13780

Szczegóły
Tytuł 13780
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13780 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13780 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13780 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MIRA JAWORCZAKOWA ZIELONE PIORO fTw. 33 6 MIRA JAWORCZAKOWA ZIELONE PIÓRO JaszaKsięgarniaWarszawa-?6 Ilustrował MIECZYSŁAW KWACZ * Redaktor Wiesława SktaćLówna Redaktor techniczny Mieczysław Kijewski DLA STARSZYCH DZIECI Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „Nasza Księgarnia" Warszawa 1956 Wydanie I # [Nakład 30 000+205 egz. Ark. wyd. 10,7. Ark. druk. 14,5 Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 86/122 cm/32 Produkcji Fabryki Papieru Szczecin-Skolwin Oddano do skład. 5. 6. 56. Podpisano do druku 6. 10. 56 Druk ukończono w październiku 1956 r. Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w Poznaniu Zam. nr 1923/56. K-7-3610. Cena zł 8,50 vr: ,3SC NA POWITANIE NOWEGO Agatka pochyla się nisko, zupełnie nisko, niemal tuż nad wodę i jeszcze raz przesuwa w palcach płaski kamień. Mruży oczy, bo cała rzeka lśni w drobnych blaskach zachodzącego słońca. Jeden ostry ruch ręka i kamień zostaje puszczony... „Kaczka" uderza o powierzchnię wody, aby już za chwilę od niej odskoczyć i znów zniknąć na moment w równym, ślizgowym ruchu. — Raz, dwa, trzy, cztery... — liczy Agatka każde ukazanie się swego kamienia, a stojący za nią chłopcy dopowiadają: — ... pięć, sześć, siedem... Agatka strzepuje piasek z dłoni i spod rzęs zerka na chłopców: jakie mają miny. Bo Agatka umie już puszczać „kaczki" równie dobrze jak oni, prawie tak jak piegowaty Felek, który stoi teraz i kręci palcami włosy sterczące zabawnie na czubku głowy. — No, no, no!... Piętnaście, szesnaście... — Co za rzut! — patrzą po sobie chłopaki. Agatka wybucha radosnym śmiechem, w oczach jej skaczą iskierki podobne do słonecznych błysków migocących na falach. — Ale się udało! Prawda, że mi się udało? No nie? Piegowaty Felek przyznaje uroczyście: — Doskonale. Jeszcze skacze... Inni mu przytakują. Agatka jest uszczęśliwiona, lecz za 5 chwilę ona sama zaczyna się dziwić, że płaski kamyk wciąż wypluskuje z wody. — ... czterdzieści... pięćdziesiąt... sześćdziesiąt... Jest w tym jednak coś dziwnego i niepokojącego. Agatka patrzy pytająco na chłopców i nie może zrozumieć, dlaczego oni nagle odwracają od niej głowy. Felek robi nawet parę kroków w tył. — Nie, nie odchodźcie! — woła Agatka. — Przecież my zawsze razem... Zostańcie!... Uśmiechają się do niej jakoś niepewnie i nic nie mówią. — Patrz! — odzywa się wreszcie Felek. — Patrz, jaka twoja kaczka. Widzisz, co zrobiłaś? Agatka patrzy na rzekę: kamyk skacze dalej, jakby dopiero co puszczony, a każdemu jego wynurzeniu się z wody towarzyszy stuk, coraz bardziej miarowy, jednostajny, coraz głośniejszy, coraz bardziej wyraźny... — Nie, nie chcę, nie odchodźcie! — krzyczy Agatka na cały głos, chociaż wie, że chłopcy poszli i zostawili ją samą na pustej łące. Słońce widocznie już zaszło, bo na wilgotną, upstrzoną kolorowymi plamkami kwiatów trawę zaczynają kłaść się pasma szarej, nieprzejrzystej mgły. — Nie! — woła znów Agatka rzucając się na oślep w tę mgłę. Nic już nie widzi i nic nie słyszy, poza miarowym głośnym stukotem. I oto wśród tego~nieustającego łomotu rozlega się głos: — A co ci to, dziecko? Co ci? Agatka w pierwszej chwili aż boi się otworzyć zaciśnięte powieki, nagle jednak wyprostowuje się cała, wytrzeszczając oczy w zupełnym osłupieniu. — Co ci? — pyta znów gruba, rozłożysta kobieta patrząc 6 życzliwie na obudzoną dziewczynkę. — Śniło ci się pewnie coś niemiłego, żeś krzyknęła? — Śniło... proszę pani — odpowiada cicho Agatka, która nareszcie pojęła, że to nie żadna „kaczka" łomocze, tylko koła wagonu, w którym jedzie już od kilku godzin. Pewnie — śniło się wszystko: chłopcy z miasteczka i rzeka, puszczanie „kaczek" i ukwiecona łąka. Wszystko to zostało bardzo daleko. Wyjrzała przez okno. Pociąg sunął przez gładkie równiny, na których gdzieniegdzie wyrastały biegnące wzdłuż drogi rosochate wierzby. Daleko na horyzoncie zaznaczały się łagodne wzniesienia porośnięte lasem. Krajobraz był trochę smutny, powietrze, mimo że dopiero kończył się sierpień, pachniało gorzkawym zapachem więdnących liści i wczesnych jesiennych kwiatów. Agatka poszukała wzrokiem matki, która drzemała naprzeciwko, przechyliwszy w bok głowę. Twarz Agatki nabrała niezmiernie łagodnego wyrazu: mama miała sińce pod oczami, była taka blada, ogromnie zmęczona. Wydawała się jeszcze szczuplejsza niż zwykle; jej jasne włosy z popielatym odcieniem opadały na czoło niesfornymi loczkami. Mimo że Agatce bardzo chciało się pić, postanowiła nie budzić matki. Dobrze, że zasnęła, bo przez parę ostatnich nocy wciąż była zajęta pakowaniem rzeczy, a we dnie spieszyła do szpitala albo do chorych, którzy znajdowali się już w swoich domach. Wszyscy w miasteczku żałowali, że pani doktor wyjeżdża, przynosili jej kwiaty, żegnali jak kogoś bliskiego i życzyli wiele dobrego. „Żaden doktor na świecie nie jest taki jak moja mama" — pomyślała z dumą Agatka. Zaraz też napłynęło wiele wspomnień z miasteczka, w któ- 7 rym obie tyle lat mieszkały. Wszyscy się tam znali. Kiedy Agatka szła ulicą, ludzie powiadali: „O, córeczka naszej pani doktor". Uśmiechali się przy tym miło, Agatka zaś dygała i też uśmiechała się — szeroko, radośnie. Raz majster ze stolarskiej spółdzielni, pan Matysik, wystrugał jej z drzewa łóżko dla lalki. A znów pani Witkowska, mama piegowatego Felka z piątej klasy, podarowała Agatce ślicznego kotka; kotek wyrósł później na wielkiego, burego kocura i był najukochańszy. Naprawdę trudno było oddawać wczoraj Mikusia maminemu koledze, doktorowi Kozubkowi, i