13570

Szczegóły
Tytuł 13570
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13570 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13570 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13570 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Halldor Kiljan Laxness DZWON ISLANDII Tłum. Maria Szypowska CZĘŚĆ PIERWSZA: DZWON ISLANDII Stare księgi głoszą, że lud Islandii posiadał ongiś jedną tylko wspólną własność naprawdę cenną — dzwon. Dzwon ów wisiał pod kalenicą budynku, w którym odbywały się althlngi, w Thingvellir nad Oxara, a uderzano weń podczas althingów i straceń . Był tak stary, że nikt już nie umiał określić jego prawdziwego wieku. Wtedy zaś, kiedy rozpoczyna się nasza opowieść, był od dawna pęknięty i tylko najstarsi ludzie jeszcze jak gdyby przypominali sobie, że niegdyś brzmiał czysto. Starzy ludzie kochali jednak swój dzwon. W cudny dzień letni, kiedy w obecności namiestnika, sędziego i kata miano ścinać skazańca albo topić nierządnicę, nieraz można było posłyszeć, jak w powiewie idącym od góry Sulur, w wonnym powietrzu płynącym od Blaskogum dźwięk dzwonu miesza się z szumem Oxara. Ale w owym roku, kiedy wyszedł rozkaz, że należy oddać królowi wszelką miedź i spiż — odbudowywano bowiem Kopenhagę po zniszczeniach wojennych — posłano ludzi, aby zabrali również stary dzwon z Thingvellir nad Oxara. Kilka dni po zakończeniu althingu dwóch mężczyzn z jucznymi końmi jedzie drogą z zachodu: wzdłuż jeziora, przez wzgórze u ujścia rzeki i dalej brodem. Zsiadają z koni tam, gdzie kończy się pole lawy, koło domu prawa i sprawiedliwości, w którym się odbywają althingi. Pierwszy — blady, z maleńkimi oczkami utopionymi w tłustych policzkach, wsparty pod boki jak dzieci udające ludzi wysokiego rodu — nosi zniszczone, o wiele dlań za małe pańskie szaty. Drugi — czarnobrody, brzydki — odziany jest w łachmany. Od pola zmierza ku nim stary chłop z psem. — Coście za jedni? Tłuścioch odpowiada: — Jam inwestygator najwyższego majestatu. — Ha — mamrocze stary głucho, jakby głosem dobiegającym z oddali — wszyscyśmy w ręku Boga. — Mam na świadectwo list z pieczęcią! — Możliwe. Listów dziś wiele, i najróżniejszych. — Ty stary diable, myślisz pewnie, że ja kłamię?! Chłop nie śmie podejść bliżej, siada na zbutwiałym ogrodzeniu koło domu thingów, przypatruje się bacznie przybyszom. Wygląda jak wszyscy starzy ludzie: trzęsąca się głowa, siwa broda, zaczerwienione oczy, szlafmyca, krzywe nogi. Przygarbił się, wsparty zsiniałymi rękami na kosturze. Pies tymczasem wybiega zza płotu i obwąchuje obcych, milczkiem, jak to robią złe psy. - Dawniej nie bywało żadnych listów... — mruczy staruch w przestrzeń. Drugi przybysz, czarnowłosy, głośno przytakuje: — Racja! Gunnar z Hlidarendi nie wykazywał się listami. — A tyś kto taki? — pyta stary. — On jest z Akranes. Ukradł sznury do wędek i teraz od Wielkanocy siedzi na ciężkich robotach w Bessastadir — zaczyna wyjaśniać wysłannik królewski, ale przerywa i z wściekłością odgania węszącego psa. Czarny znowu rozwiera gębę i rechoce szczerząc białe zęby: — To kat z Bessastadir. Każdy pies go obsika. Siedzący na płocie nie reaguje na te słowa, jego twarz nie zmienia wyrazu, mrugającymi oczyma patrzy bez ustanku na obcych, głowa mu się trzęsie. — Jonie Hreggvidssonie, właź na górę i odetnij dzwon z powroza! — rozkazuje kat. — Ty łotrze, już dziś się cieszę, że przyjdzie godzina, kiedy z rozkazu mego najmiłościwszego króla założą ci stryczek na szyję, a żaden dzwon już tu wtedy nie zadzwoni. — Dobrzy ludzie, nie mówcie takich niezbożności. To bardzo stary dzwon. — Jeśli służysz u pastora, powiedz mu w moim imieniu, że tu nie pomoże żadne ach i och. Mój list z pieczęcią mówi o osiemnastu dzwonach i o tym jako o dziewiętnastym. Rozbijemy go i przewieziemy do Holmur na statek. Za to, co robię, odpowiadam tylko przed królem. I kat przytyka do nosa rożek z tabaką, nie częstując swego towarzysza. — Boże, błogosław króla! — mówi starzec. — Wszystkie dzwony kościelne, które należały do papieża, są własnością królewską. Ale to nie jest dzwon kościelny. To dzwon całego kraju. Wiem o tym dobrze: urodziłem się w Blaskogaheidinni. — Masz może trochę tabaki? — przerywa mu Jon Hreggvidsson. — Przeklęty kat nie da nawet szczypty. — Nie mani. W mojej rodzinie nie używano nigdy tabaki. — I stary ciągnie monotonnie: — Ten rok był ciężki. Dwoje wnuków pomarło na wiosnę. Ja się zestarzałem. A ten 'dzwon zawsze należał do całego kraju. — Kto rna na to dowód? Kto ma list z pieczęcią? — Mój ojciec też urodził się tutaj, koło Blaskogaheidinni. — Każdy musi swego prawa własności dowieść listem z pieczęcią. — W starych księgach zapisano, że kiedy Norwegowie przybyli do tego kraju — nikt jeszcze wtedy tu nie mieszkał — w grocie nad morzem znaleźli krzyż i ten właśnie dzwon. Krzyż potem zaginął. — A ja mam list królewski, zapamiętaj to sobie. No, dosyć tej zwłoki. Właź na dach, czarny łotrze! Stary chłop aż powstaje z miejsca. — Nie wolno rozbijać tego dzwonu! Nie wolno wieźć go do Holmur na statek! Ten dzwon był własnością althingu, odkąd tylko althing nad Oxara istnieje — wiele lat przed nastaniem króla. Niektórzy powiadają, że nawet przed nastaniem papieża. — Nic to mnie nie obchodzi. Trzeba odbudować Kopenhagę, bo była wojna i przeklęci Szwedzi zniszczyli miasto. — Mój dziad, który mieszkał w Fiflayellir niedaleko Blaskogaheidinni... — mówi starzec tak, jak gdyby zaczynał jakąś długą opowieść. Urywa jednak. Silnym ramieniem nie uściśnie król Najcudowniejszej dziewicy, Najcudowniejszej dziewicy... Jon Hreggvidsson, czarnowłosy złodziej, usiadł okrakiem na szczycie dachu, macha nogami i śpiewa stare rimy o Pontusie. Toporem przerąbuje gruby