13281
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13281 |
Rozszerzenie: |
13281 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13281 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13281 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13281 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Elizabeth Lowell
Kolor śmierci
(The Color of Death)
Przekład Agata Kowalczyk
Rozdział 1
Sanibel Island, Floryda listopad
Lee Mandel spędzał sporo czasu na oglądaniu się przez ramię. Cóż, taka praca. Ale teraz,
przeciągając się z zadowoleniem w listopadowym słońcu, nie myślał o tym, że musi się pilnować.
Uśmiechał się do kelnera o gibkim ciele i oczach pełnych optymizmu, na jaki stać tylko ludzi
przed trzydziestką.
– Naprawdę jesteś pewien, że macie najlepsze krewetki na Sanibel Island? – zapytał.
– Może się pan założyć o własny tyłek, sir. Lee roześmiał się i machnął ręką.
– Wezmę to, co zwykle. I kawę, tak szybko, jak dasz radę na tych swoich wielkich girach. A,
i przynieś parę torebek na wynos, dobra?
Kelner wyszczerzył zęby i wyciągnął zza pleców dwie papierowe torebki z jasnoczerwonym
logo Cafe SoupOr Shrimp nadrukowanym z boku.
– Te mogą być? – Rzucił torby na stolik. – Wziąłem je, jak tylko zobaczyłem pana na
schodach.
Lee poczuł ukłucie niepokoju. Zaczynał być przewidywalny. A w jego fachu to było nie
tylko głupie – to było niebezpieczne. Ale nie zauważył, by ktoś go śledził, gdy przejeżdżał przez
most na Sanibel Island. Poza tym, gdy zawartość przesyłki zostanie przełożona do pomiętej
papierowej torebki, nikt nie będzie podejrzewał, że kamienie są warte co najmniej milion. I to
w hurcie. Lee wiedział, co wiezie.
W przyszłości musi używać czegoś jeszcze mniej rzucającego się w oczy, może brązowych
torebek, z jakich żule popijają wino. Zwykle kurierzy przewożący cenny towar mieli mniej
powodów do niepokoju niż ludzie noszący zegarki i pierścionki zaręczynowe.
Zwykle, ale nie zawsze.
Od kilku lat krążyły plotki o nowym gangu, który interesował się tylko towarem
z najwyższej półki, najcenniejszym i dającym się łatwo upłynnić. Dobra wiadomość była taka, że
gang nie był tak brutalny jak bandziory z Ameryki Południowej. Ci nowi byli sprytni i działali po
cichu.
Kelner i jego jędrny tyłek zniknęli w ciemnym, zadymionym wnętrzu. Lee został sam,
rozkoszując się jesiennym słońcem. Przesunął krzesło tak, żeby za plecami mieć ścianę budynku.
Zastanawiał się, co jego siostra Kate robi teraz, kiedy skończyła już szlifować Siedem Grzechów.
Pewnie przygotowuje się do kolejnego rajdu po targach gemmologicznych w poszukiwaniu
kawałka surowca, w którego szlifowanie opłaciłoby się zainwestować czas i wysiłek.
Może gdyby rodzice przestali gadać o wnukach, trochę by zwolniła i znalazła sobie
przyzwoitego faceta. A tak? Pewnie doprowadzają ją do szału, tak jak doprowadzali mnie.
Ogarnęło go poczucie winy. Powinien powiedzieć rodzicom. Naprawdę powinien, zwłaszcza
teraz, kiedy spotkał mężczyznę, z którym chciał spędzić życie. Ale po prostu nie miał ochoty na
to całe trucie, które zaczęłoby się, gdyby się ujawnił – łzy i pytania w stylu „gdzie popełniliśmy
błąd”.
Jego rodzice nie popełnili żadnego błędu. On po prostu nie był synem, jakiego pragnęli.
Koniec pieśni.
Do uszu Lee dobiegały rozmowy z odkrytego parkingu znajdującego się bezpośrednio pod
nim. Niemal wszystko na Sanibel Island było zbudowane na palach. Kiedy nadchodził huragan,
całe świństwo po prostu przepływało pod budynkami, zostawiając mieszkania z grubsza
nienaruszone.
– Ale ja chcę zobaczyć skarb!
Głos dziewczynki, która wysiadła z samochodu na zalany słońcem parking, był wysoki,
uparty i stanowczo zbyt przenikliwy. Lee uśmiechnął się lekko na myśl o parzącej tapicerce
i kierownicach, zbyt gorących, żeby utrzymać je w dłoniach. Dlaczego zimowi turyści tak się bali
cienia między filarami podtrzymującymi małe centrum handlowe?
– Widzieliśmy ten cały skarb z „Atochy” w zeszłym roku. Też mi coś. – Rodzicielski głos
był zły, zniecierpliwiony. – W tym tak zwanym muzeum zależy im tylko na tym, żeby wcisnąć
kolejną drogą pamiątkę następnemu frajerowi, który przekroczy próg.
– Nie obchodzi mnie to. Ja chcę zobaczyć złote monety i szmaragdy – jęczała dziewczynka.
Lee zastanawiał się, co by powiedziała, gdyby zobaczyła siedem wspaniałych szafirów, które
leżały zamknięte w bagażniku jego samochodu. Przeważnie nie wiedział, co przewozi
w anonimowych paczuszkach, które dostarczał z punktu A do punktu B na zlecenie różnych firm
kurierskich, łącznie z rodzinną. Lubił wolność, jaką dawała mu praca wolnego strzelca. Ale tym
razem tak się złożyło, że był synem właściciela firmy i bratem szlifierza, wiedział więc, jak
wygląda Siedem Grzechów. I ile są warte.
Kate była tak podekscytowana powierzeniem jej obróbki szafirowego surowca najwyższej
jakości, że zadzwoniła do Lee i opisała mu kamienie tak, jak on opisałby kochanka. Odwiedził ją
dwa razy w Arizonie i był zdumiony, widząc, jak bezkształtny, matowy, niebieskawy kamień
zamienia się w doskonale oszlifowane klejnoty, połyskujące niezwykłym szafirem.
Cieszył się, widząc podniecenie siostry. Choć raz wydawała się młodsza od niego, a nie
starsza o osiem lat. I wcale się nie dziwił jej emocjom. To była prawdziwa gratka dla stosunkowo
młodego szlifierza trafić tak prestiżową robotę jak obrabianie surowca dla Artura McClouda,
jednego z największych kolekcjonerów szlachetnych kamieni na świecie. Kate poprosiła nawet,
żeby Lee przywiózł jej surowiec, a potem odstawił oszlifowane Siedem Grzechów z powrotem
do McClouda. Żeby wszystko zostało w rodzinie.
Mrużąc oczy w słońcu, Lee spojrzał na zegarek na lewym nadgarstku. Piętnaście po
dziesiątej. Mnóstwo czasu. Z SoupOr Shrimp miał jakieś piętnaście minut drogi przez niewielki
most łączący wyspy Sanibel i Captiva. Przy odrobinie szczęścia będzie miał jeszcze godzinkę po
odstawieniu kamieni na Captivę, żeby pozbierać muszle przy odpływie i spokojnie zdążyć na
samolot z Fort Myers do Los Angeles. W piątek dziewięćdziesiąt procent ruchu na mostach
będzie się kierować na Sanibel Island; on będzie jechał w przeciwną stronę. Powinien mieć łatwą
drogę aż do samego lotniska.
