727

Szczegóły
Tytuł 727
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

727 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 727 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

727 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

G. O. Baxter Droga do San Triste Trzech ludzi na jednym tropie W mie�cie El Paso, w holu hotelu Paso del Norte spotkali si� pewnego dnia trzej detektywi. Z samego El Paso pochodzi� tylko Thomas, Ingram urodzi� si� w San Francisco, a Walker w Denver. Znali si� od dawna, jeszcze z Manhattanu, tam si� bowiem nauczyli obchodzi� z broni� i tropi� ludzk� zwierzyn�. Wszyscy trzej byli lud�mi zaradnymi i mieli pewne wsp�lne cechy: na przyk�ad rozmawiaj�c z kim� stoj�cym blisko, nie ruszali prawie wargami, tak jak uczniacy bawi�cy si� w tajemniczych zbrodniarzy. Nie mogli si� od tego odzwyczai�. Poza tym wszyscy trzej �uli stale na p� wypalone cygara i w mie�cie nosili cylindry. Przywitali si� bez zbytniego zdziwienia. El Paso le�y na skrzy�owaniu dr�g wiod�cych w r�ne strony �wiata i stanowi p�nocn� bram� Meksyku. Wielu ludzi zagl�da przez ni� w tajemniczy �wiat dziw�w Starego Meksyku i wielu, spakowawszy manatki, wychodzi t�dy na dalek� w�dr�wk� w pogoni za bogactwem i przygod�. - No i co s�ycha�? - spyta� Ingram koleg�w. - Ja mam tu co� do za�atwienia - odpar� Thomas. - Przygl�dam si� w�a�nie pewnemu jegomo�ciowi, kt�ry teraz znajduje si� w tym hotelu. Drugiego takiego ananasa nie znajdziecie nigdzie na zach�d od Missisipi. - M�j pasa�er na pewno mu w niczym nie ust�puje - odpar� Ingram. - Przyjecha�em za tym m�odzie�cem z San Francisco. Naprawd� pobi� wszystkie rekordy. - Co mo�na mu dowie��? - Nic pr�cz tego, co mam zamiar wytropi�. - Moi drodzy, nie k���cie si� na temat ptaszk�w, na kt�rych polujecie - wtr�ci� si� do rozmowy Walker. - Ja uganiam si� za go�ciem, kt�ry by� wszystkim: od �amistrajka a� do przemytnika w��cznie. Nazywa si� Hubert Halsey. Wiadomo�� t� powita� szmer trwo�nego szacunku. - Gdzie on jest obecnie? - Tu, w hotelu. W�a�nie wszed� do nr 1122. - M�j ananas te� tam poszed�. - Kt� to taki? - Si Denny. - M�j nazywa si� Marmont i te� wszed� na to pi�tro - przerwa� im Ingram. - Nie dojrza�em numeru pokoju, ale to na pewno ten sam, o kt�rym m�wicie. Kto tam mieszka? - J�zef Simon, dziwnie wygl�daj�cy typ - odpar� Thomas. - Jak tylko go zobaczy�em, pomy�la�em sobie, �e to podejrzana figura. Teraz jestem tego pewien. Za�o�y�bym si� o jedno: ta czw�rka nawarzy takiego piwa, �e w�osy wam stan� na g�owie. - Marmont, Denny i Halsey pracuj� razem? C� to, do diab�a, mo�e by� za interes? - mrucza� cicho Ingram. - Zlep z tej tr�jki ca�o�� z�o�on� z trzech r�wnych cz�ci i daj im jak�kolwiek mo�no�� czynu, a wywierc� ci dziur� w ziemi st�d, a� do Chin - podsumowa� Walker. - Du�o bym da� za to, �eby wiedzie�, co oni w tej chwili robi�. Gdyby m�g� by� zajrze� do pokoju, w kt�rym znajdowali si� trzej w��cz�dzy, zdziwi�by si� ogromnie: siedzieli cichutko przed du�ym olejnym obrazem i przypatrywali mu si� w g��bokim skupieniu. I doprawdy, je�eli ci ludzie byli z�oczy�cami, nic w ich powierzchowno�ci nie zdradza�o tego. Po�rodku siedzia� Halsey, najstarszy z tr�jki, licz�cy oko�o pi��dziesi�ciu lat. Mia� wypuk�e, bladoniebieskie oczy, mi�siste, zorane bruzdami czo�o, jakie si� widuje na autoportretach Rembrandta malowanych w staro�ci. Robi� wra�enie kogo� niezmiernie nieszkodliwego i lubi�cego dobrze si� od�ywia�; kula� nieco, co raczej mo�na by�o przypisa� podagrze ni� ranom. Po prawej jego stronie siedzia� Silas Denny. Wysoki, szczup�y cz�owiek o ogromnych r�kach i nogach, du�ej, godnej filozofa g�owie, chwiej�cej si� niepewnie na ko�cu d�ugiej, cienkiej szyi. Sk�r� twarzy mia� grub�, charakterystyczn� dla marynarzy, spokojne szare oczy otoczone zmarszczkami i niski, nies�ychanie d�wi�czny g�os. Gdy m�wi�, pok�j zdawa� si� by� nape�niony modulacj� tego g�osu. Pochodzi� z Nowej Anglii. Trzeci to Piotr Gaston Marmont. By� ma�y, liczy� sobie najwy�ej dwadzie�cia cztery lata �ycia, ruchy mia� szybkie, nerwowe i twarz psychicznie wyczerpanego cz�owieka, w normalnym �yciu umiera� z nudy, nie m�g� egzystowa� bez silnego bod�ca, jakiej� sztucznej podniety. Wszyscy trzej wpatrywali si� od jakiego� czasu w portret m�odego m�czyzny, mog�cego liczy� od dwudziestu pi�ciu do trzydziestu lat. Portret przedstawia� go w pozycji stoj�cej, z r�k� opart� o biodro i twarz� zwr�con� nieco w bok. - Jeszcze uwa�niej, jeszcze uwa�niej, przyjaciele - odezwa� si� J�zef Simon z g��bi pokoju. - Mam fotografie portretu, ale fotografie nie oddadz� koloru oczu, odcienia cery, po�ysku ciemnych w�os�w. Podszed� bli�ej i stan�wszy ko�o portretu, zacz�� wskazywa� na charakterystyczne jego cechy, tak jak to robi w klasie nauczyciel. - Zwr��cie uwag� na smuk�o�� r�k i widoczn� przez sk�r� b��kitn� siatk� �y�. �ycz� sobie, �eby�cie si� jak najdok�adniej przyjrzeli temu obrazowi. Chc�, �eby ka�dy szczeg� wry� si� wam w pami��. Pragn�, �eby�cie go wch�on�li i przyswoili sobie. Zapa� rozgrza� go, na bladych policzkach wykwit�y szkar�atne rumie�ce, zgi�te plecy wyprostowa�y si�, odrzuci� w ty� d�ugie, siwe w�osy opadaj�ce mu na czo�o. - Przyjrzyjcie si� tej postaci. Zedrzyjcie ze� ubranie, b�d�cie anatomistami, wysi�kiem wyobra�ni odtw�rzcie drobne ko�ci, gi�tkie mi�nie, ca�e to cia�o, kwintesencj� szybko�ci i lekko�ci. Taki cz�owiek mo�e skaka� ponad w�asn� wysoko��, biega� jak chart, uderza� jak zawodowy si�acz. A przede wszystkim i nade wszystko patrzcie na t� twarz. Widzicie prosty, cienki nos, cieniutki, �mia�o zarysowany �uk brwi, d�ug�, w�sk� szcz�k� zapa�nika, mocn� i ostro zako�czon� jak szcz�ka bullterriera, bezbarwne, w�skie usta, wynios�e czo�o, czarne w�osy. Zaobserwujcie to wszystko, zapiszcie to sobie w pami�ci... Obr�ci� si� ku nim i dziwnym, b�agalnym ruchem podni�s� r�ce ku g�rze, oczy mia� smutne, a ramiona skurczone. - Ten cz�owiek jest inteligentny, ale my�li leniwie. Gra nie dla wygranej, ale dla emocji przegrywania. Ci�gle ma z wszystkimi zatargi. Wobec r�wnych sobie jest niegrzeczny i arbitralny. Dla os�b zajmuj�cych wzgl�dem niego stanowisko podrz�dne, powiedzmy dla s�u�by, jest zdumiewaj�co �agodny i uwa�ny. - Dosy� ju�, dosy�! - przerwa� mu nagle zdenerwowanym tonem Marmont. - Ja widz� jego dusz� wyra�niej ni� cia�o! - O to