powróz, na którym wisi dzwon. I dzwon spada na kamienny bruk przed domem thingów. Najcudowniejszej dziewicy, Jeśli nie będzie młoda i bogaaata. Jon Hreggvidsson nie schodząc z dachu ogląda ostrze topora. Nagle wykrzykuje, jakby ogłaszał staremu najświeższą nowinę: — A teraz mój miłościwy król wziął sobie ponoć trzecią nałożnicę, najtłustszą. Jemu to lepiej niż Sigurdurowi Snorrasonowi i mnie, co? Starzec milczy. — Te słowa mogą cię drogo kosztować, Jonie Hreggvidssonie — mówi kat. — Gunnar z Hlidarendi nie uciekałby przed takim grubasem z Alftanes! — wrzeszczy Jon. Kat królewski wyjmuje z juków wielki młot. Kładzie stary dzwon Islandii na kamiennym progu, nabierając rozmachu zatacza młotem krąg i uderza. Ale pod ciosem dzwon tylko wydaje głuchy jęk i odtacza się na bok. Jon Hreggvidsson woła z dachu: — „Nie rozbija się kości bez jakiegoś podkładu" — rzekł Axlar-Bjorn, kiedy łamano go kołem! Tymczasem jednak kat królewski opiera dzwon o próg tak, że udaje mu się uderzyć weń od wewnątrz. I dzwon rozpada się w tym właśnie miejscu, gdzie było pęknięcie. Starzec siedzi na płocie. Patrzy w przestrzeń, głowa mu się trzęsie, suche, żylaste dłonie ściskają kij. Sigurdur Snorrason znów zażywa tabaki. Kiwają się podeszwy siedzącego na dachu Jona Hreggvidssona. — Chcesz przez cały dzień galopować tam na górze? — woła kat. Nie odpowiadając mu, Jon Hreggvidsson śpiewa na szczycie domu thingów: Silnym ramieniem nie przycisnę, nie, Najcudowniejszej niewiasty, Najcudowniejszej niewiasty, Jeśli nie będzie tłusta i bogaaata. Potem wpakowali rozbity dzwon do skórzanego wora i załadowali na jucznego konia, dla równowagi wieszając topór i-młot. Znowu obaj dosiedli swych wierzchowców. Czarny prowadzi jucznego konia za cugle, a blady jedzie obok, niedbale, jak ktoś wysokiego rodu i godności. — Bądź zdrów, stary diable leśny! — woła odwracając się. — W imię Boże pokłoń się pastorowi z Thingvellir ode mnie i powiedz mu, że był tu Sigurdur Snorrason, inwestygator jego królewskiej mości. A Jon Hreggvidsson śpiewa: Jechał w dal władca całej krainy, z nim rycerze i piękne dziewice, z nim rycerze i piękne dziewice, z nim rycerze i piękne dziewice, na ognistych, szlachetnych rumakach. Odjechali tą samą drogą, którą przybyli: przez bród na Oxara, wzdłuż jeziora, na zachód ku stepom mosfjellskim. II W gruncie rzeczy Jonowi Hreggvidssonowi i tym razem nie udowodniono winy, ale — jak to się zwykle działo — postawiono go w stan oskarżenia. Zresztą ciężką wiosenną porą każdy w miarę możności próbował ukraść z rybackich bud, co się dało: jeden ryby, drugi wędy do łowienia dorsza. Życie ludzi i zwierząt zależało od tego, jaka pogoda była na wiosnę. Ale że w Bessastadir niemal zawsze brakowało rąk do pracy, namiestnik cieszył się, kiedy syslumadurzy przysyłali mu złodziei na roboty, a podejrzanych o kradzież witał równie chętnie, jak tych, którym ją udowodniono. Na początku sianokosów goniec od władz z Borgarfjord przyniósł polecenie, aby odesłać złoczyńcę Jona Hreggvidssona do jego zagrody Rein w Akranes , rodzina Jona bowiem pozostaje bez opieki i popadła w nędzę. Zagroda leżała u stóp fjellu, W miejscu najbardziej zagrożonym przez obsunięcie się góry i przez lawiny. Cała ziemia wraz z łąkami i sześcioma kwildami należała tu do Chrystusa. Jeden z biskupów ze Skalholt zapisał ją kiedyś naszemu Odkupicielowi i Zbawcy; z fundacji miała korzystać jakaś pobożna i cnotliwa wdowa obarczona liczną dziatwą, należąca do gminy kościelnej w Akranes; gdyby tu nie znaleziono takiej wdowy, miano szukać w gminie Skorradals. W obu gminach jednak od dłuższego czasu nie było kobiety zasługującej na to dobrodziejstwo i tak się w końcu złożyło, że Jon Hreggvidsson osiadł jako czynszownik na gospodarstwie, którego właścicielem był Chrystus. W jakim stanie Jon Hreggvidsson zastał po powrocie swoją gospodarkę, można sobie łatwo wyobrazić, zwłaszcza że mieszkańcy zagrody byli albo trędowaci, albo chorzy na umyśle, albo zgoła jedno i drugie równocześnie. Jon przyszedł do domu mocno podchmielony i zaraz zaczął okładać żonę i głupkowatego syna. Czternastoletnią córkę, choć się zeń wyśmiewała, bił nie tak zajadle, a nawet raz nie uderzył swojej starej matki, lecz uściskał ją ze łzami w oczach. Siostra i kuzynka, obie trędowate, jedna bezwłosa, z gnijącymi dłońmi, druga okryta wrzodami i ranami, owinięte w czarne chusty, przykucnęły u stosu wysuszonego nawozu owczego i trzymając się za ręce chwaliły Pana Boga. Następnego ranka chłop naostrzył kosę i wziął się do roboty, a śpiewał przy tym na całe gardło stare rimy o Pontusie. Trędowate przykusztykały przez podwórze i próbowały grabić. Głuptak siedział z psem na kopie siana. Zza drzwi wyglądała czarnowłosa córka — blada, chuda, bosa, w podartych łachmanach — i wdychała woń świeżo skoszonej trawy. Przez otwór w dachu wydobywał się dym. Tak minęło kilka dni. Nagle w galopie zajechał na Rein młody chłopak, bardzo pewny siebie, i przywiózł Jonowi Hreggvidssonowi rozkaz, aby w ciągu tygodnia stawił się w Skagi na sąd. W oznaczonym dniu Jon osiodłał swoją szkapę i pojechał. Kat Sigurdur Snorrason już tam był. Dostali kwaśnej serwatki. Thing odbywał się w wielkiej izbie w domu syslumadura tego okręgu. Jon Hreggvidsson został obwiniony o to, że nieprzystojną i zuchwałą obmową obraził najwyższy majestat, księcia Holsztynu, najmiłościwszego króla i pana, ośmielił się bowiem w Thingvellir nad Oxara rzec, że ów pan i książę wziął sobie trzy nałożnice. Jon Hreggvidsson z miejsca zaprzeczył, by kiedykolwiek powiedział coś podobnego o swoim ukochanym królu i najłaskawszym panu, władcy i księciu na Holsztynie; zapytał o świadków. Wtedy Sigurdur Snorrason złożył uroczystą przysięgę, że