Przeciągnął się jeszcze raz. W szortach, golfowej koszulce i sandałach doskonale wtapiał się
w tłum. Nie za wysoki. Nie za niski. Nie za gruby. Nie za bardzo opalony. Niczym się nie
wyróżniał. Kurierzy byli tak samo anonimowi jak ich paczki. Gdyby był na Manhattanie, miałby
na sobie ciemny garnitur i grafitowy płaszcz. W Seattle potrzebne by były supernowoczesna
kurtka przeciwdeszczowa i kubek espresso umieszczony na stałe w dłoni. Żadnego parasola. Nikt
na mokrym północnym Zachodzie nie zawracał sobie głowy parasolami.
Zaniepokoił go sygnał alarmu samochodowego, odpowiadającego na impuls pilota. Lee
wyprostował się i zrobił w pamięci przegląd aut, które widział, parkując pod knajpką, tuż koło
schodów. Oprócz jego białego wynajętego auta żadne nie stało przy schodach.
Pozostałe samochody, które zauważył, stały w głębi parkingu, z dala od schodów. Osobówki
i półciężarówki należały głównie do pracowników i zgodnie z zaleceniami były stawiane w głębi,
żeby klienci mogli łatwiej parkować przy schodach prowadzących do sklepów.
Lee wstał i wyjrzał przez barierkę na niższy poziom. Nikogo nie zauważył. Zawodząca
dziewczynka i jej rodzice weszli do środka, przedkładając widocznie dym nad świeże powietrze.
W tej chwili był sam, jakby na Sanibel Island, zimowej mekce turystów, nie było żywego ducha.
Z dołu dobiegł go przytłumiony trzask zamykanego bagażnika.
Lee zbiegł po schodach. Przejście z pełnego słońca Florydy w głęboki cień parkingu
sprawiło, że się zawahał. Rozejrzał się szybko wokół.
W chłodnym cieniu nic się nie poruszało.
Tłumacząc sobie, że popada w paranoję, podszedł szybko do samochodu. Wcisnął guzik
pilota i otworzył bagażnik.
Pusto.
– Cholera jasna!
Gorączkowo sięgnął do środka i obmacał dno. Mniejsza niż wnętrze jego dłoni, warta więcej,
niż zarobi przez całe życie, paczuszka z Siedmioma Grzechami mogła się przesunąć. Może
wpadła do schowka na koło zapasowe.
Musi tu być.
Z ciemności za samochodem dobiegł cichy szelest, jakby ktoś próbował przemknąć obok, na
światło słoneczne. A przynajmniej tak się wydawało, dopóki Lee nie odwrócił się i nie zobaczył
znajomej twarzy.
Uśmiechnął się z ulgą.
– Nie spodziewałem się zobaczyć cię w tych stronach – powiedział.
– W ogóle nie powinieneś był mnie zobaczyć.
Rozległ się cichy dźwięk i stęknięcie, kiedy kula weszła w ciało, prosto w serce. Lee osunął
się do bagażnika.
To się nie dzieje naprawdę.
Ale działo się. Świat znikał w wielkim wirze, a on nie był już jego częścią; kolory
pochłaniała czerń.
Norm... Katie... słyszycie mnie? Kocham...
Bagażnik zamknął się z trzaskiem.
Rozdział 2
Little Miami dwa dni później
Jaime Seguro Jimenez de los Santos pomyślał, że to jego szczęśliwy dzień, kiedy drzwi
lombardu otworzyły się i weszła przez nie platynowa blondynka z gigantycznym biustem,
w obcisłej jak druga skóra sukience. Podeszła do niego leniwym krokiem. Wysokie obcasy
dodawały jej dziesięć centymetrów i sprawiały, że jej tyłek naprawdę ładnie się kołysał. Seguro
mógł się skarżyć najwyżej na to, że sukienka zaczynała się pod samą szyją i całkowicie
zakrywała dekolt.
Przyjrzał się jeszcze raz i zdał sobie sprawę, że te piersi to wysokiej klasy żelowy biustonosz
z rodzaju tych, jakie noszą dragqueen. Ale sukienka niemal to wynagradzała. Była tak krótka, że
odsłaniała dolną część pośladków panienki. Czy raczej chłopaczka.
Ni modo. Seguro lubił i to, i to, pod warunkiem że to on był rozgrywającym.
Drzwi zamknęły się, tłumiąc dźwięk niecierpliwych klaksonów, smród źle wyregulowanych
silników i hiszpańskojęzyczny jazgot sześciu narodów, z których każdy mówił z innym
akcentem. Przez zakurzone szyby i drganie upalnego powietrza widać było zmęczone palmy,
kiwające się nad obdrapanymi budynkami z pustaków i zatłoczoną ulicą.
Ciężkie, kwiatowe perfumy wionęły w stronę Seguro, kiedy kobieta oparła się o ladę. Jej
makijaż był równie wyzywający jak sukienka. Oczy miała błękitne jak niebo w rześkie dni, które
tak rzadko zdarzają się na parnej Florydzie.
– Buen dia, se?orita – rzucił niezobowiązująco, uśmiechając się lubieżnie, zgodnie
z wymogami swojej kultury i odpowiednio do kroju sukienki. – Como le puedo ajudar?
– Po angielsku, jeśli można, porfavor – powiedziała, wymawiając dwa hiszpańskie słowa,
jakby były angielskie. Miała niski, niemal ochrypły głos. – Mój espanol jest do bani.
– Si, w czym mogę pomóc?
– Ktoś mi powiedział, że daje pan najlepszą cenę w okolicy za luźne kamienie. – Seguro
zawahał się. – No wie pan – powiedziała poważnie – luźne kamienie. Nieoprawione klejnoty.
Rozumie pan?
– Si, tak, rozumiem. Kto pani to powiedział?
– Ktoś w L.A. W Los Angeles. Mój chłopak stamtąd pochodzi. Jego kumpel powiedział, że
pan ma kuzyna, który ma kuzyna, który... – Wzruszyła ramionami, aż zakołysało się wszystko,
od góry do dołu. – Mój chłopak nie jest Santos, ale spędził z jednym sporo czasu, jeśli pan
rozumie, co mam na myśli.
Seguro wyszczerzył zęby i skwapliwie kiwnął głową, przyjmując jej wyjaśnienie. Większość
kontaktów potrzebnych, by odnieść sukces w życiu, miała jego rozgałęziona rodzina. Resztę
zdobywało się w kiciu.
– Si, rozumiem. Sam tak poznałem parę osób.
– To bywa przydatne – zgodziła się. Obiema rękami podniosła dużą płócienną torbę i ciężko
opuściła ją na ladę. – Mam tu jeden fancik, który się panu spodoba.
Seguro wydał nieokreślone chrząknięcie, zastanawiając się, czy ona to tak naprawdę on.