prosić, żeby się dobrze kotem opiekował, chociaż Mikuś nie umie łowić myszy, tylko siedzi całymi dniami wygodnie na tapczanie i mruczy. Trudno było żegnać się z Mikusiem i przy tym wcale, zupełnie nie płakać. Jednak Agatka postanowiła, że nie będzie mazgajem, i nie płakała. Nie darmo wszyscy znajomi chłopcy z miasteczka mówili: „Z tobą tak, z tobą będziemy się ścigać i na raki też możemy iść razem; fest dziewucha jest z ciebie, nie żaden mazgaj jak inne". Agatka była dumna z tego i pilnowała się zawsze, żeby uznania chłopców nie stracić. Prawdę mówiąc nawet wolała bawić się z nimi niż z dziewczynkami. A teraz wszystko się skończyło: miasteczko, przyjaciele, kot Mikuś i zabawy na łąkach czy nad rzeką, która płynęła spokojnie, otaczając miasteczko błękitną pętlą. Świetnie można było budować na niej tamy z kamieni albo puszczać „kaczki": czyja więcej razy wypluśnie z wody? To dopiero były zawody, aż miło! Albo wycieczki szkolne z panią Zosią, wychowawczynią klasy, która zawsze była wesoła i umiała o wszystkim opowiedzieć coś ciekawego. Cały świat, wszystko dokoła, najmniejszy kwiatek, kamyczek czy nawet codziennie mijane w drodze do szkoły drzewo — stawały się 8 ciekawe i niezwykłe, gdy pani Zosia z ożywieniem zaczynała o nich opowiadać. „I skończyło się" — pomyślała już nie wiadomo który raz Agatka. Westchnęła przeciągle, a widząc skierowane na siebie nieco zdziwione spojrzenie grubej sąsiadki spróbowała się do niej uśmiechnąć. Rozłożysta kobieta o błyszczącej, spoconej twarzy, w której małe, ciemne oczy błyskały energią i życzliwością, zerknęła raz i drugi na siedzącą smutnie dziewczynkę, po czym zaczęła wyciągać spod ławki obwiązany chustką koszyk. — Ja pani pomogę — ofiarowała się spiesznie Agatka. Wprawdzie nie zrobiła tego specjalnie zgrabnie — jednemu 9 pasażerowi nadepnęła na nogę, innego zaś uderzyła w bok łokciem — niemniej za chwilę koszyk wylądował na kolanach sąsiadki. Kobieta musiała być głodna, bo zaraz wydobyła z kosza wielki kawał chleba z kiełbasą i dość łapczywie zabrała się do jedzenia mlaskając przy tym głośno i raz po raz oblizując mięsiste wargi. Jednocześnie wolną ręką szperała dalej w koszu, aż wreszcie z zadowoloną miną wyjęła złociste, zarumienione z jednej strony jabłko i podając je na dłoni Agatce, powiedziała: — Zjedz se, dziecko, niech ci będzie na zdrowie. — Och, dziękuję! Soczysty, kwaśny miąższ owocu ugasił dokuczające dziewczynce pragnienie. Poczuła się też nieco raźniej, wobec czego machnęła parę razy nogami w powietrzu. — Przepraszam! Przepraszam! Pasażerowie z sykaniem cofali swoje nogi, a jakiś starszy pan z bródką powiedział niecierpliwie: — Taka duża dziewczynka, a nie umie zachować się w pociągu. Agatce zrobiło się nieprzyjemnie. Pan z bródką mający do niej słuszną pretensję wydał jej się od razu gburowaty i nieprzyjemny. Na domiar wszystkiego stwierdziła z satysfakcją, że z profilu przypomina kozę. „Dobrze mu tak" — pomyślała sobie. Jazda pociągiem zabawna jest tylko na początku drogi, potem staje się nieznośnie nużąca i niech sobie kto, co chce, mówi, ale zupełnie niesposób przez tyle czasu utrzymać w spokoju rąk i nóg. — A dokądże to jedziesz, dziecko, dokąd? — zagadnęła znów gruba sąsiadka zjadając już chyba trzecią porcję chleba. 10 — Do Krakowa, proszę pani. — Do Krakowa? Mój ty Boże! — plasnęła się kobieta pulchną dłonią w kolano. — I to pewnie pierwszy raz będziesz w Krakowie ? Znam, znam, a jakże. Ładne miasto, duże... szkoda mówić. — Eh! — wzruszyła ramionami Agatka. Wcale nie była ciekawa, czy miasto ładne, czy brzydkie. Nie lubiła go już teraz: za to przede wszystkim, że nie było znanym, miłym miasteczkiem, do którego przywykła; za to, że musiała tam właśnie, do Krakowa, jechać aż na parę dobrych lat, i w dodatku jechać tak strasznie długo. — Agatko — odezwała się niespodziewanie mama. Zbudziła się wreszcie. Teraz, mrużąc jeszcze senne oczy przed wpadającym do wagonu popołudniowym słońcem, prostowała plecy, odgarniała z czoła rozsypane włosy. — Agatko, może byś coś zjadła? — Pani dała mi jabłko — wskazała Agatka na sąsiadkę. — Mamusiu, kiedy my już dojedziemy? Tak ciągle jedziemy, jedziemy, a tego Krakowa ni śladu. Agatka pytała z miną wyraźnie zniecierpliwioną — nie lubiła na cokolwiek długo czekać. Wszystko, jej zdaniem, powinno było odbywać się szybko, raz dwa, i już. Bez wyczekiwania i nudzenia się. — Nie marudź, kochanie — potrząsnęła matka jasną głową. — Za godzinę będziemy na miejscu. I nos sobie wytrzyj, masz z boku umazany sadzą. Nie, nie tu, z prawej strony. Gruba sąsiadka Agatki, najadłszy się wreszcie do syta, odstawiła znów koszyk pod ławkę, a że i ją ta podróż zaczęła nudzić, postanowiła więc z kimś pogawędzić. Najodpowiedniejsza wydała jej się matka Agatki. 11 — Myśmy tu już z córeczką pani rozmawiały — zagadała wylewnie. — Taka... sympatyczna dziewczynka! Poczciwa kobieta miała szczery zamiar powiedzieć „ładna dziewczynka", ale spojrzawszy na Agatkę uznała widocznie, że byłaby to przesada. Agatka nie była ładna, a w każdym razie nie przypominała owych dziewczynek z kolorowych obrazków, o pełnym słodyczy wyrazie twarzy i układnej mince. Twarz miała okrągłą, nos krótki, lekko wystające kości policzkowe i zbyt szerokie, wydatne usta. Dwa zabawne, sterczące po bokach głowy warkoczyki nie dodawały jej uroku. Ciemne oczy zerkały spod długich, aż wywiniętych do góry rzęs, z wyrazem rezolutnej ciekawości. „Matka taka przystojna, a córka... brzydactwo" — pomyślała sąsiadka. Agatka nagle poderwała się z ławki i depcząc po nogach drzemiących pasażerów rzuciła się jednym susem ku oknu. — Mamo, patrz, patrz! Zając kica! — wrzasnęła na cały przedział. — Rzeczywiście, zając — ucieszyła się pani doktor. Agatka roześmiała się nie wiadomo do kogo: do matki, zająca czy do samej siebie. — Zabawne dziecko, prawdziwie zabawne — zdziwiła się sąsiadka. Spostrzegła bowiem, że dziewczynka z tymi iskrzącymi się śmiechem oczami wcale nie wydaje się takim znowu „brzydactwem" jak przed paroma minutami, gdy siedziała smutna i zamyślona. „Może tam i wyrośnie z niej coś niczegowatego" — osądziła optymistycznie. 