź stąd!" On podszedł prosto do stołu, zatrzymał się, cisnął bez żadnych obliczeń sztukę złota, którą miał w ręce i która potoczyła się na czarne, po czym, jak silne dusze brzydzące się małostkową nie pewnością, objął krupiera burzliwym wraz i spokoj nym spojrzeniem. Zaciekawienie sali było tak wielkie, że starcy zapomnieli postawić; Włoch natomiast chwycił się fanatycznie myśli, która mu się nagle uśmiechnęła, i postawił kupę złota przeciw nieznajo memu. Bankier zapomniał wygłosić owych frazesów, które z czasem zmieniły się w chrapliwy i niezrozu miały krzyk: "Panowie, proszę stawiać! Obstawio ne! Nie przyjmuje się więcej!" Krupier rozłożył karty z miną taką, jak gdyby życzył szczęścia ostatnio przybyłemu, obojętny na zysk lub stratę przedsiębior ców tych posępnych rozkoszy. Każdy z graczy dopa trywał się dramatu i ostatniej sceny szlachetnego życia w losach tej sztuki złota; oczy ich, utkwione we wróżebnych obrazkach, błyszczały; ale mimo uwagi, z ja ką spglądali na młodego człowieka i na karty, nie mogli dostrzec wzruszenia na zimnej i zrezygnowanej twarzy. Czerwone, parzyste, passę wywołał krupier. Głuchy charkot dobył się z piersi Włocha, kiedy ujrzał zwitki banknotów, które mu rzucił bankier. Co się tyczy młodego człowieka, zrozumiał swą katastrofę dopiero w chwili, gdy grabki wysunęły się, aby mu zgarnąć ostatniego napoleona. Kość słoniowa dobyła suchy dźwięk z monety, która, szybka jak strzała, pomknęła do kupy złota przed kasą. Nieznajomy przymknął lekko oczy, wargi mu zbielały; niebawem 12 podniósł powieki, usta odzyskały barwę koralu, przy brał minę Anglika, dla którego życie nie ma już tajemnic, i znikł, nie żebrząc pociechy owym rozdzie rającym spojrzeniem, jakie zrozpaczeni gracze rzucają dość często w stronę widzów. Ile wypadków tłoczy się na przestrzeni sekundy, a ile rzeczy w jednym rzucie kości! Z pewnością ostatni jego nabój rzekł z uśmie chem krupier po chwili milczenia, przez którą trzymał tę sztukę złota w dwóch palcach, aby ją pokazać obecnym. To wariat; pójdzie teraz rzucić się w wodę odparł jakiś bywalec, spoglądając po graczach, którzy się znali wszyscy. Ba! wykrzyknął służący zakładowy, biorąc szczyptę tabaki. Gdybyśmy byli naśladowali pana! rzekł sta rzec do kamratów, wskazując Włocha. Wszyscy spojrzeli na szczęśliwego gracza, któremu ręce drżały przy liczeniu banknotów. Usłyszałem rzekł głos, który mi krzyczał: "Gra zadrwi sobie z rozpaczy tego chłopca". To nie jest gracz dodał bankier inaczej byłby podzielił stawkę na trzy części, aby zyskać więcej szans. Młody człowiek przeszedł nie żądając kapelusza; ale stary cerber, zauważywszy nędzę tego łachmana, od dał mu go bez słowa; gracz zwrócił machinalnie zna czek i zeszedł gwiżdżąc Di tanti palpiti tak słabym głosem, że ledwie sam mógł słyszeć tę uroczą me lodię. 13 . Niebawem znalazł się w galeriach Palais-Royal, do tarł do ulicy Saint-Honore, skręcił ku Tuileriom i przebył ogród niepewnym krokiem. Szedł jakby przez pustynię, potrącany przez ludzi, których nie widział, słysząc w ulicznym gwarze tylko jeden głos, głos śmierci; słowem, zatopiony w martwej zadumie, jaka niegdyś musiała ogarniać zbrodniarzy, gdy wózek wiózł ich z Pałacu na plac Greve, ku owemu rusztowa niu czerwonemu wszystką krwią wylaną od 1793. Jest coś dziwnie wielkiego i okropnego w samobój stwie. Upadek większości ludzi nie jest niebezpieczny, jak u dziecka, które pada z nazbyt bliska, aby się skaleczyć; ale kiedy rozbija się wielki człowiek, musi to być z bardzo wysoka, musiał się wznieść aż w nie bo, dojrzeć jakiegoś niedostępnego raju. Nieubłagane muszą być huragany, które mu każą szukać spokoju w lufie pistoletu. Ile młodych talentów więdnie na poddaszu i ginie z braku przyjaciela, z braku pocieszycielki, pośród miliona istot, w obecności tłumu przesyconego złotem i żartego nudą! Od tej myśli samobójstwo przybiera gigantyczne kształty. Między dobrowolną śmiercią a żyzną nadzieją, której głos wołał młodego człowieka do Paryża, sam Bóg wie, ile tłoczy się pomysłów, uwiędłych marzeń, zdławionych rozpaczy i krzyków, daremnych pokus i poronionych arcydzieł. Każde samobójstwo jest poematem melan cholii. Gdzie znajdziecie w oceanie literatury książkę, która by mogła walczyć z tą gazeciarską notatką: Wczoraj o godzinie czwartej młoda kobieta rzuciła się do Sekwany z mostu des Arts. Wobec tego paryskiego lakonizmu dramaty, ro14 manse, wszystko blednie, nawet ten stary napis: Lamentacje wspaniałego króla Kaernawan, wtrąconego do więzienia przez własne dzieci; ostatni fragment zagu bionej książki, pobudzającej do płaczu Sterne'a, który sam opuścił żonę i dzieci... Nieznajomego oblegało tysiąc podobnych myśli, przybiegały strzępami jego duszę, jak podarte sztan dary fruwają na polu bitwy. Jeżeli na chwilę odkładał brzemię swojej inteligencji i swoich wspomnień, aby przystanąć przed jakimś kwiatkiem, którego główkę miękko kołysał wietrzyk wśród zieleni, niebawem, owładnięty spazmem życia, które prężyło się jeszcze pod gniotącą myślą samobójstwa, wznosił oczy ku niebu: tam szare chmury, podmuchy wiatru przepojo ne smutkiem, duszna atmosfera doradzały mu znowuż umrzeć. Skierował się w stronę mostu Królewskiego, myśląc o ostatnich zachceniach swoich poprzedników. Uśmiechnął się przypominając sobie, że lord Castlereagh zaspokoił wprzód najniższą z ludzkich potrzeb, nim sobie poderżnął gardło; akademik Auber zażywał tabakę idąc na śmierć. Analizował te dziwactwa i zastanawiał się nad sobą; naraz, kiedy się usunął ku parapetowi, aby przepuścić jakiegoś tragarza, ten oprószył mu lekko rękaw: złapał się na tym, że staran nie otrzepał pył. Doszedłszy do połowy mostu spoj rzał posępnie na wodę. Lichy czas dla topielców rzekła śmiejąc się staruszka w łachmanach. ależ brudna i zimna ta Sekwana! Odpowiedział szczerym uśmiechem, który świadczył o napięciu jego woli; naraz zadrżał ujrzawszy z daleka 15 . koło Tuileryj barak uwieńczony wysokim na stopę napisem: POMOC DLA TOPIELCÓW. Ukazał mu się pan Dacheux, zbrojny swą filantropią, jak budzi i wprawia w ruch cnotliwe wiosła, rozbijające głowy topielcom, skoro nieszczęściem wynurzą się nad wodę; ujrzał go, jak ściąga ciekawych, woła lekarza, cuci; odczytał żale dziennikarza, kreślone przy wesołej ko lacyjce pod okiem uśmiechniętej tancerki; usłyszał dźwięk talarów wyliczanych w policji za jego głowę przewoźnikowi. Po śmierci wart był pięćdziesiąt fran ków; żywy był jedynie talentem bez protektorów, bez przyjaciół, bez legowiska i bez dachu, zerem bezużyte cznym państwu, w którym się nie liczy. Śmierć w biały dzień wydała mu się ohydna, postanowił umrzeć w nocy, rzucić nieodgadnionego trupa społeczeństwu nie rozumiejącemu wielkości jego życia! Szedł ku Wy brzeżu Woltera niedbałym krokiem próżniaka. Skoro zeszedł po stopniach, którymi kończy się most, uwagę jego ściągnęły książki na parapecie wybrzeża; mało brakło, a zacząłby targować którą. Uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i miał wrócić do swej niedbałej postawy, w której przebijała zimna wzgarda, kiedy nagle ze zdumieniem usłyszał w swej kieszeni fanta styczny zgoła dźwięk monety. Uśmiech nadziei rozjaś nił jego twarz, ześliznął się na policzki, na czoło, rozpromienił oczy i posępne lica. Ta iskierka szczęścia podobna była ognikom, które biegną po strzępach papieru już zżartego płomieniem; ale twarz podzieliła los czarnych popiołów, stała się z powrotem smutna, kiedy nieznajomy, wyciągnąwszy żywo rękę, ujrzał trzy miedziaki. 16 Och, dobry panie, la canta! la carita! catarina! grosika na chlebuś! Kominiarczyk z obrzękłą twarzą, ciemny od sadzy, odziany w łachmany, wyciągnął rękę do tego człowie ka, aby mu wydrzeć jego ostatni grosz. O dwa kroki od małego Sabaudczyka nieśmiały żebrak, stary, chorowity, znękany, odziany w jakąś brudną i dziurawą szmatę, ozwał się bezdźwięcznym głosem: Panie, daj, co łaska, będę się modlił za pana... Ale kiedy młody człowiek spojrzał na żebraka, ów zamilkł i nie prosił już o nic, poznając może na tej grobowej twarzy liberię nędzy okropniejszej niż jego własna. La carita! la carita! Nieznajomy rzucił groszaki dziecku i starcowi po czym opuścił chodnik przechodząc na stronę domów: nie mógł znieść przejmującego widoku Sekwany. Będziemy się modlili do Boga, aby panu dał długie życie rzekli dwaj żebracy. Zbliżając się do wystawy sztychów, wpółmartwy człowiek spotkał młodą kobietę wysiadającą ze świet nego pojazdu. Patrzał z rozkoszą na uroczą osobę, której białą twarz okalał harmonijnie atłas wykwint nego kapelusika. Oczarowała go smukła kibić, zręczne ruchy. Suknia, lekko podniesiona przez stopień pojaz du, odsłoniła nóżkę, której delikatny zarys znaczył się białą, dobrze obciągniętą pończochą. Młoda kobieta weszła do sklepu, oglądała albumy, litografie; nakupiła ich za kilka sztuk złota, które zabłysły i zadźwięcza ły na ladzie. Młody człowiek, na pozór zajęty ogląda17 . niem rycin w oknie, objął piękną nieznajomą wymow nym spojrzeniem, otrzymując w zamian ów obojętny rzut oka, jakim darzy się niekiedy przechodnia. Było to z jego strony pożegnanie z miłością, z kobietą! Ale to ostatnie i przejmujące zapytanie nie znalazło od dźwięku, nie poruszyło serca płochej kobietki, nie przyprawiło jej o rumieniec, nie kazało jej spuścić oczu. Cóż to było dla niej? jedno pochlebstwo więcej, obudzone pragnienie, które wieczorem podsunie jej tę lubą myśl: "Byłam dziś ładna!" Młody człowiek skupił wzrok na jakiejś rycinie i nie odwrócił się, gdy nieznajoma wsiadła do powozu. Konie ruszyły, ten ostatni obraz wykwintu i zbytku znikł, jak miało zniknąć jego życie. Szedł smętnie wzdłuż sklepów, oglądając bez zainteresowania prób ki towarów. Kiedy mu zabrakło sklepów, oglądał Luwr, Instytut, wieże Notre-Dame, Pałacu, most des Arts. Budowle te przybrały odcień smutku, odbijając szarość nieba: rzadkie poblaski dawały groźny wygląd Paryżowi, który jak ładna kobieta, podlega kaprysom piękna i brzydoty. Tak więc natura sama siliła się pogrążyć skazańca w bolesnej ekstazie. Wydany zło wrogiej potędze, której wpływ sączy się z fluidem krążącym w naszych nerwach, uczuł, że jego organizm dochodzi nieznacznie do stanu płynności. Męczarnie tej agonii dawały mu złudę ruchu fal: widział budynki i ludzi przez mgłę, w której falowało wszystko. Chciał się otrząsnąć z owego łaskotania, jakim niepokoiły jego duszę wrażenia fizyczne, i skierował się ku magazynowi starożytności, aby dać strawę zmysłom lub doczekać nocy targując jakieś dzieło 18 sztuki. Znaczyło to niejako skupiać odwagę i prosić o kordiał jak skazaniec, który nie ufa siłom idąc na rusztowanie; ale świadomość bliskiej śmierci wróciła na chwilę młodemu człowiekowi pewność siebie godną księżnej mającej dwóch kochanków; wszedł do sklepu swobodnie, z uśmiechem zastygłym jak uś miech pijaka. Czyż nie był pijany życiem lub może śmiercią? Niebawem nawiedził do znów zawrót głowy; widział przedmioty dziwnie zabarwione lub ożywione lekkim ruchem, którego przyczyny tkwiły niewątpli wie w nieregularnym krążeniu jego krwi, to kipiącej jak wodospad, to spokojnej i mdłej jak letnia woda. Poprosił swobodnie o pokazanie mu magazynów: mo że znajdzie coś, co by mu się nadało. Młody chłopiec z pyzatą twarzą, z rudą czupryną pod futrzaną cza peczką, powierzył opiekę nad sklepem starej babie, wcieleniu żeńskiego Kalibana, zajętej czyszczeniem pieca, którego cuda zawdzięczały istnienie geniuszowi Bernarda Palissy; po czym rzekł obojętnie: Proszę, bardzo proszę! Na dole mamy jedynie rzeczy dosyć pospolite; ale jeśli pan raczy potrudzić się na pierwsze piętro, będę mógł panu pokazać pię kne mumie kairskie, gliniane wyroby inkrustowane, rzeźbione hebany, prawdziwy renesans, wszyst ko świeżo nadeszłe, rzeczy skończenie piękne. W okropnym położeniu nieznajomego ten szczebiot przekupnia, ta głupia reklama były dlań niby ukłucia, jakimi małe dusze zabijają genialnego człowieka. Niosąc swój krzyż do końca udawał, że słucha swego przewodnika, odpowiadał monosylabami, ale nieba wem wywalczył sobie prawo milczenia 'i. ^ógł się ^ ^6KS '\ "'ifS 19 . oddać bezpiecznie ostatnim dumaniem, które były straszne. Był poetą, a dusza jego znalazła przypadko wo olbrzymi żer: miał widzieć z góry cmentarzysko dwudziestu światów. Na pierwszy rzut oka magazyny przedstawiały skłę biony obraz, w którym mieszały się wszystkie dzieła ludzkie i boskie. Krokodyle, małpy, wypchane węże uśmiechały się do witrażów kościelnych, zdawały się kąsać biusty, biec za jakimś wazonem lub drapać się na świecznik. Waza sewrska, na której pani Jacotot wymalowała Napoleona, znajdowała się obok sfinksa poświęconego Sesostrisowi. Początek świata i świeże wydarzenia kojarzyły się pociesznie. Rożen leżał na monstrancji, szabla republikańska na średniowiecz nym rzędzie. Pani du Barry pastel Latoura z gwiazdą na głowie, w chmurze, zdawała się pożądli wie oglądać indyjską fajkę, siląc się odgadnąć prze znaczenie skrętów, które ku niej pełzały. Narzędzia śmierci: sztylety, samopały, tajemne bronie, pomiesza ne z narzędziami życia: półmiski porcelanowe, saskie talerze, przezroczyste chińskie filiżanki, stare solniczki, feudalne kubki. Okręt z kości słoniowej płynął pełnymi żaglami na grzbiecie nieruchomego żółwia. Pneumatyczna maszyna właziła w oko majestatyczne go cesarza Augusta. Portrety ławników francuskich, burmistrzów holenderskich, niewzruszonych jak za życia, wznosiły się nad tym chaosem starożytności, obejmując go bladym spojrzeniem. Rzekłbyś, wszyst kie krainy przyniosły tu szczątek swojej wiedzy, prób kę swoich sztuk. Był to filozoficzny śmietnik, gdzie nic nie brakło, ani trzcinowej fajki dzikiego, ani złoci20 stych pantofli z seraju, ani jataganu Maura, ani tatar skiego bożyszcza. Nawet żołnierska puszka na tytoń, nawet cyborium kościelne, nawet pióropusz znad ja kiegoś tronu. Te dziwaczne obrazy stawały się jeszcze dziwaczniej sze zależnie od kapryśnych refleksów i od cieni, od kontrastów światła i mroku. Do tego uparty kurz zasnuł lekko wszystkie owe przedmioty, których ostre lub płynne linie rodziły malownicze efekty. Te trzy sale, pełne cywilizacyj, obrządków, bóstw, arcydzieł, królestw, rozpusty, rozumu i szaleństwa, wydały się nieznajomemu niby zwierciadło rżnięte w tafelki, z których każda odbija jakiś świat. Po tym mglistym wrażeniu chciał rozkoszować się ze świado mością; ale, pod wpływem patrzenia, myśli, marzeń, popadł w gorączkę zrodzoną może przez głód, który szalał w jego wnętrznościach. Widok tylu istnień za klętych w dokumenty ludzkie, które po nich przetrwa ły, zamroczył młodego człowieka; chęć, która go pchnęła do tego magazynu, ziściła się: opuścił realne życie, wstąpił w świat złudy, w czarowne pałace eksta zy, gdzie wszechświat objawił mu się w strzępach, w ognistych smugach, jak przyszłość ukazała się nie gdyś oczom św. Jana na Patmos. Mnóstwo bolesnych twarzy, uroczych i straszli wych, mrocznych i świetlnych, dalekich i bliskich, podniosło się gromadnie, miriadami, pokoleniami. Egipt, sztywny, tajemniczy, wstał ze swych piasków, wcielony w mumię spowitą w czarne przepaski; potem faraonowie grzebiący całe narody, aby wznieść sobie grobowiec; i Mojżesz, i Żydzi, i pustynia ujrzał ca ły świat starożytny i uroczysty. Pełen świeżości 21 . i wdzięku, białością lśniący marmurowy posąg, na kolumnie rozwitej w kształt kielicha, mówił mu o roz kosznych mitach Grecji i Jonii. Ach, któż nie byłby się uśmiechnął jak on, widząc na czerwonym tle cie mnowłosą dziewczynę tańczącą na delikatnej glinie wazy etruskiej przed bogiem Priapem, którego poz drawiała radośnie? Królowa latyńska pieściła spojrze niem swoją chimerę! Kaprysy cesarskiej Romy oddy chały tu pełną piersią, odsłaniały kąpiel, łoże, gotowalnię rozmarzonej Julii, oczekującej swego Tibulla. Zbrojna mocą arabskich talizmanów głowa Cycerona budziła wspomnienia wolnego Rzymu i rozwijała kar ty Liwiusza. Młody człowiek ujrzał senatus populusque romanus: konsul, liktorzy, purpurowe togi, walki na Forum, gniewny lud przesuwały się zwolna przed nim niby widziadła senne. Wreszcie Rzym chrześcijański zwyciężył te obrazy. Pędzel malarza otworzył mu niebo: widział Madonnę w złotej chmurze, na łonie aniołów, zaćmiewającą przepych słońca, słuchającą skarg nieszczęśliwych, do których ta odrodzona Ewa uśmiechała się łagodnie. Dotykając mozaiki z law Wezuwiusza i Etny, dusza jego ulatywała ku gorącym i dzikim Włochom; brał udział w ucztach Borgii, biegł w Abruzzy, pożądał miłości włoskiej, palił się do białych twarzy o podłuż nych czarnych oczach. Drżał na myśl o nocnej schadz ce przerwanej zimną szpadą męża, oglądając sztylet, którego rękojeść wyrzeźbiono jak koronkę, a na któ rym rdza przypominała plamy krwi. Indie i ich religie odżyły w bożyszczu strojnym w spiczasty kapelusz o płaskich brzegach, zdobnych dzwoneczkami, przy22 branym w złoto i jedwab. Obok magota, mata ładna jak bajadera, która się przeciągała na niej wydzielała jeszcze zapach sandału. Potworek chiński o skośnych oczach, krzywych ustach, powykręcanych członkach drażnił oko wymysłami ludu, który, znu dzony jednostajnością piękna znajduje rozkosz w roz maitościach szpetoty. Solniczka z pracowni Benwenuta przeniosła go znów na łono Odrodzenia, w czasy, gdy kwitły sztuki i rozpusta, gdy panujący przyglądali się dla rozrywki torturom, gdy sobory, spoczywając w objęciach nierządnic, uchwalały dla prostych księży czystość. Ujrzał w kamei podboje Aleksandra, rzezie Pizarra w starej rusznicy; wojny religijne, rozszalałe, namiętne, okrutne, na dnie kasku. To znów dworne obrazy rycerstwa wy kwitły z cudnie nabijanej medio lańskiej zbroi, w której spod przyłbicy błyszczały je szcze oczy rycerza. Ten ocean mebli, wynalazków, mód, dzieł, szcząt ków tworzył dlań bezkresny poemat. Kształty, barwy, myśli, wszystko nabrało życia; ale nic nie było tu w pełnej postaci. Poeta musiał kończyć szkic wielkie go malarza, twórcy owej olbrzymiej planety, gdzie niezliczone przypadki życia ludzkiego rzucono bez rachuby, ze wzgardą. Ogarnąwszy świat, napatrzyw szy się krajom, wiekom, królestwom, młody człowiek wrócił do istnień poszczególnych. Podjął na nowo swe wcielenia, zapuścił się w szczegóły, odpychając ży cie ludów, jako zbyt przygniatające dla jednego czło wieka. Tu spało woskowe dziecko, ocalone z gabinetu Ruyscha, a czarująca ta istota przypominała mu ucie23 . chy dziecięctwa. Drażniący widok przepaski jakiejś młodej mieszkanki Tahiti rozpłomienił jego wyobraź nię, malując proste życie natury, niewinną nagość, rozkoszne lenistwo, spokojną dolę nad brzegiem ko łyszącego do marzeń strumienia, pod drzewem bananu, sypiącym bez uprawy smakowitą mannę. To znów stawał się korsarzem, stroił się straszliwą poezję Lary, obudzoną perłowym połyskiem tysiąca muszel, wido kiem polipów pachnących morszczyzną, algami i hu raganami Atlantyku. Zapomniał o burzach morskich, podziwiając subtelne miniatury, lazurowe i złote ara beski jakiegoś ręką pisanego mszału. Miękko kołysa ny łagodnymi myślami, zanurzał się w nauce i wiedzy, pragnąc żyć sutym życiem mnichów, wolnym od zgry zot i rozkoszy; wyciągał się na tapczanie w swej celi, oglądając przez gotyckie okno łąki, lasy, winnice klasztorne. Przed jakimś Teniersem przywdziewał kaf tan żołnierski lub siermięgę robotnika; pragnął nosić zadymioną czapkę Flamandów, zapijał się piwem, grał z nimi w karty, uśmiechał się do tęgiej i soczystej wieśniaczki. Trząsł się z zimna, widząc śnieżną za dymkę Mierisa, to znów bił się, patrząc na bitwę Salwatora Rosy. Pieścił dłonią tomahawk ilinojski i czuł, jak nóż Irokeza zdziera mu skórę z czaszki. Oczarowany widokiem lutni, powierzał ją dłoni kasz telanki, napawając się melodyjną romanzą i wyrażając jej swą miłość, wieczorem, przy gotyckim kominku, w mroku, w którym roztapiało się jej omdlałe spoj rzenie. Czepiał się wszystkich radości przeżywał wszystkie bóle, chwytał się wszystkich form istnienia, sypiąc tak hojnie swe życie i swoje uczucia na majaki 24 tej namacalnej i czczej zarazem natury, że łoskot własnych kroków rozbrzmiewał w jego duszy niby odległy dźwięk z innego świata, jak zgiełk Paryża dochodzi wieżyc Notre-Dame. Wstępując na schody wiodące ma pierwsze piętro, ujrzał tarcze, zbroje, rzeźbione cyboria, drewniane posągi wiszące na ścianie, stojące na każdym stopniu. Ścigany najdziwniejszymi kształtami, cudownymi two rami, będącymi jakby na pograniczu śmierci i życia, szedł niby we śnie. Wreszcie, zatraciwszy poczucie swego istnienia, stał się jak te osobliwości: ani zupeł nie martwy, ani zupełnie żywy. Kiedy wszedł do dal szych magazynów, zapadał zmierzch; ale światło było zbędne owym lśniącym od złota i srebra bogactwom, które tam nagromadzono. Najkosztowniejsze kaprysy marnotrawców, którzy skończyli na poddaszu strwo niwszy wiele milionów, znajdowały się w tym rozle głym bazarze ludzkiego szaleństwa. Kałamarz, zapła cony setką tysięcy, a odkupiony za pięć franków, leżał obok sekretnego zamku, którego cena starczyłaby nie gdyś na okup króla. Tu rodzaj ludzki ukazywał się we wszystkich przepychach nędzy, w chwale swoich ol brzymich miłostek. Hebanowy stół, cacko artysty, wyrzeźbiony wedle rysunków Jana Goujon, owoc kil ku lat pracy, nabyto może w cenie drzewa na opał. Szacowne puzdra, sprzęty wykonane ręką wróżek le żały tam niedbale. Wy tu macie miliony! wykrzyknął młody człowiek dochodząc do pokoju, który kończył niezli czony szereg komnat, złoconych i rzeźbionych przez artystów ubiegłego wieku. 25 . Powiedz pan: miliardy odparł pyzaty chło piec. Ale to jeszcze nic, niech pan pójdzie na trzecie piętro, a zobaczy pan! Nieznajomy dotarł do czwartej galerii, gdzie przesu wały się przed jego zmęczonymi oczami obrazy Poussina, wspaniały posąg Michała Anioła, urocze krajo brazy Claude Lorrain, Gerard Dow przypominający jakąś stronicę ze Sterne'a, Rembrandty, Murille, Velasquezy ciemne i barwne jak poemat lorda Byrona; wreszcie starożytne płaskorzeźby, rżnięte agaty, cu downe onyksy!... Słowem, były to prace zdolne znie chęcić do pracy, natłok arcydzieł zdolny zrodzić nie nawiść do sztuki i zabić wszelki entuzjazm. Przystanął przed Madonną Rafaela, ale miał już dość Rafaela. Correggio, który dopraszał się spojrzenia, nie uzyskał go. Bezcenna waza porfirowa, której rzeźby przedsta wiały uciesznie najwyuzdańszą z rzymskiej priapei rozkosz jakiejś Korynny ledwie wzbudziła uśmiech. Dławił się pod szczątkami pięćdziesięciu zamarłych wieków, chory był od tych myśli ludzkich, zamordo wany zbytkiem i sztuką, przytłoczony odradzający mi się kształtami, które, podobne potworom płodzo nym przez złośliwego ducha, toczyły z nim walki bez końca. Podobna w swych kaprysach do nowoczesnej che mii, która streszcza wszelką istność w gazie, czyż dusza nie tworzy straszliwych trucizn przez nagłe za gęszczenie swoich wzruszeń, sił lub myśli? Czy wielu ludzi nie ginie od piorunującego działania kwasu mo ralnego, nagle rozlanego w ich wewnętrznej istocie? Co zawiera ta skrzynka? spytał wchodząc do 26 gabinetu, ostatniego cmentarzyska sławy, wysiłków, oryginalności, bogactw, i ukazując sporą mahoniową skrzynkę, wiszącą na srebrnym łańcuszku. A, to pryncypał ma klucz rzekł zapytany chłopak z tajemniczą miną. Jeżeli pan pragnie wi dzieć ten portret, odważę się uprzedzić pryncypała. Odważysz się ? rzekł młody człowiek. Czy twój pryncypał jest jakim księciem? Nie wiem, proszę pana odparł chłopiec. Spojrzeli na siebie chwilę, jednako zdumieni. Wziąwszy milczenie nieznajomego za zgodę, chłopiec zostawił go w gabinecie. Czy zanurzyliście się kiedy w bezmiar przestrzeni i czasu, czytając geologię Cuviera? Porwani jego ge niuszem, czy szybowaliście nad bezkresną otchłanią przeszłości, podtrzymywani ręką czarodzieja? Odkry wając, warstwa po warstwie, pokład po pokładzie, pod łomami Montmartre lub pod krzesanicami Uralu, zwierzęta, których skamienielizny należą do przedpo topowych cywilizacyj, dusza wzdryga się dostrzegając miliardy lat, miliony narodów, których słaba pamięć ludzka, których niezniszczalna tradycja boska zapom niały i których popioły na powierzchni naszego globu tworzą owe dwie stopy ziemi dające nam chleb i kwiaty. Czy Cuvier nie jest największym poetą na szego wieku? Lord Byron oddał słowami parę wzru szeń; ale nieśmiertelny przyrodnik odtworzył świat przy pomocy zbielałych kości, odbudował, jak Kadmus, miasta z zębów, z paru smug węgla, zaludnił tysiące lasów tajemnicami zoologii, odnalazł pokole nia olbrzymów w stopie mamuta. Te postacie wstają, 27 . rosną i zapełniają krajobrazy na miarę ich kolosal nych kształtów. Jest poetą w swoich cyfrach, jest wzniosły stawiając zero obok siódemki. Ożywia nicość bez czarodziejskich zaklęć; bada kruszynę gipsu, do strzega w niej odcisk i krzyczy: "Patrzcie!" Naraz marmury animalizują się, śmierć się ożywia, świat roztacza się przed nami! Po dynastiach gigantycznych postaci, po pokoleniach ryb i klanach mięczaków przybywa wreszcie rodzaj ludzki, zwyrodniały pro dukt wspaniałego typu, zniszczonego może przez Stwórcę. Rozgrzani jego ogarniającym przeszłość spojrzeniem, ci wątli ludzie, zrodzeni ledwie wczoraj, mogą przebyć chaos, wznieść hymn bez końca i wy obrazić sobie przeszłość świata w jakiejś wstecznej Apokalipsie. W obliczu tego przeraźliwego zmar twychwstania od głosu jednego człowieka ta okruszy na użyczona nam w bezkresie bez nazwy, wspólnym wszystkim sferom, który nazywamy CZASEM, ta mi nuta życia budzi w nas politowanie. Przygnieceni rui nami tylu światów, pytamy sami siebie, co są nasze sławy, nasze nienawiści, nasze miłości; i czy warto znosić mozół życia, aby się stać w przyszłości niewy miernym punktem? Oderwani od teraźniejszości, po padamy w martwotę aż do chwili, w której wejdzie nasz służący i oznajmi: "Pani hrabina powiedziała, że oczekuje pana". Cuda, których widok objawił młodemu człowieko wi wszystkie kształty istnienia, wprawiły duszę jego w przygnębienie, jakie rodzi u filozofa naukowe spoj rzenie na nieznane twory. Żywiej niż kiedykolwiek zapragnął umrzeć; osunął się na krzesło kurulne, poz28 walając oczom błądzić po widziadłach przeszłości. Obrazy rozświetliły się, głowy Madonn uśmiechały się doń, posągi ubarwiły się złudnym życiem. Pod osłoną mroku, wprawione w taniec gorączką, która kipiała w jego obolałym mózgu, twory te ożywiły się i zaczęły wirować. Magoty wykrzywiały się w jego stronę; po wieki osób na obrazach opadały, aby dać wypocząć oczom. Każdy kształt zadrżał, zatrząsł się, ruszył z miejsca, poważnie lekko, z wdziękiem lub brutalnie, wedle swoich obyczajów, charakteru i budowy. Był to tajemniczy sabat, godny fantasmagoryj Fausta w Brocken. Ale ta złuda, zrodzona ze zmęczenia, z napięcia wzroku lub z drgań zmierzchu, nie mogła przestraszyć nieznajomego. Strachy życia nie miały mocy nad duszą oswojoną ze strachami śmierci. Poddawał się nawet drwiąco kaprysom tego moralnego galwanizmu, którego czary kojarzyły się z ostatnimi myślami dającymi mu jeszcze poczucie istnienia. Cisza panowała dokoła tak głęboka, że niebawem zanurzył się w łagodną zadumę, której nastroje, coraz to czarniejsze, towarzyszyły, jak gdyby czarami, po wolnemu ubytkowi światła. Znikający z nieba blask zamigotał ostatnią czerwoną smugą walcząc przeciw nocy. Młodzieniec podniósł głowę i ujrzał ledwie oświetlony szkielet, który gestem powątpiewania prze chylił głowę, jak gdyby chcąc powiedzieć: "Umarli nie chcą cię jeszcze!" Przesuwając ręką po czole, aby spędzić sen, młody człowiek uczuł chłodny powiew, spowodowany jakby czymś kosmatym, co mu musnę ło lica. Zadrżał. Równocześnie szyby odebrzmiały głu chym stukiem: pomyślał tedy, że ta chłodna pieszczo29 . ta, godna tajemnic grobu, pochodzi od jakiegoś nieto perza. Chwilę jeszcze słabe poblaski zachodu pozwoli ły mu rozróżniać otaczające widma; po czym cała ta umarła natura utonęła we wspólnym mroku. Noc, godzina śmierci, przyszła nagle. Od tej chwili upłynął pewien czas, przez który nie miał jasnego poczucia rzeczy ziemskich, czy że pogrążył się w marzeniu, czy że uległ senności spowodowanej zmęczeniem oraz na tłokiem myśli szarpiących mu serce. Naraz zdało mu się, że woła go straszliwy głos: zadrżał tak, jak wów czas gdy wśród palącego i dławiącego snu runiemy nagle w otchłań. Zamknął oczy, żywe światło oślepi ło go: ujrzał w ciemności czerwonawy krąg, w którym stał mały staruszek kierując nań światło lampy. Nie słyszał, ani jak wchodził, ani jak mówił, ani jak się ruszał. Zjawisko to miało coś z czarnoksięstwa. Najnieustraszeńszy człowiek, zaskoczony tak we śnie, za drżałby może w obliczu tej postaci wstającej jak gdy by z sąsiedniego sarkofagu. Osobliwa młodość, oży wiająca nieruchome oczy tego żywego widma, nie pozwoliła nieznajomemu uwierzyć w nadprzyrodzoność zjawiska; bądź co bądź, przez chwilę dzielącą jego życie somnambuliczne od życia realnego, pozo stał w stanie kartezjuszowego wątpienia i przez ten czas znalazł się mimo woli pod władzą owych halucynacyj, których tajemnice odtrąca nasza pycha lub które nasza bezsilna wiedza próżno sili się zbadać. Wyobraźcie sobie małego, kościstego i chudego sta ruszka, ubranego w czarną aksamitną szatę, przepa saną grubym jedwabnym sznurem. Na głowie miał aksamitną czapeczkę, również czarną; po obu stro30 nach długie pasma siwych włosów układały się tak, że tworzyły oprawę dla czoła. Suknia otulała ciało niby obszerny całun, nie pozwalając dojrzeć żadnego ludz kiego kształtu, prócz wąskiej i bladej twarzy. Gdyby nie wyschłe ramię, podobne do kija nawieszonego materią, które starzec podniósł w górę, aby skierować na młodzieńca cały blask lampy, twarz ta wisiałaby w powietrzu. Siwa kończysta broda dawała tej dziw nej postaci podobieństwo do owych żydowskich głów, które biorą za model artyści, kiedy chcą przedstawić Mojżesza. Wargi były tak bezkrwiste i wąskie, że le dwie można było dojrzeć linię znaczącą usta. Szerokie pomarszczone czoło, żółte i zapadłe policzki, nieubła gana surowość zielonych oczek bez rzęs i brwi mogły wzbudzić w nieznajomym wrażenie, że to Ważący złoto Gerarda Dow wyszedł ze swej ramy. Inkwizy torska przenikliwość zmarszczek na czole i skro niach świadczyła o wiedzy życia. Nie podobna było oszukać tego człowieka, który miał jakby dar pod chwytywania myśli na dnie najbardziej tajemniczych serc. Obyczaje wszystkich narodów i ich mądrości streszczały się na jego zimnej twarzy, tak jak wytwory całego świata piętrzyły się w jego zapylonych skła dach. Wyczytalibyście w niej jasnowidzący spokój Bo ga, który widzi wszystko, lub pyszną siłę człowieka, który widział wszystko. Za pomocą dwóch różnych wyrazów i w dwóch pociągnięciach pędzla malarz zrobiłby z tej twarzy piękny obraz Przedwiecznego lub drwiącą maskę Mefistofelesa; była w niej najwyższa potęga na czole i posępne szyderstwo na ustach. Miażdżąc wszystkie ludzkie cierpienia bezgraniczną 31 . mocą, człowiek ten musiał zabić ziemskie radości. Skazaniec zadrżał odgadując, że ten stary duch za mieszkuje sferę poza światem i żyje w niej sam, bez radości, bo nie ma już złudzeń, bez cierpień, bo nie zna już rozkoszy. Starzec stał prosto, nieruchomy, niewzruszony, jak gwiazda w chmurze światła. Jego zielone oczy, pełne jakiejś spokojnej złośliwości, oświecały świat ducha, jak jego lampa oświecała tajemniczy gabinet. Oto dziwne zjawisko, które zaskoczyło młodego człowieka, w chwili gdy otworzył oczy, długo kołysa ny fantastycznymi obrazami i myślą o śmierci. Jeżeli zdrętwiał jakby oszołomiony, jeżeli dał się na chwilę opanować wierze dziecka słuchającego niańczynych bajek, błąd ten trzeba przypisać owej zasłonie, jaką zaduma rozsnuła na jego życiu i myślach, przedrażnieniu nerwów, dramatowi, którego sceny napoiły go okrutną rozkoszą równą tej, jaką daje opium. Wizja ta zdarzyła się w Paryżu, na Ouai Yoltaire, w XIX w. czas i miejsce, w których magia zdawałaby się niemożliwa. Nieznajomy bliski sąsiad domu, gdzie wyzionął ducha bóg francuskiego niedowiarstwa, uczeń Gay Lussaca i Araga, gardzący kuglarstwami władzy nieznajomy poddawał się poetyckiemu urzeczeniu, któremu często dajemy się zagarnąć, jak gdyby, uciekając przed rozpaczliwą prawdą, jak gdy by kusząc potęgę Boga. Drżał tedy pod światłem starca, zgięty poczuciem jakiejś dziwnej mocy; ale wzruszenie to było podobne urocznemu działaniu Na poleona lub innej wielkości błyszczącej geniuszem i chwałą. 32 Czy to pan chce zobaczyć portret Chrystusa pędzla Rafaela? rzekł uprzejmie starzec głosem, którego ostry dźwięk miał coś metalicznego. I postawił lampkę na cokole strzaskanej kolumny, tak że cały blask padał na ciemną skrzynkę. Słysząc te wielkie imiona Chrystus, Rafael młody człowiek uczynił mimowolny gest, zapewne oczekiwany przez kupca, który pocisnął sprężynę. Mahoniowe wieko opadło bez hałasu, odsłaniając płótno zachwyconym oczom nieznajomego. Na widok nieśmiertelnego dzieła zapomniał o swoich majakach, stał się znów człowiekiem, poznał w starcu istotę z krwi i ciała, żywą, nie urojoną; odżył w rzeczywi stym świecie. Tkliwość, pogoda boskiej twarzy od działały nań natychmiast. Jakaś spływająca z niebios woń rozproszyła piekące tortury, które paliły mu sz pik. Głowa Zbawiciela wynurzała się z czarnego tła; aureola jaśniała żywym blaskiem dokoła włosów, od których biło to światło; pod czołem, pod oblekającym je ciałem czuć było przeświadczenie, które wydzielało się z każdego rysu wnikliwym strumieniem. Czerwone wargi głosiły przed chwilą słowa życia, a widz szukał w powietrzu ich świętego podźwięku, żądał od ciszy uroczych przypowieści, słuchał ich w przyszłości, od najdywał w naukach przeszłości. Ewangelia wyrażała się spokojną prostotą tych czarujących oczu, do któ rych uciekały się znękane dusze. Słowem, czytało się tam całą religię katolicką w słodkim i wspaniałym uśmiechu, zasadę, w której się ona streszcza: Miłuj cie się wzajem. Obraz ten rodził w duszy modli twę, przebaczenie, tłumił egoizm, budził uśpione cno33 . ty. Posiadłszy przywilej muzyki, dzieło Rafaela narzu cało widzowi przemożny urok wspomnień, tryumf je go był zupełny, zapominało się malarza. Czar światła potęgował jeszcze ten cud: chwilami zdawało się, że głowa porusza się w oddali, na tle jakiejś chmury. Pokryłem to płótno sztukami złota rzekł zim no kupiec. A więc. trzeba umrzeć! wykrzyknął młody człowiek budząc się z zadumy, której ostatnia myśl przywiodła go z powrotem do jego nieszczęsnej doli, odciągając go, mocą niepochwytnych wniosków, od ostatniej nadziei, której się czepił. A! miałem tedy słuszność, żem ci nie ufał! odparł starzec chwytając obie ręce młodego człowieka i ściskając je w dłoni jak w kleszczach. Nieznajomy uśmiechnął się smutnie z omyłki i rzekł łagodnie: Och, panie, niech się pan niczego nie lęka: cho dzi o moje życie, nie o pańskie... Czemu nie miałbym się przyznać do niewinnego podstępu? dodał mierząc wzrokiem niespokojnego starca. Czekając nocy, aby się móc utopić bez zbiegowiska, przysze dłem obejrzeć pańskie skarby. Któż nie wybaczyłby tej ostatniej rozkoszy uczonemu i poecie? Słuchając tych słów kupiec objął bystrym okiem posępną twarz szczególnego klienta. Uspokojony ak centem bolesnego głosu lub może czytając w wybladłych rysach złowrogie losy, które niedawno przejęły dreszczem graczy, puścił mu ręce; ale przez resztkę podejrzliwości, świadczącej o stuletnim niemal do świadczeniu, wyciągnął niedbale rękę w stronę stołu, 34 jak gdyby chcąc się oprzeć, po czym biorąc sztylet, rzekł: Czy pan jest od trzech lat nadetatowym urzędniczkiem, daremnie czekającym gratyfikacji? Nieznajomy zaprzeczył gestem, nie mogąc się wstrzymać od uśmiechu. Czy ojciec twój zbyt żywo ci wyrzucał twoje przyjście na świat? Czyś się zhańbił? Gdybym chciał się zhańbić, mógłbym żyć! Czy cię wygwizdano w Funambules? Czy musisz kleić kuplety, aby opłacić pogrzeb kochanki? A może cierpisz na chorobę złota? Chcesz zabić nudę? Sło wem, co za omyłka pcha cię do śmierci? Niech pan nie szuka przyczyn w racjach, które powodują większość samobójstw. Aby sobie oszczę dzić zwierzeń trudnych do wyrażenia w ludzkim języ ku, powiem panu, że znajduję się w najplugawszej, najdokuczliwszej nędzy. I dodał tonem, którego duma przeczyła poprzednim słowom nie chcę że brać pomocy ani pociechy. Ho! ho! Te dwie zgłoski zrazu jedyna odpowiedź starca przypomniały skrzek grzechotki. Stary dodał: Nie zmuszę cię, abyś mnie błagał; nie każę ci się rumienić i nie dam ci ani francuskiego centyma, ani lewantyńskiego para, ani sycylijskiego tarena, ani niemieckiego halerza, ani rosyjskiej kopiejki, ani szkockiego fartinga, ani też nawet jednej sestercji lub obola starego świata i plastra nowego, nie ofiaruję ci nic a nic w złocie, srebrze, miedzi, papierze, obligu, a mimo to chcę cię uczynić bogatszym, potęż35 . niejszym i bardziej szanowanym od konstytucyjnego króla. Młody człowiek pomyślał, że starzec jest zdziecin niały; stał w odrętwieniu, nie śmiejąc odpowiedzieć. Odwróć się rzekł kupiec ujmując nagle lam pę, aby skierować jej światło na ścianę na wprost portretu i spójrz na ten JASZCZUR. Młody człowiek powstał i uczynił gest zdumienia, widząc na ścianie, nad krzesłem, na którym siedział, kawał jaszczura o rozmiarach nie większych niż skó ra lisa; ale jakąś niewytłumaczoną mocą skóra ta w ciemności panującej w sklepie rzucała promienie jasne niby blask komety. Młody niedowiarek zbliżył się do rzekomego talizmanu, mającego go chronić od nieszczęścia; drwiąca myśl zaświtała w jego głowie. Mimo to, wiedziony ciekawością, pochylił się, aby obejrzeć dokładnie skórę, i odkrył niebawem przyczy nę tego świetlnego zjawiska. Czarne ziarna jaszczura były tak starannie wypolerowane i tak czarne, kapryś ne bruzdki były tak schludne i czyste, iż, podobne ściankom granatu, nierówności tej wschodniej skóry tworzyły tyleż ognisk światła. Gość wykazał mecha nizm tego zjawiska starcowi, który, za całą odpo wiedź, uśmiechnął się złośliwie. Ten uśmiech wyższo ści obudził w młodym uczonym podejrzenie, że jest ofiarą jakiegoś kuglarstwa. Nie chcąc unosić do grobu jednej zagadki więcej, odwrócił żywo skórę, niby dziecko chcące poznać tajemnice nowej zabawki. Ho! ho! wykrzyknął odcisk pieczęci, którą mieszkańcy Wschodu nazywają pieczęcią Salomona. Znasz ją? spytał kupiec wypuszczając przez 36 nozdrza kłąb powietrza, wyrażający więcej myśli, niż by ich można było oddać najenergiczniejszymi słowy. Czy istnieje na świecie człowiek dość naiwny, aby wierzyć w te baśnie? wykrzyknął młody czło wiek podniecony tym niemym i szyderczym śmie chem. Czy pan nie wie dodał że zabobony Wschodu uświęciły mistyczną formę oraz rzekome znamiona tego godła bajecznej władzy? Nie sądzę, abym bardziej zasługiwał na pośmiewisko, niż gdy bym mówił o sfinksach lub gryfach, których istnienie jest jest poniekąd mitologicznie przyjęte. Skoro jesteś orientalistą odparł starzec może odczytasz tę sentencję. Zbliży lampę do talizmanu, który młody człowiek trzymał lewą stroną, i ukazał mu głoski odciśnięte w tkance cudownej skóry, niby wytwór zwierzęcia, do którego należała niegdyś. Nie wykrzyknął nieznajomy nie domyślam się sposobu, jakim się posłużono, aby wyryć tak głę boko te litery na skórze onagra! I odwracając się ku stołom zarzuconym osobliwo ściami, zdawał się szukać czegoś. Czego chcesz? spytał starzec. Narzędzia, aby przeciąć ten jaszczur, zbadać, czy litery są odciśnięte, czy inkrustowane. Starzec podał swój sztylet nieznajomemu, który próbował naciąć skórę w miejscu, gdzie były słowa; ale, kiedy zdjął lekką warstwę skóry, litery ukazały się tak wyraźnie i tak identycznie, iż przez chwilę zdawa ło mu się, że niczego nie naruszył. Przemysł lewantyński ma swoje tajemnice 37 . rzekł patrząc na wschodnią sentencję z pewnym nie pokojem. Tak odparł starzec lepiej to złożyć na ludzi niż Boga! Tajemnicze słowa układały się w następujący spo sób: 3lT eJSl. (tJiS"- ,1 U^C, Óy-^ W" 9 UX 1 ')'l ^^Vaf ju-/. '-y )^ Ja sl.l'll. ui (ji u'^ s' AA' Jil- '-'/' ^ ł.^ A.M; -'O .--? Co znaczyło: JEŚLI MNIE POSIĘDZIESZ, POSIĘDZIESZ WSZYSTKO. ALE TWOJE ŻYCIE BĘDZIE NALEŻAŁO DO MNIE. BÓG TAK CHCIAŁ. PRAGNIJ, A TWOJE PRAGNIENIA BĘDĄ SPEŁNIONE. ALE MIARKUJ SWE PRAGNIENIA WEDLE SWEGO ŻYCIA, ONO JEST TU. ZA KAŻDYM PRAGNIENIEM SKURCZĄ SIĘ JAK TWOJE DNI. CHCESZ MNIE? BIERZ, BÓG CIĘ WYSŁUCHA. NIECH SIĘ STANIE. A! ty czytasz biegle sanskryt rzekł starzec. Czyś może bywał w Persji albo w Bengalu? Nie odparł młodzieniec z ciekawością ma cając symboliczną skórę, sztywną niby kawał blachy. Kupiec postawił lampę na kolumnie, rzucając mło demu człowiekowi nabrzmiałe ironią spojrzenie, które mówiło: "Nie myśli już o śmierci". Czy to żart? czy tajemnica? spytał młody. Starzec potrząsnął głową i rzekł poważnie: Nie wiem. Ofiarowałem straszliwą władzę, którą daje ten talizman, ludziom obdarzonym większą po dobno energią niż twoja; ale mimo iż drwiąc sobie z wątpliwego wpływu, jaki miał on wywrzeć na ich przyszłe losy, żaden nie chciał się ważyć na pakt tak 38 złowrogo podsuwany przez nieznaną potęgę. Ja byłem jak oni: wątpiłem, wzdragałem się i... Nie spróbował pan nawet? przerwał młody. Spróbować! odparł starzec. Czy, gdybyś się znalazł na kolumnie Yendóme, próbowałbyś się rzucić w powietrze? Czy można zatrzymać życie? Czy człowiek zdołał kiedy przepołowić śmierć? Nim wsze dłeś do tego gabinetu, postanowiłeś się zabić; i ot, zaprząta cię jakiś sekret i odrywa od śmierci. Dziecko! Czy każdy dzień nie nastręczy ci większych zagadek? Posłuchaj mnie. Widziałem rozwiązły dwór regenta. Jak ty, byłem w nędzy, żebrałem chleba; mimo to dożyłem stu dwu lat i zostałem milionerem; nieszczę ście dało mi majątek, niewiedza oświeciła mnie. Ods łonię ci w kilku słowach tajemnicę ludzkiego życia. Człowiek zużywa się przez dwa instynktowne akty, które wyczerpują źródła jego istnienia. Dwa słowa wyrażają wszelką postać, którą oblekają owe dwie przyczyny śmierci: CHCIEĆ I MÓC. Między tymi dwoma kresami ludzkiej czynności istnieje inna for muła, którą obierają mędrcy, i jej to zawdzięczam swoje szczęście i swoją długowieczność. Chcieć spa la nas, a móc niszczy; ale WIEDZIEĆ zostawia nasz wątły ustrój w stanie trwałego spokoju. Toteż pragnie nie, czyli chcenie, umarło we mnie, zabite przez myśl; ruch, czyli moc, rozpłynęła się w naturalnej grze moich organów. Krótko mówiąc, pomieściłem swoje życie nie w sercu, które się kruszy, nie w zmysłach, które się ścierają, ale w mózgu, który się nie zużywa i który przeżywa wszystko. Żadne nadmierne wzru szenie nie uraziło mej duszy ani ciała. A jednak wi39 . działem cały świat. Stopy moje zdeptały najwyższe góry Azji i Ameryki, nauczyłem się wszystkich ludz kich języków, żyłem pod wszelkim rządem. Pożycza łem pieniędzy Chińczykowi na zastaw ciała jego ojca; spałem pod namiotem Araba na wiarę jego słowa; podpisywałem kontrakty we wszystkich stolicach Eu ropy i zostawiałem bez obawy swoje złoto w wigwa mie dzikiego; krótko mówiąc, osiągnąłem wszystko, bo umiałem wszystkim gardzić. Moją jedyną ambicją było widzieć. Widzieć, czy nie znaczy wiedzieć?... Och! wiedzieć, młodzieńcze, czy nie znaczy używać siłą myśli? Czyż nie znaczy odkryć istotę faktu i po siąść jej treść? Co zostaje z posiadania materialnego? myśl. Osądź tedy, jak piękne musi być życie czło wieka, który, mocen wycisnąć w swej myśli wszystkie realności, przenosi w swoją duszę źródła szczęścia, dobywa z nich idealną rozkosz, oczyszczoną z ziem skiego kału. Myśl jest kluczem wszystkich skarbów, daje upojenia skąpca bez jego trosk. Toteż unosiłem się nad światem, moje rozkosze były zawsze rozkoszą intelektu. Moją rozpustą był widok mórz, ludów, lasów i gór! Wszystko widziałem, ale spokojnie, bez zmęczenia; niczego nie pragnąłem, wszystkiego ocze kiwałem. Przechadzałem się po świecie swoim jak po parku. To, co ludzie nazywają troską, miłością, am bicją, klęską i smutkiem, to są dla mnie idee zmienio ne w marzenia; zamiast je czuć, wyrażam je, tłumaczę; zamiast dać im pożreć swoje życie, ja je dramatyzuję niby powieści, które czytam mocą duchowej wizji. Nie znużywszy swoich organów, cieszę się krzepkim zdro wiem. Ponieważ dusza moja przejęła cały zapas nie40 nadużywanej siły, ta głowa jest jeszcze lepiej umeblo wana niż moje magazyny. Tu rzekł uderzając się w czoło są prawdziwe miliony. Pędzę rozkoszne dni topiąc w przeszłości spojrzenia brzemienne myślą; wskrzeszam kraje, krajobrazy, oceany, postacie histo ryczne! Mam seraj, gdzie posiadam wszystkie kobiety, które do mnie nie należały. Oglądam wasze wojny, rewolucje i sądzę je. Och! jak można przekładać prze lotną gorączkę wzbudzoną kawałkiem jasnej lub cie mnej skóry, widokiem mniej lub więcej' krągłych ksz tałtów kobiecych; jak można przekładać haniebne klę ski urzeczeń nad szczytną zdolność tworzenia w sobie wszechświata, nad rozkosz poruszania się poza więza mi czasu, przestrzeni, rozkosz ogarniania, widzenia wszystkiego, wychylania się z krańców świata po to, aby zgłębić inne sfery, aby słuchać Boga? Oto rzekł grzmiącym głosem ukazując Jaszczur zjednoczone MOŻNOŚĆ I CHCENIE. Tu są wasze idee, wasze żądze, wasze wybryki, wasze rozkosze, wasze bóle zbyt bogate w życie, gdyż ból jest może tylko gwał townym szczęściem. Kto oznaczy punkt, w którym rozkosz staje się cierpieniem, i ten, w którym cierpie nie jest jeszcze rozkoszą? Czy blaski idealnego świata nie pieszczą oczu, gdy najbardziej lube mroki świata fizycznego rażą go zawsze? Czy słowo rozum nie pochodzi od rozumieć? I co jest szaleństwo, jeśli nie nadmiar chcenia lub możności? A więc dobrze, chcę żyć bez miary! rzekł nieznajomy chwytając jaszczur. Młodzieńcze, strzeż się! wykrzyknął starzec z nieopisaną żywością. 41 . Rozwiązałem swoje życie przez naukę i myśl, ale nie dały mi nawet chleba odparł nieznajomy. Nie omami mnie ani kazanie godne Swedenborga, ani wschodni amulet, ani miłosierne wysiłki, jakich pan dokłada, aby mnie zatrzymać na świecie, gdzie moje istnienie jest niemożliwe... Tak! dodał ściskając konwulsyjnie talizman i patrząc na starca. Chcę obiadu iście królewskiego, chcę bachanalii godnej wie ku, który podobno udoskonalił wszystko! Niech moi biesiadnicy będą młodzi, inteligentni i zuchwali; wese li do szaleństwa! Niech wina będą wciąż tęższe, wciąż bardziej musujące i niech nas upijają na trzy dni! Niech ta noc będzie strojna kobietami z płomie nia! Niech oszalała rozpusta poniesie nas na swym rydwanie poza krańce świata, niech nas wysypie na nieznanych brzegach! Niech dusze wzbijają się w nie bo lub toną w błocie, wznosząc się, zniżając, mniejsza! Zatem nakazuję tej złowrogiej władzy, niech mi stopi wszystkie rozkosze w jednej! Tak, chcę objąć rozkosz nieba i ziemi ostatnim uśmiechem, skonać w niej. Chcę i starożytnych priapei przy kielichu, i śpiewów zdolnych obudzić umarłych, i pocałunków bez końca, pocałunków, których dźwięk przeleci nad Paryżem niby trzask pożaru, obudzi małżonków i natchnie ich żarem, dając młodość wszystkim, nawet siedemdziesięciolatkom! Śmiech, który wydarł się z ust staruszka, rozległ się w uszach młodego człowieka niby łoskot piekieł. Za milkł. Czy sądzisz rzekł kupiec że ta podłoga otworzy się nagle i że z niej wyrosną wspaniale nakry42 te stoły, biesiadnicy z innego świata? Nie, młody szaleńcze. Podpisałeś pakt, rzecz skończona. Teraz wszelkie twoje życzenia ziszczą się sumiennie, ale kosztem twego życia. Krąg twoich dni, wyobrażony przez tę skórę, będzie się ścieśniał zależnie od siły i liczby twoich pragnień, od najbłahszego aż do najszaleńszego. Bramin, któremu zawdzięczam ten taliz man, wytłumaczył mi związek między losem a prag nieniami posiadacza. Pierwsze twoje życzenie jest po spolite, mógłbym je urzeczywistnić, ale zostawię tro skę o to biegowi twego nowego istnienia. Ostatecznie, chciałeś umrzeć? Otóż twoje samobójstwo opóźni się tylko. Nieznajomy, zdziwiony i niemal podrażniony, że wciąż jest przedmiotem żartów szczególnego starca, którego niby filantropijne intencje przebijały jasno w ostatnim szyderstwie, wykrzyknął: Przekonam się, mój panie, czy dola moja odmie ni się, nim przejdę ulicę. Ale jeżeli sobie drwisz z nieszczęśliwego, pragnę, aby się zemścić za tę niegodziwość, żebyś się zakochał w tancerce! Zrozumiesz wówczas szczęście rozpusty i może staniesz się rozrzutniejszy wszystkimi dobrami, któreś tak filozo ficznie oszczędzał. Wyszedł nie słysząc westchnienia starca; przebiegł sale i zeszedł po schodach w towarzystwie pyzatego chłopca, który na próżno chciał mu świecić; biegł z chyżością zbrodniarza złapanego na gorącym uczyn ku. Oślepiony szałem, nie zauważył nawet zadziwia jącej podatności jaszczuru, który, miękki jak rękawicz ka, zwinął się w jego drżących palcach, tak że mógł go 43 . machinalnie wsunąć w kieszeń. Wypadając ze sklepu potrącił trzech młodych ludzi, którzy szli trzymając się pod ręce. Bydlę! Bałwan! Oto uprzejme wykrzykniki, które wymieniono. Och! to Rafael! To ty! szukamy cię właśnie. Jak to! to wy? Te trzy przyjacielskie zdania nastąpiły po obelgach, skoro światło kołysanej wiatrem latarni oświeciło twa rze zdziwionej gromadki. Mój drogi rzekł do Rafaela ten, który go omal nie przewrócił musisz iść z nami. Ale o co chodzi? Wal z nami, po drodze ci opowiem. Po woli czy po niewoli otoczyli Rafaela i uwięziw szy go w wesołym kole, pociągnęli go ku mostowi des Arts. Mój drogi ciągnął mówca gonimy za tobą od tygodnia. W czcigodnym hotelu Saint-Ouentin (którego godło błyszczy wciąż, nawiasem mówiąc, czarnymi i czerwonymi głoskami jak za czasów Jana Jakuba), Leonarda twoja oznajmiła nam, żeś pojechał na wieś; mimo że z pewnością nie wyglądaliśmy na służalców pieniądza, komorników, wierzycieli, policję, woźnych etc. Mniejsza! Rastignac widział cię poprzed niego dnia w Bouffes, nabraliśmy tedy otuchy i za wzięliśmy się, aby odkryć, czy gnieździsz się na drze wie w Polach Elizejskich, czy nocujesz za dwa su w owych filantropijnych domach, gdzie żebracy śpią 44 wsparci na rozpiętych sznurach; lub czy nie rozbiłeś szczęśliwie biwaków w jakim buduarze. Nie znaleźliś my cię nigdzie: ani w rejestrach św. Pelagii, ani w rejestrach La Force! Ministeria, opera, klasztory, kawiarnie, biblioteki, listy prefektury, biura dzienni ków, restauracje, teatry, krótko mówiąc: wszystkie mniej więcej zaszczytne przybytki Paryża, wszystko przetrząsnęliśmy, biadając nad stratą człowieka dość bogato obdarzonego, aby go można było szukać za równo na Dworze, jak i w więzieniu. Chcieliśmy cię już kanonizować jako bohatera Dni Lipcowych i na honor, żałowaliśmy cię. W tej chwili Rafael mijał most des Arts; słuchając patrzał na Sekwanę, której wody odbijały światła Pa ryża. Ponad rzeką, w którą chciał rzucić się niedawno, wróżby starca spełniły się, godzina śmierci już odbiegła. I żałowaliśmy cię szczerze! ciągnął przyjaciel swój wywód. Chodzi o kombinację, w której liczy liśmy na ciebie, człowieka wyższego, to znaczy umie jącego wznieść się ponad wszystko. Eskamotaż kulki konstytucyjnej pod królewskim kubkiem odbywa się dziś, mój drogi, z większą pasją niż kiedykolwiek. Bezecna monarchia obalona przez heroizm ludu to była ladacznica, z którą można było pośmiać się i po pić; ale ojczyzna to cnotliwa i kwaśna małżonka; trzebaż nam przyjąć, z wolą czy bez woli, jej stateczne karesy! Otóż władza przeniosła się, jak ci wiadomo, z Tuileryj do dzienników. Ale czego może nie wiesz: rząd, to znaczy arystokracja bankierów i adwokatów, którzy robią dziś ojczyznę, jak niegdyś księża robili monarchię, mistyfikuje poczciwy ludek francuski no45 . wymi słowami, a starymi myślami, na wzór filozofów wszystkich szkół i epok. Chodzi o to, aby wszczepić przekonania królewsko-narodowe dowodząc, że jest się o wiele szczęśliwszym płacąc tysiąc dwieście milio nów trzydzieści trzy centymy ojczyźnie reprezentowa nej przez pp. X, Y i Z niż tysiąc sto milionów dziewięć centymów królowi, który mówił j a zamiast m y. Sło wem, założono dziennik, zbrojny w dwieście lub trzy sta tysięcy frantów, celem opozycji, która by zadowo liła niezadowolonych nie szkodząc narodowemu rzą dowi króla-obywatela. Otóż my sobie drwimy z wolności równie dobrze jak z despotyzmu, z religii jak z niedowiarstwa. Ojczyzna dla nas to stolica, gdzie myśli sprzedaje po tyle od wiersza; gdzie każdy dzień przynosi obiadek i widowisko; gdzie roi się od ła twych kobiet, a miłość najmuje się jak dorożkę!... Tak, Paryż będzie zawsze, ze wszystkich ojczyzn, naj bardziej uroczą ojczyzną radości, swobody, dowcipu, ładnych kobiet, miłych urwisów, dobrych win, gdzie kij władzy nigdy nie da się nam zbytnio uczuć, bo jesteśmy blisko tych, którzy go dzierżą!... Zatem my, szczerzy wyznawcy Mefistofelesa, podjęliśmy się wy bielić opinię publiczną, poprzebierać aktorów, obić nowymi deskami rządową budę, dać na przeczyszcze nie teoretykom, przegotować starych republikanów, odlakierować bonapartystów i odżywić centrum, byle nam wolno było śmiać się in pętlo z królów i na rodów, gwizdać wieczór na naszą opinię poranną i pę dzić wesołe życie panurgowe, czyli morę orientali, leżąc na miękkich poduszkach. Przeznaczyliśmy ci lejce tego makaronicznego i uciesznego królestwa; 46 zabieramy cię na obiad wydany przez twórcę rzeczo nego dziennika eks-bankiera, który nie wiedząc, co począć ze swoim złotem, chce je rozmienić na inteli gencję. Będziesz przyjęty jak brat, powitamy w tobie króla niepodległych duchów, których nic nie przeraża, których bystrość odkrywa intencje Austrii, Anglii lub Rosji, zanim Rosja, Anglia lub Austria powzięły in tencje! Tak, uczynimy cię władcą owych inteligent nych potęg, które dają światu Talleyrandów, Pittów, Metternichów, słowem, wszystkich przymyślnych Kryspinów grających z sobą o losy państw, jak zwykli śmiertelnicy grają o kieliszek kirszu w domino. Zapo wiedzieliśmy cię jako najbardziej nieustraszonego kompana, jaki kiedykolwiek mocował się z rozpustą, wspaniałym potworem, z którym chcą walczyć wszy scy ludzie silni. Mam nadzieję, że nie zadasz kłamu naszym pochwałom. Taillefer, nasz amfitrion, przy rzekł zakasować mizerne saturnalia dzisiejszych Lukullusików. Jest dość bogaty, aby dać wielkość dro biazgom, wykwint i wdzięk rozpuście... Słyszysz, Ra faelu? rzekł mówca zatrzymując się na chwilę. Tak odparł młody człowiek, mniej zdumiony zniszczeniem swych pragnień niż zdziwiony sposo bem, w jaki wiążą się z sobą wypadki. Mimo, że nie podobna mu było uwierzyć w czarnoksięstwo, zdjął go podziw dla przypadków doli ludz kiej. Ale ty mówisz "tak" takim tonem, jakbyś myślał o śmierci swego dziadka rzekł jeden z młodych. Ach rzekł Rafael z naiwnością, która roz śmieszyła tych pisarzy, nadzieję młodej Francji 47 . myślałem, moi przyjaciele, o tym, że wyrastają z nas tęgie łotrzyki! Dotąd gadaliśmy bezeceństwa przy kie liszku, ważyliśmy życie po pijanemu, szacowaliśmy, trawiąc obiad, ludzi i wypadki. Niewinni w czynie, byliśmy zuchwali w słowie; ale obecnie, napiętnowani żelazem polityki, wejdziemy do tej wielkiej kaźni i stracimy tam złudzenia. Kiedy się wierzy już tylko w diabła, wolno żałować czasu niewinności, kiedy otwieraliśmy pobożne usta, aby przyjąć z rąk księdza święte ciało Zbawiciela. Ach! drodzy przyjaciele, jeżeli pierwsze grzechy dawały nam tyle przyjemności, to dlatego że wyrzuty stroiły je wdziękiem, dodawały im soli i pieprzu; gdy teraz... Och, teraz odpowiedział jeden z kompanów zostaje nam... Co? spytał drugi. Zbrodnia... Oto słowo, które ma całą wysokość szubienicy i głębię Sekwany odpowiedział Rafael. Och, nie rozumiesz mnie... Mówię o zbrodniach politycznych. Od dziś zazdroszczę tylko jednego: ży cia spiskowców. Jutro, nie wiem, czy mój kaprys przetrwa jeszcze; ale dziś wieczór nędza naszej cywili zacji, jednostajnej jak szyny kolejowe, przyprawia mnie o mdłości! Kocham się w niedolach odwrotu spod Moskwy, we wzruszeniach Czerwonego korsarza i w życiu przemytników. Skoro nie ma już kartuzów we Francji, pragnąłbym co najmnie Botany-Bay, infirmerii dla lordzików Byronów, którzy zmiąwszy ży cie niby serwetę po obiedzie, nie mają przed sobą nic, jak tylko podpalić własny kraj, strzelić sobie w łeb, 48 spiskować przeciwko republice lub domagać się woj ny... Emilu przerwał tamten słowo honoru gdyby nie