Zarostu ani śladu, ale trudno było stwierdzić pod tą całą tapetą. A zresztą, wielu los maricones
usuwało sobie zarost na stałe:
Kobieta pogrzebała w torbie i wyciągnęła buteleczkę tabletek na zgagę. Zanim Seguro wziął
plastikowy pojemniczek, rozłożył na ladzie wytarty kawałek ciemnego materiału. W końcu
otworzył buteleczkę i wysypał zawartość na szmatkę. Zamiast strumyka drobnych kamieni,
jakich się spodziewał, na ladę wypadł duży jak paznokieć kciuka prostokąt w głębokim
niebieskim kolorze. Seguro złapał klejnot i położył na środku szmatki. Wrócił mu oddech.
Na dobre.
– Chcę pięćdziesiąt tysięcy – powiedziała kobieta.
Seguro podniósł głowę. Błękitne oczy patrzące na niego zza lady były jaśniejsze niż kamień,
ale równie twarde.
– Zobaczymy – odparł.
– Ten szafir jest wart o wiele więcej niż pięćdziesiąt kawałków.
– Dla kogoś, tak. Ale dla mnie? Nie sądzę. – Wzruszył lekko ramionami. – Popatrzę.
Kobieta zaczęła stukać długimi, wściekle czerwonymi tipsami o blat.
– Dobra. Niech pan sobie patrzy. Byle nie za długo. Spieszę się na samolot. Jedziemy
z moim chłopakiem na długie wakacje na Arubę.
– Słyszałem, że tam jest ładnie.
– Przyślę panu pocztówkę.
Seguro wyjął jubilerską lupę i zaczął oglądać wielki niebieski kamień. W sklepie było cicho,
oprócz niecierpliwego stukania tipsów o ladę.
– No i? – zapytała, kiedy wreszcie uniósł głowę.
– Mój kolega musiałby to obejrzeć.
Kobieta położyła ręce na wąskich biodrach w geście zniecierpliwienia albo wyzwania.
– Mówiłam, że mi się spieszy.
– Żałuję, ale... – Seguro znów wzruszył ramionami.
– Ile może mi pan dać teraz?
– Dwa tysiące.
– Trzydzieści.
– Dwa sto.
– Pieprzenie. Kamień jest wart co najmniej dwieście tysięcy.
– To niech go pani weźmie i sprzeda za tyle.
– Piętnaście tysięcy.
– Dwa tysiące sto pięćdziesiąt – powiedział cierpliwie Seguro. – Przykro mi, se?or... eee...
se?orita... ale ja nie jestem ekspertem. I tak już proponuję dwa razy tyle, ile powinienem, bo jest
pani zacną osobą, która zna kuzyna mojego kuzyna z pierdla. Nic więcej nie mogę zrobić. Bardzo
mi przykro.
– Och, do cholery! Ma być w gotówce. Teraz.
– Ależ oczywiście. Proszę na mnie tutaj poczekać, dobrze?
– Tylko niech się pan pospieszy. Pański lombard nie jest jedyny w Little Miami.
Seguro poszedł do małego pokoiku na zapleczu, zamknął za sobą drzwi na klucz i podszedł
do sejfu. Pospiesznie odliczył setki na kupkę i dorzucił banknot pięćdziesięciodolarowy. Kiedy
otworzył drzwi do lokalu, kobieta wciąż tam była.
Wyciągnęła rękę.
Seguro odliczył pieniądze na otwartą, bezczelną dłoń i poczekał, aż kobieta sama przeliczy
jeszcze raz.
– Zrobił pan cholernie dobry interes – powiedziała z goryczą. – To rozbój. Seguro
uśmiechnął się szeroko.
– Nie wątpię. Buena suerte.
Ledwie drzwi zamknęły się za blondynką, podbiegł do nich i przekręcił klucz. Odwrócił do
ulicy napis „Zamknięte” i zaciągnął żaluzje, zasłaniając okna zakratowane kutym żelazem.
W końcu stanął w miejscu i zaczął się trząść. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że szafir
jest prawdziwy.
Prawdziwy jak śmierć.
Musi teraz działać bardzo, bardzo ostrożnie, bo inaczej będzie tak samo martwy, jak
poprzedni właściciel kamienia. Co do tego nie miał wątpliwości.
Dios!
Do tego potrzebował kontaktów. Takich kontaktów, o jakich ludzie tylko szeptali, bo
wypowiadanie nazwisk na głos groziło poderżnięciem gardła. Zaczął przeglądać w pamięci listę
nazwisk i odrzucał wszystkie. W końcu trafił na jedno, które kazało mu się zatrzymać.
Eduardo.
Szwagier kuzyna jego żony mieszkał w L.A. Pracował w branży jubilerskiej. On mógł
pomóc. Miał kontakty, o których nie mówi się głośno. Mógł sprzedać kamień i nie dać się złapać.
Nie dać się zabić.
Rozdział 3
Glendale, Arizona pięć dni później
Kate Chandlernie mogła się skoncentrować. Klnąc pod nosem, odsunęła oko od mikroskopu,
w którym zamontowany był ładny kawałek tsavorytu. Badała okaz o głębokim zielonym kolorze,
zastanawiając się, w jaki sposób go oszlifować, żeby uzyskać jak największą wagę i jak
najpiękniejszy połysk.
Zwykle uwielbiała trzymać w dłoni cały ten potencjał, podejmować decyzje, które zmienią
niepozorny surowiec w olśniewający klejnot. Ale w tej chwili trudno jej było myśleć
o czymkolwiek poza telefonem, który nie dzwonił.
– Do diabła, Lee – mruknęła. – Zadzwoń.
Sprawdziła wyświetlacz komórki leżącej w zasięgu ręki na stole do pracy. Od wielu dni nie
spuszczała jej z oka, nawet chodząc po domu.
Żadnych nowych wiadomości. Żadnych przegapionych rozmów. Tylko cisza i strach, który
narastał z każdą mijającą sekundą.
Zniecierpliwiona wybrała numer Norma Gallaghera.
Odebrał natychmiast.
– Lee?
Kate ścisnął się żołądek.
– Nie, to tylko ja, Kate. Miałam nadzieję...
– Nie dzwonił. – Głos był ochrypły, jakby Norm był przeziębiony albo jakby płakał. – I co
zrobimy?
– Ja... – Kate wzięła głęboki oddech. – Nie mówiłam rodzicom, ale zadzwoniłam do FBI
i powiedziałam im, że Lee został porwany. Nie chcieli mnie słuchać. Wstawili mi uspokajającą
gadkę i kazali zostawić sprawę policji na Florydzie. Powiedziałam im, że policja na Florydzie to
banda idiotów, bardziej zainteresowanych tym, żeby obsmarować Lee, niż go znaleźć.
– Lee ma rację – odparł Norm. – Prawdziwy z ciebie pistolet. Nie mogę się doczekać, kiedy
poznam ciebie i resztę rodziny.
– Szczęśliwa rodzinka w komplecie – powiedziała Kate, zmuszając się do wesołości. Nie
chciała, by jej głos zdradzał, jak bardzo się martwi.
Bała się o Lee. Strach mroził jej duszę.
– Norm... Tak?