12 — A na długo to pani do Krakowa?— zwróciła się do matki. — Na stałe? — Nie, nie na stałe, ale w każdym razie na parę lat. — No, no, no — cmoknęła z niedowierzaniem. — A co z posadą ? Z mieszkaniem ? Jakże tak, z dzieckiem na bruku ? Mama uśmiechnęła się, wyraźnie ubawiona. — Wcale nie na bruku. Będę pracowała w szpitalu. A pokój także już mamy; jeden nam wystarczy. — Dobrze płacą w takim szpitalu? — odezwał się niespodziewanie „kozia bródka" odsuwając na chwilę sprzed nosa gazetę. — Nie bardzo — przyznała mama — ale jakoś sobie poradzimy. Zza gazety, która wróciła już na dawne miejsce, dał się słyszeć odgłos żywo przypominający rechotanie. — Pani myślisz, że w Krakowie tak łatwo? Jak po maśle życie, co? Tak pani myślisz? Mama nieznacznie wzruszyła ramionami. — Łatwo, proszę pana, nigdzie nie jest — ani w Krakowie, ani w Warszawie, ani gdzie indziej, ale nic samo nie przychodzi. Kilka lat temu było nam o wiele trudniej, a jednak jakoś sobie poradziłyśmy; będziemy sobie radzić i dalej. — Pani tak przemawiasz jak nie przymierzając na zebraniu... — Nie — zmieszała się trochę pani doktor. — Tak powiedziałam, jak myślę. Nic specjalnego i nic nowego. — Rodzinę pewnie ma pani w Krakowie ? — zainteresowała się z kolei gruba kobieta. Inni pasażerowie przysłuchiwali się rozmowie, ale nie brali w niej żadnego udziału. — My nikogo nie mamy — wtrąciła Agatka. — Proszę 13 pani, jeżeli pani była w Krakowie, to proszę powiedzieć, jaki on jest? Duży i stary, prawda?A Wawel jaki? A Smocza Jama ? Proszę pani, a kiedy grają z wieży hejnał na trąbce ? Zarzucona tymi pytaniami kobieta rozejrzała się po pasażerach, jak gdyby oczekiwała od nich pomocy. — Zobaczysz wszystko, sama zobaczysz — usiłowała zbyć Agatkę. — Stare miasto, piękne miasto... — Nigdy nie widziałam dużego miasta — powiedziała w zamyśleniu Agatka. — Chciałabym, żeby w Krakowie był ogród. Proszę pani, czy... — Agatko, dosyć już pytań — przerwała matka. — Wiesz co, wyjrzyj przez okno, bo na pewno lada chwila będzie widać Kraków. Agatka zamilkła naburmuszona. — Za moich czasów — odezwało się mruczenie zza gazety — za moich czasów dzieci nie wtrącały się do rozmowy starszych... — Hm... — chrząknęła mama. — Co tam, panie szanowny! Dawniej tak było, a teraz inaczej — zagadała pojednawczo rozłożysta sąsiadka. — Teraz dzieci więcej świata ciekawe niż za naszych czasów, to i mają o czym rozprawiać. . , — Mamuś, patrz! — krzyknęła Agatka. — Tam coś widać! Z daleka ukazywały się wieże miasta: jedne strzeliste, inne kopulaste — błyszczały w słońcu złotem lub połyskiwały zielenią patyny. Miasto, ku któremu zbliżał się pociąg, zasnute było lekką mgłą, przypominającą matową, przejrzystą zasłonę. Konduktor krzyknął głośno, by usłyszano go w całym wagonie: — Kraaaaków! 14 W przedziale od razu zrobił się ruch. Nikt już nie spał, wszyscy zrywali się z miejsc, wkładali płaszcze, sięgaU na półki po walizki, tłumoki, pakunki. Agatka też oderwała się od okna i stojąc z nieporadnym wyrazem twarzy, kręciła w palcach jeden ze swoich warkoczyków. Nie bardzo wiedziała, co ma z sobą robić. Wreszcie powiedziała: — Mamusiu, ja też będę niosła walizkę. I to jej trochę ulżyło. — Oczywiście — skinęła głową pani doktor. — Ty weźmiesz tę mniejszą, a ja dużą. Rzeczy z bagażu odbierzemy za kilka dni — i podała Agatce małą walizeczkę. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Wszyscy zaczęli się tłoczyć w przejściu, potem w korytarzu popychali jedni drugich, jakby każdy musiał koniecznie wysiąść pierwszy. Wyskoczywszy wreszcie na peron, Agatka stanęła przerażona: ależ tu ludzi w tym Krakowie! A jaki hałas! A dym! Zupełnie inaczej niż u nich w miasteczku, gdzie nikt się nie spieszył i wszystko odbywało się jakoś spokojnie. Na ulicy ruch panował niemniejszy, a jeszcze dochodził do tego warkot samochodów, dzwonki tramwajów. Z bliska miasto wyglądało inaczej: już bez mgiełki, a za to z wynurzającymi się zza domów drzewami. Wieże gdzieś się pochowały i nic nie wskazywało na to, że miasto jest rzeczywiście stare, bo domy, koło których właśnie przechodziły, były zupełnie nowoczesne, z szerokimi wystawowymi oknami sklepów. Agatka szła drobnymi krokami, wciąż oglądając się na matkę. Teraz dopiero poczuła zmęczenie podróżą; nagle zapragnęła znaleźć się w dobrze znanym, opuszczonym dziś rano mieszkaniu i położyć się na tapczanie pełnym kolorowych poduszek, z burym Mikusiem w objęciach. 15 — U nas... — zaczęła. Ale matka ujęła ją mocno za ramię. — Od dziś będziemy mówiły: u nas w Krakowie — powiedziała prędko. — I wszystko się ułoży, zobaczysz. Głowa do góry, kochanie! — Pewnie! — potrząsnęła warkoczykami Agatka, chociaż wcale jej się tak nie wydawało. Chciała krzyknąć głośno, rozpaczliwie: „Mamo, wracajmy tam do nas, do naszego miasteczka! Ja tu nie chcę zostać, wracajmy!" Nie krzyknęła jednak i nawet nic nie powiedziała. Nie, nie można przecież zachować się tak głupio. A może naprawdę stanie się, jak mama twierdzi? Spojrzała na nią: mama miała taki wyraz twarzy, jakby wcale nie była pewna tego, co sama przed chwilą powiedziała. Agatce nagle przyszło na myśl, że i mamie warto by rzec: „Głowa do góry!" Ale że jakoś w żaden sposób nie mogły jej te słowa przejść przez ściśnięte gardło, więc tylko wyprostowała się i uśmiechnęła, jak umiała w tej chwili najraźniej: po prostu dla dodania otuchy i mamie, i sobie. Tym uśmiechem usiłowała powitać również to coś nowego w ich życiu, co się tu, w nieznanym mieście, wśród obcych ludzi właśnie zaczynało. NIE PODOBA MI SIĘ... — Moje śliczności przepiękne, laleczka moja! — przemawiała z czułością pani Maleczyńska do brązowego pieska pekińczyka, który wbiegł właśnie do kuchni. — Nudzi się Żabeczce bez pani? A może Żabeczka głodna?... 