Jon Hreggvidsson wyrzekł te obraźliwe słowa. Jon poprosił, aby pozwolono mu swoją obronę poświadczyć przysięgą, ale prośbę jego odrzucono, jako że nie było wolno składać w jednej sprawie sprzecznych przysiąg. Wtedy chłop zaczął mówić: prawda, powiedział to, 0 co go oskarżają, ale mówi się o tym powszechnie 1 z wszelkimi szczegółami wśród więźniów w Bessasta-dir; zresztą byłoby największą omyłką przypuszczać, że takimi słowami chciał on ubliżyć swemu królowi, przeciwnie, chodziło mu o wysławienie mocy króla, zdolnego w tym samym czasie obdarzyć swą łaską i królową, i trzy nałożnice. Odezwał się w ten sposób tylko po to, aby pożartować ze swym zacnym przyjacielem Sigurdurem Snorrasonem, bo ten, jak wiadomo, nigdy nie tknął niewiasty. Chociaż więc, do czego sam się przyznaje, powiedział te słowa o najmiłościwszym panu i królu, ufa, że Majestat w bezgranicznej swej łaskawości okaże wyrozumiałość i przebaczy biednemu głuptasowi i żebrakowi jego niedorzeczną gadaninę. Na tym zakończyła się rozprawa, wyrok zaś opiewał, że przed upływem miesiąca Jon Hreggvidsson ma eło-żyć trzy talary na rzecz króla, jeśliby zaś nie uiścił grzywny, przypłaci własnym grzbietem. Orzeczenie thingu spisane po łacinie głosiło, że wyrok „zapadł nie tyle na podstawie liczby świadków, ile w oparciu o wagę zeznań". Z takim rozstrzygnięciem Jon Hreggvidsson wrócił do domu. Poza tym nie wydarzyło się w czasie sianokosów nic ważnego. Na jesieni znowu odbył się thing, tym razem w Kja-lardalur. Jona Hreggvidssona znów wezwano, a spro wadzić go mieli dwaj chłopi wysłani przez syslumadura. Zanim wyruszył, matka musiała połatać mu obuwie; podróż też przedłużała się, bo kobyła gospodarza z Rein kulała, tak że do Kjalardalur przybyli późnym wieczorem w przeddzień zakończenia thingu. Okazało się wtedy, że Jona Hreggvidssona czeka tu chłosta: ma dostać dwadzieścia cztery razy. Sigurdur Snorrason już się zjawił z biczami i w katowskim płaszczu. Większość chłopów rozjechała się, ale kilku młodzików z pobliskich zagród przyszło, aby dla zabawy przyjrzeć się chłoście. Odbywała się ona w zagrodzie bez dachu, w której latem dojono owce. Przez środek zagrody biegł żłób z łat drewnianych, na którym kładziono w poprzek winowajcę, kiedy miano prawu czynić zadość. Co znaczniejsi widzowie stawali w zagrodzie po obu stronach żłobu, zaś dzieci, psy i włóczęgi pozostawały na łące. Kiedy Jona Hreggvidssona wprowadzono do zagrody, czekała tam gromadka zebranych ludzi. Sigurdur Snorrason zapiął już swój katowski płaszcz aż po szyję, odczytał już także Ojcze Nasz. Artykułów Wiary nie czytał, te bowiem, wygłaszało się tylko przed wykonaniem kary śmierci. Czekano jeszcze na syslumadura i ławników. Kat tymczasem wyciągnął bicze z worka; z godnością a pieczołowicie przeciągnął po nich ręką, pełen poczucia odpowiedzialności sprawdził rękojeść. Dłonie miał grube, mięsiste, sinawe, z paznokciami popękanymi na końcach. Dwaj chłopi trzymali Jona Hreggvids-sona między sobą. A Sigurdur wciąż gładził swoje bicze. Padał deszcz. Ludzie wyglądali półprzytomni — jak to w czas słotny — a wokół zagrody, tępo patrząc, stali przemoknięci chłopcy wśród psów wściekłych z podniecenia. Znudziło to wreszcie Jona Hreggvids-sona. — Nałożnice — powiedział — żądają rzeczywiście zbyt wiele od Sigurdura Snorrasona i ode mnie. Kilku ludziom uśmiech wykrzywił usta, ale był to uśmiech bez radości. __- Odczytałem już Ojcze Nasz — odpowiedział kat ze spokojem. — Niechże usłyszymy Artykuły Wiary. — Nie dzisiaj — zaśmiał się kat. — Może innym razem. — Gładził bicze delikatnie, miękko, jakby je pieścił. — Sigurdurku, na cześć królowej powinieneś zawiązać choć jeden supeł na biczysku. Kat milczał. — Przewybornemu słudze króla, jakim jest Sigurdur Snorrason, nie trzeba takiego aż wyzwania! — ozwał się z łąki któryś włóczęga, jakby sagę opowiadał. — Ach, nasz najukochańszy król — westchnął Jon Hreggvidsson. Sigurdur Snorrason przygryzł wargi i zrobił węzeł na biczysku. Jon Hreggvidsson zaśmiał się, białe zęby błysnęły z czarnej brody, a w oczach zagrało coś diabelskiego. — Ten supeł jest za pierwszą nałożnicę. To rzeczywiście nie żarty. Zrób jeszcze jeden, mój drogi. Widzowie trochę się teraz ożywili, jak ludzie przyglądający się grze, w której idzie o wysoką stawkę. — O sługo królewskiego majestatu, pomnij o Panu Bogu naszym! — podniosłym tonem zawołał jakiś głos na łące, ten sam co pierwej. Kat zdawał się wyczuwać, że zebrani są po stronie jego i króla. Wiążąc na biczysku nowy supeł rozglądał się z zadowolonym uśmiechem na wszystkie strony; widać było drobne, rzadkie zęby i dziąsła. -— Tak, tak, teraz doszedłeś do ostatniej, do tej naj-tłustszej — powiedział Jon Hreggvidsson. — Przy tym trzecim węźle wielu już zacnych mężów wyzionęło ducha. 2 Dzwon Islandii ». Jaa. W tej właśnie chwili pojawił się syslumadur i ławnicy. Byli to dwaj poważni chłopi. Rozsunęli tłum na boki i weszli do zagrody. Kiedy ujrzeli supły na biczysku, syslumadur zwrócił uwagę, że tu wymierza się sprawiedliwość i żartów z niej robić nie wolno. Przykazał katu rozwiązać supły, po czym polecił mu przystąpić do dzieła. Jon Hreggvidsson musiał porozpinać swoje odzienie. Następnie syslumadur kazał komuś z otaczającego tłumu włożyć do długiego żłobu kawał kuczbai. Chłop położył się na brzuchu. Sigurdur Snorrason zsunął mu spodnie i zarzucił koszulę na głowę. Ukazało się ciało chude, lecz kształtne; silne mięśnie nabrzmiewały przy każdym ruchu; na wypiętych pośladkach rosło trochę czarnych włosów, tak samo na udach aż do kolan; ciało było białe. Sigurdur Snorrason przeżegnał się, splunął w dłonie ł wziął się do roboty. Przy pierwszych razach chłostany nie drgnął nawet, ale przy