w�a�nie chodzi. Psychika to rzecz najwa�niejsza. Je�eli b�dzie mia� odpowiednie nastawienie psychiczne, mo�emy si� zgodzi� na r�nice w twarzy lub sylwetce. Nie b�d� wam wcale przeszkadza�y. No, przyjaciele, czy wch�on�li�cie ju� ten obraz do dna? - Kto to malowa�? - spyta� Halsey zapalaj�c papierosa i nie odrywaj�c bladych oczu od obrazu. - Nazwisko malarza nie ma znaczenia - odpar� J�zef Simon. - Jedno wam tylko powiem: zgadnijcie, ile zap�aci�em mu za czas po�wi�cony na malowanie tego obrazu? - Pi��set dolar�w? - pr�bowa� zgadn�� Silas Denny. - Et - �achn�� si� Marmont. - Cztery razy tyle! Halsey pochyli� si� na krze�le i jeszcze uwa�niej zacz�� si� przygl�da� mocnym, pewnym poci�gni�ciom p�dzla. - My�l�, �e od dziesi�ciu do dwudziestu tysi�cy - szepn��. Simon obr�ci� si� ku niemu rozpromieniony. - Pan jest znawc�! I kosztowa�o mnie to w�a�nie dwadzie�cia tysi�cy dolar�w - frankami. - A jak si� nazywa cz�owiek na portrecie? - Nie ma nazwiska. - Co takiego? - Wszyscy trzej spojrzeli zdumieni. - Nie ma nazwiska. Jest dzie�em r�k ludzkich, nie bo�ych. Nie jest jednostk�; jest ras�. S�uchacze powstrzymali si� od wykrzyknik�w. Milczeli. - A teraz panowie - ci�gn�� dalej J�zef Simon - powr��my do naszych interes�w. Pocz�tkowe zadanie pan�w jest bardzo �atwe. Po prostu macie podr�owa�. Wydatki zwi�zane z podr� b�d� panom zwr�cone. Wynagrodzenie pozostaje to samo: dwie�cie dolar�w tygodniowo. Kr�tko m�wi�c, ofiarowuj� panom urlop wypoczynkowy, prosz�c was tylko o to, �eby�cie bacznie patrzyli wok� siebie. Rozumiecie? - No i co dalej? - spyta� Denny g��bokim, d�wi�cznym g�osem. - Macie si� pos�ugiwa� tylko oczami i macie mi znale�� kogo�, kto odpowiada temu oto typowi. - To dziwna twarz - odpar� Denny. - �wiat by mo�na obej�� doko�a i nie spotka� podobnej. - Nie wymagam niemo�liwo�ci - odpar� Simon. - Prosz� tylko o typ, o typ, o typ! Czy jasno si� wyra�am? A typ znajdziecie. Cz�owiek ten musi mie� co najmniej pi�� st�p i jedena�cie cali wysoko�ci - raczej kilka cali wi�cej. Nie mo�e mie� mniej ni� dwadzie�cia dwa lata i nie wi�cej ni� dwadzie�cia pi��. Musi by� m�dry, odwa�ny, zdecydowany. I musi oczywi�cie m�wi� po hiszpa�sku jak rodowity Hiszpan. Widzicie, �e wymagam bardzo wiele. Tote� zdoby�em jako pomoc trzy najlepiej widz�ce pary oczu na ca�ym �wiecie. Zabierzecie si� wi�c panowie do roboty? Od dzi�? Patrzyli na niego g��boko zamy�leni, ka�dy bada� w�asn� pami��, ka�dy stara� si� wskrzesi� w my�li twarz lub twarze mog�ce s�u�y� danemu celowi. - Nagrod� dostanie ten, kt�ry znajdzie potrzebnego mi cz�owieka - m�wi� Simon - kt�ry go znajdzie i przyprowadzi do El Paso. Nagroda wysoko�ci pi�ciu tysi�cy dolar�w. Ale dopiero po rozmowie z nim i o ile b�d� z rozmowy zadowolony. - A czy nasza praca sko�czy si� z chwil�, gdy go tu przywieziemy? - spyta� Denny. - Nie, nie. To tylko pocz�tek. Gdy go b�dziemy mieli, dopiero w�wczas mo�emy rozpocz�� nasze wielkie przedsi�wzi�cie. Rzuci� si� na krzes�o i ukry� twarz w d�oniach, dr�a� ca�y z wyczerpania i wzruszenia. Trzej m�czy�ni patrzyli na niego, a w oczach ich czai�a si� pogarda. Wreszcie uk�onili si� i kolejno opu�cili pok�j. Simon �egna� ich w milczeniu. Czeka�, a� wyjd�. W�wczas zerwa� si� z krzes�a i zacz�� przemierza� pok�j lekkimi, bezszelestnymi krokami. Przypomina� pierwotne zwierz�, kt�re wysz�o na �er; w oczach pali� mu si� dziki ogie�, jak gdyby ka�dy krok zbli�a� go do upatrzonej ofiary. Czasem zatrzymywa� si� i twarz jego przyciemnia� wyraz rozpaczy i l�ku, wida� by�o jednak, �e stara� si� zwalczy� zw�tpienie i powraca� do przerwanej w�dr�wki z westchnieniem podobnym do j�ku. II~ Ma�y Nasza tr�jka rozgrzana s�owami J�zefa Simona i uzbrojona w mentaln� wizj� obrazu, z kieszeniami napchanymi zdj�ciami portretu, rozsta�a si� wkr�tce. Ka�dy ruszy� w swoj� stron�. Piotr Marmont po�pieszy� do San Francisco, gdzie mia� zamiar odnale�� kogo�, kto mia� twarz podobn� do twarzy z portretu. Hubert Halsey pogna� do St. Louis z tak� szybko�ci�, na jak� by�o sta� ekspresy. A Silas Denny wynaj�� sobie konie i bryczk� i rozpocz�� powoln� w�dr�wk� wzd�u� rzeki Rio Grande. Gdy trafi� po drodze na jakie� miasteczko, to w knajpach i restauracjach, w kt�rych jada�, nigdy nie zapomina� wyj�� z kieszeni fotografii portretu i po�o�y� jej na widocznym miejscu na stole. Ka�dy kto na ni� rzuci� okiem, zatrzymywa� si�, by si� jej lepiej przyjrze�: by�o co� w tej twarzy o arystokratycznych rysach, w�adczych oczach i gorzko zaci�ni�tych ustach, co wzbudza�o og�lne zainteresowanie. Od czasu do czasu kto� zaczyna� rozmow� z Si Dennym na temat tej fotografii. W ka�dym mie�cie opowiada� inn� histori�. Fotografia tak powszechnie dzia�a�a na wyobra�ni�, �e rozmaici ludzie poznawali w niej kogo� znajomego. W przeci�gu sze�ciu dni Denny zosta� skierowany wielokrotnie na fa�szywy trop. Raz wprawdzie trafi� na cz�owieka, kt�ry z twarzy przypomina� �udz�co posta� na portrecie, ale mia� co najmniej trzydzie�ci lat, m�wi� jakim� ludowym hiszpa�skim narzeczem i stanowczo nie mia� ani kastylijskiego akcentu, ani odrobiny rozumu. Pomimo wszystko jednak Denny nie chcia� si� uda� do wielkiego miasta, w kt�rym mia�by okazj� zobaczenia setki razy wi�cej twarzy ni� tu, w ma�ych miasteczkach le��cych wzd�u� pustych szlak�w. Powiedzia� sobie, �e tylko dzi�ki wyj�tkowemu szcz�ciu mo�e znale�� to, czego szuka�. Wobec tego mog�o go to szcz�cie spotka� zar�wno w wiosce, gdzie si� krzy�uj� dwie szosy, jak i w wielkiej metropolii. Denny by� zdecydowanym fatalist�. W�drowa� tak przez dziesi�� dni, i dziesi�tego got�w by� zrezygnowa� ze swojej misji: wysi�ki okaza�y si� bezowocne. Tego wieczoru zatrzyma� si� w zakurzonej, sennej, nudnej mie�cinie po�o�onej niedaleko granicy. Ludno�� meksyka�ska by�a pi�� razy liczniejsza od ameryka�skiej, bielone domki by�y n�dzne i niskie. Tego popo�udnia z�apa�a Denny'ego niewielka burza piaskowa; skoro tylko dosta� si� do hotelu, zmy� z siebie kurz, wytrz�sn��, o ile si� da�o, piasek z ubrania i zszed� na kolacj�. P�no ju� by�o. Podano mu wystyg�y kawa� wieprzowiny, letnie kartofle; bia�a kawa by�a gorzka i s�aba, a obrzydliwa, zwarzona �mietanka och�odzi�a j� zupe�nie. Paskudne jedzenie pogorszy�o jeszcze bardziej humor naszego podr�nika. Fotografi�, jak zwykle, po�o�y� ko�o swego talerza. Ogarn�a go ch�tka podarcia jej i