Halldor Kiljan Laxness DZWON ISLANDII Tłum. Maria Szypowska CZĘŚĆ PIERWSZA: DZWON ISLANDII Stare księgi głoszą, że lud Islandii posiadał ongiś jedną tylko wspólną własność naprawdę cenną — dzwon. Dzwon ów wisiał pod kalenicą budynku, w którym odbywały się althlngi, w Thingvellir nad Oxara, a uderzano weń podczas althingów i straceń . Był tak stary, że nikt już nie umiał określić jego prawdziwego wieku. Wtedy zaś, kiedy rozpoczyna się nasza opowieść, był od dawna pęknięty i tylko najstarsi ludzie jeszcze jak gdyby przypominali sobie, że niegdyś brzmiał czysto. Starzy ludzie kochali jednak swój dzwon. W cudny dzień letni, kiedy w obecności namiestnika, sędziego i kata miano ścinać skazańca albo topić nierządnicę, nieraz można było posłyszeć, jak w powiewie idącym od góry Sulur, w wonnym powietrzu płynącym od Blaskogum dźwięk dzwonu miesza się z szumem Oxara. Ale w owym roku, kiedy wyszedł rozkaz, że należy oddać królowi wszelką miedź i spiż — odbudowywano bowiem Kopenhagę po zniszczeniach wojennych — posłano ludzi, aby zabrali również stary dzwon z Thingvellir nad Oxara. Kilka dni po zakończeniu althingu dwóch mężczyzn z jucznymi końmi jedzie drogą z zachodu: wzdłuż jeziora, przez wzgórze u ujścia rzeki i dalej brodem. Zsiadają z koni tam, gdzie kończy się pole lawy, koło domu prawa i sprawiedliwości, w którym się odbywają althingi. Pierwszy — blady, z maleńkimi oczkami utopionymi w tłustych policzkach, wsparty pod boki jak dzieci udające ludzi wysokiego rodu — nosi zniszczone, o wiele dlań za małe pańskie szaty. Drugi — czarnobrody, brzydki — odziany jest w łachmany. Od pola zmierza ku nim stary chłop z psem. — Coście za jedni? Tłuścioch odpowiada: — Jam inwestygator najwyższego majestatu. — Ha — mamrocze stary głucho, jakby głosem dobiegającym z oddali — wszyscyśmy w ręku Boga. — Mam na świadectwo list z pieczęcią! — Możliwe. Listów dziś wiele, i najróżniejszych. — Ty stary diable, myślisz pewnie, że ja kłamię?! Chłop nie śmie podejść bliżej, siada na zbutwiałym ogrodzeniu koło domu thingów, przypatruje się bacznie przybyszom. Wygląda jak wszyscy starzy ludzie: trzęsąca się głowa, siwa broda, zaczerwienione oczy, szlafmyca, krzywe nogi. Przygarbił się, wsparty zsiniałymi rękami na kosturze. Pies tymczasem wybiega zza płotu i obwąchuje obcych, milczkiem, jak to robią złe psy. - Dawniej nie bywało żadnych listów... — mruczy staruch w przestrzeń. Drugi przybysz, czarnowłosy, głośno przytakuje: — Racja! Gunnar z Hlidarendi nie wykazywał się listami. — A tyś kto taki? — pyta stary. — On jest z Akranes. Ukradł sznury do wędek i teraz od Wielkanocy siedzi na ciężkich robotach w Bessastadir — zaczyna wyjaśniać wysłannik królewski, ale przerywa i z wściekłością odgania węszącego psa. Czarny znowu rozwiera gębę i rechoce szczerząc białe zęby: — To kat z Bessastadir. Każdy pies go obsika. Siedzący na płocie nie reaguje na te słowa, jego twarz nie zmienia wyrazu, mrugającymi oczyma patrzy bez ustanku na obcych, głowa mu się trzęsie. — Jonie Hreggvidssonie, właź na górę i odetnij dzwon z powroza! — rozkazuje kat. — Ty łotrze, już dziś się cieszę, że przyjdzie godzina, kiedy z rozkazu mego najmiłościwszego króla założą ci stryczek na szyję, a żaden dzwon już tu wtedy nie zadzwoni. — Dobrzy ludzie, nie mówcie takich niezbożności. To bardzo stary dzwon. — Jeśli służysz u pastora, powiedz mu w moim imieniu, że tu nie pomoże żadne ach i och. Mój list z pieczęcią mówi o osiemnastu dzwonach i o tym jako o dziewiętnastym. Rozbijemy go i przewieziemy do Holmur na statek. Za to, co robię, odpowiadam tylko przed królem. I kat przytyka do nosa rożek z tabaką, nie częstując swego towarzysza. — Boże, błogosław króla! — mówi starzec. — Wszystkie dzwony kościelne, które należały do papieża, są własnością królewską. Ale to nie jest dzwon kościelny. To dzwon całego kraju. Wiem o tym dobrze: urodziłem się w Blaskogaheidinni. — Masz może trochę tabaki? — przerywa mu Jon Hreggvidsson. — Przeklęty kat nie da nawet szczypty. — Nie mani. W mojej rodzinie nie używano nigdy tabaki. — I stary ciągnie monotonnie: — Ten rok był ciężki. Dwoje wnuków pomarło na wiosnę. Ja się zestarzałem. A ten 'dzwon zawsze należał do całego kraju. — Kto rna na to dowód? Kto ma list z pieczęcią? — Mój ojciec też urodził się tutaj, koło Blaskogaheidinni. — Każdy musi swego prawa własności dowieść listem z pieczęcią. — W starych księgach zapisano, że kiedy Norwegowie przybyli do tego kraju — nikt jeszcze wtedy tu nie mieszkał — w grocie nad morzem znaleźli krzyż i ten właśnie dzwon. Krzyż potem zaginął. — A ja mam list królewski, zapamiętaj to sobie. No, dosyć tej zwłoki. Właź na dach, czarny łotrze! Stary chłop aż powstaje z miejsca. — Nie wolno rozbijać tego dzwonu! Nie wolno wieźć go do Holmur na statek! Ten dzwon był własnością althingu, odkąd tylko althing nad Oxara istnieje — wiele lat przed nastaniem króla. Niektórzy powiadają, że nawet przed nastaniem papieża. — Nic to mnie nie obchodzi. Trzeba odbudować Kopenhagę, bo była wojna i przeklęci Szwedzi zniszczyli miasto. — Mój dziad, który mieszkał w Fiflayellir niedaleko Blaskogaheidinni... — mówi starzec tak, jak gdyby zaczynał jakąś długą opowieść. Urywa jednak. Silnym ramieniem nie uściśnie król Najcudowniejszej dziewicy, Najcudowniejszej dziewicy... Jon Hreggvidsson, czarnowłosy złodziej, usiadł okrakiem na szczycie dachu, macha nogami i śpiewa stare rimy o Pontusie. Toporem przerąbuje gruby powróz, na którym wisi dzwon. I dzwon spada na kamienny bruk przed domem thingów. Najcudowniejszej dziewicy, Jeśli nie będzie młoda i bogaaata. Jon Hreggvidsson nie schodząc z dachu ogląda ostrze topora. Nagle wykrzykuje, jakby ogłaszał staremu najświeższą nowinę: — A teraz mój miłościwy król wziął sobie ponoć trzecią nałożnicę, najtłustszą. Jemu to lepiej niż Sigurdurowi Snorrasonowi i mnie, co? Starzec milczy. — Te słowa mogą cię drogo kosztować, Jonie Hreggvidssonie — mówi kat. — Gunnar z Hlidarendi nie uciekałby przed takim grubasem z Alftanes! — wrzeszczy Jon. Kat królewski wyjmuje z juków wielki młot. Kładzie stary dzwon Islandii na kamiennym progu, nabierając rozmachu zatacza młotem krąg i uderza. Ale pod ciosem dzwon tylko wydaje głuchy jęk i odtacza się na bok. Jon Hreggvidsson woła z dachu: — „Nie rozbija się kości bez jakiegoś podkładu" — rzekł Axlar-Bjorn, kiedy łamano go kołem! Tymczasem jednak kat królewski opiera dzwon o próg tak, że udaje mu się uderzyć weń od wewnątrz. I dzwon rozpada się w tym właśnie miejscu, gdzie było pęknięcie. Starzec siedzi na płocie. Patrzy w przestrzeń, głowa mu się trzęsie, suche, żylaste dłonie ściskają kij. Sigurdur Snorrason znów zażywa tabaki. Kiwają się podeszwy siedzącego na dachu Jona Hreggvidssona. — Chcesz przez cały dzień galopować tam na górze? — woła kat. Nie odpowiadając mu, Jon Hreggvidsson śpiewa na szczycie domu thingów: Silnym ramieniem nie przycisnę, nie, Najcudowniejszej niewiasty, Najcudowniejszej niewiasty, Jeśli nie będzie tłusta i bogaaata. Potem wpakowali rozbity dzwon do skórzanego wora i załadowali na jucznego konia, dla równowagi wieszając topór i-młot. Znowu obaj dosiedli swych wierzchowców. Czarny prowadzi jucznego konia za cugle, a blady jedzie obok, niedbale, jak ktoś wysokiego rodu i godności. — Bądź zdrów, stary diable leśny! — woła odwracając się. — W imię Boże pokłoń się pastorowi z Thingvellir ode mnie i powiedz mu, że był tu Sigurdur Snorrason, inwestygator jego królewskiej mości. A Jon Hreggvidsson śpiewa: Jechał w dal władca całej krainy, z nim rycerze i piękne dziewice, z nim rycerze i piękne dziewice, z nim rycerze i piękne dziewice, na ognistych, szlachetnych rumakach. Odjechali tą samą drogą, którą przybyli: przez bród na Oxara, wzdłuż jeziora, na zachód ku stepom mosfjellskim. II W gruncie rzeczy Jonowi Hreggvidssonowi i tym razem nie udowodniono winy, ale — jak to się zwykle działo — postawiono go w stan oskarżenia. Zresztą ciężką wiosenną porą każdy w miarę możności próbował ukraść z rybackich bud, co się dało: jeden ryby, drugi wędy do łowienia dorsza. Życie ludzi i zwierząt zależało od tego, jaka pogoda była na wiosnę. Ale że w Bessastadir niemal zawsze brakowało rąk do pracy, namiestnik cieszył się, kiedy syslumadurzy przysyłali mu złodziei na roboty, a podejrzanych o kradzież witał równie chętnie, jak tych, którym ją udowodniono. Na początku sianokosów goniec od władz z Borgarfjord przyniósł polecenie, aby odesłać złoczyńcę Jona Hreggvidssona do jego zagrody Rein w Akranes , rodzina Jona bowiem pozostaje bez opieki i popadła w nędzę. Zagroda leżała u stóp fjellu, W miejscu najbardziej zagrożonym przez obsunięcie się góry i przez lawiny. Cała ziemia wraz z łąkami i sześcioma kwildami należała tu do Chrystusa. Jeden z biskupów ze Skalholt zapisał ją kiedyś naszemu Odkupicielowi i Zbawcy; z fundacji miała korzystać jakaś pobożna i cnotliwa wdowa obarczona liczną dziatwą, należąca do gminy kościelnej w Akranes; gdyby tu nie znaleziono takiej wdowy, miano szukać w gminie Skorradals. W obu gminach jednak od dłuższego czasu nie było kobiety zasługującej na to dobrodziejstwo i tak się w końcu złożyło, że Jon Hreggvidsson osiadł jako czynszownik na gospodarstwie, którego właścicielem był Chrystus. W jakim stanie Jon Hreggvidsson zastał po powrocie swoją gospodarkę, można sobie łatwo wyobrazić, zwłaszcza że mieszkańcy zagrody byli albo trędowaci, albo chorzy na umyśle, albo zgoła jedno i drugie równocześnie. Jon przyszedł do domu mocno podchmielony i zaraz zaczął okładać żonę i głupkowatego syna. Czternastoletnią córkę, choć się zeń wyśmiewała, bił nie tak zajadle, a nawet raz nie uderzył swojej starej matki, lecz uściskał ją ze łzami w oczach. Siostra i kuzynka, obie trędowate, jedna bezwłosa, z gnijącymi dłońmi, druga okryta wrzodami i ranami, owinięte w czarne chusty, przykucnęły u stosu wysuszonego nawozu owczego i trzymając się za ręce chwaliły Pana Boga. Następnego ranka chłop naostrzył kosę i wziął się do roboty, a śpiewał przy tym na całe gardło stare rimy o Pontusie. Trędowate przykusztykały przez podwórze i próbowały grabić. Głuptak siedział z psem na kopie siana. Zza drzwi wyglądała czarnowłosa córka — blada, chuda, bosa, w podartych łachmanach — i wdychała woń świeżo skoszonej trawy. Przez otwór w dachu wydobywał się dym. Tak minęło kilka dni. Nagle w galopie zajechał na Rein młody chłopak, bardzo pewny siebie, i przywiózł Jonowi Hreggvidssonowi rozkaz, aby w ciągu tygodnia stawił się w Skagi na sąd. W oznaczonym dniu Jon osiodłał swoją szkapę i pojechał. Kat Sigurdur Snorrason już tam był. Dostali kwaśnej serwatki. Thing odbywał się w wielkiej izbie w domu syslumadura tego okręgu. Jon Hreggvidsson został obwiniony o to, że nieprzystojną i zuchwałą obmową obraził najwyższy majestat, księcia Holsztynu, najmiłościwszego króla i pana, ośmielił się bowiem w Thingvellir nad Oxara rzec, że ów pan i książę wziął sobie trzy nałożnice. Jon Hreggvidsson z miejsca zaprzeczył, by kiedykolwiek powiedział coś podobnego o swoim ukochanym królu i najłaskawszym panu, władcy i księciu na Holsztynie; zapytał o świadków. Wtedy Sigurdur Snorrason złożył uroczystą przysięgę, że Jon Hreggvidsson wyrzekł te obraźliwe słowa. Jon poprosił, aby pozwolono mu swoją obronę poświadczyć przysięgą, ale prośbę jego odrzucono, jako że nie było wolno składać w jednej sprawie sprzecznych przysiąg. Wtedy chłop zaczął mówić: prawda, powiedział to, 0 co go oskarżają, ale mówi się o tym powszechnie 1 z wszelkimi szczegółami wśród więźniów w Bessasta-dir; zresztą byłoby największą omyłką przypuszczać, że takimi słowami chciał on ubliżyć swemu królowi, przeciwnie, chodziło mu o wysławienie mocy króla, zdolnego w tym samym czasie obdarzyć swą łaską i królową, i trzy nałożnice. Odezwał się w ten sposób tylko po to, aby pożartować ze swym zacnym przyjacielem Sigurdurem Snorrasonem, bo ten, jak wiadomo, nigdy nie tknął niewiasty. Chociaż więc, do czego sam się przyznaje, powiedział te słowa o najmiłościwszym panu i królu, ufa, że Majestat