16 „Żabeczka" wywiesiła różowy język i poruszyła parę razy czarnym, guzikowatym nosem» Jej ciemne, okrągłe oczy, przysłonięte długimi kudłami, mówiły wyraźnie, że jest niezadowolona. — Wacku! — przywołała męża pani Maleczyńska. — Zajmij że się psem! Widzisz przecież, że się nudzi! I co to ja jeszcze chciałam powiedzieć? Aha, spotkałam Marysię Wiśniewską w nowym kostiumie. Pomyśl sobie, skąd oni mają pieniądze ? — Widać zarabiają — zamruczał łagodnie pan Maleczyń-ski, wtaczając się całą postacią w głąb kuchni. Wyglądem przypominał dobrotliwego misia, ciężkiego, grubego i nie bardzo rozgarniętego. — Stasiu, nic tam nie masz słodkiego w szafie? Może makowca ? — Jest, jest kawałek. A rogalików chciałbyś spróbować? Zaraz z pieca wyjmę... Żabuchna też papu dostanie, psiunia moja droga! Ale czekaj... co to chciałam powiedzieć? Aha, nasze współlokatorki jak ci się wydają? Nieciekawe, prawda? Ja zupełnie to samo mówię. Lekarka niby, a jak ubrana? Takie bluzki bez wycięcia to się dwa lata temu nosiło. Ale widziałeś? Ładna... — Ja ją w płaszczu widziałem... — zdążył wtrącić Male-czyński wsuwając sobie do ust gruby na trzy palce kawał makowca. — Nic nie rozumiesz! Ja nie o bluzce, tylko ta doktor: ładna jest. Jak się nazywa? Ciągle zapominam. — Klikuszowa — wybełkotał pełnymi ustami pan Wacław i dodał zaniepokojony: — Stasiu, czy ty jednak nie za mało miodu dodałaś do maku? Ja ci od razu powiedziałem, że za mało, a ty nie i nie... 2 Zielone pióro 17 — Słuchają Wacek — z irytacją w głosie zawołała pani Stasia — już ja chyba dobrze wiem, ile miodu się dodaje! Marysia daje więcej i co? Smakował ci makowiec u Marysi ? — No, może być.., — próbował się wycofać ze swoich zarzutów pan Wacław i, widocznie decydując się na zakończenie dyskusji, oświadczył: — Wezmę Żabunię na spacer. — Weź, weź, nareszcie spokój będę miała — zgodziła się małżonka. — Żabciu, laleczko, na spacer z panem pójdziesz... — zwróciła się do pieska. — O, jak się cieszy! Czekaj, Wacek... bo ja jeszcze coś przypomniałam sobie. Aha, gdzie my tę kozetkę postawimy? — Jaką kozetkę? — No tę, co stoi u nich w pokoju. Zawsze to antyk, a dzieciak na pewno ją zniszczy i nigdzie potem tego nie sprzedasz. Mnie się zresztą ta mała nie bardzo podoba. Nawet przez ścianę słyszę, że ciągle gada! Do czego to podobne, żeby dziecko było takie gadatliwe? A matka, chociaż i doktor, widać pojęcia nie ma o wychowaniu. Nie rozumiem nawet, o czym można tyle mówić... Wacek! — krzyknęła widząc, że mąż wziąwszy psa na smycz wymyka się do przedpokoju. — Czekaj, wróć się jeszcze! I drzwi zamknij! Teraz przecież, jak wsadzili nam tych współlokatorów, to i trzech słów swobodnie we własnym mieszkaniu człowiek nie może zamienić. Co to chciałam powiedzieć? Aha, więc wiesz, 18 jaka nasza Żabeczka wrażliwa! Jak tylko tę małą zobaczyła, od razu warknęła na nią. Widać wyczuła, że dziecko niesympatyczne. O, pies zawsze wyczuje najlepiej. Lalunia moja śliczna! Nie, nie bój się, pani cię skrzywdzić nie da! A swoją drogą, trzeba uważać, bo nie wiadomo, co to za ludzie... Co? Idziesz już? Tobie to się zawsze śpieszy, byle z domu. A że ja tu siedzę sama całymi dniami, to już... Pani Stasia machnęła tylko ręką, a poczuwszy nagle niepokojący zapach, rzuciła się w stronę pieca. Na blasze, którą jednym wprawnym ruchem wyciągnęła, zaczynały się przypalać rogaliki. Maleczyńska nerwowo zacisnęła wargi. „Oto skutki, jak mężczyzna plącze się po kuchni — pomyślała rozgoryczona. — I teraz całą robotę muszę zaczynać na nowo. Wacek tak lubi rogaliki..." — Proszę! — zawołała w stronę drzwi, do których ktoś zapukał. — Dobry wieczór pani! — A, to pani doktor! Już się pani urządziła w pokoju? Teraz chciałaby pani pewnie coś ugotować, a tu cała kuchnia zastawiona. Sama pani widzi, chwileczki czasu nie mam na nic... — Nie szkodzi — powiedziała matka Agatki. — Chciałam tylko mleko postawić; jest śliczny wieczór, więc postanowiłyśmy z córką zjeść wcześniej kolację i przejść się. Moja mała nie zna Krakowa... Maleczyńska przyglądała się przez chwilę smukłej sylwetce swojej współlokatorki. — Pani to jeszcze całkiem młoda... A co się stało z pani mężem ? Doktor Klikuszowa rzuciła krótkie, niemal ostre spojrzenie w kierunku pytającej, dając tym do zrozumienia, że 2« 19 nie zamierza roztrząsać tej sprawy w zdawkowej rozmowie z obcym człowiekiem. Twarz jej stała się twarda i nieprzenikniona. — Porzucił panią pewnie, i to z dzieckiem... — usiłowała domyślić się Maleczyńska. — Mój mąż zginął w czasie wojny — krótko ucięła matka Agatki. — Chciałam spytać, proszę pani, jak się idzie stąd na Wawel — zmieniła temat rozmowy. — Czy to jest daleko ? — Na wojnie... — zająknęła się pani Stasia. — Mój Boże! — Czy daleko na Wawel? — powtórzyła doktor Klikuszowa. — Aha, na Wawel? Nie, zupełnie blisko. Prosto, a potem na prawo. — Dziękuję. — Zaraz, zaraz — przypomniała sobie Maleczyńska. — Mleko chciała pani gotować... już tu miejsce robię. Garnek może potrzebny? Matka Agatki roześmiała się. — Nie, dziękuję pani. My wszystko mamy. Za kilka dni skończymy już urządzać pokój i wtedy nas państwo odwiedzą, dobrze? Pójdę tymczasem po mleko. Przyszedłszy do swego pokoju doktor Klikuszowa zastała córkę przy oknie. Z brodą podpartą dłońmi Agatka wyglądała na ulicę. — Nie podoba mi się tutaj — powiedziała smutno. — — Wiesz, mamuś, tu jest jednak za dużo domów. Czy w dużych miastach zawsze jest tyle