rewolucja lipcowa, byłbym został księdzem, aby wegetować gdzieś na wsi i... I czytywałbyś co dzień brewiarz? Tak. Samochwał! Czytujemy przecież dzienniki! Wcale nieźle jak na dziennikarza! Ale siedź ci cho, idziemy wśród tłumu abonentów. Dziennikar stwo, widzisz, to religia nowożytnych społeczeństw. Jest w tym postęp. Jaki? Kapłani nie są obowiązani wierzyć i lud też nie. Rozmawiając jak ludzie, którzy od wielu lat znają dzieło De viris illustribus, zaszli do pałacyku przy ulicy Joubert. Emil był to dziennikarz, który zawdzięczał więcej sławy swemu próżniactwu niż inni swoim tryumfom. Śmiały krytyk, pełen werwy i jadu, miał wszystkie zalety, na które pozwalały jego wady. Otwarty i weso ły, mówił tysiąc złośliwości przyjacielowi, którego po za oczy bronił. Drwił ze wszystkiego, nawet z własnej przyszłości. Wciąż w kłopotach pieniężnych, grzęznął jak wszyscy utalentowani ludzie w nieopisanym leni stwie, rzucając w jednym słowie całą książkę w nos ludziom, którzy nie umieli dać ani jednego słowa w swoich książkach, Szczodry w obietnice, których nie spełniał nigdy, zrobił ze swej fortuny i sławy poduszkę do spania, narażając się, że może się obu49 . dzić na starość w szpitalu. Zresztą przyjaciel w każdej potrzebie, fanfaron i cynik, a prosty jak dziecko, pracował wyłącznie z kaprysu lub z konieczności. Czeka nas wedle wyrażenia mistrza Alkofrybasa bardzo smakowny kęsek rzekł do Rafaela wskazując skrzynie z kwiatami, napełniające schody zapachem i zielenią. Lubię sień dobrze ogrzaną, z bogatymi dywana mi odparł Rafael. Zbytek od samego przedsion ka rzadki jest we Francji. Tu czuję, że odżywam. A tam, na górze, popijemy i pośmiejemy się jeszcze raz, mój dobry Rafaelu. Tak dodał mam nadzieję, że będziemy górą i że się przespaceru jemy po tych wszystkich łbach. To mówiąc, drwiąco wskazał biesiadników. Weszli do lśniącego salonu, gdzie pośpieszyła na ich spotka nie najwybitniejsza młodzież paryska. Jeden, talent pełen świeżości, pierwszym swoim obrazem dorównał malarskim sławom Cesarstwa. Drugi rzucił wczoraj bujną książkę, jak gdyby gardząc literaturą i wska zując młodej szkole nowe drogi. Rzeźbiarz, którego surowa twarz zdradzała krzepki talent, rozmawiał z jednym z owych zimnych szyderców, którzy, wedle okoliczności, to nie chcą widzieć wyższości nigdzie, to uznają ją wszędzie. Tu, najdowcipniejszy z karykatu rzystów, ze sprytnym okiem, kąśliwymi usty chwytał koncepty, aby je zilustrować. Tam młody i śmiały pisarz, który jak nikt umiał destylować polityczne myśli lub spalać w koncepcie swą płodną inteligencję, rozmawiał z poetą, którego utwory zmiażdżyłyby wszystkie dzieła epoki, gdyby talent jego miał siłę jego 50 nienawiści. Obaj silili się nie powiedzieć prawdy i nie skłamać, obsypując się wzajem komplementami. Sławny muzyk drwiącym głosem pocieszał w h-mol młodego polityka, który spadł świeżo z trybuny nie wyrządzając sobie szkody. Młody autor bez stylu obok młodego autora bez myśli, pełni poezji prozaicy obok prozaicznych poetów. Widząc te niepełne istoty, biedny saint-simonista, dość naiwny, aby wierzyć w swą naukę, kaptował miłosiernie wyznawców, chcąc ich przerobić na zakonników swojej reguły. Wreszcie było tam paru owych uczonych, zaproszo nych po to, aby dodać azotu rozmowie, oraz kilku wodewilistów gotowych rozświecić ją owymi ulotnymi blaski, które, podobne iskrom diamentu, nie dają światła ani ciepła. Kilku handlarzy paradoksów, śmiejących się w kułak z ludzi przejmujących się ich zapałem lub wzgardą, uprawiało już tę obosieczną politykę, która spiskuje pod każdym rządem, nie oświadczając się za żadnym. Znawca z tych, co to nie dziwią się niczemu, co wycierają nos podczas kawatyny w operze, krzyczą brawo przed wszystki mi, a sprzeczają się z tymi, którzy wyprzedzili ich zdanie, był tam również i łowił cudze dowcipy. Wśród tych gości pięciu miało przyszłość, jakiś dziesiątek miał uzyskać strzęp przelotnej sławy; inni mogli, jak wszystkie miernoty, powtórzyć słynne kłamstwo Ludwika XVIII: Jedność i zapomnienie. Amfitrion miał ową skłopotaną wesołość człowieka wyrzu cającego dwa tysiące talarów. Od czasu do czasu oczy jego zwracały się niecierpli wie ku drzwiom, jakby wyglądały gościa dającego na 51 . siebie czekać. Niebawem ukazał się pękaty człowie czek, przyjęty pochlebnym szmerem: był to rejent, który tegoż rana zrealizował narodziny dziennika. Czarno ubrany lokaj otworzył drzwi do jadalni, gdzie każdy szukał sobie miejsca przy ogromnym stole. Zanim opuścił salony, Rafael spojrzał po nich jeszcze raz. Zaiste, pragnienie jego ziściło się w pełni. Jedwab ze złotem wyścielał apartamenty. Bogate świeczniki, dźwigające bezlik świec, dobywały blasku ze złoconych fryzów, z subtelnych brązowych rzeźb i z wspaniałych barw apartamentu. Rzadkie kwiaty w bambusowych żardinierach rozlewały słodki zapach. Wszystko oddy chało wykwintem; we wszystkim była jakaś poezja, której czar musiał działać na wyobraźnię nędzarza. Sto tysięcy funtów renty to śliczny komentarz do katechizmu, pomagający nam cudownie przejść od zasad do akcji! rzekł z westchnieniem. Och, tak! moja cnota nie chodzi piechotą. Dla mnie wystę pek to poddasze, to wytarte ubranie, szary kapelusz w zimie i dług u odźwiernego... Och! chciałbym żyć tym zbytkiem rok, pół roku, mniejsza! a potem umrzeć. Przynajmniej poznałbym, wyczerpał, po chłonął tysiąc istnień! Och rzekł Emil, który go słuchał bierzesz powozik maklera giełdowego za szczęście. Rychło sprzykrzyłbyś sobie majątek, widząc, że ci odbiera szansę zostania kimś. Między nędzami bogactwa a bogactwami nędzy czyż artysta się waha? Czy nam nie trzeba zawsze walki? Toteż przygotuj swój żo łądek, patrz rzekł pokazując heroicznym gestem po trzykroć święty widok, jaki nastręcza jadalnia błogo52 sławionego kapitalisty. Ten człowiek ciągnął Emil zadał sobie trud zgromadzenia swoich pienię dzy jedynie dla nas. Czy to nie jest rodzaj gąbki, przeoczonej przez naturalistów w gatunku polipów, którą należy delikatnie wyciskać, nim się ją pozwoli wyssać spadkobiercom? Czy nie podziwiasz stylu tych płaskorzeźb na ścianych? A świeczniki, a obrazy, cóż za inteligentny zbytek! Jeśli wierzyć zawistnym oraz tym, którzy silą się badać sprężyny życia, człowiek ten zgładził w czasie rewolucji pewnego Niemca i kilka innych osób: jak mówią, swego najlepszego przyjacie la i jego matkę. Czy mógłbyś przypuścić zbrodnię pod siwiejącymi włosami czcigodnego Taillefera? Wygląda na poczciwego człowieka. Spójrz, jak te srebra błysz czą; i każdy z tych promieni miałby dlań być pchnię ciem sztyletu?... baśnie! to już lepiej uwierzmy w Ma hometa. Gdyby opinia miała rację, oto trzydziestu dzielnych i utalentowanych ludzi gotuje się jeść wnę trzności i pić krew owej rodziny... a my dwaj, pełni niewinności, zapału, bylibyśmy wspólnikami zbrodni! Mam ochotę spytać naszego kapitalisty, czy jest uczci wym człowiekiem... Nie teraz! wykrzyknął Rafael kiedy będzie zupełnie pijany: do tego czasu zjemy obiad. Dwaj przyjaciele zasiedli śmiejąc się. Najpierw, spojrzeniem szybszym od słów, każdy biesiadnik spła cił haracz podziwu wspaniałemu widokowi, jaki przedstawiał długi stół, biały na kształt świeżego śnie gu. Symetryczne nakrycia uwieńczone były rumianymi bułeczkami. Kryształy mieniły się w blasku, promienie świec krzyżowały się, potrawy ukryte pod srebrnymi 53 . kopułami zaostrzały apetyt i ciekawość. Słowa padały rzadko: sąsiedzi przyglądali się sobie wzajem. Madera jęła krążyć; następnie zjawiło się pierwsze danie w ca łej chwale; byłoby przyniosło zaszczyt nieboszczykowi Cambaceres, a Brillat-Savarin byłby je wsławił. Bordo i burgund, białe i czerwone, lały się z królewską hojnością. Tę pierwszą część można było porównać z ekspozycją klasycznej tragedii. Drugi akt stał się nieco gadatliwy. Każdy gość popił sumiennie, zmie niając wedle smaku napoje, tak iż w chwili gdy usu nięto resztki pysznego dania, wszczęły się burzliwe dyskusje; to i owo blade czoło zarumieniło się, ten i ów oblókł się purpurą, twarze rozpłomieniły się, oczy rozbłysły. W tym brzasku pijaństwa rozmowa nie wyszła jeszcze z granic uprzejmości; ale szyder stwa, koncepty padały stopniowo ze wszystkich ust; potwarz, przemawiając słodkim głosikiem, podniosła łagodnie swą wężową główkę; tu i ówdzie jakiś frant nadstawił ucha z nadzieją zachowania przytomności. Przy drugim daniu mózgi już płonęły. Wszyscy jedli mówiąc, mówili jedząc, pili nie zważając na ilość wchłanianych płynów, tak były klarowne i pachnące, tak przykład był zaraźliwy. Taillefer zagrzewał gości, kazał podać zdradzieckie wina rodańskie, gorący to kaj, stare tęgie rusylony. Rozpędzeni jak konie pocz towe biesiadnicy, smagani iskierkami szampańskiego, niecierpliwie oczekiwanego, ale lanego obficie, pozwo lili myśli galopować w próżnię wywodów, których nikt nie słucha, zaczęli opowiadać historie, które nie znajdują uszu, zadawać pytania, które zostają bez odpowiedzi. 54 Orgia rozwinęła swój wielki głos, złożony ze stu hałasów, rosnących jak crescendo Rossiniego. Obłud ne toasty, przechwałki, wyzwania... Wszyscy wyrzekli się chwalby swej pojemności intelektualnej, aby iść o lepsze z pojemnością beczki, kufy, kadzi. Rzekłbyś, iż każdy ma dwa głosy. Przyszła chwila, w której panowie mówili na raz, a służba uśmiechała się. Ale ten zamęt, w którym dość mętne paradoksy, pocieszne prawdy, zderzały się poprzez krzyki, sądy, wyroki i błazeństwa, jak wśród walki krzyżują się kule, gra naty, pociski, zainteresowałby z pewnością jakiegoś filozofa śmiałością myśli lub zdumiałby polityka dzi kością poglądów: równocześnie książka i obraz! Filozofie, religie, idee, tak różne wedle szerokości geograficznej rządy słowem, wszystkie dzieła ludzkiej inteligencji padły pod kosą długą jak kosa Czasu i może z trudem przyszłoby wam roz strzygnąć, czy włada nią pijana Mądrość czy Pijań stwo, które stało się mądre i jasnowidzące. Jak gdyby ponoszone burzą, mózgi te, niby morze rozdąsane na swoje brzegi, chciały, zdawałoby się, wstrząsnąć wszystkie prawa, między którymi bujają cywilizacje, spełniając bezwiednie wolę Bóg, który zostawił dobro i zło, zachowując dla siebie sekret ich nieustannej walki. Ta zajadła dyskusja była istnym sabatem inteli gencji. Między smutnymi konceptami, jakie sypały te dzieci rewolucji przy narodzinach dziennika, a pogwarkami wesołych pijaków przy narodzinach Gargantui była cała przepaść, jaka dzieli wiek dziewięt nasty od szesnastego. Tamten przygotowywał zni szczenie śmiejąc się nasz śmiał się pośród ruin. 55 . Jak wy wołacie tego młodego człowieka, który tam siedzi? spytał rejent wskazując Rafaela. Zdaje mi się, że go nazywają Valentin. Też się pan wybrał ze swoim Valentin! wykrzyknął śmiejąc się Emil. Rafael de Valentin, jeżeli łaska. W herbie złoty orzeł w czarnym polu, ze srebrną koroną, dziób i pazury czerwone,z tym pięknym godłem: NON CECIDIT ANIMUS! To nie żaden znajda, ale potomek cesarza Valensa, praszczura rodu Valentinois, założyciela miast Walencji w Hiszpanii i we Francji, prawego dziedzica cesarstwa Wschodu. Jeżeli Rafael pozwala królować Mahmudowi w Konstantynopolu, to wy łącznie z dobrej woli oraz z braku pieniędzy i żoł nierzy. Emil nakreślił widelcem w powietrzu koronę nad głową Rafaela. Rejent zastanowił się chwilę, po czym zaczął dalej pić czyniąc gest, którym mówił, że nie podobna mu wcielić do swej klienteli Walencji, Kon stantynopola, Mahmuda, cesarza Valensa i rodu Va lentinois. Zniszczenie owych mrowisk zwanych Babilo nem, Tyrem, Kartaginą lub Wenecją, wciąż miażdżo nych stopą przechodzącego olbrzyma, czy nie jest ostrzeżeniem szyderczej potęgi? rzekł Claude Vigon, niewolnik zakupiony, aby odstawiał Bossueta po pół franka od wiersza. Mojżesz, Sulla, Ludwik XIV, Richelieu, Robespierre i Napoleon, to może jeden i ten sam człowiek, który wędruje przez cywilizację niby kometa po nie bie! odparł wyznawca pana Ballanche. 56 Po co zgłębiać drogi Opatrzności rzekł Canalis, fabrykant ballad. Oho, jest już Opatrzność wykrzyknął scep tyk. Nie znam w świecie nic elastyczniejszego. Ależ, drogi panie, Ludwik XIV wytracił więcej ludzi, aby założyć wodociągi w Maintenon, niż ich wytracił konwent po to, aby sprawiedliwie rozłożyć podatki, zaprowadzić jedność praw, unarodowić Francję i ustanowić równy podział dziedzictwa powiadał Massol, młody człowiek, który z braku de przed nazwiskiem został republikaninem. Panie odparł Moreau ( z departamentu Oise), godny właściciel ziemski pan, który bierzesz krew za wino, czy tym razem zostawisz nam głowy na karku? Po co, drogi panie? Czy porządek społeczny nie jest wart jakichś ofiar? Bixiou! słuchaj! Imć republikanin twierdzi, że głowa tego szlagona byłaby ofiarą? rzekł jakiś młody człowiek do sąsiada. Ludzie i wypadki są niczym powiedział republikanin, wywodząc dalej wśród czkawki w polityce i w filozofii istnieją tylko zasady i idee. Cóż za okropność! Nie sprawiłoby panu przy krości zabijać swoich przyjaciół dla prostej hipo tezy? Ba! człowiek, który ma wyrzuty, jest prawdzi wym zbrodniarzem, bo ma pojęcie o cnocie; podczas gdy Piotr Wielki, książę Alba, to były systemy, a kor sarz Monbard był całą organizacją. Ale czy społeczeństwo nie mogłoby się obejść 57 . bez waszych systemów i organizacyj? spytał Canahs. Na to zgoda rzekł republikanin. Ech! wasza idiotyczna republika przyprawia mnie o mdłości! nie można spokojnie pokrajać kapło na, żeby się w nim nie natknąć na prawo agrarne. Twoje zasady są doskonałe, mój Brutusiku z truflami. Ale przypominasz mi mego lokaja; hultaj ma taką manię czystości, że gdybym mu pozwolił szczotkować ubranie do skutku, chodziłbym nago. Głupcy! chcecie oczyścić naród wykałaczką odparł amator republiki. Wedle was, sprawiedli wość byłaby niebezpieczniejsza niż złodzieje. Hę, hę zaśmiał się adwokat Desroches. Jacy oni nudni z tą polityką! rzekł rejent Cardot. Zamknijcie drzwi. Nie ma wiedzy ani cnoty, które byłyby warte jednej kropli krwi. Gdybyśmy chcieli przeprowadzić likwidację prawdy, okazałaby się może bankrutem. Och! z pewnością taniej by nam wypadło bawić się złem niż kłócić się o dobre. Toteż oddałbym wszystkie mowy wygłaszane od czterdziestu lat za pstrąga, za powiastkę Perraulta lub szkic Charieta. Masz słuszność!... Podaj mi szparagi... Ostate cznie, wolność rodzi anarchię, anarchia despotyzm, a despotyzm prowadzi do wolności. Miliony istot zgi nęły, nie mogąc zapewnić zwycięstwa żadnemu z tych systemów. Czyż to nie jest błędne koło, w którym świat będzie się zawsze kręcił? Kiedy człowiek myśli, że coś ulepszył, po prostu tylko poprzestawiał przed mioty. 58 Ha! ha! wykrzyknął wodewilista Cursy w takim razie, panowie, wznoszę zdrowie Karola X, ojca wolności! Czemu nie? rzekł Blondet. Kiedy despo tyzm tkwi w prawach, wolność żyje w obyczajach i na odwrót. Pijmy tedy za głupotę władzy, która daje nam tyle władzy nad głupcem! rzekł bankier. Panowie, Napoleon zostawił nam bodaj sła wę! krzyczał oficer, który nigdy nie wypłynął z Brest. Och! sława, smutny towar. Drogo kosztuje, a nie trzyma się długo. Byłażby egoizmem geniuszów, jak szczęście jest egoizmem głupców? Panie, pan jest bardzo szczęśliwy... Pierwszy, który wymyślił rowy, był z pewnością człowiekiem słabym, bo społeczeństwo to czysty zysk mizeraków. Na dwóch krańcach świata moralnego dziki i filozof mają jednaką odrazę do własności. Ślicznie! wykrzyknął Cardot. Gdyby nie było własności, jakże sporządzałoby się akta? Ten groszek jest fantastycznie rozkoszny! A nazajutrz znaleziono księdza martwego w łóżku. Kto mówi o śmierci?... Nie żartujcie, ja mam wuja. Pogodziłbyś się z jego stratą. Nie w tym rzecz. Słuchajcie, panowie! Sposób zgładzenia wuja. Cichooo! Słuchajcie! Słuchajcie! Mieć naj pierw tłuściutkiego wujaszka: tacy są najlepsi. (Poru59 . szenie). Nakarmić go pod jakimkolwiek pozorem pasztetem z gęsich wątróbek. Ech, mój wuj jest wysoki, chudy, skąpy i wstrze mięźliwy. Och, tacy wujowie, to potwory nadużywające życia. I ciągnął pogromca wujów oznajmić mu w chwili trawienia upadłość jego bankiera. A jeśli nie poskutkuje? Puśćcie nań ładną dziewczynę. A jeśli jest...? rzekł inny czyniąc gest nega tywny. W takim razie to nie jest wuj... wuj jest z reguły figlarz. Wiecie, Malibran straciła dwie nuty. Nie, szanowny panie. Tak, szanowny panie. Ha! ha! tak i nie, czyż to nie są dzieje wszyst kich sporów religijnych, politycznych i literackich? Człowiek jest błaznem tańczącym nad przepaścią. Jeśli pana dobrze rozumiem, to znaczy, że je stem głupiec? Przeciwnie, to dlatego, że mnie pan nie rozumie. Oświata, ładna zabawka! Pan Heinefettermach oblicza ilość drukowanych tomów przeszło na mi liard, a życie człowieka nie pozwala przeczytać ani stu pięćdziesięciu tysięcy. Zatem wytłumaczcie mi, co zna czy słowo oświata? Dla jednych oświata to znać imiona konia Aleksandra, doga Berecilla, pana des Accords, a nie znać nazwiska człowieka, któremu zawdzięczamy spław drzewa albo porcelanę. Dla dru60 gich być oświeconym, to umieć spalić testament i żyć jak uczciwy człowiek, kochany, szanowany, zamiast ukraść zegarek jako recydywista, z pięcioma obciąża jącymi okolicznościami, i dać głowę na placu de la Greve, jak człowiek znienawidzony i zhańbiony. Czy Natan zostanie? Och, jego współpracownicy mają dużo talentu.. A Canalis? To wielki człowiek, nie mówmy o nim. Jesteście pijani. Bezpośrednim następstwem konstytucji jest spłaszczenie inteligencji. Sztuki, nauki, pomniki, wszystko pożera egoizm, trąd naszej epoki. Waszych trzystu mieszczuchów, obsiadających ławki parlamen tu, będzie myślało jedynie o sadzeniu topoli. Despo tyzm robi nielegalnie wielki rzeczy, wolność nie zadaje sobie nawet trudu robienia legalnie rzeczy bardzo małych. Wasze zbiorowe nauczanie stempluje ludzi jak pięciofrankówki przerwał absolutysta. W naro dzie zniwelowanym przez oświatę zanika indywidu alność. Ale czy celem społeczeństwa nie jest dostarczyć każdemu dobrobytu? spytał saint-simonista. Gdybyś pan miał pięćdziesiąt tysięcy franków renty, nie troszczyłbyś się o resztę. Napadła pana szlachetna miłość ludzkości? Jedź pan na Madaga skar; znajdziesz tam miły narodek, jeszcze świeży, do zsaint-simonizowania, sklasowania i wsadzenia do słoja; ale tu każdy włazi zupełnie naturalnie w swoją przegródkę, jak gąsiennica w swoją dziurę. Portierzy 61 . to portierzy, a głupcy to głupcy, nie trzeba im patentu z kolegium. Ha! ha! Pan jesteś karlistą? Czemu nie? Lubię despotyzm to znamionuje pewną pogardę dla rodzaju ludzkiego. Nie mam nie nawiści do królów. Są tacy zabawni. Królować w swo im pokoju, o trzydzieści milionów mil od słońca, czy to nic? Streśćmy tedy ten pogląd rzekł uczony, który ku nauce roztargnionego rzeźbiarza zaczął rozprawę o narodzinach społeczeństw i o ludziach pierwotnych. Na początku siła była poniekąd materialna, jedna, gruba; ze wzrostem skupień rządy zacząły mniej lub więcej zręcznie rozkładać pierwotną władzę. Tak, w starożytności siła była w teokracji; kapłani dzierżyli miecz i kadzielnicę. Później były dwa kapłaństwa: kapłani i król. Dziś nasze społeczeństwo, kres cywili zacji, rozdzieliło władze wedle ilości kombinacyj: do szliśmy do sił zwanych przemysł, myśl, pie niądz, słowo. Postradawszy w ten sposób jedność, władza prze bez ustanku ku rozkładowi społecznemu, nie mającemu już innej zapory prócz interesu. Toteż nie można się już oprzeć ani na religii, ani na sile materialnej, ale na inteligencji. Czy książka zastąpi miecz? dyskusja czyn? Oto problem. Inteligencja zabiła wszystko! wykrzyknął kar listą. Daj pan spokój! absolutna wolność wiedzie narody do samobójstwa, nudzą się w powodzeniu jak Anglik-milioner. Cóż wy nam powiecie nowego? Dziś ośmieszyli ście wszelką władzę, a nawet stało się rzeczą pospolitą 62 przeczyć istnieniu Boga! Nie ma już wiary! Toteż wiek nasz jest niby stary sułtan strawiony rozpustą! Wasz lord Byron jako ostatni etap poetyckiej rozpaczy opie wał zbrodnicze namiętności! Czy wiesz odparł Bianchon zupełnie pijany że odrobina fosforu więcej lub mniej czyni geniusza lub zbrodniarza, myśliciela lub idiotę, cnotliwego lub łajdaka? Jak można w ten sposób traktować cnotę! wykrzyknął Cursy cnotę, temat wszystkich sztuk teatralnych, rozwiązanie wszystkich dramatów, pod stawę trybunałów... Ech, zamilcz, bydlę. Twoja cnota to Achilles bez pięty rzekł Bixiou. Pić! Załóż się, że wypiję butelkę szampana dusz kiem? Duszek!... To miniatura ducha... Pijani jak... jak... mamrotał młody człowiek pojąc obficie swoją kamizelkę. Tak, panie, obecny rząd zasadza się na królestwie opinii. Opinia? ależ to k...a! Wedle was, panowie mora liści i politycy, trzeba by przekładać wasze prawa nad naturę, opinię nad sumienie. Ech, wszystko jest praw da, wszystko jest fałsz! Jeżeli społeczeństwo dało nam pierze do poduszek, wyrównało to z pewnością dobro dziejstwem pogardy, tak jak sporządziło paragrafy, aby złagodzić sprawiedliwość, a katar przydało do kaszmirowych szalów. Potworze! rzekł Emil przerywając mizantro63 . powi jak można złorzeczyć cywilizacji w obliczu takich win i potraw, leżąc brodą na stole? Kąsaj tę sarnę o złoconych kopytach, ale nie kąsaj swojej matki... Czy to moja wina, że katolicyzm pakuje w koń cu milion bogów do worka z mąką, że republika kończy się zawsze jakimś Napoleonem, że monarchia mieści się między zamordowaniem Henryka IV a stra ceniem Ludwika XVI, że liberalizm staje się Lafayette'em? Całowałeś go w lipcu? Nie. Więc milcz, sceptyku. Sceptycy to naj sumienniej si ludzie. Nie mają sumienia. Co ty gadasz! mają co najmniej dwa. Sprzedawać niebo na pniu! panowie, to genialna operacja handlowa. Starożytne religie były jedynie projekcją rozkoszy fizycznej: myśmy rozwinęli duszę i nadzieję; jest postęp. Ech, moi przyjaciele, czego wy możecie oczeki wać od epoki obżartej polityką? rzekł Natan. Jaki był los Historii króla czeskiego i jego siedmiu zamków, tego najbardziej uroczego pomysłu?... To? krzyknął "znawca" od drugiego stołu. Frazesy wyciągane na los z kapelusza, literatura dla wariatów. Głupiec! Błazen! Ho! ho! Ha! ha! 64 Pobiją się. Nie. Do jutra, mój panie. Nie, zaraz odparł Natan. Spokój! spokój! obaście zuchy. A pan trzeci! rzekł ten, który wszczął zwadę. Nie mogą się nawet utrzymać na nogach. Co! może nie stoję prosto odparł wojowniczy Natan wstając chwiejnie. Objął stół tępym spojrzeniem, po czym zmęczony wysiłkiem opadł na krzesło, zwiesił głowę i siedział niemy. Czy nie byłoby zabawne rzekł znawca do sąsiada gdybym się bił o utwór, którego nigdy nie widziałem ani nie czytałem? Emilu, uważaj na frak, twój sąsiad blednie rzekł Bixiou. Kant, powiada pan? Jeszcze jeden balon pusz czony dla zabawy głupców. Materializm i spirytualizm, to dwie rakiety, którymi szarlatani w biretach podbijają jednego wolanta. Czy Bóg jest we wszyst kim, wedle Spinozy, czy wszystko płynie z Boga, wedle świętego Pawła... głupcy! otworzyć albo zamknąć drzwi, czy to nie ten sam gest? Czy jaje bierze się z kury czy kura z jaja... Podaj mi kaczkę!... Oto cała wiedza. Głupcze krzyknął uczony tę kwestię roz strzygnął już fakt. Jaki? Katedry profesorskie nie są dla filozofii, ale filozofowie dla katedr! weź okulary, czytaj budżet. 65 . Złodzieje! Głupcy! Oszusty! Tumany! Gdzież, poza Paryżem, znajdziecie równie żywą wymianę myśli wykrzyknął Bixiou basem. Dalej, Bixiou, pokaż nam kawał! któryś z two ich klasycznych numerów. Chcecie, żebym wam pokazał wiek dziewiętna sty? Słuchajcie! Cisza! Nałóżcie tłumiki na wasze ryje! Zamilkniesz ty, Chińczyku? Dajcie mu wina i niech stuli pysk to dziecię! Dalej Bixiou! Artysta zapiął czarny frak pod szyję, wdział żółte rękawiczki, puścił oko zezem i ułożył twarz w sposób mający wyobrażać Revue des Deux-Mondes, ale hałas pokrył jego głos, nie podobna było dosłyszeć ani sło wa z jego konceptów. Jeżeli nie przedstawił wieku, przynajmniej przedstawił Revue, ile że nie rozumiał sam siebie. Deser zjawił się jakby czarami. Ustawiono na stole serwis ze złoconego brązu, z pracowni Thomira. Smu kłe postacie, o kształtach uznanych w Europie za wy raz idealnej piękności, dźwigały krzewy truskawek, ananasy, świeże daktyle, winogrona, brzoskwinie, pomarańcze przybyłe z Setubalu, granaty, chińskie owoce, wszystkie niespodzianki zbytku, cuda sztuki cu kierniczej, najsmakowitsze, najbardziej kuszące łako66 cię. Kolory tych gastronomicznych obrazów podnosił blask porcelany, szlaki lśniące złotem, faliste linie wazonów. Wdzięczna niby płynne frędzle oceanu, zie lona i lekka piana wieńczyła krajobrazy Poussina skopiowane w Sevres. Całe państwo niemieckiego książątka nie opłaciłoby tego bezczelnego zbytku. Profuzja srebra, perłowej masy, złota, kryształów zjawiła się znów w innej formie; ale szkliste oczy i gadatliwa gorączka pijaństwa ledwie pozwoliły biesiadnikom powziąć mgliste pojęcie o tej poezji, godnej wschodniej bajki. Wina podane na deser przyniosły swój zapach i płomień; oszałamiające trunki, upajające opary, któ re pogrążają, myśl w jakimś mirażu i których potężne więzy pętają nogi, obezwładniają ręce. Cursy chwycił róg i zaczynał trąbić pobudkę. Był to niby sygnał diabła. Oszalałe zebranie jęło wyć, gwizdać, śpiewać, szemrać, krzyczeć, ryczeć. Pociesznie było patrzeć, jak ludzie z natury weseli stali się posępni lub rozmarzeni. Inteligentni ludzie rozpowiadali swoje tajemnice cieka wym, którzy nie słuchali. Melancholicy uśmiechali się jak tancerki wśród piruety. Claude Vignon kołysał się jak niedźwiedź w klatce. Serdeczni przyjaciele bili się. Podobieństwa do zwierząt, wypisane na twarzach ludz kich, a tak ciekawie wykazane przez fizjologów, po twierdzały się mętnie w gestach, w ruchach. Była tam gotowa książka dla jakiegoś Bichat, który by się tu znalazł na trzeźwo i przytomnie. Gospodarz, czując się pijany, nie miał odwagi wstać, przychwalał jedynie szaleństwu gości martwym grymasem, starając się za chować gościnną minę. Szeroka jego twarz, w tej chwili sina, prawie fioletowa, straszna, brała udział 67 . w powszechnej zabawie mocą wysiłków podobnych do kołysania się okrętu lub trzęsienia breku. Czy pan ich zamordował? spytał Emil. Podobno karę śmierci mają znieść in gratiam rewolucji lipcowej odparł Taillefer podnosząc brwi z wyrazem sprytu i głupoty. Ale czy pan ich nie widuje we śnie? nalegał Rafael. Już jest przedawnienie! rzekł morderca spęcz niały złotem. I na jego grobie wykrzyknął Emil sardonicz nie przedsiębiorca pogrzebowy wyryje: "Przechod niu, użycz łzy jego pamięci!..." Och! dodał dałbym chętnie pięć franków matematykowi, który by mi algebraicznie dowiódł istnienia piekła. Rzucił pieniądz w powietrze wołając: Bóg albo nic! cetno czy licho! Nie zaglądaj rzekł Rafael chwytając pieniądz kto wie? przypadek jest tak figlarny! Niestety podjął Emil z błazeńską miną nie wiem, gdzie postawić nogę między geometrią niedo wiarka a Pater noster papieża. Ba! pijmy. "Pij" taka jest, o ile mi się zdaje, wyrocznia boskiej Flaszy konkluzja Pantagruela. Pater noster rzekł Rafael dało nam naszą sztukę, nasze pomniki, może naukę i większe je szcze dobrodziejstwo! nowoczesną formę rządu, w której wielka i twórcza społeczność znajduje cu downe przedstawicielstwo w pięciuset inteligencjach; gdzie sprzeczne siły zobojętniają się wzajem, zosta wiając całą władzę CYWILIZACJI, gigantycznej mo68 narchini zastępującej KRÓLA, ową dawną i stra szliwą postać, sztuczny Los stworzony przez człowie ka między nim a niebem. W obliczu tylu spełnionych dzieł ateizm jest niby bezpłodny szkielet. Myślę o potokach krwi wylanych przez katoli cyzm rzekł chłodno Emil. Wziął nasze żyły i nasze serca, aby zrobić parodię potopu. Ale mniej sza! wszelki człowiek, który myśli, winien kroczyć pod sztandarem Chrystusa. On jeden uświęcił tryumf du cha nad materią, on jeden objawił nam poetycko świat dzielący nas od Boga. Ty wierzysz? podjął Rafael spoglądając nań z nieokreślonym uśmiechem pijaństwa. A więc, aby się nie złapać, wznieśmy toast: Diis ignostis! I wypróżnili swoje kielichy wiedzy, kwasu węglowego, aromatu, poezji i niedowiarstwa. Jeśli panowie zechcą przejść do salonu, kawę już podano rzekł marszałek dworu. W tej chwili prawie wszyscy biesiadnicy tonęli w rozkosznej otchłani, gdzie światła ducha gasną, gdzie ciało, uwolnione od swego tyrana, oddaje się szałom swobody. Jedni, doszedłszy szczytu pijaństwa, siedzieli posępni, z wysiłkiem chwytając myśl, która by im potwierdziła własne istnienie; drudzy, pogrążeni w martwocie trawienia, byli zaprzeczeniem ruchu. Najwytrwalsi gębacze bełkotali słowa, których sens się im umykał. Jakieś refreny rozlegały się niby dźwięk automatu zniewolonego wyładować swoje sztuczne i bezduszne życie. Cisza i hałas połączyły się dziwacz nie. Mimo to słysząc głos lokaja, który w zastępstwie pana obwieszczał im nowe rozkosze, biesiadnicy wsta69 . li, podtrzymywani lub niesieni jedni przez drugich. Zebranie zatrzymało się nieruchome i oczarowane na progu. Przepychy uczty zbladły wobec widoku, jaki amfitrion zgotował najrozkoszliwszemu ze zmysłów. Pod złotym żyrandolem, dokoła stołu wykładanego emalią, grupa kobiet ukazała się oczom biesiadników, których oczy zapłonęły na kształt diamentów. Bogate były stroje, ale jeszcze bogatsze były piękności, wobec których bladły cudy tego pałacu. Namiętne oczy tych dziewczyn, uroczych jak czarodziejki, były jeszcze żywsze niż potoki światła ślizgające się po atłasowych firankach, po białych marmurach i delikatnych brązach. Serce zaczynało płonąć na widok kontrastu ich falujących włosów oraz ich póz, tak różnych po wabem i charakterem. Był to niby klomb kwiatów przeplatanych rubina mi, szafirami i koralami; smuga czarnych przepasek na śnieżnych szyjach, lekkie szarfy bujające niby pło mień latarni, pyszne turbany, skromnie wyzywające tuniki. Seraj ten stręczył pokusę wszystkim oczom, rozkosz wszelkiemu zachceniu. Tu tancerka w czaru jącej pozie zdawała się naga pod fałdami kaszmiru. Tam przejrzysta gaza, tu mieniący się jedwab kryły lub odsłaniały tajemne powaby. Wąskie stopki mówi ły o miłości, świeże i czerwone usta milczały. Wątłe i skromne młode dziewczyny, rzekome dziewice, któ rych uczesanie oddychało klasztorną cnotą, były niby zjawy, które może rozwiać lada podmuch. Arystokra tyczne piękności, dumne, ale zarazem omdlewające, wiotkie, smukłe, pochylały głowy, jak gdyby miały jeszcze na sprzedaż królewskie poparcie. Eteryczna 70 Angielka, biała i czysta, spłynęła z chmur Ossjana, podobna do anioła melancholii, do wyrzutu uchodzą cego przed zbrodnią. Paryżanka, której piękność leży w nieuchwytnym wdzięku, dumna ze swego stroju i dowcipu, zbrojna swą wszechpotężną słabością, gięt ka i twarda, syrena bez serca i zmysłów, ale umiejąca sztucznie stworzyć skarby namiętności i podrabiać akcent serca, również znalazła się w tym niebezpie cznym gronie, gdzie lśniły jeszcze i Włoszki spo kojne na pozór i czyste w swoim szczęściu wspania łe Normandki o pysznych kształtach, południowe ko biety o czarnych włosach, o ślicznie wyciętych oczach. Rzekłbyś, piękności Wersalu, zwołane przez Lebela, od rana zastawiające sidła, niby gromada wschodnich niewolnic zbudzonych głosem kupca, aby ruszyć o świcie. Stały zmieszane, zawstydzone, cisnąc się ko ło stołu, niby pszczoły brzęczące w ulu. To zakłopota nie, mające zarazem coś z wyrzutu i zalotności, było albo wyrachowaniem pokusy, albo mimowolnym wstydem. Może jakieś uczucie, którego kobieta nie wyzbywa się nigdy, nakazało im się otulić w płaszcz cnoty, aby dać więcej smaku hojności występku. To też zamach starego Taillefera zdawał się chybiony. Tych ludzi bez skrupułu podbił w pierwszej chwili majestat potęgi kobiecej. Szmer podziwu rozległ się najsłodszą muzyką. Miłość nie dotrzymywała kroku pijaństwu; w miejscu huraganu namiętności biesiadni cy, zaskoczeni, poddali się rozkosznej ekstazie, Na głos poezji, która zawsze ma nad nimi władzę, artyści jęli z zachwytem rozbierać odcienie tych piękności. Obudzony myślą, zrodzoną może z oparów szampań71 . skiego wina, filozof zadrżał od obrazu nieszczęść, jakie kryły te kobiety, godne może niegdyś najczystrzych hołdów. Każda taiła z pewnością jakiś krwawy dramat: niosły z sobą piekielne tortury, wlokły za sobą mężczyzn bez sumienia, zdradzone przysięgi, rozkosze okupione nędzą. Biesiadnicy zbliżyli się grze cznie; nawiązały się rozmowy tak samo rozmaite jak charaktery. Utworzyły się grupy. Rzekłbyś, salon, gdzie panie i panienki podają gościom po obiedzie kawę, likiery i cukry, mające im pomóc w mozołach trawienia. Ale niebawem, tu i ówdzie, rozległ się śmiech, szmer wzmógł się, głosy zabrzmiały donoś niej. Orgia stłumiona przez jakiś czas, groziła nowym wybuchem. Te fale ciszy i zgiełku miały podobieństwo z symfonią Beethovena. Siedząc na miękkiej otomanie, dwaj przyjaciele uj rzeli zbliżającą się ku nim wysoką i zgrabną dziewczynę, o fizjonomii dość nieregularnej, ale wyrazistej, przemawiającej silnymi kontrastami. Czarne włosy, splecione w lubieżny węzeł, jakby po świeżej batalii miłosnej spadały na szerokie barki, na których oko spoczywało z przyjemnością. Ciemne pasma otulały majestatyczną szyję, po której ślizgało się światło, ujawniając jej śliczne zarysy. Oko, zbrojne długimi rzęsami, rozrzucało iskry miłości. Czerwone, wilgotne i rozchylone usta żądały pocałunków. Dziewczyna ta miała kibić dość tęgą, ale rozkosznie elastyczną; biust i ramiona wspaniale rozwinięte jak u Carrache'a; mi mo to była gibka i zręczna. Zgadywało się w niej zwinność pantery; krzepka wytworność kształtów wróżyła palące rozkosze. Mimo że ta dziewczyna 72 z konieczności umiała śmiać się i baraszkować, w oczach jej i uśmiechu było coś przerażającego. Po dobna prorokiniom nawiedzonym przez demona, ra czej budziła zdumienie niż zachwyt. Wrażenia przela tywały błyskawicami po jej ruchliwej twarzy. Oczaro wałaby może zużytego rozpustnika, ale młody czło wiek zląkłby się jej. Był to olbrzymi posąg, spadły z wyżyn greckiej świątyni; wspaniały na odległość, ale gruby z bliska. Bądź co bądź, piorunująca jej uroda budziła niedołężnych, głos czarował głuchych, spoj rzenie jej ożywiało żądzą martwe szkielety; toteż Emil porównywał ją do tragedii Szekspira, do cudownego arabesku, gdzie radość życia wyje, gdzie miłość ma coś dzikiego, gdzie czarodziejstwo wdzięku i płomień szczęścia następują po gniewnych wybuchach; potwór, który umie kąsać i pieścić, śmiać się jak szatan, płakać jak anioł, włożyć w jeden uścisk wszystkie pokusy kobiece, wyjąwszy melancholii i skromności dziewiczej; który potem, w jednej chwili, może wyć, rozdzierać sobie łono, łamać swą namiętność, swego kochan ka, wreszcie zniszczyć samą siebie jak zbuntowany lud. Ubrana w czerwoną aksamitną suknię, deptała niedbale kwiaty opadłe z głowy towarzyszek, wzgar dliwą ręką podając srebrną tacę. Dumna ze swej piękności, może ze swego zepsucia, pokazywała białe ramię odcinające się na aksamicie. Była niby królowa rozkoszy, obraz radości życia, całej radości, która trwoni skarby trzech pokoleń, która śmieje się na trupach, drwi sobie z przodków, połyka perły i trony, przemienia młodzieńców w starców, a często starców w młodzieńców; owej radości dozwolonej jedynie ol73 . brzymom zmęczonym władzą, myślą lub wojną, która dla nich stała się zabawką. Jak się nazywasz? spytał Rafael. Akwilina. Ho! ho! przybywasz z Wenecji ocalonej! wy krzyknął Emil. Tak odparła. Jak papieże przybierali nowe imiona wznosząc sią ponad ludzi i ja wzięłam nowe imię wznosząc się ponad kobiety. Czy masz, jak twoja patronka, szlachetnego spiskowca zdolnego umrzeć dla ciebie? spytał żywo Emil, obudzony tym cieniem poezji. Miałam odparła. Ale gilotyna była mą rywalką. Toteż przydaję zawsze parę czerwonych sz mat do mego stroju, aby wesołość moja nie szła za daleko. Och! jeśli jej dacie opowiadać historię czterech z la Rochelle, nigdy nie skończy. cicho siedź, Akwilino! Każda płacze po jakimś kochanku; ale nie każda ma, jak ty, to szczęście, że go straciła na rusztowaniu. Och! wolałabym wiedzieć, że mój leży w rowie w Clamart niż w łóżku rywalki! Słowa te wyrzekła melodyjnym głosem najniewinniejsza, najładniejsza i najmilsza istota, jaka pod do tknięciem czarodziejskiej różdżki wykluła się kiedy z zaklętego jajka. Podeszła cicho, ukazując delikatną twarzyczkę, smukłą kibić, czarujący skromnością błę kit oczu, czyste skronie. Młoda najada, gdy się wym knie ze źródła, nie bardziej jest lękliwa, biała i naiwna niż ta dziewczyna, która wyglądała na szesnaście lat, zdawała się nie znać, co zło, nie wiedzieć o miłości ani 74 burzach życia. Rzekłbyś, przybywa z kościoła, gdzie modliła się do aniołów, aby ją wcześniej zabrali do nieba! Jedynie w Paryżu spotyka się te istoty o nie winnej twarzy, kryjące najwymyślniejsze zepsucie pod czołem tkliwym jak kwiat stokroci. Zwiedzeń! w pier wszej chwili obietnicami tych powabów, Emil i Rafael przyjęli kawę, którą im nalała do filiżanek podanych przez Akwilinę, i wdali się z nią w rozmowę. Jakaś złowroga aluzja, która padła z jej ust, do reszty prze obraziła w oczach dwóch poetów oblicze ludzkiego życia: surowej fizjonomii swej imponującej towarzyszki przeciwstawiła zimne zepsucie, okrutne w rozkoszy, dość szalone, aby popełnić zbrodnię, a dość silne, aby się z niej śmiać, demona bez serca, który karze ko chające dusze za to, że odczuwają jemu odjęte wzru szenia, który zawsze znajdzie jakiś grymas miłości do sprzedania, łzy na pogrzeb swej ofiary, a radość wie czór przy czytaniu jej testamentu. Poeta zachwyciłby się piękną Akwilina; cały świat powinien by uciekać przed wzruszającą Eufrazją: jedna była duszą zepsu cia, druga zepsuciem bez duszy. Chciałbym wiedzieć rzekł Emil do ślicznego stworzonka czy ty myślisz czasem o przyszłości? Przyszłość? odparła śmiejąc się. Co pan nazywa przyszłością? Po co myśleć o tym, co jeszcze nie istnieje? Nie patrzę ani wstecz, ani przed siebie. Czy to już nie za wiele zaprzątać się całym dniem na raz? Zresztą przyszłość, znamy ją to szpital. Jak możesz przewidywać szpital, a nie starać się go uniknąć! wykrzyknął Rafael. Co jest w szpitalu tak strasznego? spytała 75 . Akwilina. Kiedy kobieta nie jest matką ani żoną, kiedy starość ustroi na w zmarszczki i czarne pończo chy, kiedy zwarzy w nas wszystko, co jest kobiecego, i zgasi spojrzenia naszych kochanków, czegóż nam potrzeba? Wówczas widzicie z całego naszego stroju jedynie pierwotne błoto, chodzące na dwóch nogach, zimne, suche, zgniłe, szeleszczące przy każdym kroku na kształt zeschłych liści. Najpiękniejsze materie stają się nam łachmanem; ambra, która wypełniała buduar rozkoszną wonią, cuchnie śmiercią i trąci szkieletem. Jeżeli znajdzie się serce w tym błocie, plujecie w nie, nie pozwalacie nam nawet na wspomnienie. Toteż w tej dobie życia, czy mieszkamy w bogatym pałacu pielęgnując pieski, czy w szpitalu iskając łachmany, czyż egzystencja nasza nie jest jednaka? Kryć siwe włosy pod kraciastą chustką lub pod koronką, zamia tać ulicę miotłą lub stopnie Tuileryj atłasem, siedzieć przy złoconym kominku lub grzać się przy garnku z węglami, przyglądać się egzekucji na placu de la Greve lub iść do opery, czyż to taka różnica? Aquilina mia, nigdy tak mądrze nie mówiłaś odparła Eufrazja. Tak, kaszmiry, weliny, perły, złoto, jedwab, zbytek, wszystko, co błyszczy, co się podoba, do twarzy jest tylko młodości. Jedynie czas mógłby mieć rację przeciw naszym szaleństwom, ale szczęście nas rozgrzesza. Śmiejecie się rzekła rzucając obu młodym jadowite spojrzenie czy nie mam racji? Wolę umrzeć z rozkoszy niż z choroby. Nie mam ani manii wiecznego trwania, ani zbytniego szacunku dla rodzaju ludzkiego, wedle tego, co Bóg z nim wyprawia! Dajcie mi miliony, schrupię je; nie 76 odłożyłabym ani centyma. Żyć, aby się podobać i panować, oto co głosi każde uderzenie mego serca. Społeczeństwo przyznaje mi słuszność; czyż nie zasila mego marnotrawstwa? Czemu Bóg daje mi co rano rentę od tego, co wydałam wieczór? Po co budujecie nam szpitale? Nie postawił nas chyba między dobrem a złem po to, abyśmy wybierali to, co nas mierzi lub nudzi; byłabym tedy bardzo głupia, gdybym się nie bawiła. A drudzy? rzekł Emil. Drudzy? Niech sobie radzą. Wolę śmiać się z ich cierpień niż płakać nad swoimi. Wyzywam mężczyzn, niech spróbują mi zrobić najmniejszą przykrość. Cóżeś ty wycierpiała, aby myśleć w ten sposób? spytał Rafael. Ja? Porzucono mnie dla sukcesji! rzekła przy bierając pozę podkreślającą wszystkie jej uroki. A przecież trawiłam noce i dnie na pracy, aby wyży wić kochanka! Nie dam się już złapać na żaden uśmiech, na żadną obietnicę, chcę zrobić z życia jedy nie długi karnawał. Ależ wykrzyknął Rafael czy szczęście nie płynie z duszy? Ba! odparła Akwilina czy to nic czuć się podziwianą, otoczoną pochlebstwem, tryumfującą nad wszystkimi kobietami, nawet najcnotliwszymi, miażdżyć je pięknością, bogactwem? Zresztą, żyjemy więcej w jednym dniu niż poczciwa kumoszka w dzie sięć lat; to rozstrzygający argument. Czy kobieta wyzuta z cnoty nie jest wstrętna? rzekł Emil do Rafaela. 77 . Eufrazja obrzuciła go spojrzeniem żmii i odparła z niezrównaną ironią: Cnota! zostawiamy ją brzydkim i ułomnym. Cóż by miały inaczej te biedactwa? Zamilcz! wykrzyknął Emil nie mów o tym, czego nie znasz. A, nie znam! odparła Eufrazja. Oddawać się całe życie obmierzłemu człowiekowi, wychowywać dzieci, które nas opuszczą, i mówić im "dziękuję", kiedy nas godzą w serce: oto cnoty, jakie nakładacie kobiecie; i jeszcze, aby nagrodzić jej ofiarę, narzuca cie jej męczarnie starając się ją uwieść; jeśli się oprze, kompromitujecie ją. Ładne życie! Lepiej już zostać wolną, kochać tych, którzy mi się podobają, i umrzeć młodo. Nie obawiasz się zapłacić za to kiedyś? Więc cóż! odparła zamiast mieszać ucie chy ze zgryzotami, dzielę życie na dwie połowy: mło dość wesoła, no i jakaś tam niepewna starość, w któ rej wycierpię się do syta. Ona nie kochała rzekła Akwilina poważ nie. Nie zrobiła nigdy stu mil, aby wypić z roz koszą jedno spojrzenie i jedną wzgardę; nie wią zała życia do włoska, nie próbowała zakłuć szty letem kilku ludzi po to, by ocalić swego pana, swe go władcę, swego Boga... Dla niej miłość, to ładny oficerek. Ech, ty, La Rochelle odparła Eufrazja miłość jest jak wiatr, nie wiemy, skąd przychodzi. Zresztą, gdyby cię dobrze kochało miłe bydlątko, nabrałabyś wstrętu do inteligentnych ludzi. 78 Kodeks zabrania nam kochać się z bydlętami rzekła Akwilina ironicznie. Myślałam, że jesteś pobłażliwsza dla wojsko wych! wykrzyknęła Eufrazja ze śmiechem. Jakie one szczęśliwe, że mogą tak paplać bez myślnie! zawołał Rafael. Szczęśliwe? rzekła Akwilina z uśmiechem li tości i grozy, rzucając mu straszliwe spojrzenie. Och! nie wiecie, co znaczy być skazaną na wesołość ze śmiercią w duszy... W tej chwili widok salonów przywodził na myśl Pandemonium Miltona. Błękitne płomienie ponczu barwiły piekielnym blaskiem twarze tych, którzy mo gli jeszcze pić. Tańce, podsycane dziką energią, budzi ły śmiech i krzyki rozlegające się niby trzask fajerwer ków. Salonik i buduar, zawalone trupami i kona jącymi, wyglądały jak pole bitwy. Powietrze było go rące od wina, rozkoszy i słów. Pijaństwo, miłość, szał, zapomnienie wypisane były w sercach, na twarzach, na dywanach, wyrażone nieładem; powlekały spojrze nia zasłoną, przez którą widziało się odurzające opa ry. Wzniósł się, jak w świetlnych smugach nasyconych promieniem słońca, błyszczący pył, w którym igrały kapryśne kształty, toczyły się pocieszne walki. Gdzie niegdzie splecione ciała mieszały się z białymi marmu rami, arcydziełami rzeźby, zdobiącymi apartamenty. Mimo że dwaj przyjaciele zachowali jeszcze zwodną trzeźwość myśli i członków, blady cień życia, nie podobna im było rozpoznać, co jest realnego w dzi wacznych urojeniach, możliwego w nienaturalnych obrazach, przesuwających się przed ich zmęczonymi 79 . oczyma. Niebo duszne od naszych marzeń, paląca błogość twarzy oglądanych w wizjach, spętana łańcu chami dziwna zwinność, słowem, najbardziej niezwy kłe zjawiska snu oblegały ich tak żywo, że wzięli orgię tę za koszmar, w którym ruch odbywa się bez hałasu, gdzie krzyki stracone są dla ucha. W tej chwili zaufa nemu lokajowi udało się, nie bez trudu, ściągnąć swego pana do przedpokoju i szepnąć: Proszę pana, sąsiedzi wyglądają z okien i skarżą się na hałas. Jeśli się boją hałasu, niech rozsypią słomę przed bramą! wykrzyknął Taillefer. Rafael parsknął nagle śmiechem tak nieoczekiwa nym, że przyjaciel spytał go o przyczynę tej uciechy. Nie zrozumiałbyś mnie odparł. Przede wszystkim musiałbym ci wyznać, że zatrzymaliście mnie na Quai Yoltaire w chwili, gdy miałem się rzucić do Sekwany, i chciałbyś zapewne wiedzieć pobudki. Ale gdybym dodał, że dzięki bajecznemu niemal przy padkowi najpoetyczniejsze szczątki materialnego świata zgęściły się w moich oczach w symboliczny wykład ludzkiej mądrości, gdy w tej chwili resztki intelektualnych skarbów któreśmy splądrowali przy stole, kończą się na tych dwóch kobietach, żywym wyrazie szaleństwa, i że nasza głęboka wszechobojętność posłużyła za przejście do jaskrawego obrazu tak zupełnie przeciwnych sobie systemów egzystencji, czy dużo byś zmądrzał? Gdybyś nie był pijany, ujrzałbyś w tym jedynie traktat filozoficzny. Gdybyś nie trzymał obu nóg na tej czarującej Akwilinie, której chrapanie ma coś z nadciągającej 80 burzy odparł Emil, sam bawiąc się rozplataniem włosów Eufrazji, nie bardzo świadom zresztą tej nie winnej zabawy zawstydziłbyś się swego pijaństwa i gadulstwa. Twoje dwa systemy mieszczą się w je dnym zdaniu i sprowadzają się do jednej myśli. Me chaniczne życie wiedzie do jakiejś niedorzecznej mądrości dławiąc pracą naszą inteligencję; życie, stra wione w abstrakcji lub w przepaściach Idei, wiedzie do jakiejś mądrości szalonej. Słowem, zabić uczucia, aby żyć długo, lub umrzeć młodo przyjmując męczeń stwo namiętności, oto nasz los. A i ta sentencja wal czy z temperamentami, jakie nam dał ów tęgi kpiarz, któremu zawdzięczamy kształt wszystkich stworzeń. Głupcze przerwał Rafael. Streszczaj się dalej w ten sposób, a napiszesz tomy! Gdybym miał pretensję ująć ściśle te dwie myśli, powiedziałbym ci, że człowieka psuje użytek rozumu, a oczyszcza nie świadomość. To akt oskarżenia przeciw społeczeń stwu! Ale czy będziemy żyli z mądrymi czy ginęli z szalonymi, czyż wynik nie jest, wcześniej czy póź niej, ten sam? Toteż wielki abstraktor kwintesencji streścił niegdyś te dwa systemy w dwóch słowach: KARYMARY, KARYMARA. Każesz mi zwątpić o wszechmocy Boga, bo je steś bardziej głupi niż on potężny odparł Emil. Kochany Rabelais rozwiązał tę filozofię krócej niż przez Karymary, Karymara; mianowicie owym być może, z którego Montaigne wziął swoje: cóż ja wiem? A i tak te ostateczne wyrazy naszej wiedzy są jedynie okrzykiem Pyrrhona zawieszonego między złem a dobrem, jak osioł Burydana między dwiema 81 . miarami owsa. Ale zostawmy tę wiekuistą dyskusję, która wyraża się dziś w sprzeczności. Cóż za doświad czenia chciałeś dokonać rzucając się do Sekwany? czyś był zazdrosny o machinę hydrauliczną z mostu Notre-Dame? Och! gdybyś ty znał moje życie! Och! wykrzyknął Emil nie myślałem, że jesteś tak banalny; to frazes mocno zużyty. Nie wiesz, że wszyscy mamy pretensję do tego, że cierpimy więcej od drugich? Ach! westchnął Rafael. Ależ ty jesteś skończony błazen ze swoim: ach! No, gadaj: czy jaka duszna lub cielesna choroba zmu sza cię co rano ściągać skurczem własnych mięśni konie, które wieczór mają cię rozszarpać, jak niegdyś Damiensa. Czyś zjadł własnego psa, na surowo, bez soli, na poddaszu? Czy własne dziecko mówiło ci kiedy: "Jestem głodne?". Czyś sprzedał włosy kochan ki, aby iść grać? Czyś śpieszył kiedy do fałszywego mieszkania płacić fałszywy weksel na nazwisko fałszy wego wuja, z obawą, że przybędziesz za późno? Ga daj, słucham! Jeśliś chciał rzucić się w wodę dla kobiety, dla protestowanego weksla albo z nudów, wyrzekam się ciebie. Wyspowiadaj się, nie kłam; nie żądam od ciebie pamiętników historycznych. Bądź zwłaszcza tak zwięzły, jak tylko pozwoli ci twoje pijaństwo; jestem wymagający jak czytelnik a senny jak paniusia na nieszporach. Biedny głupcze! rzekł Rafael. Od kiedyż to cierpienia mierzą się inaczej niż wrażliwością? Skoro osiągniemy ten stopień wiedzy, który nam pozwoli 82 pisać historię naturalną serc, mianować je, dzielić na rodzaje, gatunki, rodziny, skorupiaki, kopalne, ja szczurki, wymoczki... czy ja wiem na co? wówczas, zacny przyjacielu, będzie rzeczą dowiedzioną, że ist nieją serca czułe, delikatne jak kwiaty, łamiące się jak one od lekkiego trącenia, którego inne serca, mineral ne, nawet nie odczują... Och! przez litość, bez przedmowy rzekł Emil z miną wpółroześmianą, wpółmiłosierną, biorąc Rafaela za rękę. II KOBIETA BEZ SERCA Po chwili milczenia Rafael machnął ręką i rzekł: Nie wiem, doprawdy, czy nie trzeba przypisać oparom wina jasności wzroku, która pozwala mi objąć w tej chwili moje życie niby obraz, w którym wiernie są oddane postacie, barwy, cienie, światło, półtony... Ta poetycka gra wyobraźni nie dziwiłaby mnie, gdyby jej nie towarzyszyła wzgarda dla minio nych cierpień i radości. Widziane na odległość życie moje kurczy się wskutek pewnego psychicznego zjawi ska. Ową długą i powolną mękę, która trwała dziesięć lat, można dziś oddać w kilku słowach, w których cierpienie będzie już tylko myślą, a przyjemność re fleksją. Rozumuję zamiast czuć... Jesteś nudny jak komentarz do paragrafu wykrzyknął Emil. Być może odparł Rafael spokojnie. Toteż 83 . aby nie nadużywać twoich uszu, oszczędzę ci pier wszych siedemnastu lat mego życia. Do owej pory żyłem jak ty, jak tysiąc innych, życiem konwiktu, którego urojone niedole i rzeczywiste uciechy stano wią czar naszych wspomnień; piękne życie, na którego prace spoglądamy z lekceważeniem, a które wszakże nauczyło nas pracować... Przejdź do dramatu rzekł Emil z komiczną żałością. Kiedym opuścił kolegium ciągnął Rafael prosząc gestem o cierpliwość ojciec ujął mnie w su rowe karby, pomieścił mnie obok swego gabinetu; kładłem się o dziewiątej wieczór, wstawałem o piątej rano. Ojciec życzył sobie, abym porządnie przeszedł prawo; chodziłem równocześnie na wykłady i do adwokata; ale zajęcia moje były tak surowo zamknięte w czasie i przestrzeni, ojciec żądał przy obiedzie tak ścisłego rachunku... Co mnie to obchodzi? przerwał Emil. Niechże cię diabli porwą! odparł Rafael. Jakże chcesz pojąć moje uczucia, jeśli ci nie opowiem faktów, które oddziałały na mą duszę, które nazna czyły ją ciągłym lękiem i utrzymały mnie długo w młodzieńczej naiwności? Zatem do dwudziestego pierwszego roku uginałem się pod despotyzmem zi mnym jak reguła klasztorna. Aby oddać smutek mego życia, wystarczy odmalować ci mego ojca: wysoki i chudy, ostry profil, blada cera, zwięzły w słowach, dokuczliwy jak stara panna, drobiazgowy jak biuro krata. Ojcostwo jego bujało nad mymi płochymi i ra dosnymi myślami i wzięło je niby słomiana kopuła. 