w bezgranicznej swej łaskawości okaże wyrozumiałość i przebaczy biednemu głuptasowi i żebrakowi jego niedorzeczną gadaninę. Na tym zakończyła się rozprawa, wyrok zaś opiewał, że przed upływem miesiąca Jon Hreggvidsson ma eło-żyć trzy talary na rzecz króla, jeśliby zaś nie uiścił grzywny, przypłaci własnym grzbietem. Orzeczenie thingu spisane po łacinie głosiło, że wyrok „zapadł nie tyle na podstawie liczby świadków, ile w oparciu o wagę zeznań". Z takim rozstrzygnięciem Jon Hreggvidsson wrócił do domu. Poza tym nie wydarzyło się w czasie sianokosów nic ważnego. Na jesieni znowu odbył się thing, tym razem w Kja-lardalur. Jona Hreggvidssona znów wezwano, a spro wadzić go mieli dwaj chłopi wysłani przez syslumadura. Zanim wyruszył, matka musiała połatać mu obuwie; podróż też przedłużała się, bo kobyła gospodarza z Rein kulała, tak że do Kjalardalur przybyli późnym wieczorem w przeddzień zakończenia thingu. Okazało się wtedy, że Jona Hreggvidssona czeka tu chłosta: ma dostać dwadzieścia cztery razy. Sigurdur Snorrason już się zjawił z biczami i w katowskim płaszczu. Większość chłopów rozjechała się, ale kilku młodzików z pobliskich zagród przyszło, aby dla zabawy przyjrzeć się chłoście. Odbywała się ona w zagrodzie bez dachu, w której latem dojono owce. Przez środek zagrody biegł żłób z łat drewnianych, na którym kładziono w poprzek winowajcę, kiedy miano prawu czynić zadość. Co znaczniejsi widzowie stawali w zagrodzie po obu stronach żłobu, zaś dzieci, psy i włóczęgi pozostawały na łące. Kiedy Jona Hreggvidssona wprowadzono do zagrody, czekała tam gromadka zebranych ludzi. Sigurdur Snorrason zapiął już swój katowski płaszcz aż po szyję, odczytał już także Ojcze Nasz. Artykułów Wiary nie czytał, te bowiem, wygłaszało się tylko przed wykonaniem kary śmierci. Czekano jeszcze na syslumadura i ławników. Kat tymczasem wyciągnął bicze z worka; z godnością a pieczołowicie przeciągnął po nich ręką, pełen poczucia odpowiedzialności sprawdził rękojeść. Dłonie miał grube, mięsiste, sinawe, z paznokciami popękanymi na końcach. Dwaj chłopi trzymali Jona Hreggvids-sona między sobą. A Sigurdur wciąż gładził swoje bicze. Padał deszcz. Ludzie wyglądali półprzytomni — jak to w czas słotny — a wokół zagrody, tępo patrząc, stali przemoknięci chłopcy wśród psów wściekłych z podniecenia. Znudziło to wreszcie Jona Hreggvids-sona. — Nałożnice — powiedział — żądają rzeczywiście zbyt wiele od Sigurdura Snorrasona i ode mnie. Kilku ludziom uśmiech wykrzywił usta, ale był to uśmiech bez radości. __- Odczytałem już Ojcze Nasz — odpowiedział kat ze spokojem. — Niechże usłyszymy Artykuły Wiary. — Nie dzisiaj — zaśmiał się kat. — Może innym razem. — Gładził bicze delikatnie, miękko, jakby je pieścił. — Sigurdurku, na cześć królowej powinieneś zawiązać choć jeden supeł na biczysku. Kat milczał. — Przewybornemu słudze króla, jakim jest Sigurdur Snorrason, nie trzeba takiego aż wyzwania! — ozwał się z łąki któryś włóczęga, jakby sagę opowiadał. — Ach, nasz najukochańszy król — westchnął Jon Hreggvidsson. Sigurdur Snorrason przygryzł wargi i zrobił węzeł na biczysku. Jon Hreggvidsson zaśmiał się, białe zęby błysnęły z czarnej brody, a w oczach zagrało coś diabelskiego. — Ten supeł jest za pierwszą nałożnicę. To rzeczywiście nie żarty. Zrób jeszcze jeden, mój drogi. Widzowie trochę się teraz ożywili, jak ludzie przyglądający się grze, w której idzie o wysoką stawkę. — O sługo królewskiego majestatu, pomnij o Panu Bogu naszym! — podniosłym tonem zawołał jakiś głos na łące, ten sam co pierwej. Kat zdawał się wyczuwać, że zebrani są po stronie jego i króla. Wiążąc na biczysku nowy supeł rozglądał się z zadowolonym uśmiechem na wszystkie strony; widać było drobne, rzadkie zęby i dziąsła. -— Tak, tak, teraz doszedłeś do ostatniej, do tej naj-tłustszej — powiedział Jon Hreggvidsson. — Przy tym trzecim węźle wielu już zacnych mężów wyzionęło ducha. 2 Dzwon Islandii ». Jaa. W tej właśnie chwili pojawił się syslumadur i ławnicy. Byli to dwaj poważni chłopi. Rozsunęli tłum na boki i weszli do zagrody. Kiedy ujrzeli supły na biczysku, syslumadur zwrócił uwagę, że tu wymierza się sprawiedliwość i żartów z niej robić nie wolno. Przykazał katu rozwiązać supły, po czym polecił mu przystąpić do dzieła. Jon Hreggvidsson musiał porozpinać swoje odzienie. Następnie syslumadur kazał komuś z otaczającego tłumu włożyć do długiego żłobu kawał kuczbai. Chłop położył się na brzuchu. Sigurdur Snorrason zsunął mu spodnie i zarzucił koszulę na głowę. Ukazało się ciało chude, lecz kształtne; silne mięśnie nabrzmiewały przy każdym ruchu; na wypiętych pośladkach rosło trochę czarnych włosów, tak samo na udach aż do kolan; ciało było białe. Sigurdur Snorrason przeżegnał się, splunął w dłonie ł wziął się do roboty. Przy pierwszych razach chłostany nie drgnął nawet, ale przy czwartym i piątym uderzeniu ciało jego wyprężyło się jak w kurczu: nogi, pierś i głowa uniosły się, tak że cały ciężar spoczywał na napiętym brzuchu, dłonie zacisnęły się w pięści, nogi jakby się wydłużyły, wszystkie stawy zesztywniały, mięśnie napęczniały. Można było zobaczyć świeżo połatane podeszwy jego butów. Psy z łąki podchodziły pod zagrodę, głośno szczekając. Po ósmym uderzeniu syslumadur kazał na chwilę wstrzymać chłostę: złoczyńca ma prawo do odpoczynku. Jon Hreggvidsson nie chciał jednak żadnej przerwy, tylko krzyczał z koszulą na głowie: — Dalej, do diabła! Widowisko więc ciągnęło się bez zwłoki. Po dwunastu uderzeniach na grzbiecie Jona Hregg-yidssona znać już było liczne pręgi; przy szesnastym •skóra na łopatkach i lędźwiach zaczęła pękać. Psy wokół zagrody szczekały jak oszalałe, ale chłostany nie poruszał się, leżał .sztywny jak kłoda. Po szesnastym uderzeniu syslumadur oznajmił, że złoczyńca ma znów prawo do odetchnienia, ale Jon Hreggvidsson krzyczał, ciężko dysząc: — Na szatana!... na szatana!... na szatana!... Kat królewski znowu splunął w dłonie i mocniej uchwycił rękojeść bicza. •— Teraz za ostatnią nałożnicę, tę najtłuściejszą! — zawołał człowiek z łąki i roześmiał się przeciągle, Sigurdur Snorrason lewą nogą postąpił krok naprzód, a prawą poszukał pewniejszego oparcia na wydeptanej ziemi, zagryzł wargi i znowu podniósł bicz. Blask w zawziętych oczach świadczył, że całe serce kładł w swą robotę; twarz mu posiniała. Psy ledwie nie wyskoczyły teraz ze skóry. Po dwudziestym razie na całym prawie grzbiecie chłostanego wystąpiła krew, rzemień stał się mokry i śliski. Przy końcu egzekucji bryzgi krwi padały na wszystkie strony, niektóre dolatywały daleko, ludziom na twarze. Grzbiet chłopa był jedną raną. Kiedy syslumadur dał znak, aby zaprzestano, Jon Hreggvidsson miał jeszcze tyle sił, że nie chciał niczyjej pomocy przy ubieraniu. Iskrzącymi oczyma śmiał się do wszystkich: do mężów w zagrodzie, do dzieci i psów na łące, a białe zęby błyskały wśród czarnej brody. Wciągając spodnie ryczał na całe gardło tę strofę z ri-mów o Pontusie: Papież wyprawiał ucztę dla dostojnych gości, Cesarz i królowie trzej Biesiadowali z wasalami. Miało się już ku wieczorowi, kiedy ostatni uczestnicy thingu odjeżdżali do domu, małymi gromadkami, •każda w swoją stronę. Na końcu jechał syslumadur i obydwaj ławnicy wyznaczeni przez thing, a byli to 2« zamożni chłopi Sivert Magnussen i Bendix Jonsson; towarzyszyło im kilku chłopów ze Skagi, kat Sigurdur Snorrason i — aby i o nim nie zapomnieć — Jon Hregg- yidsson z Rein. Bendix Jonsson miał zagrodę w Galtarholt. Ponieważ ludzi ze Skagi czekała jeszcze długa droga, zaprosił do siebie na traktament całą kompanię, zanim wyruszą dalej. W szopie z zapasami Bendixa Jonssona stała beczka gorzałki, był z niego bowiem wielki pan i mosje. Obiecał pożyczyć Jonowi Hreggvidssonowi mocny sznur do wędy na dorsze — była to chęć bardzo wspaniałomyślna, ponieważ brakowało wówczas w całej Islandii sprzętu rybackiego i przez to właśnie śmierć głodowa nawiedzała kraj, niczym plaga niebios. Syslumadura, kata królewskiego oraz mosje Siverta Magnussena bogacz zaprowadził w głąb szopy, gdzie było wykładane drzewem pomieszczenie; pomniejszych chłopów wraz z osmaganym pozostawił w szopie, wskazując im miejsce na siodłach i workach ze zbożem. Ale wszystkim Bendix napełniał gorliwie kielichy i wkrótce zapanowała huczna wesołość. Nie było już różnicy między tymi z przedniej części szopy a tymi z izby gościnnej. Wesołym kołem wszyscy siedzieli razem na przedzie szopy. Zaczęły się opowieści o bohaterskich czynach, staczano słowne pojedynki, sypały się rymowane opowieści i wiersze, zabawiano się na wszelki sposób. Poprzednie spory wnet poszły w niepamięć, wszyscy przysięgli sobie nawzajem braterstwo broni i kielicha. Ściskano dłonie towarzyszy, obejmowano się ramionami. Kat królewski padłszy na podłogę z płaczem całował stopy Jona Hreggvidssona, podczas gdy chłop śpiewając wznosił kielich. Tylko mosje Bendix, jak przystało na .roztropnego gospodarza, pozostał trzeźwy w tej kompanii. Była ciemna noc, kiedy opuścili Galtarholt, wszyscy należycie pijani. Widać w poszukiwaniu innych napojów, ledwie stracili z oczu dwór, zeszli na bezdroża i dostali się nieopatrznie na trzęsawiska, pełne głębokich i płytszych bajorek, kałuż i dołów po wykopanym torfie. Okolica ta zdawała się nie mieć końca: wędrowcy całą prawie noc taplali się i paćkali w tym przedsionku piekła, tłukąc się na szkapach tam i z powrotem. Mosje Sivert Magnussen wpadł z koniem do dołu i krzyczał wzywając Boga na pomoc. W takich bagniskach starym zwyczajem topi się psy. Długo też trwało, nim towarzysze wydobyli go z błota, trudno bowiem było odróżnić żywego człowieka od martwego psa. W końcu jednak powiodło się z Bożą pomocą wyciągnąć go na brzeg, gdzie — cały mokry — zapadł natychmiast w sen. Po wyratowaniu mosje Siverta Magnussena ostatnią rzeczą, którą Jon Hreggvidsson jeszcze pamiętał, było to, że próbował wsiąść na swoją kobyłę, siodło nie miało jednak strzemion; wydawało mu się też, że szkapa stała się o wiele wyższa, a przy tym bez przerwy wierzgała. Czy rzeczywiście wlazł wreszcie na konia, czy też w mrokach jesiennej nocy zaszło coś, co przeszkodziło mu w spełnieniu tego zamiaru — nie mógł sobie później nigdy dokładnie przypomnieć. O świcie, ledwo żywy, obudził ludzi w Galtarholt; przemoknięty i obłocony, dzwoniąc zębami pytał o mosje Bendixa. Siedział na koniu Sigurdura Snorrasona i miał na głowie katowski kaptur. Bendix pomógł mu zsiąść, zawlókł go do domu, ściągnął zeń ubranie i położył go do łóżka. Jon był bardzo osłabiony, ręce i nogi miał zdrętwiałe; ułożył się na brzuchu, bo tak bolały opuchnięte plecy, i natychmiast usnął. Kiedy obudził się koło dziewiątej rano, poprosił Ben-dixa, aby wybrał się z nim na bagnisko, przypuszczał bowiem, że gdzieś tam właśnie zostawił swoją kobyłę i zgubił kapelusz, rękawice, bat i pożyczoną wadę na dorsze. Szkapę odnalazł niedaleko, wśród stada koni; siodło przekręciło jej się na brzuch. Bagno nie było teraz takie wielkie jak nocą. Jakiś czas szukali pogubionych rzeczy na brzegu wąskiego strumyka, gdzie Jon Hreggvidsson, jak mu się coś przypominało, spał w nocy. Rzeczywiście, znaleźli jego legowisko, obok były rękawice, bat i sznur do wędki. Kilka kroków dalej natknęli się na zwłoki kata. Półleżał, pół-klęczał, wciśnięty między brzegi strumyka, który był tak wąski, że ciało zatamowało bieg wody. Za trupem utworzyło się małe jeziorko i woda, która normalnie sięgałaby Sigurdurowi Snorrasonowi tylko do kolan, podniosła mu się teraz aż do ramion. Jego oczy, nos i usta były zaciśnięte. Bendix popatrzył chwilę na umarłego, spojrzał potem na Jona Hreggvidssona i zapytał: — W jaki sposób jego czapka znalazła się na twojej głowie? — Zbudziłem się z gołą głową. Przeszedłem kilka kroków i znalazłem ten kaptur. Krzyczałem na całe gardło: „Halo! halo!" Nikt nie odpowiadał, więc po prostu wsadziłem go na głowę. — A jak się to mogło stać, że Sigurdur Snorrason ma zaciśnięte oczy, nos i usta? — Diabli wiedzą! Ja mu ich nie zaciskałem. — Jon Hreggvidsson chciał podnieść bat, rękawice i wędkę, ale Bendix powstrzymał go. —• Na twoim miejscu zawołałbym wpierw sześciu ludzi, aby stwierdzili wszystko naocznie i mogli potem świadczyć. 