domów? Z tych wszystkich, które widzę, podoba mi się tylko jeden, ten ze smokiem. Przylepiony do czerwonego muru stojącej naprzeciwko kamienicy, widniał skrzydlaty, duży smok z odwiniętym ogo- 20 nem i łbem opuszczonym nisko, jakby wpatrywał się w biegnącą dołem ulicę. — Mnie też się podoba — pochyliła się nad Agatką matka. — Z czego on jest zrobiony? — Nie wiem, chyba z miedzi. Zzieleniał już z czasem i szczególnie ładnie wygląda po deszczu. Agatko, kochanie, zanieś mleko do kuchni. Pani Maleczyńska robi zupełnie miłe wrażenie, chociaż wydaje się nieco wścibska. Możesz z nią porozmawiać, ale niedługo. Ja tymczasem nakryję stół... Zeszyty twoje chyba już można stąd zabrać? — Ja zabiorę — Agatka podeszła do stołu i niedbale, ostrymi ruchami zaczęła zgarniać do teczki książki i zeszyty. Pani doktor spoglądała na nią spod oka. — Agatko — powiedziała spokojnie. — Zawsze miałaś na początku roku obłożone podręczniki... — Eee — machnęła ręką Agatka — ale to było u nas, w tamtej szkole. Tu zupełnie co innego: ja tej szkoły wcale nie lubię i dzieci nie lubię, i pani też. — Dlaczego ? — spytała matka z wyraźną troską w głosie. Zmartwiła się bardzo takim stosunkiem Agatki do szkoły. A przecież przez pierwsze dni po przyjeździe do Krakowa Agatka trzymała się dzielnie, pomagała w urządzaniu pokoju, rozwieszała obrazki, ustawiała w szafie filiżanki, talerze, rozkładała bieliznę. Nie wspominała nawet kota ani pozostawionych daleko przyjaciół. Raz tylko, gdy doktor Klikuszowa wyjęła z walizki album z fotografiami, Agatka wziąwszy go siadła w kucki na kanapie i zaczęła przeglądać. Były w nim zdjęcia ze szkolnych wycieczek, z dawnego mieszkania, fotografie z okolicznych łąk i lasów... Wtedy właśnie pani doktor zauważyła, że córce podejrzanie zaczęła drgać broda. Agatka zamrugała gwałtownie powiekami, od- 21 łożyła prędko album,, a potem zeskoczyła z kanapy i zabrała się do układania bielizny. Robiła to nieuważnie., z czołem zmarszczonym i zaciśniętymi wargami. Patrząc teraz na smutną buzię córki doktor Klikuszowa zaczynała się już nie po raz pierwszy zastanawiać, czy rzeczywiście dobrze obmyśliła wszystko i czy koniecznie musiała odbyć się ta przeprowadzka. Matka Agatki należała do ludzi, którym nie wystarczają posiadane wiadomości. W małym miasteczku trudno je było uzupełniać, w Krakowie natomiast istniała Akademia Medyczna i możliwość dalszej specjalizacji w zawodzie lekarskim. Pani doktor postanowiła więc przenieść się na jakiś czas do Krakowa,, by złożyć tu egzaminy potrzebne do uzyskania wyższego stopnia naukowego,, a także, by odbyć praktykę pod kierunkiem najlepszych i znanych lekarzy. Wszystko to wydawało się proste, chociaż najeżone trudnościami. Doktor Klikuszowa nie obawiała się trudności — uważała, że jeśli nie dadzą się ominąć, należy zabrać się do pokonania ich. Lubiła ład we wszystkim i swojemu życiu nadawała zawsze pewien kierunek, według którego dążyła do obranego celu systematycznie i nieustępliwie. Ale lubiła też i dbała o spokojną, dobrą atmosferę i zawsze starała się wytwarzać ją wokół siebie. Nie przewidziała natomiast, że dla Agatki przeprowadzka stanie się aż takim przeżyciem. „Moja dzielna córka! — pomyślała. — Przez kilka dni starała się dobrze trzymać, paplała, ile się dało, o wszystkim i o niczym, a teraz zdaje się, że..." Pani doktor dobrze się zdawało, chociaż Agatka była pewna, że nie zdradziła się ze swoim nastrojem. Ostatecznie tyle tylko powiedziała, że nie lubi szkoły, dzieci i pani. — Więc dlaczego nie lubisz, Agatko? 22 — Pani jest brzydka, ma taki wstrętny sweter ze złotymi guzikami. Obrzydliwie wygląda. I ciągle powtarza: „Ja muszę się z wami męczyć, a wy jesteście takie nieznośne". Ja tam wcale nie potrzebuję, żeby się ktoś miał ze mną męczyć! Pani Zosia nie męczyła się z nami, tylko uczyła nas, bawiła się z nami i śmiała. Czy ty się ze mną męczysz, mamusiu? — Ale gdzież tam, kochanie! Cóż bym robiła bez ciebie? — No właśnie, widzisz ? Ja też nie wiem, co bym bez ciebie robiła — powiedziała Agatka z powagą i nagłym ruchem objęła matkę za szyję, tuląc do jej twarzy swój rozpalony policzek. — Agatko, ja wiem, że to trudno tak od razu... — zaczęła doktor Klikuszowa i przerwała pomyślawszy sobie: „Po co będę jej mówiła jakieś morały. Muszę pójść do szkoły, poznać tę nauczycielkę. Swoją drogą, co z niej za człowiek, żeby w taki sposób odzywać się do dzieci. Wcale się Agatce nie dziwię. Dobrze, że mi o tym opowiada..." — A dziewczynki też są nieprzyjemne, Agatko? Wszystkie? — Nie wiem — skrzywiła się Agatka. — Jakieś są niemrawe; szepcą po kątach i każda ma już swoją przyjaciółkę. O, lekcje to one umieją lepiej ode mnie i tak gładko mówią, jakby z książki czytały. Ale co z tego? Żadna z nich nie umie łazić po drzewach. Ja oczywiście wlazłam na drzewa, które rosną na podwórku, i na jedno, i na drugie... — Nie mam co do tego żadnych wątpliwości — wtrąciła matka. — Pewnie że wlazłam. I wiesz co? — Agatce tchu zabrakło z oburzenia, zacisnęła tylko gniewnie pięści, wreszcie zdołała dokończyć: — Wiesz, śmiały się ze mnie! Gadały, że jak małpa... 