czwartym i piątym uderzeniu ciało jego wyprężyło się jak w kurczu: nogi, pierś i głowa uniosły się, tak że cały ciężar spoczywał na napiętym brzuchu, dłonie zacisnęły się w pięści, nogi jakby się wydłużyły, wszystkie stawy zesztywniały, mięśnie napęczniały. Można było zobaczyć świeżo połatane podeszwy jego butów. Psy z łąki podchodziły pod zagrodę, głośno szczekając. Po ósmym uderzeniu syslumadur kazał na chwilę wstrzymać chłostę: złoczyńca ma prawo do odpoczynku. Jon Hreggvidsson nie chciał jednak żadnej przerwy, tylko krzyczał z koszulą na głowie: — Dalej, do diabła! Widowisko więc ciągnęło się bez zwłoki. Po dwunastu uderzeniach na grzbiecie Jona Hregg-yidssona znać już było liczne pręgi; przy szesnastym •skóra na łopatkach i lędźwiach zaczęła pękać. Psy wokół zagrody szczekały jak oszalałe, ale chłostany nie poruszał się, leżał .sztywny jak kłoda. Po szesnastym uderzeniu syslumadur oznajmił, że złoczyńca ma znów prawo do odetchnienia, ale Jon Hreggvidsson krzyczał, ciężko dysząc: — Na szatana!... na szatana!... na szatana!... Kat królewski znowu splunął w dłonie i mocniej uchwycił rękojeść bicza. •— Teraz za ostatnią nałożnicę, tę najtłuściejszą! — zawołał człowiek z łąki i roześmiał się przeciągle, Sigurdur Snorrason lewą nogą postąpił krok naprzód, a prawą poszukał pewniejszego oparcia na wydeptanej ziemi, zagryzł wargi i znowu podniósł bicz. Blask w zawziętych oczach świadczył, że całe serce kładł w swą robotę; twarz mu posiniała. Psy ledwie nie wyskoczyły teraz ze skóry. Po dwudziestym razie na całym prawie grzbiecie chłostanego wystąpiła krew, rzemień stał się mokry i śliski. Przy końcu egzekucji bryzgi krwi padały na wszystkie strony, niektóre dolatywały daleko, ludziom na twarze. Grzbiet chłopa był jedną raną. Kiedy syslumadur dał znak, aby zaprzestano, Jon Hreggvidsson miał jeszcze tyle sił, że nie chciał niczyjej pomocy przy ubieraniu. Iskrzącymi oczyma śmiał się do wszystkich: do mężów w zagrodzie, do dzieci i psów na łące, a białe zęby błyskały wśród czarnej brody. Wciągając spodnie ryczał na całe gardło tę strofę z ri-mów o Pontusie: Papież wyprawiał ucztę dla dostojnych gości, Cesarz i królowie trzej Biesiadowali z wasalami. Miało się już ku wieczorowi, kiedy ostatni uczestnicy thingu odjeżdżali do domu, małymi gromadkami, •każda w swoją stronę. Na końcu jechał syslumadur i obydwaj ławnicy wyznaczeni przez thing, a byli to 2« zamożni chłopi Sivert Magnussen i Bendix Jonsson; towarzyszyło im kilku chłopów ze Skagi, kat Sigurdur Snorrason i — aby i o nim nie zapomnieć — Jon Hregg- yidsson z Rein. Bendix Jonsson miał zagrodę w Galtarholt. Ponieważ ludzi ze Skagi czekała jeszcze długa droga, zaprosił do siebie na traktament całą kompanię, zanim wyruszą dalej. W szopie z zapasami Bendixa Jonssona stała beczka gorzałki, był z niego bowiem wielki pan i mosje. Obiecał pożyczyć Jonowi Hreggvidssonowi mocny sznur do wędy na dorsze — była to chęć bardzo wspaniałomyślna, ponieważ brakowało wówczas w całej Islandii sprzętu rybackiego i przez to właśnie śmierć głodowa nawiedzała kraj, niczym plaga niebios. Syslumadura, kata królewskiego oraz mosje Siverta Magnussena bogacz zaprowadził w głąb szopy, gdzie było wykładane drzewem pomieszczenie; pomniejszych chłopów wraz z osmaganym pozostawił w szopie, wskazując im miejsce na siodłach i workach ze zbożem. Ale wszystkim Bendix napełniał gorliwie kielichy i wkrótce zapanowała huczna wesołość. Nie było już różnicy między tymi z przedniej części szopy a tymi z izby gościnnej. Wesołym kołem wszyscy siedzieli razem na przedzie szopy. Zaczęły się opowieści o bohaterskich czynach, staczano słowne pojedynki, sypały się rymowane opowieści i wiersze, zabawiano się na wszelki sposób. Poprzednie spory wnet poszły w niepamięć, wszyscy przysięgli sobie nawzajem braterstwo broni i kielicha. Ściskano dłonie towarzyszy, obejmowano się ramionami. Kat królewski padłszy na podłogę z płaczem całował stopy Jona Hreggvidssona, podczas gdy chłop śpiewając wznosił kielich. Tylko mosje Bendix, jak przystało na .roztropnego gospodarza, pozostał trzeźwy w tej kompanii. Była ciemna noc, kiedy opuścili Galtarholt, wszyscy należycie pijani. Widać w poszukiwaniu innych napojów, ledwie stracili z oczu dwór, zeszli na bezdroża i dostali się nieopatrznie na trzęsawiska, pełne głębokich i płytszych bajorek, kałuż i dołów po wykopanym torfie. Okolica ta zdawała się nie mieć końca: wędrowcy całą prawie noc taplali się i paćkali w tym przedsionku piekła, tłukąc się na szkapach tam i z powrotem. Mosje Sivert Magnussen wpadł z koniem do dołu i krzyczał wzywając Boga na pomoc. W takich bagniskach starym zwyczajem topi się psy. Długo też trwało, nim towarzysze wydobyli go z błota, trudno bowiem było odróżnić żywego człowieka od martwego psa. W końcu jednak powiodło się z Bożą pomocą wyciągnąć go na brzeg, gdzie — cały mokry — zapadł natychmiast w sen. Po wyratowaniu mosje Siverta Magnussena ostatnią rzeczą, którą Jon Hreggvidsson jeszcze pamiętał, było to, że próbował wsiąść na swoją kobyłę, siodło nie miało jednak strzemion; wydawało mu się też, że szkapa stała się o wiele wyższa, a przy tym bez przerwy wierzgała. Czy rzeczywiście wlazł wreszcie na konia, czy też w mrokach jesiennej nocy zaszło coś, co przeszkodziło mu w spełnieniu tego zamiaru — nie mógł sobie później nigdy dokładnie przypomnieć. O świcie, ledwo żywy, obudził ludzi w Galtarholt; przemoknięty i obłocony, dzwoniąc zębami pytał o mosje Bendixa. Siedział na koniu Sigurdura Snorrasona i miał na głowie katowski kaptur. Bendix pomógł mu zsiąść, zawlókł go do domu, ściągnął zeń ubranie i położył go do łóżka. Jon był bardzo osłabiony, ręce i nogi miał zdrętwiałe; ułożył się na