napisania kilku s��w do J�zefa Simona, posy�aj�cych jego i t� wstr�tn� robot� do diab�a. Naprzeciwko Denny'ego siedzia� przy ma�ym stoliku handlarz byd�em; sko�czy� kolacj�, wsta� od sto�u i skierowa� si� ku wyj�ciu. Przechodz�c ko�o Denny'ego zatrzyma� si� tak gwa�townie, �e a� brz�k�y ostrogi u but�w, i wlepi� wzrok w fotografi�. Wielka opalona �apa opar�a si� o stolik Denny'ego. - Czy pan jest mo�e przyjacielem Ma�ego? - spyta� g�os tworz�cy harmonijn� ca�o�� z �ap�. Denny spojrza� w rozgrzan� twarz m�wi�cego. - Mo�e - powiedzia� ch�odno. - A pan? - Ja nie - odpar� bardzo zdecydowanym tonem. - Ale je�li go pan zobaczy, to niech mu pan co� ode mnie powie. Silas Denny nie by� odpowiednio usposobiony do wys�uchiwania podobnej propozycji. Silne, gi�tkie musku�y ramion nabrzmia�y mu i utworzy�y twarde, ruchome w�z�y. - Zaczyna�em, przyjacielu, karier� od za�atwiania posy�ek, ale da�em temu pok�j dawno - odpar� niepokoj�co uprzejmym tonem. Gruby handlarz zrobi� si� purpurowy i w�ciek�o�� chwyci�a go za gard�o. Jego r�wnie� dosi�g�a burza piaskowa i malutkie ziarnka �wiru dra�ni�y ca�e jego cia�o. - Obcy cz�owieku - powiedzia� rozgniewanym g�osem - zdaje si�, �e m�g�bym ci� prosi� o zaniesienie Ma�emu czego�, o czym nie trzeba du�o gada�. Otrzyma�by� ten prezent ode mnie, a wida� by go by�o z daleka. Wyci�gn�� ogromn� pi��, Si Denny zrobi� si� r�wnie blady jak przeciwnik czerwony, a na twarzy jego osiad� wyraz zadumy. - Proponuj�, �eby�my wyszli na dw�r, tam b�dziemy mieli wi�cej miejsca do gadania. W takim ma�ym pokoju nie mog� swobodnie rozmawia�. Handlarz zgodzi� si� natychmiast. Wyszli na szerok�, ha�a�liw� ulic�, pe�n� bawi�cych si� dzieci. - Got�w? - zapyta� handlarz. - Czekam - odpar� Denny. Handlarz podni�s� rami�. Pi�� Denny'ego b�yskawicznym ruchem zada�a mu pot�ny cios w �ebra. Gruby jegomo�� usiad� nagle w pyle ulicznym i chwyci� si� r�kami za boki. Denny bardzo zamy�lony wr�ci� do hotelu, kr�c�c g�ow� i przeklinaj�c siebie. Wiedzia� dobrze, �e znalaz� wreszcie klucz do rozwi�zania sytuacji i �e okazj� t� zmarnowa�. Temu cz�owiekowi, kt�ry siedzia� obecnie w kurzu na ulicy, kiwaj�c si� z boku na bok i staraj�c si� z�apa� oddech, widocznie zdawa�o si�, �e zna cz�owieka z fotografii. Nawet go jako� nazwa�. W og�le ca�a ta sprawa by�a niesamowita. Posta� z portretu, wykwit wyobra�ni malarza, wciela�a si� wreszcie w �yw� istot�. Denny'emu wydawa�o si� to wszystko bardzo tajemnicze. Nie �mia� sobie samemu zadawa� pytania: o co tu w�a�ciwie chodzi? Dlaczego namalowanie tego obrazu tyle kosztowa�o? Je�eli nie by� to portret �yj�cego cz�owieka, dlaczego J�zef Simon tak bardzo pragn�� odnale�� kogo�, kto by�by do portretu podobny? A je�eli taki cz�owiek z krwi i ko�ci zostanie znaleziony, do jakich cel�w b�dzie u�yty? Te pytania zamkn�� Denny w g��binach swego m�zgu. Nienawidzi� bowiem rzeczy skomplikowanych i niesamowitych. By� cz�owiekiem zdecydowanie praktycznym. Wierzy� w to, �e wszystko na �wiecie mo�na sprawdzi� i wyt�umaczy�. Wszelkie abstrakcje nape�nia�y go wstr�tem. Osobi�cie mia� ma�� skal� wzrusze�: wierzy� mocno, �e ludzie m�wi�cy o przyja�ni mi�dzy m�czyznami i o mi�o�ci mi�dzy m�czyzn� a kobiet�, s� sko�czonymi hipokrytami. Wed�ug niego ludzie �enili si�, gdy chcieli mie� dobr� kuchark�, p�odzili dzieci z g�upoty, a gdy nadchodzi�a �mier�, to dobrzy i �li gnili wsp�lnie w ziemi, bez nagrody i bez kary. Post�puj�c konsekwentnie Si wymierza� sobie nagrody za �ycia. Wyzyskiwa� w pe�ni dzie� dzisiejszy, nie troszcz�c si� zbytnio o jutro. Nie mia� �adnych przyjaci� i nie pragn�� ich mie�; tajemnic� jego powodzenia by�o to, �e dzia�a� zawsze tylko na w�asn� r�k�. Nigdy nie podejmowa� si� zadania, kt�rego nie m�g�by wykona� do najdrobniejszego szczeg�u, bez niczyjej pomocy. Je�eli rozbija� kas� ogniotrwa��, to osobi�cie uk�ada� plan tego przedsi�wzi�cia, przekupywa� str�a, robi� "zup�", dawa� "strza�" i ucieka� nie po to, �eby si� skry� u kogo�, ale po to, by w��czy� si� samotnie, a� minie og�lne podniecenie. Doszed� tym sposobem do lat czterdziestu i cho� jego kariera z�oczy�cy trwa�a ju� od dwudziestu dwu lat, nie pokosztowa� nigdy wi�zienia. I nikt nie m�g� naprawd� powiedzie�, co w�a�ciwie przeskroba�. Otacza�a go g�sta mg�a podejrze�, ale �aden z tropi�cych go detektyw�w nie by� w stanie zarzuci� mu nic konkretnego. Nie powin�a mu si� dot�d ani razu noga i nikt nigdy nie cieszy� si� wraz z nim z jego z�owrogich i zwyci�skich poczyna�. Bawi�o go obserwowanie g�upoty i s�abo�ci spo�ecze�stwa, kt�rego dzi�ki z�o�liwo�ci losu by� cz�onkiem. Taki cz�owiek jak on musi pogardza� jawn� manifestacj� wszelkich wzrusze�, a przede wszystkim nienawidzi� wybuch�w gniewu. Rezultat jego obenych rozmy�la� by� nast�puj�cy: czu� si� upokorzony, �e uleg� odruchowi z�o�ci i nie cieszy�o go wcale pobicie handlarza. Chwilowa satysfakcja, kt�r� odczu�, gdy jego twarda pi�� dosi�g�a przeciwnika, nie wynagradza�a uczucia wstydu wywo�anego faktem, �e da� si� wci�gn�� w b�jk�. A poza tym awantura ta b�dzie go kosztowa�a ci�kie dolary, bo przecie� ten cz�owiek m�g� go zaprowadzi� prosto do celu. Wr�ci� wi�c do hotelu i siad� w ma�ym obdartym holu obok starszego jegomo�cia odzianego w obskurne ubranie, olbrzymie sombrero i pierwszorz�dnie zrobione buty; by� to najwidoczniej jaki� hodowca. - Kto to jest Ma�y? - spyta� Denny. - Jaki ma�y? - odpowiedziano mu pytaniem na pytanie. - No... Ma�y - uporczywie powt�rzy� Denny, nie chc�c straci� ostatniego p�omyka nadziei. Nieznany cz�owiek zmarszczy� brwi i przypatrywa� mu si� przez chwil� spode �ba. - Czy pan jest obcy w tych stronach? - Tak. - No to niech pan pos�ucha mojej dobrej rady i trzyma si� z daleka. Je�eli pan nawet s�ysza� o Ma�ym, to niech si� pan wi�cej o niego nie pyta. - Ale dlaczego? - Bo to nie przynosi szcz�cia. Ot i wszystko. - Powiedziawszy to, wsta� z krzes�a, przeszed� na drug� stron� pokoju, widocznie nie chcia� kontynuowa� rozmowy. Si Denny wsta� r�wnie�. Czu� podniecenie, ogarn�o go uczucie, �e za chwil� zrobi jakie� nies�ychane odkrycie. Ale wpierw musi si� koniecznie dowiedzie�, w jakim kierunku ma wszcz�� poszukiwania. Poszed� do w�a�ciciela hotelu. Gruby i uprzejmy jegomo�� mia� r�kawy od koszuli zawini�te a� do t�ustych �okci, poci� si� wszystkimi porami i u�miecha� do ca�ego �wiata. - Czy pan zna