23 — A ty co? — Ja nic. Zupełnie nic, tylko tę, co się najwięcej śmiała, wytargałam za warkocze. — Agatko! — głos pani doktor zdradzał wyraźnie niezadowolenie. — A co miałam robić ? — rozłożyła ręce Agatka. — Niech ma, kiedy taka. Trudno! — A pani nic nie mówiła? — Ale! Krzyczała nawet! Bo ta z warkoczami zaraz na-skarżyła. Więc pani do mnie: że muszę walczyć ze swoim charakterem. Nie mam pojęcia, co to ma znaczyć, pani Zosia nigdy do nas tak nie mówiła. A zresztą wszystko mi jedno! — ze zniechęceniem machnęła ręką. — Do tej sprawy wrócimy jeszcze, moja córko. Coś tu w twoim postępowaniu nie jest w porządku, nie uważasz? Nie wydaje mi się także możliwe, żeby w całej klasie nie znalazły się dziewczynki, z którymi mogłabyś się zaprzyjaźnić — powiedziała zdecydowanie pani doktor. — Po prostu nie mogę w to uwierzyć. — Nie mówmy już o szkole, mamusiu — poprosiła Agatka. — Teraz ty powiedz, czy podoba ci się w szpitalu? — Wiesz, na razie nie bardzo. Moi nowi koledzy są sztywni i też nie wydają mi się specjalnie mili... Ale jeszcze ich mało znam. Agatka pokręciła głową. — A ja myślałam, że u ciebie wszystko jest wspaniale! Taka jesteś zadowolona, jak wracasz do domu... Doktor Klikuszowa przyciągnęła córkę do siebie i spojrzała jej w oczy poważnie. — Posłuchaj, kochanie, nie możemy obie spuszczać nosa na kwintę. Pomyśl sama, jakby to wyglądało? Jeżeli ty jesteś 24 smutna, to ja muszę być w dobrej formie, i odwrotnie. Bo jak obie zaczniemy jęczeć... Agatka uśmiechnęła się słabo. Wyobraziła sobie, jakby to wyglądało: siedzą obie z mamą na tapczanie i jęczą: „oj, oj, oj!" albo coś w tym rodzaju. Czyste mazgajstwo, mimo że się nawet nie płacze. Co by tamci chłopcy powiedzieli na ponurą minę Agatki, na nie obłożone książki, na różne „nie lubię", „nie podoba mi się"... Aż wstyd! — Kochanie, a nasze mleko? — przypomniała sobie mama. — Zagadałyśmy się i ściemniło się zupełnie. Chyba zjemy kolację i pójdziemy już spać. — Chyba — zgodziła się Agatka zabierając garnek z mlekiem. W przedpokoju rozległo się szczekanie. To pan Maleczyń- ski prowadził Żabkę ze spaceru. 25 Agatka wróciła z kuchni po dobrej godzinie. Oprócz mleka przyniosła na talerzyku ciepłe jeszcze, świeże rogaliki. — Pani Maleczyńska nam dała — objaśniła. — Naprawdę? — ucieszyła się matka. — Widocznie się jej podobałaś, więc chciała ci zrobić przyjemność. Ale dlaczego tak długo gotowałaś to mleko ? — Bo... — zająknęła się Agatka — pani Maleczyńska mi opowiadała... — O czym? — zdziwiła się doktor Klikuszowa. Dziewczynka westchnęła: — Kiedy nie pamiętam! O bardzo wielu rzeczach: że ma ciocię w Puławach, która hoduje kaczki; o piesku; o tym, że dzieci powinny jeść marchew, bo coś tam zawiera... Aha, wiem: witaminy. Co to są witaminy? Jeszcze mówiła o królowej Bonie, że jak przyjechała do Krakowa, to podobno 26 miała aż sto sukien. Po co, mamuś, aż sto? Ciekawa jestem, jakie były te suknie. A pan Maleczyński umie malować obrazy, jest malarzem. Wiesz, mamusiu, że ta Żabcia będzie miała szczeniaki. I jeszcze pani Maleczyńska opowiadała... — Kochanie, to szalenie zajmujące — przerwała łagodnie pani doktor — ale zjedzmy teraz. Mam wielką ochotę trochę jeszcze poczytać. — Ja też — zapewniła Agatka. — Tylko nie dawaj mi kożuchów, mamuś! — Naturalnie, przecedzę ci mleko. Posmaruj tymczasem chleb masłem i pokraj ser... W kuchni pani Maleczyńska opowiadała mężowi: — Zupełnie niepotrzebnie uprzedzasz się do ludzi. Lekarka wcale przyjemna i spokojna, a z małą tylko trzeba się odpowiednio obchodzić. Przyszła tu do kuchni i chyba godzinę ze mną rozmawiała. Wiesz, że wcale nie jest taka gadatliwa: stała, kiwała tylko głową i od czasu do czasu jąkała: „Tak, proszę pani". Poza tym nic więcej się nie odzywała. Pomyśl, Wacław, czy to nie dziwne? — Ja się tam nie dziwię... — z głębokim przekonaniem zapewnił pan Maleczyński. CHŁOPIEC NA MURZE Jednego dnia, mniej więcej w połowie września, Agatka wróciła ze szkoły podniecona i uśmiechnięta. — Proszę pana — zapytała Maleczyńskiego, który jej drzwi otwierał — czy moja mama dziś przypadkiem nie wróciła wcześniej z kliniki? 21 — Nie — zdziwił się malarz — O ile wiem, ma dyżur i uprzedziła nawet moją żonę, że przyjdzie dopiero wieczorem. — Mnie też mówiła — przyznała Agatka — ale myślałam, że może coś się odmieniło. Czasami może się przecież coś odmienić na lepsze, nie ? Więc myślałam, że i z tym dyżurem... Mam jej ważną rzecz do powiedzenia! — Pewnie dwóję oberwałaś — domyślał się malarz, bez większego zresztą zainteresowania. Agatka się obruszyła: — Wcale nie! Dwói to w ogóle nie złapałam jeszcze ani jednej. Piątek też nie mam — przyznała się uczciwie — a czwórkę raz tylko dostałam... Za to z gimnastyki jestem najlepsza! No i dziś... — Spojrzała z triumfującą miną na Maleczyńskiego. — Od dziś, proszę pana, będę śpiewała w chórze szkolnym. Tak! I co pan na to? Maleczyński był daleki od okazywania jakiejkolwiek radości z tego powodu, pomruczał tylko coś w rodzaju „dobrze, dobrze" i co prędzej poszedł do swego pokoju, zły, że przyjście Agatki przerwało mu popołudniową drzemkę. — Proszę pana... — zaczęła znów Agatka, ale spostrzegłszy, że nie ma już z kim rozmawiać, bo Maleczyński zamknął jak najstaranniej drzwi za sobą, wzruszyła tylko ramionami i poszła do pokoju. Za chwilę zasypiający błogo malarz posłyszał wyśpiewywaną za ścianą na cały głos piosenkę: Wiele piosenek jest, Każdy ma piosnkę swą, Ale o Krakowie, ale o Krakowie Najmilsze piosnki są... 2H Głos był świeży, radosny i miły, piosenka — śpiewana z przejęciem. „Spać człowiekowi nie dają" — malarz wtulił głowę głębiej w poduszki, zupełnie nieczuły na piosenkę o swoim mieście, w którym spędził całe życie. Agatka tymczasem powtórzyła tę samą zwrotkę jeszcze raz, a potem jeszcze... Podobały się jej słowa; pomyślała, że ten Kraków, w którym od niedawna mieszka, jest właściwie przyjemny, a już Zamek na wzgórzu wawelskim... Tak, było w nim coś szczególnego, co zawsze, ilekroć Agatka przechodziła w pobliżu — kazało jej zatrzymać się i chociaż na krótką chwilę objąć wzruszonym spojrzeniem wieże i mury wzniesione przed setkami lat. Nie umiałaby wcale wytłumaczyć, dlaczego tak się działo, ale i teraz, śpiewając „...ale o Krakowie, ale o Krakowie...", miała przed oczyma owe mury i starodawne baszty, widziane już wiele razy na tle bladego, jesiennego nieba, ponad siwym pasmem okalającej wzgórze Wisły. Z przyjemnością przypomniała też sobie, jakie to wrażenie zrobiło na dziewczynkach, kiedy pan prowadzący chór szkolny parę razy powtórzył, że „Klikuszówna ma bardzo, bardzo dobry słuch i ładnie śpiewa". Nawet Basia, najlepsza uczennica, zaczęła się do Agatki inaczej odnosić: pokazała jej plecioną zakładkę do książek, którą sama sobie zrobiła z kolorowych paseczków kartonu, a także obiecała nauczyć Agatkę jeszcze innych piosenek, jakie tu w szkole śpiewają. „Lekcje odrobię później" — postanowiła teraz Agatka wyjmując z teczki podręczniki na stół i tak już porządnie założony lekarskimi książkami matki. Na dworze świeciło słońce i żółtym blaskiem zalewało ulicę, a drzewa pod oknami potrząsały złocącymi się liśćmi. 