– Jestem przerażona. Nie mówiłam ci wcześniej, a tata by się wściekł, gdyby się dowiedział,
że ci to mówię, ale wynajęty samochód Lee został zwrócony dzień po terminie, a przesyłka, którą
wiózł, nie dotarła na miejsce.
W słuchawce zapanowała cisza; po chwili Norm przełknął głośno ślinę, żeby nie okazywać
emocji.
– Żadnych śladów... przestępstwa?
– Nic.
– Jakoś nie bardzo cię to cieszy.
– Nie. Jestem przerażona, wściekła i... przerażona. – Kate zamknęła oczy, wyszarpnęła
spinkę z ciemnych włosów i rozmasowała głowę. Lee, gdzie ty jesteś, do cholery?
– Ja też się boję – powiedział Norm. – Złość mi przeszła po dwudziestu czterech godzinach.
– To takie do niego niepodobne – szepnęła Kate. – Niby mógł zapomnieć zadzwonić do mnie
po dostarczeniu Siedmiu Grzechów, ale za tobą po prostu szaleje. Zadzwoniłby do ciebie, choćby
się działo nie wiem co.
Norm przestał przełykać ślinę i pozwolił, by łzy ścisnęły mu gardło.
– Dzięki, Katie.
– Taka jest prawda.
– Myślisz, że miał jakiś wypadek i nie pamięta swojego nazwiska? Kate oparła się o stół,
słysząc w głosie Norma ten sam strach, który wwiercał się w jej wnętrzności, i słowa, których
żadne z nich nie chciało wypowiedzieć na głos: A jeśli Lee nie żyje?
– Obdzwoniłam wszystkie szpitale między Fort Myers, gdzie wynajął samochód, i Captiva
Island, gdzie miał dostarczyć przesyłkę – odparła. – Nigdzie w ciągu ostatnich pięciu dni nie
przyjęto pacjenta z amnezją ani żadnego NN, który nie pamiętałby swojego nazwiska.
– Są pewni?
Słowa Norma były raczej błaganiem o nadzieję niż pytaniem.
– Zadzwoń do mnie, jak tylko się czegoś dowiesz – powiedziała.
– Nawzajem.
Przerwała połączenie i, wstrząsana szlochem, dała upust własnej rozpaczy i strachowi.
Rozdział 4
Scottsdale, Arizona pięć miesięcy później, wtorek, 9.30
Z bijącym sercem Kate rozejrzała się po zatłoczonej sali konferencyjnej. Starała się nie
myśleć o niesamowitym mechanicznym głosie, który nagrał się na jej pocztę głosową i który
groził jej, że zginie, jeśli nie przestanie zadawać pytań, jeśli nadal będzie próbowała się
dowiedzieć, co się stało z Lee Mandelem, dlaczego nikt go nie widział, dlaczego Lee nie
zadzwonił do nikogo – nawet do starszej siostry, która zawsze go kochała, niezależnie od tego,
jakim był ziółkiem.
Ale i tak zadawała pytania. Tylko ostrożniej. Skupiła się raczej na zaginionych kamieniach
niż na młodszym bracie, którego mogła już nigdy nie zobaczyć.
Obserwowała salę ciemnymi oczami, które widziały już wiele kamieni i wielu łudzi,
pragnących je zdobyć. Nikt nie patrzył na nią, nawet mężczyzna oparty o ścianę w głębi,
z ciężkim katalogiem wystawowym w dłoniach i nieodgadnionym wyrazem twarzy. Oprócz
niego wszyscy przyglądali się połyskującym skarbom wyeksponowanym pod szkłem.
Właściwe targi miały się zacząć dopiero za parę dni, ale kilka okazów wystawiono już dla
publiczności. Stoiska przedwystawowe były czymś w rodzaju próby kostiumowej, podczas której
prezentowali się dilerzy, którzy nie mogli albo nie chcieli płacić za wynajem stoisk podczas
głównej imprezy. Część z tych „wykluczonych” zrzuciła się na wynajęcie dużej sali
konferencyjnej obok hotelowego lobby na tydzień przed głównymi targami. Firma Purcell
Colored Gems, należąca do drugiego garnituru kupców, też miała tu stoisko.
Poprzedniego dnia Kate zobaczyła jeden z Siedmiu Grzechów w ich gablocie wystawowej.
Purcellowie nie byli zbyt pomocni, kiedy ich zapytała, skąd pochodzi kamień, ale znalazła
sposób, by to sprawdzić za ich plecami. Teraz musiała tylko zadbać, żeby się nie dowiedzieli.
Oddychaj powoli i głęboko, jakbyś robiła pierwszy szlif na kawałku naprawdę dobrego
surowca.
Ta milcząca rada nie spowolniła jej tętna, ale myśl o przekształcaniu kolorowego surowca
w śniące rozmigotany sen klejnoty, spełniła swoje zadanie. Praca z surowymi kamieniami zawsze
ją uspokajała. Kate nie wiedziała, dlaczego. Po prostu uspokajała i już.
Właśnie tak, powiedziała sobie w duchu. Powoli i spokojnie. To najłatwiejsza część.
Kate miała zręczne ręce. Zawsze tak było, nawet kiedy jeszcze jako jedenastolatka zabawiała
dzieciaki z sąsiedztwa, wyciągając im monety z uszu.
Oddychaj powoli, ruszaj się szybko i bądź wdzięczna, że ten kamień nie pojawił się na
którejś z prywatnych prezentacji w pokoju właściciela. Wtedy ten numer byłby o wiele
trudniejszy.
Kate wypuściła kolejny długi oddech i weszła do sali konferencyjnej. Stoiska przed nią
należały do dilerów i jubilerów z drugiego i trzeciego garnituru. Mimo to o całe lata świetlne
przewyższały klasą stragany sprzedawców paciorków i taniej biżuterii, targujących się na
zapchanych parkingach dla gości, gdzie pod prażącym kwietniowym słońcem pustyni ustawiono
tymczasowe kramy.
Wewnątrz najnowszego i najbardziej luksusowego kompleksu hotelowego Phoenix wszystko
było spokojne, chłodne i lekko przesiąknięte kwiatowym aromatem. Wrażliwe nozdrza Kate
wyczuwały też oleisty zapach chciwości, przesycający powietrze sali konferencyjnej. Nie
przeszkadzało jej to. Już dawno zdała sobie sprawę, że niektórzy ludzie pocą się na widok
drogich kamieni. Fakt, że ona potrafiła patrzeć na olśniewające klejnoty i nie myśleć o ich
wartości w dolarach, dawał jej przewagę nad wieloma przedstawicielami branży.
Obciągając długie rękawy malinowej jedwabnej sukienki, wyczuła niewielki ciężar
umocowany tuż nad lewą dłonią. Wzięła ostatni głęboki oddech.
Zmuszę tych gnojków z FBI, żeby mnie wysłuchali, Lee.
Przysięgam.