84 Kiedym się zbliżał z tkliwością, przyjmował mnie jak dzieciaka, który ma powiedzieć głupstwo; lękałem się go o wiele więcej niż niegdyś nauczycieli, dla niego miałem zawsze osiem lat. Mam uczucie, że go widzę jeszcze. W brązowym surducie, w którym trzymał się prosto jak świeca, podobny był do wędzonego śledzia, zawiniętego w brunatną okładkę pamfletu. Mimo to kochałem ojca: w gruncie był sprawiedliwy. Może surowość nie działała odpychająco, kiedy wspiera ją tęgi charakter, czystość obyczajów i dobroć. Jeżeli ojciec nie zostawiał mnie nigdy samego, jeżeli do dwudziestego roku nie zostawił mi nigdy do rozpo rządzenia dziesięciu franków, dziesięciu głupich fran ków olbrzymi skarb, którego pragnienie budziło we mnie obrazy niewysłowionych rozkoszy starał się bodaj dostarczyć mi jakichś rozrywek. Zapowie dziawszy coś przyjemnego na kilka miesięcy z góry, prowadził mnie do teatru, na koncert, na bal, gdzie spodziewałem się znaleźć kochankę. Kochanka! to była dla mnie niezależność. Ale, nieśmiały i wstydli wy, nie posiadając języka salonów i nie znając nikogo, wracałem do domu z sercem wciąż dziewiczym, wez branym od pragnień. Nazajutrz okulbaczony przez ojca niby koń żołnierski, znów szedłem do adwokata, na wykłady, do sądu. Zboczyć z drogi, jaką wytyczył mi ojciec, znaczyło narazić się na jego gniew; groził mi, że za pierwszym wykroczeniem wsadzi mnie jako majtka na statek płynący na Antyle. Toteż odczuwałem straszliwy lęk, kiedy przypadkiem dałem się wyciągnąć na parę go dzin na jakąś rozrywkę. Wystaw sobie nieokiełzaną 85 . wyobraźnię, serce wezbrane po brzegi miłością, duszę najtkliwszą, mózg nabrzmiały poezją, wciąż w obliczu człowieka szorstkiego, żółciowego, oziębłego; słowem, skojarz młodą dziewczynę ze szkieletem, a pojmiesz istnienie, którego sceny mogę ci tylko opowiedzieć; plany ucieczki rozwiewające się na widok ojca, rozpa cze ukojone snem; dławione pragnienia, posępne me lancholie wyżywające się w muzyce. Niedole moje parowały ze mnie w melodiach. Beethoven i Mozart byli mymi dyskretnymi powiernikami. Dziś uśmiecham się wspominając przesądy, które nie pokoiły moje sumienie w owej epoce niewinności. Gdybym przekroczył próg restauracji, myślałbym, że jestem zrujnowany. Kawiarnia była dla mnie przybyt kiem rozpusty, gdzie ludzie tracą honor i majątek. Co się tyczy gry, trzeba by mieć na nią! Och! gdybym cię nawet miał uśpić, muszę ci opowiedzieć jedną z naj straszliwszych radości mego życia, jedną z owych radości zatapiających w sercu szpony, jak rozpalone żelazo wpija się w bark skazańca. Byłem na balu u księcia de Navarreins, krewniaka mego ojca. Ale aby dobrze zrozumieć moje położenie, dowiedz się, że miałem wytarte ubranie, koślawe trzewiki, drelichowy krawat i znoszone rękawiczki. Zaszyłem się w kąt, aby swobodnie jeść lody i przyglądać się kobietom. Ojciec spostrzegł mnie. Wiedziony myślą, której nigdy nie odgadłem, tak oszołomił mnie ten akt zaufania, po wierzył mi sakiewkę i klucze. O dziesięć kroków ode mnie kilku mężczyzn grało. Słyszałem brzęk złota. Miałem dwadzieścia lat; marzyłem, aby spędzić jeden cały dzień nurzając się w orgiach młodości. Była to 86 rozpusta ducha, której analogii nie znalazłbyś ani w kaprysach kurtyzany, ani w marzeniach młodej panny. Od roku marzyłem siebie samego w wykwint nym stroju, w powozie, z piękną kobietą przy boku, z pańską miną, na obiedzie u Very'ego, wieczorem w teatrze... Zdecydowany byłem nie wrócić do ojca aż nazajutrz, ale zbrojny intrygą zawilszą niż samo Wese le Figura, w której nie podobna byłoby mu się roze znać. Oszacowałem całą tę rozkosz na pięćdziesiąt talarów: byłem jeszcze pod naiwnym urokiem stu denckich wybryków! Schroniłem się tedy do buduaru, gdzie sam z płoną cymi oczyma, drżącymi rękami policzyłem ojcowskie pieniądze: sto talarów! Jak gdyby wywołane tą sumą rozkosze mej eskapady zjawiły się przede mną tańcząc jak makbetowe czarownice wokół swego kotła, ale kuszące, drżące, urocze! Uczułem się zdecydowanym łajdakiem. Nie zważając na szum w uszach ani na bi cie serca, wziąłem dwie dwudziestofrankówki, które widzę jeszcze! Daty na nich były zatarte, twarz Bonapartego skrzywiła się szyderczo. Schowawszy sakiew kę, poszedłem do stołu, trzymając sztuki złota w wil gotnej dłoni, krążąc dokoła graczy jak jastrząb. Drę czony nieopisanym lękiem, zatoczyłem dokoła siebie bystre spojrzenie. Pewien, że nikt znajomy mnie nie widzi, postawiłem za jakimś tłustym i jowialnym czło wiekiem, na którego głowie skupiłem więcej modłów i życzeń, niż się ich wznosi do nieba przez czas trzech nawałnic. Następnie, ze zdumiewającym jak na mój wiek makiawelizmem, stanąłem koło drzwi, patrząc i nie widząc nic. Dusza moja bujała koło nieszczęsne87 . go zielonego sukna. Od tego wieczora datuję pierwsze fizjologiczne spojrzenie, któremu zawdzięczam ową przenikliwość, pozwalającą mi podchwycić niektóre tajemnice naszej dwoistej natury. Stałem plecami do stolika, gdzie się rozgrywało moje przyszłe szczęście, szczęście o tyle może głębsze, że zbrodnicze, między graczami a mną znajdowało się parę rzędów ludzi; szmer głosów nie pozwolił mi rozróżnić brzęku złota mieszającego się z tonami orkiestry. Mimo tych przeszkód, siłą namiętności, która ma przywilej unice stwienia czasu i przestrzeni, rozumiałem wyraźnie sło wa graczy, znałem ich punkty, widziałem, który z nich wyświęcił króla, tak jakbym patrzał w ich karty; o dziesięć kroków od gry bladłem od jej kaprysów. Naraz ojciec przeszedł koło mnie, zrozumiałem słowa Pisma: "Duch Boży przeszedł przed jego obliczem!". Wygrałem. Poprzez rój mężczyzn, krążących dokoła graczy, podbiegłem ze zwinnością węgorza, który się wymyka przez oczko siatki. Nerwy moje, dotąd bo leśnie napięte, zadrgały radośnie. Byłem jak skaza niec, który, idąc na śmierć, spotkał króla. Przypadko wo jakiś pan w orderach zażądał czterdziestu fran ków, których brakło. Niespokojne oczy spoczęły na mnie podejrzliwie, zbladłem, krople potu wystąpiły mi na czoło. Zbrodnia, żem okradł ojca, była sowicie pomszczona! Wówczas poczciwy grubas rzekł głosem zaiste anielskim: "Wszyscy ci panowie postawili" i wypłacił mi czterdzieści franków. Podniosłem głowę i spojrzałem tryumfująco. Włożywszy do sakiewki ojca złoto, które wziąłem, postawiłem jeszcze raz swój zysk za tym zacnym panem, który dalej wygrywał. Z chwilą gdym był posiadaczem stu sześćdziesięciu franków, zawinąłem je w chusteczkę tak, aby nie mogły ruszać się ani dzwonić w czasie powrotu do domu i przestałem grać. Coś robił przy grze? spytał ojciec, gdyśmy siadali do dorożki. Przyglądałem się odpowiedziałem drżący. Hm odparł ojciec nie byłoby nic nadzwy czajnego, gdybyś musiał przez ambicję postawić parę groszy. W oczach świata jesteś już dość dorosły, aby mieć prawo popełniać głupstwa. Toteż nie miałbym ci za złe, Rafaelu, gdybyś sięgnął do mej sakiewki... Nie odpowiedziałem. Skorośmy się znaleźli w do mu, oddałem ojcu klucze i pieniądze. Wszedszy do pokoju, wysypał złoto na kominek, policzył, obrócił się do mnie dość łaskawie i rzekł, czyniąc po każdym zdaniu znaczącą pauzę: Mój synu, kończysz niebawem dwadzieścia lat. Jestem z ciebie zadowolony. Trzeba ci wyznaczyć pensję choćby po to, aby cię nauczyć oszczędności, znajomości życia. Od dziś będę ci dawał sto fran ków miesięcznie. Będziesz rozporządzał nimi, jak ze chcesz. Oto twój pierwszy kwartał, dodał głaszcząc słupek złota, jakby dla sprawdzenia kwoty. Wyznaję, że już miałem rzucić się ojcu do nóg, wyznać mu, że jestem opryszkiem, łajdakiem, gorzej jeszcze: kłamcą! Wstyd mnie powstrzymał. Chciałem go uściskać, odsunął mnie lekko. Teraz jesteś mężczyzną, moje dziecko rzekł. To, co czynię, to prosta i słuszna rzecz, za którą nie powinieneś mi dziękować. Jeśli mam pra89 . wo do twej wdzięczności, Rafaelu ciągnął łagod nie, ale z godnością to za to, żem umiał chro nić twą młodość od nieszczęść, które pożerają mło dych ludzi w Paryżu. Odtąd będziemy przyjaciółmi. Za rok zostajesz doktorem praw. Nabyłeś, nie bez przykrości i wyrzeczeń, gruntownej wiedzy oraz zamiłowań niezbędnych dla polityka. Zrozum mnie Ra faelu. Ja nie chcę zrobić z ciebie adwokata ani rejen ta, ale męża stanu, iżbyś stał się chlubą naszego bied nego domu... Do jutra! dodał odprawiając mnie zagadkowym gestem. Od tego dnia ojciec wtajemniczył mnie szcze rze w swoje projekty. Byłem jedynak, matkę straci łem od dziesięciu lat. Niegdyś, nie zadowalając się przywilejem orania ziemi ze szpadą przy boku, oj ciec mój, głowa rodu niemal zapomnianego w Owernii, przybył do Paryża, aby tam szukać szczę ścia. Obdarzony sprytem, który, o ile towarzyszy mu energia, daje taką przewagę południowcom, do szedł bez wielkich stosunków do tego, że zajął silną pozycję w samym sercu władzy. Rewolucja podcięła jego karierę; ale zdołał zaślubić dziedziczkę wiel kiego domu i za Cesarstwa miał już przywrócić na szemu rodowi dawną świetność. Restauracja, któ ra zwróciła znaczne dobra mojej matce, zrujnowa ła ojca. Nabywszy swego czasu rozległe ziemie, nadane przez cesarza jego generałom, a położone za granicą, szamotał się od dziesięciu lat z likwi datorami i dyplomatami, z bawarskimi i pruski mi sądami, aby się utrzymać przy własności nie szczęsnych dotacyj. Ojciec pchnął mnie w labirynt 90 tego olbrzymiego procesu, od którego zależał nasz los. Mogliśmy być skazani na zwrot dochodów, zysku z wyrębów drzewa dokonanych między rokiem 1814 a 1817; w takim razie majątek matki ledwie wystar czyłby na to, aby ocalić cześć naszego nazwiska. Toteż w dniu, w którym ojciec wyzwolił mnie poniekąd, wszedłem w najbardziej obmierzłe jarzmo. Musiałem walczyć jak na polu bitwy, pracować dzień i noc, obchodzić polityczne figury, przemawiać do ich reli gijnych uczuć, próbować zainteresować tych ludzi w naszej sprawie, zjednywać ich, ich żony, ich słu żących, ich psy i pokrywać to ohydne rzemiosło wy kwintnym żarcikiem. Pojąłem zgryzoty, których pięt no skaziło twarz mego ojca. Blisko rok wiodłem na pozór życie światowca, ale ta śwatowość oraz gorli wość moja w stosunkach z możnymi krewniakami albo z ludźmi, którzy mogli nam być użyteczni, po krywały olbrzymią pracę. Każda moja rozrywka była mową adwokacką, każda rozmowa memoriałem. Dotąd byłem cnotliwy z musu; ale od tej chwili, lękając się jakimś zaniedbaniem spowodować ruinę ojca lub własną, stałem się swoim własnym tyranem, nie śmiałem sobie pozwolić na żadną rozrywkę ani wydatek. Za młodu, kiedy życie nie starło z nas jeszcze owego kwiatu uczucia, świeżości myśli, szla chetnej czystości sumienia, nie pozwalającej nam pak tować ze złem, czujemy żywo nasze obowiązki; honor przemawia głośno i umie nakazać posłuch; jesteśmy szczerzy bez zastrzeżeń: taki byłem wówczas. Chcia łem odpowiedzieć zaufaniu ojca; niegdyś byłbym mu z rozkoszą ściągnął drobną sumkę; ale dźwigając 91 . wspólnie z nim brzemię jego spraw, jego nazwiska, jego domu, byłbym mu oddał po kryjomu swoje mie nie, swoje nadzieje, tak jak mu poświęcałem swoje przyjemności, szczęśliwy z mego poświęcenia! Toteż kiedy pan de Villele wygrzebał, jakby umyślnie dla nas, dekret cesarski o umorzeniach, który wtrącił nas w ruinę, podpisałem sprzedaż mego mienia, zosta wiając sobie jedynie bezwartościową wyspę na Loarze, gdzie znajdował się grób matki. Dzisiaj nie zbrakło by może argumentów, kruczków, względów filozofi cznych, filantropijnych i politycznych, aby mnie zwol nić od tego, co mój adwokat nazywał głupstwem, ale mając dwadzieścia jeden lat jest się, powtarzam, samą szlachetnością, ciepłem, miłością. Łzy, którem ujrzał w oczach ojca, były dla mnie najpiękniejszym majątkiem, a wspomnienie tych łez nieraz było mi pociechą w nędzy. W dziesięć miesięcy po spłacie wierzycieli ojciec umarł ze zgryzoty; ubóstwiał mnie i przywiódł mnie do ruiny! ta myśl zabiła go. W r. 1826, mając dwadzieścia dwa lat, późną jesienią, sze dłem zupełnie sam za pogrzebem mego pierwszego przyjaciela, mego ojca. Mało który człowiek znalazł się sam na sam ze swymi myślami za trumną, zgubio ny w Paryżu, bez przyszłości, bez majątku. Sieroty przygarnięte przez miłosierdzie publiczne mają bodaj jako przyszłość pole bitwy, za ojca rząd lub prokura tora, za schronienie przytulisko. Ja nie miałem nic! W trzy miesiące później komornik wręczył mi tysiąc sto dwadzieścia franków pozostałość ze spadku po ojcu. Wierzyciele zmusili mnie do sprzedaży ruchomo ści. Przyzwyczajony od dziecka wysoko szacować 92 przedmioty zbytku, które mnie otaczały, nie mogłem się wstrzymać od zdziwienia na widok tej resztki. Och! rzekł komornik to wszystko było bardzo rokoko! Okropne słowo, które warzyło wszystkie wiary me go dzieciństwa i odzierało mnie z pierwszych złudzeń, najdroższych ze wszystkich. Majątek mój streszczał się w wykazie sprzedaży, przyszłość spoczywała w płó ciennym woreczku zawierającym tysiąc sto dwadzieś cia franków, społeczeństwo widziałem w osobie ko mornika, który mówił ze mną w kapeluszu na gło wie... Służący, który mnie kochał i któremu matka zapisała niegdyś czterysta franków dożywocia, Jonatas, rzekł opuszczając dom, z którego tak często wy jeżdżałem radośnie powozem: Niech pan będzie oszczędny, panie Rafaelu. Poczciwiec płakał. Oto, drogi Emilu, wydarzenia, które pokierowały moim losem, przekształciły mą duszę i wtrąciły mnie już za młodu w najfatalniejszą pozycję rzekł Rafael po pauzie. Więzy rodzinne, słabe zresztą, łączyły mnie z kilkoma bogatymi domami, do których własna duma wzbroniłaby mi wstępu, gdyby wzgarda i obo jętność nie były mi zamknęły drzwi. Mimo iż spo krewniony z osobami wpływowymi i szczodrymi swą protekcją dla obcych, nie miałem krewnych ani pro tektorów. Duma moja, wciąż dławiona, zamknęła się w sobie. Mimo iż z gruntu szczery i prosty, musiałem się wydawać zimnym obłudnikiem; despotyzm ojca odjął mi wiarę w siebie; byłem niezręczny i nieśmiały, nie wierzyłem, aby mój głos mógł mieć jakiś urok, nie 93 . podobałem się sobie, widziałem się sobie brzydki, wstydziłem się własnego spojrzenia. Mimo głosu, któ ry winien podtrzymywać utalentowanych ludzi w ich walkach i który mi krzyczał: "Śmiało! naprzód!" mi mo nagłych przejawów mej siły w samotności, mimo nadziei, jaka mnie ożywiała, kiedy porównywałem podziwiane przez publiczność utwory z tymi, które się lęgły w mojej myśli, wątpiłem o sobie jak dziecko. Trawiła mnie bezgraniczna ambicja, sądziłem, że je stem przeznaczony do wielkich rzeczy, a czułem się pogrążony w nicości. Potrzebowałem ludzi, a nie mia łem przyjaciół. Trzeba mi było torować sobie drogę, a byłem sam, nie tyle nieśmiały, ile wstydliwy. Jak wszystkie stare dzieci, marzyłem o szczytnej miłości. Znałem gromadkę rówieśników, fanfaronów, którzy szli z podniesioną głową, plotąc byle co, przysiadając się śmiało do kobiet dla mnie najbardziej imponu jących, mówiąc impertynencje, mizdrząc się, częstując się wzajem najładniejszymi istotami, skłaniając (istot nie lub rzekomo) głowę na wszystkich poduszkach. Ci stroili miny ludzi przesyconych rozkoszą, patrząc na najcnotliwsze, na najuczciwsze kobiety, jak na łatwą zdobycz, dla której ujęcia wystarczy parę słów, śmiel szy gest, zuchwałe spojrzenie! Klnę się na duszę i sumienie, zdobycie władzy lub sławy wydawało mi się łatwiejszym tryumfem niż po wodzenie u kobiety wysoko położonej, młodej, inteli gentnej i pełnej wdzięku. Tak więc dreszcze mego serca, moje uczucia uwielbienia zdawały mi się sprze czne z zasadami społeczeństwa. Byłem śmiały, ale tylko w duszy. Dowiedziałem się później, że kobiety 94 nie chcą, aby je wyżebrywać; widziałem wiele takich, które ubóstwiałem z daleka, którym oddawałem du szę, energię nie lękającą się poświęceń ani tortur: należały do głupców, których nie chciałbym za loka jów. Ileż razy niemy, bez ruchu, podziwiałem bóstwo moich marzeń, wyłaniające się wśród balu, wówczas poświęcałem w myśli swoje istnienie wiekuistym pie szczotom, zamykałem wszystkie me nadzieje w jed nym spojrzeniu i w ekstazie młodzieńczej ofiarowywa łem jej miłość wyższą ponad zdrady. Bywały chwile, że oddałbym życie za jedną noc. I ot, nie znalazłszy nigdzie uszu, w które bym przelał me namiętne słowa, spojrzeń, w których bym złożył swoje spojrzenia, nie znalazłszy serca na miarę mego serca, żyłem w mę czarniach jałowej żądzy, czy to z braku śmiałości lub sposobności, czy przez niedoświadczenie. Może straci łem nadzieję, aby mnie zrozumiano, lub drżałem, że rozumieją mnie zbyt dobrze. Mimo to nosiłem w sobie burzę, gotową wybuchnąć za lada życzliwym spojrze niem. Mimo iż gotowy wziąć byle spojrzenie lub sło wo za dobrą monetę, nigdy nie ośmieliłem się przemó wić ani zmilczeć w porę. Z nadmiaru ucczucia słowa moje były bezbarwne a milczenie głupie. Byłem, tak, za naiwny dla społeczeństwa żyjącego w blasku świec, wyrażającego wszystkie uczucia we frazesach lub for mułach narzuconych modą. Nie umiałem mówić milcząc ani milczeć mówiąc... W rezultacie, nosząc w sobie ognie, które mnie paliły, mając duszę podobną tym, za którymi kobiety tęsknią, trawiony ową gorączką, której one tak są łakome, posiadając siłę, którą się chełpią głupcy, spo95 . tykałem się u kobiet z przewrotnym okrucieństwem. Toteż podziwiałem naiwnie salonowych bohaterów, kiedy obnosili swoje tryumfy; nie podejrzewałem ich o kłamstwo. Popełniłem bez wątpienia ten błąd, że pragnąłem miłości na słowo; w sercu kobiety lekkiej i płochej, spragnionej zbytku, pijanej próżnością, chciałem znaleźć wielką i silną miłość, potężną na miętność, ocean, który tłukł się w moim sercu. Och! być stworzonym do miłości, do tego, by uszczęśliwić kobietę, i nie znaleźć nikogo, nawet jakiejś odważnej i szlachetnej Marceliny ani starzejącej się markizy! Nosić skarby w sakwie żebraka i nie spotkać jakiegoś podlotka, jakiejś młodej dziewczyny, która by je po dziwiała! Często chciałem się zabić z rozpaczy. Aleś ty dziś tragiczny! wykrzyknął Emil. Pozwól mi się rozprawić z moim życiem odparł Rafael. Jeżeli przyjaźń twoja nie ma siły wysłuchać moich lamentacyj, jeżeli nie możesz mi skredytować pół godziny nudy, śpij! Ale nie żądaj w takim razie ode mnie rachunku z mego samobój stwa, samobójstwa, które szemrze, pręży się, które mnie woła i które pozdrawiam. Aby sądzić człowieka, trzebaż być wtajemniczonym w jego myśli, nieszczę ścia, wzruszenia; materialne fakty, to tylko chronolo gia, historia dla głupców! Gorycz, z jaką to było powiedziane, uderzyła Emila tak, że od tej chwili słuchał Rafaela z całą uwagą, patrząc weń tępym wzrokiem. Ale ciągnął opowiadający obecnie światło, które barwi te wypadki, daje im nową fizjonomię. Porządek rzeczy, który uważałem niegdyś za nieszczę96 ście, wydał może owe przymioty, którymi chlubiłem się później. Filozoficzna ciekawość, wytężona praca, zamiłowanie do lektury, które od siódmego roku aż do wejścia w świat wypełniały moje życie, czyż nie wyposażyły mnie ową łatwością i siłą, z jaką, jeśli mam ci wierzyć, umiem oddać swoje myśli i kroczyć naprzód w polu ludzkiego poznania? Samotność, na jaką byłem skazany, nawyk dławienia swych uczuć i swego życia we własnym sercu, czyż nie obdarzyły mnie zdolnością porównywania, rozmyślania? Nie rozpraszając się w światowych uciechach, które zdrab niają najpiękniejszą duszę i czynią z niej łachman, czyż wrażliwość moja nie skupiła się, aby się stać udoskonalonym organem woli, wyższej niż napór na miętności? Nie zrozumiany przez kobiety, przypom niałem sobie, żem je obserwował z bystrością wzgar dzonego uczucia. Pojmuję obecnie, że szczerość mego charakteru musiała je odstręczać. Może kobiety chcą trochę fałszu? Ja, który jestem kolejno, w jednej go dzinie, mężczyzną i dzieckiem, pustakiem i myślicie lem, wolnym od przesądów, a pełnym zabobonów, który jestem często kobietą jak one, czyż w mojej naiwności nie musiałem się im wydać cynikiem? czy stości moich myśli czyż nie musiały brać za rozpustę? Wiedza była im nudą, miękkość słabością. Ta żywość wyobraźni, nieszczęście poetów, czyniła mnie zapewne w ich oczach istotą niezdolną do miłości, chwiejną, bez energii. Wydawałem się niezdarą, kiedym milczał; płoszyłem je może, gdy chciałem być miły: dość że ko biety wydały na mnie wyrok. Przyjąłem ten sąd świata ze łzami bólu. Niedola ta wydała swój owoc. Pragną97 . łem zemścić się na społeczeństwie, pragnąłem posiadać duszę wszystkich kobiet ujarzmiając ich inteligencję, widzieć spojrzenia wlepione we mnie, gdy służący oznajmi w progu moje nazwisko! Od dzieciństwa mia nowałem się wielkim człowiekiem, uderzyłem się w czoło, powiadając sobie jak Andre Chenier na stop niach gilotyny: "Jest tutaj coś". Czułem w sobie, tak mi się zdawało, zdolność wyrażenia myśli, stworzenia systemu, posunięcia naprzód wiedzy o człowieku... O mój Emilu, dziś, kiedy mam ledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy jestem pewny, że umrę nieznany, nie posiadłszy kobiety, o której marzyłem, pozwól mi opowiedzieć sobie moje szaleństwa! Czy nie braliśmy wszyscy, mniej lub więcej, naszych pragnień za rzeczy wistość? Och! nie chciałbym za przyjaciela młodego człowieka, który w marzeniach nie splatał sobie wień ców, nie budował sobie jakiegoś piedestału lub nie roił tkliwych kochanek. Ja bywałem generałem, cesarzem; byłem Byronem i znów niczym. To igrałem na szczy tach spraw ludzkich, to znów widziałem, że trzeba mi dopiero przebyć wszystkie góry, wszystkie trudności. Ta olbrzymia, kipiąca we mnie ambicja, ta wspaniała wiara w los, która może przeradza się w geniusz, o ile człowiek nie da sobie oskubać duszy przy zetknięciu z życiem, tak jak baran zostawia wełnę na cierniach, przez które się przedziera wszystko to ocaliło mnie. Chciałem się okryć sławą i pracować w zaciszu dla kochanki, którą spodziewałem się mieć kiedyś. Wszystkie kobiety streszczały się w jednej; a tę kobietę miałem nadzieję spotkać w każdej, którą ujrzałem; ale ponieważ widziałem królowę w każdej, każda powin98 na by jak królowa aby ośmielić swego kochanka wyjść naprzeciw mnie, cierpiącego, biednego i nie śmiałego. Ach, dla tej, która by się mnie użaliła, miałem w sercu, poza miłością, tyle wdzięczności, że byłbym ją ubóstwiał całe życie. Później to, co widziałem, nauczy ło mnie okrutnych prawd. Tak więc, drogi Emilu, groziło mi, że będę wiecznie sam. Kobiety taka już właściwość ich umysłu zwykły widzieć w człowieku niepospolitym tylko jego wady, a w głupcu tylko przymioty; czują sympatię do przymiotów głupca, któ re schlebiają ich własnym wadom, gdy człowiek wyższy nie dostarcza im tyle przyjemności, aby okupić swoje niedostatki. Talent jest jak febra: żadna kobieta nie ma ochoty dzielić jedynie napadów; każda chce znaleźć w kochanku zadowolenie swej próżności. Nawet w nas kochają one siebie! Człowiek biedny, dumny, artysta, twórca, czyż nie uraża ich swym egoizmem? Stwarza dokoła siebie wir myśli, spowija weń wszystko, nawet swą kochankę, która musi dążyć za jego ruchem. Czyż kobieta nawykła do pochlebstw może uwierzyć w mi łość takiego człowieka? czy będzie go szukała? Taki kochanek nie ma czasu odgrywać przy jej kozetce komedyjek czułości, na które kobiety są tak łase i które stanowią tryumf mężczyzn fałszywych i zimnych. Brak mu czasu na swoje prace, jakżeby go trwonił na to, aby się rozdrabniać, aby się stroić szychem? Byłem gotów oddać życie od jednego razu, nie rozmieniałbym go na drobne. Nadskakiwania jakiegoś fircyka, załatwiającego zlecenia mizdrzącej się kobiet ki, mają w sobie coś, co mierzi artystę. Miłość i tyl99 . ko miłość wystarcza biednemu i wielkiemu człowie kowi; chce wszystkich jej poświęceń. Istoty, które trawią życie na przymierzaniu kaszmirów, manekiny mody, nie są zdolne do poświęcenia, wymagają go, widzą w miłości słodycz rozkazywania, a nie posłu szeństwa. Prawdziwa małżonka sercem, ciałem, krwią daje się ciągnąć tam, gdzie idzie ten, w którym miesz ka jej życie, siła, chwała, szczęście. Ludziom genial nym trzeba kobiet wschodnich, których jedyną myślą byłaby troska o ich potrzeby; dla nich nieszczęście, to rozdzźwięk między pragnieniem a środkami. Ja, któ rym się uważał za geniusza, kochałem właśnie te lale! Mając pojęcie o świecie tak dzikie, mając pretensję wspiąć się do nieba bez drabiny, posiadając skarby bez obiegu, zbrojny wiadomościami, które przeciążały moją pamięć i których jeszcze nie strawiłem; znalazł szy się bez krewnych, bez przyjaciół, sam, w najokrutniejszej pustyni, pustyni wybrukowanej, pustyni lud nej, myślącej, żyjącej, gdzie wszystko jest ci więcej niż wrogie, jest ci obojętne! powziąłem zamiar szalony, ale naturalny; miał on w sobie coś absurdalnego, co mi dodało siły. Był to niby zakład przeciw samemu sobie, zakład, w którym byłem wraz graczem i stawką. Oto mój plan. Moich tysiąc sto franków miało mi starczyć na trzy lata. Udzieliłem sobie tego czasu na dzieło zdolne ściągnąć na mnie uwagę, dać mi majątek lub nazwisko. Cieszyłem się, że będę żył chlebem i mlekiem niby pustelnik w Tebaidzie, w świecie książek i myśli, niemożliwym w zgiełku Paryża, w sferze pracy i ciszy, gdzie jak poczwarka motyla budowałem sobie grób, aby się odrodzić świet100 nym i wspaniałym. Zaryzykować śmierć, aby zdobyć życie! Sprowadzając istnienie do tego, co niezbędne, uważałem, że trzysta sześćdziesiąt pięć franków na rok winno starczyć... W istocie, ta szczupła kwota wystarczyła mi, pókim się godził poddawać swojej klasztornej regule. To niemożliwe! wykrzyknął Emil. Żyłem tak blisko trzy lata odparł Rafael z dumą. Policzmy! dodał. Trzy su chleb, dwa mleko, trzy wędlina, oto, co mi broniło umrzeć z gło du i utrzymywało mój umysł w osobliwej jasności. Stwierdziłem, wiesz, cudowny wpływ diety na wy obraźnię. Mieszkanie kosztowało mnie trzy su dzien nie, zużywałem na noc za trzy su oliwy, sam sprząta łem pokój, nosiłem flanelowe koszule, aby wydawać jedynie dwa su dziennie na pranie. Opał wynosił nie więcej niż dwa su dziennie. Miałem zapas ubrania, bielizny na trzy lata; postanowiłem ubierać się tylko na wykłady i do biblioteki. To dopiero osiemnaście su: zostawało mi dwa su na nieprzewidziane okolicz ności. Przypominam sobie, iż przez ten długi okres pracy nie przebywałem nigdy mostu des Arts ani nie kupiłem wody; chodziłem co rano do studni na plac Saint-Michel. Och! znosiłem hardo ubóstwo. Czło wiek, który przeczuwa piękną przyszłość, kroczy przez nędzę jak niewinny na szafot, nie wstydzi się. Nie chciałem przewidywać choroby. Jak Akwilina myślałem o szpitalu bez lęku. Nie wątpiłem ani chwili o swoim zdrowiu. Zresztą biedakowi nie wolno się kłaść aż po to, by umrzeć. Ostrzygłem włosy od chwili, w której anioł miłości lub dobroci... 101 . Ale nie chcę uprzedzać wypadków. Dowiedz się jedynie, że, w braku kochanki, żyłem z wielką myślą, z marzeniem, z kłamstwem, w które wszyscy mniej lub więcej zaczynamy wierzyć. Dziś śmieję się z siebie, z owego mnie, może świętego i wzniosłego, który już nie istnieje. Społeczeństwo, świat, obyczaje, wi dziane z bliska, odsłoniły mi niebezpieczeństwo mojej niewinnej wiary oraz zbyteczność mej żarliwej pracy. Te zapasy niepotrzebne są ludziom ambitnym. Lekki powinien być tobołek tego, kto biegnie za Fortuną! Błędem ludzi wyższych jest, że trawią młode lata na tym, aby stać się godnymi jej łaski. Gdy biedacy gro madzą swoją siłę i wiedzę, aby udźwignąć brzemię potęgi, która ucieka przed nimi, intryganci, bogaci w słowa, a wyzuci z myśli, kręcą się, biorą na lep głupców, wciskają się w zaufanie dudków. Jedni uczą się, drudzy idą naprzód; jedni są skromni, drudzy śmiali. Człowiek genialny tai swą dumę, człowiek sprytny paraduje swoją: siłą rzeczy musi dojść do celu. Ludzie będący przy władzy tak potrzebują wierzyć w wartości już gotowe, w czelne talenty, że dzieciń stwem jest, aby prawdziwy uczony spodziewał się na gród od ludzi. Nie chcę zaiste parafrazować komuna łów cnoty, owej pieśni nad pieśniami nie uznanych geniuszów: chcę wytłumaczyć częsty sukces ludzi miernych. Niestety! nauka jest tak dobrą matką, że może zbrodnią jest żądać od niej innej nagrody niż czyste i słodkie radości, jakimi karmi swoje dzieci. Przypominam sobie, jak czasem wesoło maczałem chleb w mleku, siedząc przy oknie dla odetchnięcia powietrzem, szybując wzrokiem nad krajobrazem da102 chów brązowych, szarych, czerwonych, porosłych żół tym lub zielonym mchem. O ile w początkach widok ten zdawał mi się jednostajny, rychło odkryłem w nim osobliwe piękności. Wieczorem jasne smugi strzela jące z nie domkniętych okiennic ożywiały czarną głąb tej oryginalnej krainy. To znów blade światła rzucały z dołu, poprzez mgłę, żółte odblaski i lekko znaczyły łamaną linię tych stłoczonych dachów, ocean nieru chomych fal. Niekiedy rzadkie postacie ukazywały się w tej pustyni; wśród kwiatów wiszącego ogrodu do strzegałem kościsty profil staruszki polewającej na sturcje lub w ramie zbutwiałej okiennicy młodą dzie wczynę, która myśląc, że jest sama, rozbierała się: widać było jedynie piękne czoło i włosy podniesione w górę białym ramieniem. Podziwiałem na rynnach nikłą roślinność, biedne trawki rychło unoszone burzą. Studiowałem mchy, ich kolory ożywione de szczem, które pod działaniem słońca zmieniały się w brunatny aksamit o kapryśnym połysku. Wreszcie poetyczne i ulotne gry światła, melancholie mgieł, nagłe błyski słońca, czarodziejskie milczenia nocy, tajemnice brzasku, dymy z kominów, wszystkie igraszki tej osobliwej natury, skoro się z nimi zżyłem, bawiły mnie... Kochałem swoje więzienie, było ono dobrowolne. Te prerie Paryża, stworzone przez dachy płaskie jak równina, ale pokrywające zaludnioną otchłań, mówiły mi do duszy, harmonizowały z myślą. Nużące jest odnajdywać nagle świat, gdy zstępujemy z niebiań skich wyżyn, w które nas wzbiła medytacja; toteż zrozumiałem nagość klasztorów. Kiedy już zdecydo103 . wałem się na swój plan, zacząłem szukać mieszkania w najodludniej szych dzielnicach. Jednego wieczora, wracając z Estrapade, ujrzałem na rogu ulicy de Cluny dziewczynkę może czternastoletnią, która grała w wolanta z koleżanką, bawiąc sąsiadów śmiechem i figlami. Było ładnie, wieczór był ciepły, wrześniowy. Przed bramą siedziały kobiety i rozmawiały, niby w świąteczny dzień na prowincji. Najpierw przyjrza łem się dziewczynie, której cudowny wyraz i poza prosiły się o pędzel malarza. Czarująca scena! Zasta nawiałem się nad źródłem tej sielanki w sercu Paryża: zauważyłem, że uliczka kończy się ślepo i że ruch musi tam być bardzo słaby. Przypominając sobie Rus sa, odszukałem hotel Saint-Quentin; stan, w jakim się znajdował, obudził we mnie nadzieję, że znajdę tam niedrogie leże. Wchodząc do sieni, ujrzałem klasyczne mosiężne lichtarze, każdy nad swoim kluczem. Ude rzyła mnie czystość sieni, zazwyczaj w innych hotelach utrzymanej dość licho. Ta była wypieszczona niby rodzajowy obrazek: biało nakryte łóżko, sprzęty, me ble. Gospodyni, lat około czterdziestu, o rysach zdra dzających długie nieszczęścia, z oczami jakby przy ćmionymi od płaczu, wstała, podeszła; wymieniłem nieśmiało swoją cenę. Nie zdradzając zdziwienia, wy szukała klucz i zaprowadziła mnie na poddasze, gdzie mi pokazała pokój z widokiem na dachy, na dziedziń ce sąsiednich domów, z których okien wystawały żer dzie z bielizną. Nic okropniej szego niż to poddasze o żółtych i brudnych ścianach, cuchnące nędzą, jakby stworzone na przytułek dla uczonego. Dach był skoś ny; przez nieszczelne dachówki widać było niebo. 104 Było tam miejsce na łóżko, stół, kilka krzeseł, w kącie zaś utworzonym przez dach mogłem pomieścić swój klawikord. Nie mając na to, aby umeblować tę klatkę godną weneckich Piombi, biedna kobieta nie mogła jej wynająć. Ponieważ ocaliłem z licytacji sprzęty po niekąd osobiste, ugodziłem się rychło i wprowadziłem się nazajutrz. Żyłem w tym napowietrznym grobowcu blisko trzy lata, pracując dzień i noc z taką rozkoszą, że nauka zdawała mi się najpiękniejszym tematem, najszczęś liwszym rozwiązaniem życia. Spokój i cisza, jakich potrzebuje uczony, mają w sobie coś upajającego jak miłość. Praca myśli, łowienie idei, kontemplacja do starczają niewymownych rozkoszy, nie dających się opisać jak wszystko związane z inteligencją, której objawy umykają się naszym zmysłom. Toteż zawsze trzeba nam tłumaczyć tajemnice ducha za pomocą porównań materialnych. Rozkosz pływania w czystej wodzie jeziora, w otoczeniu skał, lasów i kwiatów, samemu, pod pieszczotą ciepłego wietrzyka, to słaby obraz szczęścia, któregom doświadczał, kiedy dusza moja kąpała się w blaskach dziwnego światła, kiedym szukał straszliwych i mętnych głosów natchnienia, kiedy z nieznanego źródła obrazy spływały w mój drgający mózg. Widzieć myśl, która wschodzi na polu abstrakcyj niby poranne słońce i wznosi się jak ono; która, aby rzec lepiej, rośnie jak dziecko, dojrzewa, mężnieje to radość wyższa nad inne ziemskie rado ści, to raczej boska rozkosz. Praca myśli przeczarowuje wszystko, co nas otacza. Obite brązową skórą liche biureczko, na którym pisałem, klawikord, łóżko, fo105 . tel, deseń obicia, sprzęty, wszystkie te rzeczy ożywiły się i stały się dla mnie niby pokorni przyjaciele, niemi wspólnicy przyszłości. Ileż razy patrząc na nie, uży czałem im swojej duszy! Często błądząc oczami po jakimś odkruszonym gzymsie znajdywałem nowe kombinacje, wyraźne potwierdzenie mego systemu lub szczęśliwe słowa dla oddania prawie niewyrażal nych myśli. Siłą oglądania przedmiotów, które mnie otaczały, odnajdywałem w każdym z nich fizjonomię, charakter; często mówiły do mnie. Kiedy ponad da chy, zachodzące słońce rzucało przez wąskie okienko ulotny blask, one barwiły się, bladły, lśniły się, zasmu cały lub weselały zdumiewając mnie wciąż nową po stacią. Te drobne przeżycia samotności, niedostrzegal ne dla ludzi pochłoniętych światem, są pociechą dla więźniów. Czyż nie byłem więźniem myśli, jeńcem systemu, krzepionym nadzieją chlubnej przyszłości! Za każdą pokonaną trudnością całowałem miękkie dłonie kobiety z pięknymi oczami, wykwintnej i boga tej, która miała kiedyś pieścić moje włosy, mówiąc z rozczuleniem: Dużoś wycierpiał, drogi aniele! Rozpocząłem dwa wielkie dzieła. Komedia miała mi w krótkim czasie dać sławę, majątek i wstęp do tego świata, gdzie chciałem wrócić na królewskich prawach geniusza. Widzieliście wszyscy w tym arcydziele omył kę młodego chłopca prosto z kolegium, ot, dzieciń stwo. Żarciki wasze podcięły skrzydła płodnym złu dzeniom, które już się później nie obudziły. Ty jeden, drogi Emilu, ukoiłeś ranę, jaką inni zadali memu sercu! Ty jeden podziwiałeś moją Teorię woli, dzieło, 106 dla którego nauczyłem się wschodnich języków, ana tomii, fizjologii i któremu poświęciłem prawie wszy stek czas. Dzieło to, jeśli się nie mylę, dopełni prac Mesmera, Lavatera, Galia, Bichata otwierając nową drogę wiedzy. Tu kończy się moje piękne życie, ofiara wszystkich dni, praca jedwabnika nieznana światu i znajdująca nagrodę jedynie w sobie samej. Od wieku rozeznania do dnia, w którym ukończyłem swoją te orię, obserwowałem, uczyłem się, pisałem, czytałem bez wytchnienia, życie moje było niby długie pensum. Ja, lubieżny kochanek wschodniego lenistwa, rozmiło wany w swoich marzeniach, zmysłowy, wciąż praco wałem, broniąc się pokusom Paryża. Z natury sma kosz, stałem się wstrzemięźliwy; lubiąc i piesze wę drówki, i morskie podróże, pragnąc zwiedzić mno gie kraje, znajdując jeszcze, jak dziecko; przyjemność w puszczaniu kaczek na wodzie trawiłem dni przy biurku, z piórem w ręku; ja, gaduła, słuchałem w milczeniu wykładów w bibiotece i w muzeum; spa łem na swoim samotnym tapczanie jak mnich zakonu św. Benedykta, podczas gdy kobieta była jedyną mą chimerą, którą pieściłem i która wciąż uchodziła prze de mną!... Słowem, życie moje było okrutną sprzecznością, ciągłym kłamstwem. I sądźcie potem ludzi! Niekiedy wrodzone skłonności budziły się jak długo tlący się pożar. Mocą jakiegoś mirażu lub tropikalnego sza leństwa, ja, noszący żałobę po wszystkich kobie tach, których pragnąłem, ogołocony ze wszystkiego, gnieżdżący się na poddaszu, widziałem wokoło siebie rój czarownych kochanek! Pędziłem przez ulice Pary107 . za rozparty na miękkich poduszkach lśniącego pojaz du. Czułem się przepalony użyciem, zanurzony w roz puście, pijany na czczo, jak św. Antoni w czas swoich pokus. Szczęściem sen gasił owe palące wizje; naza jutrz praca wzywała mnie z uśmiechem i byłem jej wierny. Wyobrażam sobie, że tzw. kobiety cnotliwe muszą być często pastwą owych wirów szaleństwa, żądz i namiętności, które wzbierają w nas mimo na szej woli. Takie marzenia nie są bez uroku: czyż nie są podobne do wieczornych zimowych gawęd, w których wędruje się od swego kominka aż gdzieś do Chin? Ale co dzieje się z cnotą podczas tych rozkosznych podró ży, w których myśl przebyła wszystkie zapory? Przez pierwszych dziesięć miesięcy mego zamknię cia wiodłem owo samotne i ubogie życie, które ci odmalowałem; chodziłem sam, rano, ukradkiem po zakupy; sprzątałem pokój, byłem wraz panem i służą cym, diogenizowałem z niewiarygodną dumą. Przez ten czas gospodyni i jej córka śledziły moje nawyki, przyglądały mi się i zrozumiały mą nędzę, może dlatego, że same były bardzo nieszczęśliwe. Za dzierzgnęły się nieuchronne węzły. Paulina, urocza istota, której dyskretny wdzięk ściągnął mnie po niekąd w ten dom, oddała mi parę usług, których nie podobna było nie przyjąć. Wszystkie niedole są jak siostry, mają ten sam język: szlachetność ludzi, którzy nie posiadając nic szczodrzy są uczuciem, płacą swoim czasem i osobą. Nieznacznie Paulina zadomowiła się u mnie, obsługiwała mnie po trosze, matka nie sprze ciwiała się temu. Zeszedłem i matkę, jak naprawiała mi bieliznę, zaczerwieniła się, żem ją ujrzał przy tym 108 miłosiernym zajęciu. Stałem się mimo woli ich pupi lem, przyjmowałem ich usługi. Aby to pojąć, trzeba znać furię pracy, tyranię myśli oraz ów instynktowny wstyd, jakiego człowiek żyjący duchem doznaje wobec drobiazgów życia. Czy mogłem się oprzeć delikatnej pieczołowitości, z jaką Paulina wchodząc na palcach przynosiła mój skromny posiłek, skoro zauważyła, że od kilku godzin nie jadłem? Z wdziękiem kobiety i z naiwnością dziecka uśmiechała się do mnie, dając mi jak gdyby znak, żem nie powinien jej widzieć. Był to Ariel wślizgujący się jak sylf pod mój dach i uprzedzający moje potrzeby. Jednego wieczora Paulina opowiedziała mi ze wzru szającą naiwnością swoje dzieje. Ojciec jej był rotmi strzem w konnych grenadierach gwardii. W przepra wie przez Berezynę dostał się w ręce Kozaków; pó źniej, kiedy Napoleon wymieniał jeńców, władze dare mnie szukały go na Syberii; wedle zeznań towarzy szów, umknął z zamiarem udania się do Indii. Od tego czasu pani Gaudin, moja gospodyni, nie mogła uzyskać żadnej wiadomości o mężu. Przyszły klęski lat 1814 i 1815; zostawszy sama, bez środków, wydzie rżawiła hotelik, aby wyżywić córkę. Wciąż miała na dzieję ujrzeć męża. Zgryzotą jej było to, że nie mogła dać Paulinie wykształcenia: swojej Paulinie, chrześniaczce księżnej Borghese, która nie powinna była zadać kłamu świetnym losom przyrzeczonym jej przez cesarską opiekunkę! Kiedy pani Gaudin zwierzyła mi ten ból, który ją zabijał, i rzekła z rozpaczą: "Oddała bym chętnie ten świstek papieru, który mianuje męża baronem Cesarstwa, oraz prawo, jakie mamy do dota109 . cji w Witschnau, w zamian za to, by móc wychować Paulinę w Saint-Denis" zadrżałem nagle i aby odpłacić starania, jakimi mnie otaczały te kobiety, ofiarowałem się za nauczyciela. Prostota, z jaką przyję ły mą ofiarę, równa była szczerości, która mi ją po dyktowała. W ten sposób zyskałem godziny wytchnie nia. Dziewczyna miała wrodzone zdolności, uczyła się tak łatwo, że niebawem prześcignęła mnie w biegłości na fortepianie. Przyzwyczaiła się głośno myśleć przy mnie, roztaczała uroki serca, które otwiera się do życia jak kielich kwiatu rozwijającego się na słońcu; słuchała mnie ze skupieniem, kładąc na mnie czarne aksamitne oczy, które zdawały się uśmiechać. Powtarzała lekcje pieszczotliwym głosem, okazując dziecinną radość, kiedym był z niej zadowolony. Matka, co dzień bar dziej niespokojna, że musi strzec od niebezpieczeństw młodą dziewczynę, która rosnąc ziszczała wszystkie uroki swego dziecięctwa, patrzała z przyjemnością na to, że córka pędzi dni przy nauce. Ponieważ mój fortepian był jedyny, który miała do rozporządzenia, korzystała z niego, gdy mnie nie było w domu, aby się ćwiczyć. Zastawałem Paulinę w swoim pokoju w stro ju nader skromnym; ale za najlżejszym ruchem gibka i wdzięczna jej kibić przebijała spod grubego płótna. Jak bohaterka bajki o Kopciuszku kryła maleńką nóżkę w niezgrabnych trzewikach. Ale te piękne skarby, te bogactwa młodej dziewczy ny, cały ten przepych urody były dla mnie stracone. Nakazałem sobie widzieć w Paulinie jedynie siostrę; brzydziłbym się sobą gdybym nadużył zaufania jej matki. Podziwiałem uroczą dziewczynę jak obraz, jak 110 portret zmarłej kochanki; było to moje dziecko, mój posąg. Nowy Pigmalion, chciałem z dziewczyny żywej i pełnej kolorów, czującej i mówiącej, zrobić marmur. Byłem z nią bardzo surowy; ale, im więcej dałem jej uczuć nauczycielski despotyzm, tym stawała się słod sza i bardziej uległa. O ile w mojej powściągliwości umacniały mnie szlachetne uczucia, nie zbywało mi również na racjach prokuratorskich. Nie rozumiem uczciwości pieniężnej bez uczciwości myśli. Oszukać kobietę lub splamić się bankructwem było zawsze dla mnie jedno i to samo. Kochać lub rozkochać młodą dziewczynę, to prawdziwy kontrakt, którego warunki powinny być jasne. Mamy prawo opuścić kobietę, która się sprzedaje, ale nie dziewicę, która się oddaje, bo ona nie zna doniosłości swojej ofiary. Byłbym tedy zaślubił Paulinę i popełniłbym szaleństwo. Czyżby to nie znaczyło wydać słodką i niewinną duszę na strasz ne niedole? Ubóstwo moje przemawiało swoim samo lubnym językiem i zawsze kładło swą żelazną rękę między tą .dobrą istotą a mną. Przy tym wyznaję ze wstydem, nie pojmuję miłości w nędzy. Może to jest we mnie skażenie wynikłe z owej choroby ludzkiej, zwanej cywilizacją; ale kobieta choćby tak powabna jak piękna Helena, owa Galatea Homerowa, nie działa mi zupełnie na zmysły, jeśli jest bodaj trochę zaniedbana. Ach! niech się święci miłość w jedwabiach, kaszmirach, otoczona cudami zbytku, w których jej tak do twarzy. Może i ona sama jest zbytkiem? Lubię mieć w brutalnym uścisku świetne toalety, łamać kwiaty, burzyć zu chwałą ręką wykwintny gmach pachnącej fryzury. 111 . Palące oczy, zakryte koronkowym wachlarzem, przez który spojrzenie strzela tak, jak płomień rozdziera dym armatni, kuszą mnie fantastycznym powabem. Miłość moja pragnie drabinek z jedwabnego sznura, po których bym się wspinał w ciszy zimowej nocy. Cóż za rozkosz przybywać okryty śniegiem do pokoju napełnionego wonią perfum, wyścielonego barwnym jedwabiem i znaleźć tam kobietę, która również strzą sa śnieg, jakież bowiem inne miano dać rozkosznym muślinom, przez które rysuje się mglisto niby anioł w chmurze i z których ma się wyłonić za chwilę? Trzeba mi przy tym nieśmiałego szczęścia, zuchwałego bezpieczeństwa... Słowem, pragną znów ujrzeć ową tajemniczą kobietę, ale pełną blasku, wśród śwatła, cnotliwą, otoczoną hołdami, strojną w koronki, lśnią cą od diamentów, panią stolicy, stojącą tak wysoko i tak imponującą, aby nikt nie ośmielił się podnieść na nią oczu. Otoczona swoim dworem, rzuca mi ukradkiem spojrzenie, które depce dla mnie świat i ludzi! Zaiste, po sto razy wydałem się śmieszny sam sobie, że kocham kilka łokci blondynu, aksamitu, batystów, arcydzieło fryzjera, świece, karoce, tytuły, herby ma lowane przez lakiernika lub ryte przez jubilera, sło wem wszystko, co jest w kobiecie najbardziej sztuczne i co w niej jest najmniej kobietą; drwiłem sam z siebie, perswadowałem sobie, wszystko na próżno. Arysto kratyczna kobieta, jej delikatny uśmiech, wykwint, godność czarują mnie; zapory istniejące między nią a światem głaszczą we mnie wszystką próżność, która stanowi pół miłości. Szczęście ma dla mnie więcej 112 smaku, gdy mi go wszystko dokoła zazdrości. Nie czyniąc nic tak jak inne kobiety, nie chodząc, nie żyjąc jak one, zawijając się w płaszcz, którego one nie mogą mieć, używając osobnych perfum, kochanka moja wydaje mi się bardziej moją; im bardziej oddala się od ziemi, nawet w tym, co miłość ma ziemskiego, tym staje się w mych oczach piękniejsza. Szczęściem dla mnie, nie mamy we Francji od dwudziestu lat królowej: zakochałbym się w królowej! Aby mieć wzięcie księżniczki, kobieta musi być bogata. W obliczu moich romantycznych fantazyj czym by ła Paulina? Czy mogła mi sprzedawać noce, które płaci się życiem, miłość, która zabija i która napina wszystkie ludzkie siły? Nikt nie umiera dla biednej dziewczyny, która się oddaje! Nigdy nie zdołałem wytępić w sobie tych uczuć i marzeń poety. Byłem zrodzony do miłości niemożliwej, a przypadek obsłu żył mnie ponad moje pragnienia! Ileż razy obuwałem atłasem maleńkie nóżki Pauliny; ileż razy spowijałem w gazy jej kibić smukłą jak młoda topola, narzucałem na jej łono lekki szalik, aby po dywanach wyściela jących jej pałac wieść ją do wykwintnej karocy! Ubó stwiałbym ją wtedy. Stroiłem ją w dumę, której nie miała, odzierałem ją ze wszystkich jej zalet, z uroczej naturalności, z niewinnego uśmiechu, aby ją zanurzyć w Styks naszego zepsucia, dać jej serce z kamienia, uszminkować ją naszymi zbrodniami, zrobić z niej kapryśną lalkę salonów, wątłą kobietę, która się kła dzie rano, aby zmartwychwstać przy blasku świec wieczorem. Paulina była cała uczuciem, cała świeżo ścią, ja pragnąłem ją mieć oschłą i zimną. 113 . W ostatnich dniach mego szaleństwa wspomnienie ukazało mi Paulinę, tak jak maluje nam sceny z dzie ciństwa. Niejeden raz ogarnęło mnie rozczulenie na myśl o owych rozkosznych chwilach: czy że ujrzałem w myśli tę czarującą dziewczynę przy swoim stole, zajętą szyciem, spokojną, milczącą, skupioną w sła bym świetle, które, spływając z okienka, ślizgało się srebrnym poblaskiem po jej czarnych włosach; czy że słyszałem jej młody śmiech lub bujny głos śpiewający melodyjki, które składała bez trudu. Kiedy Paulina rozgrzała się muzyką, twarz jej zdumiewająco była podobna do szlachetnej głowy, w jakiej Cario Dolci ucieleśnił Italię. Moja okrutna pamięć przywodziła mi tę dziewczynę, poprzez szaleństwa mego życia, jak wyrzut, jak obraz cnoty! Ale zostawmy biedną istotę jej losom! Choćby była najnieszczęśliwsza, ocaliłem ją bodaj od okrutnej burzy, nie chcąc jej wlec w moje piekło. Do ostatniej zimy pędziłem owo pracowite życie, którego starałem ci się dać obraz. W pierwszych dniach grudnia roku 1829 spotkałem Rastignaca, któ ry, mimo opłakanego stanu mej odzieży, ujął mnie pod ramię i bratersko spytał o moje losy. Wziąwszy się na lep jego serdeczności, opowiedziałem mu po krótce swoje życie i swoje nadzieje. Zaczął się śmiać; nazwał mnie geniuszem i głupcem. Jego gaskońska swada, jego doświadczenie, dostatek, jaki zawdzięczał swojej obrotności, podziałały na mnie nieodparcie. Rastignac oznajmił mi, że umrę w szpitalu, nie uznany jak lada głupiec, odmalował mój kondukt, pogrzebał mnie we wspólnym dole. Rozwinął mi teorię szarlata114 nizmu. Z sympatyczną werwą, która daje mu tyle uroku, odmalował mi wszystkich geniuszów jako szar latanów. Oświadczył, że mi brak jednego zmysłu i że to stanie się przyczyną mej śmierci, o ile będę tkwił przy ulicy des Cordiers. Wedle niego, powinienem bywać w świecie, oswajać ludzi z dźwiękiem swego nazwiska i wyleźć ze skóry owego potulnego niebora ka, w którego skorupie nie do twarzy jest wielkiemu człowiekowi za życia. Głupcy wykrzyknął nazywają ten tryb życia karierowiczostwem, moraliści wymyślają mu od r o z p u s t y; nie troszczmy się o ludzi, patrzmy na wyniki. Ty pracujesz? nie zrobisz nigdy nic. Ja jestem zdolny zarazem do wszystkiego i do niczego, leniwy jak suseł: osiągnę wszystko. Wszędzie mnie pełno, rozpycham się, robią mi miejsce, chwalę się, nie wierzą mi; robię długi, płacą! Rozpusta, mój drogi, to system. Życie człowieka przejadającego majątek bywa wyborną spekulacją; lokuje swój kapitał w przyjacio łach, w przyjemnościach, w protektorach, w stosun kach. Przemysłowiec zyskuje milion? dwadzieścia lat nie śpi, nie pije, nie bawi się; wysiaduje swój milion, obnosi go po całej Europie; nudzi się, oddaje się wszystkim diabłom, jakie człowiek wymyślił; po czym bankructwo, jak to widywałem, zostawia go często bez grosza, bez reputacji, bez przyjaciół. Marnotrawca to zgoła co innego! bawi się, puszcza konie na wyści gach. Jeśli przypadkiem straci majątek, ma widoki zostać jakim generalnym poborcą, dobrze się ożenić, być sekretarzem ministra, ambasadora. Ma jeszcze przyjaciół, reputację i wciąż pieniądze. Znając spręży115 . ny świata, manipuluje nimi na swoją korzyść. Czy ten system jest logiczny, czy też ja jestem wariat? Czyż to nie jest morał komedii, którą gra się co dzień? Twoje dzieło jest skończone ciągnął po pauzie talent masz olbrzymi! Otóż, znalazłeś się tam, skąd ja wychodzę. Trzeba ci teraz samemu wejść w sojusz z koteriami, pozyskać sobie chwalców. Zawrę spółkę z twoją sławą, będę jubilerem, który oprawi diamenty twej korony... Na początek bądź tu jutro wieczór. Wprowadzę cię do pewnego domu, gdzie bywa cały, cały Paryż, nasz Paryż, Paryż ludzi pięknych, milione rów, sław, słowem: ludzi których słowa są złotem, jak u św. Chryzostoma. Kiedy ci ludzie uznają jakąś książkę, książka staje się modną; gdy jest naprawdę dobra, dali jej patent na geniusz ani wiedząc o tym. Jeśli masz spryt, mój chłopcze, zapewnisz los swojej Teorii, zrozumiawszy lepiej teorię Losu. Jutro wieczór ujrzysz piękną hrabinę Fedorę, królowę mody. Nie słyszałem... Jesteś Kafrem odparł Rastignac śmiejąc się. Nie znać Fedory! Osoba na wydaniu, która posia da blisko osiemdziesiąd tysięcy funtów renty i która nie chce nikogo lub której nikt nie chce! Chodząca zagadka kobieca, paryżanka na wpół Rosjanka, Ros janka na wpół paryżanka! Kobieta, u której jawią się wszystkie produkty romantyczne nie oglądające świa tła dziennego, najpiękniejsza kobieta w Paryżu, naj bardziej urocza! Nie jesteś nawet Kafrem, jesteś czymś pośrednim pomiędzy Kafrem a zwierzęciem... Bądź zdrów, do jutra. Okręcił się na pięcie i znikł nie czekając odpowie116 dzi, nie dopuszczając myśli, aby rozsądny człowiek nie chciał być przedstawiony Fedorze. Jak wytłumaczyć owo magiczne działanie imienia? F e d o r a prześlado wała mnie niby zła myśl, z którą człowiek stara się paktować. Głos jakiś mówił mi: "Pójdziesz do Fedo ry". Daremnie broniłem się głosowi krzycząc, że kła mie; miażdżył moje rozumowania tym imieniem F e - d o r a. Ale to imię, ta kobieta, czy nie były symbolem wszystkich moich pragnień, tematem mego życia? Imię to budziło sztuczną poezję wielkiego świata, migotało ucztami wykwintnego Paryża, świecidłami próżności. Kobieta jawiła mi się ze wszystkimi zagad nieniami namiętności, które mnie oblegały. To nie była może kobieta ani imię, ale wszystkie moje złe instynkty, które prężyły się w mej duszy, aby mnie kusić na nowo. Hrabina Fedora, bogata i nie mająca kochanka, opierająca się pokusom paryskim, czyż nie była wcieleniem moich nadziei, moich wizji? Tworzy łem sobie kobietę, rysowałem ją sobie w myśli, marzy łem o niej. W nocy nie spałem, byłem jej kochankiem, zamknąłem w kilku godzinach całe życie, życie miło ści, syciłem się jego płodnymi, palącymi rozkoszami. Nazajutrz, niezdolny wytrzymać mąk oczekiwania, pożyczyłem jakąś powieść, uniemożliwiając sobie w ten sposób myślenie albo rachowanie czasu. W cza sie czytania imię Fedory rozlegało się we mnie niby dźwięk w oddali, który nie wstrząsa, ale ściąga uwagę. Posiadałem na szczęście dosyć jeszcze przyzwoity frak i białą kamizelkę, co do pieniędzy, z całego majątku zostało mi ze trzydzieści franków, które po siałem gdzieś wśród swoich rzeczy, po szufladach, aby 117 . pomiędzy pięciofrankówką a jakimś zachceniem wznieść ciernistą zaporę poszukiwań. Ubierając się szukałem mego skarbu w oceanach papieru. Skąpy stan mojej sakiewki może ci dać pojęcie, czym była suma, którą pochłonęły rękawiczki i dorożka: schru pały chleb na miesiąc z góry. Tak już jest! nigdy nam nie brak pieniędzy na nasze kaprysy, upieramy się o cenę jedynie rzeczy użytecznych lub potrzebnych. Rzucamy niedbale złoto tancerkom, a targujemy się z robotnikiem, którego zgłodniała rodzina czeka. Iluż ludzi ma na sobie ubranie za sto franków, gałkę u laski z diamentem, a je obiad za dwadzieścia pięć su! Zdaje się, że rozkosze próżności nie wypadają nam nigdy dość drogo. Rastignac stawił się punktualnie; uśmiechnął się z mojej metamorfozy, żartując ze mnie; po drodze do hrabiny udzielił mi paru miłosiernych rad co do za chowania się; odmalował mi ją jako osobę skąpą, próżną i podejrzliwą; ale skąpą z przepychem, próżną z prostotą, a podejrzliwą z wdziękiem. Znasz moje zobowiązania rzekł i wiesz ile bym stracił na zmianie bogdanki. Obserwowałem Fedorę bezinteresownie i chłodno, spostrzeżenia moje muszą być trafne. Zamierzając cię jej przedstawić, myślałem o twoim losie; toteż uważaj z nią na każde słowo; ma piekielną pamięć, a spryt jej mógłby przy wieść do rozpaczy dyplomatę: odgadłaby chwilę, w której mówi prawdę. Mówiąc między nami, zdaje się, że cesarz nie uznał jej małżeństwa, gdyż ambasa dor rosyjski zaczął się śmiać, kiedym mu o niej wspo mniał. Nie przyjmuje jej i kłania się jej dość lekko, 118 kiedy ją spotyka w Lasku. Bądź co bądź, należy do kółka pani de Serizy, bywa u pań de Nucingen i de Restaud. We Francji reputacja jej jest nieskazitelna; księżna de Carigliano, marszałkowa najpilniej z całej koterii bonapartystów bacząca na pozory, często spę dza u niej lato. Wielu młodych elegantów jeden syn para Francji ofiarowało jej nazwisko w zamian za majątek; odprawiła ich grzecznie z kwitkiem. Może wrażliwość jej zaczyna się dopiero od tytułu hrabie go? Czyż nie jesteś margrabią? śmiało do ataku, o ile ci się Fedora spodoba. Oto, co się nazywa udzielać instrukcyj! Żart ten nasunął mi myśl, Restignac pragnie się za bawić i pobudzić mą ciekawość! Jakoż moja improwi zowana namiętność doszła szczytu, kiedyśmy się zna leźli w sieni strojnej kwiatami. Szedłem po szerokich schodach, wysłanych dywanem, widziałem dokoła sie bie wszystkie wymysły angielskiego komfortu; serce mi biło; rumieniłem się, zaparłem się swego urodze nia, swoich uczuć, dumy, byłem w tej chwili pociesz nym łykiem. Cóż! przybywałem wprost z poddasza, po trzech latach ubóstwa. Nie umiałem jeszcze, ośle piony tymi drobnostkami, cenić ponad nie nabytych skarbów, olbrzymich kapitałów intelektualnych, które stanowią bogactwo człowieka w chwili,gdy władza wpadnie mu w ręce, nie miażdżą go zaś, bo praca myśli przysposobiła go zawczasu do walki. Ujrzałem kobietę lat około dwudziestu i dwu, śred niego wzrostu, biało ubraną, otoczoną kręgiem męż czyzn, trzymającą w ręku wachlarz z piór. Widząc Rastignaca, podeszła ku nam, uśmiechnęła się 119 . z wdziękiem, rzuciła mi melodyjnym głosem parę mi łych słów, zapewne przygotowanych. Przyjaciel oznaj mił mnie jako wschodzący talent, a zręczność jego, jego gaskońska swada zjednały mi sympatyczne przy jęcie. Stałem się przedmiotem powszechnej uwagi, co mnie zawstydziło; szczęściem Rastignac wspomniał o mojej skromności. Spotkałem tam uczonych, pisa rzy, eks- ministrów, parów Francji. W chwilę po mym zjawieniu rozmowa potoczyła się swoim torem; czując, że trzeba mi podtrzymać reputację, skupiłem się; po czym, nie nadużywając głosu, skoro mi przy padł, starałem się, w słowach mniej lub więcej ciętych, głębokich lub dowcipnych, ująć dyskusję. Zrobiłem pewne wrażenie. Po raz tysiączny w życiu Rastignac był prorokiem. Skoro się zapełniło na tyle, aby każdy odzyskał swobodę ruchu, przewodnik mój ujął mnie pod ramię, aby mnie oprowadzić po salonach. Nie zdradzaj zbytniego zachwytu hrabiną rzekł odgadłaby powód odwiedzin. Pałac urządzony był z najwyszukańszym smakiem. Ujrzałem wyborne obrazy. Każdy pokój miał jak u naj zamożniej szych Anglików, odrębny charakter: jedwabne obicia, ozdoby, meble, wszystko zharmoni zowane. W gotyckim buduarze, którego drzwi ginęły za ciężkimi oponami, obicia, zegar, wzory dywanów były gotyckie; sufit, przecięty ciemnymi, rzeźbionymi belkami, uderzał płaszczyznami pełnymi wdzięku i oryginalności; boazerie artystycznie zdobione; nic tu nie psuło całości, nawet drogocenne witraże. Zdumia łem się na widok nowoczesnego saloniku, w którym artysta rozwinął całą dzisiejszą sztukę dekoracyjną, 120 tak lekką, miłą, powabną, dyskretną, oszczędną w złoceniach. Panowała tam atmosfera niemieckiej ballady, świątynia miłości z roku 1827. Żardiniery pełne rzadkich i pachnących kwiatów. Dalej, za tym salonem, w amfiladzie, ujrzałem złocony pokój w sty lu Ludwika XIV; w zestawieniu z naszym współczes nym zdobnictwem tworzył dziwny ale miły kontrast. Mieszkanko miałbyś niezłe rzekł Rastignac z uśmiechem, w którym przebijała lekka ironia. Czy to nie jest pokusa? dodał siadając. Naraz wstał, wziął mnie za rękę, zaprowadził mnie do sypialni i pokazał pod baldachimem z białego muślinu i białej mory rozkoszne, łagodnie oświetlone łóżko młodej wróżki, zaręczonej z duchem. Czy to nie jest wykrzyknął z cicha szczyt bezwstydu, zalotności i zuchwalstwa, pozwolić nam podziwiać ten tron miłości? Nie oddać się nikomu, a pozwolić każdemu złożyć tu swój bilet wizytowy! Gdybym był wolny, chciałbym widzieć tę kobietę złamaną, płaczącą pod mymi drzwiami... Jesteś pewny jej cnoty? Najśmielsi z Don Juanów, najzręczniejsi, wy znają, że przegrali sprawę, kochają się w niej jeszcze i są jej oddanymi przyjaciółmi. Czy ta kobieta nie jest zagadką? Te słowa upoiły mnie, zazdrość moja już lękała się o przyszłość. Drżąc ze szczęścia, wróciłem spiesznie do salonu, gdzie zostawiłem hrabinę. Spotkałem ją w gotyckim buduarze. Zatrzymała mnie uśmiechem, posadziła przy sobie, zagadnęła o moje prace, żywo nimi zainteresowana, zwłaszcza gdy jej zacząłem wy121 . kładąc swoje poglądy żartobliwie, zamiast je uczenie rozwijać profesorskim językiem. Ubawiła ją wiado mość, że wola ludzka jest to materialna siła, podobna do pary; że nic w świecie ducha nie oprze się tej potędze, kiedy człowiek jakiś przywykł ją skupiać, rozrządzać jej sumą, kierować na dusze strumień tej płynnej masy; że człowiek ten może wedle ochoty wszystko zmieniać, nawet zasadnicze prawa natury. Zarzuty Fedory świadczyły o niejakiej inteligencji; na chwilę przyznałem jej słuszność, aby jej pochlebić, po czym zdruzgotałem jej kobiece rozumowania jednym słowem, zwracając uwagę na jakiś codzienny fakt, np. sen, fakt pospolity na pozór, ale w gruncie pełen niedocieczonych zagadek. Obudziłem jej ciekawość. Hrabina zadumała się, gdy rzekłem, że nasze myśli są to istoty uorganizowane, zupełne, które żyją w niewi dzialnym świecie i wpływają na nasze losy. Na dowód przytoczyłem myśli Kartezjusza, Diderota, Napoleo na, które prowadziły i prowadzą jeszcze całą epokę. Miałem zaszczyt rozerwać tę damę; żegnając mnie, prosiła, abym ją odwiedził; mówiąc stylem dworskim, udzieliła mi wstępu na pokoje. Czy że wziąłem, swoim chwalebnym zwyczajem, formę grzeczności za głos serca, czy że Fedora ujrzała we mnie bliską sławę i chciała pomnożyć swoją galerię ludzi nauki, zdawa ło mi się, żem zrobił dobre wrażenie. Wezwawszy na pomoc swoje wiadomości fizjologi czne i studia nad kobietą, rozważałem szczegółowo przez cały wieczór tę niezwykłą osobę; ukryty we framudze, szpiegowałem jej myśli w jej zachowaniu, śledząc manewry pani domu, która chodzi, krąży, 122 przysiada, rozmawia, przyzywa jakiegoś gościa, zada je mu pytanie i słucha, wsparta o ramę drzwi... Chłód jej miał coś tak miękkiego, omdlałego, falowanie su kni było tak wdzięczne, ona cała budziła tak potężne pragnienie, że zacząłem mocno wątpić o jej cnocie. Jeśli Fedora obca dziś jest miłości, niegdyś musiała być bardzo namiętna. Rozkosz malowała się już w pozie, jaką przybierała rozmawiając; opierała się zalotnie o drzwi, jak kobieta bliska upadku, ale zara zem gotowa do ucieczki, gdyby ją zatrwożyło żywsze spojrzenie. Z rękami miękko skrzyżowanymi, pijąc niejako słowa, słuchając ich zgoła oczarowanym spoj rzeniem, oddychała miłością. Świeże i czerwone jej wargi odcinały się od bardzo białej cery. Ciemne włosy podkreślały pomarańczowy kolor oczu, cętkowanych jak marmur florencki, których blask przyda wał jeszcze wyrazu jej słowom. Biust zdobny był w najbardziej kuszące uroki. Rywalka zarzuciłaby może twardość gęstym, zrośniętym brwiom zganiłaby puszek, strojący owal twarzy. Wszędzie widziałem oddech namiętności. Miłość wypisana była na wło skich powiekach tej kobiety, na jej ramionach, god nych milońskiej Wenery, w jej rysach, w dolnej war dze, nieco wydatnej, lekko ocienionej. To była więcej niż kobieta, to był romans. Tak, ten przepych kobiecości, harmonijna całość linij, nadzieje, jakie te bujne kształty wróżyły namięt ności, łagodziło ciągłe panowanie nad sobą, nadzwy czajna skromność, stanowiąca sprzeczność z wyrazem całej osoby. Trzeba było obserwacji tak bystrej jak moja, aby w niej odkryć naturę stworzoną dla rozko123 . szy. Aby wyłożyć jaśniej moją myśl, były w Fedorze dwie kobiety, powyżej i poniżej pasa: jedna była zi mna, jedynie głowa zdawała się zdolna do miłości, nim zatrzymała oczy na mężczyźnie, stroiła spojrze nie, jak gdyby się w niej działo coś tajemniczego: rzekłbyś, spazm tych błyszczących oczu. Słowem, albo moja wiedza była niedoskonała i natykała się jeszcze na wiele tajemnic, albo hrabina posiadała piękną du szę, a uczucia jej i ich promieniowanie dawały jej fizjonomii urok, który nas ujarzmia i czaruje, urok na wskroś moralny i tym potężniejszy, że spotyka się z falą pragnienia. Wyszedłem, porwany tą kobietą, upojony jej zbytkiem, podrażniony we wszystkim, co we mnie było szlachetnego, skażonego, dobrego, złe go. Czując się tak wzruszony, podniecony, rozumia łem powab, który sprowadzał tam artystów, dyploma tów, mężów stanu, finansistów o sercu wybitym blachą, jak ich klasy; szukali w niej owej wściekłej podniety, która smagała krew w najdrobniejszych żył kach, drażniła każdy nerw i tętniła w mózgu! Nie oddała się żadnemu, aby mieć wszystkich. Kobieta jest zalotna poty, póki nie kocha. Ba! rzekłem do Rastignaca może ją wyda no albo sprzedano za mąż za jakiegoś starca i wspo mnienie pierwszego związku zostawiło w niej wstręt do miłości. Wróciłem pieszo. Z pałacu jej na ulicę des Cordiers to prawie cały Paryż; mimo że było zimno, droga zdała mi się krótka. Przystąpić do oblegania Fedory w zimie, ostrej zimie, gdy nie posiadałem ani trzydzie stu franków, gdy odległość, która nas dzieliła, była 124 tak wielka! Jedynie ubogi młodzieniec wie, ile miłość pociąga wydatków na dorożki, rękawiczki, ubranie, bieliznę etc. Miłość, która jest zbyt długo platoniczna, staje się ruiną. Wierzcie mi, zdarza się w świecie studenckim materiał na Lauzuna, któremu nie podob na jest zbliżyć się do przedmiotu miłości mieszkające go na pierwszym piętrze! I jak mogłem ja, słaby, nikły, skromnie odziany, z wynędzniałą twarzą artysty świeżo po urodzeniu dzieła, walczyć z młodymi ludź mi, pięknie uczesanymi, ładnymi, zręcznymi, w kra watach, zdolnych przywieść do rozpaczy całą Kreację, bogatymi, zbrojnymi w powoziki i odzianymi w im pertynencję. Och Fedora lub śmierć!... wykrzyknąłem mi jając most. Fedora to fortuna. Piękny, gotyki buduar i salon Louis XIV przewinę ły mi się przed oczyma; ujrzałem hrabinę w białej sukni z obszernymi rękawami, ujrzałem jej wdzięczny chód i pokusy jej gorsu. Kiedym przybył na swoje poddasze, gołe, zimne, zaniedbane jak peruka uczone go, otaczały mnie jeszcze obrazy zbytku. Kontrast ten był złym doradcą, zbrodnie muszą się rodzić w ten sposób. Przeklinałem, drżąc z wściekłości, swoją skromną i uczciwą nędzę, swoje płodne poddasze, gdzie wylęgło się tyle myśli. Żądałem rachunku od Boga, od diabła, od społeczeństwa, od mego ojca, od całego świata za swój los, za swoje nieszczęście; poło żyłem się zgłodniały, mamrocząc głupie przekleństwa, ale z mocnym postanowieniem zdobycia Fedory. To serce kobiece to był ostatni bilet na loterii mego losu. Daruję ci pierwsze wizyty u Fedory, aby dojść do 125 . dramatu. Starając się trafić do duszy tej kobiety pró bowałem podbić jej inteligencję, znaleźć sprzymierzeń ca w jej próżności. Pragnąc, by mnie pokochała, kazałem jej wciąż podziwiać ją samą. Ani chwili nie zostawiałem jej w spokoju: kobiety chcą wzruszeń za wszelką cenę, dawałem je; raczej byłbym ją rozzłościł, niż żeby miała być przy mnie obojętna. Jeżeli od razu, ożywiony niezłomną wolą i pragnieniem zdobycia jej, zyskałem nad nią przewagę, niebawem namiętność moja wzrosła, straciłem panowanie nad sobą, wpa dłem w szczerość, zgubiłem się; zakochałem się na śmierć. Nie bardzo wiem, co my w poezji lub w rozmowie nazywamy miłością; ale tego uczucia, które się rozwinęło nagle w mojej podwójnej naturze, nie znalazłem nigdzie: ani w retorycznych fraze sach Russa, którego może zajmowałem izdebkę, ani w chłodnych koncepcjach dwu wieków naszej litera tury, ani w obrazach włoskich mistrzów. Jedynie wi dok jeziora Brienne, parę motywów Rossiniego, Ma donna Murilla, listy Marii Lescombat, a zwłaszcza modlitwy mistyków i parę ustępów z naszych legend zdolne są przenieść mnie w boskie regiony mej pier wszej miłości. Żaden język ludzki, żaden wykład myśli za pomocą barw, marmurów, słów albo dźwięków nie umiałby oddać nerwu, prawdy pełni, furii, uczucia rodzącego się w duszy! Tak! kto mówi sztuka, mó wi kłamstwo. Miłość przechodzi nieskończone przeo brażenia, zanim się splecie z naszym życiem i ubarwi je na zawsze kolorem płomienia. Tajemnica tego prze nikania umyka się rozbiorom. Prawdziwa namiętność wyraża się krzykiem, westchnieniem, nudnym dla 126 obojętnego człowieka. Trzeba szczerze kochać, aby współdźwięczeć z Lowelasem, gdy się czyta Klaryssę Harlowe. Miłość to naturalne źródło, płynące zrazu łożyskiem z mchu, kwiatów i żwiru; później jako strumień, jako rzeka zmienia charakter swój i postać z każdą falą i wpada do niezmierzonego oceanu, w którym miałkie dusze widzą monotonię, gdy wiel kie topią się w nim w wiekuistej zadumie. Jak opisać te odcienie, drobnostki mające taką wagę, słowa, których ton wyczerpuje skarby mowy, spojrzenia płodniejsze niż poematy? W każdej z misty cznych scen, wówczas gdy zakochujemy się niezna cznie w kobiecie, otwiera się otchłań, zdolna pomie ścić wszystkie poezje świata. Och! jak moglibyśmy oddać w słowie tajemnicze drgnienia duszy, skoro nam brak wyrazów dla odmalowania widzialnych ta jemnic piękności? Cóż za urzeczenie! Ileż godzin spę dziłem w niewysłowionej ekstazie, pochłonięty wi dzeniem jej! Czułem się szczęśliwy; czym? nie wiem. W tych chwilach, jeżeli twarz jej była zalana światłem, spełniało się jakieś zjawisko, które dobywa ło z niej blask; niedostrzegalny puszek, złocący deli katną skórę, rysował miękko kontury, z wdziękiem, który podziwiamy w odległych liniach ginącego, słoń cu horyzontu. Zdawałoby się, że jasność dnia pieści ją, stapiając się z nią w jedno, lub że z promiennych jej rysów wydziela się światło żywsze niż samo świa tło; to znów cień, spływając po tej słodkiej twarzy, zmieniał odcienie wyrazu. Często jakaś myśl malowa ła się na marmurowym czole; oko ciemniało, powieki drgały, rysy falowały uśmiechem; inteligentny koral 127 . warg ożywiał się, zwijał, rozwijał; odblask włosów ściemniał je świeże skronie; każda z tych zmian mówi ła. Chciałem czytać uczucie, nadzieję we wszystkich tych fazach. Te nieme rozmowy przechodziły z duszy w duszę, jak dźwięk w echo, dając mi ulotne radości, które zostawiały głębokie wrażenie. Głos jej pogrążał mnie w szaleństwie, które ledwie mogłem zdławić. Za przykładem któregoś księcia Lotaryngii mógłbym nie czuć gorejącego węgla w dłoni, gdy ona przesuwałaby swe upojne palce w moich włosach. To już nie był zachwyt, pragnienie, ale urok, fatalność. Często, wró ciwszy na swoje poddasze, widziałem Fedorę, jej dom, uczestniczyłem poniekąd w jej życiu; jeśli ona cierpia ła i ja cierpiałem; mówiłem jej nazajutrz: Pani cierpiała! Ileż razy przyszła w ciszy nocnej, wywołana potęgą mego zachwycenia! To, szybka jak promień światła, wytrącała mi pióro, płoszyła naukę i pracę, które umykały zrozpaczone; kazała mi się podziwiać przy bierając kuszącą pozę, w której widziałem ją niedaw no. To znów ja szedłem naprzeciw niej w świat zjaw i pozdrawiałem ją jak nadzieję, żebrząc o jeden dźwięk jej srebrnego głosu, po czym budziłem się płacząc. Jednego dnia, mając pójść ze mną do teatru, nagle zmieniła zamiar i prosiła, bym ją zostawił samą. Zrozpaczony tym zawodem, który mnie kosztował dzień pracy i mamże powiedzieć? ostatniego talara, udałem się tam, gdzie ona miała być ze mną, chcąc ujrzeć sztukę, którą ona pragnęła widzieć. Ledwiem usiadł, uczułem w sercu jakby elektryczny wstrząs. Jakiś głos powiedział mi: "Ona tu jest!". 