1 Już w sagach staroislandzkich czytamy, że zmarłym nie tylko przymykano oczy i usta, lecz także zaciskano nos, aby jak wierzono, dusza mogła łatwiej opuścić ciało. Była to niedziela. Umówili się więc, że Jon pojedzie do Saurbaer i uprosi kilku wiernych wracających z kościoła: niech obejrzą trupa Sigurdura Snorrasona w takim stanie, jak został znaleziony. Wielu przyjechało z ciekawości, chcąc zobaczyć umarłego kata. Sześciu ludzi obiecało zaświadczyć pod przysięgą, że na ciele nieżywego nie stwierdzili żadnych obrażeń i że — prócz zaciśnięcia oczu, nosa i ust — nic nie wskazywało na to, by ktoś dopuścił się na nim morderstwa. Trupa przewieziono do domu do Galtarholt, po czym każdy odjechał w swoją stronę. in Nazajutrz dzień był jasny i cichy, bez wiatru. Wszędzie, na lądzie i na morzu, ludzie pracowali, tylko Jon Hreggvidsson leżał w łóżku na brzuchu, wymyślał żonie i wśród jęków i stękań coś bredził o tabace, gorzałce i trzech nałożnicach. Na podłodze głuptak skubał wełnę śmiejąc się na całe gardło. Obrzydliwy smród trędowatych górował w izbie nad wszelkimi innymi zapachami. Nagle, co to się dzieje — z głośnym szczekaniem pies wypada z domu, a na dworze ziemia aż drży od tętentu końskich kopyt. Po chwili słychać brzęk uprzęży i krzyki, jakiś władczy głos wydaje rozkazy pachołkom. Jon Hreggvidsson leży bez ruchu. Wtem wbiega do izby jego żona i z trudem chwytając oddech mówi: — Boże miłosierny! Jacyś dostojni państwo! — Dostojni państwo? — powtarza Jon. — Czyż nie wygarbowali mi skóry? Czego chcą jeszcze? Nie ma jednak czasu na długie roztrząsania. Z sieni dobiega już szelest sukien, głosy i kroki. To zjawili się nieproszeni goście. Pierwszy przekroczył próg izby Jona Hreggvidssona krzepki, rumiany mąż odziany w obszerny płaszcz; miał przywiązany pod brodą kapelusz, na palcu połyskiwał gruby złoty pierścień, z szyi zwisał mu łańcuch ze srebrnym krzyżem, w ręku zaś trzymał kosztowną szpicrutę. Tuż za nim weszła kobieta w wysokim, złotem haftowanym czepcu, w ciemnym, krótkim płaszczu do konnej jazdy oraz w czerwonym jedwabnym szalu; lat jeszcze nie średnich, twarz miała świeżą, ale w jej sposobie bycia zanikał już wdzięk młodości, kształty miała bujne, ziemską, dojrzałą urodę. Za nią postępowała druga kobieta, bardzo jeszcze młoda. Była pełnym poezji przeciwieństwem poprzedniej; dopiero przechodziła ze świata dzieciństwa w krąg spraw, które kształtują istotę kobiety. Głowę miała nie zakrytą, jej rozpuszczone włosy lśniły. Smukła postać pełna była dziecięcego uroku. Oczy tyleż wiedziały o ziemi, co błękitne niebo. Dotąd poznała tylko urodę rzeczy, nie ich użyteczność, i wstępowała teraz do tej chaty z uśmiechem nie zamąconym jeszcze znajomością ludzkiego życia. Ubrana była w krótki stanik i płaszcz barwy indygo, spięty u szyi srebrną klamrą, który unosiła szczupłymi palcami, tak że nad trzewikiem widać było czerwone, prążkowane pończochy. Na końcu tego znakomitego towarzystwa wkroczył dostojny pan, poważny, zatopiony w myślach. Trudno było określić jego wiek. Zbudowany proporcjonalnie, miał twarz bez zmarszczek, prosty nos i jakiś miękki, melancholijny rys wokół ust, nieco kobiecych, lecz bez kobiecej zmienności. Opanowane ruchy dowodziły długich lat pracy nad sobą i wewnętrznej karności. Choć spojrzenie miał pewne siebie i spokojne, oczy jego mówiły, jak interesuje go świat, i odnosiło się wrażenie, że — duże i czyste — widzą one więcej niż oczy innych ludzi, że mniej rzeczy zostaje dla nich tajne, że bez wy siłku, a nawet bez ciekawości, odbijają wszystko jak cicha woda — oczy były w tym mężu oznaką szlachectwa. Ze sposobu bycia gość przypominał raczej mądrego człowieka z ludu aniżeli znamienitego pana, którego znaczenie stąd płynie, że ma władzę nad ludźmi. Zazwyczaj dostojników poznaje się po okazałości wyglądu; ten mąż różnił się od innych staranną prostotą i dobrym smakiem widocznym w każdym drobiazgu, w każdej fałdzie oraz kroju szat; nosił buty z miękkiej angielskiej skóry; peruka, przykryta przez cały czas szeroko-skrzydłym kapeluszem, była dobrego gatunku i starannie zaczesana, jakby właśnie miał iść na posłuchanie u króla. Kilka kroków za dostojnym towarzystwem wszedł duszpasterz Jona Hreggvidssona, pleban z Gardar, ze swoim psem-owczarkiem, który machając ogonem wszystko obwąchiwał. Grono znakomitych osób wypełniło małą izdebkę, więc żona Hreggvidssona wciągnęła idiotę na łóżko, aby zrobić miejsce dla jaśnie państwa. — Jonie Hreggvidssonie z Rein, było ci więc danym dożyć tak wielkiego zaszczytu — zaczął pastor. — Oto przybył tu we własnej osobie biskup ze Skalholt i jego czcigodna małżonka Jorunn, jak również kwiat dziewic, jej siostra panna Snaefridur, córki lógmadura Eydali-na. A wreszcie — stoi też tu, w twojej izbie, sam powiernik i doradca naszego najmiłościwszego króla i pana, Arnas Arnaeus, uniwersytetu w Kopenhadze profesor. Jon tylko chrząknął. — Czy ten chłop jest chory? — zapytał biskup, jedyny z gości, który podał mu rękę. — Och, właściwie nie — odpowiedział Jon Hregg-vidsson. — Byłem wczoraj smagany. • Kłamstwo! Przedwczoraj go smagali! Wczoraj kogoś zabił, ten dureń! — posłyszano nagle jazgot jego żony, która natychmiast potem za plecami gości uciekła ku drzwiom. Na to Jon: — Pokornie proszę, aby wasze dostojności nie uważały na tę kobietę. Jaka ona jest, widać po jej potomstwie. O, ten na łóżku! Wynoś się, głupcze, i nie pokazuj porządnym ludziom! Gunno! Mała Gunno! Gdzież jest moja mała Gunna? ta ma przynajmniej oczy po mnie! — Ale dziewczynka nie przychodziła, choć ją wielokrotnie wołał. Biskup zapytał tymczasem plebana, czy próbowano okazać jakąś pomoc biedakowi, na co otrzymał odpowiedź, że nikt o pomoc nie prosił. Małżonka biskupa chwyciła ramię męża i wsparła się o nie. Snaefridur Eydalin spojrzała na swego milczącego towarzysza; jej uśmiech powoli gasł ustępując miejsca przeraźliwej ' trwodze. Teraz biskup poprosił pastora Thorsteinna o wyłożenie sprawy, z jaką przyjechał tu dostojny Arnas Arnaeus, potem bowiem mają zgromadzić się wszyscy mieszkańcy zagrody, aby otrzymać arcypasterskie błogosławieństwo. Pastor zabrał więc głos i raz jeszcze powtórzył z naciskiem, że oto przybył tu z wielkiego miasta Kopenhagi mąż wielkiej nauki, króla przyjaciel, druh w urzędzie hrabiów i baronów — Arnas Arnaeus — między innymi narodami prawdziwa chluba tego biednego kraju. Pragnie on odkupić wszelakie pokryte pismem szpargały z dawnych wieków, zarówno cielęcą skórę, jako i papier, stare księgi, pergaminy, wszelkiego rodzaju zapisane karty, które zbutwiałyby zapomniane w szafach i skrzyniach u biednych, zaniedbanych mieszkańców tego nieszczęśliwego kraju. Oni sami nie znają się na tego rodzaju rzeczach, gdyż Bóg ich karze głodem i innymi plagami jako istoty zatwardziałe •w grzechu i niewdzięczne wobec Chrystusa. — Zbiera te strzępy ksiąg — ciągnął pastor — i daje im schronienie w swoim pałacu w dalekim mieście Kopenhadze, a czyni tak po to, żeby przekonać uczonych z całego świata, jako na Islandii żył ongi lud należący do ludzkiego rodzaju, tenże sam, co wydał Gunnara z Hlidarendi i kmiecia Njala. Dalej wywodził pastor Thorsteinn, że czcigodny Arnas Arnaeus dzięki wrodzonemu darowi jasnowidzenia — którego Bóg użycza jedynie pełnym mądrości świadkom Jego mocy — miał natchnienie, że prostaczek Jon Hreggvidsson z Rein zachował może jakieś stare zapisane strzępy pergaminu z czasów katolickich. Z tej właśnie przyczyny dostojni państwo, jadąc z zachodu z Eydalur do Skalholt, zboczyli do Akranes, aby mówić z mizernym chłopkiem czynszowym Chrystusa, leżącym oto na swym barłogu ze świeżymi jeszcze ranami po chłoście. Królewski doradca pragnąłby tedy ujrzeć te strzępy, jeśli się jakieś zachowały, wypożyczyć je, gdyby były do pożyczenia, odkupić, gdyby były do kupienia. Jon Hreggvidsson powiedział, że nic o tym nie wie, aby w jego skrzyniach lub szafach znajdowały się takie strzępy skóry, świstki czy szmaty ze wspomnieniami o mężach z dawnych czasów. Martwi go też, że wielmożni państwo odbyli na próżno tak długą drogę. Pod tym dachem nie ma żadnej księgi z wyjątkiem postrzępionego graduału z licho rymowanymi psalmami pastora Halldora z Prestholar; Gunnar z Hlidarendi nigdy nic tak marnego nie ułożył. Nikt tu nie umie porządnie czytać prócz starej matki, która poznała tę sztukę, ponieważ jej ojciec pracował przy oprawie ksiąg u świętej pamięci pastora Gudmundura w Holt i aż do godziny swej śmierci trudnił się księgami. On sam — mówił Jon Hreggvidsson — nie czyta, jeśli nie jest do tego zmuszony. Od matki nauczył się jednak wszelakich sag i ri-mów, podobnie jak i rejestru dawnych pokoleń, mniema przy tym, że pochodzi od króla Dunów Haralda Si-nozębego. Nigdy nie zapomni tak sławnych bohaterów dawnych wieków, jak Gunnar z Hlidarendi, król Pontus i Orvar Oddur, którzy mieli dwanaście stóp wzrostu i przeżyliby trzysta lat, gdyby nie przydarzyły im się nieszczęścia. Jakby miał księgę o nich, przesłałby ją królowi, i to bez żadnej zapłaty, na dowód, że żyli tu przecież kiedyś prawdziwi mężowie. Mimo wszystko on, Jon Hreggvidsson, nie sądzi, że brak skruchy jest przyczyną obecnej nędzy Islandczyków, bo kiedyż to Gunnar z Hlidarendi odczuwał skruchę? Nigdy. A matka Jona nieznużenie śpiewa psalmy pokutne pastora Halldora z Prestholar —• bez najmniejszego skutku. Brak sprzętu rybackiego jest o wiele szkodliwszy dla Islandczyków niż brak skruchy i początkiem jego nieszczęścia stało się to, że skusił igo kawałek sznura od wędki. Jednak niechaj nikt, a już najmniej niech dostojny biskup nie sądzi, że Jon Hreggvidsson jest niewdzięczny wobec Chrystusa i że mógłby zjeść mu bydło. Wprost przeciwnie! Ten, który posiada ziemię i gospodarzy w niebie, był zawsze łaskawy i pełen pobłażliwości dla swego ubogiego czynszownika i obydwaj zawsze dobrze się ze sobą zgadzali. Kiedy chłop tak gadał, przyszli inni mieszkańcy zagrody, aby otrzymać błogosławieństwo biskupa ze Skal-holt. Kuzynka, której palce gniły, a skóra pokryta była guzami, i siostra, owrzodzona, ze zżartymi policzkami, nie uspokoiły się, póki nie stanęły przed gośćmi, twarzą w twarz wobec wspaniałości tego świata. Wszystkie biedne, poikraczne istoty — choć nie w tym stopniu co trędowaci — znajdują upodobanie w ukazywaniu swego nieszczęścia, zwłaszcza przed możnymi, a czynią to często z wyzywającą dumą, która rozbraja nawet najodważniejszych, a najdoskonalszą piękność czyni we własnych oczach śmieszną. „Zobacz, tym udarowa! mnie nasz Pan Bóg w swej łasce, oto moje usprawiedliwienie przed najwyższą dobrocią — tak mówią te stworzenia, pytając zarazem: — A jakież twoje usprawiedliwienie, twoja zasługa, dlaczego okazał ci Pan Bóg swą łaskę? — Albo po prostu: — Aby tobie dać piękność, dotknął mnie Ojciec Niebieski tymi ranami." Głuptak był zawsze zazdrosny o trędowate i nie mógł znieść tego, że obydwie znajdowały się w pobliżu, kiedy działo się coś ważnego. Złościł się i dokuczał im, jak tylko mógł, kopiąc je, szczypiąc i plując na nie. Jon Hreggvidsson raz po raz kazał mu się wynosić. Pies pastora Thorsteinna podwinął ogon i chyłkiem uciekł z izby. Małżonka biskupa usiłowała uśmiechać się przyjaźnie do obu trędowatych, zwracających ku niej swe pełne cierpienia, mroczne twarze, lecz Snaefridur odwróciła się z okrzykiem od ich spojrzeń. Mimo woli złożyła dłonie na ramionach stojącego przy niej Arnaeu-sa, spiesznym ruchem ukryła głowę na jego piersi, znowu się odeń odsunęła i starając się opanować powiedziała cicho, z udręką: — Mój przyjacielu, dlaczego przywiodłeś mnie do tego okropnego domu? Przyszli też i pozostali mieszkańcy: matka, córka i żona. Stara matka upadła przed biskupem na kolana i dawnym zwyczajem ucałowała pierścień; jego prze-wielebność pomógł jej się podnieść. Ciemne, zalęknione Oczy młodej dziewczyny, głębokie i błyszczące, były prawdziwą ozdobą tego domu. Żona, ze