29 Niesposób było wysiedzieć w pokoju w takie popołudnie, zwłaszcza że Agatka czuła gwałtowną potrzebę wybiegania się i wyskakania. Nie namyślając się więc długo uznała, że najlepiej będzie, jeżeli teraz pójdzie na podwórko. Zatrzasnąwszy z hukiem drzwi i przeskakując po kilka schodów zbiegła na dół. Podwórko domu, w którym mieszkała, było wybetonowane, niechlujne, z walającymi się papierami i obszernym, prowizorycznym śmietnikiem w rogu. Na tym szarym i pozbawionym nawet źdźbła trawy miejscu rosło jedno jedyne drzewo, wprawdzie wyraźnie marniejące, ale w każdym razie żywe i szeleszczące liśćmi. Tuż obok drzewa zamykał całą szerokość podwórka dosyć gruby, otynkowany mur. Na podwórku nie bawiły się dzieci, przechodzili nim tylko lokatorzy domu, jednak Agatka już kilka razy zauważyła wysokiego, szczupłego chłopca, który, siedząc na murze z opuszczonymi, mocno podrapanymi nogami w wykoślawionych sandałach, pogrążony był w czytaniu książki. Rude, płomieniste niemal włosy spadały mu nisko z pochylonej głowy, zasłaniając zupełnie twarz. Chłopiec nie zwracał najmniejszej uwagi na przechodzących podwórkiem ludzi. Od czasu do czasu pociągał głośno nosem, nie odrywając oczu od książki. Agatkę dziwiło, że można się aż tak zaczytać, żeby nie wiedzieć, co się dzieje dokoła. Ona wprawdzie też czytywała różne książki, ale nie wydawały jej się bardziej interesujące niż bieganie po polach, puszczanie z chłopakami latawców czy skakanie przez ustawione naprędce przeszkody. Toteż nieznajomy chłopiec z podwórka od razu wydał się jej niepodobny do chłopców z miasteczka. Przyglądała mu się więc badawczo, zastanawiając się, w jaki sposób można by zawrzeć z nim bliższą znajomość. Nie wyglądał na cia- 30 majdę, jeżeli potrafił wdrapywać się na tak wysoki mur, posiadający bardzo słabe uchwyty w miejscach, gdzie tynk się oberwał. Dziś wybiegłszy na podwórko Agatka dziwiła się samej sobie, że tak prosta sprawa jak poznanie czytającego chłopca wydawała się jej przez tyle dni czymś trudnym. Podeszła więc zdecydowanym krokiem pod mur i zadarłszy głowę zawołała rezolutnie, spoglądając z dołu w twarz chłopca: — Dzień dobry! Jak się nazywasz? A co ty czytasz ciekawego ? Nigdy nie myślała, że jest taki ładny. Ostry, wydatny nos, wąskie wargi i szare, chmurne oczy — wszystko to wydało się Agatce niezwykłe. „Tak, żaden chłopiec w tamtej szkole nie może się z nim równać" — pomyślała w duchu i powtórzyła jeszcze raz bardzo głośno: — Powiedziałam: dzień dobry! Czy nie słyszałeś? — Słyszałem, no i co? — spojrzał na nią bez najmniejszej sympatii. — A jak się nazywam, to moja rzecz, i nic ci do tego, co czytam. W ogóle skąd się tu wzięłaś? Pewnie z innego domu. Tu nie wolno przychodzić dzieciom z innych domów. Najlepiej nie zawracaj głowy i zabieraj się stąd. — Tere-fere-kuku! — rozzłościła się Agatka. — Ale uprzejmy to nie jesteś, nie można powiedzieć! — Ty, nie stawiaj się tylko! — wrzasnął. — Patrzcie no! — odpaliła Agatka obrzucając chłopca iskrzącym spojrzeniem. — No i co mi zrobisz? Zresztą ja jestem z tego domu i podwórko jest także moje! Chłopiec wzruszył ramionami. Widzicie ją, ważna panna! Możesz się bawić lalkami 31 w innym kącie, a mnie nie przeszkadzaj — nachmurzył się odwracając głowę i sięgając ręką po książkę. — Właśnie że nie mam ochoty bawić się lalkami — oświadczyła Agatka zdecydowanym tonem. O, nie, niech się temu chłopakowi nie wydaje, że może ją, Agatkę, traktować z góry! Rzeczywiście, będzie jej imponował! Jeszcze czego! A jednak trochę jej imponował. Tym przede wszystkim, że był chyba starszy, a także znacznie wyższy i taki pewny siebie. Agatka jednym badawczym spojrzeniem objęła otynkowaną ścianę muru; zauważyła dwa odpryśnięcia, o które od biedy można się było zaczepić nosem buta, a także niewielki występ sąsiadującej z murem oficyny. Nie namyślając się długo podskoczyła w górę, by dosięgnąć wyciągniętą ręką owego występu, a jednocześnie zamachnęła się nogami, szukając oparcia w nierównościach cegieł. Jeszcze jedno dźwignięcie całego ciała i Agatka zawisła uczepiona górnego krańca muru. Chłopiec przerwał czytanie, ale chociaż w chmurnych jego oczach zamigotał przez chwilę wyraz uznania, nie zrobił żadnego ruchu, aby jej pomóc. — Dla mnie to nic takie wdrapywanie — wysapała Agatka, z trudem łapiąc powietrze otwartymi ustami, gdy wreszcie znalazła się na murze w pozycji siedzącej. — Ja po drzewach umiem łazić i w ogóle... Schowała niedbałym ruchem ręce za siebie, żeby chłopiec nie zauważył, jak się jednak podrapała, ale on nie patrzył na jej ręce ani na twarz; w ogóle udawał, że nie zwraca na Agatkę najmniejszej uwagi. — I po coś tu wlazła? S Zielone pióro o o — Do ciebie — odpowiedziała prosto. — Nie chciałeś mi powiedzieć, co czytasz, to sama zobaczę... Nie pytając wyjęła mu szybkim ruchem książkę z ręki i zanim się zdołał opamiętać, przerzuciła parę kartek. — Eee — zawołała zawiedziona — książka o wojnie! Ja nie lubię książek o wojnie; są smutne. -- Od razu wiedziałem, że jesteś zupełnie głupia — posłyszała w odpowiedzi. — Ja