128 Odwracam się, widzę hrabinę w parterowej loży, ukrytą w cieniu. Spojrzenie moje nie zawahało się, oczy znalazły ją natychmiast cudem jasnowidzenia, dusza moja poleciała ku niej, jak owad ku swemu kwiatowi. Skąd zmysły moje dowiedziały się o tym? Istnieją tajemnicze drgania, które mogą zdziwić ludzi powierzchownych, ale te oddziaływania naszej wew nętrznej natury są równie proste jak zwykłe funkcje wzroku; toteż nie doznałem zdziwienia, ale przykrość. Moje studia nad naszą siłą moralną, tak mało znaną, zdały się bodaj na to, aby mi dać odnaleźć w mej namiętności żywe dowody mego systemu. To skojarzenie uczonego i kochanka, bałwochwal stwa i wiedzy miało coś bardzo osobliwego. Nauka by ła często rada z tego, co przywodziło kochanka do rozpaczy; kiedy zaś ów czuł się bliski tryumfu, z ra dością odtrącał precz naukę. Fedora spostrzegła mnie i spoważniała; krępowałem ją. Po pierwszym okresie złożyłem jej wizytę; była sama, zostałem. Mimo że nie mówiliśmy nigdy dotąd o miłości, przeczułem wyjaś nienie. Nie zdradziłem jej jeszcze swego sekretu, mimo że istniało między nami jakieś oczekiwanie: ona zwie rzała się z projektami zabaw i pytała mnie w wilię, z odcieniem przyjaznego niepokoju, czy przyjdę naza jutrz; radziła się mnie spojrzeniem, kiedy powiedziała coś dowcipnego, jak gdyby chciała się podobać wyłącz nie mnie; kiedym ja się dąsał, stawała się przymilna; kiedy ona się gniewała, miałem prawo spytać o po wód; jeśli coś przewiniłem, kazała się długo przepra szać. Sprzeczki te, w których zasmakowaliśmy oboje, oddychały miłością. Rozwijała w nich tyle wdzięku 129 . i zalotności, ja znajdowałem w nich tyle szczęścia! W tej chwili zażyłość nasza przerwała się, znaleźliśmy się na wprost siebie jak dwoje obcych. Hrabina była lodowata, ja przeczuwałem nieszczęście. Niech pan będzie tak dobry mnie odwieźć rzekła. Czas odmienił się nagle. Skorośmy wyszli z teatru, padał śnieg z deszczem. Powóz Fedory nie mógł do trzeć do bramy. Widząc dobrze ubraną kobietę, zmu szoną przejść przez bulwar, posługacz rozpiął parasol; skorośmy wsiedli, zażądał zapłaty za swą usługę. Nie miałem nic, w tej chwili byłbym sprzedał dziesiąć lat życia, aby mieć dwa su. Wszystko, co składa człowie ka i jego tysiąc próżności, skręciło się we mnie od pie kielnego bólu. Rzekłem: "Nie mam drobnych, mój chłopcze!", a słowa te zabrzmiały twardo, niecierpli wie; i wyrzekłem je ja, brat tego człowieka, ja, który znałem tak dobrze nieszczęście! ja, który niegdyś od dałem tak łatwo siedemset tysięcy! Lokaj odepchnął biedaka, konie ruszyły z kopyta. Po drodze Fedora, roztargniona lub udająca zamyślenie, odpowiadała monosylabami na moje pytania. Zamilkłem. Była to straszna chwila. Znalazłszy się u niej, siedliśmy przy kominku. Skoro lokaj oddalił się poprawiwszy ogień, hrabina zwróciła się do mnie z zagadkowym wyrazem i rzekła poważnie: Od mego powrotu z Francji majątek mój skusił niejednego młodego człowieka; słyszałam wyznania, które mogły zadowolić mą dumę; spotkałam ludzi, których miłość była tak szczera i głęboka, że byliby mnie poślubili nawet jako biedną dziewczynę, jaką by130 łam niegdyś. Wreszcie, trzeba panu wiedzieć, panie de Valentin, ofiarowano mi nowe bogactwa i nowe tytu ły; ale trzeba panu także wiedzieć, nigdy nie ujrzałam już na oczy tych, którzy byli na tyle nierozsądni, aby mi mówić o miłości. Gdyby mi pan był obojętny, nie udzieliłabym panu tej przestrogi, która więcej mieści przyjaźni niż dumy. Kobieta wystawia się na afront, gdy przypuszczając, że jest kochana, broni się z góry przed tym zawsze pochlebnym uczuciem. Znam role Arsinoe, Araminty, toteż oswoiłam się z odpowiedzią, jaką mogę usłyszeć; ale dziś mam nadzieję, że człowiek taki jak pan nie osądzi mnie źle za to, żem mu szczerze ukazała swoją duszę. Mówiła tonem adwokata lub rejenta wykładającego klientowi szczegóły procesu lub kontraktu. Jasny dźwięk jej głosu nie zdradzał wzruszenia; wzięcie jej, zawsze szlachetne i skromne, robiło wrażenie dyplo matycznej oschłości i chłodu. Z pewnością obmyśliła te słowa i ułożyła program tej sceny. Och! drogi przy jacielu, są kobiety, które kiedy znajdują przyjemność w tym, aby nam rozdzierać serce, kiedy z umysłu topią w nim sztylet i obracają go w ranie, wówczas są uro cze, kochają lub chcą być kochane! Pewnego dnia na grodzą nas za nasz ból, jak Bóg ma podobno nagro dzić nasze dobre uczynki; stokrotnie spłacą nam roz koszą cierpienie, którego siłę umieją ocenić: okrucień stwo ich czyż nie jest pełne miłości? Ale znosić tortury z rąk kobiety, która zabija nas z całą obojętnością, czyż to nie jest męczarnia? W tej chwili Fedora depta ła, sama nie wiedząc o tym, wszystkie moje nadzieje, łamała moje życie i niszczyła moją przyszłość z zimną 131 . obojętnością i niewinnym okrucieństwem dziecka, które przez ciekawość rozdziera skrzydła motyla. Z czasem dodała Fedora uzna pan, mam nadzieję, rzetelne przywiązanie, które ofiarowuję swoim przyjaciołom. Dla nich zawsze mnie pan znaj dzie dobrą i oddaną. Umiałabym im oddać życie; ale gardziłby pan mną, gdybym przyjmowała ich miłość nie dzieląc jej. Na tym kończę. Pan jest jedyny czło wiek, który usłyszał ode mnie te słowa. Zrazu odjęło mi mowę, ledwie zdołałem opanować huragan, który wzbierał we mnie; ale zdławiłem swoje uczucia i uśmiechnąłem się: Jeśli powiem, że panią kocham odparłem skaże mnie pani na wygnanie; jeśli okażę obojętność, zemści się pani za to. Księża, sędziowie, kobiety nigdy nie zrzucają zupełnie swojej sukni. Milczenie nie prze sądza niczego; pozwoli pani, że zmilczę. Skoro mi pani udziela tak braterskiej przestrogi, znaczy to, że się mnie pani lęka stracić; ta myśl mogłaby starczyć mej dumie. Ale zostawmy sprawy osobiste. Jest pani może jedyną kobietą, z którą można filozoficznie roztrząsać decyzję tak sprzeczną z prawami natury. W zestawie niu z innymi egzemplarzami pani gatunku jest pani fe nomenem. Szukajmy tedy razem, z dobrą wiarą, przy czyn tej anomalii. Czy istnieje w pani jak w wielu kobietach dumnych z siebie, rozkochanych we własnej doskonałości wyrafinowany egoizm, który każe wzdrygać się przed myślą, iż mogłabyś należeć do mężczyzny, wyrzec się swej woli i poddać urojonej, a drażniącej cię wyższości? Zyskałabyś pani w moich oczach tysiąc nowych uroków! Czyżby pierwszym ra132 żem miłość obeszła się z panią okrutnie? A może cena, jaką pani musi przywiązywać do swej wytwornej kibi ci, do swego rozkosznego biustu, każe ci się lękać tru dów macierzyństwa; czy nie jest to może najważniejszy z owych tajemnych powodów, dla których bronisz się przed zbyt dowodną miłością? Czy masz pani jaką ułomność, która cię czyni cnotliwą mimo chęci?... Niech się pani nie gniewa, ja roztrząsam, badam, je stem o tysiąc mil od miłości. Natura, która stwarza ślepych od urodzenia, może wszak stworzyć kobiety głuche, nieme i ślepe w tym względzie. W istocie, jest pani cennym przedmiotem dla lekarskiej obserwacji. Nie zna pani całej swej wartości. Może pani mieć wstręt do mężczyzn; uznaję to, wszyscy są brzydcy i wstrętni. Ma pani słuszność dodałem czując, że serce mi się ściska musisz nami gardzić; nie istnieje ten, który by był godny pani! Nie powtórzę ci wszystkich sarkazmów, korę wysy pałem, śmiejąc się. I ot, najbardziej zatrute słowo, najostrzejsza ironia nie wyrwały jej odruchu oburze nia. Słuchała zachowując zwykły uśmiech, ten uś miech, który wkładała jak suknię, zawsze ten sam dla przyjaciół, dla znajomych, dla obcych. Czy nie jestem poczciwa, że pozwalam się sekcjonować w ten sposób? rzekła, gdy ja patrzyłem na nią w milczeniu. Widzi pan ciągnęła z uśmie chem przyjaźń moja wolna jest od niemądrej drażliwości. Wiele kobiet skarałoby te impertynencje zamy kając panu drzwi. Może mnie pani wypędzić nie podając przy czyn. 133 . Mówiąc to czułem się gotów zabić ją, gdyby mnie odprawiła. Szaleniec z pana rzekła z uśmiechem. Czy pani kiedy pomyślała ciągnąłem o skutkach gwałtownej miłości? Człowiek w rozpaczy nieraz zamordował kobietę... Lepiej być martwą niż nieszczęśliwą odparła zimno. Człowiek tak namiętny z pewnością kiedyś opuści żonę i zostawi ją na bruku, strwoniwszy jej ma jątek. Ta arytmetyka ogłuszyła mnie. Ujrzałem przepaść między tą kobietą a mną. Nie było możności porozu mienia się. Zegnam panią rzekłem zimno. Żegnam odparła z przyjacielskim skinieniem. Do jutra. Patrzałem na nią chwilę, śląc jej całą miłość, której się wyparłem. Ona stała rzucając mi banalny uśmiech, ów wstrętny uśmiech marmurowego posągu, wyraża jący jak gdyby miłość, ale zimny. Czy zrozumiesz, drogi, męczarnie, jakie mnie szarpały, gdy wracałem do domu w śnieg i w deszcz, idąc milę po gołoledzi, straciwszy wszystko? Och! wiedzieć, że ona nawet nie pomyśli o mej nędzy i sądzi, że jestem jak ona bogaty, że kołyszę się miękko w powozie! Ileż ruin i zawodów! Nie chodziło już o pieniądze, ale o skarby mej duszy. Szedłem na oślep, rozbierając te dziwne słowa, gubiąc się w domysłach tak, że w końcu wątpiłem o potocznej wartości słów i myśli! I kochałem tę zimną kobietę, której serce trzeba było zdobywać ciągle i która, wciąż przekreślając wczorajsze obietnice, ukazywała się na zajutrz jak nowa istota. 134 Kiedy mijałem gmach Instytutu, chwyciła mnie go rączka. Przypomniałem sobie, że jestem na czczo. Nie miałem ani szeląga. Na domiar nieszczęścia deszcz wykoślawił mi kapelusz. Jak teraz zjawić się w domu wykwintnej kobiety, jak pokazać się w salonie bez przyzwoitego kapelusza! Dzięki nadzwyczajnym wy siłkom, przeklinając niedorzeczną modę, która każe wystawiać na pokaz nakrycie głowy trzymając je w rę ku, zdołałem zachować dotąd swój kapelusz w możli wym stanie. Nie był ani bezczelnie nowy, ani bezna dziejnie stary; ani wytarty, ani zbyt lśniący; ot, mógł uchodzić za kapelusz dbającego o siebie człowieka; ale teraz jego sztuczne bytowanie doszło do kresu, był chory, zniszczony, skończony, istny łachman, godny przedstawiciel swego pana. Z braku półtora franka zniweczyłem swą pracowitą elegancję. Ach, ileż tajem nych ofiar poniosłem dla Fedory od trzech miesięcy! Często pieniądze przeznaczone na całotygodniowy chleb poszły na to, aby ją zobaczyć przez chwilę. Za niedbywać swoje prace i głodzić się, to jeszcze nic! ale przebywać ulice Paryża unikając ochlapania, biec, aby umknąć przed deszczem, aby się zjawić u niej ubrany równie dobrze jak lalusie, którzy ją otaczali och! dla zakochanego i roztargnionego poety cóż za zada nie! Szczęście, miłość zależały od pryśnięcia błotem na jedyną białą kamizelkę! Wyrzec się jej widoku, gdy bym się powalał, gdybym zmókł! Nie mieć pięciu su, aby oczyścić plamę na trzewikach! Miłość moja rosła od wszystkich tych drobnych a skrywanych tortur, olbrzymich dla nerwowego arty sty. Nieszczęśliwi kochankowie ponoszą ofiary, o któ135 . rych nie wolno wspominać kobietom żyjącym w sferze zbytku; one widzą świat przez pryzmat złota. Opty mistki z egoizmu, okrutne przez dobry ton, kobiety wyrzekają się zastanowienia w imię swoich przyjem ności; gorączka uciech rozgrzesza je z obojętności na nieszczęście. Dla nich szeląg nigdy nie jest milionem raczej milion szelągiem. Jeżeli miłość musi bronić swej sprawy wielkimi ofiarami, musi zarazem pokry wać je delikatną zasłoną, spowijać milczeniem; ale rzucając na kartę majątek i życie bogacze korzystają z przesądów świata, które zawsze dają pewien blask ich szaleństwom; dla nich milczenie mówi, a zasłona jest wdziękiem, gdy moja okropna dola skazywała mnie na przerażające męczarnie nie pozwalając mi rzec: Kocham! albo Umieram! Czyż nie wyna gradzała mnie hojnie przyjemność, jaką mi sprawiało to, że jej poświęcam wszystko? Hrabina przydała wartości najpospolitszym sprawom mego życia, napoi ła je niewymowną rozkoszą. Niegdyś obojętny na strój, obecnie szanowałem swoje ubranie jak drugiego siebie. Mając do wyboru: otrzymać ranę albo rozedrzeć frak, nie byłbym się zawahał! Wejdź tedy w moje położenie i zrozum szaleństwo, jakie miotało mną przez całą drogę, podsycane może ruchem! Doznawa łem jakiejś piekielnej uciechy, czując się na dnie niedo li. Chciałem widzieć wróżbę odmiany w ostatnim prze sileniu, ale nieszczęście ma skarby bez dna. Drzwi ho teliku były uchylone. Przez otwór w okiennicy wycięty w kształt serca ujrzałem światło. Paulina, czekając na mnie, rozmawiała z matką. Usłyszawszy swoje imię, przystanąłem. 136 Rafael mówiła Paulina jest o wiele przy stojniejszy niż student spod siódmego. Ma takie ładne jasne włosy. Nie uważasz, że w głosie jego jest coś dziwnego, co wnika do serca? A przy tym, mimo że wydaje się nieco dumny, jest taki dobry, taki delikat ny! Och, może się podobać! Jestem pewna, że kobiety szaleją za nim. Mówisz tak, jakbyś go kochała zauważyła pani Gaudin. Och, jak brata odparła śmiejąc się. Była bym bardzo niewdzięczna, gdybym nie płaciła mu sympatią! Czyż nie nauczył mnie muzyki, rysunków, gramatyki, wszystkiego, co umiem? Ty niewiele zwra casz uwagi na moje postępy, mamusiu; ale ja się robię tak uczona, że niedługo sama będę dawała lekcje, a wówczas będziemy mogły trzymać służącą, Cofnąłem się nieznacznie, po czym, robiąc umyślnie nieco hałasu, wszedłem po lampę. Paulina wstała, aby mi ją zaświecić. Biedne dziecko rozlało rozkoszny bal sam na moje rany. Ta naiwna pochwała mojej osoby dodała mi nieco otuchy. Potrzebowałem wierzyć w sie bie, usłyszeć bezstronny sąd o swej istotnej wartości. Nadzieje moje, podsycone w ten sposób, rzuciły może odblask na to, co mnie otaczało. Może i nigdy nie przyjrzałem się scenie, którą dość często nastręczały mym oczom dwie mieszkanki tej sali; ale w tej chwili podziwiałem w naturze rozkoszny obrazek rodzajowy, z taką prostotą odtwarzany przez malarzy flamandz kich. Matka, siedząc przy wpółzgasłym kominku, robi ła pończochę, z poczciwym uśmiechem na ustach. Pau lina malowała ekraniki; rozłożone na stoliku farby, 137 . pędzle bawiły oko żywymi kontrastami. Gdy podeszła, aby zapalić moją lampę, światło padło na jasną twa rzyczkę; trzeba było być opętanym namiętnością, aby nie podziwiać jej różanych rączek, jej idealnej głowy i dziewiczej kibici! Noc i cisza spowiły swoim urokiem to pracowite czuwanie, ten zakątek oddychający spo kojem. Nieustanna, a tak wesoło dźwigana praca świadczyła o pobożnej i pełnej wzniosłych uczuć re zygnacji. Między sprzętami a ludźmi istniała jakaś harmonia. U Fedory zbytek był suchy, budził złe myś li; natomiast owa pokorna nędza i uczciwa prostota orzeźwiały moją duszę. Może czułem się upokorzony w obliczu zbytku; tu, z tymi dwiema kobietami, w tej ciemnej izbie, gdzie życie, sprowadzone do prostych form, kryło się niejako w zaciszach serca, odzyskiwa łem pewność siebie, mogąc roztaczać ową opiekę, ową wyższość, którą mężczyzna tak bardzo lubi dawać uczuć. Kiedym się znalazł blisko Pauliny, objęła mnie swym spojrzeniem niemal macierzyńskim i drżącymi rękami stawiając lampę, wykrzyknęła: Boże! jakiż pan blady! Och! cały mokry! Mama osuszy pana... Panie Rafaelu dodała po pauzie pan lubi mleko, dostałam dziś wieczór śmietankę, ze chce pan skosztować? Poskoczyła jak młody kociak do porcelanowego garnuszka i podała mi go tak żywo, podsunęła mi go tak milutkim gestem, żem się zawahał. Odmówi pan? rzekła zmienionym głosem. Nasze dwie dumy zrozumiały się: Paulina cierpiała w swoim ubóstwie i wyrzucała mi mą hardość. Wzru szyłem się. Ta śmietanka, to było może jej jutrzejsze 138 śniadanie; mimo to przyjąłem. Biedna dziewczyna sili ła się ukryć radość, która iskrzyła się w jej oczach. Potrzebowałem tego rzekłem siadając. (Wy raz troski przesunął się po jej czole). Czy pamię tasz, Paulino, ustęp, gdzie Bossuet maluje nam Boga nagradzającego szklankę wody hojniej niż wygraną bitwę? Tak odparła. I łono jej biło jak pierś ptaszyny w dłoni dziecka. A więc ponieważ rozstaniemy się niebawem dodałem niepewnym głosem pozwól mi wyrazić wdzięczność za dobroć, jakąście mi obie z matką oka zywały. Och, nie rachujmy się odparła ze śmiechem. Śmiech jej krył wzruszenie, które mi sprawiło ból. Mój fortepian ciągnąłem jakby nie słysząc jej słów to jeden z najlepszych instrumentów Erarda, przyjm go. Weź go bez skrupułów, nie mógł bym go doprawdy zabrać w podróż, w którą się wy bieram. Uderzone akcentem melancholii, z jakim wymówi łem te słowa. Paulina i jej matka zrozumiały mnie wi docznie; spoglądały na mnie z ciekawością i grozą. Przywiązanie, któregom szukał w zimnych strefach wielkiego świata, było tedy tutaj szczere, bez blasku, ale serdeczne, a może i trwałe... Nie trzeba się tak trapić rzekła matka. Niech pan zostanie z nami. Mąż mój jest w tej chwili w drodze dodała. Czytałam dziś wieczór Ewan gelię św. Jana, gdy Paulina trzymała na nitce klucz przywiązany do Biblii; klucz obrócił się. Ta wróżba 139 . świadczy, że mąż jest zdrów i że mu się dobrze powo dzi. Paulina powtórzyła tę wróżbę dla pana i dla mło dego lokatora spod siódemki, ale klucz obrócił się tyl ko dla pana. Będziemy więc bogaci. Mąż wróci milio nerem; widziałam go we śnie na okręcie pełnym wę żów; szczęściem woda była mętna, co oznacza złoto i zamorskie kamienie. Te przyjazne i proste słowa, podobne piosence, któ rą matka usypia smutki dziecka, wróciły mi nieco spokoju. Spojrzenie zacnej kobiety tchnęło ową serde cznością, która nie usuwa zgryzoty, ale uśmierza ją i koi. Paulina, przenikliwsza od matki, badała mnie z niepokojem; inteligentne jej oczy odgadywały moje życie i przyszłość. Podziękowałem obu kobietom ski nieniem głowy, po czym uciekłem, obawiając się roz czulić. Kiedy się znalazłem na poddaszu, zanurzyłem się w swojej niedoli. Nieszczęsna wyobraźnia kreśliła mi tysiąc projektów nie trzymających się ziemi, pod suwała mi niemożliwe pomysły. Kiedy człowiek wlecze życie wśród szczątków swej fortuny, znajduje jeszcze to i owo; ale ja nie miałem nic. Ach! mój drogi, zbyt łatwo oskarżamy nędzę. Bądźmy pobłażliwi dla skut ków tego najsilniejszego z czynników rozkładu. Tam, gdzie włada nędza, nie ma już ani wstydu, ani zbrodni, ani cnoty, ani inteligencji. Byłem wówczas bez myśli, bez siły, jak młoda dziewczyna padająca na kolana przed tygrysem. Człowiek ze swobodnym sercem, a bez pieniędzy pozostaje panem swej osoby; ale nę dzarz, który kocha, nie należy już do siebie i nie może się zabić. Miłość daje nam jakąś cześć dla nas samych, szanujemy w sobie drugie życie; staje się ona wówczas 140 najokropniejszym z nieszczęść, nieszczęściem z nadzie ją, która nam każe znosić tortury. Usnąłem z myślą opowiedzenia nazajutrz Rastignacowi szczególnego orędzia Fedory. Ha! ha! rzekł Rastignac, gdym się zjawił u niego nazajutrz rano wiem, co cię sprowadza: Fedora przepędziła cię. Poczciwe dusze, zazdrosne o twój wpływ na hrabinę, rozpuściły wieść o waszym małżeństwie. Bóg wie, o jakie szaleństwa pomówili cię rywale i jakich potwarzy stałeś się przedmiotem! Wszystko się tedy tłumaczy! wykrzyknąłem. Przypomniałem sobie swoje zuchwalstwa, hrabina wydała mi się wzniosła. Uznałem, że jestem bezecnik, który jeszcze nie dość wycierpiał; w pobłażaniu jej wi działem samą dobroć tkliwego serca. Nie galopuj tak rzekł szczwany Gaskończyk. Fedora posiada przenikliwość kobiet głęboko sa molubnych: przejrzała cię może w chwili, gdyś widział w niej tylko majątek i wykwint; mimo twego sprytu czytała może w twojej duszy. Jest dość fałszywa, aby żaden fałsz nie ostał się przed nią. Boję się dodał żem cię pchnął na złą drogę. Mimo całego poloru wy gląda mi na despotkę, jak wszystkie kobiety, które ży ją jedynie głową. Dla niej całe szczęście mieści się w dobrobycie, w zabawach, uczucie jest dla niej ro lą. Unieszczęśliwiłaby cię, zrobiłaby z ciebie swego lo kaja... Rastignac rzucał groch o ścianę. Przerwałem mu przedstawiając z pozornym humorem swoje położenie finansowe. Wczoraj wieczór odparł karcięta zabrały 141 . mi wszystko, com miał do rozporządzenia. Gdyby nie ta banalna katastrofa, chętnie bym z tobą podzielił swoją sakiewkę. Ale chodźmy na śniadanie, ostrygi podszepną nam może jaką dobrą radę. Ubrał się, kazał zaprząc, po czym, podobni dwóm milionerom, przybyliśmy do "Cafe de Paris" z czelnoś cią zuchwałych spekulantów, którzy żyją na koszt fik cyjnych kapitałów. Ten diabelski Gaskończyk przy gniatał mnie swoją pewnością i swobodą. W chwili gdy piliśmy kawę, skończywszy bardzo wykwintne i umiejętnie zadysponowane śniadanko, Rastignac, który rozdawał skinienia głowy młodym elegantom, rzekł na widok jednego z tych dandysów: Oto coś dla ciebie. To mówiąc dał znak dżentelmenowi w pięknym krawacie, szukającemu widocznie miejsca, aby się zb liżył. Ten zuch szepnął mi Rastignac dostał or der za to, że spłodził różne dzieła, których nie rozu mie; jest chemikiem, historykiem, powieściopisarzem, publicystą; posiada czwartą, trzecią część, połowę praw do mnóstwa sztuk teatralnych, a ciemny jest jak oślica Balaama. To nie człowiek, to nazwisko, to ety kieta znana publiczności. Toteż nie odważyłby się wejść do któregoś z owych gabinetów, gdzie widnieje nad drzwiami napis: "Tu można pisać samemu". Jest sprytny tak, że wywiódłby w pole cały kongres dyplo matów. W dwóch słowach, jest to moralny mieszaniec, ani zupełnie uczciwy, ani zupełne ladaco. Ale sza! po jedynkował się już, świat nie żąda więcej i powiada o nim: "To uczciwy człowiek". 142 I cóż, drogi, szanowny przyjacielu, jak się miewa Wasza Inteligencja? zagadnął Rastignac, gdy nie znajomy usiadł przy sąsiednim stole. Thi! Tak sobie. Jestem przeciążony pracą. Mam w ręku materiały do bardzo ciekawych pamiętników historycznych, a nie wiem, komu je przypisać. To mnie dręczy; trzeba się śpieszyć, pamiętniki wyjdą z mody. Czy to współczesne pamiętniki, czy dawne, ze Dworu?... o czym? Sprawa naszyjnika. Czyi to nie cud? rzekł do mnie Rastignac śmiejąc się. Po czym zwracając się do przedsiębiorcy: Pan de Yalentin dodał wskazując na mnie mój przyjaciel: przedstawiam go panu jako przyszłą sławę naszej literatury. Miał swego czasu ciotkę, dob rze postawioną na Dworze, margrabinę, i od dwóch lat pracuje nad rojalistyczną historią rewolucji. Po czym, nachylając się do ucha osobliwego handla rza, rzekł: To talent całą gębą, ale zarazem prostaczek, któ ry byłby gotów sporządzić pańskie pamiętniki, imie niem swojej ciotki, po sto talarów za tom. Zgoda odparł tamten poprawiając krawatkę. Garson, cóż moje ostrygi? Tak, ale da mi pan dwadzieścia pięć ludwików komisowego i zapłaci mu pan jeden tom z góry do dał Rastignac. Ani mowy. Dam tylko pięćdziesiąt talarów, aby mieć pewność szybkiego otrzymania rękopisu. 143 . Rastignac powtórzył mi z cicha ten targ. Po czym nie pytając mnie o zdanie, odparł: Zgoda. Kiedy będziemy mogli się z panem zoba czyć, aby dobić sprawy? Hm... Przyjdźcież tutaj na obiad jutro, o siód mej. Wstaliśmy. Rastignac rzucił napiwek garsonowi, włożył rachunek do kieszeni i wyszliśmy. Byłem zdu miony lekkością, beztroską, z jaką sprzedał moją czci godną ciotkę, margrabinę de Montbauron. Wolę raczej jechać do Brazylii i uczyć tam In dian algebry, o której nie mam pojęcia, niż plamić na zwisko! Rastignac parsknął śmiechem. Jakiś ty głuptas! Najpierw bierz pięćdziesiąt ta larów i pisz pamiętniki. Kiedy je skończysz, nie zgo dzisz się na wydanie ich pod nazwiskiem ciotki, fuja ro! Pani de Montbauron, ofiara gilotyny, jej robrony, jej reputacja, uroda, szminki, jej pantofelki warte są grubo więcej niż sześćset franków. Jeżeli tedy księgarz nie zechce zapłacić twojej ciotki wedle sprawiedliwej ceny, znajdzie jakiegoś starego kawalera świeżego po wietrza albo jakąś niewyraźną hrabinę na firmę pa miętników. Och! wykrzyknąłem po cóż opuściłem swoje cnotliwe poddasze? Świat oglądany od strony kulis jest bardzo plugawy! Dobryś odparł Rastignac mamy poezję, a chodzi o interes! Jesteś dziecko. Słuchaj: co się tyczy pamiętników, publiczność je osądzi; co się tyczy na szego literackiego rajfura, czyż nie stracił ośmiu lat 144 i nie opłacił swoich stosunków okrutnymi doświad czeniami? Jeżeli nierówno dzielicie pracę nad książką, czyż w zamian zysk twój nie jest większy? Dwadzieścia pięć ludwików, to dla ciebie o wiele więcej niż tysiąc franków dla niego. Et, możesz pisać pamiętniki ostatecznie, dzieło sztuki skoro Diderot mógł napi sać sześć kazań za sto talarów. Zapewne rzekłem wzruszony to dla mnie kwestia bytu: toteż, mój poczciwy, winien ci jestem dzięki. Dwadzieścia pięć ludwików, to dla mnie bo gactwo... Większe, niż mniemasz odparł śmiejąc się. Jeżeli Finot daje mi porękawiczne, czy nie domyślasz się, że ono będzie dla ciebie? Jedźmy do Lasku rzekł ujrzymy tam twoją hrabinę, a ja ci pokażę przystojną wdówkę, którą mam zaślubić: urocza oso ba, Alzatka, nieco przytłusta. Czytuje Kanta, Schillera, Jean Paula i mnóstwo książek hydraulicz nych. Ma manię pytania mnie o zdanie; muszę uda wać, że rozumiem wszystkie te sentymentalne niem czyzny, że znam mnóstwo ballad, wszystkie ziółka za bronione mi przez lekarzy. Nie mogłem jeszcze w niej wytępić entuzjazmów literackich, płacze jak bóbr czy tając Goethego i ja muszę popłakiwać przez grze czność, bo chodzi o pięćdziesiąt tysięcy franków renty, mój drogi, i najładniejszą nóżkę, najładniejszą rączkę pod słońcem!... Ach! gdyby tak nie mówiła miłoźdź i z e rdz e, to byłby ideał! Ujrzeliśmy hrabinę, świetną w świetnym ekwipażu. Kokietka odkłoniła się nam czule, rzucając mi uś miech, który mi się wydał boski i pełen uczucia. Ach, 145 . miałem pieniądze i skarby namiętności, koniec nę dzy! Czułem się lekki, wesół, rad, kochanka przyjacie la wydała mi się urocza. Drzewa, powietrze, niebo, cała natura powtarzały mi uśmiech Fedory. Wracając z Pól Elizejskich wstąpiliśmy do kapelusznika i do krawca. Sprawa naszyjnika pozwoliła mi zrzucić swój nędzny kostium. Odtąd mogłem bez obawy wal czyć na wdzięk i elegancję z młodzieżą, kręcącą się koło Fedory. Wróciłem do domu, zamknąłem się, aby usiąść spokojnie na pozór, przy okienku; ale w duchu żegnałem na wieki swoje dachy, żyjąc przyszłością, dramatyzując swoje życie, pijąc wyo braźnią miłość i jej rozkosze. Ach! jakże burzliwe może być istnienie w czterech ścianach poddasza! Dusza ludzka to czarodziejka, zmienia słomę w diamenty; pod jej różdżką pałace wykwitają niby kwiaty pod gorącym tchnieniem słońca... Nazajutrz, koło południa. Paulina zapukała do moich drzwi i przyniosła mi zgadnij co? list od Fedory. Hra bina prosiła mnie, abym wstąpił po nią do Luksem burga: mieliśmy zwiedzić muzeum i Ogród Bota niczny. Posłaniec czeka rzekła po chwili milczenia. Nabazgrałem spiesznie list z podziękowaniem i od dałem go Paulinie. Zacząłem się ubierać. W chwili gdy dosyć rad z siebie kończyłem toaletę, dreszcz przebiegł mnie na tę myśl: Czy Fedora wybrała się powozem, czy pieszo? Czy będzie deszcz, czy pogoda?... Ale, mówiłem sobie, powozem czy pieszo, alboż można przewidzieć kaprys kobiety? Nie będzie miała pieniędzy, a zechce dać pięć 146 franków jakiemu małemu Sabaudczykowi za to, że mu do twarzy w łachmanach. Nie miałem złamanego szeląga, a pieniądze miałem podjąć aż wieczór. Och! jak drogo w krytycznych chwi lach młodości poeta opłaca intelektualną siłę, którą zawdzięcza wstrzemięźliwości i pracy! W tej jednej chwili uczułem tysiąc myśli niby tysiąc grotów. Spo glądałem w niebo, czas był mocno niepewny. W razie nieszczęścia mogłem wprawdzie wziąć dorożkę na cały dzień; ale czyż wtedy nie miałbym zatrutej każdej mi nuty obawą, że nie spotkam Finota wieczór? Nie czu łem się dość silny, aby znieść tyle wzruszeń w pełni szczęścia. Mimo pewności, że nic nie znajdę, zacząłem przeszukiwać pokój, szukałem urojonych talarów na wet w sienniku, szperałem wszędzie, wytrząsałem na wet stare buty. Trawiony nerwową gorączką, wodzi łem błędnym okiem po meblach, przewróciwszy je wszystkie. Czy zrozumiesz szał, jakie mnie ogarnął, kiedy otwierając siódmy raz szufladę, aby ją przepa trzyć z ową apatią, w jakiej pogrąża nas rozpacz, spo strzegłem niby przylepioną do deseczki, chytrze przy czajoną, ale schludną, lśniącą jak wschodząca gwiaz da, szlachetną pięciofrankówkę? Nie żądając od niej rachunku ani za jej milczenie, ani za okrucieństwo, ja kiego się dopuściła ukrywając się, ucałowałem ją jak wiernego przyjaciela i pozdrowiłem ją okrzykiem, któ ry nie został bez echa. Obróciłem się i ujrzałem po bladłą Paulinę. Myślałam rzekła wzruszonym głosem że pan sobie co zrobił! Posłaniec... (Przerwała, jakby się dławiła). Ale mama zapłaciła mu dodała. 147 . Po czym uciekła, dziecinna i lekka jak kaprys. Bied na mała! życzyłem jej mego szczęścia. W tej chwili czu łem w duszy całą rozkosz ziemi; byłbym chciał zwrócić nieszczęśliwym ich cząstkę, którą, zdawało mi się, że kradnę. Nasze złe przeczucia są prawie zawsze trafne: hrabina odesłała powóz. Przez kaprys, jeden z tych, które kobieta nie zawsze umie sobie wytłumaczyć, chciała iść do Botanicznego Ogrodu przez bulwary i pieszo. Będzie deszcz mówiłem. Zaczęła się ze mną spierać. Przypadkowo, przez cały czas, który zabawiliśmy w Luksemburgu, było ładnie. Skorośmy wyszli z ogrodu, z wielkiej chmury, która mnie niepokoiła cały czas, spadło kilka kropel. Wsied liśmy do dorożki. Ledwieśmy zajechali na bulwary, deszcz ustał, wypogodziło się zupełnie. Przybywszy do muzeum, chciałem odprawić dorożkę. Fedora prosiła, żebym ją zatrzymał. Co za tortura! Ale rozmawiać z nią, dławiąc tajemny niepokój, który bez wątpienia znaczył się na mojej twarzy głupim i martwym śmie chem; błądzić po Ogrodzie Botanicznym, przebiegać cieniste aleje i czuć jej ramię wspierające się na moim, było w tym coś fantastycznego: sen na jawie. Mimo to ruchy jej czy to gdyśmy szli, czy gdyśmy przystanęli nie miały nic słodkiego ani miłosnego, mimo roz kosznych pozorów. Kiedym się silił zespolić poniekąd z rytmem jej życia, czułem w niej ukrytą nerwowość, coś niepokojącego, ekscentrycznego. Kobiety bez du szy nie mają w swoich gestach nic miękkiego. Toteż nie było między nami żadnej jedności ani w kierunku woli, ani nawet w chodzie. Nie ma słów na oddanie tej 148 materialnej niezgodności dwojga istot, nie nawykliśmy bowiem jeszcze dostrzegać myśli w ruchu. To zjawisko natury można czuć instynktem, nie można go wyrazić. Podczas tych gwałtownych paroksyzmów namięt ności (podjął Rafael po chwili milczenia, jak gdyby odpowiadając samemu sobie) nie sekcjonowałem swoich wrażeń, nie analizowałem przyjemności ani nie rachowałem bicia mego serca jak skąpiec, który oglą da i waży sztuki złota. Och, nie! doświadczenie rzuca dziś smutne światło na minione wypadki, a wspom nienie przywodzi mi te obrazy, jak w piękną pogodę fale wyrzucają na brzeg drzazgi okrętu. Mógłby mi pan oddać dość ważną przysługę rzekła hrabina spoglądając na mnie jakby z pomiesza niem. Zwierzywszy panu swą niechęć do miłości, czuję się swobodniejsza żądając tego od pana w imię przyjaźni. Czyż nie miałby pan dodała śmiejąc się większej zasługi wyświadczając mi grzeczność właś nie dzisiaj? Patrzyłem na nią z bólem. Nie czując nic w mojej obecności, była przymilna, a nie serdeczna; miałem wrażenie, że gra swoją rolę jak skończona aktorka. Potem nagle akcent jej, spojrzenie, słowo budziły na nowo me nadzieje; ale gdy w moich oczach malowała się miłość, ona wytrzymywała ich promienie oczami, których jasności nie mąciło nic; były jak oczy tygrysa, wyścielone metalową blaszką. W tych momentach nienawidziłem jej. Poparcie księcia de Navarreins ciągnęła gło sem pełnym pieszczoty byłoby mi bardzo użyteczne wobec pewnej osoby wszechpotężnej w Rosji, której 149 . interwencja jest mi znowuż potrzebna dla uzyskania sprawiedliwości w sprawie tyczącej zarówno mego ma jątku, jak pozycji. Chodzi o to, aby cesarz uznał moje małżeństwo. Wszak książę de Navarreins jest pana krewny? List od niego załatwiłby wszystko. Wszystko dla pani odparłem proszę rozka zywać. Jest pan bardzo miły rzekła ściskając mi dłoń. Niech pan wstąpi do mnie na obiad, opowiem panu wszystko jak na spowiedzi. Ta kobieta tak nieufna, tak ostrożna, o której inte resach nikt od niej nie słyszał, miała się mnie radzić! Och! jakże kocham teraz to milczenie, które mi pani nałożyła! wykrzyknąłem. Ale wolałbym ja ką cięższą próbę. W tej chwili poddawała się moim miłosnym spoj rzeniom i nie broniła się przed mym podziwem, kocha ła mnie tedy! Znaleźliśmy się u niej. Cudem, zawartość mej sakiewki zadowoliła dorożkarza. Spędziłem roz koszny dzień, sam na sam z nią, u niej; pierwszy raz widziałem ją w ten sposób. Dotąd świat, jego mrożąca grzeczność i zimne formy rozdzielały nas, nawet w czasie wystawnych obiadów: ale tego dnia byłem u niej tak, jak gdybym mieszkał pod jej dachem, po siadałem ją niejako. Nieokiełznana wyobraźnia kru szyła zapory, układała do woli wypadki, zanurzała mnie w rozkoszach szczęśliwej miłości. Czując się jej mężem, podziwiałem ją na tle domu; rozkoszą było mi patrzeć, jak zdejmowała szal i kapelusz. Zostawiła mnie na chwilę, wróciła inaczej uczesana, czarująca. To wszystko dla mnie! Przy obiedzie obsypywała mnie 150 uprzejmościami, objawiała nieskończony wdzięk w ty siącu rzeczy, które wydają się niczym, a są połową ży cia. Skorośmy się znaleźli przy dobrym ogniu, w wy godnych fotelach, otoczeni cudami wschodniego zbyt ku; kiedym ujrzał tak blisko siebie tę kobietę, której słynna piękność przyprawiała o bicie tyle serc, tę ko bietę tak trudną, mówiącą do mnie, rozwijającą dla mnie całą swą zalotność, upojenie stało się niemal mę ką. Na nieszczęście przypomniałem sobie ważną spra wę: trzeba mi było śpieszyć na schadzkę umówioną wczoraj. Co, już? rzekła widząc, że biorę kapelusz. Kocha mnie! Tak pomyślałem słysząc, jak wymawia te słowa z przeciągłą pieszczotą... Aby przedłużyć ek stazę, byłbym zamienił chętnie dwa lata życia za każdą godzinę, której by mi zechciała użyczyć. Szczęście mo je urosło o wszystkie pieniądze, którem tracił! Była północ, kiedy mnie pożegnała. Bądź co bądź nazajutrz heroizm mój kosztował mnie wiele wyrzutów, lękałem się, żem zaprzepaścił sprawę pamiętników tak dla mnie ważną; pobiegłem do Rastignaca i poszliśmy zdybać w łóżku odpowiedzialnego wydawcę moich przyszłych dzieł. Finot odczytał mi akcik, gdzie nie by ło mowy o ciotce, a po którego podpisaniu wyliczył mi pięćdziesiąt talarów. Zjedliśmy śniadanie we trójkę. Kiedym zapłacił nowy kapelusz, parę drobiazgów i długi, zostało mi trzydzieści franków; ale wszystkie trudności wygładziły się na kilka dni. Gdybym słuchał Rastignaca, mógłbym mieć skarby, przyjmując otwar cie system angielski. Chciał mi koniecznie wy robić kredyt i zmusić mnie do zaciągnięcia pożyczki 151 . twierdząc, że pożyczki podtrzymują kredyt. Wedle niego, ze wszystkich kapitałów na świecie, przyszłość jest najpiękniejszym. Zabezpieczając w ten sposób mo je długi na przyszłych zasobach, polecił mnie swemu krawcowi, artyście, który rozumiał młodego człowieka! który miał mi pozwolić oddychać aż do mego małżeństwa. Od tego dnia zerwałem z klasztornym i pracowitym życiem, które wiodłem trzy lata. Chodziłem pilnie do Fedory, gdzie starałem się zaćmić lwów salonowych. W przekonaniu, że już na zawsze wziąłem rozbrat z nędzą, odzyskałem swobodę, miażdżyłem rywalów, uchodziłem za człowieka pełnego uroku, świetnego, niezwyciężonego. Mimo to doświadczeni ludzie mówili o mnie: Chłopiec z taką głową nie zaprząta się kobieta mi! Wychwalali miłosiernie mą inteligencję kosztem mego serca. Jaki on szczęśliwy, że nie kocha! wykrzyki wali. Gdyby kochał, czyż miałby tyle humoru, werwy? Tymczasem ja byłem bardzo miłośnie głupi wo bec Fedory! Sam na sam z nią, nie znajdowałem nic do powiedzenia; lub jeżeli mówiłem, ironizowałem na temat miłości; byłem smutnym wesołkiem jak dworak, który chce ukryć ciężką zgryzotę. Wreszcie starałem się stać czymś nieodzownym dla jej życia, szczęścia, próżności; co dzień przy niej byłem jej niewolnikiem, zabawką... Strwoniwszy w ten sposób dzień, wraca łem, aby pracować przez noc, sypiając ledwo parę go152 dzin nad ranem. Ale nie nawykły jak Rastignac do systemu angielskiego, zostałem niebawem bez grosza. Z tą chwilą, drogi przyjacielu, zdobywca bez kochanek, elegant bez pieniędzy, pokątny wzdychacz, popadłem z powrotem w nędzę, w zimne lepkie nie szczęście, starannie ukryte pod pozorami zbytku. Od czułem swoje dawne cierpienia, ale mniej ostro: widać, oswoiłem się z ich paroksyzmami. Często ciastka i herbata, tak oszczędnie podawane w salonach, były mym jedynym pożywieniem. Czasem wspaniały obiad u hrabiny musiał mi starczyć na dwa dni. Obracałem czas, siły i zdolności obserwacji na to, aby zrozumieć nieprzenikniony charakter Fedory. Dotąd nadzieja lub rozpacz powodowały mym sądem, widziałem w niej to najtkliwszą, to najbardziej nieczułą kobietę pod słoń cem; ale te przypływy radości i smutku stały mi się nie do zniesienia, chciałem zakończyć tę okropną walkę, zabijając swoją miłość. Złowrogie blaski rozświecały niekiedy mą duszę, odsłaniały przepaść mię dzy nami. Hrabina usprawiedliwiała wszystkie moje obawy; nigdy nie podchwyciłem łez w jej oczach; w teatrze patrzyła na wzruszającą scenę chłodno, z żar tem na ustach. Zachowywała całą subtelność dla sie bie, nie odgadywała nigdy cudzego szczęścia lub nie szczęścia. Krótko mówiąc, zadrwiła ze mnie! Szczęśliwy, że mogę jej coś poświęcić, niemal spodliłem się dla niej, udając się do swego krewnego, księcia de Navarreins, egoisty, który rumienił się za mą nędzę i który zbyt szpetnie sobie ze mną postąpił, aby mnie nie miał nie nawidzić; przyjął mnie z chłodną grzecznością, która 153 . trąciła zniewagą. Jego niespokojne spojrzenie obudziło mą litość. Wstyd mi było jego małości wśród tylu przepychów, jego nędzy wśród tego zbytku. Książę bąknął o stratach, jakie poniósł na giełdzie, powiedzia łem mu wówczas,, co jest celem mojej wizyty. Zmiana jego obejścia, które z lodowatego stało się niemal ser deczne, przejęła mnie wstrętem. Otóż, mój drogi, ksią żę złożył wizytę hrabinie i zmiażdżył mnie sobą. Fedora znalazła dlań nieznane czary, uroki; zdobyła go, ułożyła poza mną sprawę, o której nie dowiedziałem się ani słówka: byłem dla niej jedynie środkiem!... Kiedy krewniak mój był u niej, nie widziała mnie po prostu: przyjmowała mnie może obojętniej niż w dniu, w którym mnie jej przedstawiono. Jednego dnia upo korzyła mnie wobec księcia gestem, spojrzeniem, ja kich żadne słowo nie zdołałoby odmalować. Wyszed łem z płaczem, układając tysiączne plany zemsty, po stanawiając ją zgwałcić... Często towarzyszyłem jej do Bouffes: tam obok niej cały pochłonięty swą miłością, patrzałem na nią odda jąc się czarowi muzyki, sycąc duszę słodyczą kochania, odnajdując drgnienia własnego serca w melodii. Mi łość moja była w powietrzu, na scenie, tryumfowała wszędzie, wyjąwszy w sercu mej kochanki. Ujmowa łem rękę Fedory, studiowałem jej rysy, oczy, żebrząc w nich zlania naszych uczuć, nagłej harmonii, która, zbudzona muzyką, sprawia, że dusze współdźwięczą. Ale ręka jej była niema, oczy nie mówiły nic. Kiedy ogień mego serca, tryskający ze wszystkich mych ry sów, bił ją zbyt silnie w twarz, rzucała mi ten sztuczny uśmiech, konwencjonalny frazes, który się powtarza 154 w salonach na wargach wszystkich portretów. Nie słu chała muzyki. Boskie melodie Rossiniego, Cimarosy, Zingarellego nie przypominały jej żadnego uczucia, nie tłumaczyły żadnej poezji życia; dusza jej była oschła. Fedora wystawiała się tam na pokaz niby widowisko w widowisku. Lornetka jej wędrowała z loży do loży! ona sama, niespokojna mimo swego spokoju, była ofiarą mody; loża jej, fryzura, powóz były dla niej wszystkim. Często spotyka się ludzi olbrzymiej posta wy, którzy w ciele z brązu mają serca delikatne i czułe; ona przeciwnie kryła serce z brązu pod wątłą i wdzięcz ną powłoką. Nieszczęsne jasnowidzenie rozdzierało mi wiele za słon. Jeżeli dobry ton polega na tym, aby zapomnieć o sobie dla drugich, aby wyrażać głosem, gestem nie ustanną słodycz, być miłą dla innych, sprawiać, aby byli radzi z siebie, wówczas mimo swego sprytu Fedo ra nie zatarła śladów niskiego pochodzenia. Jej zapom nienie o sobie było fałszem! jej wzięcie, miast być wrodzone, było pracowicie zdobyte; uprzejmość trąci ła służalstwem. Ale te cukrowe słówka były dla jej fa worytów wyrazem dobroci, pretensjonalna przesada szlachetnym entuzjazmem. Ja jeden przeniknąłem jej komedianctwo, odarłem jej istotę z cienkiej kory, któ ra wystarcza światu, nie dałem się brać na jej minki; znałem do gruntu tę kocią duszę. Kiedy jakiś dudek prawił jej komplementy, kiedy ją wychwalał, wstydzi łem się za nią. I kochałem ją wciąż! miałem nadzieję stopić jej lody pod skrzydłami miłości poety. Gdybym mógł raz otworzyć jej serce kobiecej tkliwości, gdybym mógł jej narzucić wzniosłość poświęceń, wówczas by155 i . łaby dla mnie doskonałą, stałaby się aniołem. Kocha łem ją jak mężczyzna, jak kochanek, jak artysta, gdy trzeba było nie kochać jej, aby ją zdobyć; nadęty laluś, zimny gracz może by ją zwyciężyli. Sama, próżna i sztuczna, zrozumiałaby język próżności, dałaby się zamotać w sidła intrygi, człowiek suchy i zimny byłby nią zawładnął. Ostry ból wnikał w mą duszę, kiedy mi odsłaniała naiwnie swój cynizm. Widziałem ją z bólem kiedyś samą w życiu, nie mającą do kogo wyciągnąć ręki, żebrzącą przyjaznego spojrzenia. Jednego wie czora miałem odwagę odmalować jej samotną czczą i smutną starość. Na widok tej straszliwej zemsty oszukanej przyrody wyrzekła okrutne słowa: Będę miała zawsze majątek odparła. Mając złoto, zawsze można stworzyć dokoła siebie uczucia potrzebne do szczęścia. Wyszedłem spiorunowany logiką tego zbytku, tej kobiety, tego świata, wymyślając sobie za swoje głupie bałwochwalstwo. Ja nie kochałem Pauliny biednej; czyż bogata Fedora nie miała prawa odtrącić Rafaela? Nasze sumienie pókiśmy go jeszcze nie zamordowa li jest nieomylnym sędzią. "Fedora krzyczał mi sofistyczny głos nie kocha ani nie odtrąca nikogo; jest wolna, ale niegdyś oddała się za złoto. Ten rosyj ski hrabia kochanek czy mąż posiadał ją. Przyj dzie pokusa w jej życiu. Czekaj". Ani cnotliwa, ani występna, kobieta ta żyła z dala od ludzkości, we własnej sferze, w piekle lub raju. Ta zagadkowa sami ca, okryta kaszmirami i haftami, napinała w swym sercu wszystkie ludzkie uczucia, dumę, ambicję, miłość ciekawość... 156 Kaprys mody lub owa tak powszechna chęć popisa nia się oryginalnością sprowadziły manię wychwalania jakiegoś teatrzyku na bulwarach. Hrabina zapragnęła oglądać umączoną twarz pajaca, którym rozkoszowała się elita; pozwoliła mi towarzyszyć sobie na premierę jakiegoś błazeństwa. Loża kosztowała ledwie pięć franków, ale ja nie posiadałem złamanego szeląga. Mając do napisania jeszcze z pół tomu pamiętników, nie śmiałem żebrać pomocy Finota, Rastignaca zaś, mej opatrzności, nie było w Paryżu. Ten ustawiczny brak zatruwał całe moje życie. Raz, gdyśmy wychodzi li z teatru w okropny deszcz, Fedora kazała zawołać dla mnie dorożkę i nie było sposobu wymigać się od tej parady; nie słuchała moich wymówek ani że lubię deszcz, ani że mam ochotę iść grać. Nie odgadywała ubóstwa ani w mym zakłopotaniu, ani w moich smęt nych żarcikach. Oczy moje czerwieniały, ale czyż ona rozumiała spojrzenie? Życie młodego człowieka zale żne jest od osobliwych kaprysów! Przez drogę każdy obrót koła nasuwał mi myśli, które paliły mi serce; próbowałem wyjąć oparcie wehikułu w nadziei wyśliznięcia się; wreszcie widząc, że nie ma ratunku, zaczą łem śmiać się konwulsyjnie i pogrążyłem się w tępym spokoju, obojętny jak człowiek pod pręgierzem. Kie dym przybył do domu, za pierwszym słowem, które wyjąkałem. Paulina przerwała: Może pan nie ma drobnych...? Ach! Muzyka Rossiniego niczym była przy tych słowach. Ale wróćmy do Funambules. Aby tam za prowadzić hrabinę, myślałem zastawić złotą ramkę od medalionu matki. Mimo że lombard zawsze się ryso157 . wał w mym pojęciu jak jedna z bram wiodących na galery, lepiej było zanieść tam bodaj swoje łóżko niż żebrać jałmużny. Spojrzenie człowieka, którego się prosi o pieniądze, tak boli! Są pożyczki, które płacimy honorem, jak pewne przyjacielskie odmowy wydziera ją nam ostatnie złudzenie. Paulina siedziała przy pra cy, matka położyła się już. Spojrzawszy ukradkiem na łóżko, którego firanki były z lekka rozchylone, miałem wrażenie, że pani Gaudin śpi: ujrzałem woskowy pro fil wtulony w poduszkę. Czy pan ma zgryzotę? spytała Paulina odkła dając pędzel. Drogie dziecko, możesz mi oddać wielką przys ługę. Spojrzała na mnie z wyrazem takiego szczęścia, że zadrżałem. Czyżby mnie kochała? pomyślałem. Paulino... ciągnąłem. Siadłem obok, aby się jej dobrze przyjrzeć. Od gadła mnie, tak, moje spojrzenie było badawcze; spuściła oczy. Miałem uczucie, że mogę czytać w jej sercu jak we własnym, tak, fizjonomia jej była naiwna i czysta. Kochasz mnie? spytałem. Kocha... lubi... szanuje! wykrzyknęła. Nie kochała! Żartobliwy akcent oraz pełen wdzięku gest malowały jedynie dziecinną wdzięczność młodego stworzenia. Wyznałem jej tedy swoją rozpacz, kłopot, w jakim się znajduję, i prosiłem o pomoc. Jak to, panie Rafaelu rzekła pan nie chce sam iść do lombardu, a posyła pan mnie! 158 Zaczerwieniłem się zawstydzony logiką dziecka. Ujęła mnie za rękę, jakby chciała pieszczotą wynagro dzić swoją szczerość. Och rzekła poszłabym, ale to niepotrzeb ne. Dziś rano znalazłam za fortepianem dwie pięciofrankówki, które wsunęły się za listwę; położyłam je panu na stole. Niedługo dostanie pan pieniądze, panie Rafaelu rzekła dobra matka wychylając głowę mogę pa nu tymczasem pożyczyć parę talarów. Och, Paulino wykrzyknąłem ściskając ją za rękę chciałbym być bogaty. Po co? odparła z dąsem. Ręka jej, drżąca w mojej, odpowiadała biciu mego serca; cofnęła żywo palce i przyjrzała się moim. Zaślubi pan kobietę bogatą rzekła ale bę dzie pan miał przez nią wiele zmartwień... Ach, Boże! ona pana zabije... Jestem tego pewna. W krzyku jej przebijała wiara w zabobony matki. Jakaś ty dziecinna, Paulino! Och, to pewne rzekła patrząc na mnie ze zgrozą kobieta, którą pan pokocha, zabije pana! Ujęła z powrotem pędzel, umoczyła go w farbie z oznakami wzruszenia i nie spojrzała już na mnie. W tej chwili byłbym chciał uwierzyć w chimery. Człowiek nie jest zupełnie nieszczęśliwy, jeśli jest za bobonny. Zabobon jest często nadzieją. Wróciwszy do pokoju, ujrzałem dwie sztuki monety, których obec ność wydała mi się podejrzana. Pogrążony w półśnie, siliłem się sprawdzić swoje rachunki, aby usprawied liwić przed sobą tę gratkę, ale usnąłem zgubiwszy się 159 . w cyfrach. Nazajutrz Paulina zaszła do mnie w chwili, gdy miałem wyjść, aby kupić lożę. Może panu nie wystarczy tych dziesięć franków rzekła rumieniąc się luba dziewczyna matka po leciła mi ofiarować panu te pieniądze. Niech pan bie rze, niech pan bierze. Położyła trzy talary i chciała uciekać, ale ją zatrzy małem. Podziw osuszył łzy, które kręciły mi się w oczach. Paulino rzekłem jesteś aniołem! Ta po życzka wzruszyła mnie o wiele mniej niż delikatność, z jaką mija ofiarowujesz. Pragnąłem kobiety bogatej, wykwintnej, utytułowanej; obecnie chciałbym mieć mi liony i spotkać dziewczynę biedną jak ty i jak ty boga tą sercem; wyrzekłbym się nieszczęsnej namiętności, która mnie zabije. Może masz słuszność. Dosyć rzekła. Ucichła i jej słowiczy głos, jej czyste trele rozległy się na schodach. Szczęśliwa jest, że nie kocha jeszcze! rzekłem myśląc o torturach, jakie cierpiałem od miesięcy. Piętnaście franków Pauliny przydały mi się bardzo. Fedora, przestraszona zaduchem w sali, w której mie liśmy spędzić kilka godzin, wyraziła żal, że nie ma bu kietu; poszedłem po kwiaty; przyniosłem jej moje życie i mienie. Doświadczałem równocześnie wyrzutów i przyjemności ofiarowując jej bukiet, którego cena dała mi próbkę kosztów światowej galanterii. Nieba wem Fedora jęła się żalić na zbyt silny zapach meksy kańskiego jaśminu, uczuła nieznośny wstręt na widok sali, ławeczka była twarda wymawiała mi, żem ją 160 tam przyprowadził. Mimo że była obok mnie, oświad czyła, że chce iść; wyszła. Skazywać się na bezsenne noce, strwonić dwa miesiące życia i nie zrobić jej przy jemności! Nigdy ten demon nie był bardziej uroczy i bardziej nieczuły. Przez drogę siedziałem obok niej w szczupłym powoziku, wdychałem jej oddech, doty kałem pachnącej rękawiczki, podziwiałem skarby jej piękności, czułem atmosferę słodką jak irys: cała ko bieta i nic z kobiety. W tej chwili błysk światła roz świetlił mi głębię tego tajemniczego życia. Przypom niała mi się książka świeżo wydana przez poetę, po mysł artysty wyrzeźbiony w posągu Poliklesa. Zdało mi się, że widzę tego potwora, który to jako oficer poskramia ognistego rumaka, to jako młoda dziew czyna stroi się i przywodzi do rozpaczy kochanków, to jako kochanek wtrąca w rozpacz łagodną i skromną dziewicę. Nie mogąc sobie inaczej wytłumaczyć Fedory, opowiedziałem jej tę fantastyczną historię, ale nic nie zdradziło jej podobieństwa z tą poezją Chimery; ubawiła się nią, jak dziecko bajką z Tysiąca i jednej nocy. Aby się oprzeć miłości człowieka w moim wieku, tej zaraźliwej, a lubej gorączce, Fedora musi kryć ja kąś tajemnicę! rzekłem sobie wracając. Może, jak lady Delacour toczy ją rak? Życie jej, to z pewnoś cią jedna wielka komedia. Na tę myśl zimno mi się zrobiło. Następnie powzią łem zamiar najszaleńszy i najbardziej rozsądny, na jaki kochanek wpadł kiedy. Aby zbadać tę kobietę cieleś nie, tak jak ją wystudiowałem duchowo, słowem, aby ją poznać zupełnie, postanowiłem spędzić noc u niej, 161 . w jej pokoju, bez jej wiedzy. Oto, jak wykonałem swo ją myśl, która mi żarła duszę tak, jak zemsta kąsa ser ce korsykańskiego mnicha. W dnie przyjęć salony Fedory gromadziły zbyt wiele osób, aby odźwierny mógł je ściśle zapamiętać. Pewien, że mogę zostać bez skan dalu, oczekiwałem niecierpliwie najbliższego wieczoru. Ubierając się wsunęłem do kieszeni angielski scyzoryk miast sztyletu. Ten literacki instrument, w razie gdyby go przy mnie znaleziono, nie miał nic podejrzanego; nie wiedząc zaś, dokąd mnie może zaprowadzić mój romantyczny pomysł, wolałem być uzbrojony. Kiedy salony zaczęły się napełniać, udałem się do sypialni, aby zbadać sytuację. Szczęściem, żaluzje i okiennice były zamknięte; ponieważ pokojówka mogła wejść, aby zapuścić firanki, zrobiłem to sam. Było to wielkie ryzyko gospodarować tak w pokoju; ale pogodziłem się z niebezpieczeństwami położenia i obliczyłem je chłodno. Koło północy ukryłem się we framudze. Aby mi nie było widać nóg, wspiąłem się na drewnianą listwę, grzbietem przycisnąłem się do ściany, kurczowo trzy mając się zasuwki. Zyskawszy w ten sposób równowa gę, zbadawszy punkty oparcia, zmierzywszy przestrzeń dzielącą mnie od firanek, zdołałem się oswoić z trud nościami pozycji w ten sposób, aby wytrwać niepostrzeżony, o ile kurcz, kaszel lub kichnięcie mi nie przeszkodzą. Aby się nie męczyć próżno, stałem swo bodnie, czekając krytycznej chwili, w której miałem się przyczaić niby pająk w siatce. Biała mora i muślin tworzyły grube fałdy; wyciąłem w nich scyzorykiem dziury, aby widzieć wszystko niby przez strzelnicę. 