Rozdział 5
Scottsdale wtorek, 9.32
Sam Groves stał oparty o wyklejoną drogą tapetą ścianę hotelu Royale i przeglądał katalog
atrakcji, które można będzie obejrzeć na targach. Katalog był tak gruby, że przeczytanie go
zajęłoby kilka dni, ale nim upłyną, on ruszy już dalej – zmieni ubranie, włoży kapelusz, stanie się
kimś innym. Jego przebrania były proste, bo większość ludzi była prosta. Zwłaszcza przy tych
wszystkich kolorowych ślicznościach porozkładanych dookoła. Tak jak duże piersi, duże
kamienie szlachetne często miały negatywny wpływ na IQ patrzących na nie mężczyzn.
Sam lubił patrzeć i na duże piersi, i na drogie kamienie, ale potrafił też skupić się na pracy.
Od szesnastu lat pracował w FBI i miał nadzieję, że dociągnie do dwudziestu, zanim ktoś dopisze
do jego dossier zdania w rodzaju „nie umie grać w zespole” i „za bardzo się wychyla”, po czym
wykopie jego „nieobliczalny” tyłek z firmy.
Choćby nie wiadomo jak się starał, gdy ktoś pytał go o zdanie, rąbał prawdę prosto z mostu.
Całą, niezależnie od tego, jak bardzo mogła się ona nie podobać tym, którzy pytali.
„Całe szczęście, że jesteś bystry, stary, bo na polityce to się nie znasz”.
Właśnie to powiedział mu pierwszy SAC [Special Agent in Charge – jedna z niższych rang FBI] piętnaście lat
temu. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Firma odgrywała się na nim, odwlekając jego awanse
i delegując go do tajniackiej roboty. Zamiast więc tropić międzynarodowych i miejscowych
terrorystów razem z innymi kozakami z firmy, był teraz członkiem specjalnej grupy operacyjnej
usiłującej rozbić krąg złodziei drogich kamieni, który nękał branżę od pięciu lat.
Ale nawet przy tym z pozoru prostym zadaniu ekscentryczny sposób patrzenia na świat
przysparzał mu kłopotów.
Mówi się trudno. Sam odwrócił stronę katalogu i omiótł wzrokiem kolejną zapierającą dech
reklamę, przedstawiającą rubiny jako inwestycję stulecia. Przetrwałem gorsze rzeczy niż pan
„Legenda we Własnym Mniemaniu” Sizemore. Za niecałe pięć lat będę miał emeryturę i własny
biznes, a ci wazeliniarze, którzy widzą tylko czubek własnego opalonego nochala, będą się mogli
w niego ugryźć.
Sam powtarzał w duchu swoją osobistą mantrę, wypełniając zadanie, z którym poradziłby
sobie byle uczniak.
W pewnej chwili jego wzrok przyciągnął błysk malinowego jedwabiu. Spojrzał na drugi
koniec sali. Kobieta, choć nie była piękna, zwróciła jego uwagę. Ciemne włosy bezlitośnie
ściągnięte do tyłu, średni wzrost, ładne krągłości – nie jak u striptizerki, ale prawdziwe ciało,
jakie mężczyźni lubią przytulać. Sukienka wyglądająca na drogą, buty na niskim obcasie
i dopasowana do nich skórzana torebka. Żadnej biżuterii.
Poruszała się pewnie, lecz instynkt detektywa podpowiedział mu, że jest napięta do granic.
Zaintrygowany przesunął się bliżej, ani razu nie spoglądając wprost na nią. Kiedy zobaczył,
że kieruje się w stronę stoiska Purcellów, jego zainteresowanie wzrosło. O Mike’u i Lois
Purcellach chodziła fama, że nie zadają kłopotliwych pytań o poprzednich właścicieli czy faktury
sprzedaży, gdy ktoś proponuje im towar dobrej jakości. Rzecz jasna ceny, jakie oferowali,
odzwierciedlały ich „dyskrecję”. Purcellowie należeli do tego typu dilerów, jakich mógłby
szukać złodziej chcący sprzedać kradzione kamienie.
Bo przecież rabowanie przesyłek z klejnotami nie miałoby sensu, gdyby nie dało się
zamienić tych maleńkich śliczności na pokaźną ilość anonimowej zielonej gotówki.
Rozdział 6
Scottsdale wtorek, 9.33
Kate poczuła taką ulgę, widząc, że Mike Purcell jest sam w swoim boksie, że posłała mu
promienny uśmiech. Odpowiedział lubieżnym grymasem. Chodziła fama, że Purcell jest
prawdziwym amatorem kobiet, kiedy jego żony Lois nie ma w pobliżu. Do wczoraj Kate nie
zastanawiała się nad tą plotką. Ale gdy przekonała się na własnej skórze, jak bardzo jest ona
prawdziwa, wybrała dzisiejszy strój odpowiednio do niej.
Uśmiechnęła się jeszcze promienniej, uniosła rękę do bluzki, by rozpiąć parę guzików,
i powiedziała sobie, że to wszystko w słusznej sprawie. Udając, że nie zauważa swojego
głębokiego dekoltu, podeszła do gabloty i pochyliła się nad nią.
– Wróciła pani popatrzeć na szafir? – zapytał przebiegle Purcell, również pochylając się nad
gablotą, na tyle blisko, by poczuć ciepło ciała Kate. – A może myśli pani o czymś innym?
Jej uśmiech przygasł, ale Purcell tego nie zauważył. Wzrok wlepiał w dekolt, który odsłoniła
przed nim tak szczodrze. Kate przełknęła ślinę i zaczęła flirtować z tym mężczyzną, którego
wolałaby zeskrobać z podeszew swoich butów.
– Nigdy nic nie wiadomo. – Musnęła dłonią nasadę szyi, w nadziei, że odwróci uwagę
Purcella od piersi. Podziałało na jakieś dwie sekundy. – To naprawdę niesamowity okaz – dodała
wystudiowanym, przejętym tonem.
Szafir rzeczywiście był niezwykły, ale nie aż tak, by stanowić główną atrakcję wystawy.
W każdym razie dobry stary Purcell widocznie tak myślał, bo inaczej nie wystawiałby go
beztrosko na widok publiczny.
Kate pomyślała, że Purcell jest w błędzie. Ten kamień z pewnością podniósłby ciśnienie
każdemu dilerowi, który by go zobaczył.
Może po prostu nie mógł się oprzeć, by nie popisać się tym kamykiem przed innymi
handlarzami z dolnej półki. Kate zacisnęła zęby, czując nagły przypływ obrzydzenia na myśl
o tym facecie, który był starszy od jej ojca. A może wie, że McCloud miał nikomu nie mówić
o Siedmiu Grzechach, więc myśli, że jest bezpieczny. Tak czy inaczej, to kawał szui.
Ale głośno powiedziała tylko:
– Szafiry tych rozmiarów i tej jakości, o schodkowym szlifie, nie co dzień pojawiają się na
rynku.
– Nie co dzień? – Purcell wyprostował się i sięgnął do gabloty, nie odrywając oczu od
jędrnych piersi, które miałby ochotę ścisnąć w dłoniach. – Skarbie, takie szafiry są rzadsze niż
wierna kobieta. A wiem coś na ten temat. Namówiłem do zdrady niejedną ślicznotkę.
I w przeciwieństwie do tego szafiru, zafundowałem tym dziewuszkom bardzo gorącą obróbkę
cieplną, jeśli pani rozumie, co mam na myśli.