spiczastym no-Sern, o przenikliwym głosie, stała znowu w drzwiach, gotowa każdej chwili uciec, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego. ' Ten chłop powiedział prawdę — rzekł pastor Thorsteinn — i' ja to wielekroć powtarzałem wielmożnemu panu: tutaj nie znajdziemy nic cennego. Nawet miłosierdzie Boże jakby odwróciło się od tego domu, bardziej niż od jakiegokolwiek innego w naszej kościelnej gminie. W tym świetnym towarzystwie jeden tylko człowiek nie dał się stropić i nie tracił opanowania światowca. Twarz Arnasa Arnaeusa pokazywała, że pod tym dachem czuje się on wybornie. Właśnie zaczął rozmowę ze staruszką; mówił powoli, skromnie, bez dodawania sobie powagi, jak człowiek z odległej doliny, który wiele w swej samotności przemyślał. Głos jego miał miękkość aksamitu — nie puchu. Nieprawdopodobne wprost było, że ten przyjaciel króla i współbiesiadnik hrabiów, sława kraju wśród innych narodów, mąż, którego ledwie można było zwać Islandczykiem (chyba tylko w rojeniach i opowieściach), że on właśnie znał doskonale rodzinę niepozornej staruszki, wiedział wszystko O' jej krewieństwach w kraju zachodnim1 i opowiadał z lekkim uśmiechem, że nieraz trzymał w ręku księgi oprawione przez jej ojca dla pastora Gudmundura, zmarłego przed stu przeszło laty. — Na nieszczęście — dodał i spojrzał na biskupa — na nieszczęście, świętej pamięci pastor Gudmundur z Holt miał ten zwyczaj, że rozrywał stare pergaminowe księgi z sagami, których karty —• i to każda z osobna, obojętne nawet, cała czy tylko połowa, czy strzępy — były czymś auro carius, droższym od złota; niektóre z tych pojedynczych kart warte są więcej niż pański dwór. Takie pergaminowe karty kazał pastor Gudmundur z Holt przerabiać na okładki i futerały do śpiewników i postylli, które otrzymywał z drukarni 1 W Islandii wybrzeże zachodnie określa się jako „kraj zachodni". w Holar broszurowane, a po oprawieniu sprzedawał je swym owieczkom za ryby. Tu zwrócił swoje słowa znowu do staruszki: — Chciałbym zapytać, czy droga mateczka nie wskazałaby mi jakiego miejsca pod łóżkiem czy w kuchni, czy może w stodole lub na strychu, gdzie mogły przypadkiem zawędrować zdarte zupełnie strzępy skórzanych spodni albo też jaka para starych, zużytych butów. Może poniewierają się gdzie po kątach i zakamarkach, między dachem i ścianą, na przykład w owczarni, w której na zimę zapycha się szczeliny, aby nie nawiało śniegu. A może znajduje się tu jakiś wór skórzany czy też skrzynia wypełniona rupieciami, aby można je przetrząsnąć? Jest przecie prawdopodobne, że mógłbym tam wyszperać przynajmniej resztki jakiejś okładki z czasów pastora Gudmundura. W zagrodzie nie było ani wora, ani skrzyni z gratami, ani nawet strychu w stodole. Mimo wszystko nie zmienił się wyraz twarzy Arnasa Arnaeusa i nic nie zdradzało, aby zabierał się do odjazdu. I choć biskup trochę się niecierpliwił — ceremonię błogosławieństwa chętnie miałby już za sobą — przyjaciel króla nadal uśmiechał się przyjaźnie. — Jedyne miejsce, które mogłoby wchodzić w rachubę, to podstawa łoża mojej matki — rzekł nagle Jon Hreggvidsson. — Słusznie, oczywiście, na czym to nie leżą zacne, stare mateczki — zgodził się Arnas Arnaeus; dobył z kieszeni tabakę i poczęstował wszystkich, również głuptaka i obie trędowate. Kiedy Jon zażył szczyptę tej znakomitej tabaki, zaświtała mu myśl, że tkwią gdzieś chyba resztki jakiejś starej skóry. Dość już dawno chciano nią łatać jego spodnie, ale ona się do tego nie nadawała. Kurz i smród wypełniły izbę, kiedy zaczęto przetrzą- sać łóżko staruszki •—• na dnie leżało stare, zgniłe siano. Jak się okazało, w sianie tkwiła nieprawdopodobna mieszanina szmat i rupieci: buty bez podeszew, skórzane łaty, stare pończochy, zbutwiałe gałgany z kuczbai, resztki sznurów do wędek, kawałki lin z sieci rybackich, złamane podkowy i ich kawałki, róg, kości, skrze- la suszonych ryb stwardniałe na kamień, kawałki drzewa, sztabki żelaza, sieci, ciężarki z ołowiu, muszle, skorupki ślimaków, rozgwiazdy. Można było jednak znaleźć wśród tego i rzeczy nadające się jeszcze do użytku, a nawet dobrej roboty i cenne, jak miedziane sprzączki z popręgów, kamienie położnicze, skuwki do bieży, starodawne monety miedziane. Jon Hreggvidsson wylazł ze swego barłogu, aby pomóc w poszukiwaniach, jakie czynił professor antiąuita-tum1. Damy wyszły na świeże powietrze, trędowate pozostały przy biskupie. Stara stanęła nieco na uboczu, jej pomarszczone policzki zaczęły się czerwienić, kiedy tamci przewracali w jej łożu. Jej źrenice rozszerzyły się; im bardziej oni przeszukiwali, im bardziej myszkowali, tym bardziej napięte były jej nerwy, aż cała zaczęła drżeć. W końcu podniosła do oczu spódnicę i cicho zapłakała. Biskup nic nie mówił, ale patrzał na poczynania przyjaciela nie wierząc w ich skuteczność. Kiedy zobaczył, że staruszka płacze, z chrześcijańską łaskawością pogłaskał ją po wilgotnej, pokrytej zmarszczkami twarzy i zapewnił, że nie zabiorą niczego, co przedstawia dla niej jakąś wartość. W końcu, po długim, skrupulatnym poszukiwaniu, dostojny gość wyciągnął ze zbutwiałego siana kilka zwiniętych w kłębek, pokurczonych strzępów skóry cielęcej, tak sztywnej, wysuszonej i stwardniałej, że prawie wcale nie można było ich rozprostować. Znawca starożytności, (łac.) Nagle zniknął łagodny, jakby o wyrozumiałość proszący uśmiech dostojnego i uczonego męża. Z poważną, niemal surową twarzą Arnas Arnaeus podniósł znalezione strzępy ku słabemu światłu przenikającemu przez zadymioną błonę okna. Na przemian dmuchał na nie i oglądał je z bliska, wycierając dobytą z kieszeni jedwabną chustką. — Pergamin — powiedział i popatrzył na biskupa. Wspólnie obejrzeli znalezisko: były to karty ze skóry cielęcej złożone i zeszyte jedna z drugą, tylko że nić przetarła się, zbutwiała i pokryła się brudem. Mimo że w sczerniałą powierzchnię wżarł się kurz, można było z łatwością dojrzeć tekst pisany gotyckimi literami. Z nabożeństwem, ostrożnie dotykali tych suchych kawałeczków jak bezcielesnej istoty i mruczeli pod nosem łacińskie słowa: Pretiosissima... Thesaurus... Cime-lium... — Pismo pochodzi zapewne z trzynastego wieku — powiedział Arnas Arnaeus. — O ile mogę dojrzeć, mamy przed sobą ni mniej, ni więcej tylko karty ze Skaldy. Potem zwrócił się do starej kobiety: — Jest tu sześć kart pochodzących ze starego rękopisu. Ile ich mogło być dawniej? Staruszka przestała płakać widząc, że to, co wzięto, nie równa się innym, pełnym wartości rzeczom z jej łóżka, i odrzekła, że mógł tu być jeszcze tylko jeden kawałek skóry. O ile sobie przypomina, dawno już temu namoczyła te strzępy i wyrwała jeden, aby załatać nim spodnie swego Jona, okazał się jednak zupełnie nie do użytku i nawet nie wytrzymał szycia. Kiedy gość zapytał, co się mogło stać z ową kartą, stara zaczęła wyjaśniać, że nie miała nigdy zwyczaju wyrzucać czego1 Bezcenne... Skarb prawdziwy... Klejnot... (łac.) 3 Dzwon Islandii kolwiek zdatnego jeszcze do użytku, zwłaszcza zaś kawałków skóry, kiedy i ona, i inni mieszkańcy tej ziemi odczuwają tak dotkliwy brak obuwia. — Był to chyba rzeczywiście drobny skrawek, na nic nie przydatny nawet w tych ciężkich latach, kiedy wielu ludzi musiało się żywić swoimi butami; najmniejszy rzemyk wtykało się wtedy dzieciom do ust, żeby sobie possały. Dostojni panowie mogą wierzyć, że musiał być jakiś naprawdę ważny powód, jeśli nie dało się tego strzępu na nic użyć. Popatrzyli obaj na staruszkę, jak jeszcze pochlipując ocierała łzy, po czym Arnaeus rzekł cicho do biskupa: — Od siedmiu lat czynię poszukiwania; każę rozpytywać po całym kraju, aby dowiedzieć się, czy nie znajdzie się fragment albo choćby minutissima particula 1 z czternastu kart brakujących ze Skaldy, w tym niezrównanym manuskrypcie zapisano bowiem najpiękniejsze pieśni północnego świata. I oto znaleźliśmy sześć stron, wprawdzie pomiętych i trudnych do odczytania, ale i to rzecz sine exemplo 2. Biskup uściskiem dłoni powinszował przyjacielowi. Teraz Arnas Arnaeus zwrócił się znów do starej kobiety: — Zabieram zatem ze sobą te nędzne rupiecie. Nie-sposób załatać nimi spodni ani zrobić z tego podeszwy. Nigdy też chyba nie nawiedzi już Islandii rok tak zły, aby można coś takiego uznać za rzecz jadalną. Jednak za twój trud, moja dobra niewiasto, przyjmij ode mnie bitego talara. Zawinął skórę w swoją jedwabną chusteczkę i wetknął ją za połę ubrania, mówiąc do pastora Thorsteinna owym wesołym, przyjacielskim tonem, jaki się zwykle przyjmuje wobec usłużnego towarzysza, choćby poza tym nic się z nim nie miało wspólnego: — Na to więc przyszło, drogi pastorze Thorsteinn, że lud ten, który — po czasach starożytności — posiada najwspanialszą literaturę, woli chodzić na pergaminie, pergamin zjadać aniżeli z tego pergaminu odczytywać stare pisma. Następnie biskup udzielił ludziom z zagrody błogosławieństwa. Na dworze paliła się już czerwień zachodu. Dostojne damy, czekające na swych towarzyszy, z uśmiechem wyszły im naprzeciw. Ze dwadzieścia koni, parskając, skubało chciwie trawę na pobliskim pagórku. Pachołkowie przyprowadzili cztery rumaki na podwórze. Jaś-nie państwo dosiedli ich i galopem zjechali kamienistą ścieżką, aż iskry sypały się z podków. iv 1 Najdrobniejsze urywki, (łac.) 2 Bez przykładu, (łac.) W kilka dni potem Jon Hreggvidsson wyruszył ze Skagi, aby ściągnąć należność za tępienie lisów; niszczył on bowiem nory lisie na polach chłopskich w całej okolicy, a płacono mu za to rybami. Sznurów mu jak zawsze brakowało. Wpadł więc na pomysł, aby zajechać do syslumadura i prosić o pożyczenie jakiejś linki do związania ryb. Kiedy Jon Hreggvidsson niosąc swoje ryby zjawił się na dziedzińcu, przed drzwiami stał właśnie sam syslumadur, a przy nim trzej chłopi ze Skagi. — Pochwalony Jezus Chrystus — rzekł Jon Hregg-vidsson. Ledwie odpowiedzieli na powitanie. — Chciałbym prosić zwierzchność o pożyczenie kawałka sznurka. — Zaistfe dostanie ci się kawał sznura, Jonie Hregg yidssonie. — I syslumadur zwrócił się do swoich ludzi: — Bierzcie go w imię Boże! Było ich trzech, sami dobrzy znajomi Jona. Teraz dwóch skoczyło, by go pochwycić, a trzeci stał z boku. Jon zaczai się bronić, rzucał się na jednego, to na drugiego, odpychał ich, rozdzielał ciosy na prawo i lewo i w końcu wpakował obu do błota. Ponieważ rzecz okazała się dla dwóch zbyt trudna, musiał im przyjść z pomocą sam syslumadur, nie lada zresztą osiłek. Wtedy udało się wreszcie pokonać Jona Hreggvidssona. A ryby podczas bójki wpadły w błoto i zdeptały je stopy walczących. Potem syslumadur przyniósł kajdany i założył je chłopu mówiąc przy tym, że już nigdy więcej nie będzie potrzebował szukać sobie mieszkania. Skutego umieszczono we dworze syslumadura, obok izby czeladnej, w sieni, przez którą od świtu do nocy ludzie wychodzili i wchodzili. Trzymano go tam — z kajdanami na nogach —• dwa tygodnie. Musiał targać włosie końskie i mleć ziarno, a pachołcy pilnowali go na zmianę. Nocą sypiał na skrzyni. Parobcy i dziewki przechodząc tamtędy szydzili z Jona Hreggvidssona i pluli na niego, a pewna stara kobieta wylała nań nocnik, ponieważ nocami śpiewał rimy o Pontusie i nie pozwalał ludziom spać. Tylko jakaś biedna wdowa i jej dwoje dzieci litowały się nad nim i przynosiły mu gorący smalec ze skwarkami. Wreszcie doprowadzono Jona do Kjalardalur i odbyło się posiedzenie sądu w jego sprawie. Syslumadur wyjaśnił, że Jon Hreggvidsson został zatrzymany zgodnie z prawem, ponieważ jest oskarżony o zabicie kata Sigurdura Snorrasona; sąd uznał, że z zarzutu zbrodni może oczyścić Jona przysięga dwunastu ludzi; sam o nich winien się postarać. Sześciu wracających z kościoła w Saurbaer przysięgło, że trup Sigurdura Snorrasona, leżący — jak widzieli — w strumyku, miał oczy, nos i usta zaciśnięte. Mosje Sivert Magnussen, ten sarn, którego wyciągnięto z dołu po torfie, przysiągł, że owego wieczoru kat i Jon Hreggvidsson oddalili się od towarzyszy i odjechali w mrok. Wszystkie złożone przysięgi świadczyły przeciw oskarżonemu. Po dwudniowym przewodzie sądowym