162 Słyszałem odległy gwar salonów, śmiechy rozmawiają cych, ich głosy. Ten głuchy zgiełk zmniejszał się stop niowo. Kilku mężczyzn weszło po kapelusze złożone blisko mnie na komodzie. Idąc ocierali się o firanki: drżałem na myśl, aby któryś z nich, w pośpiechu lub przez roztargnienie, nie zapuścił się w mą kryjówkę. Skoro niebezpieczeństwo minęło, nabrałem otuchy. Ostatni wszedł jakiś stary wielbiciel Fedory, który myśląc, że jest sam, spojrzał na łóżko i wydał ciężkie westchnienie, połączone z dość energicznym wykrzyk nikiem. W buduarze obok sypialni zostało tylko kilku najbliższych; hrabina zatrzymała ich na filiżankę her baty. Potwarze, dla których dzisiejsze społeczeństwo zachowało tę odrobinę wiary, jaka mu w ogóle zosta ła, wmieszały się między koncepty, paradoksy, brzęk filiżanek i łyżeczek. Rastignac, bezlitosny dla moich rywali, budził szalony śmiech swymi złośliwościami. Pan de Rastignac, to człowiek, z którym niedob rze jest się poróżnić rzekła hrabina śmiejąc się. I ja tak myślę odparł z prostotą. Nie mogę się skarżyć na swoich wrogów... I na przyjaciół też nie dodał. Wrogowie pomagają mi może tyleż, co przyjaciele. Zbadałem dość dokładnie współczesną gwarę oraz niewinne sztuczki, którymi świat się posłu guje, bądź aby wszystko potępić, bądź aby wszystko usprawiedliwić. Gwara dyplomatyczna to wielka zdo bycz. Któryś z twoich przyjaciół jest tępy, mówisz o jego naiwności, szczerości. Dzieło drugiego jest ciężkie, przedstawiasz je jako sumienną pracę. Jeśli książka jest źle napisana, chwalisz jej piękne myśli. Ktoś jest niepewny, nierzetelny, śliski jak piskorz: ba! 163 . jest uroczy, świetny, czarujący. Gdy chodzi o wrogów, rzuca się im na głowę żywych i umarłych; wywraca się na nice sens wyrazów; jest się równie biegłym w od krywaniu ich wad, jak było się zręcznym w uwydat nianiu zalet przyjaciół. To przykładanie lornetki do oczu to jedną, to drugą stroną, to sekret konwersacji i cała sztuka dworaka. Nie posługiwać się nią, znaczy walczyć bez broni z ludźmi zakutymi w żelazo. Ja używam tej broni! nadużywam jej czasem. Toteż sza nują mnie, mnie i moich przyjaciół, szpada moja bo wiem nie ustępuje zresztą językowi. Jeden z najżarliwszych wielbicieli Fedory, młody człowiek sławny ze swej impertynencji, z której zrobił sobie szczebel do kariery, podjął rękawicę wzgardliwie rzuconą przez Rastignaca. Zaczął mówić o mnie, wychwalając ponad miarę mnie i moje talenty. Rastignac zapomniał o tym rodzaju obmowy. Ta sardonicz na pochwała zmyliła hrabinę, która wzięła mnie na ząbki bez litości; aby zabawić swoich przyjaciół, zdra dziła moje tajemnice, moje pretensje i nadzieje. Ma przyszłość rzekł Rastignac. Może znaj dzie kiedyś krwawy odwet; talent jego wart jest co najmniej tyle, co moja odwaga; toteż podziwiam śmiałków, którzy go dziś szarpią, bo on ma pamięć... Pisze nawet pamiętniki dodała hrabina, jakby niemile tknięta milczeniem, które zapanowało. Pamiętniki fałszywej hrabiny, tak, pani od parł Rastignac. Aby je pisać, trzeba mieć znowuż inny rodzaj odwagi. Tak, wierzę, że ma dużo odwagi odparła jest mi wierny... 164 Miałem pokusę pokazać się nagle żartownisiom jak Bańko w Makbecie. Traciłem kochankę, ale miałem przyjaciela! Ale w tej samej chwili miłość podszepnęła mi nagle nędzny paradoks, z rzędu tych, którymi umie usypiać wszystkie nasze boleści. Jeśli Fedora mnie kocha pomyślałem czyż nie musi kryć swego uczucia pod żarcikami? Ileż razy serce zadaje kłam ustom! Wreszcie rywal mój, zostawszy sam z hrabiną, wstał, aby się pożegnać. Co! już? rzekła pieszczotliwym głosem, od którego wszystko zadygotało we mnie. Nie użyczy mi pan jeszcze chwilki? Czy nie ma mi pan nic do po wiedzenia i nie zechce mi pan niczego poświęcić. Odszedł. Och! ziewnęła jacyż oni wszyscy nudni! Pociągnęła silnie taśmę u dzwonka, którego dźwięk rozległ się w całym mieszkaniu. Hrabina weszła do sy pialni, nucąc frazę z Pria che spunti. Nigdy nikt nie słyszał jej śpiewającej, a niemota ta dawała powód do dziwacznych komentarzy. Przyrzekła powiadano pierwszemu kochankowi, oczarowanemu jej talentem i zazdrosnemu o nią aż poza grób, że nikomu nie da tego szczęścia, którego on chciał kosztować sam je den. Napiąłem wszystkie siły duszy, aby chłonąć dźwię ki. Z każdą nutą głos potężniał; Fedora ożywiała się, bogactwa jej krtani rozwijały się stopniowo, melodia nabierała czegoś boskiego. Hrabina miała głos nie zwykle jasny, była w nim jakaś harmonia, wibracja, która przenikała i pieściła serce. Kobiety muzykalne są prawie zawsze artystkami w miłości. Osoba, która tak 165 . śpiewała, musiała umieć kochać. Piękno tego głosu by ło tedy jedną tajemnicą więcej w kobiecie już tak taje mniczej. Widziałem ją w owej chwili, tak jak ciebie widzę; zdawała się wsłuchiwać w siebie i czuć osobliwą rozkosz; tonęła jakby w miłosnym upojeniu. Zbliżyła się do kominka kończąc motyw ronda, ale kiedy za milkła, fizjonomia jej zmieniła się, na twarzy odbiło się znużenie. W tej chwili zdjęła maskę; aktorka skoń czyła swą rolę. Mimo to ów zmierzch jej piękności pod wpływem wysiłku lub zmęczenia nie był bez uroku. Oto, jaka jest naprawdę! powiadałem sobie. Oparła, jakby chcąc się ogrzać, nogę na brązie popielnika, zdjęła rękawiczki, rozpięła bransoletki i ściągnęła przez głowę łańcuszek, na którym wisiał medalion, zdobny drogimi kamieniami. Z niewymowną przyjemnością patrzałem na jej ru chy, posiadające wdzięk kotki, gdy muska się w słoń cu. Przejrzała się w lustrze i rzekła niezadowolona: Nie byłam ładna dziś wieczór... cera mi więdnie przerażająco... Powinna bym się może kłaść wcześniej, zaniechać tego życia. Ale cóż ta Justysia! czy ona drwi ze mnie? Zadzwoniła znów, pokojówka nadbiegła. Gdzie mieszkała? nie wiem. Przybyła ukrytymi schodkami. Ciekaw byłem się jej przyjrzeć. Moja poetycka wyo braźnia nieraz oczerniała tę niewinną służącą, rosłą i kształtną brunetkę. Pani dzwoniła? Dwa razy! odparła Fedora. Cóż to, ogłuch łaś. Przyrządzałam migdałowe mleko dla pani. 166 Justysia klękła, rozwiązała trzewiki, rozzuła panią, która, niedbale wyciągnęta na fotelu przy ogniu, zie wała drapiąc się w głowę. Ruchy jej były bardzo natu ralne; nic nie zdradzało tajemnych cierpień ani na miętności. Jerzy jest zakochany rzekła oddalę go. Znów zapuścił firanki dziś wieczór. O czym on myśli? Na te słowa krew spłynęła mi do serca; ale nie było już mowy o firankach. Życie jest bardzo czcze ciągnęła hrabina. N00! znowu mnie podrapiesz jak wczoraj. O, patrz rzekła pokazując delikatne i gładkie kolano mam jeszcze ślady twoich pazurów. Włożyła bose nogi w aksamitne pantofle wyściełane łabędzim puchem i rozpięła suknię, gdy Justysia ujęła grzebień, aby ją rozczesać. Trzeba wyjść za mąż, proszę pani, mieć dzieci. Dzieci! brakowałoby tylko tego, aby mnie dobić! wykrzyknęła. Mąż! Gdzież jest mężczyzna, któ remu mogłabym się... Czy dobrze byłam uczesana dziś wieczór? Tak... nie bardzo. Głupia jesteś. Bardzo pani nie do twarzy z fryzowanymi wło sami ciągnęła Justysia. W gładkich puklach o wiele lepiej. Naprawdę? Tak, proszę pani, loczki to dobre dla blondynek. Wyjść za mąż? nie, nie, nie! Małżeństwo to han del, do którego nie jestem stworzona. Cóż za okropna scena dla kochającego mężczyzny! 167 . Ta kobieta samotna, bez rodziny, bez przyjaciół, nie wierząca w miłość, nie wierząca w żadne uczucie! Choćby potrzeba jakiegoś wylania, wrodzona wszel kiej ludzkiej istocie, była w niej bardzo słaba, musiała zaspokajać tę potrzebę gawędząc z panną służącą, rzu cając oschłe lub obojętne wyrazy!... Uczułem litość. Justysia rozsznurowała panią. Patrzałem na nią cie kawie, gdy spadła ostatnia zasłona. Miała dziewiczy gors, który mnie olśnił, przez koszulę, przy blasku świec, różane ciało zajaśniało niby srebrny posąg pod osłoną z gazy. Nic, żadna niedoskonałość nie kazała jej lękać się spojrzeń kochanka. Ach! piękne ciało za wsze odniesie tryumf nad bohaterskim postanowie niem. Siadła przed ogniem, niema i zamyślona, gdy pokojówka zapalała świecę w alabstrowej ampli nad łóżkiem. Justysia przyniosła wygrzewaczkę, posłała łóżko, pomogła jej się położyć; po czym, po dość dłu gich zabiegach świadczących o kulcie Fedory dla sa mej siebie, dziewczyna wyszła. Hrabina obróciła się kilka razy na łóżku; była niespokojna, wzdychała, wa rgi jej wydawały lekki szmer zdradzający zniecierpli wienie. Sięgnęła ręką, wzięła flakonik, nalała do szklan ki mleka kilka kropel ciemnego płynu, wypiła, po czym, po paru ciężkich westchnieniach, wykrzyknęła: Mój Boże! Wykrzyknik ten, a zwłaszcza jego akcent, ścisnął mi serce. Nieznacznie pogrążyła się w bezwładzie. Zląk łem się, ale niebawem usłyszałem równy oddech śpią cej, rozsunąłem firanki, opuściłem swoją pozycję i przystanąłem u stóp łóżka patrząc z nieokreślonym uczuciem. 168 Była czarująca w tej pozie. Wsunęła głowę pod ra mię jak dziecko, spokojna i ładna twarz spowita w ko ronki wyrażała błogość, która mnie rozpromieniła. Przeceniając siły, nie przewidziałem swej męki, być tak blisko i tak daleko niej! Trzeba mi było znieść wszyst kie tortury, którem sobie zgotował. "Mój Boże!" ten strzęp nieznanej myśli, który miałem unieść z sobą jako jedyny błysk światła, zmienił nagle moje pojęcie o Fedorze. To słowo, obojętne lub głębokie, bez treści lub pełne znaczeń, można było zarówno tłumaczyć szczęściem, jak cierpieniem, bólem lub troską. Czy to była klątwa czy modlitwa, wspomnienie czy przeczu cie, żal czy obawa? Było całe życie w tym słowie; nie dostatek lub bogactwo; była może nawet zbrodnia! Zagadka ukryta w tym pięknym kształcie kobiecym zjawiła się na nowo; Fedorę można było tłumaczyć na tyle sposobów, że stawała się nie do wytłumaczenia. Falowanie oddechu, który przechodził przez jej wargi, to słaby, to mocniejszy, poważny lub lekki, tworzyło jak gdyby jakiś język, pod który podkładałem myśli i uczucia. Śniłem wraz z nią, spodziewałem się posiąść jej tajemnice wnikając w jej sen, gubiłem się w tysiącu sprzecznych myśli i sądów. Widząc tę piękną twarz, spokojną i czystą, nie podobna było odmówić serca tej kobiecie. Postanowiłem uczynić jeszcze jedną próbę. Opowiadając jej swoje życie, swoją miłość, swoje ofia ry, może zdołam obudzić w niej litość, wydrę łzę tej, która nie płakała nigdy. Złożyłem wszystkie swoje nadzieje w tej ostatniej próbie, kiedy hałas uliczny oznajmił mi ranek. Była chwila, w której wyobrażałem sobie Fedorę budzącą się w mych ramionach. Mogłem 169 . się położyć cicho obok niej, wśliznąć się i wziąć ją w objęcia. Ta myśl opanowała mnie tak okrutnie, że chcąc się jej oprzeć, uciekłem do salonu, nie czyniąc nic dla uniknięcia hałasu; szczęściem dotarłem do drzwiczek wiodących na schody. Jak przypuszczałem, klucz był w zamku; silnie pociągnąłem drzwi, wyszed łem śmiało i nie troszcząc się o to, czy mnie ktoś wi dzi, byłem w paru susach na ulicy. W dwa dni później autor jakiś miał czytać u hrabiny komedię; poszedłem z zamiarem przeczekania gości, aby przedłożyć Fedorze osobliwą prośbę. Chciałem ją prosić, aby mi poświęciła jutrzejszy wieczór, aby mi go poświęciła cały, zamykając drzwi dla wszystkich. Kie dym się z nią znalazł sam, serce mi omdlało. Każde uderzenie zegara przerażało mnie. Było trzy kwadran se na dwunastą. Jeśli nie odważę się przemówić rzekłem roztrzaskam sobie chyba czaszkę o kominek. Udzieliłem sobie trzech minut zwłoki; trzy minuty upłynęły, nie rozbiłem głowy o marmur, serce moje stało się ciężkie jak mokra gąbka. Jest pan bardzo miły rzekła. Ach, pani odparłem gdybyż pani mogła mnie zrozumieć! Co panu? spytała. Pan blednie. Waham się, czy mam panią prosić o jedną łaskę. Ośmieliła mnie gestem; poprosiłem ją o to sam na sam. Chętnie rzekła. Ale czemu pan nie chce powiedzieć teraz? Aby pani nie zwodzić, muszę pani ukazać roz170 miary jej zobowiązania; pragnę spędzić z panią ten wieczór tak, jak gdybyśmy byli bratem i siostrą. Niech pani będzie bez obawy; znam twoje uprzedzenia, mog ła mnie pani poznać na tyle, aby być pewna, że nie chcę niczego, co by jej mogło być niemiłe; zresztą bru tal nie postępuje w ten sposób. Okazała mi pani przy jaźń, jest pani dobra, pełna pobłażania. Otóż niech panie wie, że chcę się z panią jutro pożegnać... Niech się pani nie cofa! krzyknąłem widząc, że chce coś mówić. I znikłem. Ostatniego maja, około ósmej wieczór znalazłem się sam z Fedorą w gotyckim buduarze. Nie drżałem, by łem pewny, że dostąpię szczęścia. Ukochana będzie moją lub schronię się w ramiona śmierci. Wydałem wyrok na swą nikczemną miłość. Człowiek staje się bardzo silny, kiedy sobie uświadomi własną słabość. Hrabina, otulona w niebieski kaszmir, spoczywała na otomanie, z nogami na poduszkach. Wschodni beret, w jakim malarze przedstawiają dawnych Hebrajczy ków, stroił ją urokiem egzotyzmu. Twarz jej owiana nieuchwytnym wdziękiem, mówiła niejako, że jesteśmy co chwila istotami nowymi, jedynymi, bez żadnego podobieństwa z nami w przeszłości i z nami w przyszłości. Nigdy nie wydała mi się równie świetna. Czy pan wie rzekła śmiejąc się że pan po budził moją ciekawość? Nie zawiodę jej odparłem zimno siadając koło niej i ujmując rękę, której mi nie broniła. Ma pani bardzo piękny głos! 171 . Nigdy go pan nie słyszał wykrzyknęła z ge stem zdziwienia. Dowiodę pani, że tak, kiedy będzie potrzeba. Pani rozkoszny śpiew byłżeby tedy tajemnicą? Niech się pani uspokoi, nie chcę się w nią wdzierać. Przegawędziliśmy swobodnie blisko godzinę. Jeżeli przybrałem ton i wzięcie człowieka, któremu Fedora nie może niczego odmówić, zachowałem cały szacunek kochającego mężczyzny. Igrając z nią w ten sposób, zyskałem łaskę ucałowania jej ręki; rozpięła rękawicz kę milutkim gestem; tonąłem tak rozkosznie w złudze niu, w które próbowałem wierzyć, że dusza moja sto piła się i rozlała w tym pocałunku. Fedora pozwalała się głaskać, pieścić z niewiarygodną uległością. Ale nie uważaj mnie za niezdarę; gdybym się chciał posunąć o krok poza tę braterską pieszczotę, uczułbym jej ko cie pazury. Przetrwaliśmy z dziesięć minut w głębokim milczeniu. Podziwiałem ją, użyczając jej uroków, któ rym kłamała. W tej chwili była moją, jedynie moją. Posiadałem tę czarującą istotę, tak jak było wolno ją posiadać: myślą; spowijałem ją w swoje pragnienia, trzymałem ją, tuliłem, wyobraźnia moja poślubiła ją. Zwyciężyłem wówczas Fedorę potęgą magnetycznego działania. Toteż wiecznie żałowałem, żem nie zniewolił całkowicie tej kobiety; ale w tej chwili nie chciałem jej ciała, pragnąłem duszy, życia, tego idealnego i pełnego szczęścia, pięknego marzenia, w które wierzymy tak niedługo... Pani rzekłem wreszcie czując, że ostatnia go dzina mego upojenia nadeszła niech mnie pani wysłucha. Kocham panią, wiesz o tym, powtórzyłem ci 172 to tysiąc razy, powinnaś mnie była odgadnąć. Nie chciałem twej miłości zawdzięczać ani urokom bawidamka, ani pochlebstwom i natręctwom fircyka, toteż nie zrozumiałaś mnie. Ileż wycierpiałem dla ciebie mąk, którym zresztą nie jesteś winna! Ale za chwilę osądzisz mnie. Istnieją, pani, dwie nędze. Ta, która chodzi po ulicy w łachmanach, która bezwiednie idzie śladem Diogenesa żywiąc się lada czym, sprowadzając życie do najprostszych potrzeb; szczęśliwsza może od bogactwa, wolna przynajmniej od trosk, bierze ze świata to, czego możni już nie chcą. Następnie nędza zbytku, nędza hiszpańska, kryjąca żebractwo pod tytu łem; dumna, strojna w pióropusz, nędza w białej ka mizelce, żółtych rękawiczkach: posiada karoce, a traci majątek z braku jednego centyma. Jedna to nędza lu du; druga to nędza hultajów, królów i ludzi z talen tem. Ja nie jestem ani ludem, ani królem, ani hultajem; może nie mam talentu; jestem wyjątkiem. Nazwi sko moje nakazuje mi raczej umrzeć niż żebrać... Niech się pani uspokoi, jestem dziś bogaty, mam wszystko, czego mi trzeba na ziemi rzekłem widząc, że fizjonomia jej przybiera ów zimny wyraz, jaki przy bieramy mimo woli, kiedy nas nagabnie kwestująca dama. Przypomina pani sobie dzień, kiedy pani po jechała do Gymnase sama, myśląc, że mnie tam nie będzie? Skinęła twierdzącą głową. Wydałem ostatniego talara na to, aby panią tam ujrzeć... Przypomina pani sobie przechadzkę do Bota nicznego Ogrodu? Pani dorożka kosztowała mnie ma jątek. 173 . Opowiedziałem swoje ofiary, odmalowałem jej swo je życie, nie tak, jak je opowiadam tobie dziś, w opa rach wina, ale w szlachetnym pijaństwie serca. Na miętność moja wybuchła w płomiennych słowach, w tkliwych wyrazach, których później zapomniałem, a których sztuka ani wspomnienie nie zdołałyby od tworzyć. Nie były to chłodne skargi wzgardzonej mi łości; miłość moja, w całej sile i pięknie swych nadziei, natchnęła mnie owymi słowami, które oświetlają całe życie powtarzając krzyk rozdartej duszy. Była to niby ostatnia modlitwa umierajaącego na polu bitwy. Pła kała. Zatrzymałem się. Wielki Boże! łzy jej były skut kiem owego sztucznego wzruszenia, jakie się kupuje za pięć franków u bram teatru: zyskałem sukces dobrego aktora. Gdybym była wiedziała... rzekła. Niech pani nie kończy wykrzyknąłem. Ko cham panią w tej chwili jeszcze dosyć, aby cię zabić. Chciała pociągnąć za dzwonek. Parsknąłem śmie chem. Niech pani nie woła dodałem. Pozwolę pani spokojnie dokończyć życia. Zabić panią, to nie byłaby żadna zemsta! Niech się pani nie lęka żadnego gwałtu: spędziłem całą noc u stóp pani łóżka, nie... Panie... rzekła rumieniąc się. Ale po pierwszym odruchu wstydu, jaki musi tkwić w każdej kobiecie, nawet najmniej wstydliwej, obrzuci ła mnie wzgardliwym spojrzeniem r rzekła: Musiało być panu bardzo zimno! Czy pani sądzi, że piękność pani ma dla mnie taką cenę? odparłem zgadując jej myśli. Pani 174 twarz jest dla mnie obietnicą duszy jeszcze piękniej szej, niż pani jest piękna. Och, pani, ludzie, którzy wi dzą w kobiecie tylko kobietę, mogą kupować co wie czór odaliski godne seraju i dostępować szczęścia na der tanio... Ale ja byłem ambitny, chciałem żyć z pa nią w komunii serc, z panią, która nie masz serca. Wiem o tym teraz. Gdybyś miała należeć do mężczyz ny, zamordowałbym go. Ale nie, kochałabyś go i śmierć jego sprawiłaby ci może przykrość... Jakże ja cierpię! wykrzyknąłem. Jeśli to przyrzeczenie może pana pocieszyć rzekła wesoło mogę pana zapewnić, że nie będę na leżała do nikogo. A więc przerwałem jej znieważasz samego Boga i będziesz ukarana! Pewnego dnia, leżąc na oto manie, nie mogąc znieść głosu ani światła, skazana na to, aby żyć niby w grobie, będziesz cierpiała niesły chane męki. Kiedy będziesz szukała źródła tych po wolnych i zasłużonych męczarni, przypomnij sobie nieszczęścia, któreś tak hojnie sypała po drodze! Po siawszy klątwy wracając zbierzesz nienawiści! Jesteś my własnymi sędziami, katami sprawiedliwości, która panuje na ziemi i kroczy ponad sprawiedliwością lu dzi, poniżej sprawiedliwości Boga. Ba! rzekła śmiejąc się więc jestem taka zbrodniarka, bo pana nie kocham? Czy to moja wina? Nie, nie kocham pana, jest pan mężczyzną, to wystar cza. Czuję się szczęśliwa sama; czemuż miałabym za mienić swoje życie samolubne, niech i tak będzie na kaprys władcy i pana? Małżeństwo to sakrament, mocą którego udzielamy sobie jedynie przykrości. 175 . Zresztą dzieci mnie nudzą. Czy nie uprzedziłam pana lojalnie co do swego charakteru? Czemu się pan nie zadowolił przyjaźnią? Chaciałabym panu nagrodzić przykrości, jakie sprawiłam, nie domyślając się pań skich kłopotów finansowych; oceniam rozmiary jego ofiar; ale jedynie miłość mogłaby odpłacić to oddanie, tę delikatność, ja zaś jestem w tej chwili tak daleka od miłości, że ta scena działa na mnie przykro. Czuję, jak jestem śmieszny, niech mi pani wyba czy rzekłem łagodnie, nie mogąc wstrzymać łez. Dosyć panią kocham ciągnąłem aby słuchać z okrutną rozkoszą słów, które pani wymawia. Och! chciałbym podpisać mą miłość całą swoją krwią. Wszyscy mężczyźni raczą nas mniej lub więcej tymi klasycznymi zwrotami odparła śmiejąc się ciągle. Ale zdaje się, że bardzo jest trudno umrzeć u naszych stóp, bo spotykam tych umarłych wszę dzie... Jest północ, niech mi pan pozwoli iść spać. I za dwie godziny wykrzyknie pani: "Mój Boże!" rzekłem. Przedwczoraj! Tak rzekła myślałam o swoim bankierze, zapomniałam kazać mu sprzedać papiery procentowe i w ciągu dnia papiery spadły. Patrzałem na nią okiem błyszczącym z wściekłości. Och! niekiedy zbrodnia musi być całym poematem, zrozumiałem to. Oswojona z najpłomienniejszymi oświadczynami, zapomniała już pewno moich łez i moich słów. Czy wyszłaby pani za para Francji? spytałem zimno. Może, gdyby w dodatku był księciem. 176 Wziąłem kapelusz, skłoniłem się jej. Niech mi pan pozwoli odprowadzić się do drzwi rzekła z dotkliwą ironią. Pani... Panie? Nie ujrzę już pani. Mam nadzieję odparła kiwając impertynencko głową. Chcesz być książną? podjąłem smagany sza leństwem, które gest jej rozniecił w mym sercu. Chwycił cię obłęd tytułów, zaszczytów? Więc pozwól mi tylko kochać cię, pozwól memu pióru mówić, me mu głosowi brzemieć jedynie dla ciebie, bądź tajemną sprężyną mego życia, bądź moją gwiazdą! Potem przyjm mnie za męża jedynie jako ministra, para Francji, księcia... Stanę się dla ciebie wszystkim, czym zapragniesz! Dobrze zużył pan swój czas u adwokata rze kła z uśmiechem świetny z pana obrońca. Ty masz przeszłość wykrzyknąłem a ja przyszłość! Ja tracę tylko kobietę, ty tracisz nazwisko, rodzinę. Czas brzemienny jest moją zemstą: przyniesie ci brzydotę i samotną śmierć; mnie sławę! Dziękuję za kazanie! rzekła powstrzymując ziewnęcie i zdradzając gestem chęć pozbycia się mnie. Te słowa nakazały mi milczenie. Zamknąłem swoją nienawiść w jednym spojrzeniu i uciekłem. Trzeba mi było zapomnieć Fedorę, wyleczyć się ze swego szaleń stwa, wrócić do pracowitej samotni lub umrzeć. Nało żyłem tedy sobie ogrom prac, zamierzyłem dokończyć zaczętego dzieła. Dwa tygodnie nie opuszczałem 177 . poddasza, trawiłem noce na studiach. Mimo mej ener gii i smagającej mnie rozpaczy pracowałem trudno i z przerwami. Muza pierzchła. Nie mogłem wypędzić drwiącego widma Fedory. Każda moja myśl wylęgała inną, chorobliwą; żądze straszne jak wyrzut sumienia. Naśladowałem pustelników Tebaidy. Nie modląc się jak oni, jak oni żyłem na pustyni, żłobiąc swoją duszę miast żłobić skały. Byłbym w potrzebie opasał biodra pasem z kolcami, aby ból moralny pokonać bólem fi zycznym. Jednego dnia Paulina weszła do mego pokoju. Pan się zabija rzekła błagalnie powinien by pan wyjść, odwiedzić przyjaciół... Ach, Paulino, twoje proroctwo sprawdziło się. Fedora mnie zabija, chcę umrzeć, życie jest mi nie do zniesienia. Czyż tylko jedna kobieta jest na świecie? rze kła z uśmiechem. Po co te zgryzoty w życiu, które jest tak krótkie! Spojrzałem na Paulinę ze zdziwieniem. Już jej nie było. Nie zauwyżyłem jej zniknięcia, usłyszałem głos nie rozumiejąc słów. Niebawem trzeba mi było zanieść rękopis memu pachciarzowi. Pochłonięty namiętnoś cią, żyłem bez pieniędzy, sam nie wiem jak; wiedzia łem tylko, że czterysta pięćdziesiąt franków, które mi się należały, starczą na wyrównanie długów; poszed łem tedy po swoją zapłatę. Spotkałem Rastignaca, który zauważył, że jestem zmieniony, wychudły. Z jakiego ty szpitala wychodzisz? spytał. Ta kobieta mnie zabija odparłem. Nie mo gę ani nią gardzić, ani zapomnieć o niej. 178 Lepiej zabij ją, przestaniesz może o niej myśleć! wykrzyknął ze śmiechem. Rozważałem to odparłem. Ale o ile orzeź wiam niekiedy duszę myślą o zbrodni, gwałcie, mor derstwie lub obu razem czuję się niezdolny do tego w rzeczywistości. Hrabina to uroczy potwór, któ ry błagałby zmiłowania, a nie każdemu dano być Otellem. Jest jak wszystkie kobiety, których nie możemy zdobyć przerwał Rastignac. Szaleję! wykrzyknąłem. Czuję, jak chwila mi szaleństwo wyje w moim mózgu. Myśli moje są jak upiory, tańczą wkoło mnie, nie dając się pochwycić. Wolę śmierć niż to życie. Toteż szukałem świadomie zakończenia tej walki. Nie chodzi już o Fedorę żywą, ale o moją Fedorę, o tę, która jest tu! rzekłem ude rzając się w czoło. Co myślisz o opium? Ba! okropne cierpienia odparł Rastignac. Zaczadzenie? Chamstwo! Sekwana? Sieci ratownicze i morga są bardzo brudne. Pistolet? Jeżeli chybisz, zostaniesz zeszpecony. Słuchaj dodał i ja, jak wszyscy młodzi, zastanawiałem się nad samobójstwem. Kto z nas do trzydziestego roku nie zabijał się raz albo dwa razy? Nie znalazłem nic lepszego niż zużyć istnienie rozkoszą. Rzuć się w roz pustę, wówczas albo twoja miłość, albo ty jedno z was zginie. Nadużycie, mój chłopcze, jest królową wszystkich śmierci. Czyż nie ma ono w swojej służbie 179 . piorunującej apopleksji? Apopleksja to strzał z pistole tu, który nie chybia. Orgie dają nam wszystkie rozko sze; czyż to nie jest opium w drobnej monecie? Zmu szając nas do picia nad miarę, rozpusta rzuca trunko wi śmiertelne wyzwanie. Czyż małmazja księcia Clarence nie smaczniejsza od mułu Sekwany? Kiedy pa damy szlachetnie pod stół, czyż to nie jest małe perio dyczne zaczadzenie? Kiedy patrol nas zgarnie, wów czas, na zimnym tapczanie w strażnicy, czy nie kosztu jemy przyjemności morgi, tylko bez wzdętego, obrzęk łego, sinego, zielonego brzucha, a z dodatkiem świa domości zdarzeń? Ach! dodał takie powolne sa mobójstwo to nie śmierć zbankrutowanego sklepika rza! Kupcy zhańbili rzekę, rzucając się w wodę, aby rozczulić wierzycieli. Na twoim miejscu starałbym się umrzeć walcząc w ten sposób przeciw życiu, chcę być twoim sekundantem. Nudzę się, jestem rozczarowany Alzatką, którą mi stręczono za żonę, ma sześć palców u lewej nogi; nie mogę żyć z kobietą, która ma sześć palców! to by się rozniosło, ośmieszyłbym się. Ma tyl ko osiemnaście tysięcy franków renty, majątek jej ma leje, a palce się mnożą. Tam do czarta!... Prowadząc wściekłe życie, może, przypadkiem, znajdziemy szczęś cie! Rastignac porwał mnie. Projekt ten lśnił zbyt wie loma urokami, rozpalał zbyt wiele nadziei, miał wresz cie zbyt wiele poezji, aby się mógł nie spodobać poecie. A pieniądze? Czyż nie masz czterystu pięćdziesięciu franków? Tak, ale jestem winien krawcowi, gospodyni... 180 Ty płacisz krawca? Nie będziesz nigdy niczym, nawet ministrem. Ale co możemy począć z dwudziestoma ludwi kami? Iść grać. Zadrżałem. A! podjął widząc mój skrupuł chcesz się rzucić w to, co nazywam systemem marno trawnym, a boisz się zielonego stolika! Słuchaj odparłem przyrzekłem ojcu nigdy nie przestąpić progów gry. Nie tylko przyrzeczenie to jest święte, ale doznaję wręcz niezwyciężonej grozy, ilekroć przechodzę koło szulerni. Weź trzysta franków i idź sam. Gdy ty będziesz stawiał na kartę nasze mie nie, ja pójdę załatwić moje sprawy i będę cię oczekiwał u ciebie w domu. Oto, mój drogi, jak się zgubiłem. Wystarczy mło demu człowiekowi spotkać kobietę, która go nie ko cha, lub kobietę, która go nadto kocha, aby całe jego życie spaczyło się. Szczęście pochłania nasze siły, jak nieszczęście gasi cnoty. Wróciwszy do domu, patrzy łem długo na poddasze, gdzie wiodłem czyste życie uczonego, życie, które byłoby może uczciwe, długie i którego nie powinienem był rzucać dla namiętności ciągnącej mnie w przepaść. Paulina zastała mnie po grążonego w melancholii. Co panu? spytała. Wstałem zimno i odliczyłem pieniądze, które byłem winien jej matce, dodając komorne za pół roku. Pa trzała przerażona. Opuszczam was, droga Paulino. 181 . Odgadłam! wykrzyknęła. Słuchaj, dziecko, nie zarzekam się, mogę tu wró cić. Zachowaj mi moją celę przez pół roku. Jeśli nie będzie mnie tu do piętnastego listopada, dziedziczysz po mnie. Ten zapieczętowany rękopis rzekłem po kazując jej paczkę papierów to kopia mego wielkie go dzieła O woli; złożysz je w Bibliotece Królewskiej. Z resztą rzeczy zrobisz, co zechcesz. Rzuciła mi spojrzenie, które mi zaciążyło na sercu. Paulina była mi w tej chwili żywym sumieniem. Nie będzie już lekcyj? rzekła wskazując na fortepian. Nie odpowiedziałem. Czy napisze pan do mnie? Żegnaj, Paulino. Przyciągnąłem ją lekko; na jej czole, dziewiczym jak śnieg, który nie tknął ziemi, złożyłem pocałunek brata, pocałunek starca. Uciekła. Nie chciałem spotkać pani Gaudin. Złożyłem klucz na zwykłym miejscu i wyszed łem. Kiedym opuszczał ulicę de Cluny, usłyszałem lekkie kroki. Wyhaftowałam panu tę sakiewkę, czy i to pan odtrąci? rzekła Paulina. Zdawało mi się przy blasku latarni, że widzę łzę w jej oku; westchnąłem. Parci oboje może tą samą myślą, rozeszliśmy się z pośpiechem, niby ludzie uchodzący przed zarazą. Rozwiązłe życie, w które się miałem rzucić, zjawiło mi się dziwacznie wcielone w pokój, w którym z do stojną beztroską oczekiwałem powrotu Rastignaca. Na kominku wznosił się zegar: Wenus siedząca na żółwiu 182 i trzymająca w ręce niedopałek cygara. Wykwintne meble, dary miłości, stały w nieładzie. Znoszone skar petki walały się na wabiącej do rozkoszy otomanie. Wygodny fotel, w którym siedziałem zatopiony, był cały w bliznach niby stary żołnierz; ramiona miał nadszarpane, a grzbiet inkrustowany pomadą i sta rożytną oliwą z głów przyjaciół. Zbytek i nędza parzy ły się naiwnie na łóżku, na ścianach, wszędzie. Rzekł byś, pałace w Neapolu, otoczone lazaronami. Był to pokój gracza lub hulaki, który żyje chwilą i nie troszczy się o więcej. Obraz ten nie był zresztą pozba wiony poezji. Życie widniało tam ze swymi błyskot kami i łachmanami, ulotne, dorywcze, jak jest w isto cie, ale gorące, namiętne jak na postoju, gdzie maruder złupił wszystko, co go znęciło. Tom Byrona, któ remu brakło kartek, posłużył do rozpalenia ognia młodemu człowiekowi, który stawia na kartę tysiąc franków, a nie ma drew, który rozbija się kabrioletem nie mając zdrowej i całej koszuli. Nazajutrz jakaś hrabina, aktorka lub ecarte dadzą mu królewską wyprawę. Tu świeca tkwiła w tekturowym pudełku; tam leżał portrecik kobiety odarty ze złotej ramki. W jaki sposób człowiek młody i chciwy wrażeń wy rzekłby się życia tak bogatego w kontrasty i dającego mu rozkosze wojny w czasie pokoju? Spałem niemal, kiedy Rastignac kopnięciem otworzył drzwi i wykrzyk nął: Zwycięstwo! możemy umierać do woli... Pokazał mi kapelusz pełen złota, położył go na stole i zaczęliśmy tańczyć wkoło jak kanibale, wyjąc, drep cąc, podskakując, wymieniając kuksy zdolne powalić 183 . nosorożca i wznosząc hymn na cześć wszystkich roz koszy świata zawartych w tym kapeluszu. Dwadzieścia siedem tysięcy franków powta rzał Rastignac dodając nieco banknotów do kupy zło ta. Innym pieniądze te starczyłyby, aby żyć, ale czy nam starczą, aby umrzeć? Och, tak! Oddamy ducha w kąpieli złota. Hura! I znów zaczęliśmy swój dziki taniec. Podzieliliśmy się sztuką po sztuce, zaczynając od dubeltowych napoleonów, od wielkich sztuk do coraz mniejszych; przed łużaliśmy swoją radość licząc długo: "Twoje... Mo je!"... Nie będziemy spali wykrzyknął Rastignac. Józefie, ponczu! Rzucił garść złota wiernemu słudze: Masz i ty swoją część rzekł pogrzeb się, jeśli możesz. Nazajutrz kupiłem meble, wynająłem mieszkanie, w którym mnie poznałeś przy ulicy Taitbout i poleci łem najlepszemu tapicerowi urządzenie go. Trzymałem konie. Rzuciłem się w odmęt przyjemności czczych, ale bardzo żywych. Grałem, wygrywałem i przegrywałem na przemian olbrzymie sumy, ale na balach, u znajo mych, nigdy w domach gry, przed którymi zachowa łem dawną świętą grozę. Nieznacznie zyskałem przyja ciół, stosunki te zawdzięczałem zwadom lub owej łat wej ufności, z jaką zwierzamy sobie swoje sekrety plu gawiąc się społem. Być może, iż prawdziwą spójnię lu dzi stanowią tylko ich przywary. Wydrukowałem parę utworów, które zyskały powodzenie. Sławy literackie, nie widząc we mnie groźnego rywala, chwaliły mnie, 184 nie tyle zapewne dla mych zalet, ile aby dokuczyć ko legom. Stałem się utracjuszem, aby się posłużyć malowniczym wyrażeniem waszego świata hulaków. Pokładałem ambicję w tym, aby się zabić szybko, aby miażdżyć najweselszych kompanów werwą i tężyzną. Byłem zawsze wyświeżony, wykwintny. Uchodziłem za dowcipnego. Nic nie zdradzało we mnie straszliwego życia, które robi z człowieka beczkę, przyrząd do tra wienia, zbytkownego konia. Niebawem rozpusta ukazała mi się w całym maje stacie grozy: zrozumiałem ją! To pewna, że ludzie roz tropni, stateczni, którzy numerują butelki dla swoich spadkobierców, nie zdołają pojąć ani teorii tego życia, ani jego praktyki: czy zdołacie wszczepić jego poezję prowincjałom, dla których opium i herbata, te dwa źródła rozkoszy, są jeszcze lekarstwem? W Paryżu na wet, w stolicy myśli, czyż nie spotyka się sybarytów-fuszerów? Niezdolni znieść nadmiaru użycia, opusz czają orgię zmęczeni, jak poczciwe mieszczuchy, które klną muzykę wysłuchawszy nowej opery Rossiniego. Odrzekają się tego życia, jak człowiek nawykły do skromnego stołu nie chce jeść pasztetu z truflami, bo pierwszy raz przyprawił go o niestrawność. Rozpusta jest niewątpliwie sztuką, jak poezja: wymaga silnej du szy. Aby pochwycić jej tajemnice, aby smakować w jej pięknościach, człowiek winien oddać się sumiennym studiom. Jak wszystkie nauki, jest zrazu przykra, cier nista. Zwały przeszkód otaczają rozkosze człowieka; nie jego poszczególne uciechy, ale kompleksy, które czynią nałóg z najrzadszych wzruszeń, skupiają je, użyźniają, dramatyzując człowiekowi jego życie, żąda185 . jąć gwałtownego strwonienia sił. Wojna, władza, sztu ka, to formy zepsucia jednako stojące poza przeciętną zdolnością ludzką i równie głębokie jak rozpusta; do wszystkich dostęp zarówno jest trudny. Ale gdy raz człowiek wdarł się na wyłom tych wielkich tajemnic, czyż nie kroczy jak w nowym świecie? Generałowie, ministrowie, artyści, wszyscy są mniej lub więcej skłonni do rozpusty; trzeba im odciążyć silnymi roz rywkami swoją egzystencję, tak bardzo wykraczającą poza zwyczajne życie. Ostatecznie wojna jest rozpustą krwi, jak polityka rozpustą interesów. Wszystkie nad użycia są braćmi. Te potworności społeczne posiadają moc otchłani, ciągną nas, jak Wyspa św. Heleny woła Napoleona: sprawiają zawrót głowy, urzekają; nie wiedząc czemu, chcemy ujrzeć ich dno. Może myśl o nieskończoności żyje w tych otchłaniach; może schle biają one miłości własnej człowieka: czyż nie zapełnia wówczas wszystkiego sobą? Aby stworzyć kontrast z rajem swych godzin pracy, z radością tworzenia, zmęczony artysta żąda, czy jak Bóg niedzielnego odpoczynku, czy jak diabeł rozkoszy piekieł: musi przeciwstawić pracę zmysłów pracy ducha. Wytchnieniem lorda Byrona nie mógł być mieszczański boston; on, poeta, musiał grać o Grecję przeciw Mahmudowi. Czyż na wojnie człowiek nie sta je się aniołem zniszczenia, katem, ale i olbrzymem? Czyż nie trzeba niezwykłych uroków, aby nam kazać znosić owe okrutne cierpienia, tak dotkliwe dla naszej wątłej powłoki, które niby cierniowy żywopłot otacza ją każdą namiętność? Jeśli palacz wije się w konwuls jach nadużywszy tytoniu, zali nie siadał w zamian, 186 w jakichś nieznanych strefach, do rozkosznej uczty? Czyż Europa nie rozpoczynała wciąż wojen, nie zdą żywszy nawet otrzeć nóg, które nurzają się we krwi? Czyż więc człowiek zbiorowy ma także swoje pijań stwo, jak natura swoje ataki miłości? Dla człowieka prywatnego, dla jakiegoś Mirabeau, który wegetuje pod spokojnym rządem i marzy o burzach, rozpusta obejmuje wszystko, jest uściskiem całego życia lub, le piej jeszcze, pojedynkiem z nieznaną potęgą, z potwo rem: zrazu potwór przeraża, trzeba go chwycić za rogi; cóż za wysiłek! Natura dała ci, ot, jakiś tam żołądek, ciasny, leniwy: ujarzmiasz go, rozprzestrzeniasz, uczysz go znosić trunki, oswajasz z pijaństwem, spędzasz bez senne noce, wyrabiasz w sobie odporność pułkownika kirasjerów, stwarzasz samego siebie drugi raz, na przekór Bogu! Kiedy człowiek tak się przeobraził, kiedy nowicjusz ostrzela się jak stary żołnierz z hukiem armat, kiedy się wdroży do marszów, przychodzi do walki między nim a potworem; nie wiadomo, kto będzie górą, tarza ją się, kłębią, to jeden, to drugi zwycięża, w sferze, gdzie wszystko jest cudowne, gdzie zasypiają bóle du szy, gdzie żyją jedynie cienie idei. Ta okrutna walka stała się już potrzebą. Wcielając te bajeczne postacie, które, wedle legendy, sprzedały duszę diabłu, aby ku pić moc czynienia złego, rozpustnik przetargowa! swą śmierć za wszystkie rozkosze życia, jakże obfite, płod ne! Miast sączyć się wśród jednostajnych brzegów, w mroku kantoru lub biura, życie kipi i pomyka jak strumień. Tak, rozpusta jest niewątpliwie dla ciała tym, czym dla duszy rozkosze mistyczne. Pijaństwo 187 . zanurza w marzeniu, którego urojenia są równie cie kawe, jak wizje ekstazy. Masz godziny urocze jak kap rys młodej dziewczyny, rozkoszne gawędy z przyja ciółmi, słowa, które malują całe życie, niewymuszone uciechy, podróże bez utrudzeń, poematy w kilku zda niach. Po brutalnej sytości bydlęcia, w którym wiedza chciała szukać duszy, następuje czarowne odrętwienie, do którego wzdychają ludzie znużeni własną inteligen cją. Czyż wszyscy oni nie czują potrzeby wypoczynku, czyż rozpusta nie jest haraczem, który geniusz płaci duchowi zła? Patrz na wszystkich wielkich ludzi: o ile nie są czcicielami rozkoszy, natura stwarza ich wąt łych. Jakaś zazdrosna czy drwiąca potęga kazi duszę ich lub ciało, aby przeciwważyć wysiłek ich talentu. W tych godzinach zamroczenia trunkiem wszystko odziane jest w twoją liberię. Ty, król stworzenia, od mieniasz ją wedle ochoty. W nieprzerwanym oszoło mieniu. Gra leje ci swój roztopiony ołów w żyły. Pew nego dnia stałeś się własnością potwora; przychodzi wówczas na ciebie jak na mnie przyszło wściekłe przebudzenie: niemoc siadła u twego wezgłowia. Jeśliś starym żołnierzem, zjadają cię suchoty; jeśliś dyploma tą, anewryzm zawiesza w twoim sercu śmierć na nitce; mnie może choroba płuc powie: "Chodźmy!", jak po wiedziała niegdyś Rafaelowi z Urbino, skoszonemu nadużyciem miłości. Oto, jak żyłem! Wszedłem w świat albo za późno, albo za wcześnie; siła moja byłaby zapewne niebezpieczna, gdybym jej nie stępił w ten sposób: czyż pod koniec orgii puchar Herkulesowy nie wyleczył świata z Aleksandra? Wreszcie, dla pewnych zawiedzionych istnień trzeba nieba lub pie188 kła, rozpusty lub schroniska na Górze św. Bernarda. Przed chwilą nie miałem siły, aby prawić morały tym dwom istotom rzekł wskazując Eufrazję i Akwilinę. Czyż one nie są moją wcieloną historią, obrazem mego życia? Nie miałem prawa ich oskarżać, wydały mi się niby moi sędziowie. Wśród żywego poematu, na łonie tej upajającej choroby, miałem wszakże dwa ata ki przeszywającego bólu. W kilka dni po owej dobie, w której się rzuciłem niby Sardanapal na stos, spotka łem Fedorę w przedsionku teatru. Czekaliśmy każde na swój powóz. A więc jeszcze pana oglądam przy życiu. Słowa te wyczytałem w jej uśmiechu w jakiejś złoś liwości, którą szepnęła swemu towarzyszowi, opowia dając mu bez wątpienia moją historię i sądząc moją miłość wedle pospolitej miary. Dumna była ze swej mniemanej przenikliwości. Och! umierać dla niej, ubó stwiać ją jeszcze, widzieć ją w swych orgiach, w swoim pijaństwie, w łóżku kurtyzan i czuć się pastwą jej ża rtu! Nie móc rozedrzeć piersi, wyrwać z niej swojej mi łości, aby ją rzucić do jej stóp! W końcu wyczerpałem bez trudu swój skarb; ale trzy lata poprzedniego życia obdarzyły mnie tak potężnym zdrowiem, że w dniu, w którym się znalazłem bez pieniędzy, miałem się znakomicie. Aby móc umierać dalej, podpisałem krót koterminowe weksle, nadszedł dzień wypłaty. Okrutne przejścia! Ileż wzruszeń dla młodego serca! Nie byłem jeszcze dojrzały do tego, aby się zestarzeć; dusza moja była wciąż młoda, żywa i krzepka. Mój pierwszy dług wskrzesił wszystkie moje cnoty, które podeszły z wolna z żałosnym obliczem. Umiałem 189 . z nimi paktować, niby ze starą ciotką, która zrazu łaje, a w końcu uroni łzy i pieniądze. Wyobraźnia moja bardziej surowa, przedstawiała mi moje nazwisko wędrujące po rynkach Europy. "Nasze nazwisko, to my" powiedział Euzebiusz Sal verte. Po tych błędnych wędrówkach miałem jak ów sobowtór nie miecki wrócić do swego mieszkania, którego nie opusz czałem aby się zbudzić nagle. Ach ci funkcjonariu sze banku, te finansowe wyrzuty sumienia, szaro odziani, noszący srebrną tabliczkę, liberię, swego pa na!... Niegdyś patrzałem na ich obojętnie, kiedym ich spotkał na ulicy... Dziś nienawidziłem ich z góry. Czyż pewnego ranka których z nich nie miał się zjawić, aby zażądać rachunku z jedenastu weksli, które podpisa łem. Mój podpis wart był trzy tysiące franków, ja sam nie byłem ich wart! Komornik, o twarzy obojętej na wszystkie rozpacze, nawet na śmierć, zjawił się niby kat, który mówi skazańcowi: "wybiło wpół do czwar tej". Pomocnicy jego mieli prawo mnie pochwycić, za pisać moje nazwisko, zbrukać je, wyszydzić Byłem winien! Być winien, czyż nie znaczy przestać należeć do siebie? Czyż inni nie mieli prawa żądać rachunku z me go życia? czemu jadłem pudding ananasowy? czemu piłem mrożony szampan? czemu spałem, chodziłem, myślałem, bawiłem się nie płacąc? W momencie poezji, na łonie jakiejś myśli lub przy śniadaniu, otoczony przyjaciółmi, wśród miłych żartów, wesela mogłem uj rzeć pana w brązowym ubraniu, z wytartym kapelu szem w ręku. Ten pan, to będzie mój dług, mój wek sel! upiór, który zmrozi moją radość, zmusi mnie, 190 abym wstał od stołu i rozmawiał z nim; zabierze mi moją wesołość, moją kochankę, wszystko, nawet łóż ko. Wyrzut sumienia jest znośniejszy, nie ciska nas ani na bruk, ani do więzienia, nie pcha nas na tę okropną drogę występku; wiedzie nas jedynie na rusztowanie, gdzie kąt uszlachetnia: w chwili naszego stracenia wszyscy wierzą w naszą niewinność, gdy społeczeń stwo nie przyzna ani jednej cnoty rozpustnikowi bez pieniędzy. Te długi na dwóch nogach, odziane w zie lone sukno, w niebieskich okularach, z różnokoloro wymi parasolami; te długi uosobione, z którymi spo tykamy się oko w oko na ulicy, w chwili gdy się uś miechamy; ci ludzie posiedli okrutny przywilej powie dzenia mi w twarz: "Pan de Vatentin jest mi winien, a nie płaci. Mam go. Och, niech się nie waży skrzywić na mnie". Trzeba się kłaniać swoim wierzycielom, kła niać się z wdziękiem. "Kiedy pan zapłaci?" pytają. I musisz kłamać, płaszczyć się dla pieniędzy, giąć się przed głupcem siedzącym na swej kasie, cierpieć jego zimne spojrzenia, owe spojrzenia pijawki wstrętniejsze niż policzek, znosić jego morały i jego głupotę. Dług, to płód wyobraźni, której oni nie rozumieją. Kto się zadłuża, działa często z porywu duszy; nato miast nic wielkiego, nic szlachetnego nie powoduje tymi, którzy żyją w pieniądzu i znają tylko pieniądz. Ja miałem wstręt do pieniędzy. Weksel może się też przeobrazić w starca obarczonego rodziną, bogatego cnotą. Byłem może winien pieniądze żywemu obrazo wi Greuze'a, paralitykowi otoczonemu dziećmi, wdo wie po żołnierzu; i wszyscy wyciągali ku mnie błagalne ręce. Straszliwi wierzyciele, z którymi trzeba płakać; 191 . ^ kiedy się ich spłaci, jeszcze trzeba by ich wspomóc! W wilię wypłaty położyłem się z fałszywym spokojem człowieka, który śpi przed straceniem, przed pojedyn kiem: zawsze daje się kołysać kłamliwym nadziejom. Ale po przebudzeniu, kiedym ochłonął, kiedym poczuł swoją duszę w portfelu bankiera, opisaną, zahipotekowaną, podkreśloną czerwonym atramentem, długi moje opadły mnie jak szarańcza: czaiły się w zegarze, na fotelach, w sprzętach, którem najbardziej lubił, a które stawszy się pastwą harpij sądowych miały być porwane ręką komornika i brutalnie rzucone w halę licytacyjną. Ach! te moje graty, wszakże to też byłem ja. Dzwonek u drzwi rozbrzmiewał w moim sercu, uderzał mnie tam, gdzie powinno się uderzać królów w głowę. Było to męczeństwo bez nagrody w niebie. Tak, dla człowieka uczciwego dług to piekło, ale pie kło z komornikiem i lichwiarzami. Nie zapłacony dług to podłość, to początek łajdactwa, gorzej jeszcze, to kłamstwo! wskazuje drogę zbrodni, gromadzi belki na rusztowanie. Weksle moje zaprotestowano. W trzy dni potem za płaciłem je; oto jak. Spekulant jakiś zaproponował mi, abym sprzedał wysepkę na Loarze, gdzie był grób mo jej matki. Zgodziłem się. Podpisując kontrakt u rejen ta, doznałem w ciemnej kancelarii uczucia piwniczne go chłodu. Zadrżałem, odnajdując to samo wrażenie chłodnej wilgoci, jaka mnie ogarnęła nad dołem, w który chowano mego ojca. Przypadek ten oddziałał na mnie niby złowroga przepowiednia. Zdawało mi się, że słyszą głos matki i widzę jej cień; jakaś nieznana siła powtarzała głucho moje imię w dźwięku dzwo192 nów! Ze sprzedaży wyspy zostało mi po zapłaceniu długów dwa tysiące. Zapewne, mogłem był wrócić do spokojnego życia nauki, wrócić na swoje poddasze, doświadczywszy życia, wrócić z głową pełną spostrze żeń, zdobywszy już rozgłos. Ale Fedora nie wypuściła swej ofiary. Nieraz spotykaliśmy się. Nazwisko moje często obijało się jej o uszy; powtarzali je jej wielbicie le, oszołomieni moją inteligencją, powodzeniem, mymy końmi, pojazdami. Pozostała zimna i nieczuła na wszystko, nawet na te okropne słowa: "Zabija się dla pani!" wymówione przez Rastignaca. Powierzyłem ca łemu światu swą zemstę, ale nie byłem szczęśliwy. Grzebiąc się w ten sposób w błocie, coraz żywiej przeczuwałem rozkosz wzajemnej miłości, ścigałem na łonie orgii jej majak. Na swoje nieszczęście, zawiodłem się w szlachetnej wierze; dobrodziejstwa moje odpłacano niewdzięcz nością; błędy moje znalazły nagrodę w tysiącznych rozkoszach. Smutna, ale prawdziwa filozofia rozpust nika! Wreszcie Fedora zaraziła mnie trądem swej próż ności. Zgłębiając mą duszę, znalazłem ją zgangrenowaną, przegniłą. Duch zła wpił mi w czoło swoją ostro gę. Nie podobna mi już było obejść się bez dreszczów życia wciąż stawianego na kartę, bez okropnych wyrafinowań bogactwa. Gdybym miał miliony, wciąż byłbym grał, jadł, gonił. Bałem się już zostać sam ze sobą. Potrzebowałem kurtyzan, fałszywych przyjaciół, wina, dobrej kuchni, aby się ogłuszyć. Więzy łączące człowieka z rodziną stargały się we mnie na zawsze. Stawszy się galernikiem użycia, miałem dobiec mety samobójczego wyścigu. Przez ostatnie dni mego do193 . statku dopuszczałem się co wieczór niesłychanych wy bryków; ale co rano śmierć odrzucała mnie w życie. Niby właściciel dożywocia mogłem śmiało przejść przez pożar. Wreszcie znalazłem się sam z jedną dwudziestofrankówką: przypomniałem sobie szczęście Rastignaca... Ha, ha!... wykrzyknął Rafael przypomina jąc sobie nagle swój talizman i wyjmując go z kie szeni. Czy to, że zmęczony wzruszeniami długiego dnia nie był już zdolny panować nad swą inteligencją w stru gach wina i ponczu, czy że, przywiedziony do rozpa czy obrazem swego życia, upił się bezwiednie poto kiem własnych słów, Rafael ożywił się, doszedł do stopnia podniecenia graniczącego z szaleństwem. Do diabła ze śmiercią! wykrzyknął potrząsa jąc kawałkiem skóry. Chcę teraz żyć. Jestem boga ty, posiadam wszystkie cnoty. Nic mi się nie oprze. Któż nie byłby dobry, kiedy może wszystko? Ha! ha! One! pragnąłem dwustu tysięcy renty, będę je miał. Pokłońcie mi się, wieprze, które się barłożycie na tych dywanach jak na podściółce z gnoju! Jesteście moi: bajeczna sukcesja! Jestem bogaty, mogę was ku pić wszystkich, nawet ot, tego posła, który tam chra pie. Dalej, wykwintna kanalio, błogosławcie mnie. Je stem papież. Wykrzykniki Rafaela, dotąd ginące w basso continuo chrapania, doszły nagle uszu gości. Ten i ów obudził się z krzykiem, ujrzeli mówcę słaniającego się na no gach i przyjęli go koncertem przekleństw. Milczeć! krzyknął Rafael. Psy, do budy! 194 Emilu, mam skarby, dam ci hawańskich cygar, ile du sza zapragnie. Słyszę odparł poeta Fedora lub śmierć. Jedź śmiało. Ta przylepeczka, Fedora, za wiodła cię. Wszystkie kobiety są córkami Ewy. Twoja historia wcale nie jest dramatyczna. A, ty spałeś, filucie? Nie... Fedora lub śmierć! słyszę, słyszę. Obudź się krzyknął Rafael uderzając Emila jaszczurem, jak gdyby chciał zeń dobyć prąd elek tryczny. Kroćset bomb! rzekł Emil wstając i chwytając Rafaela wpół mój drogi, pamiętaj, że jesteś w towa rzystwie nieprzyzwoitych kobiet. Jestem milioner! Milioner może, ale pijany na pewno. Pijany władzą. Mogę cię zabić!... Milczeć, ja je stem Nero! jestem Nabuchodonozor! Ależ Rafaelu, jesteśmy tu w bardzo mieszanym towarzystwie, zachowuj się cicho, miej godność. Moje życie było zbyt długą ciszą. Dziś chcę zem sty nad całym światem. Nie będę się bawił trwonie niem marnych dukatów; chcę naśladować i streścić epokę, strawiając życie ludzkie, inteligencje, dusze. Oto zbytek, który ma coś wielkiego, nieprawdaż? przepych zarazy! Pójdę o lepsze z febrą żółtą, zieloną, niebieską, z armiami, z szafotami. Mogę mieć Fedorę... Ale nie, nie chcę Fedory, to moja choroba, umie ram na Fedorę! Chcę zapomnieć Fedory. Jeśli nie przestaniesz krzyczeć, wyniosę cię. Widzisz tę skórę? to testament Salomona. Mam 195 . go, tego Salomona, króla spod ciemnej gwiazdy, jest mój! Mam Arabię, i to skalistą, świat cały jest mój. Ty jesteś mój, jeśli zechcę. Och! jeśli zechcę, strzeż się. Mogę kupić cały twój kramik z czcionkami, będziesz moim lokajem. Będziesz mi składał kuplety, liniował papier. Lokajem, tak... Przy tych słowach Emil wyciągnął Rafaela do jadalni. Więc dobrze, tak, mój kochany rzekł je stem twoim lokajem. Ale ty masz być naczelnym re daktorem pisma, milczże! bądź przyzwoity, zrób to dla mnie! Kochasz mnie? Czy ja cię kocham? Dzięki tej skórze będziesz miał zawsze hawańskie cygara. Wciąż skóra, przyjacie lu, wszechmogąca skóra! Znakomite causticum, mogę leczyć odciski. Masz odciski? usunę je. Nigdy jeszcze nie plotłeś takich głupstw... Głupstw, kochanku? Nie. Ta skóra kurczy się za każdym moim pragnieniem... to coś przekręcone... Braman siedzi w tym wszystkim jakiś braman! ten braman to musiał być tęgi figlarz, bo pragnienia, widzisz, powinny by rozszerzać... Tak, tak. Powiadam ci. Tak, to zupełna prawda, jestem twojego zdania. Pragnienie rozszerza... Powiadam ci, skóra!... Tak. Ty mi nie wierzysz. Znam cię, chłopcze, ty łżesz jak świeżo upieczony król. Jakże chcesz, abym wierzył w twoje pijackie brednie? 196 Idę z tobą o zakład, mogę ci tego dowieść. Weźmy miarę. On nigdy nie uśnie wykrzyknął Emil widząc, że Rafael szpera po całej jadalni. Dzięki owej jasności wzroku, której objawy kłócą się niekiedy u pijanych z zamroczeniem pijaństwa, Valentin wynalazł z małpią zręcznością przybór do pisa nia i serwetkę, powtarzając wciąż: Weźmy miarę! weźmy miarę. Dobrze więc, dobrze odparł Emil weźmy miarę. Dwaj przyjaciele rozciągnęli serwetkę i przyłożyli do niej jaszczur. Emil, pewniejszy w rękach od Rafaela, obrysował kontur talizmanu, podczas gdy przyjaciel mówił: Pragnąłem dwustu tysięcy renty, nieprawdaż? Otóż, kiedy je będę miał, ujrzysz, jak się ten jaszczur skurczy. Tak... A teraz śpij. Chcesz, żebym cię ułożył na tej kanapie? No, dobrze tak? Tak, moje niemowlę prasy. Będziesz mnie bawił, będziesz mi wypędzał muchy z nosa. Przyjaciel nie szczęśliwego ma prawo być przyjacielem potentata. Dam ci... cy... gar... ha... wan... No, no, traw swoje złoto, milionerze. A ty swoje artykuły. Dobranoc. Powiedzże do branoc Nabuchodonozorowi!... Miłość! Pić! Francja... chwała i bogać... bogać... Niebawem dwaj przyjaciele zjednoczyli swoje chra panie z muzyką rozlegającą się w salonach. Zbyteczny koncert. Świece gasły kolejno wśród trzaskania krysz197 . tatowych świeczników. Noc spowiła krepą tę długą ucztę, w której opowiadanie Rafaela było niby orgią słów, zdań bez myśli oraz myśli, którym często zbra kło wyrazu. Nazajutrz, koło południa, piękna Akwilina wstała ziewając, zmęczona, z policzkami pocętkowanymi od ciskiem taboretu, na którym spoczywała jej głowa. Eufrazja, zbudzona ruchem towarzyszki, zerwała się z chrapliwym krzykiem; ładna jej twarz, biała i świeża poprzedniego wieczora, była żółta i blada jak twarz dziewczyny idącej do szpitala. Stopniowo biesiadnicy jęli się ruszać wydając żałosne pomruki; ręce i nogi mieli zdrętwiałe, wszystkie rodzaje zmęczenia czyhały na ich przebudzenie. Lokaj otworzył żaluzje i okna. Zebranie znalazło się na nogach, przywołane do życia gorącymi promienia słońca, które zamigotało na gło wach śpiących. W blasku dnia kobiety przedstawiały wstrętny widok. Niespokojny sen zniszczył wytworne gmachy fryzur i wymiął ich suknie; włosy zwisały bez wdzięku, fizjonomie zmieniły wyraz, lśniące oczy śćmiły się znużeniem. Cera brunetek, tak efektowna przy świetle, wyglądała okropnie; limfatyczne twarze blon dynek, białe i miękkie, kiedy są wypoczęte, stały się zielone; usta, wprzód rozkoszne i czerwone, teraz su che i blade, nosiły szpetne znamiona pijaństwa. Męż czyźni odrzekali się swoich jednonocnych kochanek, widząc je zwiędłe i trupie, niby kwiaty zdeptane po przejściu procesji. Mężczyźni byli jeszcze okropniejsi. Zadrżelibyście ujrzawszy te twarze ludzkie o zapad łych i podkrążonych oczach, które zdawały się nie widzieć, nabrzmiałe winem, otępiałe od niespokojnego 198 snu, więcej dającego zmęczenia niż wypoczynku. Te chorobliwe twarze, w których malowały się w całej nagości żądze fizyczne bez poezji, jaką stroi je dusza, miały coś okrutnego, bestialskiego. To przebudzenie się orgii bez strojów i barwiczki, szkielet zepsucia odarty z łachów, zimny, pusty, wyzuty z sofizmatów dowcipu lub uroków zbytku, przeraziły owych nieus traszonych atletów, mimo iż zaprawionych do zapa sów z rozpustą. Artyści i kurtyzany wodzili błędnym okiem po mieszkaniu, gdzie wszystko było spustoszo ne, zniszczone ogniem namiętności. Szatański śmiech rozległ się nagle, kiedy Taillefer, słysząc głuche rzęże nie gości, silił się powitać ich uprzejmą miną: twarz jego, spocona i nabiegła krwią, zamajaczyła niby pie kielny obraz zbrodni bez wyrzutów. Obraz był zupełny. Było to błoto na łonie zbytku, okropna mieszanina przepychu i nędzy, przebudzenie rozpusty, skoro krzepkimi dłońmi wycisnęła wszystkie owoce życia, zostawiając dokoła siebie jedynie pluga we ogryzki kłamstwa, w które już nie wierzy. Rzekł byś, śmierć uśmiechająca się wśród rodziny zadżumionych; pierzchły zapachy, olśniewające światła, weso łość i pragnienia; został wstręt ze swą mdlącą wonią, ze swą przenikliwą filozofią, słońce jaśniejące jak prawda, powietrze czyste jak cnota, kłócące się z tą gorącą atmosferą, przysyconą wyziewami orgii. Mimo nawyku rozpusty niejedna z tych dziewczyn pomyślała o swym przebudzeniu niegdyś, kiedy, niewinna i czy sta, przez sielskie okienko, strojne w powoje i róże, oglądała krajobraz ożywiony śpiewem skowronka, oświecony blaskiem jutrzenki i kaprysami rosy. To 199 . znów wyobrażały sobie śniadanie w kole rodzinnym: stół, dokoła którego dzieci śmiały się niewinnie z oj cem, gdzie wszystko oddychało niewysłowionym cza rem, gdzie potrawy były proste jak serca. Artysta myś lał o zacisznej pracowni, o czystym posągu, o wdzięcz nym modelu, który go oczekiwał. Młody adwokat, wspomniawszy proces, od którego zależał los jakiejś rodziny, myślał o konferencji, która wymagała jego obecności. Uczony żałował gabinetu, dokąd wołało go szlachetne dzieło. Prawie wszyscy boleli nad sobą. W tej chwili Emil, świeży i różowy jak subiekt mod nego magazynu, ukazał się ze śmiechem. Jesteście szpetni, jak łapacze trybunalscy! wykrzyknął. Nie zrobicie już nic dzisiaj, dzień jest stracony; najmądrzej będzie pomyśleć o śniadaniu. Na te słowa Taillefer wyszedł, aby wydać rozkazy. Kobiety poprawiały leniwo toalety przed lustrem. Każ dy starał się otrząsnąć. Najzawziętsi bibosze przema wiali do rozumu stateczniejszym. Kurtyzany jęły sobie dworować z tych, którzy jakoby nie czuli się na siłach, aby ciągnąć dalej tę wściekłą ucztę. W mgnieniu oka te upiory ożywiły się; goście potworzyli grupy, zaczęli rozmawiać, uśmiechać się. Zwinni lokaje poustawiali sprzęty, tak aby wszystko znalazło się na swoim miejs cu. Podano wspaniałe śniadanie, biesiadnicy runęli do jadalni. Jeżeli wszystko nosiło ślady wczorajszej orgii, był tam przynajmniej ślad życia i myśli jak w konwuls jach umierającego. Niby w zapustnym pochodzie ma ski, zmęczone tańcem, obrzękłe pijaństwem, grzebały saturnalie wmawiając w siebie wyczerpanie rozkoszy, aby się nie przyznać do własnego wyczerpania. 