Kate wyszczerzyła zęby. Wydała dźwięk jak terier zatapiający kły w szczurze.
– Ciągle nie potrafię uwierzyć, że ten kamień nie był podgrzewany. Mogę jeszcze raz na
niego zerknąć?
– A co za to dostanę?
To, co ostatnio, ty szakalu. Peep show za trzy grosze.
– Nie złożę oferty, dopóki jeszcze raz go nie obejrzę. Muszę się upewnić, rozumie pan –
odparła. – Po prostu wierzyć mi się nie chce, że jest wart więcej niż dwadzieścia pięć tysięcy za
karat. Zanim mój klient zacznie odliczać takie pieniądze, muszę mieć pewność. Ostatecznie to
jeszcze nie są właściwe targi. Mnóstwa wysokiej klasy kamieni jeszcze w ogóle nie wystawiono.
Chyba pan rozumie?
Jej niski, pełen wahania głos sprawił, że Purcellowi spotniały dłonie. Widywał już większe
cycki, ale te były tutaj, teraz i chciał im się przyjrzeć lepiej.
– A, co mi tam – powiedział, wyciągając kasetkę, w której spoczywał szafir. – Wczoraj
radziła pani sobie z tą pęsetą całkiem nieźle, jak prawdziwa profesjonalistka. Potrzebuje pani
lupy?
– Nie, dziękuję. Tym razem przyniosłam swoją. Nie chciałam ryzykować, że znowu
upuszczę pańską.
Tylko dureń zastosowałby dwa razy ten sam numer odwracający uwagę, ale tego Kate nie
miała zamiaru wyjaśniać.
Purcell uśmiechnął się szeroko.
– Nic się nie stało. Może pani szukać lupy na moich kolanach, kiedy tylko pani zechce.
Kate uznała, że nie wystarczy jej aktorskich umiejętności, by mu na to odpowiedzieć. Nagle
pomyślała o Lee, który zaginął pięć miesięcy temu, prawie na pewno nie żył i... Stop, rozkazała
sobie twardo. Płacz ci w niczym nie pomoże, szczególnie w tej chwili. Weź się w garść. Masz
robotę do wykonania.
– Pan jest zbyt miły, panie Purcell – zamruczała seksownie. – To była taka niezręczna
sytuacja...
- Jak dla mnie, poradziła sobie pani całkiem zręcznie.
Kate przełknęła ślinę i sięgnęła do kieszeni żakietu. Kiedy jej palce zamknęły się na chłodnej
tulejce lupy, uspokoiła się. Wyjęła dziesięciokrotnie powiększające szkło i spojrzała na Purcella.
Czekał, mając nadzieję, że przejdzie na jego stronę. Naprawdę chętnie przycisnąłby udami
ten jędrny tyłek do ciężkiej gabloty.
Kate nie ruszyła się.
– Stąd jest lepszy widok – powiedział. Pokręciła głową.
– Nie, znowu mnie pan speszy, tak jak wczoraj. Muszę się skupić na interesach.
– Jesteś pewna, skarbie?
– Że mnie pan speszy? Jasne że tak. – A tym razem mogę się nie powstrzymać, żeby nie
zaparkować ci obcasa w jajach. – Pan potrafi sprawić, że kobieta zapomina, co robi.
Purcell roześmiał się.
– Tak mówią.
Zdjął przejrzyste wieko kasetki, podsunął ją w stronę Kate i podał jej jubilerską pęsetę.
Ignorując oślizły dotyk jego palców na swojej dłoni, chwyciła pęsetę i podniosła
trzydziestokaratowy kamień. Przystawiła lupę do oka i zbliżyła szafir, by uzyskać ostry obraz.
Kolor był dokładnie taki, jaki powinien być. Żadne inkluzje nie tłumiły blasku. Szlif był
doskonały.
Czas na występ.
Odłożyła klejnot z powrotem do kasetki; w tej samej chwili lupa wymsknęła jej się z dłoni,
uderzyła o obojczyk i ześliznęła się między piersi. Kate pisnęła cicho i zanurzyła prawą rękę
w dekolcie. Szukając lupy w staniku, odsłoniła Purcellowi więcej skóry.
Nie musiała się martwić, że nie odwróci jego uwagi. Wgapiał się w jej piersi tak intensywnie,
że aż się spocił.
– Przy panu mam dwie lewe ręce – powiedziała, uśmiechając się do Purcella – ale...
Reszta zdania utonęła w cichym okrzyku zaskoczenia, kiedy silne męskie palce zacisnęły się
na jej lewej dłoni, miażdżąc ją niemal do bólu.
– Jazda, ruszaj się – powiedział szorstki, niecierpliwy głos. – Jesteśmy spóźnieni. Do diabła,
wszędzie cię szukałem.
Kate zdrętwiała, spoglądając w twarde i niebieskie jak szafir oczy nieznajomego.
Rozdział 7
Scottsdale wtorek, 9.40
Sam Groves wywlókł swoją zdobycz z boksu Purcella i sali konferencyjnej do hotelowego
lobby.
– Puszczaj – mruknęła Kate, wściekłym głosem.
– Albo zaczniesz wrzeszczeć? – zapytał facet bez zainteresowania. Kate burknęła coś pod
nosem.
– Tak właśnie myślałem – powiedział. – Nie chcesz zwracać na siebie uwagi, prawda?
– Panie...
– Groves. Sam Groves. – Postawił ją pod rośliną doniczkową wielkości ciężarówki,
zablokował drogę własnym ciałem i wyciągnął legitymację z kieszeni na biodrze. Odznaka
błysnęła złotem. – FBI. Jakieś pytania?
– Co pan wyrabia, do diabła?
– To jest moje pytanie. – Odwrócił do góry jej dłoń, której nie puścił ani na chwilę. Jeden
bezczelny palec dotknął delikatnej grudki wosku czy kleju, która przytrzymywała kamień
w rękawie. – Jeden ruch paznokcia, kamień wypada i zostaje podmieniony, zanim ofiara się
zorientuje.
Rzuciła mu spojrzenie, jakby nie użył rano dezodorantu.
– Otwieraj – powiedział. – Albo wyłamię ci palce.
– Już wyłamałeś.
– Zaraz się rozpłaczę. – Ścisnął mocniej. – Otwieraj.
– Niby jak? – warknęła, siłując się z nim bezskutecznie.
Jej ciemnobrązowe oczy ciskały pioruny w prześladowcę. Cokolwiek czuł w tej chwili –
irytację, pociąg, odrazę – nie okazywał tego. Jego postawa mówiła wyraźnie, że nie da sobie
zamydlić oczu kawałkiem golizny. Wyglądał wręcz na znudzonego.
Ale z pewnością nie było mu wszystko jedno. Jej palce zbielały, a ukryty kamień wbijał się
w ciało od siły jego uścisku.
Groves schował legitymację i przesunął dłoń na nadgarstek Kate, nie dając jej szans na
ucieczkę.
– Otwieraj.
Z dziwnym uśmieszkiem rozprostowała palce. Trzydziestokaratowy niebieski szafir
o schodkowym szlifie zalśnił na jej dłoni.