Jon Hreggvidsson skazany został na śmierć za zamordowanie Sigurdura Snorrasona, zezwolono jednak poddać wyrok ponownemu rozpatrzeniu na althingu. Była już późna jesień. Na drogach leżał śnieg udeptany i śliski. Z Kjalardalur do Skagi wszyscy wracali pieszo, tylko syslumadur i jego pisarze jechali konno. Za jego zgodą zboczono do Rein. Więzień spętany i pod strażą stał na dworze przed własną zagrodą, podczas gdy syslumadur wszedł do domu. Mieszkańcy Rein domyślili się, co to za odwiedziny, matka Jona wydoiła więc krowę i przyniosła synowi w drewnianej misce ciepłego mleka. Kiedy się napił, pogładziła go po włosach. Wyszła też córka, stanęła przy ojcu i patrzyła na niego. Syslumadur wszedł do izby nie pukając. — Twój mąż — powiedział do żony Jona — skazany został za morderstwo. — Zawsze mówiłam, że to łajdak. — Gdzie jego rusznica? Nie powinno być broni w tym domu. — Tak, wprost nie do wiary, że już dawno nie zastrzelił nas wszystkich -— odrzekła kobieta i podała mu rusznicę. Potem wzięła starannie złożoną koszulę z grubej, szorstkiej wełny i powiedziała wręczając ją sysluma-durowi: — Wkrótce znowu będę miała dziecko, to już widać. Zresztą jestem chora i nieładna Na pewno niewiele mu zależy na widzeniu się ze mną. Pragnęłabym jednak bardzo, aby wielmożny pan był tak łaskaw dać mu tę koszulę. Jest ciepła, a on może będzie długo poza domem. Syslumadur wyrwał koszule, smagnął nią kobietę po twarzy i rzucił na ziemię - mówiąc: — Nie jestem parobkiem hołoty z Rein! Syn zaśmiał się: bawiło go zawsze, kiedy ktoś — obojętnie kto — wyrządzał matce coś złego. Trędowate, drżąc całe, siedziały obok siebie, na łóżku, jedna pokryta wrzodami, druga — ranami, trzymały się za ręce i chwaliły Boga. Nadeszła zima, a ponieważ nie można było oczekiwać końca sprawy Jona Hreggvidssona przed zebraniem się althingu, postanowiono odesłać go do Bessastadir, jako że były trudności z umieszczeniem więźniów gdzie indziej na czas dłuższy. Wsadzono Jona do łodzi i kilku ludzi powiozło go do Alftanes. Był ziąb i wiatr i otwartą łódź raz wraz zalewała woda. Ludzie zagrzali się wiosłując i wylewając wodę. A Jon Hreggvidsson śpiewał stare rimy o Pontusie. Jeśli spojrzeli na niego, przerywał na chwilę swój śpiew, tylko w jego oczach lśniło coś tajemniczego, uśmiechał się kpiąco, białe zęby błyskały z czarnej brody, po czym spokojnie śpiewał dalej. W Bessastadir przyjęli Jona zastępca namiestnika, pisarz i dwóch duńskich pachołków. Tym razem nie umieszczono chłopa razem ze skazanymi na ciężkie roboty, lecz natychmiast zawleczono go do lochu. W ziemiance podobnej do ocembrowania studni były szerokie włazy zamknięte ryglem, przy którym wisiały dwie wielkie żelazne kłódki; krył się tam głęboki loch o pobielonych wapnem ścianach. Spuszczono drabinę sznurową i kazano Jonowi Hregg-yidssonowi zleźć po niej na dół, aż na dno lochu, po czym zeszli za nim słudzy namiestnika, aby założyć mu kajdany. Nie było tu nic prócz wąskiej pryczy przykrytej skórą owczą, drewnianej beczki na załatwianie przyrodzonej potrzeby, pnia, na którym leżał olbrzymi topór, i glinianego dzbana z wodą. Latarnia zarządcy oświetliła na chwilę ten obraz: pień, topór i gliniany dzban. Potem ludzie wrócili na górę, wciągnęli drabinę, zamknęli otwór, zawiesili kłody na założonych znowu ryglach i przekręcili klucze w zamku. Zapadła cisza. Było naprawdę ciemno, nie widziało się własnej ręki. Jon Hreggvidsson zaśpiewał: Wziął ją rycerz podstępem, Na swe łoże ją rzucił. Gniew w nim żądze podnieca, Gniew w nim żądze podnieca. — Nie od razu rzekła: Tak. Przez całą zimę i długo jeszcze w lato śpiewał Jon Hreggvidsson w więziennym lochu stare rimy o Pontusie. Czas nie liczył się tu na godziny ani tym bardziej na dni, między dniem a nocą nie było różnicy. I nie było niczego, czym mógłby zająć czas. Jedzenie spuszczano w koszu raz, czasem dwa razy w ciągu doby. Towarzystwo miewał nieliczne, i tylko z rzadka. Zanim przybyli do jego lochu pierwsi goście, już niemal zapomniał, co to ludzie, powitał więc przybyszów z tym większą radością. Było to dwóch mężczyzn, obaj bardzo przygnębieni, ledwie odwzajemnili powitanie. Zapytani 0 imię i pochodzenie, długo zwlekali z odpowiedzią. W końcu wydobył z nich tyle, że jeden był z Seltjarnar-nes i nazywał się Asbjórn Joakimsson, a drugi z Hraun 1 zwał się Holmfastur Gudmundsson. — Tak — rzekł Jon Hreggvidsson — chłopi z Hraun byli zawsze łotrami. Ludzi z Seltjarnarnes uważałem jednak za naród dobroduszny. Obaj mieli być chłostani. Z ociągających się odpowiedzi, z ostrożnego dobierania słów, a przede wszystkim z tego, że tak poważnie traktowali swoją dolę, łatwo było zmiarkować, iż muszą to być jacyś znaczni ludzie. Jon Hreggvidsson nie przestawał pytać i dowcipkować. Okazało się, że Asbjórn Joakimsson odmówił przewiezienia wysłańca namiestnika przez fiord Skerja. Holmfastura Gudmundssona skazano zaś na rózgi, ponieważ sprzedał w Hafnarfjord cztery ryby za kawał sznura zamiast odstawić je do kupca w Keflavik: jego zagroda zaś należała do okręgu w Keflavik, zgodnie z nowym zarządzeniem królewskim dzielącym kraj na odrębne okręgi handlowe. — Dlaczegoż nie sprzedałeś ryb w swoim okręgu, jak ci rozkazał najmiłościwszy pan? •— zapytał Jon Hreggvidsson. Holmfastur odpowiedział, że od kupca, któremu król przydzielił Keflavik, nie dostałby sznurów — z pewnością nie dostałby ich też od kupca w Hafnarfjord, liczył jednak na to, że pewien życzliwy człowiek ze składów kupca da -mu kawałek linki za te cztery ryby. — I coś takiego musiało właśnie mnie spotkać, mnie, Holmfastura Gudmundssona — dodał na zakończenie. — Trzeba się było lepiej powiesić na tym sznurze — rzekł Jon Hreggvidsson. Asbjórn Joakimsson był jeszcze oszczędniejszy w słowach od swego towarzysza niedoli. — Jestem zmęczony — powiedział. — Czy nie ma tu na czym usiąść? — Nie — odparł Jon Hreggvidsson. — Tu nie izba cze-ladna. Ta prycza jest tylko dla mnie i nie ustąpię jej nikomu. Przestań też macać wokół pnia. Przewrócisz jeszcze dzban z wodą. Znowu nastała cisza, aż w ciemności rozległo się czyjeś głębokie westchnienie: -— I pomyśleć, że nazywam się Holmfastur Gudmundsson. — No i co z tego? — spytał drugi. — Czy i ja nie mam imienia? Czy wszyscy nie mamy jakichś imion? Myślę, że to całkiem obojętne, jak się nazywamy. — Kiedyż to czytał kto w starych księgach, żeby Duńczycy skazywali na chłostę kogoś z moim imieniem w jego własnym kraju, w Islandii? — Duńczycy ścięli nawet biskupa Jona Arasona 1 — rzekł Asbjórn Joakimsson. — Nikt nie śmie lżyć mego króla w obecności jego sługi — ozwał się Jon Hreggvidsson. Po tych słowach zapadła długa'cisza, dopóki nie posłyszano znowu, jak człowiek z Hraun mruczy swoje imię: — Holmfastur Gudmundsson. I powtórzył je niemal bezgłośnie, niby tajemnicze słowa przepowiedni: — Holmfastur Gudmundsson. Znowu zapanowała cisza. — Kto mówił, że Duńczycy ścięli biskupa Jona Arasona? — spytał potem Holmfastur Gudmundsson. — Ja — odparł Asbjórn Joakimsson. — A jeśli ścięli nawet Jona Arasona, cóż to znaczy, że król każe wysmagać prostych chłopów, jak my. — Zostać ściętym to zaszczyt — rzekł Holmfastur Gudmundsson.' — Nawet zwykły człowiek staje się przez ścięcie znakomitym mężem. Zwykły człowiek wiedziony pod topór może mówić wiersz, jak Thorir Jokull, i imię jego będzie żyć, dopóki żyją ludzie w tym kraju. Natomiast znakomity mąż, wysmagany, traci i Jon Arason (1484—1551) — ostatni katolicki biskup Islandii. Walczył z Duńczykami, za co ścięto głowę jemu oraz jego dwom synom. / swoje znaczenie. Nawet najdostojniejszy stanie się śmieszny, jeśli go oćwiczą. I dodał cichym głosem: — Holmfasfrur Gudmundsson — czy słyszał kto imię bardziej islandzkie? I z tym islandzkim imieniem na wieki połączy się wspomnienie duńskiego bata, i to w pamięci ludu, który wszystko spisuje do ksiąg i niczego nie zapomina. —-• Ani trochę nie straciłem znaczenia od chłosty — rzekł Jon Hreggvidsson. — I nikt mnie nie wyśmiał. Śmiałem się z siebie tylko ja sam. — Wychłostanemu razy nie przynoszą ujmy — powiedział Asbjórn JoaTdmsson. — Nie mogę jednak zaprzeczyć: dość nieprzyjemnie może będzie dowiedzieć się jego dzieciom, kiedy podrosną, że ich ojca wysmagano. Inne dzieci pokazują je palcami i mówią: „Twego ojca chłostano batem." Mam trzy małe córeczki. W trzecim, czwartym pokoleniu rzecz pójdzie w zapomnienie... Nie wmawiam sobie w każdym razie, że imię Asbjórn Joakimsson jest tak godne pamięci, iż zapiszą je w księgi i będą odczytywać przez stulecia. Jak każdy bezimienny człowiek, przeżyłem swoje, wkrótce umrę. A lud Islandii będzie żyć, jeśli się nie ugnie, cokolwiek by się stało. Odmówiłem przewiezienia królewskiego sługi przez fiord Skerja, to prawda. Powiedziałem, że nie zrobię tego ani żywy, ani umarły. Czeka mnie chłosta, lecz niech tam. Gdybym jednak ustąpił, choćby tylko ten jeden raz, i gdyby wszyscy ulegali zawsze i wszędzie kupcowi i namiestnikowi, duchom i diabłom, dżumie i ospie, królowi i katu — jakże zachowałby ten lud swoje ojczyste prawa? Nawet piekło byłoby za dobre dla takiego ludu. Holmfastur nie odpowiedział, tylko dalej cicho powtarzał swoje nazwisko. Jon Hreggvidsson trwał przy postanowieniu niedopuszczenia ich do pryczy. Wkrótce 42 '•'"' \ nie było już słychać brzęku jego kajdan, posapując zapadł w półsen, a, wnet rozległo się pierwsze chrapnięcie, stopniowo coraz głębsze i bardziej równomierne. Później, zimą, często zdarzało się, że wrzucano złodziei do lochu Jona Hreggvidssona, czasem kilku równocześnie, i trzymano ich tu przez noc, dopóki nie zostali napiętnowani lub ścięci. Siedział wówczas jak na szpilkach, pełen obawy, że ukradną gliniany dzban czy nawet topór. Również i innych ludzi czekających kary Sipuszczano do niego na dół; przeważnie byli to chłopi z okolicy. Jeden nie chciał pożyczyć namiestnikowi konia i powiedział, że ludzie, którzy nie mogą ujść dziesięciu kroków bez dziewięćdziesięciu rumaków, a sami nie mają żadnego, najsłuszniej by zrobili pozostając w domu; Gunnar z Hlidarendi nigdy nikogo nie prosił o pożyczenie wierzchowca. Inny, Halldor Finnbogason z Myrar, wzbraniał się przyjąć sakramenty; ogłoszono go jawnym bluźniercą szargającym świętości. Obu skazano na ucięcie języka. Halldor Finnbogason rozpaczał i szalał całą noc przed egzekucją, przeklinał swego ojca i matkę, aż Jon Hreggvidsson, któremu zakłócono nocną ciszę, wpadł wreszcie we wściekłość i oświadczył, że każdy, kto nie przystępuje do Stołu Pańskiego, jest głupcem; zaczął nawet śpiewać rimy o Jezusie, nie znał ich jednak dobrze. Oprócz złodziei najczęstszymi gośćmi byli tu ludzie, którzy w jakiś sposób wykroczyli przeciw królewskiemu handlowi. Jednego przyłapano z angielską tabaką. Inny podniósł wagę odstawionej wełny dosypując piasku. Kilku udało się potajemnie po zakupy do Eyrarbakki, ponieważ mąka w Keflavik była spleśniała i pełna moli. Jeszcze inni nazwali swego kupca złodziejem. I tak bez końca, a wszystkich czekała chłosta. Bez przerwy klaskał ochoczo bicz króla o nagie i chude islandzkie grzbiety. Przywieziono zatwardziałych przestępców w rodzaju samego Jona Hreggvidssona, ludzi, których miano albo ściąć, albo zawieźć do zamku Bremerholm — do tej miejscowości w odległym kraju duńskim, którą lud islandzki najlepiej poznał. Przez dwadzieścia cztery tygodnie Jon Hreggvidsson nie widział dziennego światła, poza nikłym promykiem, kiedy na Gwiazdkę i Wielkanoc zaprowadzono go do kościoła, aby wysłuchał słowa Bożego. W obydwa te święta ludzie namiestnika zeszli do więziennego lochu, naciągnęli Jonowi wór na głowę, zdjęli kajdany i poprowadzili do kościoła, gdzie usadowiony w ostatniej ławce tuż .przy wrotach, miedzy dwoma ogromnymi chłopami, z worem na głowie, miał budować się nabożeństwem. Wór był przywiązany sznurem wokół szyi, na tyle jednak luźno, że kiedy Jon siedział w domu Bożym, ku swej szalonej radości mógł dojrzeć kawałek własnej ręki. Przez cała zimę nic innego nie widział. Około Wielkanocy rzucono do lochu człowieka z kraju wschodniego, którego wysłać miano do