brzuchu, bo tak bolały opuchnięte plecy, i natychmiast usnął. Kiedy obudził się koło dziewiątej rano, poprosił Ben-dixa, aby wybrał się z nim na bagnisko, przypuszczał bowiem, że gdzieś tam właśnie zostawił swoją kobyłę i zgubił kapelusz, rękawice, bat i pożyczoną wadę na dorsze. Szkapę odnalazł niedaleko, wśród stada koni; siodło przekręciło jej się na brzuch. Bagno nie było teraz takie wielkie jak nocą. Jakiś czas szukali pogubionych rzeczy na brzegu wąskiego strumyka, gdzie Jon Hreggvidsson, jak mu się coś przypominało, spał w nocy. Rzeczywiście, znaleźli jego legowisko, obok były rękawice, bat i sznur do wędki. Kilka kroków dalej natknęli się na zwłoki kata. Półleżał, pół-klęczał, wciśnięty między brzegi strumyka, który był tak wąski, że ciało zatamowało bieg wody. Za trupem utworzyło się małe jeziorko i woda, która normalnie sięgałaby Sigurdurowi Snorrasonowi tylko do kolan, podniosła mu się teraz aż do ramion. Jego oczy, nos i usta były zaciśnięte. Bendix popatrzył chwilę na umarłego, spojrzał potem na Jona Hreggvidssona i zapytał: — W jaki sposób jego czapka znalazła się na twojej głowie? — Zbudziłem się z gołą głową. Przeszedłem kilka kroków i znalazłem ten kaptur. Krzyczałem na całe gardło: „Halo! halo!" Nikt nie odpowiadał, więc po prostu wsadziłem go na głowę. — A jak się to mogło stać, że Sigurdur Snorrason ma zaciśnięte oczy, nos i usta? — Diabli wiedzą! Ja mu ich nie zaciskałem. — Jon Hreggvidsson chciał podnieść bat, rękawice i wędkę, ale Bendix powstrzymał go. —• Na twoim miejscu zawołałbym wpierw sześciu ludzi, aby stwierdzili wszystko naocznie i mogli potem świadczyć. 1 Już w sagach staroislandzkich czytamy, że zmarłym nie tylko przymykano oczy i usta, lecz także zaciskano nos, aby jak wierzono, dusza mogła łatwiej opuścić ciało. Była to niedziela. Umówili się więc, że Jon pojedzie do Saurbaer i uprosi kilku wiernych wracających z kościoła: niech obejrzą trupa Sigurdura Snorrasona w takim stanie, jak został znaleziony. Wielu przyjechało z ciekawości, chcąc zobaczyć umarłego kata. Sześciu ludzi obiecało zaświadczyć pod przysięgą, że na ciele nieżywego nie stwierdzili żadnych obrażeń i że — prócz zaciśnięcia oczu, nosa i ust — nic nie wskazywało na to, by ktoś dopuścił się na nim morderstwa. Trupa przewieziono do domu do Galtarholt, po czym każdy odjechał w swoją stronę. in Nazajutrz dzień był jasny i cichy, bez wiatru. Wszędzie, na lądzie i na morzu, ludzie pracowali, tylko Jon Hreggvidsson leżał w łóżku na brzuchu, wymyślał żonie i wśród jęków i stękań coś bredził o tabace, gorzałce i trzech nałożnicach. Na podłodze głuptak skubał wełnę śmiejąc się na całe gardło. Obrzydliwy smród trędowatych górował w izbie nad wszelkimi innymi zapachami. Nagle, co to się dzieje — z głośnym szczekaniem pies wypada z domu, a na dworze ziemia aż drży od tętentu końskich kopyt. Po chwili słychać brzęk uprzęży i krzyki, jakiś władczy głos wydaje rozkazy pachołkom. Jon Hreggvidsson leży bez ruchu. Wtem wbiega do izby jego żona i z trudem chwytając oddech mówi: — Boże miłosierny! Jacyś dostojni państwo! — Dostojni państwo? — powtarza Jon. — Czyż nie wygarbowali mi skóry? Czego chcą jeszcze? Nie ma jednak czasu na długie roztrząsania. Z sieni dobiega już szelest sukien, głosy i kroki. To zjawili się nieproszeni goście. Pierwszy przekroczył próg izby Jona Hreggvidssona krzepki, rumiany mąż odziany w obszerny płaszcz; miał przywiązany pod brodą kapelusz, na palcu połyskiwał gruby złoty pierścień, z szyi zwisał mu łańcuch ze srebrnym krzyżem, w ręku zaś trzymał kosztowną szpicrutę. Tuż za nim weszła kobieta w wysokim, złotem haftowanym czepcu, w ciemnym, krótkim płaszczu do konnej jazdy oraz w czerwonym jedwabnym szalu; lat jeszcze nie średnich, twarz miała świeżą, ale w jej sposobie bycia zanikał już wdzięk młodości, kształty miała bujne, ziemską, dojrzałą urodę. Za nią postępowała druga kobieta, bardzo jeszcze młoda. Była pełnym poezji przeciwieństwem poprzedniej; dopiero przechodziła ze świata dzieciństwa w krąg spraw, które kształtują istotę kobiety. Głowę miała nie zakrytą, jej rozpuszczone włosy lśniły. Smukła postać pełna była dziecięcego uroku. Oczy tyleż wiedziały o ziemi, co błękitne niebo. Dotąd poznała tylko urodę rzeczy, nie ich użyteczność, i wstępowała teraz do tej chaty z uśmiechem nie zamąconym jeszcze znajomością ludzkiego życia. Ubrana była w krótki stanik i płaszcz barwy indygo, spięty u szyi srebrną klamrą, który unosiła szczupłymi palcami, tak że nad trzewikiem widać było czerwone, prążkowane pończochy. Na końcu tego znakomitego towarzystwa wkroczył dostojny pan, poważny, zatopiony w myślach. Trudno było określić jego wiek. Zbudowany proporcjonalnie, miał twarz bez zmarszczek, prosty nos i jakiś miękki, melancholijny rys wokół ust, nieco kobiecych, lecz bez kobiecej zmienności. Opanowane ruchy dowodziły długich lat pracy nad sobą i wewnętrznej karności. Choć spojrzenie miał pewne siebie i spokojne, oczy jego mówiły, jak interesuje go świat, i odnosiło się wrażenie, że — duże i czyste — widzą one więcej niż oczy innych ludzi, że mniej rzeczy zostaje dla nich tajne, że bez wy siłku, a nawet bez ciekawości, odbijają wszystko jak cicha woda — oczy były w tym mężu oznaką szlachectwa. Ze sposobu bycia gość przypominał raczej mądrego człowieka z ludu aniżeli znamienitego pana, którego znaczenie stąd płynie, że ma władzę nad ludźmi. Zazwyczaj dostojników poznaje się po okazałości wyglądu; ten mąż różnił się od innych staranną prostotą i dobrym smakiem widocznym w każdym drobiazgu, w każdej fałdzie oraz kroju szat; nosił buty z miękkiej angielskiej skóry; peruka, przykryta przez cały czas szeroko-skrzydłym kapeluszem, była dobrego gatunku i