Ma�ego? - spyta� go Si Denny. U�miech zgas� na twarzy hotelarza. Rozejrza� si� trwo�nie doko�a i przekonawszy si�, �e nikt ich nie pods�uchuje, westchn�� z ulg�. - My�la�em, �e pan jest tu obcy - odpar� bardzo ch�odno. - Niech mnie diabli wezm�, je�eli kiedykolwiek przypuszcza�bym, �e pan zna Ma�ego. - To ja pana pytam o niego. - Cho�by mnie pan pyta� ca�y dzie� i ca�� noc, to i tak pan si� niczego nie dowie - odpar� grubas rezolutnie. - Ma�y to jest Ma�y. Ja si� nie wtr�cam do jego spraw ani on do moich. I koniec na tym. Do�� ju� tego gadania. Dobry wiecz�r, Karolu, mam dla ciebie nowiny. Skin�� na wchodz�cego do pokoju m�czyzn�, a Denny wobec tak zdecydowanego stanowiska zmuszony by� skapitulowa�. Odszed� kilka krok�w i pogr��y� si� w my�lach. Widzia�, �e w�a�ciciel hotelu i Karol m�wili co� szybko i po cichu, nie spuszczaj�c z niego oka. Wida� by�o, �e dzi�ki zadanym pytaniom sta� si� tematem ich rozmowy. W ko�cu Si Denny wyszed� zn�w na ulic�. - Czy macie tu w mie�cie szeryfa? - spyta� pierwszego spotkanego przechodnia. Musia� powt�rzy� pytanie po hiszpa�sku, wreszcie wskazano mu bielony budynek, troch� wi�kszy od innych domk�w. By�a to rezydencja szeryfa. Przedstawiciel prawa by� podobno w domu. Powolnym krokiem skierowa� si� Denny ku domowi szeryfa; by� bardzo zamy�lony. Wiatr usta�, ale powietrze pe�ne by�o nieuchwytnego, leciutkiego kurzu pustyni, a ponad tym tumanem �wieci�y blade, nik�e, ma�e gwiazdeczki. Zapuka� do drzwi szeryfa. Godna ta osobisto�� natychmiast przysz�a na jego wezwanie. - Czy pan jest szeryfem? - spyta� Denny. Szeryf skin�� milcz�co g�ow� i wyszed� przed dom. By� to wysoki, szczup�y, dobrze zbudowany cz�owiek, jego krok, oczy, zdecydowany g�os znamionowa�y energiczne, ruchliwe usposobienie. Patrzy� zawsze prosto w oczy tego, z kim rozmawia� jak gdyby badaj�c mu serce do dna. Si Denny zrozumia�, �e ma przed sob� prawdziwego m�czyzn�. - Czy sta�o si� co� z�ego? - spyta� szeryf. - Przyszed�em prosi� o pewne informacje. - Pytajcie si�. Powiem wszystko, co tylko b�d� wiedzia�. Wszystko pr�cz ceny tequili - roze�mia� si�. - Chcia�em si� dowiedzie� czego� o Ma�ym. Szeryf drgn�� i zmarszczy� brwi. - Kto pana przys�a� z tym pytaniem do mnie? - wyszepta� zduszonym g�osem. - A c� w tym z�ego? Potok przekle�stw wyrwa� si� z surowych ust przedstawiciela prawa. - Zamkn� kilku tych drab�w w pace, to si� oducz� dowcipkowa�. - Poka��, �e ze mn� nie ma �art�w! - rycza�. - A przede wszystkim zamkn� pana. - A c� ja zrobi�em z�ego? - zapyta� zdumiony Denny. - Zak��ca pan spok�j publiczny, chce pan wznieci� zamieszki w mie�cie. Ale nie tylko panu poka��, kto tu rz�dzi! Panuje tu porz�dek i prawo! Denny przeprasza� go po�piesznie. - Kto pana tu przys�a�? - grzmia� za odchodz�cym Dennym. - W�a�ciciel hotelu. Nie m�g� si� powstrzyma� od powiedzenia prawdy. - Niech go piek�o poch�onie! Sk�r� zedr�! - wrzeszcza� szeryf. III~ Na tropie Raz jeszcze znalaz� si� Denny na ulicy i opar�szy si� o mur jakiego� domu, stara� si� zsumowa� to, co s�ysza� i widzia�. A wszystko by�o nies�ychanie dziwne, znacznie dziwniejsze ni� epizod z J�zefem Simonem, kt�ry chcia� znale�� �ywy model fikcyjnego portretu. A mo�e Ma�y to jakie� um�wione s�owo oznaczaj�ce epidemi� lub trucizn�, co�, czego si� wszyscy boj� i czego wszyscy nienawidz�? Szed� tak rozmy�laj�c wzd�u� ulicy i oddala� si� coraz bardziej od hotelu. Kilku kowboj�w jad�cych na r�czych koniach wy�oni�o si� z ciemno�ci i wpad�o do miasta z radosnym wrzaskiem. Powiewali kapeluszami, wydawali weso�e okrzyki i gonili si� zajadle. Chodzi�o chyba o to, kto pierwszy dopadnie do hotelu i dorwie si� do oczekuj�cej tam tajemniczej nagrody. Si Denny by� tak pogr��ony w rozwi�zywaniu swojej zagadki, �e nie zwraca� na nich wcale uwagi, a do uszu jego dochodzi�y tylko niejasne d�wi�ki. Nagle jaki� g�os wrzasn�� tu� przed nim: Ja jestem Ma�y. Odwr�ci� si� zdumiony, uradowany, troch� przera�ony. Na �rodku ulicy sta� rudy ch�opczyk otoczony meksyka�skimi �obuzami i kilkoma ma�ymi, opalonymi Amerykanami. - Ja jestem Ma�y - pisn�� znowu. - Go�cie mnie. P�ki mnie nie z�apiecie, ja b�d� Ma�ym. Rzucili si� za nim, kwicz�c z rado�ci, zadowoleni, �e by�o ich tylu, ale rudy malec przelecia� mi�dzy nimi jak pi�ka przez zepsut� bramk�. Wywija� si� im i wykr�ca�. Kto� wpad� na niego, s�ycha� by�o uderzenie twardej pi�stki o czyje� cia�o - j�k b�lu i rudy sta� ju� wolny po drugiej stronie t�umu. - Ja jestem Ma�y. Nie mo�ecie mnie z�apa�. Ja jestem Ma�y. Wyj�c z w�ciek�o�ci i przej�cia p�dzili za nim. Ucieka�, ile mia� si� w nogach. Jak li�� gnany wiatrem wymyka� si� r�kom chc�cym go pochwyci�. Wreszcie otoczyli go; szar�owa� i przebi� si�. P�c, p�c. Pi�ci� utorowa� sobie drog� i zn�w si� wydosta�, zanosz�c si� �miechem. Zm�g� go jednak los. Denny wyci�gn�� d�ugie rami� i jego mocna d�o� schwyci�a dziecko za kark. "Co�" podnios�o rudego ch�opczyka; znalaz� si� pod pach� Denny'ego. T�um malc�w otoczy� ich, krzycz�c ze z�o�ci i domagaj�c si� je�ca. - Pu�� mnie, pu�� - wrzeszcza� ch�opczyk. - Co chcesz zrobi�? - Chc� ich nabi� po g�bach. - Zostawcie go - warkn�� Si Denny. G�os jego wzbudzi� strach i rozp�dzi� dzieci. Uciek�y i zbi�y si� w kupk� opodal, podnosz�c tumany kurzu bosymi stopami, przera�one, zdumione, ale maj�ce nadziej�, �e uda im si� jeszcze zem�ci� na dr�czycielu. Denny posadzi� swoj� zdobycz na wal�cym si� murze. - No co, diab�a chcia�e� z�apa� za ogon? - Mo�e tak, a mo�e nie - odpar� rudy. - A ty wiesz, kim ja jestem? - Ani, ani. I gwi�d�� sobie na to. - Jestem nowym pomocnikiem szeryfa. - K�amstwo. Joe Belcher nigdy nie naznaczy�by takiego jak ty. - Dlaczego, gadzino? - Bo pan jest za wysoki. Nie przejecha�by pan przez te tunele. Denny u�miechn�� si�, rozbawiony sprytnymi odpowiedziami. - Jak si� nazywa twoja mama? - spyta�. - Nie wiem. - A jak si� nazywa tw�j ojciec? - Nie wiem. - A kt� si� tob� opiekuje? - Nie potrzebuj� �adnej opieki. - Nie potrzebujesz, naprawd�? - Naprawd�. - A jak si� nazywasz? - Jak pan chce. - Na przyk�ad? - Rudy. Albo: ty. - Nie masz innego nazwiska? - A to nie wystarczy? - Wystarczy. Kto to jest ten Ma�y, o kt�rym opowiada�e� kolegom? Ch�opczyk otworzy� buzi�. - Pan naprawd� nie wie? - Pytam si�, synku, ciebie. Niech ci� nic wi�cej nie obchodzi. - A ja jestem w og�le zm�czony jak pies, a szczeg�lnie tym wiecznym