– Co za niespodzianka – powiedział Sam. – Coś się przykleiło do twoich delikatnych
paluszków. Komu chcesz to sprzedać?
– Nikomu.
– Ta? Podmieniasz kamyki dla czystej przyjemności?
– Coś w tym rodzaju.
– Chyba myślisz, że jestem taki głupi jak Purcell.
Kate spojrzała w zimne, niebieskie oczy Grovesa. Głupi to ten facet na pewno nie był.
W normalnych okolicznościach jego inteligencja i staroświecka, męska siła byłyby dla Kate
pociągające. Ale nie dziś. Dziś wolałaby nie spotykać tego sukinsyna.
– Na pewno jesteś bardzo bystry, jak na federalnego robota – powiedziała. – Ale to nie
znaczy, że masz rację. Nie jestem złodziejką.
Ciemne brwi Sama podjechały do góry. Spotykał już pewnych siebie oszustów, ale ona była
inna. Federalny robot. Omal się nie roześmiał. Gdyby tylko wiedziała, jak daleka była od prawdy.
– Nie jesteś złodziejką? – zapytał. – Ten niebieski kamyk w twojej dłoni mówi, że kłamiesz.
– Zakładasz, że ten kamień jest na tyle cenny, że warto go ukraść.
– I owszem.
– Prawdziwą wartość kamienia określa czas, jaki spędził nad nim szlifierz.
– Tak, jasne – mruknął z ironią.
Kate zmarszczyła brwi. Im bardziej uspokajało się jej serce, tym bardziej była wściekła.
– Mogę to udowodnić.
– Jak?
– Wybierz sobie dilera. Któregokolwiek. Pokaż mu kamień i zobacz, co powie.
Przez długą chwilę Sam po prostu patrzył na swojego niespodziewanego jeńca. Miała klasę;
należała do kobiet, którym mężczyzna miał ochotę sprawiać przyjemność: ciemne oczy
o uczciwym spojrzeniu, delikatne rysy, gęste czarne włosy – i bardzo kobiece kształty, których
nie był w stanie ukryć luźny strój. Ogólnie biła od niej świeża, pragmatyczna kobiecość.
I inteligencja. Z pewnością nie była to słodka idiotka.
Gdyby na własne oczy nie widział, jak podmieniała kamienie, uwierzyłby w jej niewinność.
Ale widział.
Nagle przypomniał sobie, ile jest tak naprawdę warte zeznanie naocznego świadka – trochę
mniej niż garść ciepłego gówna. Trzej naoczni świadkowie z ręką na sercu powiedzą ci, że facet
był wysoki, niski, przeciętny, chudy, gruby, przeciętny, kudłaty, łysy, przeciętny, a w sumie
wyglądał dokładnie jak ty.
Spojrzał na zegarek. Narada grupy operacyjnej miała się zacząć dopiero za dwadzieścia
minut. Kimkolwiek była – lub nie była – ta kobieta, wydawała się bardziej interesująca niż
stronice katalogu, który przeglądał od dziewiątej, kiedy otwarto stoiska. I ładniej pachniała.
I zawsze istniała szansa, że, odpowiednio mocno przyciśnięta, zdradzi parę interesujących
informacji na temat tego hermetycznego środowiska. Na razie grupa operacyjna niewiele
zdziałała poza wydaniem kupy państwowych pieniędzy na sprawdzanie fałszywych tropów.
– Okej, pani...
– Natalie – powiedziała szybko Kate, mając nadzieję, że jej mama nie obrazi się za
pożyczenie imienia.
– A ma pani jakieś nazwisko i drugie imię?
Kate zdążyła już wpaść na to, że Smith czy Jones to niewypał. Strzeliła więc pierwsze słowa,
jakie jej przyszły na myśl: własny zawód i panieńskie nazwisko matki.
– Cutter. [(ang.) – szlifierz] Drugie imię Harrison.
– No dobrze, pani Natalie Harrison Cutter. Ma pani jakiś dokument? Na to też była
przygotowana.
– Na górze, w pokoju. Ale tam z panem nie pójdę.
Sam postanowił na razie odpuścić. Nie rozluźniając chwytu na nadgarstku, wyłowił szafir
z jej dłoni.
– W takim razie wrócimy do sali konferencyjnej i przekonamy się, co inni myślą o tym
kamieniu.
– Proszę mnie puścić – powiedziała, usiłując wyszarpnąć rękę z uścisku.
– Nie, chyba że woli pani kajdanki. Widziałem, jak się ruszasz, skarbie. Szybko i zręcznie.
Kate zacisnęła zęby, by zatrzymać potok obelg cisnących się jej na usta.
– Typowa protekcjonalna gadka przedstawiciela FBI, skarbie – rzuciła, podkreślając ostatnie
słowo.
Lewy kącik ust Sama podskoczył do góry.
– Poznała pani sporo federalnych robotów, co?
– Powiedzmy, że zdążyłam się oswoić z waszą rasą. I to „oswojenie” sprawiło, że pani nami
gardzi?
Spojrzenie Kate powiedziało mu wszystko. Uśmiechnął się.
– Podoba mi się pani styl.
– Więc go zmienię.
– Proszę ze mną, pani Natalie Bez Dowodu. Zobaczymy, na ile starczy pani tupetu.
Gdybym była mężczyzną, nie nazwałby pan tego tupetem.
– Gdyby pani była mężczyzną, Purcell nie byłby tak zajęty patrzeniem na pani piersi i nie
spuściłby z oka tego, co go obchodzi najbardziej, czyli kamieni. Każdy kij ma dwa końce.
Skarbie.
Rzuciła mu mroczne spojrzenie, zorientowała się, że ją podpuszcza, i zgrzytnęła zębami.
Po czym ruszyła za nim, bo nie miała innego wyjścia, jak tylko dać się ciągnąć za rękę
niczym nadąsane dziecko.
Sam wybrał drugie stoisko z lewej, jak najdalej od Purcella. Za ladą stała kobieta ubrana
w zgrabny żakiet w stylu Dzikiego Zachodu i czarne spodnie. Siwe włosy miała krótko przycięte,
tak jak paznokcie. Kamienie w gablocie ułożone były w tęczę. Kolorowy łuk, choć niezbyt
wyszukany w stylu, przyciągał wzrok.
– Dzień dobry pani – powiedział Sam. – Ma pani tu piękną wystawę. Kobieta uśmiechnęła
się w odpowiedzi na pochwałę i przyjazny ton.
Fakt, że miły klient był mężczyzną, i to niebrzydkim, też nie zaszkodził. Może i miała
wystarczająco dużo lat, by być jego matką, ale wzrok jej nie szwankował.
– Dziękuję – odparła. – Staramy się zadowalać naszych klientów.
Kate przygryzła wnętrze policzka, by nie krzyknąć – albo się nie roześmiać. Sam
podpuszczał tę kobietę tak samo, jak ona podpuszczała Purcella.
Tyle że on nie musiał rozpinać ani jednego guzika.