starannie zaczesana, jakby właśnie miał iść na posłuchanie u króla. Kilka kroków za dostojnym towarzystwem wszedł duszpasterz Jona Hreggvidssona, pleban z Gardar, ze swoim psem-owczarkiem, który machając ogonem wszystko obwąchiwał. Grono znakomitych osób wypełniło małą izdebkę, więc żona Hreggvidssona wciągnęła idiotę na łóżko, aby zrobić miejsce dla jaśnie państwa. — Jonie Hreggvidssonie z Rein, było ci więc danym dożyć tak wielkiego zaszczytu — zaczął pastor. — Oto przybył tu we własnej osobie biskup ze Skalholt i jego czcigodna małżonka Jorunn, jak również kwiat dziewic, jej siostra panna Snaefridur, córki lógmadura Eydali-na. A wreszcie — stoi też tu, w twojej izbie, sam powiernik i doradca naszego najmiłościwszego króla i pana, Arnas Arnaeus, uniwersytetu w Kopenhadze profesor. Jon tylko chrząknął. — Czy ten chłop jest chory? — zapytał biskup, jedyny z gości, który podał mu rękę. — Och, właściwie nie — odpowiedział Jon Hregg-vidsson. — Byłem wczoraj smagany. • Kłamstwo! Przedwczoraj go smagali! Wczoraj kogoś zabił, ten dureń! — posłyszano nagle jazgot jego żony, która natychmiast potem za plecami gości uciekła ku drzwiom. Na to Jon: — Pokornie proszę, aby wasze dostojności nie uważały na tę kobietę. Jaka ona jest, widać po jej potomstwie. O, ten na łóżku! Wynoś się, głupcze, i nie pokazuj porządnym ludziom! Gunno! Mała Gunno! Gdzież jest moja mała Gunna? ta ma przynajmniej oczy po mnie! — Ale dziewczynka nie przychodziła, choć ją wielokrotnie wołał. Biskup zapytał tymczasem plebana, czy próbowano okazać jakąś pomoc biedakowi, na co otrzymał odpowiedź, że nikt o pomoc nie prosił. Małżonka biskupa chwyciła ramię męża i wsparła się o nie. Snaefridur Eydalin spojrzała na swego milczącego towarzysza; jej uśmiech powoli gasł ustępując miejsca przeraźliwej ' trwodze. Teraz biskup poprosił pastora Thorsteinna o wyłożenie sprawy, z jaką przyjechał tu dostojny Arnas Arnaeus, potem bowiem mają zgromadzić się wszyscy mieszkańcy zagrody, aby otrzymać arcypasterskie błogosławieństwo. Pastor zabrał więc głos i raz jeszcze powtórzył z naciskiem, że oto przybył tu z wielkiego miasta Kopenhagi mąż wielkiej nauki, króla przyjaciel, druh w urzędzie hrabiów i baronów — Arnas Arnaeus — między innymi narodami prawdziwa chluba tego biednego kraju. Pragnie on odkupić wszelakie pokryte pismem szpargały z dawnych wieków, zarówno cielęcą skórę, jako i papier, stare księgi, pergaminy, wszelkiego rodzaju zapisane karty, które zbutwiałyby zapomniane w szafach i skrzyniach u biednych, zaniedbanych mieszkańców tego nieszczęśliwego kraju. Oni sami nie znają się na tego rodzaju rzeczach, gdyż Bóg ich karze głodem i innymi plagami jako istoty zatwardziałe •w grzechu i niewdzięczne wobec Chrystusa. — Zbiera te strzępy ksiąg — ciągnął pastor — i daje im schronienie w swoim pałacu w dalekim mieście Kopenhadze, a czyni tak po to, żeby przekonać uczonych z całego świata, jako na Islandii żył ongi lud należący do ludzkiego rodzaju, tenże sam, co wydał Gunnara z Hlidarendi i kmiecia Njala. Dalej wywodził pastor Thorsteinn, że czcigodny Arnas Arnaeus dzięki wrodzonemu darowi jasnowidzenia — którego Bóg użycza jedynie pełnym mądrości świadkom Jego mocy — miał natchnienie, że prostaczek Jon Hreggvidsson z Rein zachował może jakieś stare zapisane strzępy pergaminu z czasów katolickich. Z tej właśnie przyczyny dostojni państwo, jadąc z zachodu z Eydalur do Skalholt, zboczyli do Akranes, aby mówić z mizernym chłopkiem czynszowym Chrystusa, leżącym oto na swym barłogu ze świeżymi jeszcze ranami po chłoście. Królewski doradca pragnąłby tedy ujrzeć te strzępy, jeśli się jakieś zachowały, wypożyczyć je, gdyby były do pożyczenia, odkupić, gdyby były do kupienia. Jon Hreggvidsson powiedział, że nic o tym nie wie, aby w jego skrzyniach lub szafach znajdowały się takie strzępy skóry, świstki czy szmaty ze wspomnieniami o mężach z dawnych czasów. Martwi go też, że wielmożni państwo odbyli na próżno tak długą drogę. Pod tym dachem nie ma żadnej księgi z wyjątkiem postrzępionego graduału z licho rymowanymi psalmami pastora Halldora z Prestholar; Gunnar z Hlidarendi nigdy nic tak marnego nie ułożył. Nikt tu nie umie porządnie czytać prócz starej matki, która poznała tę sztukę, ponieważ jej ojciec pracował przy oprawie ksiąg u świętej pamięci pastora Gudmundura w Holt i aż do godziny swej śmierci trudnił się księgami. On sam — mówił Jon Hreggvidsson — nie czyta, jeśli nie jest do tego zmuszony. Od matki nauczył się jednak wszelakich sag i ri-mów, podobnie jak i rejestru dawnych pokoleń, mniema przy tym, że pochodzi od króla Dunów Haralda Si-nozębego. Nigdy nie zapomni tak sławnych bohaterów dawnych wieków, jak Gunnar z Hlidarendi, król Pontus i Orvar Oddur, którzy mieli dwanaście stóp wzrostu i przeżyliby trzysta lat, gdyby nie przydarzyły im się nieszczęścia. Jakby miał księgę o nich, przesłałby ją królowi, i to bez żadnej zapłaty, na dowód, że żyli tu przecież kiedyś prawdziwi mężowie. Mimo wszystko on, Jon Hreggvidsson, nie sądzi, że brak skruchy jest przyczyną obecnej nędzy Islandczyków, bo kiedyż to Gunnar z Hlidarendi odczuwał skruchę? Nigdy. A matka Jona nieznużenie śpiewa psalmy pokutne pastora Halldora z Prestholar —• bez najmniejszego skutku. Brak sprzętu rybackiego jest o wiele szkodliwszy dla Islandczyków niż brak skruchy i początkiem jego nieszczęścia stało się to, że skusił igo kawałek sznura od wędki. Jednak niechaj nikt, a już najmniej niech dostojny biskup nie sądzi, że Jon Hreggvidsson jest niewdzięczny wobec Chrystusa i że mógłby zjeść mu bydło. Wprost przeciwnie! Ten, który posiada ziemię i gospodarzy w niebie, był zawsze łaskawy i pełen pobłażliwości dla swego ubogiego czynszownika