gadaniem o Ma�ym. Si Denny uj�� r�ce ch�opca. Rudy broni� si� w�ciekle, a� dziwne by�o, sk�d si� bierze tyle si�y w tak ma�ej osobie. Ale wielkie d�onie Denny'go dzia�a�y jak �ruby i ramiona ma�ego wykr�ca�y si� ku ty�owi. Obie pi�stki znalaz�y si� na plecach i powoli, powoli podje�d�a�y ku �opatkom. - B�dziesz teraz gada� szczeniaku? - Nie - wyrwa�o si� z bladych warg i zaci�ni�tych z�b�w Rudego. - A teraz? - Nie. Niech ci� diabli wezm�, niech... Si Denny rozlu�ni� u�cisk. - Byczy z ciebie ch�op - powiedzia�. W g�osie jego nie by�o zachwytu; konstatowa� po prostu fakt. - Chcia�bym by� cho� po�ow� taki du�y jak pan. - A po co? - Rozdar�bym pana wp� i kiszki bym wypru�. Si Denny roze�mia� si�. Czu�, jak cia�o dziecka dr�y z napi�cia. Za kilka lat b�dzie z niego bojowy kogucik! Wyj�� z kieszeni scyzoryk. Cudowny, prze�liczny scyzoryk z per�owej masy, o pi�ciu ostrzach z najlepszej stali. Na otwartej d�oni podsun�� go dziecku. Rudy przesta� dr�e� i wi� si�; znieruchomia�. - Ojej! - zawo�a� ch�opczyk. - Patrz - m�wi� Si Denny. Otworzy� scyzoryk, g��wne ostrze mia�o trzy i p� cala d�ugo�ci. Podni�s� kawa� drewna i przebi� je. - Ojej! - zachwyca� si� Rudy. - To nie koniec. Patrz. By�o jeszcze d�uto i pilnik, korkoci�g i nawet ma�e no�yczki. - Trzymaj. Rudy wyci�gn�� dr��ce d�onie. - Dzi�kuj�. Na pewno go nie upuszcz�. Trzyma� go obur�cz. Nie �mia� si� ruszy� z obawy, �e si� rozchwieje to cudowne zjawisko, z�uda, wabi�ca oko pi�ciokrotnym pi�knem. - W ca�ym mie�cie nie ma takiego no�a - szepn��. - W og�le na ca�ym �wiecie nie ma takiego - potwierdzi� Si Denny. - S�uchaj, Rudy, ten n� nale�y do ciebie. - Co? - M�wi�, �e ten n� nale�y do ciebie. Rudy zadr�a�. - Dobrze - odpar� cierpko. - Znam si� na �artach. Si Denny wzi�� scyzoryk, zamkn�� ostrza i w�o�y� go do kieszeni ch�opca. Potem wzi�� go zn�w za kark i zdj�� z muru. - Jeste� wolny. N� jest tw�j. Mo�esz sobie i��. Rudy znik� w mroku wieczornym. Ale Si Denny zna� si� nie tylko na m�czyznach i kobietach, zna� te� dzieci. Nie ruszy� si� przeto z miejsca. Po chwili z ciemno�ci wynurzy�a si� g�owa ch�opca. Zacz�� kr��y� wko�o Si Denny'ego, trzymaj�c si� jednak w przyzwoitej odleg�o�ci. - Sk�d pan wiedzia�, �e ja wr�c�? - Bo znam si� na zuchach. - Pan mi wykr�ci� r�ce, to by�o obrzydliwie z pana strony. - Dlatego ofiarowa�em ci scyzoryk. Rudy zbli�y� si�. - To mi�dzy nami kwita? - Tak. - Nic panu nie jestem winien? - Nic. - I n� jest m�j? - Tw�j. Cisza. Denny raczej czu� ni� widzia�, �e oczy Rudego rozszerzaj� si� i wpijaj� w niego. - Pan by si� chcia� pewnie czego� dowiedzie� o Ma�ym - odezwa� si� wreszcie. - Tak. - Bardzo mi przykro. Nigdy go nie widzia�em. I tu w mie�cie, zdaje si�, nikt go nie widzia�. - Opr�cz szeryfa? - TAk. Szeryf go widzia� - zachichota� ch�opak. - My�l�, �e szeryf niepr�dko zapomni ten dzie�, w kt�rym spotka� Ma�ego. Jeff Hitchins te� go widzia�. - Czy Hitchins to taki gruby ch�op z czerwon� g�b�? - On, on. Wygl�da zawsze tak, jakby by� w�ciek�y i naprawd� jest w�ciek�y. - A co ty wiesz o Ma�ym? - Gdzie on si� kr�ci? W pobli�u miasta? - Rany boskie, nie! On si� wsz�dzie kr�ci. - Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzie�. - �e on mieszka wsz�dzie. - Nie ma domu? - Jego ko�, to jego dom. - Aha! - szepn�� Denny. - To jaki� zbrodniarz. - Nic pan nie rozumie. On nie jest zbrodniarzem. - To czemu nie siedzi na miejscu? - Bo nie ma miejsca, kt�re by�oby do�� dobre dla niego. - A to na pewno nie jest jaki� �otr? - Nie wiem. Nikt nie mo�e dowie�� nic Ma�emu. Na to jest za chytry. Si Denny zamy�li� si� g��boko. Cz�owiek, kt�rego szuka� i na kt�rego �lad wpad�, znik� mu przed oczami jak b��dny ognik. W tej duchowej rozterce przypomnia� sobie, �e do tego, czego nie mo�e obj�� umys� doros�ego cz�owieka, potrzebny jest umys� dziecka, umys� wielkiej prostoty. - Synku, zr�b mi jedn� �ask�. - Owszem. Co pan tylko chce - Rudy zrobi� bardzo powa�n� min� i czeka�. - Mam wielki k�opot. - O co chodzi? - Chcia�bym zobaczy� Ma�ego. Ch�opak zagwizda�. - Niech si� pan lepiej rozmy�li. - Ja musz� si� z nim spotka�. - No to niech go pan zaprosi do miasta - poradzi� Rudy. - A kt� mu zaniesie zaproszenie? - Nie wiem. On si� jako� dowie. TAki ju� jest. Wszystko wie. Mo�e wie ju�, o czym w tej chwili rozmawiamy? Z nim to nigdy nic nie wiadomo. Jest jednocze�nie wsz�dzie i nigdzie - westchn�� i z g��bokim podziwem pokiwa� g�ow�. - Co by go mog�o zmusi� do przyjazdu do miasta? - To trudne pytanie. Widzi pan, jego nie mo�na zmusi�. - A co on najbardziej lubi? - Bi� si� - pad�a b�yskawiczna odpowied�. - TAki z niego zabijaka? - No chyba, jeszcze jaki? - Na rewolwery? - Na rewolwery, strzelby, no�e. Nie ma rzeczy, kt�rej by nie potrafi�! On rzuca no�em dalej i mocniej ni� Indianin, je�dzi konno na ka�dym bydl�ciu, co ma cztery nogi, a bi� si� b�dzie z panem na go�e pi�ci lub na kije - jak pan woli. - Lubi zabija�? - Nie. On nie potrzebuje zabija�. - Co chcesz przez to powiedzie�? - Nie potrzebuje mordowa� ludzi. Bije si� po to, �eby tym, kt�rzy my�l�, �e mog� mu dor�wna�, odesz�a od tego ochota. - Rozumiem. Wi�c jak go mam sprowadzi� do miasta? Ch�opak zastanowi� si� przez chwil�. - Musi pan zaryzykowa�... - Ryzykowa�em ju� w �yciu nieraz - u�miechn�� si� blado Denny. - To niech pan zacznie opowiada�, �e pan tu siedzi i czeka na Ma�ego, a je�li on jest m�czyzn�, a nie bab�, to si� zjawi, a jak si� zjawi, to pan mu zada bobu. Niech pan to komu� opowie. - Opowiem tobie. Czy to wystarczy? - Oczywi�cie. Ja to ju� jako� urz�dz�. - No to w takim razie sprawa za�atwiona. - Do widzenia i wszystkiego najlepszego. Niech si� pan mocno trzyma. Rudy znikn�� w sobie tylko w�a�ciwy spos�b. M�czyzna zn�w zacz�� si� przechadza� po ulicach i rozmy�la� nad zdarzeniami ostatnich dni. Cho� nie lubi� si� rozczula�, zachowa� jednak zdolno�� zachwycania si� objawami geniuszu, pod jak�kolwiek wyst�powa�by postaci�. Rudy odznacza� si� du�� inteligencj�. Stara� si� wi�c oceni� mo�liwo�ci �yciowe doros�ego Rudego, za pomoc� mno�enia wrodzonych cech dziecka przez dojrza�o�� m�sk�. Potem w��czy� si� d�u�szy czas po ulicach, zapomnia� o troskach, pozwoli� widokom miasta trafi� do swojej �wiadomo�ci i w ko�cu pow�drowa� w kierunku hotelu. W przedpokoju hotelowym natkn�� si� na Hitchinsa, owego handlarza byd�em. Ju� nie zdradza� �adnym