Bremerholm, a to z powodu naj haniebniejszego przestępstwa, jakiego można było dopuścić się na Islandii: wszedł on na pokład holenderskiego statku rybackiego i kupił nici do szycia. Sąd zaczął rozpatrywać jego sprawę jesienią, a z wiosną miano go statkiem zimującym w Sudurnes przewieźć do Danii. Przez zimę odsyłano go od jednego syslumadura do drugiego po całym kraju, aż wreszcie znalazł się tutaj. — Nie — opowiadał Guttomur Guttormsson — nie mogli mi nic więcej udowodnić poza tym jednym kłębkiem nici. To niewolnicy naszego kupca wyszpiegowali, że poszedłem na statek. W moich stronach wszyscy wchodzą na statki. Człowiek, co nigdy nie widział holenderskiego złotego dukata, nie wie, co to życie. Głos tego człowieka nabierał ciepłych brzmień, a on sam wzruszał się i dreszcz nim wstrząsał, ilekroć mówił 0 holenderskich monetach. — Są one takie duże... — Chwytał Jona Hreggvids-sona za ramię i w ciemności rysował mu koło na czole. — Nigdy bym nie oszukał mego króla i pana dla takiego judaszowego srebrnika — powiedział Jon Hregg-yidsson. — Ci Holendrzy siedzą na złocie — ciągnął tamten dalej. — Kiedy budzę się w nocy i nie mogę zasnąć, myślę o tych błogosławionych, wielkich monetach 1 znów jestem dobrej myśli. Co za rozmiar, waga, blask! — Masz ich dużo? — Dużo? Czy mam ich dużo, czy mało —• nic ci do tego, przyjacielu; wiem w każdym razie, co to znaczy żyć. Przeżyłem wiele szczęśliwych dni. Wy tu, w Sudurnes, nie dożyjecie nigdy szczęśliwego dnia. — Nieprawda! — odrzekł Jon Hreggvidsson. — My kochamy i czcimy naszego króla. — My, ludzie znad wschodnich fiordów, nigdy nie byliśmy zgrają niewolników. Kiedy się wzajem lepiej poznali, człowiek znad wschodnich fiordów wygadał się po trochu, że choć nie popełnił żadnego przestępstwa poza kupnem kłębka nici od ludzi ze statku — przestępstwem bowiem jest tylko to, co zostało wykryte — od lat handlował z Holendrami ubijając niejeden dobry interes; zimą jego żona robiła dla nich wełniane rzeczy na drutach, latem on dostarczał im masło, ser, cielaki, jagnięta i dzieci. Otrzymywał od nich wyśmienitą mąkę, liny, żelazo, haczyki do wędek, tabakę, chustki na szyję, czerwone wino, żytniówkę; a za dzieci i złote dukaty. — Za dzieci? — zapytał Jon Hreggvidsson. — Tak, jednego dukata za dziewczynkę, dwa dukaty za chłopca. Od niemal stu lat istniał wśród mieszkańców wschod niego kraju zwyczaj sprzedawania dzieci ludziom ze statków i w tych stronach Islandii morderstwa dzieci były rzadsze niż gdzie indziej. Guttomur Guttormsson sprzedał dwoje dzieci: siedmioletniego chłopca i jasnowłosą pięcioletnią dziewczynkę. — W takim razie masz tylko trzy dukaty — powiedział Jon Hreggvidsson. — A ile ty masz dukatów? — spytał Guttomur Guttormsson. —• Dwa. Mam dwa dukaty w domu, w Rein — dwa żywe dukaty, co na mnie czekają. — Za co je dostałeś? — Jeśli myślisz, że dostałem je za przynętę na ryby, to się grubo mylisz, przyjacielu — odpowiedział Jon Hreggvidsson. Z akt tyczących sprawy Guttomura Guttormssona wynikało, że był on przednim kowalem, dlatego niezadługo wyciągnięto go z lochu i umieszczono ze skazanymi na ciężkie roboty, aby oczekując na statek do Bre-merholm mógł tymczasem być użyteczny. Jon Hregg-yidsson nie ujrzał go już ani nie posłyszał nic o tym dzielnym mężu. Otrzymał za to później, na przedwiośniu, nowego towarzysza, który pozostał z nim dłużej, czarownika z zachodnich fiordów o nazwisku Jon Theofilusson. Był to chudy jak szczapa mężczyzna między czterdziestką a pięćdziesiątką, który wraz ze starszą siostrą gospodarował na małej zagrodzie w odległej dolinie. Nie dopisywało mu szczęście u niewiast, przede wszystkim dlatego, że miał mało owiec; na to dwojakie zło zaradzić chciał z pomocą czarów, jak to od dawna robiono w kraju zachodnim — oczywiście ze zmiennym skutkiem. Pewien bogaty kmieć, właściciel wielkiej trzody owiec, zdobył serce córki pastora, tej samej, o którą ubiegał się Jon Theofilusson. Jon próbował zatem zesłać współzalotnikowi na kark zmorę. Na nieszczęście jednak zmora,weszła w krowę proboszcza — i zadusiła ją. A w jakiś czas potem utonął w bagnie źrebak rywala. Wtedy ujęto Jona Theofilussona i znaleziono przy nim inkluza i znak magiczny od spodni z trupa. Gdy toczyło się jeszcze śledztwo, zachorował i umarł brat współzalotnika. Kiedy legł na śmiertelnym łożu, ukazał mu się diabeł, nazywany przez czarowników „Boże, bądź z nami", i wyjawił, że Jon Theofilusson sprzedał mu duszę i że to on spowodował nieszczęście z krową i koniem oraz chorobę. W dniu śmierci potwierdził brat swoje widzenie. W ten sposób diabeł stał się głównym świadkiem w sprawie Jona Theofilussona i świadectwo to przyniosło mu zgubę. Jon Theofilusson często mówił szeptem, jak bardzo lęka się spalenia. Dreszcz go przejmował na samą myśl o tym; jakże pragnął, by go ścięto. — Dlaczego przyjechali z tobą tu, na południe? Dlaczego nie spalą cię, ty diable, u siebie, w kraju zachodnim? — zapytał Jon Hreggvidsson. — Ludzie znad Torskfjordu nie chcieli dostarczyć chrustu — odrzekł tamten. — To coś całkiem nowego, aby tutaj, na południu, był na zbyciu opał dla innych części kraju. Powinieneś podać prośbę, aby ścięto cię wraz ze mną, i to najlepiej na tym oto pniu; jestem głęboko przekonany, że w całym kraju nie rna lepszego pnia. Z nudy zimą dopasowywałem wyżłobienie w nim do mojej szyi. — A ja przez całą zimę modliłem się o ścięcie zamiast spalenia. — Dlaczego nie wezwiesz na pomoc diabła? — Zawiódł mnie — lamentował tamten. — Kiedy zawodzi diabeł, wtedy człowiek zaczyna modlić się do Boga. — Zdaje mi się, że z ciebie biedny półgłówek — rzekł Jon Hreggvidsson. — Przestań beczeć i spróbuj raczej pokazać mi znak runiczny. — Nie — odparł tamten z płaczem. — Mógłbyś mnie choć trochę nauczyć, jak się wywołuje diabła. — Ach, mnie samemu nie udało się go wywołać. Diabeł twierdzi inaczej i doprowadził mnie przed sądem do zguby, ale to kłamstwo. Postarałem się tylko o inkluza i chciałem z jego pomocą zdobyć pewną dziewczynę. I miałem też znak magiczny do spodni z umrzyka. — Co? Inkluza? — spytał Jon Hreggvidsson. — Żeby zdobyć dziewczynę? — Tak, ale nic z tego nie wyszło. — Czy masz tutaj tego inkluza? Można przecież spróbować na nowo. Kto wie, czy nie udałoby się nam wyczarować jakiejś kobiety. Nieraz miewałem na to ochotę, teraz zaś bardzo by się to przydało. Ale inkluz został chłopu odebrany przez władze. — Czy nie możemy go sami teraz zrobić? Wydrapie-my na pniu ostrzem topora te [przeklęte runy i zaraz będziemy mieć na noc jaką piękną, rozkoszną kobietkę, a jeszcze lepiej ze trzy. Nie było to jednak łatwe — żeby posiąść taki czarodziejski znak, trzeba rozporządzać całym światem zwierząt i sił przyrody: inkluza rysuje się żółcią kruka na wewnętrznej stronie skóry burej suki, ,po czym spryskuje się runę krwią czarnego kocura, któremu czysta dziewica ucięła szyje o pełni księżyca. — Jak zdołałeś skłonić czystą dziewicę, aby ucięła szyję czarnemu kotu? — Zrobiła to moja siostra. Trzy lata trwało, zanim zdobyliśmy kruczą żółć. Ale w pierwszą noc, kiedy z inkluzem wlazłem na dach alkowy, w której spała córka pastora, i rozpocząłem zaklęcia, przyłapano mnie. I krowa już zdechła. — A co z dziewczyną? •—• U niej — odrzekł z płaczem Jon Theofilusson — spał jakiś chłop. Jon Hreggvidsson pokiwał głową. — Co to jeszcze chciałem rzec?... Opowiadałeś o spodniach z umrzyka; nie mogę pojąć, jak mogłeś mieć trudności posiadając takie spodnie, słyszałem przecie, że zawsze znajduje się w nich pieniądze, jeśli tylko dobrze poszukać. •—• Zdobyłem potrzebny znak magiczny, a pieniądze ukradłem pewnej wdowie, żeby je włbżyć do spodni z umrzyka. Tylko samych spodni nie miałem. Ułożyłem się z jednym człowiekiem, że zedrę z niego skórę, ale on jeszcze nie umarł, choć dochodzi dziewięćdzie-siątki. Zresztą na wszystko było już za późno, bo krowa zdechła, a źrebak leżał w bajorze. Wnet zaś potem diabeł ukazał się świętej pamięci Sigurdurowi na jego śmiertelnym łożu i złożył świadectwo przeciwko mnie. Na chwilę zaległa cisza; w ciemności słychać było tylko szloch czarownika. W końcu Jon Hreggvidsson' rzekł: — Spalą cię na pewno. Czarownik nie przestawał płakać. Stara kobieta pragnie wyruszyć w daleką drogę. Każdego ranka, o godzinie, kiedy rybacy wypływają na morze, schodzi na brzeg. Idzie od jednego rybaka do drugiego i mówi, że musi udać się na południe. Nikt nie chce zabrać jej swoją łodzią, ale następnego ranka ona znowu czeka. Ma na nogach nowe trzewiki, ma też skórzaną sakwę i kij. Brązową chustę tak naciągnęła, 4 Dzwon Islandii że widać tylko czubek nosa, a suknie podkasała, jak to robią wszystkie kobiety w podróży. — To przecież nic złego zabrać ze sobą samotną, starą kobietę i wysadzić ją na jakimś cyplu... — Dosyć jest włóczęgów na południu! — odpowiadają. Czas upływa, wiosna się niemal już kończy. A stara kobieta pragnie wyruszyć w drogę i uparcie wlecze się każdego ranka wzdłuż brzegu. Wreszcie jeden z szyprów ustępuje i klnąc zabiera ją do łodzi, wysadza po drugiej stronie zatoki i czym prędzej odpływa. Stara kobieta wdrapuje się po obrosłych morszczyną skałach, po smaganych przez fale kamieniach, aż staje na zielonej trawie. Tak, więc przebyła wodę. Rodzinne góry, Akrafjall i Skardsheidi, błękitnieją w dali. Wiosenny dzień był jasny i cichy. Od końca cypla stara kobieta szła w głąb lądu. Po drodze wlazła na wzgórek, żeby rozejrzeć się po okolicy. Gromada chałup przykucniętych wśród morszczyn rozciągała się w dół, aż po znaki powodziowe. Z drugiej strony fiordu, na południe od cypla, błyszczał w słońcu biały budynek w Bessastadir, gdzie władali ludzie króla; po stronie północnej cypla widać było miasteczko na wyspie: domy na płaskich skałach oblanych morzem i statki w przystani. W głębi lądu dalekie, niebieskie i wysokie skały tworzyły pierścień wokół ciemnych i niskich gór o zielonych zboczach. Kawał dnia wędrowała w głąb lądu, wzdłuż fiordu, przez kamienie i przez trzęsawiska, aż dotarła do szerokiej rzeki wpadającej dwiema odnogami do zatoki; szumiący nurt połyskiwał w słońcu białością i błękitem. Nie miała nadziei, że przedostanie się na drugą stronę bez pomocy. Człowiek w sile wieku, o mocnych nogach, zdjąłby zapewne pończochy i przebrnął rzekę; ona jednak była stara. Nie pozostawało jej nic lepszego, tylko usiąść mrucząc psalm pokutny pastora Halldora z Prest-holar. . Wydobyła z worka kawałek sztokfisza i powoli go żuła mrucząc swój psalm; kiedy ręką czerpała z rzeki wodę do popicia, myślała już o następnym wierszu, gdyż jako warunek wysłuchania prośby Pan Bóg żąda, aby kolejność wersetów była należycie zachowana. Uważała też, czy wypowiada psalm z odpowiednią intonacją: co drugi wiersz na pół śpiewała, a przy każdym zakończeniu zdania głos opadał żałośliwym tonem, jak kiedy palec ześliźnie się z napiętej struny. Skończyła właśnie psalm, gdy nadjechali od wschodu ludzie z jucznymi końmi; ze łzami prosiła ich w imię Jezusa, aby pomogli biednej, nieszczęśliwej kobiecie przedostać się przez rzekę, lecz oni odrzekli, że dosyć już jest włóczęgów po tamtej stronie. Kiedy znikli, stara przestała płakać i na nowo odmawiała psalm. Potem nadjechało kilku podróżnych z zachodu, wiozących ładunek sztokfisza. Znowu prosiła ze łzami, aby pomogli nieszczęśliwej, starej kobiecie, ale tamci, pijani, odgrażali się jeszcze, że wygarbują jej skórę batem, jeśli nie wróci, skąd przyszła. Bryzgi wody spod kopyt koni padały na nią, kiedy przejeżdżali przez rzekę. Przestała płakać i odmawiała dalej psalmy pokutne. Pod wieczór nadjechała konno pasterka z zagrody leżącej na zachód od ujścia. Pasała ona owce i krowy na łące objętej odnogami rzeki. Stara kobieta ślubowała modlić się o błogosławieństwo Boże dla dziewczyny, jeżeli ta zechce jej pomóc. Nic nie mówiąc pasterka zatrzymała konia przy dużym kamieniu, posadziła starą za siebie i przewiozła ją przez obydwie odnogi; po drugiej stronie zatrzymała się koło pagórka i zaczekała, aż kobieta się zgramoli. Przy pożegnaniu stara ucałowała dziewczynę prosząc Boga ó błogosławieństwo dla niej i jej potomstwa. 