i obydwaj zawsze dobrze się ze sobą zgadzali. Kiedy chłop tak gadał, przyszli inni mieszkańcy zagrody, aby otrzymać błogosławieństwo biskupa ze Skal-holt. Kuzynka, której palce gniły, a skóra pokryta była guzami, i siostra, owrzodzona, ze zżartymi policzkami, nie uspokoiły się, póki nie stanęły przed gośćmi, twarzą w twarz wobec wspaniałości tego świata. Wszystkie biedne, poikraczne istoty — choć nie w tym stopniu co trędowaci — znajdują upodobanie w ukazywaniu swego nieszczęścia, zwłaszcza przed możnymi, a czynią to często z wyzywającą dumą, która rozbraja nawet najodważniejszych, a najdoskonalszą piękność czyni we własnych oczach śmieszną. „Zobacz, tym udarowa! mnie nasz Pan Bóg w swej łasce, oto moje usprawiedliwienie przed najwyższą dobrocią — tak mówią te stworzenia, pytając zarazem: — A jakież twoje usprawiedliwienie, twoja zasługa, dlaczego okazał ci Pan Bóg swą łaskę? — Albo po prostu: — Aby tobie dać piękność, dotknął mnie Ojciec Niebieski tymi ranami." Głuptak był zawsze zazdrosny o trędowate i nie mógł znieść tego, że obydwie znajdowały się w pobliżu, kiedy działo się coś ważnego. Złościł się i dokuczał im, jak tylko mógł, kopiąc je, szczypiąc i plując na nie. Jon Hreggvidsson raz po raz kazał mu się wynosić. Pies pastora Thorsteinna podwinął ogon i chyłkiem uciekł z izby. Małżonka biskupa usiłowała uśmiechać się przyjaźnie do obu trędowatych, zwracających ku niej swe pełne cierpienia, mroczne twarze, lecz Snaefridur odwróciła się z okrzykiem od ich spojrzeń. Mimo woli złożyła dłonie na ramionach stojącego przy niej Arnaeu-sa, spiesznym ruchem ukryła głowę na jego piersi, znowu się odeń odsunęła i starając się opanować powiedziała cicho, z udręką: — Mój przyjacielu, dlaczego przywiodłeś mnie do tego okropnego domu? Przyszli też i pozostali mieszkańcy: matka, córka i żona. Stara matka upadła przed biskupem na kolana i dawnym zwyczajem ucałowała pierścień; jego prze-wielebność pomógł jej się podnieść. Ciemne, zalęknione Oczy młodej dziewczyny, głębokie i błyszczące, były prawdziwą ozdobą tego domu. Żona, ze spiczastym no-Sern, o przenikliwym głosie, stała znowu w drzwiach, gotowa każdej chwili uciec, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego. ' Ten chłop powiedział prawdę — rzekł pastor Thorsteinn — i' ja to wielekroć powtarzałem wielmożnemu panu: tutaj nie znajdziemy nic cennego. Nawet miłosierdzie Boże jakby odwróciło się od tego domu, bardziej niż od jakiegokolwiek innego w naszej kościelnej gminie. W tym świetnym towarzystwie jeden tylko człowiek nie dał się stropić i nie tracił opanowania światowca. Twarz Arnasa Arnaeusa pokazywała, że pod tym dachem czuje się on wybornie. Właśnie zaczął rozmowę ze staruszką; mówił powoli, skromnie, bez dodawania sobie powagi, jak człowiek z odległej doliny, który wiele w swej samotności przemyślał. Głos jego miał miękkość aksamitu — nie puchu. Nieprawdopodobne wprost było, że ten przyjaciel króla i współbiesiadnik hrabiów, sława kraju wśród innych narodów, mąż, którego ledwie można było zwać Islandczykiem (chyba tylko w rojeniach i opowieściach), że on właśnie znał doskonale rodzinę niepozornej staruszki, wiedział wszystko O' jej krewieństwach w kraju zachodnim1 i opowiadał z lekkim uśmiechem, że nieraz trzymał w ręku księgi oprawione przez jej ojca dla pastora Gudmundura, zmarłego przed stu przeszło laty. — Na nieszczęście — dodał i spojrzał na biskupa — na nieszczęście, świętej pamięci pastor Gudmundur z Holt miał ten zwyczaj, że rozrywał stare pergaminowe księgi z sagami, których karty —• i to każda z osobna, obojętne nawet, cała czy tylko połowa, czy strzępy — były czymś auro carius, droższym od złota; niektóre z tych pojedynczych kart warte są więcej niż pański dwór. Takie pergaminowe karty kazał pastor Gudmundur z Holt przerabiać na okładki i futerały do śpiewników i postylli, które otrzymywał z drukarni 1 W Islandii wybrzeże zachodnie określa się jako „kraj zachodni". w Holar broszurowane, a po oprawieniu sprzedawał je swym owieczkom za ryby. Tu zwrócił swoje słowa znowu do staruszki: — Chciałbym zapytać, czy droga mateczka nie wskazałaby mi jakiego miejsca pod łóżkiem czy w kuchni, czy może w stodole lub na strychu, gdzie mogły przypadkiem zawędrować zdarte zupełnie strzępy skórzanych spodni albo też jaka para starych, zużytych butów. Może poniewierają się gdzie po kątach i zakamarkach, między dachem i ścianą, na przykład w owczarni, w której na zimę zapycha się szczeliny, aby nie nawiało śniegu. A może znajduje się tu jakiś wór skórzany czy też skrzynia wypełniona rupieciami, aby można je przetrząsnąć? Jest przecie prawdopodobne, że mógłbym tam wyszperać przynajmniej resztki jakiejś okładki z czasów pastora Gudmundura. W zagrodzie nie było ani wora, ani skrzyni z gratami, ani nawet strychu w stodole. Mimo wszystko nie zmienił się wyraz twarzy Arnasa Arnaeusa i nic nie zdradzało, aby zabierał się do odjazdu. I choć biskup trochę się niecierpliwił — ceremonię błogosławieństwa chętnie miałby już za sobą — przyjaciel króla nadal uśmiechał się przyjaźnie. — Jedyne miejsce, które mogłoby wchodzić w rachubę, to podstawa łoża mojej matki — rzekł nagle Jon Hreggvidsson. — Słusznie, oczywiście, na czym to nie leżą zacne, stare mateczki — zgodził się Arnas Arnaeus; dobył z kieszeni tabakę i poczęstował wszystkich, również głuptaka i obie trędowate. Kiedy Jon zażył szczyptę tej znakomitej tabaki, zaświtała mu myśl, że tkwią gdzieś chyba resztki jakiejś starej skóry. Dość już dawno chciano nią łatać jego spodnie, ale ona się do tego nie nadawała. Kurz i smród wypełniły izbę, kiedy zaczęto przetrzą- sać łóżko staruszki •—• na dnie leżało stare, zgniłe siano. Jak się okazało, w sianie