200 r W chwili, gdy ta mężna zgraja obsiadła stół kapitali sty, Cardot, który poprzedniego dnia znikł roztropnie po obiedzie, aby dokończyć orgii w łóżku małżeńskim, pokazał swą usłużną fizjonomię okraszoną słodkim uśmieszkiem. Rzekłbyś, że węszy jakiś spadek, że go wyobraźnią smakuje, dzieli, opisuje, inwentaryzuje, spadek pełen spodziewanycha aktów, brzemienny w honoraria, soczysty jak zraz polędwicy, w który amfitrion zatapiał w tej chwili nóż. Ha! ha! będziemy jedli śniadanie rejentalne wykrzyknął de Cursy. Przybywa pan na czas, aby opisać i zaprotoko łować wszystkie te kawałki rzekł bankier ukazując biesiadę. Nie ma tu materiału na testament, ale na kontrakciki ślubne może! rzekł uczony, który pierwszy raz od roku wspaniale dopełnił aktu matrymonium. Och, och! Ha! ha! Chwileczkę odparł Cardot ogłuszony chórem konceptów przychodzę tu w poważnej sprawie. Przynoszę sześć milionów jednemu z panów. (Głęboka cisza). Proszę pana rzekł do Rafaela, który w tej chwili wycierał sobie oczy serwetką wszak pańska matka była z domu 0'Flaharty? Tak odparł machinalnie Rafael Barbara-Maria. Czy ma pan ciągnął Cardot metrykę swoją oraz pani de Yalentin? Przypuszczam. A więc, proszę pana, pan jest jedynym i wyłącz201 . nym spadkobiercą majora 0'Flaharty, zmarłego w sierpniu r. 1828 w Kalkucie. y Śliczna kalkulacja! wykrzyknął dowcip niś. Ponieważ major przeznaczył testamentem pewne sumy na rzecz instytucyj publicznych, rząd francuski upomniał się o spadek u Kompanii Indyjskiej ciąg nął rejent. W tej chwili sukcesja jest dojrzała do podjęcia. Od dwóch tygodni szukałem daremnie progenitury panny Barbary Marii 0'Flaharty, kiedy wczoraj, przy stole... W tej chwili Rafael nagle wstał z gestem człowieka, który otrzymał ranę. Rozległ się niby milczący krzyk; pierwszym uczuciem biesiadników była głucha zawiść, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu jak płomienie. Potem szmer, podobny do szmeru wzburzonej sali tea tralnej, hałas jak gdyby zamieszki ulicznej wzmógł się, urósł, każdy przywitał jakimś wykrzyknikiem olbrzy mią fortunę przyniesioną przez rejenta. Otrzeźwiony zupełnie tym szybkim posłuszeństwem losu, Rafael rozłożył gwałtownym ruchem na stole serwetkę, którą niedawno zmierzył swój jaszczur. Głuchy na wszystko, położył na niej swój talizman i zadrżał mimo woli wi dząc przestrzeń między zarysem wykreślonym na płót nie a brzegiem skóry. No i co, co jemu? wykrzyknął Taillefer. Tanio doszedł do fortuny. Podtrzymaj go, kanclerzu!rzekł Bixiou do Emila radość go zabije. Straszliwa bladość oblekła mięśnie zniszczonej twa rzy spadkobiercy; rysy jego ściągnęły się, twarz stała 202 ^ się niby trupia maska, oczy zmartwiały. Widział Śmierć. Ten świetny bankier otoczony zwiędłymi kurtyzanami, twarzami pełnymi przesytu, ta agonia rozkoszy była żywym obrazem jego życia. Rafael spoj rzał trzykrotnie na talizman mieszczący się swobodnie w nieubłaganych liniach wykreślonych na serwetce: próbował wątpić, ale jasne przeczucie podcinało jego niewiarę. Świat należał doń, mógł wszystko i nie chciał już niczego. Jak podróżny w pustyni, miał nieco wody dla ugaszenia pragnienia i mierzył życie na ilość ły ków. Wiedział, ile dni miało go kosztować każde pragnienie. Wierzył w jaszczur, słuchał swego odde chu, czuł się już chory, pytał siebie: Czy ja nie mam suchot? Czy matka moja nie umarła na płuca? Ha, ha! Rafaelu! ależ będziesz hulał! Co mi dasz? mówiła Akwilina. Zdrowie nieboszczyka wuja, majora 0'Flaharty! To mi człowiek! Zostanie parem Francji. Ba! co to jest par Francji od Lipca! rzekł sceptyk. Czy będziesz miał lożę w operze? Mam nadzieję, że nam sprawisz tęgą bibę? rzekł Buxiou. Taki człowiek jak pan de Yalentin zna swoje obowiązki odparł Emil. Okrzyki rozbawionego zgromadzenia rozlegały się w uszach Rafaela, ale nie rozróżniał ani jednego sło wa; myślał o tępym i wyzutym z pragnień życiu bretońskiego chłopa, obarczonego dziećmi, orzącego rolę, 203 . żywiącego się gryką, zapijającego ją jabłecznikiem, wierzącego w Matkę Boską i w króla, przystępującego do komunii na Wielkanoc, tańczącego w niedzielę na murawie i nie rozumiejącego kazań wikarego. Widok, jaki uderzył w tej chwili jego oczy, te złocone gzymsy, te kurtyzany, ta uczta, ten zbytek ścisnęły go za gardło i pobudziły do kaszlu. Chcesz szparagów? rzekł doń bankier. Nie chcę nic! odparł Rafael grzmiącym głosem. Brawo! odparł Taillefer. Rozumiesz mają tek: to jest patent na impertynencję. Jesteś nasz! Panowie, pijmy na cześć potęgi złota. Pan de Valentin, stawszy się sześciokrotnym milionerem, przychodzi do władzy. Jest królem, może wszystko, jest ponad wszystkim, jak bogacz. Odtąd dla niego zadanie: wszyscy Francuzi są równi wobec prawa jest kłamstwem wypisanym na czele konstytucji. Nie on będzie słuchał praw, ale prawa jego. Nie ma rusztowania, nie ma katów dla milionerów! Tak odparł Rafael sami są swymi katami! Też przesąd! wykrzyknął bankier. Pijmy! rzekł Rafael chowając talizman do kieszeni. Co ty tam robisz? rzekł Emil przytrzymując mu rękę. Panowie dodał zwracając się do zebra nych, zdziwionych zachowaniem się Rafaela wiedz cie, że nasz przyjaciel de Valentin co mówię? margrabia de Valentin, posiada tajemnicę ro bienia majątku. Jego pragnienia spełniają się w chwili, w której je poweźmie. O ile nie zechce uchodzić za 204 chama, za człowieka bez serca, zrobi nas wszystkich bogaczami. Och, mój złociutki Rafaelu, ja chcę sznur pereł wykrzyknęła Eufrazja. Jeśli umie być wdzięczny, da mi dwa powozy z pięknymi i rączymi końmi! rzekła Akwilina. Zażądaj stu tysięcy funtów renty dla mnie! Szal kaszmirowy! Zapłać moje długi! Ześlij apopleksję na mego wuja! Rafaelu, skwituję cię za dziesięć tysięcy franków renty! Sypią się donacje! zauważył rejent. Mógłby mnie uleczyć z podagry! Spraw zniżkę na giełdzie! wykrzyknął ban kier. Zdania te padły niby snop iskier dogasającego fa jerwerku. Te wściekłe pragnienia raczej były wyrze czone serio niż żartem. Mój drogi przyjacielu rzekł Emil uroczyście ja się zadowolę dwustoma tysiącami renty; nie daj się prosić, no! Emilu rzekł Rafael czyż nie wiesz, za jaką cenę?... Ładna wymówka! wykrzyknął poeta. Czyż nie godzi się poświęcić dla przyjaciół? Miałbym prawie ochotę życzyć wam wszystkim śmierci odparł Valentin, obejmując biesiadników posępnym spojrzeniem. Umierający są diablo okrutni rzekł Emil śmie jąc się. Jesteś tedy bogaty dodał poważnie; 205 . otóż ręczę ci, że do dwóch miesięcy staniesz się brud nym egoistą. Już jesteś głupi: nie rozumiesz żartu! Brakło ci jeszcze tego, abyś uwierzył w swój jasz czur... Lękając się drwin, Rafael zamilkł, pił bez miary i upił się, aby zapomnieć na chwilę o swej złowrogiej potędze. III AGONIA W pierwszych dniach grudnia siedemdziesięcioletni starzec kroczył mimo deszczu ulicą de Varenne, pod nosząc głowę przy każdym domu i szukając z naiw nością dziecka i roztargnieniem filozofa adresu mar grabiego de Yalentin. Wyraz głębokiej troski mocują cej się z despotycznym charakterem malował się na twarzy okolonej siwymi włosami, wyschłej jak stary pergamin. Gdyby jakiś malarz spotkał tę szczególną osobistość, czarno ubraną, chudą i kościstą, bez wąt pienia, wróciwszy do pracowni, uwieczniłby ją w al bumie, z podpisem: Poeta klasyczny w poszu kiwaniu rymu. Sprawdziwszy numer, który mu wskazano, ta żywa Rollinowska palingenezja zapukała lekko do bramy wspaniałego pałacu. Czy pan Rafael w domu? spytał starowina szwajcara w liberii. Pan margrabia nie przyjmuje nikogo odparł służący pochłaniając olbrzymi kawał bułki umoczonej w kawie. 206 Powóz stoi odparł nieznajomy starzec wska zując świetny ekwipaż stojący przed gankiem. Pan margrabia wyjdzie tutaj, zaczekam na niego. Ech, ojczulku, mógłbyś tu czekać do jutra odparł szwajcar. Zawsze jest w pogotowiu powóz dlajaśnie pana. Ale wyjdź pan stąd, proszę; straciłbym sześćset franków dożywocia, gdybym wpuścił bez roz kazu obcą osobę do pałacu. W tej chwili wysokie starzec, dość podobny ze stro ju do woźnego w ministerium, wynurzył się z sieni i zszedł kilka schodów przyglądając się oszołomione mu petentowi. Zresztą, jest pan Jonatas rzekł szwajcar niech pan z nim pomówi. Dwaj starcy, pociągnięci ku sobie wzajemną sympa tią lub ciekawością, spotkali się w obszernym dzie dzińcu, gdzie wśród bruku rosło parę ździebeł trawy. Przeraźliwa cisza panowała w tym pałacu. Widząc Jonatasa chciałoby się przeniknąć na jego twarzy tajem nicę, o której mówił każdy szczegół zamarłego domu. Pierwszym staraniem Rafaela, skoro wszedł w posia danie olbrzymiego spadku, było odszukać wiernego sługę, na którego przywiązanie mógł liczyć. Jonatas rozpłakał się z radości na widok młodego pana, które go pożegnał był jak mniemał na zawsze; ale szczęście jego doszło szczytu, gdy margrabia powierzył mu wysokie funkcje intendenta. Stary Jonatas stał się potęgą pośredniczącą między Rafaelem a światem. Rządca majątku swego pana, ślepy wykonawca nie znanej myśli, był niby szósty zmysł, przez który wra żenia życia dochodziły do Rafaela. 207 . Panie, chciałbym mówić z panem Rafaelem rzekł starzec do Jonatasa wstępując na ganek, aby się schronić przed deszczem. Mówić z panem margrabią? wykrzyknął in tendent. Ledwie odzywa się do mnie, który go ko łysałem... moja żona karmiła go swoim mlekiem. A ja! wykrzyknął starzec. Jeżeli pańska żona karmiła go swoim mlekiem, ja dawałem mu ssać z piersi Muz. To mój mleczny syn, moje dziecko, carus alumnus\ Ukształtowałem jego mózg, hodowałem jego inteligencję, rozwinąłem talent, i to, śmiem powie dzieć, na swoją cześć i chwałę. Czyż nie jest jednym z najwybitniejszych ludzi epoki? Miałem go pod sobą w szóstej, trzeciej i w retoryce. Jestem jego profesorem. A, pan Porriquet? Właśnie. Ale... Cyt! cyt! zawołał Jonatas na dwóch kuchci ków, których głosy mąciły klasztorną ciszę pałacu. Ależ podjął profesor czyżby margrabia był chory? Drogi panie odparł Jonatas. Bóg jeden wie, co jest memu panu. Widzi pan, nie ma w Paryżu ani dwóch domów podobnych naszemu. Słyszy pan? dwóch domów. Pan margrabia kupił ten pałac, który należał poprzednio do pewnego księcia. Wydał trzysta tysięcy na umeblowanie. Rozumie pan, to jest suma, trzysta tysięcy franków! Ależ też każdy pokój w na szym domu to prawdziwy cud. "Brawo, powiedziałem sobie, widząc te wspaniałości, to jak u nieboszczyka jego dziadka: będzie prowadził otwarty dom". Gdzie tam! Ani chciał kogo widzieć na oczy. Mój pan pro208 wadzi dziwne życie, pane Porriquet, rozumie pan? ży cie niewzruszone. Wstaje co dzień o tej samej go dzinie. Jedynie ja, widzi pan, mogę wejść do jego po koju. Wchodzę o siódmej, latem czy zimą. Tak już po stanowiono. Wszedłszy, powiadam: Panie margrabio, trzeba wstać i ubierać się. Wstaje i ubiera się. Mam obowiązek podać mu szlaf rok, zawsze tak samo skrojony i z tej samej materii. Mam obowiązek postarać się o nowy, skoro ten jest zużyty, jedynie, aby oszczędzić memu panu kłopotu ży czenia. Także dziwactwo! ano cóż, ma tysiąc franków do przepuszczenia co dzień, robi, co chce, kochane dziecko. Zresztą ja go tak kocham, że gdyby mnie ude rzył w twarz z jednej strony, nadstawiłbym drugą! Gdyby zażądał ode mnie najcięższej rzeczy, zrobiłbym, rozumie pan? Zresztą ubrał mnie w tyle drobiazgów, że mam się czym zająć. Czyta dzienniki, nieprawdaż? Mam rozkaz układać je w tym samym miejscu, na tym samym stole. Mam o jednej i tej samej godzinie ogolić go i ręka mi nie drży! Kucharz straciłby tysiąc talarów dożywocia po śmierci jaśnie pana, gdyby śniadanie nie znalazło się niezwruszeniena stole o dziesiątej ra no, a obiad punkt o piątej. Porządek dań ułożony jest na cały rok, dzień po dniu. Pan margrabia nie potrze buje niczego pragnąć. Ma truskawki, kiedy są truskaw ki, pierwsza nowalia, która się ukaże w Paryżu, jest dla niego. Program jest wydrukowany, umie rano swój obiad na pamięć. Następnie ubiera się o tej samej go dzinie w to samo ubranie, w tę samą bieliznę położoną zawsze przeze mnie rozumie pan? na tym samym fotelu. Mam czuwać, żeby materia była zawsze ta sama; 209 . w razie potrzeby, jeżeli np. surdut się zniszczy, mam go zastąpić nowym, nie mówiąc ani słowa. Skoro jest ład nie, wchodzę i mówię do pana: Czy pan zechce wyjść? Odpowiada: tak albo nie. Jeśli ma ochotę na prze jażdżkę, nie czeka na konie, zawsze są zaprzężone: woźnica czeka niewzruszeni e, z batem w ręku, jak go pan widzi. Wieczorem, po obiedzie, pan bywa jed nego dnia w operze, drugiego we Włoskim... to jest nie, nie był jeszcze we Włoskim, dopiero wczoraj wy starałem się o lożę. Wraca punkt o jedenastej położyć się... Przez godziny, w których jest niezajęty, czyta, czyta ciągle, widzi pan! takie już dziwactwo. Mam obowiązek przeglądać Dziennik księgarski i zakupy wać nowe książki, tak aby w dniu ich ukazania się znalazł je na kominku. Mam zlecenie zachodzić doń co godzinę, czuwać nad ogniem, nad wszystkim, dog lądać, czy mu czego nie brak. Dał mi, proszę pana, do nauczenia się na pamięć książeczkę, gdzie są spisane wszystkie moje obowiązki, istny katechizm! W lecie mam za pomocą całych gór lodu utrzymywać równą temperaturę i w każdej porze roku starać się o świeże kwiaty. Jest bogaty! ma tysiąc franków do schrupania dziennie, może mieć kaprysy. Dość długo musiał się obywać bez wielu rzeczy, biedne dziecko! Nie dokucza nikomu, dobry jest jak aniołek, nigdy nie mówi ani słowa, ale za to musi być zupełna cisza w pałacu i w ogrodzie! Słowem, pan Rafael nie potrzebuje wy rażać najmniejszego życzenia, wszystko idzie na ski nienie, jak po sznurku! I ma rację: kiedy nie trzymać służby w karbach, wszystko się rozłazi. Mówię mu 210 wszystko, co ma robić, i słucha mnie. Nie uwierzyłby pan, jak daleko to sięga. Pokoje jego są w am... w am... jak to się mówi? aha! w amfiladzie. Więc tak, skoro otworzy niby na przykład drzwi od swego pokoju albo gabinetu, trach! wszystkie drzwi otwierają się same za pomocą maszynerii. Tak że może przejść cały dom nie natykając się ani na jedne drzwi zamk nięte. To miłe i wygodne, no i przyjemne dla nas, służby! Grubo nas to kosztowało, to inna rzecz!... Wreszcie, trzeba panu wiedzieć, powiedział mi: Jonatas, będziesz się o mnie troszczył jak o dziec ko w powijakach. W powijakach, tak, proszę pana, powiedział, w po wijakach. Będziesz myślał za mnie o moich potrzebach... Ja jestem panem, rozumie pan? a on niby sługą. Czemu tak? Ba, tego nikt nie wie, chyba on sam i Pan Bóg. Pisze poemat! wykrzyknął stary profesor. Myśli pan, że on pisze poemat? To musi być wielka niewola. Ale widzi pan, ja w to nie wierzę. Po wtarzał mi często, że on chce żyć wagetacyjnie, wagetować. Nie dalej niż wczoraj, panie Porriquet, patrzał na tulipan i mówił ubierając się: Oto moje życie... ja wagetuję, mój dobry Jonatasie. Inni znowu twierdzą, że on jest m o n a m a n. Tak już musi być! Wszystko to świadczy, Jonatasie odparł profe sor z bakalarską powagą, która natchnęła szacunkiem starego sługę że wasz pan pochłonięty jest wielkim 211 . dziełem. Pogrążony jest w głębokich medytacjach i nie chce, aby go odrywała od nich płaska rzeczywistość. Zatopiony w świecie myśli, genialny człowiek zapomi na wszystkiego. Pewnego dnia sławny Newton... A, Newton, dobrze... rzekł Jonatas. Nie znam. Newton, wielki geometra ciągnął Porriquet spędził dwadzieścia cztery godziny oparty łokciem o stół; kiedy się zbudził ze swej zadumy, myślał, że to jeszcze wczoraj, jak gdyby spał... Muszę odwiedzić te go kochanego chłopca, mogę mu się zdać na co. Minutę! wykrzyknął Jonatas. Gdyby pan nawet był królem Francji (dawnym, rozumie się!) i tak nie wszedłby pan, chyba żebyś wysadził drzwi i prze szedł po moim ciele. Ale, panie Porriquet, pobiegnę powiedzieć panu, że pan tu jest, i spytać go: "Czy mam wpuścić?" Odpowie: tak albo nie. Nigdy mu nie mówię: "Czy pan sobie życzy? czy pan chce? czy pan pragnie?" Te słowa wykreślone są z konwersacji. Raz wymknęło mi się coś takiego: "Czy chcesz mnie zabić?" zawołał z gniewem. Jonatas zostawił profesora w sieni, dając mu znak, aby się nie posuwał dalej. Wrócił szybko z pomyślną odpowiedzią i zaprowadził starego emeryta przez bo gate pokoje, których wszystkie drzwi były otwarte. Porriquet spostrzegł z daleka swego wychowanka przy kominku. Otulony we wzorzysty szlafrok i zanurzony w miękkim fotelu Rafael czytał dziennik. Bezgraniczna melancholia, której widocznie był pastwą, wyrażała się w chorobliwej i zmęczonej pozie, malowała się na czo le, na twarzy bladej niby zwiędły kwiat. Cechował go 212 jakiś zniewieściały wdzięk oraz coś z dziwactwa właś ciwego chorym bogaczom. Ręce jego, podobne rękom ładnej kobiety, były delikatne i białe. Mocno przerze dzone włosy blond kręciły się na skroniach z wyszu kaną zalotnością. Grecka czapeczka z gałką za ciężką dla lekkiego kaszmiru, z którego była sporządzona, zwisała na bok. U nóg leżał malachitowy nóż oprawny w złoto, którym dopiero co przecinał kartki. Na kola nach spoczywał bursztyn wspaniałej indyjskiej fajki, której emaliowane skręty leżały niby wąż na posadzce, on zaś zapominał wysysać jej orzeźwiający aromat. Mimo to ogólnej niemocy tego młodego ciała przeczy ły błękitne oczy, w których zdawało się skupiać całe jego życie, gdzie błyszczało niezwykłe i przejmujące uczucie. Przykro było patrzeć na to spojrzenie. Jedni wyczytaliby w nim rozpacz; inni odgadliby wewnętrz ną walkę, straszną jak wyrzut sumienia. Było to głę bokie spojrzenie bezsiły, która dławi swoje pragnienia, lub skąpca, kosztującego myślą wszystkich rozkoszy, jakie pieniądze mogłyby mu dać, i odmawiającego ich sobie, aby nie uszczuplić skarbu; lub spojrzenie spęta nego Prometeusza, zdetronizowanego Napoleona, gdy dowiaduje się w r. 1815 w Elizeum o strategicznym błędzie wrogów, żąda na jedną dobę naczelnego do wództwa i nie dostaje go. Prawdziwe spojrzenie zdo bywcy i potępieńca! więcej jeszcze, spojrzenie, jakim wiele miesięcy wprzódy Rafael obejmował Sekwanę lub ostatnią sztukę złota rzuconą na stół gry. Wolę swoją, inteligencję poddawał grubemu rozsądkowi sta rego chłopa zaledwie okrzesanego przez pięćdziesiąt lat służby. Niemal szczęśliwy, że stał się automatem, 213 l . wyrzekał się życia, aby żyć, i wyzuwał swą duszę z wszelkiej poezji pragnienia. Aby walczyć z okrutną potęgą, której wyzwanie przyjął, stał się czysty na spo sób Orygenesa, kastrując swą wyobraźnię. Nazajutrz po dniu, w którym, nagle zbogacony spadkiem, ujrzał kurczenie się jaszczura, znalazł się u rejenta. Tam dość wzięty lekarz opowiadał poważnie, przy deserze, spo sób, w jaki wyleczył się pewien Szwajcar dotknięty su chotami. Człowiek ten nie wymówił ani słowa przez dziesięć lat i skazał się na oddychanie jedynie sześć ra zy na minutę w ciężkim powietrzu obory, przy zacho waniu bardzo łagodnej diety. "Zrobię to samo!" po wiedział sobie Rafael, który chciał żyć za wszelką ce nę. Na łonie zbytku wiódł życie parowej machiny. Kiedy stary profesor ujrzał tego młodego trupa, za drżał; wszystko wydało mu się sztuczne w tym wątłym ciele. Widząc margrabiego z płonącym okiem, z czo łem brzemiennym myślą, nie mógł poznać swego wy chowanka o świeżej i różowej cerze, o młodzieńczej postawie, którą zachował w pamięci. Gdyby poczciwy klasyk, roztropny krytyk i piastun dobrego smaku znał Byrona, byłby ujrzał Manfreda tam, gdzie chciał by widzieć Childe-Harolda. Dzień dobry, mój poczciwy Porriquet rzekł Rafael ściskając zimne ręce starca w palących i wilgot nych dłoniach. Jak się miewasz? Ja, dobrze odparł starzec przerażony do tknięciem tej zgorączkowanej dłoni. A ty? Och! mam nadzieję utrzymać się w dobrym zdro wiu. Pracujesz zapewne nad jakimś pięknym dziełem? 214 Nie odparł Rafael Exegi monumentum, drogi Porriquet, dokończyłem wielkiej stronicy i po żegnałem się z nauką na zawsze. Zaledwie wiem, gdzie się znajduje mój rękopis. Mam nadzieję, że styl jest czysty? spytał pro fesor. Przypuszczam, że nie uznajesz barbarzyń skiego języka nowej szkoły, która wyobraża sobie, że zdziałała cuda odkrywając na nowo Ronsarda! Moja praca to dzieło czysto fizjologiczne. Och, to co innego odparł profesor. W nau kach ścisłych gramatyka musi się naginać do treści. Mimo to, moje dziecko, styl jasny, harmonijny, język Massillona, pana de Buffon, wielkiego Racine'a, sło wem, styl klasyczny... Ale, drogi chłopcze przerwał profesor zapominałem celu swej wizyty. Jest to wi zyta interesowna. Przypomniawszy sobie zbyt późno wykwintną swa dę oraz wymowne peryfrazy, do jakich długie bakalarstwo przyzwyczaiło jego nauczyciela, Rafael omal nie pożałował, że go kazał wpuścić, ale w chwili gdy miał pragnąć, aby sobie poszedł, zdławił szybko swoje ta jemne życzenie, spoglądając ukradkiem na jaszczur wiszący naprzeciw niego, rozciągnięty na białym ka wałku materii, gdzie jego magiczne kontury były sta rannie wykreślone obejmującą go dokładnie czerwoną linią. Od czasu nieszczęsnej orgii Rafael tłumił swoje najlżejsze zachcenia, aby nie wywołać najmniejszego drgnienia w straszliwym talizmanie. Jaszczur był niby tygrys, z którym trzeba było żyć tak, aby nie obudzić jego instynktów. Słuchał tedy cierpliwie gadulstwa sta rego profesora. Porriquet godzinę całą opowiadał mu 215 . prześladowania, których stał się przedmiotem od re wolucji lipcowej. Poczciwina, pragnąc silnego rządu, wyraził patriotyczne życzenie, aby zostawić sklepika rzy za ladą, mężów stanu u steru spraw, adwokatów w trybunale, parów w Luksemburgu; ale jeden z po pularnych ministrów króla-obywatela usunął go z po sady oskarżając go o karlizm. Starzec znalazł się bez posady i bez chleba. Będąc jedyną opatrznością ubo giego bratanka, za którego opłacał miejsce w semina rium, przybył, nie tyle dla siebie, ile dla swego przy branego syna, prosić dawnego wychowanka, aby uzy skał dlań u nowego ministra nie powrót na katedrę, ale suplenturę w jakim kolegium na prowincji. Rafaela ogarnęła już nieprzezwyciężona senność, kiedy wresz cie jednostajny głos nieboraka przestał mu brzmieć w uszach. Przez grzeczność musiał patrzeć w białe i prawie nieruchome oczy starego gaduły; w końcu ja kiś niewytłumaczony bezwład odurzył go, zamagnetyzował. Wierzaj mi, poczciwy Porriquet odparł sam nie wiedząc, na jakie pytanie odpowiada nic na to nie poradzę, nic a nic. Serdecznie pragnę, aby się panu powiodło... W tej samej chwili, nie spostrzegając wrażenia, ja kim odbiły się na pożółkłym czole starca te banalne wyrazy egoizmu i obojętności, Rafael zerwał się jak spłoszona sarna. Ujrzał nieznaczną białą linię między brzegiem czarnej skóry, a czerwonym konturem; wydał tak straszny krzyk, że biedny profesor się prze ląkł. Eh, ty stary ciemięgo! wykrzyknął zosta216 niesz suplentem! Czy nie mogłeś mnie prosić o tysiąc talarów dożywocia raczej niż o to mordercze życzenie? Twoje odwiedziny nie byłyby mnie nic kosztowały. Jest sto tysięcy posad we Francji, a ja mam tylko jed no życie. Życie ludzkie warte jest więcej niż wszystkie posady... Jonatas! Zjawił się Jonatas. To twoja sprawka, stary głupcze! Po coś mnie namówił, abym przyjął tego pana? rzekł wskazując skamieniałego starca. Czy po to oddałem ci w ręce swoją duszę, żebyś ją targał w strzępy? Wydzierasz mi w tej chwili dziesięć lat istnienia! Jeszcze jeden taki błąd, a zawieziesz mnie tam, gdzie ja odprowadziłem swego ojca. Czyżbym nie wolał raczej posiąść piękną Fedorę, niż obdarować tego starego kościotrupa, ten łachman ludzki? Dla niego mam złoto... Zresztą, gdy by wszystkie Porriquety w świecie konały z głodu, cóż mnie to obchodzi? Twarz Rafaela zbladła z gniewu; lekka piana wystą piła na drżące wargi, oczy nabrały krwawego wyrazu. Na ten widok obu starców ogarnęło konwulsyjne drże nie, niby dwoje dzieci w obliczu węża. Młody człowiek upadł na fotel; w duszy jego nastąpiła jak gdyby reak cja, łzy popłynęły obficie z płomiennych oczu. Och! moje życie! moje piękne życie!... rzekł. Ani litościwej myśli!... ani miłości! nic! Obrócił się do profesora. Zło się stało, mój stary przyjacielu podjął ła godnym głosem. Wynagrodziłem ci sowicie twe sta rania; przynajmniej moje nieszczęście wyszło na dobre zacnemu i godnemu człowiekowi. 217 . Było tyle duszy w akcencie tych niezrozumiałych słów, że dwaj starcy zapłakali tak, jak się płacze sły sząc wzruszającą melodię śpiewaną w cudzoziemskim języku. On cierpi na epilepsję! rzekł Porriquet z ci cha. Rozumiem twoją dobroć, mój przyjacielu podjął łagodnie Rafael chcesz mnie usprawiedliwić. Choroba jest przypadkiem, nieludzkość byłaby wy stępkiem. Zostaw mnie teraz. Jutro albo pojutrze, mo że dziś wieczór, otrzymasz swoją nominację. Bądź zdrów. Starzec odszedł, przejęty zgrozą i wielce niespokojny o umysł Rafaela. Scena ta miała dlań coś nadnatural nego. Wątpił o samym sobie, tak jak gdyby się obudził z ciężkiego snu. Słuchaj, Jonatas rzekł młody człowiek zwra cając się do starego sługi. Staraj się zrozumieć mis ję, jaką ci powierzyłem! Tak, panie margrabio. Jestem człowiekiem stojącym poza powszech nym prawem. Tak, panie margrabio. Wszystkie rozkosze życia igrają koło mego śmiertelnego łoża i tańczą przede mną niby piękne ko biety; jeśli je zawołam, umrę. Wciąż śmierć! Winieneś być zaporą między światem a mną. Tak, panie margrabio rzekł stary sługa ociera jąc krople potu perlące jego pomarszczone czoło. Ale jeśli pan nie chce widzieć ładnych kobiet, co pan z sobą pocznie na operze?... Anglik wracający do 218 T Londynu ustąpił mi resztę swego abonamentu, będzie pan miał dobrą lożę... och! wspaniałą lożę na pierw szym piętrze. Pogrążony w głębokiej zadumie, Rafael nie słuchał. Czy widzicie ten bogaty pojazd, tę karetę na pozór ciemną, na której drzwiczkach błyszczy herb starożyt nego rodu? Kiedy ten powóz przebiega szybko, gryzetki podziwiają go, zazdroszczą żółtego atłasu, dywa nu, pasmanterii świeżej jak słoma ryżowa, miękkich poduszek, zwierciadlanych szyb. Dwaj lokaje w liberii siedzą za tym arystokratycznym pojazdem; ale w głębi na atłasowej poduszce spoczywa płonąca głowa o pod krążonych oczach, smutna i zamyślona głowa Rafaela. Żałosny obraz bogactwa! Pędzi przez Paryż niby raca, zajeżdża przed teatr, stopień się odchyla, lokaje pod trzymują pana, zazdrosna ciżba patrzy. Co on zrobił, żeby być tak bogaty? rzekł biedny student praw, który z braku jednego talara nie mógł słyszeć czarownych akordów Rossiniego. Rafael szedł wolno przez korytarze; nie spodziewał się żadnej przyjemności po uciechach, których tak nie gdyś zazdrościł. Oczekując drugiego aktu Semiramidy, przechadzał się w foyer, błądził po krużgankach, nie troszcząc się o swoją lożę, do której jeszcze nie za szedł. Poczucie własności nie istniało już w jego sercu. Jak wszyscy chorzy, myślał jedynie o swojej chorobie. Wsparty o marmurowy kominek, dokoła którego krą żyli młodzi ludzie i starzy eleganci, dawni i nowi mi nistrowie, parowie bez parostwa i parostwa bez parów owoce rewolucji lipcowej wreszcie cały świat spekulantów i dziennikarzy, Rafael ujrzał o kilka kro219 . ków, wśród wszystkich tych twarzy, osobliwą fizjono mię. Zbliżył się, mrużąc impertynencko oczy, do tej niezwykłej istoty, aby się jej przyjrzeć z bliska. "Co za cudowne malowidło!" powiadał sobie. Brwi, włosy, bródka a la Mazarin, z którymi paradował nieznajo my, były pomalowane na czarno; ale w zetknięciu z włosem, z pewnością zbyt siwym, kosmetyk dał mu jakiś fioletowy odcień, którego tony zmieniały się za leżnie od gry świateł. Wąska i płaska twarz, której zmarszczki wypełnione były grubą warstwą blanszu i różu, wyrażała chytrość i niepokój. W kilku miejs cach brakło tego malowidła i tam przebijała bardziej jeszcze sina i zniszczona cera; nie podobna było nie śmiać się widząc tę spiczastą brodę, wystające czoło, głowę dość podobną do pociesznych figur, jakie w Niemczech rzeźbią pasterze w chwilach wypoczynku. Przyglądając się temu staremu Adonisowi i Rafaelowi, obserwator rozpoznałby u margrabiego oczy młodzień ca pod maską starca, u nieznajomego zaś zgasłe oczy starca pod maską młodzieńca. Yalentin silił się przy pomnieć sobie, w jakich okolicznościach widział tego starowinę, który w wykwintnym krawacie, w butach podzwaniał ostrogami i zakładał ręce z miną człowieka szczycącego się siłami bujnej młodości. W chodzie jego nie było nic sztucznego. Wytworny fraczek oblekał krzepką mimo wieku postać starego eleganta idącego jeszcze z prądem. Ta pełna życia marionetka miała dla Rafaela urok zjawy: coś niby sczerniały Rembrandt, świeżo odrestaurowany, powerniksowany, wstawiony w nową ramę. Porównanie to pozwoliło mu odnaleźć ślad prawdy w swoich mglistych wspomnieniach: poznał 220 handlarza starożytności, człowieka, któremu zawdzię czał swoje nieszczęście. W tej samej chwili niemy śmiech wymknął się z tej fantastycznej postaci i zarysował się na jej zimnych wargach napiętych sztuczną szczęką. Pod wpływem tego śmiechu wyobraźnia Rafaela odkryła w tym człowieku uderzające podobieństwo z głową, jaką ma larze dają Goethowskiemu Mefistofelesowi. Tysiączne zabobony owładnęły duszą Rafaela, uwierzył w tej chwili w potęgę czarta, we wszystkie czarnoksięstwa średniowiecznych legend, wskrzeszone przez poetów. Wzdrygając się ze zgrozą przed losem Fausta, wezwał nagle niebo ku pomocy, żywiąc, jak ludzie umierający, żarliwą wiarę w Boga i w Najświętszą Pannę. Pro mienne światło dało mu ujrzeć niebo Michała Anioła i Sanzia z Urbino; chmury, starca z białą brodą, skrzydlate główki, piękną kobietę w aureoli. Obecnie rozumiał, pojmował te cudne twory, których uroki, niemal żywe, tłumaczyły mu jego przygodę i pozwalały jeszcze mieć nadzieję. Ale kiedy oczy jego wróciły do foyer teatru, wówczas zamiast Madonny ujrzał cudną dziewczynę, ohydną Eufrazję, ową tancerkę o gibkim i zwinnym ciele, która, ubrana w lśniącą suknię, okry ta wschodnimi perłami, podbiegła do spragnionego starca i ukazała się bezczelna, zuchwała, z błyszczą cymi oczy mi temu zawistnemu światu, aby świadczyć o bezgranicznym bogactwie kupca, którego skarby trwoniła. Rafael przypomniał sobie drwiące życzenie, jakim przyjął nieszczęsny podarek starca, i zakoszto wał rozkoszy zemsty, patrząc na upokorzenie tej wzniosłej mądrości, której upadek zdawał się niegdyś 221 . niemożliwy. Posępny uśmiech stuletniego patriarchy zwrócił się do Eufrazji, która odpowiedziała nań miłoś nie: starzec podał jej wyschłe ramię, obszedł parę razy foyer, zgarnął z rozkoszą spojrzenia i komplementy rzucane jego kochance, nie widząc wzgardliwych śmie chów, nie słysząc szyderstw, których był przedmiotem. Na jakim cmentarzu ten młody gul wygrzebał swego trupa? wykrzyknął najwykwintniejszy z na szych romantyków. Eufrazja uśmiechnęła się. Kpiarz był to młody blondyn z błękitnymi oczami, smukły, z wąsikami, w modnym fraczku, w kapeluszu na bakier, z ostrym językiem, słowem, w pełnym rynsztunku. Ileż starców pomyślał Rafael kończy sza leństwem życie uczciwości, pracy, cnoty! Ten ma już zimne nogi, a goni za miłością... I cóż, panie wykrzyknął Valentin zatrzymując kupca i rzucając wymowne spojrzenie Eufrazji nie przypomina pan już sobie swojej surowej filozofii? Ba odparł kupiec bezdźwięcznym głosem jestem szczęśliwy jak młodzieniec. Wziąłem życie na opak. Całe ono mieści się w godzinie miłości. W tej chwili rozległ się dzwonek, publiczność po biegła zająć miejsca. Starzec i Rafael rozstali się. Wchodząc do loży, margrabia ujrzał Fedorę siedzącą na wprost niego. Hrabina przybyła zapewne niedaw no; odrzucała szal, odsłaniała szyję, wykonywała mnó stwo gestów wdzięczącej się kokietki: wszystkie spoj rzenia skupiały się na niej. Towarzyszył jej par Fran cji: poprosiła go o lornetkę. Po jej geście, po sposobie, w jaki spojrzała na tę nową ofiarę, Rafael odgadł ty 222 r ranię, jaką cierpiał jego następca. Oczarowany bez wątpienia jak on niegdyś, mamiony jak on, walczący całą potęgą prawdziwej miłości przeciw zimnym ra chubom tej kobiety, ów młody człowiek musiał cier pieć wszystkie męki, których Rafael szczęśliwie się wy rzekł. Niewysłowiona radość ożywiła fizjonomię Fedory, kiedy, wymierzywszy lornetkę na wszystkie loże i pośpiesznie przejrzawszy toalety, mogła sobie rzec, że zmażdżyła najładniejsze, najwykwintniejsze kobiety w Paryżu; zaśmiała się, aby pokazać białe zęby, po trząsnęła głową strojną w kwiaty, aby ściągnąć zach wycone spojrzenia. Oczy jej biegły od loży do loży, drwiąc sobie z niezręcznie włożonego beretu jakiejś ro syjskiej księżnej lub z nieudanego kapelusza, który fa talnie był nie do twarzy córce bankiera. Naraz zbladła widząc nieruchomy wzrok Rafaela; odepchnięty ko chanek spiorunował ją wzgardą. Podczas gdy żaden z wygnanych zalotników nie urągał jej potędze, jeden Valentin bezpieczny był od jej pokus. Władza, której ktoś bezkarnie urąga, bliska jest upadku. Maksyma ta tkwi głębiej w sercu kobiet niż w głowie królów. Toteż Fedora widziała w Rafaelu śmierć swoich powabów i swojej zalotności. Słówko, rzucone przezeń w wilię w operze, już obiegło salony paryskie. Ostrze tego po cisku zadało hrabinie nieuleczalny cios. We Francji umiemy przyżegać rany, ale nie znamy jeszcze lekar stwa na skutki złośliwego konceptu. W chwili gdy wszystkie kobiety spoglądały kolejno na margrabiego i na hrabinę, Fedora chciałaby wtrą cić go w czeluść Bastylii: mimo jej talentu udawania rywalki odgadły jej cierpienia. Zarazem straciła swą 223 . ostatnią pociechę. Rozkoszne słowa: "Jestem najład niejsza!", ten wiekuisty pewnik, który koił wszystkie zgryzoty jej próżności, stał się kłamstwem. Z począt kiem drugiego aktu jakaś kobieta zajęła miejsce obok Rafaela, w loży, która dotąd była pusta. Rozległ się szmer podziwu. Morze twarzy ludzkich poruszyło się inteligentną falą, wszystkie oczy zwróciły się ku nie znajomej. Młodzi i starzy uczynili tak przeciągły zgiełk, że w chwili podniesienia kurtyny orkiestra obróciła się zrazu, aby zażądać milczenia; ale i ona przyłączyła się do oklasków. Ożywione rozmowy za wiązały się we wszystkich lożach. Kobiety uzbroiły się w lornetki; starzy, odmłodzeni, przecierali szkła. Stopniowo zachwyt uśmierzył się, rozległ się śpiew, wszystko wróciło do porządku. Wielki świat, zawsty dzony, że uległ naturalnemu odruchowi, odzyskał chłód swoich manier. Bogacze nie chcą się dziwić ni czemu; powinni od pierwszego rzutu oka spostrzec w pięknym dziele wadę, która ich zwolni od podziwu: to dobre dla pospólstwa! Mimo to ten i ów nie słucha jąc muzyki wpatrywał się w naiwnym zachwycie w są siadkę Rafaela. Yalentin ujrzał w parterowej lóżce, obok Akwiliny, plugawą i krwistą twarz Taillefera, który przesyłał mu wymowne znaki. Później ujrzał Emila, który stojąc w fotelach zdawał się mówić: "Ależ spójrz na to piękne stworzenie, które masz koło siebie". Wreszcie Rastignac, siedząc obok pani de Nucingen i jej córki, szarpał rękawiczkę w rozpaczy, że jest przykuty nie mogąc śpieszyć do pięknej niezna jomej. Życie Rafaela zależało od nie naruszonego dotąd 224 paktu, jaki zawarł sam ze sobą: przyrzekł sobie nie spojrzeć na żadną kobietę i, aby być wolny od pokusy, nosił lornetkę, w której kunsztownie pomieszczone szkiełko niweczyło harmonię najpiękniejszych rysów. Jeszcze pod wrażeniem grozy, która go ogarnęła rano, kiedy pod wpływem prostego życzenia talizman skur czył się tak szybko, Rafael postanowił nie obrócić się do sąsiadki. Rozparty jak jaka księżna, obrócony ple cami, zasłaniał niegrzecznie nieznajomej pół sceny, wyraźnie lekceważąc ją, nie chcąc nawet wiedzieć, że piękna kobieta znajduje się za nim. Sąsiadka naślado wała pozycję Rafaela: wsparła łokieć na krawędzi loży i patrząc na śpiewaków trzymała głowę nieco w bok, jakby pozowała do portretu. Oboje wyglądali na parę posprzeczanych kochanków, którzy się dąsają na sie bie, obracają się do siebie plecami, a padną sobie w objęcia za pierwszym słowem. Chwilami stroik z piór lub włosy nieznajomej muskały głowę Rafaela i sprawiały mu rozkosz, której bronił się mężnie; nie bawem uczuł lube dotknięcie blondynowych falbanek; sama suknia wydawała szelest pełen czarodziejskiej pokusy; wreszcie, nieznaczne drżenie, w jakie oddech wprawiał piersi, plecy, suknie tej ładnej kobiety, całe jej lube życie udzieliło się nagle Rafaelowi jak iskra elektryczna; tiule i koronki, łaskocącjego ramię, prze nosiły na nie rozkoszne ciepło białych i nagich pleców. Jakby przez kaprys natury dwie te istoty, rozgrodzone przez "dobry ton", rozdzielone otchłanią śmierci, od dychały razem, myślały może wzajem o sobie. Przej mujący zapach aloesu do reszty upoił Rafaela. Wyo braźnia jego, podrażniona przeszkodami i zaporami, 225 . narysowała mu nagle płomiennymi rysami obraz ko biety. Obrócił się szybko. Nieznajoma, zapewne zniecierpliwona tak bliskim sąsiedztwem z obcym mężczyz ną, uczyniła podobny ruch; twarze ich, ożywione jed ną myślą, znalazły się na wprost siebie. Paulina! Pan Rafael! Skamienieli oboje, spoglądali chwilę w milczeniu. Rafael ujrzał Paulinę w toalecie prostej i pełnej smaku. Przez gazę, która skromnie przysłaniała jej gors, wprawne oczy mogły spostrzec białość linii i odgadnąć kształty, które obudziłyby podziw nawet w kobiecie. Zachowała przy tym dziwną dziewiczą skromność, niebiańską prostotę, wdzięk. Rękawkom sukni udzie lało się drżenie, którym pulsowało jej ciało w rytm przyśpieszonego bicia serca. Och! niech pan przyjdzie jutro rzekła niech pan przydzie do hoteliku Saint-Ouentin zabrać swoje papiery. Będę tam o południu. Niech pan przyjdzie punktualnie. Wstała spiesznie i wyszła. Rafael chciał iść za Pauli na, ale lękał się ją narazić. Został, spojrzał na Fedorę, wydała mu się brzydka; niezdolny słuchać muzyki, dławiąc się w tej sali, z wezbranym sercem, wyszedł i wrócił do domu. Jonatas rzekł do starego sługi znalazłszy się w łóżku daj mi pół kropli laudanum na kawałku cukru, a jutro obudź mnie dwadzieścia minut przed dwunastą... Chcę, żeby Paulina mnie kochała! wykrzyknął spoglądając na talizman z niewysłowionym lękiem. 226 Skóra ani drgnęła, zdawałoby się, że straciła swą kurczliwość: bez wątpienia nie mogła spełnić chęci, która się już ziściła. Ha! wykrzyknął Rafael, jak gdyby uwolniony z ołowianego płaszcza, który nosił od dnia, kiedy otrzymał talizman kłamiesz, nie słuchasz mnie, pakt zerwany! Jestem wolny, będę żył! Więc to był żart?... Mówiąc tak, nie śmiał wierzyć własnym myślom. Ubrał się skromnie, tak jak niegdyś, i postanowił iść pieszo do dawnego mieszkania, gdzie oddawał się bez lęku furii swoich pragnień, gdzie nie wzniósł się jeszcze ponad ludzkie rozkosze. Idąc widział już nie Paulinę z hoteliku, ale Paulinę wczorajszą, ową idealną ko chankę, tak często marzoną, młodą dziewczynę, inteli gentną, rozkochaną, artystkę rozumiejącą poetów i poezję, żyjącą wśród zbytku; słowem, Fedorę o pię knej duszy lub Paulinę posiadającą koronę hrabiow ską i dwa miliony jak Fedora. Kiedy się znalazł na wydeptanym progu, na pękniętej płycie kamiennej pod tymi drzwiami, gdzie tyle razy oblegały go rozpaczliwe myśli, jakaś starsza kobieta wyszła mówiąc: Czy to pan de Yalentin? Tak, dobra pani odparł. Zna pan swoje dawne mieszkanie rzekła czekają tam na pana. Czy to zawsze pani Gaudin prowadzi hotelik? Och, nie, proszę pana. Pani Gaudin jet teraz ba ronową. Mieszka we własnym domu po tamtej stronie rzeki. Mąż jej wrócił. Hohoho! przywiózł miliony... Powiadają, że gdyby chciała, mogłaby kupić całą na227 . szą dzielnicę. Oddała mi gratis swoją dzierżawę i resztę czynszów. O, co za zacności kobieta! Ani odrobiny nie zhardziała przy swoim majątku. Rafael wbiegł na poddasze; kiedy przebywał ostat nie stopnie, usłyszał fortepian. Paulina siedziała skrom nie ubrana, w perkalikowej sukni; ale krój sukni, rę kawiczki, kapelusz, szal niedbale rzucony na łóżko zdradzały zbytek. Och! przyszedł pan! wykrzyknęła obracając się naiwnym i rozradowanym ruchem. Rafael usiadł koło niej, zaczerwieniony, zawstydzo ny, szczęśliwy; patrzał na nią nie mówiąc nic. Czemu pan nas opuścił? spytała spuszczając oczy i oblewając się rumieńcem. Co się z panem stało? Och, Paulino, byłem, jestem jeszcze bardzo nie szczęśliwy! Tak! wykrzyknęła roztkliwiona. Odgadłam pański los wczoraj, widząc pana wykwintnym, boga tym na pozór... ale naprawdę, co, panie Rafaelu, to zawsze tak jak niegdyś? Valentin nie mógł wstrzymać łez, które mu się za kręciły w oczach; zawołał: Paulino!... ja... Nie dokończył, oczy jego błysły miłością, serce prze lało się w spojrzenie. Och! kocha mnie! kocha! wykrzyknęła Pauli na. Rafael skinął głową, niezdolny wymówić słowa. Na ten gest dziewczyna ujęła go za rękę, ścisnęła ją i rze kła, to śmiejąc się, to szlochając: 228 Bogaci, bogaci, szczęśliwi, bogaci! twoja Paulina jest bogata... Ale, och, ja powinna bym dziś być bar dzo biedna. Tysiąc razy mówiłam sobie, że to słowo: Kocha mnie! opłaciłabym skarbami ziemi. O mój Rafaelu! masz miliony. Kochasz zbytek, będziesz szczęśliwy; ale powinieneś kochać i moje serce, jest w tym sercu tyle miłości! Nie wiesz? Ojciec wrócił. Je stem bogata. Matka i on zostawiają mnie całkowicie panią mego losu; jestem wolna, rozumiesz? Owładnięty gorączką, Rafael trzymał ręce Pauliny i całował je tak chciwie, że pocałunki jego były jak gdyby spazmem. Paulina oswobodziła ręce, zarzuciła je na szyję Rafaela; objęli się, ściskali i tulili z owym świętym i rozkosznym żarem, wolnym od wszelkiej ubocznej myśli, jakim przesycony jest jeden pocału nek, ów pierwszy pocałunek, którym dwie dusze biorą się w posiadanie. Ach! wykrzyknęła Paulina opadając na krzes ło nie opuszczę cię już... Nie wiem, skąd mi się bie rze tyle odwagi! dodała rumieniąc się. Odwagi, Paulino? Och! nie obawiaj się, to miłość prawdziwa, głęboka, wieczna jak moja, nieprawdaż? Och! mów, mów, mów! rzekła. Usta twoje tak długo były dla mnie nieme... Kochałaś mnie? Och, Boże, czy cię kochałam! Ileż razy płakałam tu, o, sprzątając twój pokój, bolejąc nad twoją i moją nędzą. Byłabym się zaprzedała diabłu, aby ci oszczę dzić jednego zmartwienia! Dziś, mój Rafaelu bo wszak ty jesteś mój moja ta piękna głowa, moje to serce! och, tak! zwłaszcza twoje serce, wiekuiste bo229 . gactwo!... O czym ja mówiłam? podjęła po pauzie. Aha, już wiem: mamy trzy, cztery, pięć milionów, zdaje mi się. Gdybym była biedna, zależałoby mi może na tym, aby nosić twoje nazwisko, aby się zwać twoją żoną; ale w ten chwili chciałabym ci poświęcić cały świat, chciałabym być jeszcze i zawsze twoją sługą. Och, Rafaelu, ofiarując ci swoje serce, osobę, majątek, nie dam ci dziś więcej niż w dniu, w którym raz tutaj rzekła pokazując szufladę podsunęłam pięciofrankówkę. Och, jakże wówczas radość twoja była mi bolesna! Czemu jesteś bogata? wykrzyknął Rafael czemu nie masz ambicji? nie mogę nic zrobić dla cie bie! Łamał ręce ze szczęścia, z rozpaczy, z miłości. Kiedy będziesz margrabiną de Valentin, znam cię, anielska duszo, ten tytuł i mój majątek nie będą ci warte... Jednego twojego włosa! wykrzyknęła. Ja także mam miliony, ale czym są teraz dla nas bogactwa? Ach, mam swoje życie, mogę ci je ofiaro wać, bierz je. Och, miłość twoja, Rafaelu, miłość twoja, to cały świat. Jak to! twoja myśl jest moją? ależ jestem naj szczęśliwsza ze szczęśliwych! Usłyszy nas kto rzekł Rafael. Nie ma nikogo odparła z miluchnym dąsem. Więc chodź! wykrzyknął Rafael wyciągając ramiona. Skoczyła mu na kolana, oplotła jego szyję. Uściskaj mnie rzekła za wszystkie zgryzo230 ty, któreś mi sprawił, aby wymazać przykrość, którą mi robiły twoje radości, za wszystkie noce, które spę dziłam malując swoje ekraniki... Ekraniki? Skoro jesteśmy bogaci, mój skarbie, mogę ci powiedzieć wszystko. Biedne dziecko! jak łatwo oszu kiwać mądrego człowieka! Czyż ty mogłeś mieć białe kamizelki i czyste koszule dwa razy na tydzień, płacąc trzy franki za pranie na miesiąc? Ależ ty piłeś dwa ra zy więcej mleka, niż ci wypadało na twoje pieniądze! Oszukiwałam cię na wszystkim: ogień, oliwa, no, a pie niądze! O mój Rafaelu, nie żeń się ze mną rzekła śmiejąc się jestem zbyt przebiegła. Ale jakżeś ty robiła? Pracowałam do drugiej rano, oddawałam matce połowę zarobku ze swoich ekraników, a tobie drugie pół. Patrzyli na siebie chwilę, ogłupiali szczęściem i mi łością. Och wykrzyknął Rafael spłacimy z pew nością kiedyś to szczęście jakąś okrutną zgryzotą. Byłżebyś żonaty? wykrzyknęła Paulina. Och, nie ustąpię cię żadnej kobiecie. Jestem wolny, kochanie moje. Wolny! powtórzyła. Wolny i mój! Osunęła się na kolana, złożyła ręce i patrzyła na Ra faela z nabożnym żarem. Boję się, abym nie oszalała. Jakiś ty milusi ciągnęła wodząc ręką po włosach ukochanego. Ja każ ona głupia, twoja Fedora! Jak mi było przyjemnie wczoraj, kiedy wszyscy skłaniali przede mną głowę! 231 . Jej nigdy nie bili brawa! Słuchaj, drogi, kiedy moje plecy dotknęły twego ramienia, usłyszałam jakiś głos, który zawołał: "On tu jest". Odwróciłam się i zobaczy łam ciebie. Och! uciekłam, miałam ochotę rzucić ci się na szyję przy wszystkich. Szczęśliwa jesteś, że możesz mówić! wykrzyk nął Rafael. Ja mam serce ściśnięte. Chciałbym pła kać, nie mogę. Nie cofaj ręki. Zdaje mi się, że mógł bym całe życie patrzeć tak na ciebie, szczęśliwy, zado wolony. Powtórz to, ukochany! Czymże są słowa? odparł Yalentin roniąc go rącą łzę na ręce Pauliny. Później spróbuję ci wyra zić swą miłość; w tej chwili mogę tylko czuć... Och! wykrzyknęła ta piękna dusza, ten piękny talent, to serce, które znam tak dobrze, wszystko to jest moje, jak ja jestem twoja? Nie zawsze, słodka istoto rzekł Rafael wzru szony. Będziesz moją żoną, moim dobrym duchem. Twoja obecność zawsze rozpraszała moje zgryzoty i orzeźwiała mi duszę; w tej chwili twój anielski uś miech oczyścił mnie. Mam uczucie, że zaczynam życie. Okrutna przeszłość, smutne szaleństwa zdają mi się złym snem. Jestem czysty, blisko ciebie. Czuję wiew szczęścia. Och! bądź tutaj zawsze dodał tuląc ją ze wzruszeniem. Niech przyjdzie śmierć, kiedy zechce wykrzyk nęła Paulina w ekstazie żyłam! Szczęśliwy, kto odgadnie ich słodycze: zaznał ich! O, mój Rafaelu rzekła Paulina po dwóch go232 dzinach milczenia chciałabym, aby na przyszłość nikt nie wchodził na to drogie poddasze. Trzeba zamurować drzwi, wstawić kratę w okien ko i kupić ten dom. Tak, właśnie rzekła. Następnie po chwili: Zapomnieliśmy troszkę szukać twoich rękopi sów! Zaczęli się śmiać ze słodką beztroską. Ba! Drwię sobie ze wszystkich nauk! wykrzy knął Rafael. O mój panie, a sława? Ty jesteś mą jedyną sławą. Byłeś bardzo nieszczęśliwy, zapełniając macz kiem te stronice rzekła przeglądając papiery. Moja Paulino... Och, tak, jestem twoją Paulina... A co? Gdzie ty mieszkasz? Ulica św. Łazarza. A ty? Ulica de Yarenne. Jak my będziemy daleko od siebie aż do... Urwała spoglądając na kochanka z chytrą i zalotną minką. Ależ odparł Rafael mamy przed sobą co najwyżej dwa tygodnie rozłąki. Naprawdę! za dwa tygodnie będziemy po ślu bie! Zaczęła skakać jak dziecko. Och! jestem wyrodna córka podjęła nie myślę już o ojcu, o matce, o niczym. Ty nie wiesz, ukochany mój, ojciec jest chory. Wrócił z Indii bardzo 233 . cierpiący. O mało nie umarł w Hawrze, gdzieśmy po niego pojechały. O Boże! wykrzyknęła spoglądając na zegarek już trzecia! Muszę być w domu, kiedy się obudzi, o czwartej. Jestem panią domu; matka robi wszystko, co ja zechcę, ojciec mnie ubóstwia, ale nie chcę nadużywać ich dobroci, to by było nieładnie! Biedne ojczysko, to on mnie wysłał do teatru wczo raj... Przyjdziesz go odwiedzić jutro, nieprawdaż? Czy margrabina de Yalentin uczyni mi ten za szczyt, aby przyjąć moje ramię? Och, zabiorę klucz od tego pokoju odparła. Czy to nie jest nasz pałac, nasz skarb? Paulino, jeszcze jeden pocałunek... Tysiąc! Mój Boże rzekła patrząc na Rafaela to zawsze będzie tak? zdaje mi się, że śnię. Zeszli powoli; potem, jedno przy drugim, idąc zgodnym krokiem, drżąc pod ciężarem jednego szczęś cia, tuląc się jak dwa gołąbki, przybyli na plac Sorbo ny, gdzie czekał powóz Pauliny. Chcę jechać do ciebie wykrzyknęła. Chcę zobaczyć twój pokój, twój gabinet, usiąść przy stoliku, przy którym pracujesz. To będzie tak jak dawniej dodała rumieniąc się. Józefie rzekła do służące go jadę jeszcze na ulicę de Varenne. Jest kwadrans na czwartą, o czwartej muszę być w domu. Niech Grzegorz popędza. I kochankowie znaleźli się niebawem w pałacu Ra faela. Och, jąkam rada, żem obejrzała to wszystko wykrzyknęła Paulina mnąc w palcach jedwabne firan ki ocieniające łóżko. Kiedy będę usypiać, znajdę się 234 tu w myśli. Wyobrażę sobie twoją drogą głowę na tej poduszce. Powiedz mi, Rafaelu, nie radziłeś się nikogo urządzając swój pałac? Nikogo. Naprawdę? To nie kobieta? Paulino! Och! czuję się bardzo zazdrosna! Masz dobry gust! Chcę mieć jutro łóżko takie jak ty. Rafael, pijany szczęściem, wziął Paulinę w ra miona. Och, ojciec... ojciec!... rzekła. W takim razie odwiozę cię, chcę jak najmniej rozstawać się z tobą wykrzyknął Yalentin. Jakiś ty dobry! Nie śmiałam cię prosić... Czyż nie jesteś moim życiem? Byłoby nużące notować tutaj urocze szczebioty mi łości, którym jedynie akcent, spojrzenie, gest dają ce nę. Valentin odwiózł Paulinę i wrócił mając w sercu tyle szczęścia, ile człowiek może odczuć i udźwignąć na ziemi. Kiedy usiadł w swoim fotelu, przy kominku, myśląc o nagłym ziszczeniu wszystkich swych nadziei, zimna myśl przeszyła mu duszę, jak sztylet przeszywa pierś. Spojrzał na jaszczur: skurczył się lekko. Zaklął, pochylił głowę i trwał bez ruchu patrząc przed siebie, a nie widząc. Wielki Boże! wykrzyknął jak to! wszystkie moje pragnienia, wszystkie! Biedna Paulina!... Wziął cyrkiel, zmierzył, ile ten ranek kosztował go istnienia. Nie mam przed sobą ani dwóch miesięcy! rzekł. 235 . Oblał go zimny pot; naraz ogarnęła go wściekłość; chwycił jaszczur wołając: Jestem głupiec! Wybiegł pędem, przebył ogród i rzucił talizman do studni. Niech się dzieje, co chce!... rzekł. Do czar ta wszystkie głupstwa! Rafael poddał się szczęściu kochania i żył z oczami w oczach Pauliny. Ślub ich, opóźniony przez trudnoś ci, których nie warto opowiadać, miał się odbyć w pierwszych dniach marca. Wypróbowali się, nie wątplili o siebie; szczęście objawiło im całą siłę ich uczucia. Nigdy dwie dusze, dwa charaktery nie zespoli ły się równie doskonale mocą namiętności. Poznając się, pokochali się tym bardziej: z obu stron ta sama delikatność, wstydliwość, rozkosz najsłodsza ze wszyst kich rozkoszy, rozkosz aniołów; żadnej chmurki: pragnienia jednego stawały się prawem drugiego. Bo gaci oboje nie znali kaprysów, których by nie mogli zaspokoić, tym samym nie mieli kaprysów. Wytworny smak, poczucie piękna, prawdziwa poezja ożywiały duszę Pauliny; gardziła błyskotkami, uśmiech ukocha nego zdawał się jej piękniejszy niż wszystkie perły Wschodu, muślin lub kwiaty tworzyły jej najbogatsze ozdoby. Zresztą Paulina i Rafael uciekali przed świa tem, samotność była im tak piękna, tak szczodra! Co wieczór urocze stadło zjawiało się w operze lub we Włoskim. Jeżeli zrazu salony ostrzyły sobie na nich języki, niebawem wir wypadków, które przeszły przez Paryż, pogrążył w niepamięci nie wadzących nikomu kochanków. Wreszcie usprawiedliwienie dla Święto236 szek ślub był zapowiedziany, a przypadkowo służba była dyskretna; żadna tedy szczególna złośliwość nie zmąciła ich szczęścia. Pod koniec lutego, gdy ładne dni dawały przedsmak wiosny, jednego rana Paulina i Rafael jedli razem śniadanie w małej cieplarni, saloniku pełnym kwiatów, wychodzącym na ogród. Blade słońce zimowe, którego promienie sączyły się poprzez rzadkie rośliny, ociepla ło powietrze. Kontrasty rozmaitych liści, kolory kwit nących pęków, kapryśna gra świateł i cieni, wszystko to radowało oczy. Kiedy cały Paryż grzał się jeszcze przy smętnych kominkach, młoda para gawędziła i śmiała się pod baldachimem kamelii, bzów, paproci. Radosne ich głowy wychylały się ponad narcyzy, kon walie i róże bengalskie. W tej rozkosznej cieplarni nogi stąpały po afrykańskiej macie, barwnej jak dywan. Ściany obite zielonym drelichem nie zdradzały śladu wilgoci. Sprzęty były z drzewa na pozór prostego, ale wypolerowana ich powierzchnia lśniła się. Młody kot, przycupnąwszy na stole, dokąd go zwabił zapach mle ka, dał się Paulinie mazać kawą; bawiła się nim, broni ła śmietanki, którą pozwalała mu ledwie powąchać, aby wypróbować jego cierpliwość i podtrzymać walkę; parskała śmiechem przy każdym jego grymasie i plotła tysiąc głupstw, aby nie dać Rafaelowi czytać dzienni ka, który już dziesięć razy wypadał mu z rąk. Było w tej scenie niewymowne szczęście, jak we wszystkim, co jest naturalne i szczere. Rafael wciąż udawał, że czyta i przyglądał się ukradkiem Paulinie drażniącej się z kotem, swojej Paulinie otulonej w długi peniuar, który nie zasłaniał mu jej całkowicie, swojej Paulinie 237 . z włosami w nieładzie, pokazującej małą stopkę z błę kitnymi żyłkami w czarnych aksamitnych pantofel kach. Urocza w tym rannym stroju, rozkoszna jak po stacie Westhalla, była równocześnie młodą dziewczyną i kobietą; może bardziej dziewczyną niż kobietą; kosz towała szczęścia bez przymieszki, znała z miłości jedy nie pierwsze upojenia. W chwili gdy pochłonięty słod kim marzeniem Rafael zapomniał o dzienniku, Pauli na chwyciła go, zmięła, uczyniła zeń kulę, rzuciła w ogród, a kot pobiegł za polityką, która, jak zawsze, robiła koziołki. Kiedy Rafael, ubawiony tą dziecinną sceną, chciał dalej czytać i sięgnął po gazetę, której nie było, rozległ się śmiech szczery, radosny, przeciągły niby śpiew ptaka. Jestem zazdrosna o gazetę rzekła wycierając łzy, które wycisnął jej ten dziecinny śmiech. Czy to nie jest zdrada ciągnęła stając się nagle kobietą czytać w mojej obecności proklamacje rosyjskie i wo leć mowę cesarza Mikołaja od słów i spojrzeń miłości? Nie czytałem, aniele ukochany, patrzyłem na ciebie. W tej chwili ciężkie kroki ogrodnika, pod którego okutymi butami zaskrzypiał piasek, rozległy się koło cieplarni. Niech pan wybaczy, panie margrabio, jeżeli przeszkadzam, i jaśnie pani także, ale przynoszę pań stwu osobliwość, jakiej państwo jeszcze nigdy nie wi dzieli. Przed chwilą, kiedy, za pozwoleniem państwa, ciągnąłem ze studni wiadro, wydostałem ten osobliwy wodorost! O, jest! Musi to być bardzo nawykłe wody, bo ani zwilgło, ani nie przemokło. Suche to jak drew238 no i wcale nie tłuste. Ponieważ pan margrabia jest z pewnością uczeńszy ode mnie, pomyślałem, że trze ba mu to przynieść, że go to zajmie. I ogrodnik pokazał Rafaelowi nieubłagany jaszczur, którego powierzchnia nie miała ani sześciu kwadrato wych cali. Dziękuję, Yaniere rzekł Rafael. To bardzo ciekawe. Co tobie, aniele? ty bledniesz! wykrzyknęła Paulina. Zostaw nas, Vaniere. Głos twój przeraża mnie ciągnęła młoda dziewczyna dziwnie jest zmieniony... Co tobie? cosię z tobą dzieje? gdzie cię boli? Tobie niedobrze! Lekarza! krzyknęła. Jonatas, na pomoc! Cicho, Paulino, cicho odparł Rafael odzysku jąc panowanie nad sobą. Chodźmy stąd. Jest tu może jakiś kwiat, którego zapach mnie mdli. Może ta werwena? Paulina skoczyła ku niewinnej roślinie, chwytając ją za łodygę i rzucając w ogród. O mój aniele wykrzyknęła obejmując Rafaela uściskiem silnym jak ich miłość i podając mu z tkliwą zalotnością wiśniowe wargi widząc, jak bledniesz, zrozumiałam, że ja bym cię nie przeżyła: twoje życie jest moim. Rafaelu, dotknij moich pleców. Czuję w nich jeszcze mróz. Wargi twoje palą. A twoja ręka?... jest jak lód dodała. Szalona! wykrzyknął Rafael. Czemu ta łza? Daj mi ją wypić. O Paulino. Paulino, zanadto mnie kochasz! 