4* : Nastał wieczór. We wszystkich zagrodach było pełno. Pierwszeństwo noclegu oczywiście mieli ludzie przewożący na jucznych koniach sztokfisza z łowisk — kilku aż daleko ze wschodu — oraz chłopi jadący z pieniędzmi, które zarobili w Bessastadir lub utargowali u kupców z wyspy. Ale było też tu wielu takich, których trapiła zła dola, którym szczęście jak ryba wciąż wymykało się z rąk, aż ich życie stało się nieustanną a daremną gonitwą za nim; byli tu trędowaci i wszelaka nędza ludzka — uliczni śpiewacy, naznaczeni piętnem złodzieje, dziwacy, słabi na umyśle, ladacznice, zakrystianie, kaleki, muzykanci i zupełni matołkowie. Ze wschodu, z Ran- gavellir, szła pewna, rodzina składająca się z męża, żony i pięciorga dzieci; przejedli swoje kwildy i teraz chcieli się dostać do krewniaków w Leira, łudząc się nadziejami. Jedno z dzieci było śmiertelnie chore. Opowiadali, że wszędzie w kraju zachodnim leżą pod drzwiami trupy niedawno przybyłych w te strony włóczęgów. Dziewiętnastu złodziei napiętnowano w ciągu zimy w Ran-gavellir, jednego zaś powieszono. Ludzie z końmi objuczonymi sztokfiszem musieli nocą trzymać warty iprzy swych ładunkach. Na płotach i przed chałupami siedzieli włóczędzy, dbający o cudzą uciechę, gotowi jak najgorliwiej zabawiać każdego, co by tego pragnął. Trędowaci okazywali zżarte członki i chwalili Boga. U góry, na kalenicy, stał jakiś godny pożałowania tępak i popisywał się swoją mizerną sztuką; były to, jak mówił, pieśni dla ludu o najstraszniej-szych przygodach — za słuchanie płaciło się szylinga. Jakiś zakrystian w niewieścim płaszczu'do konnej jazdy za trochę skrzeli dorsza intonował głosem biskupa ze Skalholt tak zwaną Ewangelię Markusa z Midhus napisaną dla jego zięciów. „Kto by zaś martwił córki moje w Boże Narodzenie, nie ujrzy ich wspaniałości na Wielka-a-a-a-noc." I głosem biskupa z Holar: „Wskoczyła na ołtarz, i ugryzła świecę mysz z długim ogonem, w czerwonych trzewi-i-i-kach." Potem śpiewał własnym głosem: Yesenis, tesenis, tara, Jakie cuda znam, ha ha, Hallara, stallara, miami, Grają na flecie łapami. A człowieka ze skrzypcami nie chciał nikt słuchać ani oglądać, zresztą wszystkie struny na jego skrzypcach bliskie były pęknięcia. Stara kobieta zapytała o drogę przez, step ku wschodowi, mówiąc, że chce dalej wędrować nocą. — Dokąd zamierzasz się udać? — pytano. Odrzekła, że ma przedłożyć małą prośbę małżonce biskupa ze Skalholt. Przyglądano jej się obojętnie. Ktoś powiedział: — Czy to nie tej wiosny w samą Wielkanoc zginęły dwie kobiety wędrujące przez step Hellis? Ktoś inny rzekł: — Władze zabroniły przewożenia włóczęgów przez wielkie rzeki. A trzeci, który sam też wyglądał na włóczęgę, dodał: — Mateczko, sknery ze wschodu mówią, że zatłuką każdego na śmierć. Późnym wieczorem niebo pokryły chmury i zaczęło padać. Noc potem nastała jasna. Ptaki świergotały żarliwie i radośnie, a ciepły mech na polu lawy miał zieleń tak świeżą, że świecił wśród mgły. Stara kobieta wędrowała już bardzo długo, aż obtarte do krwi stopy przestały.ją boleć, zaczęły natomiast drętwieć. Wczołgała się do jakiejś małej groty w skałach przy drodze, żeby odzyskać czucie w nogach. Wyjęła kawałeczek sztokfisza i zanuciła z cicha psalm pokutny. — Tak, tak, może i zginęły w Wielkanoc dwie kobiety, aj! aj! — mruczała do siebie między wersetami. — Tak, tak, i na pewno — aj! — obie ubożuchne. W chwilę potem z brodą opartą na kolanach zapadła w sen. A pod wieczór następnego dnia, kiedy przybyła nad szeroką rzekę Olfusa, okazało się, że wszystko, co na zachodzie słyszała o stepie, było prawdą: u promu żądano od podejrzanych osób zaświadczenia. Na mieliźnie pod chmarami mew czekało sześciu włóczęgów, a między nimi leżały zwłoki. Przewoźnik odmówił im wszystkim przeprawy. Jeden z włóczęgów opowiadał, że prosił w pobliskiej zagrodzie o mleko, odprawiono go jednak z odpowiedzią, że łososie wyssały mleko krowom. Człowiek ów rzekł, że ofiarowywał się opowiadać sagi, jest bowiem poetą i zna więcej niż tysiąc sag, w tym głodnym roku jednak nikt nie chciał dać choćby kubka zbieranego mleka za tę odpłatę. — Co by powiedział Gunnar z Hlidarendi widząc taki lud? — pytał poeta. — Albo też skald Egil*? — Był czas, że kułem srebro dla wielkich panów — powiedział stary ślepy człowiek trzymający za rękę niebieskookiego chłopca —• teraz żebrzę o płetwę rybią. Uwaga ta odbiegająca od tematu — jak często słowa ślepców — przerwała wątek rozmowy, jeśli w ogóle istniał. Włóczędzy długo w milczeniu gapili się na spienioną, mętną wodę. Na piasku leżały zwłoki młodej dziewczyny. Ułożono je starannie, potem jednak nikt się już o nie nie troszczył. Podobno za życia dziewczyna była obłąkana. 1 Jeden z najwybitniejszych skaldów w literaturze starois-landzkiej, twórca i bohater wielu sag. Odsunąwszy umarłej włosy z czoła, można było zobaczyć piętno. — O, nad wschodnim brzegiem dwa kruki latają tam i z powrotem, czyhają na coś — powiedział niebieskooki chłopiec prowadzący ślepca. —• Kruk jest ptakiem wszystkich bogów — rzekł poeta. — Był ptakiem Odyna i jest ptakiem Jezusa Chrystusa. Będzie też ptakiem nie zrodzonego jeszcze boga Skandilana. Czyje ciało rozszarpie kruk, tego dusza wejdzie do wiecznej szczęśliwości. — A jeśli rozszarpie mewa? — spytał chłopiec. — Kilku ptakom podarował Pan Bóg ziemię, ale nieba im nie dał — odparł poeta. — Przyłóż się, jak ja, sercem do ziemi, sam dla siebie naucz się lotu ptaków i milcz. Woda płynęła bez przerwy. Jakiś obrzękły żebrak, obsypany krostami, wyciągnąwszy nogi siadł na mieliźnie gapiąc się przed siebie. Nagle szeroko otwarł baranie oczy i zawołał: — Dlaczego srebro? Dlaczego nie złoto? Ślepiec odpowiedział: — Robiłem też rzeczy ze złota. — Dlaczego więc nie mówisz, że kułeś złoto? — Wolę srebro od złota. — Ja wolę złoto. — Zauważyłem, że bardzo mało ludzi lubi złoto dla samego złota — powiedział ślepiec. — Ja lubię srebro dla samego srebra. Obrzękły żebrak zwrócił się do poety i spytał: — Gdzie jest w poezji mowa o srebrze? — Gdybyś był czystą dziewczyną — rzekł poeta — wolałbyś poślubić męża czy trzydzieści wielorybów? — To zagadka, czy co? — Moja dziewczyna poślubiła trzydzieści wielorybów... — Od złych ludzi pace nobis Domine1 — rzekła jakaś kobieta dawnego obrządku, odwróciła się do innych •plecami i mruczała coś do siebie. — Nie chciała mnie — mówił poeta. — A byłem wtedy w kwiecie lat. Rok był nieurodzajny, jak obecny. Tej samej wiosny trzydzieści wielorybów podpłynęło do brzegu, który należał do starego, siedemdziesięcioletniego wdowca. -— Złoto nie dlatego ma taką cenę, że jest lepszym metalem od srebra — mówił ślepiec. — Złoto dlatego ma taką cenę, bo jest podobne do słońca. A srebro ma blask księżyca. Dwaj mieszkający na wschodnim brzegu rzeki poręczyli za ślepca z chłopcem i obu przewieziono. Ktoś inny zgodził się poręczyć za papistkę, a nawet obrzękły żebrak miał trędowatego brata w Kaldadarnes. Nikt jednak nie chciał być poręczycielem dla poety ani dla -trupa i przybyłej ze Skagi starej kobiety. Płakała jakiś czas i zaklinała chłopów w imię Jezusa. Wszystko jednak na próżno. Tamci weszli na pokład promu i przewoźnik zanurzył wiosła w wodę. Trzy istoty pozostały na brzegu, dwie żywe, jedna umarła. Poeta powiedział: — Jesteś nowie j uszka jako włóczęga, moja matulu, jeśli sądzisz, że żyje jeszcze Boże miłosierdzie. Miłosierdzie Boże pierwsze umiera w latach głodu. Gdyby na Islandii można było dziś jeszcze osiągnąć coś łzami, nie tylko przewożono by wszystkich żebraków przez rzekę łodzią, lecz przelatywaliby oni morze na skrzydłach. — Stara kobieta nic nie odpowiedziała. Zabrała się ze swoim kijem i workiem i poszła brzegiem w górę rzeki. Gdzieś musi być miejsce, gdzie szumiąca rzeka jest tyl1 Uchowaj nas, Boże! (przekręcona łac.) ko małym strumykiem i dziecko może ją przekroczyć suchą stopą. Na miejscu pozostał poeta i trup. vi Cel podróży, Skalhoit, siedziba biskupa i ośrodek szkolny, musiał zrobić na przybyszu niegościnne wrażenie. Zabudowany był cały domami z torfu; dobrze, że wiosna była już późna i wyschły bajora na podwórzach. Ludzie nie byli obcym życzliwi, nie zatroszczyli się o skromnego gościa; przechodzili obok jak cienie, jak nieme widma senne, ani zagadnęli słówkiem. A mimo wszystko było coś ożywczego w tutejszym powietrzu, w którym mieszał się kuchenny dym, zapach wędzonych ryb, wyziewy gnoju i odór odpadków. Stało tu kilka setek chałup z torfu, jedne stare, krzywe, z uszkodzonymi dachami, grożące upadkiem, inne wyglądające krzepko, dobrze utrzymane, z otworami dymnymi w dachu i porośniętym trawą szczytem, prawie zupełnie nowe. Kościół katedralny, budowla z nasmo-łowanego drzewa, wybijał się ponad wszystkie te ziemianki wieżą dzwonnicy i wysokimi, ostrołukowymi oknami. Spytała o drogę do siedziby biskupa. Był to duży, dwupiętrowy dom, również .z torfu, lecz z pobielonym •drewnianym szczytem zwróconym ku kościołowi. Nad starannie ułożoną kamienną podmurówką, mniej więcej na wysokości .pasa, ciągnął się rząd okien, a każde z czterech szybek. Z kamiennego bruku dziedzińca widać było wnętrze pokoi. Światło padało na konwie i dzbany ze srebra, cyny. i miedzi, na .malowane przepyszne skrzynie i misterne rzeźby, ale-wśród tych wszystkich wspaniałości nie było żadnego człowieka. Do mieszkania wchodziło się przez podwójne drzwi; zewnętrzne stały na pół otwarte i sczerniałe od niepogody, wewnętrzne — ze szlachetnego drzewa — ozdabiał rzeźbiony smok i miedziany pierścień nad zamkiem. Górnych okien można było dosięgnąć z ziemi; te miały tylko po dwie szyby, za to w każdym wisiały jasne zasłony, rozchylone i podpięte na boki. Teraz, kiedy przybyła z daleka kobieta osiągnęła wreszcie cel swej podróży, kiedy stała na dziedzińcu przed domem biskupa ze Skalholt i wystarczyło tylko zapukać do drzwi, teraz jakby zaczęła się wahać. Usiadła na bruku pod oknem i siedziała — stara, z powykręcanymi przez artretyzm nogami, z głową opadłą na pierś. Była zmęczona. Trwała tak czas jakiś, aż przechodząca przez dziedziniec klucznica zapytała ją, czego chce. Stara podniosła powoli oczy i wyciągnęła dłoń do powitania. — Tu nie miejsce dla włóczęgów! — powiedziała tamta. Stara podniosła się z trudem i zapytała o małżonkę biskupa. — Żebracy mają się zwracać do zarządcy — odparła klucznica, wdowa w sile wieku, o władczym obejściu; miała tu widocznie wiele do powiedzenia i czuła się jak na własnym gospodarstwie. — Małżonka biskupa zna mnie — rzekła stara kobieta. — Jakże może cię znać? Żona biskupa nie zna żebraków. — Bóg mi sprzyja i dlatego mogę rozmawiać w Skalholt z małżonką biskupa. — To samo mówią wszyscy włóczędzy — odpowiedziała klucznica. — Ale ja wiem na pewno, że Bóg sprzyja możnym, a nie biedakom. I małżonka biskupa wie również, że gdyby chciała rozmawiać ze wszystkimi żebrakami, nie znalazłaby czasu na nic innego i biskupia siedziba musiałaby zmarnieć. — A jednak w ubiegłym roku przybyła do mej chaty i rozmawiała ze mną. I jeśli sądzicie, wielmożna ma-dame — kimkolwiek jesteście i jakkolwiek się nazywacie — że jestem biedna, pokażę wam coś. Sięgnęła za pazuchę, wyciągnęła bity talar zawinięty starannie w chustkę i pokazała go klucznicy, która wtedy rzekła: — Małżonki biskupa nie ma w domu. Pojechała z biskupem do zachodniego kraju, aby odwiedzić swoją matkę i przyjść do siebie po tej straszliwej wiośnie: rankiem znajdowano tu nieraz trupy leżące na bruku. Nie wróci aż w pełni lata, kiedy biskup ukończy wizytację w zachodnim kraju. Ręka z talarem opadła i obca kobieta, która przeszła tak długą drogę, patrzyła na klucznicę, głowa jej się trzęsła, a język był wyschnięty od wymrukiwania pokutnych psalmów pastora Halldora. — Czy na althingu ścięto już ludzi? — zapytała w końcu. — Czy ścięto ludzi? Co za ludzi? — Biednych ludzi — odpowiedziała obca. — Skąd mam wiedzieć, kiedy na althingu ścinają przestępców? Kim ty jesteś, staruszko? Co cię trapi? I skąd dostałaś tego talara? — A gdzie teraz przebywa dostojny pan z Kopenhagi, który ubiegłego