tkwiła nieprawdopodobna mieszanina szmat i rupieci: buty bez podeszew, skórzane łaty, stare pończochy, zbutwiałe gałgany z kuczbai, resztki sznurów do wędek, kawałki lin z sieci rybackich, złamane podkowy i ich kawałki, róg, kości, skrze- la suszonych ryb stwardniałe na kamień, kawałki drzewa, sztabki żelaza, sieci, ciężarki z ołowiu, muszle, skorupki ślimaków, rozgwiazdy. Można było jednak znaleźć wśród tego i rzeczy nadające się jeszcze do użytku, a nawet dobrej roboty i cenne, jak miedziane sprzączki z popręgów, kamienie położnicze, skuwki do bieży, starodawne monety miedziane. Jon Hreggvidsson wylazł ze swego barłogu, aby pomóc w poszukiwaniach, jakie czynił professor antiąuita-tum1. Damy wyszły na świeże powietrze, trędowate pozostały przy biskupie. Stara stanęła nieco na uboczu, jej pomarszczone policzki zaczęły się czerwienić, kiedy tamci przewracali w jej łożu. Jej źrenice rozszerzyły się; im bardziej oni przeszukiwali, im bardziej myszkowali, tym bardziej napięte były jej nerwy, aż cała zaczęła drżeć. W końcu podniosła do oczu spódnicę i cicho zapłakała. Biskup nic nie mówił, ale patrzał na poczynania przyjaciela nie wierząc w ich skuteczność. Kiedy zobaczył, że staruszka płacze, z chrześcijańską łaskawością pogłaskał ją po wilgotnej, pokrytej zmarszczkami twarzy i zapewnił, że nie zabiorą niczego, co przedstawia dla niej jakąś wartość. W końcu, po długim, skrupulatnym poszukiwaniu, dostojny gość wyciągnął ze zbutwiałego siana kilka zwiniętych w kłębek, pokurczonych strzępów skóry cielęcej, tak sztywnej, wysuszonej i stwardniałej, że prawie wcale nie można było ich rozprostować. Znawca starożytności, (łac.) Nagle zniknął łagodny, jakby o wyrozumiałość proszący uśmiech dostojnego i uczonego męża. Z poważną, niemal surową twarzą Arnas Arnaeus podniósł znalezione strzępy ku słabemu światłu przenikającemu przez zadymioną błonę okna. Na przemian dmuchał na nie i oglądał je z bliska, wycierając dobytą z kieszeni jedwabną chustką. — Pergamin — powiedział i popatrzył na biskupa. Wspólnie obejrzeli znalezisko: były to karty ze skóry cielęcej złożone i zeszyte jedna z drugą, tylko że nić przetarła się, zbutwiała i pokryła się brudem. Mimo że w sczerniałą powierzchnię wżarł się kurz, można było z łatwością dojrzeć tekst pisany gotyckimi literami. Z nabożeństwem, ostrożnie dotykali tych suchych kawałeczków jak bezcielesnej istoty i mruczeli pod nosem łacińskie słowa: Pretiosissima... Thesaurus... Cime-lium... — Pismo pochodzi zapewne z trzynastego wieku — powiedział Arnas Arnaeus. — O ile mogę dojrzeć, mamy przed sobą ni mniej, ni więcej tylko karty ze Skaldy. Potem zwrócił się do starej kobiety: — Jest tu sześć kart pochodzących ze starego rękopisu. Ile ich mogło być dawniej? Staruszka przestała płakać widząc, że to, co wzięto, nie równa się innym, pełnym wartości rzeczom z jej łóżka, i odrzekła, że mógł tu być jeszcze tylko jeden kawałek skóry. O ile sobie przypomina, dawno już temu namoczyła te strzępy i wyrwała jeden, aby załatać nim spodnie swego Jona, okazał się jednak zupełnie nie do użytku i nawet nie wytrzymał szycia. Kiedy gość zapytał, co się mogło stać z ową kartą, stara zaczęła wyjaśniać, że nie miała nigdy zwyczaju wyrzucać czego1 Bezcenne... Skarb prawdziwy... Klejnot... (łac.) 3 Dzwon Islandii kolwiek zdatnego jeszcze do użytku, zwłaszcza zaś kawałków skóry, kiedy i ona, i inni mieszkańcy tej ziemi odczuwają tak dotkliwy brak obuwia. — Był to chyba rzeczywiście drobny skrawek, na nic nie przydatny nawet w tych ciężkich latach, kiedy wielu ludzi musiało się żywić swoimi butami; najmniejszy rzemyk wtykało się wtedy dzieciom do ust, żeby sobie possały. Dostojni panowie mogą wierzyć, że musiał być jakiś naprawdę ważny powód, jeśli nie dało się tego strzępu na nic użyć. Popatrzyli obaj na staruszkę, jak jeszcze pochlipując ocierała łzy, po czym Arnaeus rzekł cicho do biskupa: — Od siedmiu lat czynię poszukiwania; każę rozpytywać po całym kraju, aby dowiedzieć się, czy nie znajdzie się fragment albo choćby minutissima particula 1 z czternastu kart brakujących ze Skaldy, w tym niezrównanym manuskrypcie zapisano bowiem najpiękniejsze pieśni północnego świata. I oto znaleźliśmy sześć stron, wprawdzie pomiętych i trudnych do odczytania, ale i to rzecz sine exemplo 2. Biskup uściskiem dłoni powinszował przyjacielowi. Teraz Arnas Arnaeus zwrócił się znów do starej kobiety: — Zabieram zatem ze sobą te nędzne rupiecie. Nie-sposób załatać nimi spodni ani zrobić z tego podeszwy. Nigdy też chyba nie nawiedzi już Islandii rok tak zły, aby można coś takiego uznać za rzecz jadalną. Jednak za twój trud, moja dobra niewiasto, przyjmij ode mnie bitego talara. Zawinął skórę w swoją jedwabną chusteczkę i wetknął ją za połę ubrania, mówiąc do pastora Thorsteinna owym wesołym, przyjacielskim tonem, jaki się zwykle przyjmuje wobec usłużnego towarzysza, choćby poza tym nic się z nim nie miało wspólnego: — Na to więc przyszło, drogi pastorze Thorsteinn, że lud ten, który — po czasach starożytności — posiada najwspanialszą literaturę, woli chodzić na pergaminie, pergamin zjadać aniżeli z tego pergaminu odczytywać stare pisma. Następnie biskup udzielił ludziom z zagrody błogosławieństwa. Na dworze paliła się już czerwień zachodu. Dostojne damy, czekające na swych towarzyszy, z uśmiechem wyszły im naprzeciw. Ze dwadzieścia koni, parskając, skubało chciwie trawę na pobliskim pagórku. Pachołkowie przyprowadzili cztery rumaki na podwórze. Jaś-nie państwo dosiedli ich i galopem zjechali kamienistą ścieżką, aż iskry sypały się z podków. iv 1 Najdrobniejsze urywki, (łac.) 2 Bez przykładu, (łac.) W kilka dni potem Jon Hreggvidsson wyruszył ze Skagi, aby ściągnąć należność za