Życie naprawdę jest nie fair, pomyślała ze złością. Dlaczego on nie mógłby być tak samo
obleśny jak Purcell? Ale nie. To stuprocentowy, czystej krwi samiec z FBI. Gładko ogolony.
Pewny siebie. Protekcjonalny.
Och, ależ ze mnie szczęściara!
– Nie wątpię, że się staracie – Sam uśmiechnął się do sprzedawczyni. – Jeśli nie jest pani
zbyt zajęta, chciałbym zasięgnąć pani opinii w pewnej kwestii.
Kobieta machnęła ręką.
– Jeśli ustawi się za panem kolejka, to pana wykopię. A na razie, w czym mogę pomóc?
Sam wyciągnął rękę, dłonią do góry. Szafir błysnął jak wielkie niebieskie oko wykradzione
nieznanemu bożkowi. Kobieta wciągnęła głośno powietrze.
– Ja twierdzę, że to jest warte mnóstwo pieniędzy. – Sam ruchem głowy wskazał swojego
jeńca. – A moje kochanie tak nie uważa. Czy może pani rozsądzić nasz spór?
– To wygląda jak kamień, którym przechwala się Mike Purcell.
– Purcell?– rzuciła szybko Kate. – To nie od niego. Mój, hm, luby wygrał to wczoraj
w pokera.
– No, urządziła mi niezłe piekło, kiedy wróciłem trochę później – dodał Sam.
– Gdybyś wygrał coś sensownego – odparła Kate z zabójczą szczerością – nie obchodziłoby
mnie, kiedy wróciłeś.
– Ej, pięćdziesiąt osiem kawałków za taki kamyk raczej trudno nazwać przegraną.
– Czy mogę go obejrzeć? – zapytała sprzedawczyni, przysuwając bliżej aksamitną
podkładkę. Sięgnęła po lupę i pęsetę.
Jasne. Kobieta jedną ręką przystawiła lupę do oka. Drugą, używając pesety, chwyciła kamień
i przysunęła do soczewki. Studiowała go uważnie przez długą chwilę; ustawiła pod lepszym
kątem maleńką lampkę na giętkim ramieniu i spojrzała jeszcze raz.
– Czego pani szuka? – zapytał Sam.
– Gruszkowatych pęcherzyków powietrza lub wygiętych linii wzrostu – odparła nieobecnym
głosem. – To znamiona syntetyku.
I widzi pani jakieś? – naciskał Sam.
– Na razie nie.
W oczach Sama, kiedy spojrzał z ukosa na Kate, błysnęła chęć mordu. Kobieta odłożyła
lupę.
– Mam tu spektroskop...
– Jasne, proszę go użyć – odparł Sam. – Chcę mieć pewność. Byle pani nie uszkodziła
kamienia.
– Żaden z testów, które stosuję, nie jest szkodliwy dla okazu.
– A ma pani też mikroskop? – spytała Kate.
– Oczywiście.
– To może pani sobie oszczędzić fatygi. Jeśli to syntetyk Chathama, to i tak będzie pani
miała czarny pasek na czterystu pięćdziesięciu, jak przy naturalnym kamieniu.
Sprzedawczyni spojrzała badawczo na Kate, po czym zrezygnowała ze spektroskopu
i sięgnęła po mikroskop z podwójnym okularem. Ustawiła go na ladzie, osadziła szafir
w uchwycie i pochyliła się nad okularem.
– Co zobaczy? – zapytał Sam swojego jeńca.
– Jeśli posłuży się tym mikroskopem odpowiednio...
– Mam licencję Amerykańskiego Instytutu Gemmologicznego – przerwała jej kobieta. –
Umiem używać mikroskopu. – Zerknęła na Kate. – Co zobaczę?
– Sześciokątne lub trójkątne płytki platyny – odparła Kate zwięźle. Kobieta spojrzała na
Sama.
– Dlaczego pan marnuje mój czas? Pańska dziewczyna wie o szafirach więcej niż większość
osób w tej sali.
– On mi nie ufa – wyjaśniła Kate. – Dlatego nie jesteśmy małżeństwem. Tylko ze sobą
chodzimy. Prawda, skarbie?
Sam z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Do diabła, podobała mu się ta mała,
wyszczekana oszustka.
Sprzedawczyni wróciła do mikroskopu. Dokładnie obejrzała kamień; w końcu wyprostowała
się.
– Obawiam się, że pański, hm, skarb ma rację. Ten kamień nie jest wart ceny, jaką pan za
niego zapłacił.
– Tak? Dlaczego? – spytał Sam, rozczarowany. – Na moje oko wygląda nieźle.
– Czy pan wie cokolwiek o kolorowych kamieniach szlachetnych?
– Nie bardzo.
– Mówiłam ci, skarbie – wtrąciła Kate. – Jest ładny, ale nie ma się czym podniecać.
– No trudno – odparł pogodnie. – Zawsze chętnie się uczę. I podniecam.
Kate przewróciła oczami. Sprzedawczyni uśmiechnęła się.
To syntetyczny kamień z laboratorium Chatham. Rzadki, owszem, dzięki Bogu. Wszystkie
inne syntetyki oblewają test spektroskopowy.
– Chce pani powiedzieć, że ten kamień to nie jest szafir? – zapytał Sam.
- Ależ jak najbardziej, to jest niebieski szafir. – Kobieta spojrzała na Sama i westchnęła. –
Najwyraźniej trudno panu uwierzyć w fachową opinię kobiety. Jest wielu specjalistów płci
męskiej, którzy mogą przeprowadzić dla pana oficjalną ekspertyzę tego kamienia, ale zajmie to
kilka dni, może nawet tygodni, i będzie pana kosztowało setki dolarów.
– Proszę mi pomóc – rzekł Sam, marszcząc brwi. – To naprawdę jest szafir?
Kate delikatnie sprawdziła jego chwyt na swoim nadgarstku. Bez zmian. Żadnych szans na
dyskretną ucieczkę. Do diabła.
– Tak, niebieski szafir – odparła kobieta. – Szafiry występują we wszystkich kolorach,
z wyjątkiem czerwonego.
Sam mruknął zachęcająco.
– Kiedy szafir jest czerwony – ciągnęła sprzedawczyni – nazywamy go rubinem. Zarówno
szafir, jak i rubin mają mniej więcej taki sam ciężar właściwy i, z wyjątkiem zanieczyszczeń,
które nadają kolor, ten sam skład chemiczny.
Sam przybrał wyraz twarzy jednocześnie inteligentny i zagubiony. Była to jedna z jego
najlepszych min do wypytywania ludzi.
– Więc dlaczego ten niebieski szafir nie jest nic wart?
– Jest syntetyczny – wyjaśniła cierpliwie kobieta. – Wyhodowany przez człowieka. Kupując
kamienie szlachetne, płaci pan za kolor, unikatowość i przejrzystość. Syntetyki mają tylko dwie
z tych trzech cech.
- Za mało, by mieć wartość na rynku – powiedział Sam.
– Tak. Choć ten jest całkiem dobrze zrobiony – dodała sprzedawczyni, zwracając mu
kamień. – Szlif jest doskonały. To niezwykłe widzieć tak precyzyjną obróbkę syntetycznego
kamienia. Wi