gestem nieprzyjaznego nastawienia wobec Denny'ego. Wr�cz przeciwnie. Gapi� si� na niego oczami pe�nymi podziwu. Po chwili obr�ci� si� i szepn�� co� s�siadowi. S�siad te� zacz�� si� gapi� i w mgnieniu oka wszyscy znajduj�cy si� w pokoju m�czy�ni patrzyli z nie ukrywanym zachwytem na Denny'ego. Nie by�o w�tpliwo�ci. Rudy wywi�za� si� ju� ze swego zadania: zrobi� z niego bohatera. Zreszt� dla mieszka�c�w tego miasta wystarcza�o, �e kto� wzywa Ma�ego na pojedynek, a ju� w ich oczach by� kim� niezwyk�ym. Si Denny znajdowa� si� w swoim pokoju od dziesi�ciu zaledwie minut, gdy pos�ysza� szybkie kroki na korytarzu i pukanie. Ostro�nie uchyli� drzwi, spodziewaj�c si� troch�, �e zetknie si� na progu z Ma�ym. By� to jednak tylko szeryf. Dysza� z po�piechu. - Nie mia�em poj�cia, o co panu chodzi - m�wi� szybko. - Naturalnie, gdybym si� by� domy�li�, �e pan si� dlatego pyta... Oczywi�cie, ja nie powinienem nic wiedzie� o tym, �e pan ma zamiar zak��ci� spok�j publiczny walcz�c z Ma�ym. Ale nie mog� si� powstrzyma� i musz� panu powiedzie�, jak bardzo podziwiam pa�sk� odwag�. Je�eli si� panu nie uda, ponios� koszty pa�skiego pogrzebu. Dziwaczna ta przemowa bynajmniej nie uspokoi�a Denny'ego. - Niech mi pan wyt�umaczy - g�os jego brzmia� ostro - dlaczego wszyscy nienawidz� Ma�ego? - A dlaczego pan ma z nim na pie�ku? - Ja to co innego. Ale wi�kszo�� z was nie zna go nawet i nie wie, jak on wygl�da. - W�a�nie dlatego. W og�le ludzie nie lubi� tego, czego nie mog� zrozumie�. - By� mo�e. Jak pan my�li, ile Ma�y ma lat? - Nie wiem. Mo�e dwadzie�cia. Mo�e dwadzie�cia pi��. By� to w�a�nie wiek wymagany przez J�zefa Simona; rozgrza�o si� serce Denny'ego. Na t� stawk� stawia� �ycie, ale czu�, �e je�eli mu si� uda, zadowoli w pe�ni Simona. Po�o�y� si� spa�, a w snach jego pe�no by�o strasznych bitew, strzelb skierowanych prosto w pier�, wyzwa� do pojedynk�w. Obudzi� go charakterystyczny trzask zapalanej zapa�ki. Usiad� na ��ku; kto� zapala� jego lamp�, nak�ada� klosz. W pokoju zrobi�o si� jasno. Denny z�apa� za rewolwer, kt�ry przed za�ni�ciem po�o�y� obok siebie. Rewolwer wyda� mu si� dziwnie lekki. W chwili gdy go trzyma� w r�ku, zza lampy wysun�a si� posta� z portretu. Cz�owiek identyczny z tamtym z obrazu, jakby wyszed� z jego ram i sta� teraz przed nim. Szczup�a, pi�kna twarz, �mia�e oczy, w�ska, energiczna dolna szcz�ka. Wszystkie szczeg�y takie jak na fotografii. Istnia�a tylko jedna drobna r�nica, m�czyzna na portrecie mia� na policzku pod prawym okiem drobne znami�, jaki� znak rodzinny - tego si� jednak nie mo�na by�o spodziewa�. - Rewolwer jest pusty - powiedzia� Ma�y wskazuj�c na pod�og�. Si Denny zobaczy� le��cych sze�� naboi i zaraz zrozumia� dziwn� lekko�� rewolweru. - S�dzi�em, �e lepiej b�dzie przed tym troch� pogada� - m�wi� Ma�y. - Nie wiedzia�em, �e pan w ten spos�b zareaguje. - �le pana poinformowano - m�wi� Ma�y oboj�tnym g�osem. - Zanim kogo� zabij�, lubi� wiedzie�, kim on jest. - To pan ma zamiar mnie zabi�? - Naturalnie, i to zanim zrobi si� jasno. Ale nie potrzebujemy si� �pieszy�. - S�dzi�em, �e pan woli preparowa� kandydat�w do szpitala ni� do grobu. - Rzeczywi�cie, zabi� kogo�, to rzecz powa�na - odpar� Ma�y. - Zwykle nie mog� sobie na to pozwoli�. Je�eli si� zabije kogo� w otwartej walce rewolwerem, duch jego cz�sto wraca na ziemi� i z kolei zabija za pomoc� sznura. Staram si� nigdy o tym nie zapomina�. M�wi� wolno, ironicznie i nie spuszcza� z Denny'ego dziwnego, pozbawionego ludzkiego wyrazu wzroku. Denny czu�, �e mu si� zimno robi. - Ale z panem nic nie ryzykuj� - ci�gn�� dalej Ma�y. - Bardzo mi przyjemnie - odpar� Denny. - A sk�d pan wie, �e jestem inny ni� reszta ludzi? Ma�y u�miechn�� si� z�owrogo, b�ysn�y z�by i oczy. - Pan tu przyjecha� i zacz�� opowiada�, �e chce si� bi� ze mn�. To m�wi samo za siebie. Zreszt� pan jest z�oczy�c�. Jak ja pana zabij�, a oni pana znajd�, to si� tylko uciesz�, �e nasta� pa�ski koniec. - To pan mnie zna? - S�ysza�em o panu. - Poniewa� zanosi si� na to, �e nie b�d� ju� z nikim w �yciu rozmawia�, niech mi pan powie jedn� rzecz: kto panu doni�s� o mnie? - Nikt. - Naprawd�? - Naprawd�. Widzia�em pana z Rudym i s�ysza�em ka�de s�owo, kt�re pan m�wi� do niego. - Jak pan to m�g� zrobi�? - Sta�em z drugiej strony muru. Si Denny'emu a� dech zapar�o. Nie wierzy� ani w jedno s�owo tego t�umaczenia, a jednak by�o to naprawd� niesamowite. Fakt, �e rozmawiaj�c z Rudym nie pomy�la� o tym, �e nale�a�o zajrze� za mur. Dwunastu m�czyzn mog�o si� tam �atwo ukry� i pods�uchiwa�. Przywo�a� na pomoc ca�� swoj� odwag�, cho� w g��bi serca pragn��, �eby ziemia poch�on�a i Simona, i ca�� t� portretow� imprez�. - Prosz� mi powiedzie� jeszcze co�: czy pan m�wi po hiszpa�sku? Ma�y natychmiast zacz�� rozmawia� swobodnie tym pi�knym j�zykiem. - Mam wra�enie, �e opanowa�em w zupe�no�ci ducha tej mowy - wyrazi� si� skromnie najczystszym kastylijskim akcentem. - W takim razie przyda mi si� pan. - Pan si� myli. Do niczego si� nie przydam. I nie mam zamiaru towarzyszy� panu w tej podr�y, w kt�r� pan si� wkr�tce wybiezre. - M�wi� panu, �e nie przyjecha�em tu, by si� bi�. - Bardzo mi przykro - odpar� Ma�y i na ustach jego zjawi� si� zn�w ten sam, nies�ychanie okrutny u�miech. Dreszcz przera�enia wstrz�sn�� Dennym. Umia� ludzi przekonywa� i kierowa� nimi. Dot�d nigdy si� ich nie ba�, ale ten m�odzieniaszek mia� w sobie co� nieludzkiego. Nale�a� do jakiej� nieznanej kategorii istot. Kroplisty pot wyst�pi� na czo�o Denny'ego, ale m�wi� dalej spokojnie. - Nic pan nie rozumie. Zaraz panu wszystko wyt�umacz�. Ma�y rozsiad� si� wygodnie na krze�le i zacz�� si� hu�ta�. - Dobrze - powiedzia� weso�o. - Pan chce mnie przekupi�. Wys�ucham pa�skiej oferty. - Chodzi o tak� sum� pieni�dzy, jakiej pan w og�le nigdy w �yciu nie widzia�. - Pieni�dze? To co mam, wystarcza na moje potrzeby. Nie potrzebuj� wi�cej. Za pa�skie �ycie musi mi pan ofiarowa� co� wi�cej. - Mog� to zrobi�. Je�li pan p�jdzie ze mn�, czeka pana nadzwyczajna przygoda. - Ma�y zawaha� si� przez chwil�, a� wreszcie kiwn�� g�ow� przecz�co. - Przyg�d mam pod dostatkiem. I bawi� si� znakomicie. W piersiach Denny'ego serce zamar�o przez kr�ciutk� chwil�; nie zrezygonowa� jeszcze. Po raz ostatni rzuci� ko�ci w tej grze, w kt�rej chodzi�o o �ycie. - Ofiarowuj� panu mo�liwo�� walki z takimi niebezpiecze�stwami, z