239 . W tobie się dzieje coś niezwykłego, Rafaelu?... Bądź szczery, ja odgadnę twoją tajemnicę. Daj mi to rzekła biorąc jaszczur. Jesteś moim katem! wykrzyknął młody czło wiek spoglądając ze zgrozą na talizman. Jaki zmieniony głos! rzekła Paulina, upusz czając złowrogi symbol losu. Kochasz mnie? spytał. Czy cię kocham, cóż za pytanie? Więc zostaw mnie, idź. Biedne dziecko wyszło. Jak to! wykrzyknął Rafael znalazłszy się sam dziś w wieku nauki, kiedyśmy odkryli, że diamenty są krystalicznym węglem, w epoce, gdy wszystko umiemy wytłumaczyć, kiedy policja stawiłaby nowego Mesjasza przed sąd i przedłożyłaby jego cuda Aka demii, w epoce, gdy wierzymy tylko w to, co stwier dzone materialnie, ja miałbym wierzyć, ja, w jakieś Mane, Tekel, Farest... Nie, na Boga, nie uwierzę, aby najwyższa istota mogła znajdować przyjemność w drę czeniu niewinnego człowieka... Poradźmy się uczo nych. Przybył niebawem pomiędzy halą win, olbrzymim zbiornikiem beczek, a Salpetriere, olbrzymim semina rium pijaństwa, nad małe bajorko, gdzie pluskają się kaczki, wyróżniające się rzadkością gatunków, a mie niące się ich kolory, podobne witrażom katedralnym, błyszczą w promieniach słońca. Wszystkie kaczki świata były tutaj, krzycząc, chlapiąc się, żerując i two rząc coś w rodzaju kaczego parlamentu, na szczęście bez konstytucji i politycznych zasad. Żyły nie lękając 240 się myśliwych, pod okiem przyrodników, którzy za glądali na nie od czasu do czasu. Oto pan Lavrille rzekł odźwierny do Rafaela, który poprosił o audiencję u tego arcykapłana zoolo giiMargrabia ujrzał małego człowieczka, głęboko za topionego w dumaniach nad parą kaczek. Uczony ten w sile wieku miał wejrzenie łagodne i uprzejme; ale w całej jego osobie wyrażała się namiętność nauki. Peruka jego, ustawicznie drapana i fantastycznie przekrzywiona, odsłaniała rąbek siwych włosów i świadczyła o żądzy odkryć, która, podobnie jak wszystkie namiętności, odrywa nas tak potężnie od świata, że tracimy świadomość własnego j a. Rafael, człowiek nauki, patrzył z podziwem na tego przyrod nika, którego dni poświęcone były wiedzy i którego błędy nawet pomnażały chwałę Francji; ale elegantka uśmiechnęłaby się z pewnością na widok odstępu mię dzy spodniami profesora a kraciastą kamizelką, która to przestrzeń była zresztą suto wypełniona koszulą, pomarszczoną wskutek ciągłego schylania się i pro stowania w miarę zoologicznych spostrzeżeń. Po wstępnych uprzejmościach Rafael uważał za sto sowne wypalić panu Lavrille banalny komplement na temat jego kaczek. Och, na punkcie kaczek jesteśmy bogacze od parł ogrodnik. Rodzaj ten jest zresztą, jak panu wia domo, najobfitszy z gatunku płetwonogów. Zaczyna się od łabędzia,a kończy się na kaczce zinzin, obejmu jąc sto trzydzieści siedem odmian bardzo odrębnych mających swoje nazwy, obyczaje, ojczyznę, fizjonomię, 241 . równie do siebie niepodobnych jak biały i Murzyn. To pewna, proszę pana, iż kiedy jemy kaczkę, nie zdajemy sobie przeważnie sprawy z obszaru... Przerwał na widok ładnej kaczki, która wyszła na brzeg. Widzi pan tu kaczkę z krawatem, biedne dziecię Kanady, przybyłe z daleka, aby nam pokazać swoje brunatno-szare upierzenie, swój mały czarny krawat! O, drapie się... Oto słynna gęś edredonowa, czyli kaczka eider, pod której puchem śpią nasze ele gantki; jaka ona śliczna! któż by nie podziwiał tego różowego brzuszka, tego zielonego dzioba. Właśnie, proszę pana, byłem świadkiem sparzenia, o którym już zwątpiłem. Małżeństwo odbyło się dość szczęśliwie, będę niecierpliwie czekał wyników. Pochlebiam sobie, że uzyskałem sto trzydziesty ósmy rodzaj, który może otrzyma moje nazwisko! Oto młodzi oblubieńcy rzekł pokazując dwie kaczki. Jedna to gęś śmieszka (anas albifrons), druga to wielka kaczka gwiżdżąca (anas rnffina) Buffona. Długo wahałem się między kaczką gwiżdżącą, kaczką białobrewą i anas clypeata: o, widzi ją pan, to wielkie ciemnobrunatne ladaco o zielonej szyi mieniącej się tak delikatnie. Ale, drogi panie, kaczka gwiżdżąca miała czubek, rozumie pan tedy, żem się nie wahał. Brak nam tu jedynie kaczki z czarną mycką. Szanowni koledzy utrzymują, że ta kaczka tożsama jest z cyranką krzywodziobą; co do mnie... Uczynił cudowny gest malujący zarazem skromność i dumę uczonego, dumę pełną uporu, skromność pełną zarozumiałości. 242 w ...Nie sądzę dodał. Widzi pan, drogi panie, że my tu nie tracimy czasu. Zajmuję się w tej chwili monografią gatunku kaczka... Ale jestem na pańskie rozkazy. Prowadząc go w stronę ładnego domku przy ulicy Buffon, Rafael przedłożył jaszczur badaniom pana Lavrille. Znam ten produkt rzekł wreszcie uczony, obejrzawszy talizman przez lupę musiał służyć na obicie jakiegoś pudełka. Jaszczur jest bardzo stary. Dziś rymarze wolą się posługiwać galiszatem. Galiszat jest to, jak panu z pewnością wiadomo, skóra z rają sephen, ryby w Morzu Czerwonym. Ale to, proszę pana, skoro pan jest tak uprzej my? To odparł uczony przerywając swój wywód to jest co innego; między galiszatem a jaszczurem jest różnica taka, jak między oceanem a ziemią, rybą a czworonogiem. Bądź co bądź, skóra ryby twardsza jest niż skóra ziemnego stworzenia. To rzekł wska zując talizman jest, jak panu zapewne wiadomo, je den z najciekawszych produktów zoologicznych. A, tak? wykrzyknął Rafael. Proszę pana odparł uczony zanurzając się w fotelu To jest skóra osła. Wiem odparł młody człowiek. Istnieje w Persji ciągnął przyrodnik osioł nadzwyczaj rzadki, zwany dziki osioł, onagier, u staro żytnych equus asinus, u Tatarów kulan; Pallas zbadał go na miejscu i przywrócił go wiedzy. W istocie, zwie rzę to długo uchodziło za fantastyczne. Jest, jak panu 243 . wiadomo, sławne w Piśmie świętym; Mojżesz zabronił parzyć go z jego pobratymcami. Ale dziki osioł jest jeszcze sławniejszy przez wyuzdania, których był przedmiotem, a o których często mówią biblijni pro rocy. Pallas, jak panu również wiadomo, oświadcza w swoich Act. Petrop., tom II, że te dziwaczne wybry ki istnieją jeszcze uświęcone przez religię u Persów i Nogajów jako skuteczne lekarstwo przeciwko bólom nerek i scyjatyce. Nie mamy o tym pojęcia, my, biedni paryżanie. Muzeum przyrodnicze nie posiada dzikiego osła. Cóż za wspaniałe zwierzę! ciągnął uczony. Jest pełne tajemnic; oko jego zbrojne jest rodzajem reflektora, któremu mieszkańcy Wschodu przypisują działanie uroczne; szata jego jest bardziej wykwintna i lśniąca niż u naszych najpiękniejszych koni; cętkowana w płowe pasy, bardzo przypomina skórę zebry. Sierść ma coś miękkiego, płynnego, tłustego w do tknięciu; wzrok równy jest co do bystrości wzrokowi człowieka. Większy nieco niż nasze osły domowe, ob darzony jest nadzwyczajną odwagą. Jeśli przypadko wo go zaskoczyć, broni się najdzikszym zwierzętom. Co do chyżości, można go porównać jedynie z lotem ptaków; w wyścigu z dzikim osłem padłyby, drogi pa nie, najlepsze konie arabskie lub perskie. Wedle ojca sumiennego doktora Niebuhr, którego, jak pan wie o tym, opłakujemy stratę, przeciętna biegu tych cu downych stworzeń wynosi siedem tysięcy geometrycz nych kroków na godzinę. Nasze zwyczajne osły nie mogą dać żadnego pojęcia o tym ośle, wcieleniu nie podległości i dumy. Postać ma lekką, żywą, minę inte ligentną, sprytną, fizjonomię pełną wdzięku, ruchy za244 lotne! Jest to zoologiczny król Wschodu. Tureckie i perskie zabobony przypisują mu nawet tajemnicze pochodzenie, a imię Salomona wplata się w opowia dania tybetańskich i tatarskich bajarzy o zdatności przypisywanej tym szlachetnym zwierzętom. Dziki osioł oswojony wart jest olbrzymiej sumy; prawie nie podobna ująć go w górach, gdzie skacze jak kozica i omal nie lata jak ptak. Bajka o skrzydlatych ko niach, o naszym Pegazie, z pewnością wzięła początek w tych krajach, gdzie pasterze mogli widywać dzikie osły skaczące ze skały na skałę. Osły wierzchowe, uzy skane w Persji ze skrzyżowania oślicy z oswojonym onagrem, są, w myśl odwiecznej tradycji, malowane czerwono. Zwyczaj ten dał może początek francu skiemu przysłowiu: "Zły jak czerwony osieł". W epoce, kiedy historia naturalna była we Francji bardzo za niedbana, jakiś podróżnik musiał, jak sądzę, przywieźć któreś z tych interesujących zwierząt, bardzo źle zno szących niewolę. Stąd przysłowie! Skóra, którą mi pan przedłożył ciągnął uczony to skóra dzikiego os ła. Różnimy się w zdaniach co do pochodzenia nazwy. Jedni twierdzą, że chagri jest to słowo tureckie, inni utrzymują, że Chagri to miasto, gdzie ten zoologiczny wytwór poddają preparacji chemicznej dość ściśle opi sanej przez Pallasa, a dającej mu ową osobliwą ziarni stość, którą w nim podziwiamy; Martellens donosi mi, że Chaagri to rzeka... Panie profesorze, dziękuję za objaśnienia, które dostarczyłyby wspaniałej noty jakiemuś dom Calmet, gdyby benedyktyni jeszcze istnieli; ale mam zaszczyt zwrócić pańską uwagę, że ten skrawek miał pierwotnie 245 . rozmiary... tej mapy rzekł Rafael pokazując uczo nemu otwarty atlas otóż od trzech miesięcy skur czył się bardzo znacznie... Tak odparł Lavrille rozumiem. Tak, pro szę pana, wszystkie szczątki istot żyjących podlegają zrozumiałemu i naturalnemu niszczeniu, którego bieg zależy od wpływów atmosferycznych. Nawet metale rozszerzają się albo kurczą wybitnie; inżynierowie za uważyli dość znaczne rozstępy między głazami pier wotnie spojonymi za pomocą sztab żelaznych. Wiedza jest rozległa, życie ludzkie krótkie. Toteż nie mamy pretensji znać wszystkich praw natury. Panie rzekł Rafael niemal zawstydzony niech pan daruje pytanie, które zadam. Czy jest pan zupełnie pewny, że ta skóra podlega zwyczajnym pra wom zoologii, że można ją rozciągnąć? Och, z pewnością!... Tam do kata!... rzekł pan Lavrille próbując ciągnąć talizman. Ale, proszę pana dodał jeżeli pan zechce odwiedzić mego kolegę Planchette, słynnegi profesora mechaniki, on znajdzie z pewnością sposób, aby oddziałać na tę skó rę, zmiękczyć ją, rozciągnąć. Panie, wraca mi pan życie! Rafael pożegnał uczonego przyrodnika i pobiegł do pana Planchette, zostawiając poczciwego Lavrille w gabinecie pełnym słojów i suchych roślin. Wynosił z tej wizyty, sam nie wiedząc o tym, całą ludzkę wie dzę: nomenklaturę! Poczciwy Lavrille podobny był do Sancho Pansy, gdy ów opowiada Don Kichotowi hi storię kóz: zabawiał się liczeniem zwierząt i numero waniem ich. Znalazłszy się nad grobem, znał ledwie 246 maleńką cząstkę niezmierzonych liczb wielkiego stada, rzuconego przez Boga w ocean świata w niewiadomym celu. Rafael był zadowolony. Będę trzymał swego osiołka na uwięzi! wy krzyknął. Sterne powiedział przed nim: "Oszczędzajmy nasze go osiołka, jeśli chcemy dożyć późnych lat". Ale to zwierzę jest tak samowolne. Planchette był to wysoki chudy człowiek, prawdzi wy poeta pogrążony w nieustannej kontemplacji, wciąż pochłonięty patrzeniem w otchłań bez dna: RUCH. Pospólstwo pomawia o bzika te wzniosłe umysły ludzi niezrozumianych, którzy żyją w cudow nej beztrosce o zbytek i o świat, paląc przez całe dni zgasłe cygaro lub wchodząc do salonu bez troski o to, czy guziki są dobrze pożenione z przeznaczonymi im dziurkami. Pewnego dnia, po długim mierzeniu próżni lub gromadzeniu X-ów pod AaGg, zanalizowali jakieś prawo przyrody i rozłożyli najprostszą zasadę; naraz tłum podziwia jakąś nową machinę, jakąś nową dźwig nię, której dowcipna struktura zdumiewa nas i osza łamia! Skromny uczony uśmiecha się, powiadając swoim admiratorom: "Cóż ja stworzyłem? nic. Czło wiek nie wynajduje siły, kieruje nią tylko, wiedza po lega na naśladowaniu natury". Rafael zastał mechanika wrosłego w ziemię, niby wisielec, który spadł prosto z szubienicy. Planchette badał kulkę agatową, którą puszczał na tarczę kompa su, czekając, aż się zatrzyma. Biedny człowiek, nie miał ani orderu, ani pensji, nie umiał dobrze sprzedać 247 . swoich cyfr. Szczęśliwy, że żyje pogonią za odkryciem, nie myślał ani o sławie, ani o świecie, ani o sobie sa mym; żył w nauce dla nauki. To nie do określenia! wykrzyknął. A, drogi panie dodał spostrzegając Rafaela sługa pański. Jak się ma szanowna mamusia?... Niech pan raczy zajść do mojej żony. I ja mogłem żyć w ten sposób pomyślał Ra fael; wyrwał uczonego z zadumy, pytając go o sposób oddziałania na talizman, który mu przedłożył. Choćby się pan miał śmiać z mojej łatwowier ności rzekł w końcu margrabia nie będę panu nic ukrywał. Ta skóra posiada jakąś tajemną siłę opo ru, której nic nie zdoła przemóc. Panie rzekł Planchette ludzie światowi od noszą się do wiedzy dość bezceremonialnie: po trosze tak, jak pewien fircyk, który oświadczył wielkiemu Lalanne, spóźniwszy się z damami na zaćmienie słoń ca: "Może pan będzie tak dobry rozpocząć na nowo". O jakie działanie panu chodzi? Celem mechaniki jest stosować prawa ruchu lub neutralizować je. Co do ru chu samego w sobie, wyznaję panu z pokorą, nie umiemy go określić. To przyjąwszy, zauważyliśmy pa rę niezmiennych objawów, którym podlegają ciała sta łe i płynne. Odtwarzając przyczyny tych zjawisk, mo żemy przenosić ciała, udzielać im określonej chyżości, rzucać je, dzielić na części lub w nieskończoność, bądź tłukąc je, bądź proszkując; następnie skręcać je, dawać im ruch wirujący, przekształcać je, ugniatać, rozsze rzać, rozciągać. Ta wiedza, drogi panie, opiera się na jedynym fakcie. Widzi pan tę kulę ciągnął jest 248 tu, na tym kamieniu. Teraz jest tam. Jak nazwiemy ten akt fizycznie tak naturalny, a duchowo tak nie zwykły? Ruch, lokomocja, zmiana miejsca? Cóż za czczość ukryta pod słowami! Słowo, czyż to jest roz wiązanie? A to jest cała wiedza!... Nasze machiny zu żywają lub rozkładają ten akt, ten fakt. To błahe zja wisko przeniesione na masy wysadzi Paryż w powie trze. Możemy zwiększać chyżość kosztem siły i siłę kosztem chyżości. Co to jest siła i chyżość? Nasza wie dza nie umie tego powiedzieć, jak niezdolna jest stwo rzyć ruch. Ruch, jakikolwiek by był, to olbrzymia siła, a człowiek nie wynajduje sił. Siła jest jedna, jak ruch, sama istota siły. Wszystko jest ruch. Myśl jest ruch. Natura opiera się na ruchu. Śmierć jest ruch, którego kierunek jest nam nieznany. Jeśli Bóg jest wieczny, wierzaj mi, że jest w ciągłym ruchu. Bóg jest może ru chem. Oto, czemu ruch jest niewytłumaczony jak on; jak on głęboki, bez granic, niepojęty, niedotykalny. Kto kiedy dotknął, zrozumiał, zmierzył ruch? czujemy skutki nie widząc ich. Możemy nawet im zaprzeczyć, jak przeczymy Bogu. Gdzie jest, gdzie go nie ma? Skąd wychodzi? Gdzie jego zasada? Gdzie jego kres? Otacza nas, przyciska i umyka się nam. Jest oczywisty jak fakt, ciemny jak abstrakcja, jest równocześnie skutkiem i przyczną. Trzeba mu, jak nam, przestrzeni, a co to przestrzeń? Jedynie ruch objawia ją nam; bez ruchu jest tylko słowem bez treści. Problem nie do rozwiązania jak próżnia, jak stworzenie, jak nieskoń czoność! Ruch wprawia w zamęt ludzką myśl; jedyne, co wolno człowiekowi pojąć, to, że nie pojmie go nig dy. Między każdym z punktów, jakie kolejno zajmuje 249 . ta kula w przestrzeni ciągnął uczony znajduje się przepaść dla ludzkiego rozumu, przepaść, w którą ru nął Pascal. Aby oddziałać na nieznaną substancję, którą chcesz poddać nieznanej sile, musimy najpierw zbadać tę substancję; zależnie od swojej natury, albo się strzaska od uderzenia, albo mu się oprze; jeśli się rozdrobni pańskim zaś zamiarem nie jest dzielić jej nie osiągniemy zamierzonego celu. Jeśli chcesz ją zgnieść, trzeba udzielić jednakowego ruchu wszystkim cząstkom substancji w ten sposób, aby jednostajnie zmniejszyć przestrzeń, która je dzieli. Jeśli chcesz ją rozciągnąć, musima nadać każdej drobinie jednakową siłę odśrodkową: nie przestrzegając tego prawa, wywo łalibyśmy przerwy w spójności. Istnieją, proszę pana, nieskończone odmiany ruchu, kombinacje bez granic. Na jakie działanie się pan decyduje? Proszę pana odparł Rafael zniecierpliwiony chodzi mi o jakiekolwiek ciśnienie dość silne, aby rozciągnąć w nieskończoność tę skórę. Ponieważ substancja jest skończona odparł matematyk nie może rozciągnąć się w nieskończo ność; ale ciśnienie powiększy nieodzownie rozmiary powierzchni kosztem grubości; ścienieje tak, aż jej za braknie materii... Niech pan osiągnie ten wynik wykrzyknął Ra fael a zarobi pan miliony. To byłyby ukradzione pieniądze odparł pro fesor z flegmą godną Holendra. Wykażę panu w dwóch słowach istnienie machiny, która nawet sa mego Boga zmiażdżyłaby jak muchę. Sprowadziłaby człowieka do stanu bibułki, człowieka w butach, 250 z ostrogami, krawatem, kapeluszem, złotem, klejno tami, wszystkim... Cóż za straszliwa machina! Zamiast rzucać dzieci do wody. Chińczycy po winni by je zużytkować w ten sposób dodał uczony nie troszcząc się o szacunek człowieka dla swego potomstwa. Cały pochłonięty swą myślą Planchette wziął do niczkę z dziurawym dnem i postawił ją na płycie; na stępnie poszedł do ogrodu po nieco gliny. Rafael stał oszołomiony jak dziecko, któremu niańka opowiada cudowne bajki. Złożywszy glinę na kamiennej płycie, Planchette wydobył z kieszeni nożyk, uciął dwie ga łązki bzu i wydmuchał je gwiżdżąc tak, jakby Rafaela nie było. Oto składniki machiny rzekł. Przymocował za pomocą glinianej nasady jedną z drewnianych rurek do dna doniczki w ten sposób, że dziurka bzu przypadła na otwór naczynia. Rzekłbyś, olbrzymia fajka. Rozciągnął na płycie warstwę gliny dając jej kształt łopatki, umieścił doniczkę na szerszej części, gałąź zaś bzu umocował w części przedstawia jącej rękojeść. Wreszcie umocował kawał gliny przy końcu rurki bzowej, umieścił tam drugą pustą gałązkę, całkiem prosto sporządziwszy drugą nasadę, aby ją połączyć z ramieniem poziomym, tak że powietrze al bo jakaś ciecz mogłaby krążyć w improwizowanej ma chinie i biec od otworu rurki prostopadłej przez po średni kanał aż do pustej donicy. Tak, panie, ten przyrząd rzekł do Rafaela z powagą akademika wygłaszającego mowę powitalną 251 . jest jedynym z najpiękniejszych tytułów, jakie wiel ki Pascal ma do naszego podziwu. Nie rozumiem... Uczony uśmiechnął się. Zdjął z owocowego drzewa flaszeczkę, w której aptekarz przysłał mu lep na mrówki; wybił dno, sporządził lejek, umocował go sta rannie w otworze pustej gałęzi, zasadzonej pionowo w glinie, naprzeciwko wielkiego zbiornika, który wyobrażała donica; następnie za pomocą polewaczki wlał w nią ilość wody wystarczającą, aby wypełnić po brzegi zarówno wielki zbiornik, jak i gałązkę... Rafael myślał o swoim jaszczurze. Panie rzekł mechanik woda uchodzi dziś jeszcze za ciało nieścisłe, niech pan nie zapomina tej fundamentalnej zasady; bądź co bądź, da się ścisnąć, ale tak mało, że jej kurczliwość możemy określić ze rem. Widzi pan powierzchnię, jaką przedstawia woda, która doszła do wierzchu doniczki? Widzę. Niech pan przyjmie, że ta powierzchnia jest ty siąc razy większa niż ujście bzowego pręcika, którym nalałem tę ciecz. O, teraz wyjmę lejek... Widzę. Otóż, drogi panie, jeżeli jakimkolwiek sposobem powiększę objętość tej masy wprowadzając jeszcze wodę ujściem rurki, płyn, zmuszony zejść niżej w rur kę, podniesie się w zbiorniku wyobrażonym przez do niczkę, póki nie dojdzie do jednego poziomu i tu, i tam... To oczywista! wykrzyknął Rafael. Ale jest ta różnica ciągnął uczony że jeżeli 252 słupek wody dodanej w małej prostopadłej rurce przedstawia siłę równą ciężarowi np. funta, to, ponie waż działanie jego udzieli się ściśle płynnej masie i działa na wszystkie punkty jej powierzchni w do niczce, znajdzie się tam tysiąc słupków wody, które, dążąc wszystkie do podniesienia się, jak gdyby je po pychała siła równa tej, która spycha wodę w prosto padłej gałązce, wydadzą tam nieodzownie rzekł Planchette wskazując otwór doniczki siłę tysiąc ra zy znaczniejszą niż siła wprowadzina tutaj. To mówiąc uczony pokazał margrabiemu palcem rurukę zatkniętą prostopadle w glinie. To zupełnie proste rzekł Rafael. Planchette uśmiechnął się. Innymi słowy ciągnął z upartą logiką właści wą matematykom aby odepchnąć napór wody, trzeba by rozwinąć na każdym punkcie wielkiej po wierzchni siłę, równą sile działającej w pionowym przewodzie; z tą różnicą, że jeśli płynny słup jest tam wysoki na stopę, tysiąc małych słupków wielkiej po wierzchni będzie miał jedynie bardzo małą wysokość. Teraz rzekł Planchette dając prztyczka swoim ga łązkom zastąpmy ten śmieszny aparacik rurami me talowymi o przyzwoitej sile i wymiarach. Jeżeli pokry jesz płynną powierzchnię wielkiego rezewuaru silną ruchomą płytką, a tej płycie przeciwstawisz drugą o wypróbowanym oporze i trwałości; jeżeli, co więcej, użyczysz mi władzy dodawania bez ustanku wody do płynnej masy (a to drogą małej prostopadłej rurki), wówczas przedmiot, wzięty między te dwie silne płasz czyzny, musi z konieczności ustąpić olbrzymiemu ciś253 . nieniu, które go zgniata nieograniczenie. Sposób stałe go doprowadzania wody rurką jest zabawką dla me chaniki, zarówno jak przeniesienie siły z płynnej masy na płytę. Dwa tłoki i parę klap wystarczy. Przyzna mi pan wówczas, drogi panie rzekł biorąc Rafaela pod ramię że nie istnieje substancja, która by, włożona między te dwa nieograniczone opory, nie musiała się rozciągnąć? Jak to! to autor Prowincjałek wynalazł?... wykrzyknął Rafael. On sam, młody panie. Mechanika nie zna nic prostszego ani piękniejszego. Przeciwna zasada, rozprężliwość wody, stworzyła machinę parową. Ale wo da jest rozprężliwa tylko do pewnego stopnia, gdy jej nieściśliwość, będąc siłą poniekąd negatywną, jest nie ograniczona. Jeśli ta skóra się rozciągnie rzekł Rafael przyrzekam wznieść olbrzymi pomnik Pascalowi, ufun dować stutysięczną nagrodę na najpiękniejszy problem mechaniki rozwiązany w każdym dziesięcioleciu, wy posażyć pańskie bratanice, siostrzenice, stryjeczne wnuczki, wreszcie zbudować przytulisko dla matema tyków, którzy zwariują lub zejdą na dziady. To byłoby bardzo pożyteczne odparł Planchette. Jutro dodał ze spokojem człowieka żyją cego wyłącznie w sferze intelektualnej pójdziemy do Spieghaltera. Ten niepospolity mechanik sporządził właśnie, według moich planów, machinę, dzięki której dziecko mogłoby zmieścić dziesięć tysięcy wiązek siana w kapeluszu. Do jutra, drogi panie. 254 Do jutra. Niech żyje mechanika! wykrzyknął Rafael. Czyż to nie najpiękniejsza z nauk? Tamten ze swoimi onagrami, klasyfikacjami, kaczkami, gatunkami i sło jami pełnymi potworów, dobry jest co najwyżej do za pisywania karambolów! Nazajutrz Rafael, uszczęśliwiony, wstąpił po pana Planchette i udali się razem na ulicę Zdrową; dobrze wróżąca nazwa! U Spieghaltera młody człowiek zna lazł się w olbrzymiej sali, gdzie oczy jego ujrzały mnó stwo czerwonych i huczących pieców. Był to deszcz ognia, potop gwoździ, ocean tłoków, śrub, dźwigni, szyn, pił, muter, morze płynnego metalu, drzewa, klap, sztab. Opiłki drapały w gardle. W rozpalonym powietrzu było żelazo, ludzie byli okryci żelazem, wszystko cuchnęło żelazem, żelazo miało życie, sta wało się żywym ustrojem, cieczą, chodziło, myślało, przybierając wszystkie formy, poddając się wszystkim kaprysom. Poprzez wycia miechów, crescendo mło tów, świst wież, w których warczało żelazo, Rafael dostał się do wielkiej hali, czystej i dobrze odwietrzonej, gdzie mógł się napatrzyć prasie, o której mówił Planchette. Podziwiał olbrzymie tarcice z żelaza oraz duże żelazne odnogi, złączone potężnym trzo nem. Gdybyś pan obrócił szybko siedem razy tę korbę rzekł Spieghalter pokazując mu rączkę z polerowa nej stali rozkruszyłbyś stalową płytę na milion po cisków, które wbiłyby ci się w nogi jak igły. Bagatela! wykrzyknął Rafael. Planchette własnoręcznie wsunął jaszczur między 255 . płyty wszechpotężnej prasy i z całym spokojem, jaki daje przeświadczenie naukowe, zakręcił korbą. Kładźcie się wszyscy na ziemię, zginęliśmy! krzyknął Spieghalter grzmiącym głosem, padając sam na ziemię. Okropny świst rozległ się w warsztatach. Woda za warta w machinie skruszyła metal, trysnęła strumie niem o niewiarygodnej sile, szczęściem kierując się na stary piec, który obaliła, zburzyła, skręciła tak, jak hu ragan chwyta dom i unosi z sobą. Och rzekł spokojnie Planchette jaszczur jest zdrów jak moje oko! Mistrzu Spieghalter, musiała być skaza w stali albo jakaś szczelina w wielkiej ru rze... Nie, nie, ja znam swoją stal. Ten pan może za brać swój przedmiot, diabeł siedzi w tej skórze. Niemiec chwycił młot kowalski, rzucił skórę na ko wadło i z całą siłą, jaką daje gniew, wymierzył w ta lizman najstraszliwszy cios, jaki kiedykolwiek jęknął w pracowni. Ani śladu nie ma wykrzyknął Planchette gła szcząc oporny jaszczur. Zbiegli się robotnicy. Werkmajster wziął skórę i za nurzył ją w piecu pełnym gorącego węgla. Wszyscy, stojąc półkolem, czekali niecierpliwie. Rafael, Spieg halter, profesor Planchette zajmowali środek tej czar nej i bacznej ciżby. Widząc wszystkie te białe oczy, te głowy przyprószone żelazem, tę czarną i lśniącą odzież, te kosmate piersi, Rafael miał wrażenie, że znajduje się w fantastycznym świecie niemieckich bal lad. Werkmistrz chwycił skórę szczypcami, zostawiw szy ją wprzód w ogniu dziesięć minut. 256 Proszę mi ją oddać rzekł Rafael. Werkmistrz podał ją żartem Rafaelowi. Margrabia zwinął z łatwością w palcach skórę, chłodną i miękką. Rozległ się krzyk zgrozy, robotnicy uciekli. Yalentin został sam z profesorem Planchette w opustoszałej sali. Jest stanowczo coś diabelskiego w tym wszyst kim! wykrzyknął Rafael w rozpaczy. Więc żadna siła ludzka nie zdoła mi przyczynić ani jednego dnia? Panie, zbłądziłem odparł matematyk ze stra pioną miną powinniśmy byli poddać tę osobliwą skórę działaniu machiny do ciągnienia blachy. Gdzież ja miałem głowę, aby panu proponować ciśnienie! Ja prosiłem o to odparł Rafael. Uczony odetchnął jak winny uwolniony dwunasto ma głosami przysięgłych. Jednak zaciekawiony osob liwym problemem, jaki nastręczała ta skóra, zastano wił się chwilę i rzekł: Trzeba zażyć tę nieznaną! substancję odczynni kami. Chodźmy do Jafeta, chemia będzie może szczęś liwsza od mechaniki. Valentin popędził konia, w nadziei zastania słynne go chemika, Jafeta, w laboratorium. I cóż, stary przyjacielu rzekł Planchette wi dząc Jafeta siedzącego w fotelu i oglądającego jakiś strat jakże się miewa chemia? Drzemie. Nic nowego. Prawda, Akademia uzna ła istnienie salicyny, ale salicyna, asparagina, woklina, digitalina, to nie są odkrycia... Nie mogąc wynajdywać rzeczy rzekł Rafael zdaje się, że jesteście panowie skazani na wynajdywa nie nazw. 257 ^ . Dalibóg, masz słuszność, młodzieńcze! Słuchaj rzekł Planchette do chemika po staraj się rozłożyć tę substancję: jeżeli wydobędziesz z niej jakiś pierwiastek, nazywam go z góry d i a b o - liną: próbując zgnieść ten skrawek, rozwaliliśmy do piero co prasę hydrauliczną. Pokażcie! pokażcie! wykrzyknął radośnie chemik może to będzie jaki nowy pierwiastek. Panie rzekł Rafael to jest po prostu kawał oślej skóry. Mój panie... zaczął poważnie wielki che mik. Ja nie żartuję odparł margrabia podając jasz czur. Baron Jafet przyłożył do skóry unerwione brodawki swego języka, tak sprawne w rozpoznawaniu soli, kwasów, zasad, gazów, i rzekł po kilku próbach: Żadnego smaku! No, spróbujmy dać się jej napić trochę fluoru. Poddana działaniu tego odczynnika, tak energicznie rozkładającego tkanki zwierzęce, skóra nie doznała żadnej zmiany. To nie jaszczur! wykrzyknął chemik. Po traktujemy tego tajemniczego jegomościa jak minerał i damy mu po nosie, pakując go do tygielka, gdzie mam właśnie czerwony potas. Jafet wyszedł i wrócił niebawem. Proszę rzekł do Rafaela niech mi pan poz woli kawałek tej osobliwej substancji; jest tak niezwy kła... Kawałek wykrzyknął Rafael ani nawet 258 f wielkości włosa. Zresztą, próbuj pan! dodał z uś miechem smutnym i żartobliwym zarazem. Uczony złamał brzytwą chcąc naciąć skórę, spró bował ją skruszyć za pomocą silnego wybuchu elek tryczności; poddał ją działaniu stosu Volty, wszystkie pioruny wiedzy rozbiły się o ten straszliwy talizman. Była siódma wieczór, Planchette, Jafet i Rafael, za pominając czasu, oczekiwali wyniku ostatniego do świadczenia. Jaszczur wyszedł zwycięsko ze straszli wego wstrząsu, jakiemu go poddano przy pomocy po kaźnej dawki chlorku azotu. Jestem zgubiony! wykrzyknął Rafael. W tym jest ręka Boga. Trzeba umrzeć... Zostawił uczonych pogrążonych w zdumieniu. Nie opowiadajmy o tej przygodzie w Akademii, koledzy wyśmialiby nas rzekł Planchette do chemi ka po długiej pauzie, w czasie której wymieniali spoj rzenia nie śmiejąc sobie udzielić swoich myśli. Dwaj uczeni byli niby chrześcijanie, którzy opuścili swoje groby i nie znaleźli Boga w niebie. Wiedza? bez silna! Kwasy? czysta woda! Czerwony potas? zhańbio ny! Stos Volty, iskra elektryczna! zabawki dziecinne! Prasa hydrauliczna rozwalona jak domek z kart! dodał Planchette. Wierzę w diabła rzekł baron Jafet, po chwili milczenia. A ja w Boga odparł Planchette. Obaj byli w swojej roli. Dla mechanika wszechświat jest machiną, która wymaga robotnika; dla chemii, owego dzieła czarta, które rozkłada wszystko, świat to gaz obdarzony ruchem. 259 . Nie możemy zaprzeczyć faktowi dodał che mik. Ba! na naszą pociechę panowie doktryniści stworzyli ten mglisty aksjomat: Głupi jak fakt. Twój aksjomat odparł chemik musi być tedy faktem, gdyż jest solennie głupi. Zaczęli się śmiać i poszli na obiad w nastroju ludzi, którzy widzą w cudzie tylko objaw przyrody. Wracając do domu Valentin był pastwą zimnej wściekłości; nie wierzył już w nic, myśli mąciły mu się w mózgu, kłębiły się i wirowały jak myśli wszelkiego człowieka w obliczu niemożliwego faktu. Chętnie uwierzył w jakąś tajemną wadę w machnie Spieghaltera, niemoc wiedzy i ognia nie dziwiły go; ale gibkość skóry, kiedy on ją miął w palcach, a sztywność jej, kiedy ją poddano wszystkim środkom zniszczenia, przerażały go. Ten niezaprzeczony fakt przyprawiał go o zawrót głowy. Jestem szalony powiadał sobie. Mimo że od rana jestem na czczo, nie chce mi się jeść ani pić, czuję w piersiach ogień... Włożył z powrotem jaszczur w ramkę, w której znajdował się niegdyś, po czym, obrysowawszy czer woną linią obecny kontur talizmanu, usiadł w fotelu. Już ósma! wykrzyknął. Ten dzień minął jak sen. Oparł się o poręcz, złożył głowę na lewej ręce i uto nął w posępnej zadumie, w owych przepastnych myś lach, których tajemnicę unoszą z sobą skazani na śmierć. Ach! Paulina wykrzyknął biedne dziecko! 260 są otchłanie, których miłość nie zdoła przebyć mimo swoich skrzydeł. W tej samej chwili bardzo wyraźnie usłyszał stłu mione westchnienie i poznał, mocą wzruszającego przywileju miłości, oddech Pauliny. Och! pomyślał oto mój wyrok. Gdyby była tutaj, chciałbym umrzeć w jej ramionach. Wybuch szczerego i radosnego śmiechu sprawił, że Rafael obrócił głowę w stronę łóżka: za przeźroczystą firanką ujrzał twarz Pauliny, uśmiehniętej jak dziecko szczęśliwe z udanej psoty; piękne włosy rozsypały się tysiącem puklów na ramiona; była podobna bengalskiej róży na pęku róż białych. Uprosiłam Jonatasa rzekła. Czyż to łóżko nie należy do mnie? do mnie, twojej żony? Nie łaj mnie, drogi, chciałam tylko spać koło ciebie, zrobić ci niespodziankę. Daruj mi to szaleństwo. Wyskoczyła z łóżka ruchem kotki, promienna w swoich muślinach, siadła na kolanach Rafaela. O jakiej otchłani mówiłeś, kochanie? rzekła z wyrazem troski. O śmierci. Przykrość mi sprawiasz odparła. są myśli, których my, biedne kobiety, nie możemy udźwignąć, które nas zabijają. Czy to siła miłości, czy brak odwa gi? Nie wiem. Śmierć nie przeraża mnie dodała śmiejąc się. Umrzeć z tobą, jutro, zaraz, w ostatnim pocałunku, to byłoby szczęście. Zdaje mi się, że żyła bym jeszcze więcej niż sto lat. Co znaczy ilość dni, jeśli w jedną noc, w jedną godzinę wyczerpaliśmy całe życie spokoju i miłości? 261 . Masz słuszność, niebo mówi przez twoje piękne usta. Daj mi je, niech je ucałuję i umierajmy rzekł Rafael. Umierajmy odparła śmiejąc się. Około dziewiątej rano światło zaglądało przez żaluz je; przygaszone muślinem firanek, pozwalało mimo to rozeznać barwy dywanów i puszyste meble pokoju, gdzie spoczywała para kochanków. Tu i ówdzie bły szczały złocenia. Promień słońca zamierał w edredonie, który w igraszkach miłości spadł na ziemię. Za wieszona na wielkim lustrze suknia Pauliny rysowała się jak mgliste zjawisko. Maleńkie trzewiczki leżały z dala od łóżka. Słowik przysiadł na gzymsie za oknem; jego przeciągłe trele, szmer skrzydeł, które nagle rozwinął ulatując, obudziły Rafaela. Aby umrzeć rzekł kończąc myśl rozpoczętą we śnie trzeba, aby mój organizm, ta machina z ciała i kości, ożywiona moją wolą i czyniąca ze mnie ludzkie indywiduum, przedstawiała jakieś namacalne uszkodzenie. Lekarze muszą znać objawy podciętego życia, powiedzą mi, czy jestem zdrów czy chory. Popatrzył na śpiącą, która obejmowała jego głowę, wyrażając tym przez sen tkliwą pieczołowitość serca. Wyciągnięta jak dziecko, z twarzą zwróconą ku niemu, Paulina zdawała się patrzeć nań jeszcze, poda jąc mu usta rozchylone równym oddechem. Porcela nowe ząbki uwydatniały kolor świeżych warg, na któ rych błądził uśmiech; cera była w tej chwili żywsza i bielsza niż w najbardziej miłosnych godzinach dnia. Jej wdzięczne i ufne oddanie łączyło powaby kobiety z urokiem uśpionego dziecka. Kobiety, nawet najbar262 dziej naturalne, podlegają jeszcze w dzień pewnym konwencjom, które krępują naiwną mowę ich duszy; ale sen wraca im poniekąd bezpośredniość życia będą cą czarem dziecięctwa. Paulina nie wstydziła się nicze go, jak owe niebiańskie istoty, u których rozsądek nie tchnął jeszcze ani myśli w gest, ani tajemnic w spoj rzenie. Profil jej odcinał się żywo na batyście podu szek, piana koronek zmieszana z włosami dawała jej wyraz nieco kapryśny, ale usnęła w rozkoszy, długie jej rzęsy kładły się na policzkach, jak gdyby po to, aby zasłonić wzrok przed zbyt mocnym światłem lub do pomóc owemu skupieniu, jakim dusza sili się przy trzymać doskonałą, ale ulotną rozkosz. Białe i różane uszko, oprawne w pęk włosów i odcinające się od śniegu koronek, rozkochałoby na zabój artystę, mala rza, starca, byłoby może wróciło rozum jakiemu sza leńcowi. Widzieć kochankę uśpioną, uśmiechniętą w spokojnym marzeniu pod twoją opieką, kochającą cię nawet we śnie, w chwili gdy świadome życie prze staje istnieć, podającą nieme usta, które we śnie mó wią ci o ostatnim pocałunku! Widzieć kobietę ufną, wpółnagą, ale spowitą w swoją miłość niby w płaszcz i czystą w pełni szału; podziawiać jej rozrzucone suk nie, jedwabne pończoszki szybko ściągnięte wczoraj na twoje żądanie, zdjętą sznurówkę świadczącą o wierze bez granic, czy to nie jest niewysłowiona rozkosz? Ta sznurówka to cały poemat; kobieta, którą chroniła, nie istanieje już, należy do ciebie, stała się tobą; od tąd, zdradzić ją, znaczyłoby zdradzić samego siebie. Rafael patrzał z rozczuleniem na ten pokój przesycony miłością, pełen wspomnień, gdzie świat barwił się od263 . cieniem rozkoszy; wrócił do tej kobiety o kształtach czystych, młodych, jeszcze kochającej; istoty, której uczucia należały doń bez podziału. Pragnął żyć wie cznie. Kiedy spojrzenie jego padło na Paulinę, otwarła oczy, niby tknięta promieniem słońca. Dzień dobry, jedyny rzekła z uśmiechem. Jakiś ty ładny, ty niegodziwy! Te dwie głowy, strojne wdziękiem czerpanym w uczuciu, młodości, półmroku i ciszy, tworzyły jedną z owych boskich scen, których ulotny czar właściwy jest jedynie pierwszym dniom miłości, tak jak naiw ność, czystość są przywilejami dzieciństwa. Niestety! te wiośniane rozkosze miłości, tak samo jak igraszki młodych lat mają ulecieć i żyć jeno w naszym wspom nieniu, aby nas grążyć w rozpaczy lub słać nam jakąś kojącą woń, zależnie od kaprysu naszych dumań. Czemuś się obudziła? rzekł Rafael. Tak słodko widzieć cię uśpioną... płakałem patrząc na ciebie... I ja odparła płakałam dziś w nocy patrząc, jak śpisz; ale nie z radości. Słuchaj, mój Rafaelu, słu chaj mnie. Kiedy śpisz, twój oddech nie jest swobod ny, coś ci gra w piersi: to mnie przeraża. Pokaszlujesz przez sen, zupełnie jak mój ojciec, który umiera na su choty. W tym graniu twoich piersi poznałam niektóre objawy tej dziwnej choroby. Przy tym masz gorączkę, jestem pewna, ręka twoja była wilgotna i paląca... Ko chanie! Jesteś młody dodała wstrząsając się mógłbyś się jeszcze wyleczyć, gdyby nieszczęściem... Ale nie wykrzyknąła radośnie nie ma nieszczęś cia, ta choroba udziela się, powiadają lekarze. 264 ^ Objęła Rafaela i wypiła jego oddech w pocałunku, w którym oddaje się całą duszę. Nie chcę dożyć starości rzekła. Umrzyjmy młodo oboje i idźmy do nieba z rękami pełnymi kwiatów. Takie projekty robi się wówczas, gdy się jest zdrowym odparł Rafael zanurzając palce we wło sach Pauliny. Ale równocześnie chwycił go straszliwy kaszel, ów kaszel ciężki i dźwięczny, jakby wychodził z trumny, kaszel, od którego blednie czoło chorego; który pozo stawia go drżącym, całym w pocie, wstrząsa nerwy, rozpiera żebra, wysysa szpik i wlewa w żyły dziwną ociężałość. Rafael, wyczerpany, blady, położył się wolno, ścięty z nóg jak człowiek, który wszystkie siły wydał w ostatnim wysiłku. Paulina patrzała nań martwo, z oczami rozszerzonymi przez strach, nieru choma, blada, milcząca. Nie róbmy już szaleństw, mój aniele rzekła chcąc ukryć przed Rafaelem okropne przeczucia, które nią miotały. Zasłoniła sobie twarz rękami, ujrzała ohydny szkie let Śmierci. Głowa Rafaela stała się blada i upiorna niby czaszka wygrzebana z cmentarza, iżby służyła studiom uczonego. Paulina przypomniała sobie wy krzyknik, jaki poprzedniego dnia wydarł się Rafaelo wi, i rzekła: Tak, są otchłanie, których miłość nie może prze być, ale wówczas powinna się w nich zagrzebać. W kilka dni po tej rozpaczliwej scenie, w marcowy ranek, Rafael znalazł się w fotelu w otoczeniu lekarzy, 265 . którzy posadzili go na wprost okna i kolejno badali puls, obmacywali, wypytywali go z pozorem zaintere sowania. Chory śledził ich myśli, tłumacząc sobie ich gesty i najdrobniejsze fałdy na ich czołach. Ta narada była jego ostatnią nadzieją. Ci najwyżsi sędziowie mie li orzec o jego życiu lub śmierci. Aby wydrzeć wiedzy jej ostatnie słowo, Valentin zwołał wyrocznie współ czesnej medycyny. Dzięki jego majątkowi i nazwisku trzy systemy, między którymi buja wiedza ludzka, zna lazły się tu, na wprost niego. Ci trzej lekarze przynieśli z sobą całą filozofię medycyny, walkę, jaką toczą ze sobą spirytualizm, analiza oraz wpółdrwiący eklektyzm. Czwartym był Horacy Bianchon, człowiek wiel kiej przyszłości i nauki, najwybitniejszy może z mło dego pokolenia, roztropny i skromny przedstawiciel pracowitej młodzieży, która gotuje się podjąć dzie dzictwo nagromadzone od pięćdziesięciu lat przez szkołę paryską i która wzniesie może pomnik z tylu materiałów skupionych przez poprzednie wieki. Jako przyjaciel margrabiego i Rastignaca, miał pod swoją opieką Rafaela od kilku dni i pomagał mu odpowia dać na pytania trzech profesorów; zarazem podkreślał od czasu do czasu z pewnym naciskiem objawy, w któ rych dopatrywał się suchot. Pewno się pan nie szanował, hulał pan? Oddawał się pan wytężonej pracy umysłowej? spytał Rafaela jeden z trzech sławnych lekarzy, ten, którego kwadra towa czaszka oraz szeroka, energiczna twarz zwiasto wały indywidualność przerastającą dwóch jego prze ciwników. Chciałem się zabić rozpustą, strawiwszy trzy lata 266 nad wielkim dziełem, którym będziecie się może pa nowie zajmowali kiedyś odparł Rafael. Wielki lekarz potrząsnął głową na znak zadowole nia, jak gdyby powiadając sobie w duchu: "Byłem tego pewny!" Ten doktor był to znakomity Brisset, głowa organistów, spadkobierca Cabanisów i Bichatów, typ pozytywisty i materialisty, widzący w człowieku istotę, która podlega jedynie prawom własnego ustroju i której stan normalny lub anomalie dadzą się wytłu maczyć swoistymi przyczynami. Na tą odpowiedź Brisset popatrzył w milczeniu na człowieka średniego wzrostu, którego przekrwiona twarz i gorejące oko zdawały się należeć do jakiegoś starożytnego satyra i który, wsparty o framugę, przy glądał się bacznie Rafaelowi, nie mówiąc słowa. Dok tor Cameristus, głowa witalistów, człowiek zapa lony i przeświadczony o tym, w co wierzył, obrońca abstrakcyj van Helmonta, widział w życiu ludzkim za sadę wzniosłą, tajemniczą, niewytłumaczone zjawisko, które sobie drwi z lancetów, igra z chirurga, umyka się lekarstwom farmakopei, x-om algebry, demonstra cjom anatomii i śmieje się z naszych wysiłków; nie uchwytny, niewidzialny płomień, podległy jakiemuś boskiemu prawu, który trwa często w ciele skazanym na nasze wyroki, tak jak uchodzi z najżywotniejszych ustrojów. Sardoniczny uśmiech błądził po ustach trzeciego le karza, doktora Maugredie, człowieka wybitnej inteli gencji, ale sceptyka i ironisty, który wierzył jedynie w skalpel, godził się z Brissetem na śmierć człowieka mającego się jak najlepiej i uznawał z Cameristusem, 267 . że człowiek może żyć po śmierci. Uznając coś prawdy w każdej z tych teoryj, nie przyjmował w całości ża dnej, twierdził, że w medycynie najlepszy system to nie mieć żadnego systemu i ograniczać się po prostu do faktów. Ten Panurg medycyny, król obserwacji, wielki badacz, wielki szyderca, zwolennik najrozpaczliwszych prób, oglądał właśnie jaszczur. Rad bym być świadkiem związku, jaki istnieje między pańskimi pragnieniami a kurczeniem się skóry rzekł do margrabiego. Po co? wykrzyknął Brisset. Po co? powtórzył Cameristus. A! zgodziliście się odparł Maugredie. To kurczenie się, to rzecz zupełnie prosta od parł Brisset. Nadprzyrodzona rzekł Cameristus. W istocie odparł Maugredie, przybierając poważną minę i oddając Rafaelowi jaszczur rogo wacenie skóry jest faktem niewytłumaczonym, a jed nak naturalnym, który od początku świata doprowa dza do rozpaczy medycynę i ładne kobiety. Przyglądając sią trzem doktorom, Valentin nie doj rzał w nich żadnej sympatii dla swych cierpień. Wszys cy trzej, zapadając w milczenie za każdą odpowiedzią, mierzyli go chłodnym wzrokiem i wypytywali bez współczucia. Poprzez ich grzeczność przebijała obo jętność. Czy to wskutek pewności, czy z powodu na mysłu, słowa ich były tak rzadkie, tak leniwe, iż chwi lami Rafael sądził, że myślą o czym innym. Od czasu do czasu jedynie Brisset odpowiadał: "Dobrze, dos konale!" na wszystkie rozpaczliwe objawy, których 268 obecność wykazywał Bianchon. Cameristus tonął w zadumie; Maugredie robił wrażenie komediopisarza studiującego dwóch oryginałów, aby ich żywcem prze nieść na scenę. Twarz Horacego zdradzała głęboką tro skę, rozczulenie pełne smutku. Był lekarzem zbyt krót ko jeszcze, aby być nieczułym wobec bólu i nie wzruszonym przy łożu żałoby; nie umiał zgasić w oczach łez przyjaźni, które nie pozwalają człowie kowi widzieć jasno ani chwytać, na kształt wodza ar mii, chwili sposobnej do zwycięstwa, nie słuchając krzyku konających. Spędzili jakieś pół godziny na tym, aby brać poniekąd miarę z chorego i choroby, jak krawiet bierze miarę młodemu człowiekowi na suknie we selne; powiedzieli parę komunałów, natracili nawet o polityce, po czym wyrazili chęć przejścia do gabinetu Rafaela, aby wymienić poglądy i sformułować wyrok. Panowie spytał Valentin czy nie mogę być obecny przy naradzie? Na te słowa Brisset i Maugredie okrzyknęli się i mimo nalegań chorego odmówili konsylium w jego obecności. Rafael poddał się w tej myśli, że zdoła się wśliznąć w korytarz, skąd usłyszy naradę. Panowie rzekł na wstępie Brisset pozwól cie, że wam szybko wyrażę swoje zdanie. Nie chcę ani go narzucać, ani poddawać go dyskusji: po pierwsze, jest jasne, ścisłe i oparte na zupełnym podobieństwie między jednym z moich chorych a naszym pacjentem; następnie, czekają mnie w szpitalu. Ważny wypadek, który tam domaga się mojej obecności, niechaj uspra wiedliwi to, że zabiorę głos pierwszy. Pacjent nasz tak samo wyczerpany jest pracą umysłową... Co on ta269 . kiego napisał, Horacy? rzekł zwracając się do mło dego lekarza. Teorię woli. Bagatela! ależ to rozległy przedmiot. Jest wy czerpany, powiadam, nadmiarem myśli, nieprawidło wym trybem życia, nadużywaniem środków pobudza jących. Nadmierna czynność ciała i mózgu spaczyły funckjonowanie całego ustroju. Łatwo, moi panowie, poznać w symptomach twarzy i ciała podrażenienie żołądka, newrozę zwoju sympatycznego, przeczulenie jamy brzusznej oraz skurcz hypochondrów. Zauważy liście wielkość i wypukłość wątroby. Wreszcie pan Bianchon dłuższy czas obserwował trawienie pacjenta i powiada, że jest oporne, leniwe. Ściśle mówiąc, nie ma już żołądka; człowiek przestał istnieć. Intelekt za nikł, ponieważ człowiek nie trawi. Schorzenie jamy brzusznej, centrum życia, spaczyło cały ustrój. Stąd rozchodzi się nieustające promieniowanie, zaburzenia udzieliły się mózgowi drogą zwojów nerwowych, a re zultatem przedrażnienie tego organu. Stąd monomania: chory żyje pod uciskiem idee flxe. Dla niego ten jaszczur kurczy się istotnie. Może był zawsze taki, jak go widzimy; ale czy się kurczy, czy nie, jaszczur ten jest dlań ową muchą, którą pewien wielki wezyr miał na nosie. Zatem: postawić pijawki na brzuchu, uspokoić pod rażnienie narządu, w którym tkwi cały człowiek, wziąć chorego na dietę, a monomania ustąpi. Nie potrzebuję mówić doktorowi Bianchon nic więcej: musi ująć ca łość i szczegóły leczenia. Może zachodzi jakaś kompli kacja; może drogi oddechowe są również podrażnione; 270 ^ ale sądzę, że leczenie przewodu pokarmowego jest o wiele ważniejsze, potrzebniejsze, pilniejsze niż lecze nie płuc. Uporczywe zgłębianie abstrakcyj oraz gwał towne namiętności spowodowały poważne zaburzenia ustroju; mimo to sądzę, że jest czas nastawić spręży ny, nic nie jest jeszcze gruntownie zepsute. Może pan tedy z łatwością ocalić przyjaciela rzekł do Bianchona. Nasz uczony kolega bierze skutek za przyczynę odparł Cameristus. Owszem, zmiany tak trafnie przezeń dostrzeżone istnieją; ale owo promieniowanie do mózgu i do ustroju nie wyszło z żołądka stopnio wo, jak promienie rozchodzące się od pęknięcia w szybie. Trzeba było uderzenia, aby przedziurawić szkło; kto je zadał? czy my wiemy? czyśmy dostate cznie obserwowali chorego? czy znamy wszystkie oko liczności? Panowie, sama zasada życia, owa archea van Helmonta jest w nim naruszona; żywotność podcięta jest w swojej istocie; iskra boża, centrum inteligencji, które służy za węzeł machinie i które wytwarza wolę, i wiedzę życia, przestało regulować czynności ustroju i jego organów; stąd zaburzenia tak dobrze ocenione przez mego światłego kolegę. Ruch przeniósł się nie z brzucha do mózgu, ale z mózgu do brzucha. Nie rzekł z siłą bijąc się w piersi ja nie jestem żołąd kiem, który się stał człowiekiem! Nie, wszystko nie mieści się tutaj. Nie odważyłbym się powiedzieć, że jeś li brzuch mój jest w dobrym stanie, wszystko inne jest w porządku... Nie możemy dodał łagodniej poddać tej samej przyczynie fizycznej oraz temu sa memu leczeniu zaburzeń, które zachodzą u rozmaitych 271 . osobników mniej lub bardziej poważnie dotkniętych. Żaden człowiek nie jest identyczny z drugim. Każdy posiada odrębne organy, o rozmaitej wrażliwości, rozmaicie odżywiane, służące do rozmaitych funkcyj i jako ostateczne zadanie do porządku rzeczy, który nam jest nieznany. Cząstka wielkiej całości, któ ra z najwyższej woli podtrzymuje w nas zjawisko ży cia, kształtuje się w odmienny sposób w każdym czło wieku, czyniąc zeń istotę na pozór skończoną, ale współistniejącą jednym punktem z nieskończoną przy czyną. Toteż musimy studiować każde indywiduum oddzielnie, przemknąć je, zbadać, na czym zasadza się jego życie, jaka jest jego siła. Oto człowiek. Między gąbczastą tkanką cherlaków a żelazną siłą mięśni u ludzi przeznaczonych do długowieczności, na ileż omyłek skazany jest system jedyny, nieubłagany, mia nowicie leczenie przez osłabienie, przed podcięcie sił ludzkich, które pan uważa stale za podrażnione! Ja bym żądał w tym przypadku leczenia czysto moralne go, wniknięcia w psychiczną istotę. Szukajmy przy czyn choroby we wnętrznościach duszy, nie we wnętrz nościach ciała! Lekarz, to istota natchniona, obdarzo na szczególnym talentem, której Bóg użycza władzy czytania w źródłach życia, jak prorokom daje oczy, aby widzieli przyszłość, poecie zdolność ożywiania na tury, muzykowi odczucie harmonijnego porządku, którego wzór znajduje sią może tam w górze!... Wciąż ta medycyna absolutystyczna, monarchiczna i religijna! mruknął Brisset. Panowie przerwał Maugredie, pokrywając wykrzyknik Brisseta nie traćmy z oczu chorego... 272 ^ Oto więc, czym jest wiedza! szepnął smutno Rafael. Moje uleczenie buja między różańcem a tu zinem pijawek, między nożem Dupuytrena a modlitwą księcia Hohenhole! Na linii, która dzieli fakt od słowa, materię od ducha, znajduje się Maugredie ze swoim sceptycyzmem. Ludzki znak zapytania prześladuje mnie wszędzie. Wciąż Karymary, Karymara Rabelais'ego; jestem chory duchowo, Karymary, albo chory fizycznie, Karymara! Czy będę żył? Nie wie dzą. Planchette przynajmniej był szczery mówiąc: "Nie wiem". W tej chwili Yalentin usłyszał głos doktora Mau gredie: Chory jest monomanem, więc dobrze, zgoda! wykrzyknął ale ma dwieście tysięcy funtów renty; tacy monomani są bardzo rzadcy i winniśmy im dać co najmniej jakąś radę. Co się tyczy tego, czy brzuch oddziałał na mózg czy odwrotnie, zdołamy to może sprawdzić, kiedy pacjent umrze. Streśćmy się tedy. Jest chory, to fakt niezbity. Trzeba mu jakiegoś lecze nia. Zostawmy teorie. Przystawmy mu pijawki, aby uśmierzyć podrażnienie kiszek oraz nerwicę, co do ist nienia której się godzimy, a następnie poślijmy go do wód: postąpimy równocześnie wedle dwóch systemów. Jeżeli ma suchoty, nie uratujemy go; tak więc... Rafael opuścił szybko korytarz i usiadł z powrotem w fotelu. Horacy przemówił w imieniu wszystkich i tak rzekł: Szanowni koledzy uznali jednomyślnie potrzebę postawienia pijawek w okolicy żołądka oraz konie czność leczenia równocześnie fizycznego i psychiczne273 . go. Najpierw ścisła dieta, aby uspokoić podrażnienie organizmu... Tu Brisset skinął z uznaniem głową. Następnie higieniczny tryb życia, aby opanować stronę moralną. Radzimy tedy jednomyślnie udać się do Aix w Sabaudii albo Mont-Dor w Owernii, jeżeli pan woli. Powietrze i położenie Sabaudii milsze są niż okolice Cantal, ale pacjent uczyni, jak zechce. Tu doktor Cameristus uczynił znak zgody. Szanowni panowie ciągnął Bianchon stwierdziszy lekkie zmiany w narządzie oddechowym uznali pożyteczność moich dawniejszych przepisów. Sądzę, że uleczenie pańskie jest rzeczą łatwą i będzie zależało od roztropnego stosowania tych środków. I... I oto czemu pańska córka oniemiała! rzekł Rafael z uśmiechem, pociągając Horacego do gabine tu, aby mu wręczyć honorarium za tę jałową konsul tację. Są logiczni odpowiedział młody lekarz Cameristus czuje, Brisset bada, Maugredie wątpi. Czyż człowiek nie ma ciała, duszy i rozumu? Jedna z tych zasadniczych przyczyn działa w nas silniej lub słabiej; zawsze tkwi człowiek we wszelkiej wiedzy ludzkiej! Wierz mi, Rafaelu, my nie leczymy, my pomagamy wyzdrowieć. Między medycyną Brisseta a Cameristusa istnieje jeszcze medycyna wyczekująca; ale aby ją upra wiać z powodzeniem, trzeba znać chorego od dziesię ciu lat. Na dnie medycyny tkwi jak we wszystkich nau kach negacja. Staraj się żyć rozsądnie, spróbuj jechać Słynny cytat z Moliera. 274 do Sabaudii; najlepiej jest i będzie zawsze zawierzyć się naturze. W miesiąc później, po powrocie z przechadzki, w ładny letni wieczór garstka osób przybyłych do wód w Aix zebrała się w kasynie. Siedząc przy oknie, od wrócony plecami do obecnych Rafael pozostał długo sam, zatopiony w owej machinalnej zadumie, w czasie której myśli rodzą się, zaczepiają o siebie, rozwiewają się nie oblekając kształtów i przepływają przez nas ni by lekkie, ledwie zaróżowione chmurki. Smutek staje się wówczas łagodny, radość mglista, dusza niemal śpi. Poddając się temu roślinnemu życiu, Yalentin kąpał się w ciepłym oddechu wieczoru, wchłaniając balsa miczne powietrze gór, szczęśliwy, że nie czuje żadnego bólu i że wreszcie zmusił do milczenia swój groźny jaszczur. W chwili, gdy czerwony blask zachodu roz ciągał się na wierzchołkach, zrobiło się chłodno: wstał i zamknął okno. Proszę pana rzekła starsza dama czy pan byłby tak łaskaw nie zamykać okna? Dusimy się tutaj. Odezwanie to rozdarło uszy Rafaela ostrym dyso nansem; było ono niby słowo niebacznie rzucone przez człowieka, w którego przyjaźń chcieliśmy wierzyć, a który niweczy słodkie złudzenie, zdradzając otchłań egoizmu. Margrabia objął starszą damę chłodnym spojrzeniem dyplomaty, zawołał służącego i rzekł sucho: Proszę otworzyć okno. Na te słowa zdumienie odbiło się na twarzach. Ze brani zaczęli szeptać, przyglądać się choremu mniej lub więcej wymownie, jak gdyby się dopuścił ciężkiego 275 . nietaktu. Rafael, który nie wyzbył się młodzieńczej nieśmiałości, zawstydził się chwilę; ale otrząsnął się rychło, skupił energię i starał się zdać sobie sprawę z tej szczególnej sceny. Nagły błysk przeszył jego mózg, przeszłość ukazała mu się niby w jasnowidze niu. Przyczyny uczucia, jakie budził, wystąpiły na wierzch niby żyły u trupa, u którego za pomocą kunsztownego zastrzyku przyrodnicy barwią najdrob niejszą ich odnogę. Poznał samego siebie w tym ulot nym obrazie; śledził w nim swoje istnienie, dzień po dniu, myśl po myśli; ujrzał się nie bez zdziwienia chmurnym i roztargnionym wśród tego wesołego ze brania; wciąż myślącym o swoim losie, zajętym swoją chorobą, wyraźnie gardzącym najbłahszą rozmową, unikającym owej przelotnej zażyłości, o którą tak łat wo w podróży, zapewne dlatego, że ludzie nie mają spotkać się później; ujrzał się obojętnym dla drugich, podobnym do owych skał nieczułych zarówno na piesz czoty jak na dąsy fali. Następnie, mocą rzadkiego przywileju intuicji, zajrzał w te wszystkie dusze. Wi dząc przy blasku świec żółtą czaszę i sardoniczny pro fil starca, przypomniał sobie, że wygrał od niego jakieś pieniądze i nie zaproponował mu rewanżu. Spostrzegł młodą kobietę, na której zalotność pozostał nieczuły. Każda twarz wyrzucała mu jakiś błąd, nieuchwytny na pozór, ale którego zbrodnia tkwi zawsze w niewidzial nej ranie czyjejś miłości własnej. Mimo woli urażał wszystkie próżności, kręcące się dokoła niego. Tych, których ugaszczał albo którym ofiarowywał swoje ko nie, podrażnił jego zbytek; zdziwiony tą niewdzięcz nością oszczędził im tego rodzaju upokorzeń; odtąd 276 sądzili, że ich lekceważy, i mienili go arystokratą. Zgłębiając tak serca, czytał w nich najtajniejsze myśli; uczuł wstręt do społeczeństwa, do jego uprzejmości, do jego poloru. Ponieważ górował nad nimi mająt kiem i umysłem, zazdrościli mu, nienawidzili go; mil czenie jego drażniło ciekawość, skromność jego zda wała się tym małym ludziom pychą. Odgadł zbrodnie nie do darowania, której winien był wobec nich: umy kał się sądom ich mierności. Oporny wobec ich inkwi zytorskiego despotyzmu, umiał się bez nich obchodzić; mszcząc się za tę królewskość, wszyscy sprzymierzyli się instynktownie, aby mu dać uczuć swą władzę, ści gać go swoim ostracyzmem i pokazać, że i oni mogą się obejść bez niego. Zrazu zdjęty litością na widok tego świata, zadrżał niebawem na myśl o jego przemo żnej sile i zamknął oczy, nie chcąc już widzieć nic. W jednej chwili czarna opona skryła posępną zjawę prawdy; ale on sam znalazł się w straszliwym osamot nieniu, jakie jest udziałem potęgi i władzy. W tej chwi li pochwycił go gwałtowny kaszel. Nie tylko nie obda rzono go żadnym z owych banalnych słówek, które u osób dobrze wychowanych udają bodaj coś w ro dzaju współczucia, ale przeciwnie, usłyszał wrogie wykrzykniki oraz półgłośne utyskiwania. Społeczeń stwo nie raczyło się już nawet maskować dla niego, może dlatego, że je odgadywał. To zaraźliwa choroba... Zarząd kasyna powinien by mu wzbronić wstępu do salonu. W porządnym uzdrowisku nie kaszle się w ten sposób! 