właśnie najbardziej lubię książki o wojnie. One są w dechę! — W co? — zdziwiła się Agatka. — W dechę! Wyraźnie mówię. — Aha — przyznała Agatka, nie chcąc się zdradzić, że pierwszy raz w życiu słyszy podobne określenie. — Masz! — położyła książkę obok na murze. Wziął ją, ale już nie czytał, tylko podkurczył nogi i siedział z brodą opartą na kolanach. Agatka przyglądała się jego ostremu profilowi. — Bo jak jest wojna, to dobrze wtedy — powiedział nagle chłopiec bardziej do siebie niż do niej. — Nieprawda! — zaprotestowała żywo Agatka odchylając się gwałtownie do tyłu; mało brakowało, a byłaby zleciała na drugą stronę muru. — Wstydziłbyś się tak mówić! Wiesz, mój tatuś zginął na wojnie i... i to wcale nie jest dobrze! Patrzyła na chłopca zawiedziona, bo w pierwszej chwili wydał jej się sympatyczny. Teraz natomiast pomyślała sobie, że musi być bardzo niedobry, nawet zupełnie zły, skoro może mówić takie rzeczy. — Jednak jesteś głupia — kiwnął rudą głową chłopak, chociaż tjon razem głos jego zabrzmiał nieco łagodniej. — Zawsze ludzie giną na wojnie, ale jeżeli ktoś jest dzielny, 34 to może dokonać bohaterskich czynów — wydeklamował ostatnie zdanie patrząc przed siebie. — Ja też chciałabym być dzielna — powiedziała Agatka marszcząc brwi. Chłopiec uśmiechnął się kątem warg. — Ty? — zawołał z ogromnym zdziwieniem, które boleśnie ubodło Agatkę. — No ja! — zaperzyła się od razu. — A bo co? Może nie mogę? — Pewnie że nie. Taka tam dziewczyna... Ja to co innego. Agatka zrobiła się czerwona jak burak. Miała szaloną ochotę stłuc tego chłopca, ale ponieważ na murze było to zupełnie niemożliwe do wykonania, więc tylko ze złością odgarnęła do tyłu warkoczyki i wolniutko wycedziła przez zęby: — Wiesz, kim ty jesteś? Jesteś obrzydliwym zarozumialcem! Tyle ci powiem! Nosa zadzierasz do góry, a na pewno pierwszy byś zmykał, gdyby zaczęli strzelać. — Ale wymyśliła! — chłopiec ku jej zdziwieniu nawet nie bardzo się obraził. Znów podkurczył nogi, objął je obiema rękami i zaczął mówić rozmarzonym głosem: — Ja byłbym spadochroniarzem! Strącałbym także samoloty nieprzyjacielskie i sam jeden rzucałbym się na wroga. Niechbym tam nawet i zginął, ale byłbym bohaterem... Słuchając go Agatka zapomniała o gniewie; mimo wszystko chłopiec ją zadziwiał! Usiadła w podobny jak on sposób, podkurczając kolana, i powiedziała po chwili: — Tak, ja myślę, że ty mógłbyś być bohaterem! Od razu odczuła ogromną różnicę między nimi, na korzyść rudego chłopca. Bo i pewnie: on — przyszły bohater, a ona co? Tyle że śpiewa w szkolnym chórze. Oczywiście, 35 nie jest mazgajem, ale do bohaterstwa jej daleko! Spytała ostrożnie: — A czy teraz... to znaczy, jak nie ma wojny, nie może być bohaterskich czynów? — Skądże! — stanowczo zaprotestował chłopiec. — Nie może być. Bo teraz to co: chodzisz do szkoły, lekcje odrabiasz, rodzice zrzędzą, no i co? — Jak to: co? — Właśnie że nic. Nic a nic ciekawego! Starsi tylko ciągle robią uwagi... Nie cierpię uwag! — wybuchnął. — Ja też nie — szybko wtrąciła Agatka. — No więc widzisz. A bohaterowi nikt uwag nie robi! Naraża życie dla ojczyzny, to co tam jakieś dwóje... — Aha! — przerwała Agatka. — Chcesz być bohaterem, żeby nikt się na ciebie nie gniewał o dwóje... — Nieprawda! — Sam powiedziałeś. Chłopiec machnął ręką. — Ty i tak tego nie rozumiesz... Agatka znów poczuła się urażona. Prawda, że nie bardzo go rozumiała, ale udawała, że wszystko jest dla niej jasne. Chciała dalej tak siedzieć i słuchać, co chłopiec opowiada. Mimo że mówił powoli i opanowanie, było w nim coś niepokojącego. Agatce zrobiło się smutno na samą myśl, że mógłby kiedyś zginąć. — Wiesz, ale ty nie narażaj się tak bardzo... — poprosiła serdecznie. — Och, co mi tam! — odpowiedział niby niedbale. — Ja mogę! Tylko gdzie mam się narażać? — dodał z nagłą złością. — W szkole, czy jak? — W szkole cbjba nie... 36 — No widzisz! Powoli zaczynało szarzeć: kontury rosnącego na podwórku drzewa wydawały się rozmazane. „Szkoda, że on jest tak strasznie poważny — pomyślała Agatka. — Wolałabym, żeby był weselszy. A może on jest wesoły, tylko tak udaje? Nie — zdecydowała po chwili — chyba nie udaje..." — A latawce umiesz puszczać? — spytała ni w pięć, ni w dziewięć, żeby tylko coś powiedzieć. — Eee, latawce! To nic nie jest! Ja umiem robić modele szybowców. — Naprawdę? — zdumiała się Agatka. W miasteczku żaden chłopiec nie potrafił zrobić czegoś takiego. — Sam robisz? — Sam. A z kim? — Nie wiem. Z kolegami może... — wyjaśniła Agatka. — Z żadnymi kolegami — powiedział niechętnie i Agatka od razu domyśliła się, że chłopiec chyba nie lubi swoich kolegów. Stał się jej przez to bliższy. Zwierzyła mu się cicho: — Bo ja też nie lubię swoich koleżanek. Nic się nie odezwał, tylko jakoś uważniej na nią spojrzał. — Aha, nie lubisz... — mruknął. — Dokuczają ci, co? — Tak, dokuczają — zaczęła Agatka, ale zaraz dodała: — Teraz już mniej, na początku to dokuczały... — A mnie będą zawsze dokuczać — oświadczył chłopiec. Nie powiedział jednak, że owo dokuczanie polegało głównie na przezwisku „rudy", którego nie mógł znieść, i na wołaniach „rudy, pójdziesz do budy" czy innych w tym rodzaju. Chyba tylko jeden jedyny Wojtek, a także Kajtek (którego przecież nie można liczyć) nigdy... Eh, co tu mówić! 37 Zygmunt zresztą nie chciał zwracać uwagi Agatki na swoje płomieniste włosy, zwłaszcza że poczuł nawet do niej coś jakby sympatię, którą usiłował okazać mruknięciem: — Nawet nie jesteś taka bardzo głupia! Nic stosowniej szego nie przyszło mu do głowy. Najwyższy czas był wracać do domu i zabrać się do lekcji, zwłaszcza że jutro jest biologia, którą Agatka szczególnie lubi; no i z biologii warto byłoby mieć jakiś lepszy stopień. — Muszę już wracać do domu; lekcje... — powiedzi