jakimi nie styka� si� nikt dot�d. Za t� cen� kupi� pana. Ma�y przesta� si� hu�ta�, wzruszy� ramionami. Oczy jego nabra�y rozmarzonego wyrazu. Westchn�� i spojrza� na Denny'ego �agodnie i z ciekawo�ci�. - Niech mi pan powie, o co chodzi - poprosi� cicho. IV~ Rado�� Simona El Paso nie wyda�o si� J�zefowi Simonowi stosown� miejscowo�ci� na rendez_vous. Denny dosta� na sw�j d�ugi i przemy�lnie szyfrowany telegram odpowied� ustalaj�c� miejsce spotkania w jakim� wal�cym si� sza�asie u podn�a Diabelskich G�r. Tam si� te� zjawi� o wyznaczonej godzinie. Zasta� ju� Halseya i Marmonta, mocno zdeprymowanych. Wsp�lnicy widz�c, �e zeskakuje z siod�a i wchodzi do sza�asu sam, powitali go sardonicznymi u�miechami. - Gdzie� jest ten wcielony diabe�? - spyta� Marmont. - Ju�, ju� mia�em schwyta� w sid�a kogo�, kto tak �udz�co przypomina� tego diab�a na portrecie, �e sam malarz by�by przekonany, �e to jego dzie�o o�y�o i chodzi, a� wtem dostaj� telegram od Simona. - Ja by�em jeszcze bli�szy celu - westchn�� Halsey. - Kupi�em ju� dwa bilety i wybiera�em si� na dworzec, gdy mnie z�apa� Simonowy telegram. S�ysz�c to Denny u�miecha� si� ironicznie i winszowa� im powodzenia. - Ale gdzie� jest ten, kt�rego obieca�e� przywie��? - spyta� Marmont. - Mam nadziej�, �e jest ju� w drodze - odpar� Denny. - Zaryzykowa�e�? - Marmont dobrze go nazwa� - odpowiedzia� Denny. - To jest wcielony diabe�. Obieca�, �e przyjedzie. Wi�cej nie uda�o mi si� wym�c. Nie mo�na podpisywa� kontrakt�w z diab�em. Zamilk�. Nie chcia� niczego wi�cej zdradza�. A tymczasem J�zef Simon spieszy� z ca�ych si� na miejsce spotkania; nie znaczy�o to jednak, �eby posuwa� si� szybko naprz�d. Marny by� z niego je�dziec i czu� si� dotkliwie roztrz�siony uci��liw� podr�, ka�da kosteczka jego chudego cia�a protestowa�a przeciw pr�dkiej je�dzie. Pomimo to zaciska� z�by i jecha� k�usem, z oczami utkwionymi w dal z takim wyrazem napi�cia, niepokoju i oczekiwania, jak gdyby chcia� przybli�y� do siebie pasmo Diabelskich G�r. W ko�cu g�ry zbli�y�y si�, ale do celu podr�y pozostawa�o jeszcze kilka op�tanych mil. Simon by� ju� na wp� przytomny. Zza krzaku wyjrza� kujot, spod kopyt ko�skich zerwa� si� kr�lik, dzikie zwierz�tka wiedzione nieomylnym instynktem wiedzia�y, �e na tym pustkowiu zjawi� si� cz�owiek �lepy, kt�ry nie zagra�a ich �yciu. Wje�d�a� w�a�nie na niewielki pag�rek, gdy us�ysza� za sob� stuk kopyt ko�skich. Obr�ci� si� przera�ony i zobaczy� m�odzie�ca lat dwudziestu lub dwudziestu pi�ciu, swobodnie siedz�cego na pi�knym czarnym koniu. Spod szerokiego ronda sombrera wyjrza�a twarz z portretu. J�zef Simon krzykn�� przera�liwie i podni�s� r�ce do g�ry ruchem pe�nym podziwu, przera�enia i zachwytu jak gdyby w tym nag�ym wcieleniu jego marzenia by�o co� niesamowitego. - Dobry B�g przywi�d� pana do mnie - wo�a� Simon, przyciskaj�c r�ce do piersi. - Jemu wi�c sk�adam dzi�ki. - Podzi�kuj pan Denny'emu - odpar� Ma�y, podje�d�aj�c blisko i �ci�gaj�c uzd� wielkiego czarnego konia. Poprawi� si� na siodle i spojrza� na Simona po swojemu, nies�ychanie arogancko i wyzywaj�co. Ten spos�b bycia zdawa� si� nape�nia� Simona niewypowiedzian� rado�ci�, nie m�g� m�wi� ze wzruszenia, kiwa� wi�c tylko g�ow� uszcz�liwiony. - Panie V~er~eal, takie spotkania s� udzia�em losu, nie cz�owieka. - Nie nazywam si� V~er~eal - odpar� ch�odno Ma�y. - Doprawdy? - Simon by� zdumiony. - Doprawdy? No, mo�e by�, �e nie. - Wpatrzy� si� uwa�niej w ocienion� szerokim kapeluszem twarz m�odzie�ca. - Nazywam si� J�zef Simon. Czy mog� spyta� o pa�skie nazwisko? Simon m�wi� po hiszpa�sku i Ma�y odpowiada� mu w tym samym j�zyku. - Mnie nazywaj� Ma�y. To w zupe�no�ci wystarcza. A teraz niech mi pan powie, czego pan ode mnie chce. - Nie mo�na mie� poj�cia o wilku, je�li si� go widzi w klatce, o nied�wiedziu za kratami zoologicznego ogrodu ani o psie, o ile si� go widuje w pokoju. Amerykanie zachowuj� si� jak b�azny w Pary�u, a jak os�y w Londynie. Ludzie na obczy�nie s� jak ryby bez wody. A c� dopiero Meksykanie?! W og�le nie powinni m�wi� po angielsku. Potrzebuj� j�zyka p�ynnego jak woda. Musz� znajdowa� si� w otoczeniu ludzi, kt�rych nadmierna gestykulacja nie �mieszy. Zreszt� wi�kszo�� Meksykan�w w Stanach to plebs. Nie reprezentuj� oni Meksyku, tak jak normandzki ch�op nie mo�e da� swym zachowaniem poj�cia o wyrafinowanej kulturze pary�anina. Pan musi wiedzie�, �e cho� Rio Grande jest tylko b�otnist� rzeczu�k�, jednak stanowi jedn� z najznamienitszych granic �wiata. Wa�no�ci tej granicy nie mo�na mierzy� jej rozmiarami. El Paso, le��ce na p�noc od niej, jest r�wnie "moderne" jak ka�de inne ameryka�skie miasto po�o�one po drugiej stronie wody. Inarez �pi w atmosferze g��bokiego �redniowiecza. Pan mo�e mi na to odpowiedzie�, �e nasza epoka nie nadaje si� specjalnie do drzemki, ale Meksyk ma sw�j specyficzny wdzi�k. Wielu ludzi nie poznaje si� na nim. Ale pan si� pozna. Pan ma dosy� rozumu, by poj�� szereg rzeczy, kt�rych g�upcy nie s� w stanie dojrze�. Jednym s�owem: nie tu miejsce na odczyt o geografii i obyczajach meksyka�skich, ale to wszystko, co dot�d powiedzia�em, doprowadza nas poma�u do celu. Pan czyta� troch� historycznych ksi��ek? - spyta� nagle przypatruj�c si� Ma�emu z ukosa. - Troch� czyta�em - odpowiedzia� Ma�y oboj�tnie, bez cienia zainteresowania czy zarozumia�o�ci. - Jak pan sobie wyobra�a miasto w �rednich wiekach? - Zamek na g�rze i tul�ca si� u jego st�p osada. - Ot� to w�a�nie... $'a propos jak mam si� do pana zwraca�? Ma�y zastanowi� si� chwil�, jak gdyby to zwyk�e pytanie mia�o wielk� wag�. - Mo�e mnie pan nazywa� Janem Jonesem - odpar� wreszcie. - Pan nale�y do licznej i znakomitej rodziny. - Oczy Simona b�ysn�y ironicznie. Ma�y, czyli Jan Jones wzruszy� ramionami i nie raczy� nawet spojrze� na towarzysza. - Powr��my wi�c, panie Jones, do naszej historyjki - ci�gn�� dalej Simon. - Pa�skie poj�cie o �redniowiecznych miastach zgadza si� z moim. Niech pan sobie teraz wyobrazi miasto San Triste w Meksyku. Liczy ono dziesi�� do dwunastu tysi�cy mieszka�c�w. W por�wnaniu z innymi meksyka�skimi miastami, nawet biedota w San Triste nie jest prawdziwie biedna, a ludzie bogaci maj� naprawd� pieni�dze. Du�o tam starych rod�w, w kt�rych p�ynie hiszpa�ska krew, a wszyscy oni: i bogaci, i biedni, i drobni mieszczanie, i ca�e San Triste jeszcze dwana�cie lat