277 . Kiedy ktoś jest tak chory, nie powinien przyjeż dżać do wód... On mnie stąd wypędzi! Rafael wstał, aby nie słyszeć złorzeczeń, i przeszedł się po salonach. Chciał znaleźć jakiś punkt oparcia; podszedł do samotnej młodej kobiety z jakimś komp lementem; ale za jego zbliżeniem odwróciła się udając, że się przygląda tańczącym. Rafael zląkł się, że już te go wieczora użył swego talizmanu; nie czuł chęci ani sił do rozmów, opuścił salon i schronił się do sali bi lardowej. Tam nikt do niego nie zagadał, nikt go nie pozdrowił, nie obdarzył życzliwym spojrzeniem. Umysł jego, skłonny do refleksji, odsłonił mu drogę intuicji przyczynę wstrętu, który budził... Ten światek posłusz ny był, bezwiednie może, prawu władającemu w wyż szych sferach, których nieubłagany porządek objawił się nagle oczom Rafaela. Spojrzenie jego obróciło się wstecz, ujrzał najdoskonalszy typ tego świata w Fedorze. Tak samo nie znajdzie tam współczucia dla swej choroby, jak nie znalazł współczucia dla swego serca. "Towarzystwo" wypędza nieszczęśliwych, jak człowiek zdrów i silny wyrzuca z ciała chorobę. Świat brzydzi się cierpieniem i nieszczęściem, lęka się ich jak zarazy, nie waha się pomiędzy nimi a występkiem; występek to zbytek! Choćby nieszczęście było najbardziej maje statyczne, świat umie je pomniejszyć, ośmieszyć, kreś lić karykatury, aby upadłym królom rzucić na głowę poniżenia, których rzekomo od nich doznał; podobny młodym Rzymiankom w cyrku, nie ułaskawia nigdy padającego gladiatora; żyje złotem i szyderstwem... Śmierć słabym! oto wyrok tego jak gdyby rycer278 skiego zakonu istniejącego we wszystkich narodach świata, wszędzie bowiem wyrastają nad poziom boga ci, a ta zasada wypisana jest w głębi serc urobionych przez zbytek lub wykarmionych przez arystokrację. Zbierzcie dzieci w szkole! Ten pomniejszony obraz społeczeństwa, tym prawdziwszy, że naiwny i szczery, ukaże wam zawsze helotów, istoty skazane na cierpie nie i ból, żyjące między wzgardą a litością: Ewangelia przyrzeka im niebo. Chcecie zejść niżej na drabinie uorganizowanych istot? Jeśli ptak skaleczy się na podwórzu, inne wydzierają mu pierze i zabijają go. Wierny temu prawu egoizmu, świat ściga twardym wzrokiem nędzę dość zuchwałą, aby zakłócać jego uczty, mącić jego przyjemności. Kto cierpi ciałem albo duchem, komu zbywa pieniędzy lub siły, jest pariasem. Niech zostanie na pustyni! jeśli przebędzie jej granice, wszędzie napotka zimę: chłód spojrzeń, obejścia, słów, serca; szczęśliwy, jeśli nie zbierze zniewagi tam, gdzie powinna dlań wy kwitnąć pociecha! Umierający, zostańcie w swoich opuszczonych łóżkach. Starcy, siedźcie sami przy zimnych ogniskach. Biedne dziew częta bez posagu, marznijcie i trawcie się ogniem na samotnych poddaszach. Jeśli świat znosi nieszczęście, to czyż nie po to, aby je urobić na swój użytek, wycis nąć zeń zysk, osiodłać je, założyć mu wędzidło, czap rak, dosiąść go, zrobić zeń sobie przyjemność? Zgryź liwe damy do towarzystwa, przybierzcie wesołą minę; znoście wapory rzekomej dobrodziejki; noście jej pie ski; rywalizując z angielskim pinczem bawcie ją, zga dujcie jej myśli, a potem milczcie! A ty, królu lokajów bez liberii, bezwstydny pasożycie, zostaw swoje gusty 279 . w domu; traw tak, jak trawi twój gospodarz, śmiej się jego śmiechem, bierz za dobrą monetę jego przycinki, a jeżeli chcesz o nim źle mówić, czekaj jego upadku. W ten sposób świat czci nieszczęście: zabija je lub wy pędza, plugawi lub okalecza. Te refleksje lęgły się w sercu Rafaela z chyżością poetyckiego natchnienia; spojrzał dokoła i uczuł ten zimny chłód, jakim społeczeństwo przyjmuje niedole, a który przenika duszę jeszcze dotkliwiej, niż grud niowy wiatr mrozi ciało. Założył ręce, oparł się o ścia nę i zapadł w głęboką melancholię. Myślał o tym, jak mało szczęścia daje światu ten okropny ustrój. Cóż to jest? zabawy bez przyjemności, wesołość bez radości, uczty bez smaku, szał bez rozkoszy, słowem, drzewo lub popiół na kominku, ale bez iskry płomienia. Skoro podniósł głowę, ujrzał, że jest sam; gracze uciekli. Wystarczyłoby mi objawić im swoją potęgę, a za częliby ubóstwiać mój kaszel! powiedział sobie. Z tą myślą rzucił wzgardę niby płaszcz między sobą a światem. Nazajutrz lekarz kąpielowy odwiedził go; wydawał się bardzo serdeczny i zatroskany jego zdrowiem. Sły sząc te przyjazne słowa Rafael doznał uczucia radości. Fizjonomia doktora miała znamię dobroci, loki jego jasnej peruki oddychały filantropią; staroświecki krój fraka, spodni, trzewiki szerokie jak u kwakra, wszyst ko aż do pudru sypiącego się z harcapu na przygar biony grzbiet zdradzało charakter apostolski, wyraża ło chrześcijańskie miłosierdzie i poświęcenie człowie ka, który przez dbałość o chorych nauczył się grać w wista i tryktraka na tyle, aby ich ogrywać. 280 Panie margrabio rzekł po długiej gawędce mam nadzieję, że rozproszę pański smutek. Obecnie znam już na tyle pański organizm, aby stwierdzić, że lekarze paryscy (mimo że cenię ich niepospolite talen ty!) omylili się co do natury choroby. Poza jakimś wy padkiem, może pan dożyć lat Matuzalema. Płuca ma pan silne jak miechy, a żołądek zawstydziłby strusia; ale jeśli pan pozostanie w górskim klimacie, naraża się pan na to, że mogą pana rychło pochować. Pan mar grabia zrozumie mnie w dwóch słowach. Chemia wy kazała, że oddychanie polega u człowieka na istotnym spalaniu, którego nasilenie zależy od elementów flogistycznych nagromadzonych przez ustrój właściwy każdemu osobnikowi. U pana elementy te są w nad miarze; jest pan, jeśli wolno się tak wyrazić, przetleniony wskutek gorącej kompleksji człowieka stworzonego do namiętności. Oddychając ostrym po wietrzem, które pobudza czynność ustroju u ludzi limfatycznych, podsyca pan jeszcze spalanie i tak nazbyt szybkie. Jednym z warunków pańskiego istnienia jest tedy gęsta atmosfera obory, powietrze dolin. Tak, dla człowieka trawionego myślą, ożywczy klimat to tłuste łąki, Baden Baden, Cieplice. Jeżeli pan nie ma wstrętu do Anglii, mgły jej przygasiłyby nadmiar pańskiego płomienia; nasze wody natomiast, położone na tysiąc stóp powyżej poziomu morza, zgubne są dla pana. Taka jest moja rada rzekł z gestem pełnym skrom ności daję ją panu wbrew własnym interesom, gdyż o ile pan jej posłucha, będziemy mieli nieszczęście stracić pana. Gdyby nie te ostatnie słowa, Rafael dałby się zma281 . mić dobroduszności obleśnego lekarza; ale był zbyt głębokim obserwatorem, aby z akcentu, gestu i spoj rzenia, jakie towarzyszyły temu lekko drwiącemu fra zesowi, nie odgadnąć misji, jaką tego człeczynę obda rzyło zapewne grono wesołych kuracjuszów. Ci próż niacy o kwitnącej cerze, te nudzące się starsze panie, ci koczujący Anglicy, te damulki oswobodzone od mę żów i spotykające się u wód z kochankami postanowili tedy wypędzić biednego skazańca, wątłego, wyni szczonego, najoczywiściej niezdolnego oprzeć się co dziennemu prześladowaniu! Rafael przyjął walkę, wi dząc rozrywkę w tej intrydze. Skoro pan doktor tak bolałby nad moim wy jazdem odparł spróbuję spożytkować pańską ra dę, ale zostając tutaj. Zaraz jutro każę zbudować dom, w którym zmienimy powietrze wedle pańskiej re cepty. Zrozumiawszy gorzki uśmiech błądzący na ustach Rafaela, lekarz skłonił się nie znajdując odpowiedzi. Jezioro Bourget jest niby duży wyszczerbiony pu char, w którym, na siedemset czy osiemset stóp powy żej Morza Śródziemnego, błyszczy kropla wody tak niebieskiej jak żadna na świecie. Widziane z wysokości Dent-du-Chat jezioro to jest niby porzucony turkus. Ta kropla wody ma dziesięć mil obwodu i w niektó rych miejscach blisko pięćset stóp głębi. Znaleźć się tam, w łódce, na tej tafli wodnej, pod czystym niebem, słyszeć jedynie szmer wioseł, widzieć na horyzoncie jedynie mgliste góry, podziwiać błyszczące śniegi, przechodzić od granitów odzianych aksamitem papro ci albo karłowatymi krzewami do powabnych dolin! 282 Z jednej strony pustkowie, z drugiej bujna przyroda; biedak przyglądający się uczcie bogacza; te harmonie i dysonanse tworzą obraz, gdzie wszystko jest wielkie i małe. Horyzont zmienia perspektywy; świerk wydaje się trzciną, doliny zdają się wąskie jak ścieżki. To je zioro jest jedynym miejscem, gdzie można mówić poufnie z serca do serca. Myśli się tu i kocha. Nigdzie nie spotkacie piękniejszej harmonii między wodą, nie bem, górami i ziemią. Są tam balsamy na wszystkie rany życia. To miejsce chowa tajemnicę cierpień, koi je, zmniej sza i daje miłości coś skupionego, co czyni ją głębszą i czystszą. Pocałunek staje się tam czymś wielkim. Ale zwłaszcza jest to jezioro wspomnień; wspomaga je użyczając im tonu swoich fal, zwierciadła, gdzie wszystko się odbija. Rafael znosił swoje brzemię jedy nie w tym pięknym krajobrazie, mógł tu trwać w leni wej zadumie, bez pragnień. Po wizycie doktora wybrał się na przejażdżkę: kazał się wysadzić na cyplu ładne go wzgórza. Z tego przylądka oko ogarnia góry Bugey, u których stóp płynie Rodan, oraz głąb jeziora; ale Rafael lubił zwłaszcza oglądać na przeciwległym brzegu smętne opactwo Haute-Combe, grobowiec kró lów Sardynii, spoczywających w obliczu tych gór niby pielgrzymi przybyli z podróży. Miarowy dreszcz wioseł mącił ciszę krajobrazu i użyczał mu monotonnego gło su podobnego psalmodiom mnichów. Zdziwiony, że spotyka turystów w tej stronie jeziora, zazwyczaj opu szczonej, margrabia przyglądał się, nie przerywając swej zadumy, osobom siedzącym w łodzi; poznał bli sko steru starszą damę, która go tak ostro zagadnęła 283 . wczoraj. Kiedy statek mijał Rafaela, odkłoniła mu się jedynie panna do towarzystwa owej damy, jakaś po dupadła szlachcianka, którą jak mu się zdawało widział pierwszy raz. Już zapomniał o turystach, któ rzy znikli za cyplem, kiedy usłyszał tuż obok szelest sukni i szmer lekkich kroków. Odwrócił się i ujrzał ową pannę do towarzystwa; z zakłopotanej miny do myślił się, że chce z nim mówić, podszedł bliżej. Miała może trzydzieści sześć lat, była wysoka, szczupła i chło dna; miała jak wszystkie stare panny niepewne spoj rzenie, kłócące się ze sztywnym chodem. Równocześ nie stara i młoda nadrabiała godnością, starając się nią wyrazić cenę, jaką przywiązywała do swoich doskona łości. Miała poza tym dyskretny i jak gdyby klasztorny gest osoby nawykłej pieścić się z sobą, zapewne, aby się nie sprzeniewierzyć przeznaczeniu kobiety. Proszę pana, życie pańskie jest w niebezpieczeń stwie, niech pan nie przychodzi do kasyna! rzekła cofając się o kilka kroków, jak gdyby cnota jej już by ła narażona na szwank. Ależ rzekł Valentin z uśmiechem niech pa ni wytłumaczy się jaśniej, skoro już pani raczyła... Och! rzekła gdyby nie ważna pobudka, która mnie sprowadza, nie odważyłabym się narazić na gniew pani hrabiny; gdyby się kiedy dowiedziała, że ja pana uprzedziłam... Ale któż by jej miał powiedzieć wykrzyknął Rafael. Prawda odparła stara panna z drżącym spoj rzeniem sowy dobytej na słońce. Ale niech pan myśli o sobie dodała kilku młodych ludzi, którzy 284 chcą pana wypędzić z tych wód, przyrzekło sobie wyzwać pana, zmusić go do pojedynku. Głos starej damy rozległ się w oddali. Pani rzekł margrabia wdzięczność moja... Opiekunka jego już umknęła słysząc głos swej pani, którego syk rozległ się wśród skał. Biedna dziewczyna! niedole rozumieją się zawsze pomyślał Rafael siadając pod drzewem. Kluczem wszelkiej wiedzy jest, bezsprzecznie, znak zapytania; przeważną cześć wielkich odkryć zawdzię czamy słowu: Jak? mądrość zaś życia polega na tym, aby się pytać w każdej okoliczności: Czemu? Ale też ta sztuczna wiedza przyszłości niweczy nasze złudze nia. Toteż Valentin wziąwszy bez filozoficznych intencyj dobry uczynek starej panny za temat swoich dumań znalazł go pełnym jadu. Że panna do towarzystwa może się we mnie ko chać powiadał sobie w tym nie ma nic nadzwy czajnego: mam dwadzieścia siedem lat, tytuł i dwieście tysięcy funtów renty! Ale żeby jej pani, która boi się wody jak kot, woziła ją łódką aż tu do mnie, czyż to nie jest dziwne i osobliwe? Te dwie kobiety, przybyłe do Sabaudii po to, aby spać jak susły, pytające o po łudniu, czy już jest dzień, miałyby dziś wstać przed ósmą, aby gonić w moje ślady? Niebawem stara panna i jej czterdziestoletnia naiw ność objawiły mu się jako nowa maska tego fałszywego i złośliwego świata, jako niezręczny spisek, dokuczliwość iście klesza lub kobieca. Czy pojedynek był bajką, czy też chciano go nastraszyć? Tym małym duszom, dokuczliwym jak muchy, udało się podrażnić jego próż285 . ność, pobudzić ambicję, podniecić ciekawość. Nie chcąc ani wyjść na dudka, ani uchodzić za tchórza, ubawiony może tym dramacikiem, Rafael zjawił się w kasynie tegoż samego wieczora. Wsparty o kominek, stał spokojnie w salonie bacząc, aby nie dać żadnego powodu do zaczepki; ale badał twarze wyzywając po niekąd towarzystwo tym przeglądem. Niby dog pewien swojej siły, oczekiwał walki na własnym terenie, nie szczekając daremnie. Pod koniec wieczoru przechadzał się po karciarni, od drzwi wchodowych aż do sali bilar dowej, rzucając od czasu do czasu spojrzenie na grają cych. Niebawem usłyszał swoje nazwisko. Mimo że mówili cicho, Rafael domyślił się, że jest przedmiotem narady; wreszcie podchwycił parę głośniejszych zdań: Ty? Tak,ja! Chciałbym to widzieć! Założysz się? Och! pójdzie. W chwili gdy Valentin, zaciekawiony przedmiotem zakładu, zbliżył się, aby posłuchać rozmowy, wysoki, młody człowiek, przystojny, ale obdarzony zuchwałym spojrzeniem ludzi dufnych w swą brutalną przewagę, wyszedł z sali bilardowej. Panie rzekł spokojnie do Rafaela podjąłem się oznajmić panu coś, czego pan widocznie nie wie: mianowicie, że pańska twarz i osoba są tutaj niemiłe wszystkim, a mnie w szczególności... Jest pan zbyt uprzejmy, aby się nie poświęcić dla ogólnego dobra; proszę więc pana, abyś zechciał nie pojawiać się w ka synie. 286 Panie, ten żarcik, już powtarzany za cesarstwa w kilku garnizonach, stał się dziś bardzo niesmaczny odparł zimno Rafael. Ja nie żartuję odparł młody człowiek. Po wtarzam panu: pańskie zdrowie ucierpiałoby od poby tu tutaj; upał, światło, dym, towarzystwo, wszystko to szkodzi panu. Gdzie pan studiował medycynę? spytał Ra fael. Drogi panie, maturę zdałem w strzelnicy Lepage w Paryżu, a doktorat u pana Cerisier, króla flo retu. Pozostaje panu zdobyć ostatni stopień odparł Valentin niech pan przestudiuje kodeks grzecznoś ci, a będzie pan skończonym dżentelmenem. W tej chwili młodzi ludzie, uśmiechnięci lub milczą cy, zbliżyli się od bilardu. Gracze porzucili karty, aby się przysłuchać sprzeczce, która ich widocznie cieszyła. Sam wśród tego wrogiego świata Rafael starał się za chować zimną krew i nie popełnić fałszywego kroku; ale gdy jego przeciwnik pozwolił sobie na sarkazm, w którym zniewaga kryła się pod dotkliwą i zręczną formą, odparł poważnie: Panie, nie uchodzi już dziś policzkować kogoś, ale nie wiem, jakim słowem napiętnować postępowa nie tak nikczemne. Dosyć! dosyć! wyjaśnicie to jutro rzekło kilku młodych ludzi rzucając się między zapaśników. Rafael opuścił salon w charakterze strony obrażają cej, przyjąwszy spotkanie w pobliżu zamku Bordeaux, na spadzistej łączce, opodal świeżo zrobionej drogi, 287 . którą zwycięzca mógł się dostać do Lyonu. Rafael mu siał tedy nieodzownie albo zostać w łóżku, albo opuś cić Aix. Towarzystwo tryumfowało. Nazajutrz, koło ósmej rano przeciwnik Rafaela z dwoma świadkami i chirurgiem przybył pierwszy na plac. Będzie nam tu doskonale; śliczny czas na poje dynek! wykrzyknął wesoło spoglądając na błękit nieba, na wodę i skały, bez cienia smutku lub obawy. Jeśli go drasnę w ramię ciągnął wpakuję go do łóżka na jaki miesiąc, co, doktorze? Co najmniej odparł chirurg. Ale zostaw pan tę wierzbę w spokoju; inaczej zmęczysz sobie rękę i nie będziesz panem swego strzału. Mógłbyś go pan zabić zamiast zranić. Rozległ się turkot powozu. To on rzekli świadkowie. Niebawem ukazała się kolaska zaprzężona w cztery konie, z dwoma pocztylionami. Szczególny obyczaj! wykrzyknął przeciwnik Rafaela jedzie na cmentarz ekstrapocztą... W pojedynku jak w grze najlżejsze okoliczności od działywają na wyobraźnię jego aktorów; toteż młody człowiek oczekiwał z pewnym niepokojem przybycia powozu, który zatrzymał się na drodze. Stary Jonatas wysiadł ciężko, aby pomóc Rafaelowi; podtrzymał go wątłymi ramionami ze względami, jakie kochanek okazuje kochance. Znikli w zaroślach, które dzieliły gościniec od miejsca spotkania, i zjawili się aż po chwi li; szli wolno. Świadkowie tej sceny doznali głębokiego wzruszenia na widok Rafaela wspartego na ramieniu sługi: blady i zmieniony szedł krokiem podagryka, ze 288 spuszczoną głową, nie mówiąc słowa. Rzekłbyś, dwaj starcy, jednako złamani, jeden czasem, drugi myślą; pierwszy miał wiek wypisany na białych włosach, młody nie miał już wcale wieku. Nie spałem, proszę pana rzekł Rafael do przeciwnika. Te lodowate słowa i straszliwe spojrzenie, które im towarzyszyło, przejęły dreszczem sprawcę zajścia. Miał świadomość winy i w głębi wstydził się swego postęp ku. W postawie, głosie i geście Rafaela było coś nie samowitego. Margrabia uczynił pauzę, wszyscy milcze li. Niepokój i naprężenie doszły szczytu. Jest jeszcze czas ciągnął dać mi lekkie za dośćuczynienie; ale niech mi je pan da albo pan zginie. Liczy pan jeszcze w tej chwili na swą zręczność, nie wzdragając się przed walką, w której przypisujesz so bie wszelkie przewagi. Otóż ja jestem wspaniałomyśl ny, uprzedzam pana o swojej wyższości. Posiadam straszliwą władzę. Aby unicestwić pańską zręczność, aby zamglić pańskie spojrzenia, wystarczy mi pragnąć tego. Nie chciałbym korzystać ze swej siły, zbyt drogo mnie to kosztuje. Nie pan jeden przypłaciłby to śmier cią. Jeżeli tedy odmówi mi pan przeprosin, pańska ku la pójdzie w tę siklawę, mimo pańskiej wprawy w mor dowaniu, a moja prosto w pańskie serce, bez mierzenia. Bezładne okrzyki przerwały Rafaelowi. Mówiąc margrabia prażył przeciwnika nieubłaganie jasnym spojrzeniem: wyprostował się ukazując twarz martwą, podobną twarzy złośliwego wariata. Każ mu milczeć rzekł młody człowiek do jed nego ze świadków ten głos skręca mi wnętrzności! 289 . Przestań pan... Te przemowy są zbyteczne zakrzyknęli na Rafaela chirurg i świadkowie. Panowie, spełniam obowiązek. Czy ten młody człowiek ma poczynić jakie zarządzenia? Dosyć! dosyć! Margrabia stał nieporuszony, ani na chwilę nie tra cąc z oczu przeciwnika, który, ujarzmiony magiczną potęgą, był niby ptak w obliczu węża; musząc znosić to mordercze spojrzenie umykał przed nim i wracał bez ustanku. Daj mi wody, pić mi się chce... rzekł do świadka. Boisz się? Tak odparł. Oko tego człowieka pali, urzeka mnie. Chcesz go przeprosić? Już nie czas. Ustawiono przeciwników na piętnaście kroków. Każdy miał parę pistoletów; mieli strzelać dwukrotnie, do woli, ale po sygnale. Co ty robisz, Karolu? zawołał młody człowiek sekundujący przeciwnikowi Rafaela kładziesz kulę przed prochem! Zginąłem! odpowiedział szeptem postawi liście mnie na wprost słońca. Jest za panem rzekł Valentin uroczystym gło sem, nabijając wolno, nie troszcząc się ani o dany już sygnał, ani o baczność, z jaką przeciwnik brał go na cel. Ten nienaturalny spokój miał coś straszliwego, co udzieliło się pocztylionom, ciągniętym okrutną cieka290 wością. Bawiąc się swoją władzą lub chcąc jej do świadczyć Rafael rozmawiał z Jonatasem i patrzał nań w chwili, gdy rozległ się strzał. Kula strzaskała gałązkę wierzbiny i poszła w wodę. Rafael strzelając na oślep trafił w serce. Nie zwracając uwagi na upadek mło dzieńca sięgnął żywo po jaszczur, aby sprawdzić, ile go kosztuje życie ludzkie. Talizman był nie większy od listka dębiny. I cóż, co wy tak patrzycie, pocztylioni? W drogę! rzekł margrabia. Przybywszy tegoż wieczora do Francji skierował się natychmiast do Owernii i udał się do Mont-Dor. W czasie tej podróży zrodziła się w jego sercu nagła myśl z tych, które padają w duszę niby promień słońca przez gęste mgły w zapadłej dolinie. Smutne blaski, nieubłagana mądrość! oświecają spełnione wypadki, odsłaniają nasze błędy i zostawiają nas bez usprawied liwienia. Pomyślał nagle, że posiadanie władzy, choćby olbrzymiej, nie daje wiedzy posługiwania się nią. Berło jest zabawką dla dziecka, toporem dla Richelieu'go, dźwignią świata dla Napoleona. Władza zostawia nas takimi, jak jesteśmy, i powiększa jedynie wielkich. Ra fael mógł był zrobić wszystko, nie zrobił nic. W Mont-Dor zastał ten sam świat, który wciąż się od niego odsuwał ze skwapliwością; z jaką uciekają zwierzęta, gdy zwęszą trupa jednego ze swoich. Nie nawiść ta była wzajemna. Ostatnia jego przygoda wzbudziła w nim wstręt do społeczeństwa. Toteż pier wszym jego staraniem było poszukać odludnego schronienia w pobliżu wód. Czuł potrzebę zbliżenia się do natury, do szczerych uczuć, żądzę owego roślinne291 . go życia, w które zanurzamy się tak chętnie na wsi. Nazajutrz wdrapał się nie bez trudu na szczyt Sancy; zwiedził doliny, napowietrzne wyże, nieznane jeziora, sielskie szałasy w górach Mont-Dor, których surowe powaby zaczynały nęcić pędzle artystów. Spotyka się tam krajobrazy pełne uroku i świeżości, tworzące kon trast z górskim pustkowiem. O jakieś pół mili Rafael trafił na miejscowość, gdzie natura, zalotna i radosna jak dziecko, znajdowała jak gdyby przyjemność w tym, aby ukrywać swoje skarby. Widząc to malownicze i naiwne ustronie, postanowił w nim osiąść. Życie mu siało tam być spokojne, automatyczne, roślinne jak życie krzewu. Wyobraźcie sobie przewrócony stożek, ale stożek z granitu o szerokiej krawędzi, rodzaj miednicy z brze gami wyzębionymi w dziwaczne szczerby: tu płaskie tafle bez żadnej wegetacji, gładkie, sine, po których promienie słońca ślizgają się jak po zwierciadle, tam skały spękane, poorane wyrwami, z których zwisają masy lawy, podmyte wodą deszczową. Tu skały te wieńczy parę karłowatych drzew poruszanych wia trem; ówdzie chłodna murawa, z której strzela bukiet kasztanów wysokich jak cedry; to znów żółtawe groty otwierają czarne usta, ocienione głogiem, kwiatami, opatrzone językiem z zieleni. Na dnie tego pucharu, który był niegdyś kraterem wulkanu, znajdował się staw z wodą czystą jak diament. Dokoła tej sadzawki, obramionej granitem, wierzbiną, mieczykami, jesio nami i tysiącem aromatycznych roślin kwitnących w tej chwili, rozciągała się łąka zielona jak angielski traw nik; delikatną trawę podlewała woda sącząca się ze 292 szczelin, a nawoziły ją szczątki roślin, wciąż znoszone przez burze z wierzchołków. Staw ten, powycinany nieregularnie niby kraj sukni, mógł mieć trzy morgi; łąka miała sążeń lub dwa szerokości; tu i ówdzie led wie było dość miejsca na przejście dla krów. Na pew nej wysokości roślinność kończyła się. Granit przybie rał od działania atmosfery najrozmaitszą postać, na bierał owego mgławego odcienia, który daje wysokim górom jakieś podobieństwo z chmurami. Łagodnemu widokowi doliny nagie te i łyse skały przeciwstawiały dzikie obrazy rozpaczy, groźbę zawalenia się, kształty tak fantastyczne, że jedną z nich nazwano Kapucy nem, tak podobna jest do mnicha. Niekiedy te ostre igły, te harde zwały, te napowietrzne jaskinie roświecały się nagle, zależnie od gry światła i atmosfery, barwi ły się purpurą, przybierały odcień złota, ton różowy, to znów matowy i szary. Wyże te migotały nieustającą grą barw, mieniąc się tęczowo niby gardziołko gołębia. Często między dwiema falami lawy, rozciętymi jakby ciosem siekiery, promień słońca wnikał o wschodzie lub o zachodzie w samą głąb tej lubej doliny, igrając w sadzawce, podobny do złotej smugi, która przez okiennice wdziera się w pokój Hiszpanki, starannie zasłonięty na czas sjesty. Kiedy słońce wznosiło się nad starym kraterem, wy pełnionym wodą w jakimś przedpotopowym wstrząśnieniu, skaliste ściany rozgrzewały się, dawny wulkan płonął, a ciepło jego budziło nasiona, zapładniało i barwiło kwiaty i przyśpieszało dojrzewanie owoców w tym nieznanym zakątku. Kiedy Rafael tam przybył, spostrzegł parę krów pasących się na łące; zrobiwszy 293 . kilka kroków w stronę stawu ujrzał w miejscu, gdzie brzeg był najszerszy, domek zbudowany z granitu i pokryty drzewem. Dach tego szałasu, w harmonii z otoczeniem, stroiły mchy, bluszcze i kwiaty; znać by ło, że rosną tam od dawna. Smuga dymu, z którą pta ki już się oswoiły, dobywała się z rozwalonego komi na. Koło drzwi wielka ławka znajdowała się między dwoma olbrzymimi przewiercieniami, osypanymi kwie ciem o balsamicznej woni. Zaledwie widać było mury pod winem, pod girlandami róż i jaśminu, rosnącymi swobodnie. Obojętni na te sielskie ozdoby mieszkańcy nie troszczyli się o nie zgoła, zostawiając naturze jej dziewiczy i swawolny wdzięk. Na krzaku porzeczki pieluszki schły na słońcu. Kot przycupnął na maszynie do gręplowania lnu; poniżej świeżo wyszorowany mo siężny kociołek leżał wśród obierzyn. Z drugiej strony domu Rafael spostrzegł ogrodzenie z cierni, zapewne mające bronić ludziom dostępu do sadu. Tu zdawa ło się świat się kończył. Mieszkanie to podobne by ło do owych gniazd ptasich, zmyślnie umocowanych w załomie skały, kunsztownych i niedbałych zarazem. Była to natura szczera i dobra, sielskość prawdziwa, ale poetyczna, bo kwitła o tysiąc mil od naszych wyczesanych poezyj, nie była podszyta żadną ideą, wiodła się z samej siebie jako tryumf przypadku. W chwili gdy Rafael przybył, słońce rzucało swoje skośne promienie, jaskrawiło barwy roślinności, stroi ło w czary światła i cienia żółtawe tło skał, zieleń liści, niebieskie, czerwone lub białe masy kwiatów, pnące rośliny i ich kielichy, aksamit mchów, purpurowe gro na owoców, zwłaszcza zaś przejrzystą taflę, w której 294 odbijały się granitowe wierzchołki, drzewa, domy i nie bo. W tym rozkosznym obrazie wszystko miało swój blask, od błyszczącej miki aż do kępek trawy skrytych w półmroku: wszystko było harmonijne; i łaciata kro wa o lśniącej sierści, i wątłe rośliny wodne zwisające nad brzegiem, gdzie brzęczały owady strojne w lazur lub szafir, i korzenie drzew niby włosy przyprószone piaskiem, wieńczące bezkształtną twarz z kamyków. Ciepłe zapachy wody, kwiatów i grot, przenikające to samotne ustronie, dały Rafaelowi wrażenie niemal rozkoszy. Majestatyczną ciszę, która panowała w tym gaiku, zapomnianym może w rejestrach poborcy, przerwało nagle szczekanie psów. Krowy obróciły głowy ku przybyszowi, ukazując swe wilgotne pyski, i zaczęły szczypać trawę przyjrzawszy mu się tępo. Zawieszone na skale niby czarami koza i jej młode przybiegły w podskokach i ułożyły się na płycie grani towej w pobliżu Rafaela, zdając się go pytać wzro kiem. Szczekanie wywabiło na dwór tłustego dziecia ka, który stanął z otwartą buzią; nadszedł starzec średniego wzrostu o siwych włosach. Dwie te istoty były w harmonii z krajobrazem, powietrzem, kwiatami i domem. Zdrowie przelewało się w tej bujnej naturze; starość i dziecięctwo były tam piękne; była w tym ty pie istnienia pierwotna beztroska, bezmyślność szczęś cia urągająca filozoficznym kazaniom i lecząca serce ze sztucznych namiętności. Starzec był z typu ulubio nego męskiemu pędzlowi Schnetza: ogorzała twarz o licznych zmarszczkach, które zdawały się twarde w dotknięciu, prosty nos, wydatne policzki, z czerwo nymi żyłkami niby stary liść winny, budowa koścista, 295 . znamiona siły nawet tam, gdzie siła zanikła; ręce zgru białe mimo że już nie pracowały porośnięte bia łym i rzadkim włosem. Postawa jego postawa praw dziwie wolnego człowieka pozwalała zgadywać, że we Włoszech zostałby może rozbójnikiem dla miłości swobody. Chłopiec, prawdziwe dziecko góralskie, miał czarne oczy zdolne patrzeć w słońce bez zmrużenia, brązową płeć, ciemne włosy. Był zwinny i pewny w ruchach jak ptak; przez dziury lichej odzieży wyglądało jędrne i białe ciało. Obaj stali w milczeniu koło siebie, ożywieni tym samym uczuciem, wyrażając fizjonomią zupełną tożsamość jednako bezczynnego życia. Starzec przejął igraszki dziecka, a dzieciak uosobienie starca, niby mocą paktu między dwiema słabościami, między siłą bliską swego końca a siłą bliską rozkwitu. Nieba wem kobieta lat około trzydziestu zjawiła się w progu. Idąc przędła. Była to Owerniatka z twarzą rumianą, wesołą i otwartą, z białymi rękami, z fizjonomią i po stawą Owerniatki, czepkiem i suknią Owerniatki, bujną piersią Owerniatki, a także i jej mową; doskonałe wcie lenie tej ziemi, jej pracowitych obyczajów, ciemnoty, oszczędności, serca wszystko to było w niej. Pozdrowiła Rafaela, wdali się w rozmowę. Psy uspo koiły się, starzec usiadł na ławce w słońcu, a dziecko szło za matką wszędzie, gdzie się obróciła, milczące, ale wsłuchane, przyglądając się obcemu. Nie boicie się tu, matusiu? I czegóż mielibyśmy się bać, panoczku? Kiedy zatarasujemy wejście, któż by tu wlazł? Zresztą rze kła wprowadzając margrabiego do izby i cóż by złodzieje mieli brać? 296 Wskazała poczerniałe od dymu ściany, na których za całą ozdobę znajdowały się owe niebiesko, czerwo no i zielono kolorowane obrazki, przedstawiające Śmierć kredytu. Mękę Zbawiciela i Grenadierów gwar dii; dalej orzechowe łóżko z kolumienkami, stół o wy giętych nogach, zydle, dzieża na chleb, słonina wisząca u sufitu, sól w garnku, piec; na kominku pożółkłe ma lowane gipsy. Wychodząc z domu Rafael ujrzał wśród skał człowieka, który trzymał motykę i który, pochy lony, ciekawie spoglądał ku domowi. To mój chłop, panoczku rzekła z poufnym uśmiechem wieśniaczka robi tam w polu. A ten starzec to wasz ojciec? Z przeproszeniem pańskim, to dziadek moje go chłopa. Jak go pan tutaj widzi, ma sto dwa lata. I ot, niedawno zaprowadził pieszo naszego malca do Clermont! O, to był silny mężczyzna; teraz nic, tyl ko śpi, pije i je. Bawi się zawsze z naszym małym. Czasem malec wyciągnie go w góry; pomalutku, ale idzie. W jednej chwili Rafael postanowił żyć między tym starcem a dzieckiem, oddychać ich atmosferą, jeść ich chleb, pić ich wodę, spać ich snem, wytworzyć sobie ich krew w żyłach. Kaprys umierającego! Stać się niby ostrygą na tej skale, ocalić swoją skorupę na kilka dni dłużej usypiając śmierć stało się dlań arcytypem indy widualnej moralności, formułą ludzkiego istnienia, ideałem życia, jedynego, prawdziwego życia. Serce je go wypełnił głęboki egoizm, w którym przepada świat. W jego oczach nie było już świata, świat przeszedł cały w niego. Dla chorych świat zaczyna się u wezgłowia, 297 . a kończy się w nogach ich łóżka. Ten krajobraz stał się łóżkiem Rafaela. Któż, bodaj raz w życiu, nie śledził krzątania się mrówki, nie wsuwał słomki w jedyny otwór, którym oddycha ślimak, nie śledził lotu ważki, nie podziwiał tysiąca żyłek, zabarwionych jak róża katedry gotyckiej, odcinających się na czerwonym liściu dębiny? Któż nie przyglądał się z rozkoszą śladom deszczu i słońca na łupkowym dachu lub nie wpatrywał się w krople rosy, w płatki kwiatów, w kształty ich kielichów? Kto nie zamknął się w owych fizycznych marzeniach, leniwych a pełnych treści, bez celu, a mimo to wiodących do jakiejś myśli? Któż wreszcie nie prowadził życia dziec ka, życia próżniaka, życia dzikiego człowieka bez jego trudów? Tak żył Rafael szereg dni, niedbale, bez prag nień, czując wyraźne polepszenie, jakiś dobrobyt cie lesny, który uśmierzył jego niepokoje. Wspinał się na skały i siadał na jakimś szczycie, z którego oczy jego obejmowały niezmierzony krajobraz. Tam zostawał ca łe dni niby roślina na słońcu, jak zając w swoim legowi sku. Lub też, oswajając się z życiem roślinności, z kap rysami nieba, śledził postępy wszystkich spraw na zie mi, w wodzie i w powietrzu. Starał się zespolić z ryt mem tej przyrody, utożsamić się z jej biernym posłu szeństwem tak doskonale, aby wejść pod despotyczne i zachowawcze prawo, władnące istnieniami pozba wionymi woli. Nie chciał już dźwigać samego siebie. Podobny dawnym zbrodniarzom, którzy, ścigani przez trybunały, byli ocaleni, o ile schronili się w cieniu ołta rza, próbował wśliznąć się w sanktuarium życia. Udało mu się stać częścią tej potężnej rodzajności: zespolił się 298 z odmianami pogody, wmieszkał się w rozpadliny skał, poznał obyczaje i nawyki roślin, zbadał rozmieszczenie wód, zaznajomił się ze zwierzętami; słowem, zrósł się z tą ożywczą ziemią tak, że niemal podchwycił jej du szę i przeniknął tajemnice. Dla niego nieprzeliczone kształty wszystkich królestw były rozwinięciem tej sa mej substancji, kombinajcą tego samego ruchu, odde chem olbrzymiej istoty, która działała, myślała, chodzi ła, rosła i z którą on chciał rosnąć, chodzić, myśleć, działać. Stopił swoje życie z życiem tej skały, wrósł w nią. Dzięki temu tajemniczemu iluminizmowi temu sztucznemu ozdrowieniu, podobnemu do owych do broczynnych majaczeń, jakie natura zsyła, iżby były odpoczynkiem w cierpieniu, Rafael kosztował rozkoszy drugiego dziecięctwa w pierwszych dniach swego poby tu w tym lubym ustroniu. Żył tam odkrywając drobiaz gi, podejmując tysiąc rzeczy, a nie kończąc żadnej, za pominając o wczorajszych projektach; zbywszy troski, czuł się szczęśliwy, myślał, że jest ocalony. Pewnego rana został przypadkiem w łóżku do południa, zato piony w marzeniu utkanym z jawy i snu, które daje rzeczywistości pozory złudy, a majakom dotykalność prawdziwego istnienia, kiedy nagle, nie wiedząc zrazu, czy to dalszy ciąg snu, usłyszał pierwszy raz biuletyn swego stanu zdrowia udzielony przez gospodynię Jonatasowi, który, jak co dzień, przyszedł ją pytać o pana. Wieśniaczka myślała z pewnością, że Rafael jeszcze śpi, i nie zniżyła swego góralskiego głosu. Et, ani lepiej, ani gorzej mówiła. Znów kaszlał całą noc: człek myślał, że już ducha wyzionie. Kaszle, pluje to dobre panisko, aż litość bierze. Pytam 299 . się z moim chłopem, skąd on bierze siłę żeby tak ka szlać? To aż serce się kraje. Co on ma za piekielne choróbsko? Dobrze to z nim nie jest, o, nie! Zawsze mnie strach zbiera, że rano go zastanę nieżywego. Blady jest jak ten panjezusik z wosku! Widzę go prze cież, jak wstaje, hej! to biedne ciało, to biedne ci jak szczapa. I czuć go już też niedobrze, uczciwszy uszy. A on ani dba o to, goni i goni, jakby miał zdrowie na sprzedaż. Twardy człek z tym wszystkim, ani się po skarży! Ale po prawdzie, lepiej by mu było leżeć w ziemi niż chodzić po łące, bo strasznie, nieborak, się wycierpi! Ja mu tego nie życzę, rozumie pan, nie nasz interes w tym. Ale choćby nam i nie dawał tyle, co daje, i tak bym go lubiła; nie o te pieniądze chodzi. Och, Boże ciągnęła to tylko te paryżany mają takie pieskie choróbska! Skąd one to biorą? Biedne chłopczysko! To pewna, że się to dobrze nie skończy. Ta frybra, widzi pan, to go zjada, żre, niszczy! On się tego nie domyśla, on o tym nie wie. Nie widzi nic... Nie trzeba płakać dlatego, panie Jonatasie. Trza sobie powiedzieć, że to szczęście dla niego będzie już nie cierpieć. Powinien by pan odprawić za niego nowennę. Widywałam, że taka nowenna bardzo skutkowała. Ba, ja bym zapłaciła piękną świeczkę do kościoła, aby oca lić takie poczciwe stworzenie, takie dobre panisko, czysty Baranek Wielkanocny... Rafael miał już za mało głosu, aby krzyknąć, musiał tedy cierpieć to okropne gadulstwo. Jednakże gniew wygnał go z łóżka; ukazał się w progu. Stary łotrze zawołał do Jonatasa chcesz mnie zamordować? 300 Wieśniaczka myślała, że zobaczyła upiora, i uciekła. Zabraniam ci ciągnął Rafael zaprzątać się moim zdrowiem. Tak, panie margrabio odparł stary sługa ocie rając łzy. I najlepiej zrobisz na przyszłość nie przychodząc tu bez mego rozkazu. Jonatas usłuchał; ale nim odszedł, obrzucił margra biego współczującym spojrzeniem, w którym Rafael wyczytał wyrok. Zniechęcony, uświadomiony naraz co do swego stanu, Yalentin usiadł na progu, założył ręce i spuścił głowę. Jonatas przerażony zbliżył się. Panie... Precz! precz! szeptał chory. Następnego ranka Rafael wspiąwszy się na skały usiadł w zarosłej mchem rozpadlinie, skąd mógł wi dzieć dróżkę prowadzącą z miejscowości kąpielowej do jego schronienia. U stóp skały ujrzał Jonatasa znów rozmawiającego z wieśniaczką. Jakaś złośliwa si ła tłumaczyła mu potrząsania głową, rozpaczliwe ge sty, okrutną prostotę tej kobiety, przyniosła mu z wia trem nieszczęsne słowa. Zdjęty grozą uciekł na naj wyższe szczyty i został tam do wieczora, nie mogąc wygnać posępnych myśli zbudzonych w jego sercu okrutną troskliwością, jakiej był przedmiotem. Naraz wieśniaczka sama wyrosła przed nim niby cień w cie niu wieczora; spódnica jej w białe i czarne prążki za majaczyła w jego wyobraźni niby wyschłe żebra szkie letu. Idzie już chłód wieczorny rzekła. Jeśli pan tu zostanie, dońdzie pan jak ulęgałka. Trzeba wracać. 301 . To niezdrowo oddychać rosą, do tego nic pan nie jadł od rana... Kroćset diabłów! wykrzyknął stara wiedźmo, zostaw mnie, daj mi żyć, jak mi się podoba, albo zmykam stąd! Już dość, że mi kopiesz dół co ra no, przynajmniej nie kop mi go wieczór... Panu dół? Ja panu kopię dół! Gdzież niby ten pański dół? Toć ja bym pana chciała widzieć krzepkim jak nasz ociec, a nie w dole. Dół, et! zawsze nam dość wcześnie do dołu... Dość! rzekł Rafael. Niech pan się mnie schwyci pod ramię. Uczucie, które człowiek znosi najtrudniej, to litość, zwłaszcza kiedy na nią zasługuje. Nienawiść ma coś pobudzającego, każe żyć, rodzi zemstę, ale litość zabi ja, osłabia jeszcze naszą słabość. Jest to zło w obleśnej formie, wzgarda pod tkliwością albo tkliwość pod zniewagą. Rafael ujrzał w stuletnim starcu litość tryumfującą, w dziecku litość ciekawą, u kobiety litość natrętną, u jej męża litość interesowną; ale pod jaką bądź formą objawiało się to uczucie, zawsze było brzemienne śmiercią. Poeta robi ze wszystkiego poe mat, straszliwy lub radosny, wedle obrazu, który go uderzy; jego namiętna dusza odtrąca łagodne odcienia i wybiera zawsze żywe barwy. Litość ta wydała w sercu Rafaela straszliwy poemat żałoby i melancholii. Nie pomyślał z pewnością o szczerości naturalnych uczuć, kiedy zapragnął zbliżyć się do natury. Kiedy myślał, że jest sam pod drzewem, zmagając się z kaszlem, który zostawiał go zawsze wyprutym z sił, spostrzegał nagle błyszczące oczy chłopca postawionego na czatach; 302 chłopak przyglądał mu się z dziecięcą ciekawością, w której jest tyleż drwin, co przyjemności z nieokreś loną domieszką okrucieństwa. Straszliwe: "Bracie, trzeba umrzeć" trapistów było nieustannie wypi sane w oczach wieśniaków, wśród których żył Rafael; nie wiedział, czego się bardziej lękać, ich naiwnych odezwań się czy ich milczenia; wszystko go w nich krępowało. Jednego rana ujrzał dwóch czarno ubra nych ludzi, którzy krążyli dokoła niego obwąchując go niejako i oglądając ukradkiem; po czym udając, że za szli tu spacerem, zadali mu parę zdawkowych pytań, na które odpowiedział krótko. Poznał w nich lekarza i proboszcza z miejscowości klimatycznej, zapewne przysłanych przez Jonatasa, wezwanych przez gospoda rzy lub ściągniętych zapachem bliskiej śmierci. Ujrzał w tej chwili własny kondukt, usłyszał śpiewy księży, policzył świece. Piękności tej bujnej natury, na której łonie mniemał, że odnalazł życie, widział już tylko po przez krepę. Wszystko, co mu wprzód zwiastowało długie życie, teraz przepowiadało mu bliską śmierć. Nazajutrz wyjechał do Paryża, skąpany w melancho lijnych życzeniach swoich gospodarzy. Po całonocnej podróży obudził się w jednej z najwe selszych dolin w Bourbonnais, której widoki tańczyły przed nim, szybko unoszone niby mgliste obrazy snu. Natura narzucała się jego oczom z okrutną zalotnością. Tu rzeka Allier rozwijała swą lśniącą wstęgę; dalej sio ła, ukryte w gardzieli żółtawych skał, ukazywały wieże swych kościółków; to znów, w dolince, młyny zjawiały się nagle po jednostajnych winnicach; a wciąż przesu wały się powabne zameczki, wioski wiszące u skał lub 303 . drogi wysadzane majestatycznymi topolami; wreszcie Loara i jej długie diamentowe płachty zalśniły wśród złotego piasku. Czary bez końca! Natura rozigrana, żywa jak dziecko, ledwie zdolna pomieścić w sobie mi łość i jurność czerwcową, ściągała nieodparcie zgasłe spojrzenia chorego. Zaciągnął w karecie żaluzje i sta rał się usnąć. Wieczorem minął już Cosne obu dziła go wesoła muzyka, znalazł się w pełni zabawy wiejskiej. Poczta mieściła się tuż koło rynku. Podczas gdy pocztylioni przeprzągali konie, ujrzał rozbawioną ludność oddającą się tańcom, dziewczyny strojne kwiatami, ładne, pełne pokusy, ożywioną młodzież, gęby starych wieśniaków radośnie zaczerwienione wi nem. Dzieci dokazywały, baby gawędziły wśród śmie chów; wszystko miało swoją wymowę, uciecha malo wała się nawet w strojach i w zastawionych stołach. Plac i kościół miały radosną fizjonomię; dachy, okna, drzwi nawet wyglądały odświętnie. Podobny umierają cym, drażliwym na najlżejszy hałas, Rafael nie mógł zdławić przekleństwa ani też pragnienia żądnego na kazać milczenie tym skrzypkom, zmieść ten ruch, zgłuszyć gwar, rozpędzić tę urągającą mu wesołość. Zgnę biony wsiadł do powozu. Kiedy znów spojrzał na plac, ujrzał, że radość pierzchła, wieśniaczki rozbiegły się, ławki opustoszały. Na trybunie orkiestry tylko ślepy grajek rzępolił dalej na klarnecie hałaśliwą melodię. Ta muzyka bez tańca, ten samotny starzec o pomar szczonej twarzy, w łachmanach, z rozwianymi włosa mi, w cieniu lipy, to było niby ucieleśnione życzenie Rafaela. Padał ulewny deszcz czerwcowy, który rodzi się z chmur naładowanych elektrycznością i ustaje 304 równie szybko. Była to rzecz tak naturalna, że Rafael, ujrzawszy na niebie parę białych chmurek unoszonych wiatrem, nie pomyślał nawet o tym, aby spojrzeć na swój jaszczur. Wtulił się w kąt powozu, który nieba wem potoczył się drogą. Nazajutrz znalazł się u siebie, w swoim pokoju, przy kominku. Kazał rozpalić ogień, zimno mu było. Jonatas przyniósł listy, wszystkie były od Pauliny. Otwo rzył pierwszy bez pośpiechu, rozwinął tak, jak gdyby to był papier z wezwaniem płatniczym. Przeczytał pierwsze zdanie: Wyjechałeś! Ależ to ucieczka, Rafaelu mój... Jak to! nikt nie powie mi, gdzie jesteś? A jeśli ja nie wiem, któż będzie wiedział?... Nieciekawy dalszego ciągu, wziął obojętnie listy i rzucił je w ogień, patrząc okiem bez blasku i ciepła na igraszki płomienia, który skręcał pachnący papier, obracał go, zwęglał, trawił. Szczątki listów potoczyły się na popiół pozwalając mu dojrzeć urywki na wpół spalonych zdań, słów i myśli, które machinalnie, jakby dla rozrywki, odczy tywał w płomieniu. Siedzę u twoich drzwi... czekam... Kaprys... jestem posłuszna... Rywalki... ja, nie!... twoja Paulina... ko cha... już nie Paulina?... Gdybyś mnie chciał opuścić, nie rzucałbyś mnie... Wiekuista miłość... Umrzeć... Słowa te obudziły w nim jak gdyby wyrzut: chwycił szczypce i ocalił ostatni strzęp listu. 305 . Szemrałam pisała Paulina ale nie skarżyłam się, Rafaelu! Zostawiając mnie z dala od siebie, chciałeś mi zapewne odjąć brzemię zgryzoty. Któregoś dnia zabi jesz mnie może, ale zbyt jesteś dobry, aby mi dać cier pieć. Proszę cię więc, nie odjeżdżaj już w ten sposób. Wierzaj, ja mogę znieść największe męki, ale przy tobie. Zgryzota, którą ty byś widział, nie byłaby już zgryzotą: mam w sercu o wiele więcej miłości, niż ci jej okazałam. Mogę wszystko znieść, wyjąwszy płakać z dala od ciebie i nie wiedzieć, co ty... Rafael położył na kominku sczerniały szczątek listu, po czym rzucił go nagle w ogień. Ten papier był zbyt żywym obrazem jego miłości i jego nieszczęsnego życia. Idź do pana Bianchon rzekł do Jonatasa. Horacy przybył i zastał Rafaela w łóżku. Mój drogi, czy możesz mi sporządzić napój lek ko zaprawny opium, który by mnie utrzymywał w nieustannej senności, ale tak, aby stałe używanie te go środka nie wyrządziło mi szkody? Nic łatwiejszego odparł młody doktor; ale trzeba by wstawać bodaj na kilka godzin w dniu, aby jeść. Kilka godzin? przerwał Rafael nie, nie! najwyżej na godzinę. Co ty chcesz osiągnąć? spytał Bianchon. Spać, to jeszcze żyć! odparł chory. Nie wpuszczaj nikogo, choćby to była panna Paulina! rzekł Valentin do Jonatasa, gdy lekarz pisał receptę. I cóż, panie Horacy, jest jeszcze nadzieja? 306 spytał stary sługa, odprowadzając młodego doktora do drzwi. Może ciągnąć jeszcze długo albo umrzeć dzić wieczór. Szansę życia i śmierci są równe. Nic nie rozu miem odparł lekarz czyniąc gest zniechęcenia. Trzeba go rozrywać. Rozrywać! panie doktorze, pan go nie zna. Nie dawno zabił człowieka i ani mrugnął!... Nic go nie rozerwie. Rafael przebył kilka dni zanurzony w nicości sztucz nego snu. Dzięki materialnemu działaniu opium na naszą niematerialną duszę, człowiek ten o tak potężnej wyobraźni zniżył się do poziomu gnuśnych żyjątek, które pleśnieją w głębi lasów, podobne do szczątków roślinnych, nie czyniąc kroku, aby pochwycić łatwą zdobycz. Zgasił nawet światło na niebie, słońce nie wschodziło dlań już. Około ósmej wieczór wstawał z łóżka; nie mając jasnej świadomości swego istnienia, zaspokajał głód, po czym kładł się z powrotem. Go dziny jego, zimne i pomarszczone, przynosiły mu je dynie mgliste obrazy, majaki światła i cienie na mrocz nym tle. Zagrzebał się w milczeniu, w zaprzeczeniu ru chu i inteligencji. Jednego wieczora obudził się później niż zazwyczaj i nie zastał obiadu. Zadzwonił na Jo natasa. Możesz sobie odejść rzekł. Dałem ci mają tek, będziesz miał szczęśliwą starość ale nie pozwolę ci igrać z moim życiem. Jak to, nędzniku! Jestem głod ny. Gdzie mój obiad? Odpowiedz! Jonatas uśmiechnął się z zadowoleniem, wziął świe cę, której płomień migotał w mroku olbrzymich apar307 . tamentów, zaprowadził swego pana, który znów stał się automatem, do obszernej sieni i otworzył nagle drzwi. Rafael stanął zalany światłem, olśniony, zasko czony niesłychanym widowiskiem. Świeczniki obcią żone świecami, najrzadsze cieplarniane kwiaty, stół błyszczący od srebra, złota, perłowej masy, porcelany; królewska uczta, dymiąca apetycznymi daniami, łech cąca podniebienie. Ujrzał tłum przyjaciół w otoczeniu strojnych i czarujących kobiet z odkrytymi piersiami, obnażonymi ramionami włosy pełne kwiatów, bły szczące oczy każda w innym typie, drażniąca pod rozkosznym przebraniem. Jedna uwydatniła ponętne kształty irlandzkim kubraczkiem; druga miała na so bie lubieżną andaluzyjską baskinę; ta, wpółnaga, jako Diana Łowczyni; ta znów, skromna i pełna miłości, w stroju panny de La Yalliere: wszystkie jednako chętne do szału i upojeń! Oczy biesiadników błyszcza ły radością, miłością, rozkoszą. W chwili gdy martwa twarz Rafaela zjawiła się we drzwiach, buchnął nagły okrzyk, szybki, migotliwy jak promienie tej improwi zowanej biesiady. Głosy, zapachy, światło, porywająco piękne kobiety podziałały na wszystkie jego zmysły, obudziły jego żądzę. Rozkoszna muzyka w sąsiednim salonie zalała strumieniem harmonii ten upajający zgiełk i dopełniła wizji. Rafael uczuł, że rękę jego ści ska pieściwa dłoń, dłoń kobiety, której świeże i białe ramiona wyciągały się, aby go utulić, dłoń Akwiliny. Zrozumiał, że ten obraz nie był mglisty i urojony jak ulotne mary jego wyblakłych snów, wydał straszliwy krzyk, zamknął nagle drzwi i uderzył służącego w twarz: 308 Potworze, poprzysiągłeś sobie uśmiercić mnie! krzyknął. Następnie, drżąc cały od niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, znalazł siły, aby się dostać do pokoju, wy pił silną dawkę snu i położył się. Cóż, u licha! mruknął Jonatas podnosząc się toć pan Bianchon kazał go rozrywać. Była blisko północ. O tej godzinie Rafael przez je den z owych fizjologicznych kaprysów, które stanowią zdumienie i rozpacz medycyny, jaśniał we śnie dziwną pięknością. Żywy rumieniec barwił blade policzki. Czoło, pełne wdzięku jak czoło młodej dziewczyny, płonęło geniuszem. Życie kwitło na spokojnej i wypo czętej twarzy, rzekłbyś, dziecię uśpione pod skrzydłem matki. Spał dobrym snem; koralowe usta falowały równym oddechem, uśmiechał się, przeniesiony z pew nością w marzeniu w jakieś piękne istnienie. Może miał sto lat, może jego wnuki życzyły mu długiego ży cia; może, siedząc na prostej ławce, w słońcu, w ziele ni, widział jak prorok z wysokiej góry ziemię obiecaną w dobroczynnej dali... Jesteś więc? Słowa te wymówione srebrnym głosem rozproszyły mgliste kształty jego snu. Przy blasku lampy ujrzał siedzącą na łóżku Paulinę, ale Paulinę wypięknioną przez rozłąkę i ból. Rafael zdumiał się na widok tej twarzy, białej jak płatki wodnego kwiatu, która w obramieniu długich czarnych włosów zdawała się w mroku jeszcze bielsza. Łzy wypisały na jej policz kach swą błyszczącą kolej i wisiały na nich, gotowe spaść przy najlżejszym ruchu. Ubrana biało, z pochy309 . łona głową, ledwo dotykając łóżka, była tam niby anioł, który zstąpił z nieba, niby zjawa, którą jedno skinienie może zdmuchnąć. Ach! zapomniałam wszystkiego! wykrzyknę ła, gdy Rafael otworzył oczy. Mam głos jedynie po to, aby ci powiedzieć: jestem twoja! Tak, moje serce jest tylko miłością. Och, nigdy, aniele mego życia, nie byłeś tak piękny. Oczy twoje strzelają piorunem... Ale zgaduję wszystko, tak. Byłeś szukać zdrowia z dala ode mnie, bałeś się mnie... A więc... Idź, idź! zostaw mnie! odparł wreszcie Rafael głucho. Ależ idź! Jeżeli tu zostaniesz, umrę. Chcesz patrzeć na moją śmierć? Umrzeć! odparła. Czyż ty możesz umrzeć beze mnie? Umrzeć? Ależ ty jesteś młody! Umrzeć? Ależ ja cię kocham! Umrzeć! dodała złamanym głosem, chwytając namiętnie jego ręce. Zimne! rzekła. Czy to złudzenie? Rafael wyciągnął spod poduszki płatek swego ja szczura, cienki jak płatek barwinka, i pokazując go rzekł: Paulino, piękny obrazie mego życia, pożegnajmy się. Pożegnać? odparła zdziwionym głosem. Tak. To jest talizman, który spełnia moje życze nia i wciela moje życie. Patrz, ile mi go zostało. Jeżeli jeszcze na mnie spojrzysz, umrę... Młoda kobieta myślała, że Valentin oszalał, wzięła talizman i poszła po lampę. Oświecona drżącym pro mieniem, który padał równocześnie na Rafaela i na ta lizman, przyjrzała się bacznie twarzy kochanka i ostat310 niej cząstce czarodziejskiej skóry. Na widok Pauliny, pięknej grozą i miłością, Rafael nie władał już swą myślą: wspomnienia rozkosznych scen i upajających szałów zwyciężyły w jego od dawna uśpionej duszy i obudziły się w niej niby źle zgaszony ogień. Paulino, pójdź!... Paulino! Straszliwy krzyk dobył się z gardła młodej kobiety, oczy jego rozszerzyły się, brwi, ściągnięte niewymow nym bólem, rozsunęły się ze zgrozą. Czytała w oczach Rafaela wściekłe pożądanie będące niegdyś przedmio tem jej dumy; ale w miarę jak to pragnienie rosło, skó ra kurcząc się łechtała jej rękę. Bez zastanowienia uciekła do sąsiedniego salonu zatrzaskując drzwi. Paulino! Paulino! krzyczał umierający bieg nąc za nią kocham cię, ubóstwiam, pragnę!... Prze klinam cię, jeśli mnie nie otworzysz! Chcę umrzeć twoim! Odnalazłszy niezwykłą siłę, ostatni błysk życia, wy walił drzwi i ujrzał swą kochankę wpółnagą tarzającą się na kanapie. Paulina na próżno siliła się przebić; chcąc znaleźć rychłą śmierć, próbowała się udusić sza lem. Jeśli ja umrę, on będzie żył! powtarzała siląc się zacisnąć węzeł. Włosy jej rozsypały się, ramiona były nagie, strój w nieładzie... W tej walce ze śmiercią, z oczami we łzach, z rozpromienioną twarzą, wijąc się w straszliwej rozpaczy odsłaniała pijanemu miłością Rafaelowi ty siące powabów, które podsycały jego szał; rzucił się na nią niby drapieżny ptak, rozdarł szal i chciał ją wziąć w ramiona. 311 . Umierający szukał słów, aby wyrazić żądzę, która pożerała wszystkie jego siły, ale znalazł jedynie zdła wione rzężenie w piersi, której każdy oddech wżerał się w głąb i zdawał się wychodzić z trzewiów. Wresz cie, nie mogąc już dobyć głosu, ugryzł Paulinę w pierś. Zjawił się Jonatas przerażony krzykami i silił się wy drzeć młodej dziewczynie trupa, nad którym przycup nęła w kącie. Czego chcesz? rzekła. Jest mój, zabiłam go, czyż nie przewidziałam tego! EPILOG A co się stało z Paulina? A, z Paulina? Dobrze... Czy siedziałeś kiedy w cichy zimowy wieczór w domu, przy kominku roz kosznie zatopiony we wspomnieniu miłości lub mło dości, patrząc na pręgi wyżarte przez ogień w dębo wym polanie? Tu płomień kreśli czerwone pola warcabnicy; ówdzie daje połysk aksamitu; błękitne języcz ki biegną, skaczą, igrają na żarzącym się tle ogniska. Zjawia się nieznany malarz, który spożytkuje płomień; ten jedyny w świecie artysta kreśli wśród migotliwego fioletu lub purpury twarz o nadnaturalnej wręcz deli katności, zwiewny majak, którego traf nie powtórzy już nigdy; to kobieta o włosach rozsypanych wiatrem, której profil oddycha rozkoszną namiętnością: ogień w ogniu! Uśmiecha się, ginie, nie ujrzysz jej już. Że gnaj, kwiecie płomienia! żegnaj, niezupełny, nieocze kiwany pierwiastku, przybyły zbyt wcześnie lub zbyt późno, aby się stać pięknym diamentem! 312 Ale Paulina? Nie rozumiesz? zaczynam jeszcze raz. Miejsca! miejsca! Przybywa, oto jest, królowa złudzeń, kobieta, która mija jak pocałunek, kobieta żywa jak błyskawi ca, jak ona strzelająca płomieniem z nieba, istota przedwieczna, będąca cała duchem, cała miłością! Obleka dziwne ciało z płomienia lub też dla niej pło mień ożywił się na chwilę! Linie jej kształtów mają ową czystość, która powiada wam, że ona idzie z nie ba. Czyż nie błyszczy jak anioł? czy nie słyszysz, jak powietrze drży od jej skrzydeł? Lżejsza niż ptak, spada tuż koło ciebie: jej straszliwe oczy działają urocznie; jej luby, ale przemożny dech przyciąga twoje wargi z ma giczną siłą; ucieka i porywa cię, nie czujesz już ziemi. Chcesz przeciągnąć jeden jedyny raz twą oszalałą rękę po tym śnieżnym ciele, musnąć złote włosy, ucałować błyszczące oczy. Mgła upaja cię, niebiańska muzyka czaruje. Drżysz wszystkimi nerwami, jesteś samą żą dzą, samą męką. O szczęście bez nazwy! dotknąłeś warg tej kobiety; nagle budzi cię okrutny ból. Och! och! głowa twoja padła na róg łóżka, całowałeś jego ciemny mahoń, zimne złocenia, brąz, amora z mo siądzu... Ale, panie autorze. Paulina? Jeszcze? Słuchaj. W piękny ranek wyjeżdżając z Tours młody człowiek mający wsiąść na Ville d'Angers trzymał w dłoni rękę ładnej kobiety. Zespoleni w ten sposób, oboje podziwiali długo nad szeroko roz lanymi wodami Loary białą twarz, sztucznie rozkwitłą we mgle niby twór wody i słońca, kaprys chmur i po wietrza. Ta wiotka postać ondyna i sylfida na 313 . przemian bujała w przestworzu niby próżno szuka- j ne słowo, które biegnie w pamięci nie dając się pochwycić; przechadzała się wśród wysp, potrząsała głową poprzez wysokie topole; potem olbrzymiejąc w oczach albo roztaczała tysiąc lśniących fałdów swej sukni, al bo błyszczała aureolą opisaną słońcem dokoła i zda wała się wzbraniać parowemu statkowi przepłynąć pod zamkiem Usse. Rzekłbyś, widmo Pani Wodnej, : broniącej swoje dziedziny przed nowoczesnymi wyna- j lazkami. Dobrze, rozumiem; to Paulina. A Fedora? Och, Fedorę spotka pan... Była wczoraj w Bouffes, dziś będzie w operze, jest wszędzie. Fedora to, można rzec, społeczeństwo... Koniec