temu skupi�o si� pokornie ko�o jednego nazwiska: V~er~eal. Jan Jones spojrza� badawczo na m�wi�cego i spotka� r�wnie� badawcze spojrzenie utkwione w sobie. Milczeli przez chwil�. - Co za dziwne zjawisko - odezwa� si� wreszcie Jones, ziewaj�c. - Bardzo dziwne. To niezmiernie stara rodzina. Jakich odleg�ych czas�w si�gaj� ich rodowody w Hiszpanii, tego nie wiem, w ka�dym razie w epoce odkrycia Ameryki byli tam ju� znani. Jaki� V~er~eal przyjecha� z Cortezem. Wyr�ni� si� bohaterskimi czynami, a przede wszystkim wybitnym udzia�em w bitwie o miasto Meksyk. Podczas ostatniego, d�ugiego obl�enia, w kt�rym zdobywano to miasto, ulica po ulicy i wyspa po wyspie, a Indian wybijano dziesi�tkami tysi�cy, niczyj miecz nie pokry� si� obficiej purpur� krwi ni� miecz V~er~eala! Oczywi�cie tak jak i inni konkwistadorzy zosta� odpowiednio wynagrodzony. Ale r�ni� si� od nich jednym: podczas gdy inni wydawali rozrzutnie to, co zarobili, V~er~eal umia� ci�gn�� zyski z tego, co dosta�. Dorobi� si� du�ego maj�tku. Po sko�czonym podboju Meksyku przeni�s� swoje dobra w okolic� San Triste. Od tego czasu V~er~ealowie pozostali tam. Wznosili ko�cio�y; w czasie g�odu, dzi�ki swej hojno�ci i nagromadzonym w spichrzach zapasom, ratowali niejednokrotnie ludno��! Pokryli wzg�rza stadami koni i byd�a; budowali wsie, kt�re pozostawa�y ich w�asno�ci�; s�owem, byli na tym gruncie �redniowiecznymi baronami. Umilk�, zaci�gaj�c si� ostro�nie prawie ju� wygas�ym cygarem. Po chwili powr�ci� do swej opowie�ci. - Kt� jednak utrzyma� si� na szczycie powodzenia przez trzydzie�ci czy czterdzie�ci dziesi�tk�w lat? Nawet V~er~ealowie tego nie potrafili. W okresach zamieszek bronili starego porz�dku. Kiedy Meksyk chcia� si� wyzwoli�, walczyli za Hiszpani� i oczywi�cie stracili na tym bardzo wiele. Tak by�o zawsze. M�czy�ni w rodzie V~er~eal�w byli bardzo prawi i bardzo szlachetni, ale i bardzo nierozs�dni. Trwonili i trwonili sw�j wielki maj�tek - westchn�� smutno. - W przeci�gu czterystu lat nie zrobili nic, by podtrzyma� i odbudowa� to, co otrzymali od przodka. Wydawali. Pan si� pewnie dziwi, �e w og�le co� jeszcze pozosta�o z tego wszystkiego? Zosta�o jednak jeszcze bardzo, bardzo du�o. Zosta�y kopalnie w g�rach. Zosta�y plantacje nad rzek� i fermy na wzg�rzach. Wszystkie miliony, kt�re V~er~ealowie wydali hojnie, lekkomy�lnie, niedbale, wr�ci�y do nich w innej postaci: zbudowa�y im kr�lestwo w sercach mieszka�c�w San Triste. - Je�eli ogie� zniszczy� dom cz�owieka biednego, V~er~ealowie przenosili jego rodzin� do nowego domu, �ywili j� i odziewali. Ojca rodziny wyposa�ono tak, by m�g� zacz�� od nowa, a matka spowiada�a si� ksi�dzu, �e przy wieczornym pacierzu ju� nie wiedzia�a, komu dzi�kowa� za tyle �ask: Panu Bogu czy V~er~ealowi? Tacy to byli ludzie. I powiem panu o nich jeszcze wi�cej. Czasami jakiemu� zamo�nemu cz�owiekowi nie powiod�o si� w interesach. Ale je�eli by� cz�owiekiem zacnym i uczciwym, to nie zwa�ano na skutki jego lekkomy�lnych posuni�� finansowych. Skarbiec V~er~eal�w sta� otworem, m�g� czerpa� z niego. Nie potrzebowa� opuszcza� San Triste. M�g� zosta� na miejscu, zaczyna� od nowa to, co robi� dotychczas. M�g� g�ow� nosi� tak wyoko jak dot�d i nie musia� sk�ania� jej w pokorze przed nikim; wyj�tek stanowi� B�g Wszechmocny i V~er~ealowie. Pan si� pewnie dziwi, �e przez czterysta lat jedna rodzina mog�a wyprodukowa� tyle szlachetnych i hojnych ludzi. Nie chc� powiedzie� przez to, �e wszyscy byli szlachetni i dobrzy. Pan musi sobie zdawa� spraw� z jednego: w rodzinie V~er~eal�w San Triste by�o religi�. Ulice, po kt�rych chodzili, brukowane by�y na rozkaz jednego z przodk�w, inny zn�w zbudowa� ko�ci�, w kt�rym si� modlili, trzeci posadzi� drzewa. Miasto to nosi�o nazw� San Triste, ale sercem miasta byli V~er~ealowie. Rozumie pan? Pan m�g�by powiedzie� mi na to, �e s�u��c mieszka�com miasta, s�u�yli samym sobie. Przez setki lat uczono ich, �e pieni�dze to �miecie. Mi�o��, uwielbienie, l�k - to by�a moneta obiegowa przechodz�ca z r�k do r�k V~er~eal�w. Nie potrafi� panu powiedzie�, do jakiego stopnia posiedli to miasto. Wiem tylko, �e kiedy w rodzie V~er~eal�w przysz�o na �wiat dziecko, nad drzwiami wej�ciowymi ka�dego domu powiewa�a obok sztandaru narodowego chor�giew, na kt�rej czerwony tygrys le�a� na ��to_zielonym tle: chor�giew V~er~eal�w. Ca�e miasto wylega�o z dom�w, �piewa�o i ta�czy�o: karnawa�. Ludzie szli ze �rodka miasta a� na wzg�rze, na wielki zamkowy dziedziniec. Tam zaczyna�o si� wiwatowanie. Obdarzano ich hojnie winem i piwem. Wszyscy, przez dwadzie�cia cztery godziny, my�leli tylko o zabawie. W razie �mierci kt�rego� z V~er~eal�w, miasto pogr��a�o si� w �a�obie. Ludzie m�wili do siebie szeptem. Mia�o si� wra�enie, �e miastu grozi zaraza. Niebezpiecznie by�o oddycha�. Istnia� odwieczny zwyczaj, �e gdy rusza� �a�obny kondukt, ca�a m�ska ludno�� San Triste sz�a za nim, a z obu stron ulic kl�cza�y kobiety i dzieci, czekaj�c na przej�cie trumny niesionej przez najznakomitszych dygnitarzy miasta. A� do chwili z�o�enia cia�a w krypcie trwa�o milczenie; gdy zamkni�to trumn�, w�wczas zaczyna�y bi� ko�cielne dzwony, a wt�rowa� im j�k i p�acz ca�ego San Triste. Pan rozumie teraz moje powiedzenie, �e ka�dy V~er~eal wydaj�c pieni�dze dla tego miasta, wydawa� je dla siebie. Byli dobroczy�cami i opiekunami wszystkich, a w zamian otrzymywali co� wi�cej ni� g�o�ne objawy czci mieszka�c�w. Mieli w�adz�, pot�n� w�adz�! Kiedy� w tej prowincji wybuch�o powstanie. Jaki� oddzia� trafi� do San Triste. Tysi�c �o�nierzy zebra�o si� na rynku, a dow�dca ich przemawia� do t�umu: namawia� do przy��czenia si� do obrony nowego porz�dku, porz�dku, kt�ry na pewno zwyci�y. Pos�ysza� o tym Diego V~er~eal. By� ju� bardzo stary, wi�c wzi�� swoj� lask� i poku�tyka� na rynek. Podni�s� lask�. Ludzie obr�cili si� ku niemu. Ci, co stali bli�ej, padli na kolana, by dalej stoj�cy mogli s�ysze�, widzie� i b�ogos�awi� ojca miasta. "Ci przybysze, to szale�cy. Nie s�uchajcie ich" - powiedzia� V~er~eal i poszed� do domu. W przeci�gu pi�ciu minut wyrwano �o�nierzom bro� z r�ki, podarto na nich mundury i wyp�dzono za obr�b miasta, a dow�dc� zamkni�to w wi�zieniu. - Ta w�adza nad lud�mi to tak�e posiadanie w�asnego wojska? - spyta� Jan Jones. - Oczywi�cie. I by�o to praktyczniejsze, bo mniej kosztowa�o. M�g�bym panu opowi