roku przybył z biskupem do Akranes? — Nie myślisz chyba o Arnasie Arnaeusie, moja dobra kobieto? Gdzież mógłby on być ze swoimi księgami, jak nie u siebie w Kopenhadze? Może i ty jesteś jedną z tych, co oczekują, że do Eyrarbakki przybędzie na statku pocieszyciel?! Ha, ha! — A gdzież jest ta smukła panna, którą ubiegłego roku wprowadził do naszej chaty w Rein? Klucznica wskazała na górny, rząd okien i zaczęła mówić zniżonym głosem — o tym gotowa była gadać bez końca. — Jeśli pytasz o sędziowską córkę, pannę Snaefri-dur, to jest ona tu, w Skalholt, niektórzy mówią, że jako narzeczona; jak słychać, zanosi się na to, iż będzie błyszczeć między hrabinami. Jedno wiadomo na pewno, że zgłębia łacinę, historię, wiedzę o gwiazdach i inne uczoności daleko wybiegające poza to, co zwyczaj i przystojność nakazywały znać rodowi niewieściemu, jak długo Islandia istnieje. A i ona sama coś wspominała na wiosnę, że oczekuje kogoś, kto przybędzie okrętem do Eyrarbakki, i choć nie lubi siedzieć na miejscu, ani chciała słyszeć o wyjeździe wraz z siostrą do zachodniego kraju. Ale oto statek do Eyrarbakki przypłynął przed tygodniem, a. nikt się nie, zjawił. Za to w jasny dzień galopują tu przez dziedziniec ludzie, którzy zimą odważali się podjeżdżać tylko boczną drogą i późnym wieczorem. Coraz też rzadziej jest teraz przywoływany nauczyciel. Kto wysoko mierzy, może nisko trafić. Świat zawsze już był taki, moja dobra kobieto. Nauczyłam się, że umiar jest najcenniejszą z cnót. Potem zaprowadziła wreszcie starą kobietę do izby panny Snaefridur, na piętro biskupiego domu, gdzie w krześle siedziała córka Icgmadura odziana w suknię z jedwabnej materii w kwiaty i tkała na krosnach przepaskę. Była niezwykle szczupła, prawie bez piersi. Ubiegłej jesieni cerę miała złocistą, świeżą, teraz twarz jej powlekła delikatna bladość, a błękit oczu był może jeszcze jaśniejszy niż wówczas. .... Twarz bez iskry wesela, .spojrzenie nieobecne, usta zaciśnięte', tak że'.uśmiech, którym obdarzyła-ją natura, utaił się wokół warg, zwarżony wielkim smutkiem du szy. Z jakiejś bezkresnej dali spoglądała na okrytą kurzem, -niedołężną postać, która stanęła na jej progu z workiem pustym i krwawiącymi stopami. —- Czego chce ta staruszka? — spytała wreszcie. — Czyż jaśnie panienka naprawdę nie poznaje tej staruszki? — pytaniem odpowiedziała przybyła. —• Któż zdoła odróżnić jedną starą kobietę islandzką od drugiej?... Kto jesteś? — Czyż jaśnie panienka nie przypomina sobie małej zagrody u stóp góry nad morzem?' — Setki ich. Tysiące. Któż zdoła odróżnić jedną od drugiej? •—• Pewnego jesiennego dnia w izbie nędznego domku stoi dostojna, wielmożna panienka wsparta o ramię najznakomitszego w kraju nieża i najlepszego królewskiego druha. „Mój przyjacielu — mówi — dlaczego przywiodłeś mnie do tego okropnego domu?" To1 był dom mojego syna Jona Hreggvidssona. Panna odłożyła robótkę i wsparła się o poduszki, aby odpocząć. Smukłe, jakby przezroczyste dłonie, które nigdy nie dotknęły prawdziwego, życia kraju, zwisały z poręczy wspaniale rzeźbionego krzesła. Na jednym palcu połyskiwał wielki złoty pierścień. Powietrze w izbie przesycone było wonią piżma i.nardu. Po długim milczeniu zapytała głucho: — Czego chcesz ode mnie? — Z pewfcpścią niewiele kobiet z moich rodzinnych stron zawędrowało aż tak daleko na wschód. Ja przeszłam tę długą drogę, aby błagać jaśnie panienkę o ratowanie mego syna. — Mnie? O ratowanie twego syna? Przed czym? —• Przed toporem. — Przed jakim toporem? — Wiem, że jaśnie panienka nie szydzi ze starej, prostej, ciemnej kobiety... ja. — Ależ ja nie pojmuję, o czym mówisz. — Mówią, że wasz ojciec rozkaże ściąć głowę memu synowi w Thingvellir nad Oxara. — Te sprawy mnie nic nie obchodzą. On każe ścinać tak wielu. — Może kiedyś jaśnie panienka urodzi synka, który będzie najpiękniejszy w całej Islandii... •— Przybyłaś tu, aby wywróżyć mi coś złego? — Broń mnie Boże, żebym miała jaśnie panience wróżyć coś złego. Nawet mi do głowy nie przyszło, że będę mogła widzieć jaśnie panienkę. Przewędrowałam tę długą drogę, aby ujrzeć małżonkę biskupa, żadna bowiem kobieta nie jest tak dostojna, aby nie mogła zrozumieć bólu drugiej kobiety. Miałam nadzieję, że przypomni sobie, iż jej stopa przekroczyła mój próg, i że ona, sędziowska córa i biskupia małżonka, ulituje się nade mną, kiedy mój syn ma zostać ścięty. Ale ona wyjechała, więc teraz tylko jaśnie panienka może mi pomóc. —• Skąd myśl taka, że moja siostra albo ja, dwie głupie białogłowy, możemy mieć jakikolwiek wpływ na prawa i wyroki? Twój syn ścięty zostanie na pewno nie bez jego winy. Choćby mój syn był najpiękniejszy w całej Islandii, to jeśli zawini, nic nie uchroni go od kary. Nawet mnie nic nie uchroni. Czyż nie ścięto królowej Szkotów? — Jaśnie panienka może wpłynąć na prawa kraju, może wpłynąć na wyroki — powiedziała stara kobieta. — Przyjaciele króla są przyjaciółmi jaśnie panienki. — Nie mogę mieszać się w spory dnia, tam władają mocni mężczyźni, jedni mieczem, inni wiedzą czerpaną z ksiąg. Rzekną mi: „Dziewczyno jasna, twoim królestwem jest noc." — Powiadają, że noc panuje nad dniem. A dziewczy-ń^ chwali się nad ranem. 62 <:••• '. — Mnie będą chwalili, dopiero kiedy spłonę na stosie... — powiedziała Snaefridur. — Wracaj, mateczko, do domu, skąd przyszłaś. W tym samym momencie ktoś przejechał konno przez dziedziniec i rozległ się szorstki głos wydający rozkazy pachołkowi. Panna wzdrygnęła się i dłonią przycisnęła policzek. — A więc przyszedł — wyszeptała. — A ja jestem sama. Minęło kilka chwil i już od strony schodów doleciał odgłos ciężkich męskich kroków i brzęk ostróg; zanim Snaefridur zdążyła ułożyć suknię, poprawić włosy i przybrać obojętny wyraz twarzy, drzwi się otworzyły. Wszedł mężczyzna postawny i barczysty, rosły, ale przygarbiony, jakby uważał, że nie warto trzymać się prosto; spojrzenie leniwe i podstępne przypominało spojrzenie byka; poruszał się ociężale, jakby z niechęcią. -— Dzień dobry — powiedział piskliwie, zrzędząco, z miną owych fircyków, którym nic się nie podoba, nic nie wydaje się dosyć dobre, nawet najznakomitsza partia w kraju. Zalatywał od niego lekki zapach wódki. Na nogach miał wysokie buty o podwójnej podeszwie, szyję okalał mu brudny kołnierz hiszpański, a odziany był w niebieski płaszcz z bufiastymi rękawami. Jego peruka, wielka i utrefiona na modłę duńskich fircyków, była tak wysoka, że beret z piórami musiał trzymać w ręce. Zamiast skłonić się przed panną i ucałować jej dłoń wskazał na obcą kobietę i zapytał tym samym tonem, jakim się przywitał: — Cóż to za babsko? Snaefridur patrzyła przed siebie. Mógłby dzień minąć, a jej zimny wzrok nie zdradziłby, co się kryje w sercu. Gość ruszył prosto do starej, biednej kobiety, która cicho stała wsparta na swoim kiju, i huknął na nią z góry: — Coś ty za jedna? —• Zostaw ją w spokoju — powiedziała córka lógma-dura. — Ona rozmawia ze mną. Albo raczej ja z nią rozmawiam. A więc, moja staruszko, jak właśnie powiedziałam, nawet królowa Szkotów została ścięta. Ścinano potężnych królów i ich najlepszych przyjaciół, Nikt nie może uratować przed toporem drugiego człowieka; własną głowę każdy musi sam ratować — albo zostanie ścięty. Magnusie z Braedratunga, daj coś tej kobiecie, niech już odejdzie. Kawaler milcząc wyjął pieniądz z sakiewki, dał go staruszce i kazał jej się wynosić. Potem zamknął drzwi. VII Pewnego pochmurnego ranka wyciągnięto z więziennego lochu Jona Hreggvidssona i czarownika, wsadzono ich na konie i powieziono na althing nad Oxara. Na miejsce przybyli późnym wieczorem, przemoczeni do suchej nitki. Zabójcy królewskiego kata jeszcze -mniej ufano niż innym przestępcom, zarządzono więc specjalne środki ostrożności. Jon Hreggvidsson został umieszczony w oddzielnym namiocie za pomieszczeniem zajmowanym w czasie thingu przez namiestnika, skąd też dostawał jedzenie. Natychmiast po przyjeździe, znowu zakuty w kajdany, był pod stałą strażą. U wejścia do namiotu siedział na kamieniu olbrzym z fajką glinianą w zębach. Obok płonęło ognisko, do którego pilnie dokładał gałęzi, aby ogień nie wygasł. Bez słowa raz wraz spozierał ukradkiem na Jona i z całych sił zaciągał się dymem tytoniowym. — Daj mi raz pociągnąć — pewiedział Jon Hreggvidsson. 6,4: — Mnie nikt darmo nie daje nawet łyka dymu. Za własne pieniądze kupuję tytoń •— odrzekł strażnik. — To mi sprzedaj. — Gdzie masz pieniądze? — Na jesieni dostaniesz jagnię. — Uśmiać się można! Za szylinga gotówką może i mógłbym ci wsadzić faję do gęby. Ale żeby czekający na ścięcie miał palić na kredyt, nie, nie, o tym nie ma mowy, jakem Jon Jonsson. Przez chwilę Jon Hreggvidsson patrzył nań zamyślony, ale wnet roześmiał się, aż brzękły kajdany, oczy mu błysnęły, białe zęby zalśniły, i zaczął śpiewać. Następnego dnia logmadur z ławnikami i królewskim namiestnikiem zasiadł przy koślawym stole w zimnym, pełnym szpar, walącym się domu althingów, tym samym, z którego w ubiegłym roku zabrano dzwon. Spośród tych wszystkich dostojników dwie osoby były odziane w porządne płaszcze: logmadur Eydalin i namiestnik z Bessastadir; kołnierz wokół szyi miał tylko namiestnik. Pozostali przeważnie okręcali szyje wełnianymi chustami, ubrani zaś byli w niezgrabne kaftany lub wyświechtane kabaty do- konnej jazdy; jeden, może dwóch z tych sadowników miało delikatną, białą cerę i wypielęgnowane ręce, większość była sina z zimna albo czerwona od wichru i niepogody; ręce pełne szram i modzeli; twarze -— każda na swój sposób — niezbyt piękne, jakoś niekształtne. Choć jedni byli rośli, a drudzy niscy, jedni mieli twarze szerokie, drudzy pociągłe, jedni jasne, drudzy ciemne włosy, choć więc było to zbiorowisko najróżniejszych ludzi, wszystkich łączyła cecha wspólna, rzekłbyś, narodowy znak rozpoznawczy: liche obuwie. Nawet logmadur Eydalin, choć okryty nowym, zagranicznym płaszczem, buty nosił stare, popękane, krzywe, skurczone, o marnych podeszwach i oblepione zastarzałym brudem. Tylko duński namiest5 Dzwon Islandii M. nik miał błyszczące buty z miękkiej,- pięknej, brązowej, świeżo natłuszczonej skóry, z cholewami wywiniętymi wokół kolan i z lśniącymi srebrnymi ostrogami. Między tymi dostojnikami stoi obszarpaniec w więziennym kaftanie, spętany liną z końskiego włosia. Stoi bosy, nogi ma czarne od brudu. Przeguby drobnych rąk są starte do krwi i opuchnięte. Włosy i broda krucze; z ziemistoszarej twarzy ciemne oczy patrzą stanowczo i hardo. Sąd zapoznał się z aktami dotyczącymi sprawy Jona Hreggvidssona spisanymi ubiegłej jesieni w Kjalarda-lur. Thing, który się tam odbywał, skazał Jona na śmierć, ale wniósł on odwołanie do althingu. Wyrok opierał się na przysiędze sześciu wiernych z Saurbaer, którzy w pierwszą zimową niedzielę wracając z kościoła widzieli zwłoki Sigurdura Snorrassona. Z protokołu wynikało, że ludzie ci zeznali pod przysięgą, iż w gminie kościelnej Strandar w okręgu Thverar, w strumyku płynącym na wschód od ziemi Midfell znaleźli leżące zimne już zupełnie zwłoki kata; oczy, nos i usta zmarłego były zaciśnięte, a głowa nie opadała bezwładnie, lecz sterczała jakoś osobliwie sztywno. Dalej następowały zeznania świadków, że dnia poprzedniego, zanim Jon Hreggvidsson miał być smagany, miotał on na kata ukryte .w mowie przenośnej wyzwiska i groźby, zaklinając go na szatana albo zapowiadając, że ducha wyzionie, jeśli zawiąże węzeł za ostatnią naj-tłustszą nałożnicę. Było też zaprzysiężone zeznanie mo-sje Siverta Magnussona, że w mrokach wieczoru zbrodni Jon Hreggvidsson i Sigurdur Snorrasson pojechali z Galtarholt inną drogą niż ich towarzysze podróży. I było zeznanie, że o brzasku Jon Hreggvidsson zbudził ludzi z Galtarholt siedząc na koniu Sigurdura i z kapturem katowskim na głowie. Na thingu w Kjalardalur wybrano dwunastu mężów, aby przysięgą potwierdziw szy prawdziwość swych słów orzekli, czy Jon Hreggvidsson winien jest śmierci Sigurdura Snorrassona, czy nie. Ich przysięga wypadła tak: zaciśnięcie nosa, oczu i ust Sigurdura musiało być ludzkim dziełem, a należy to przypisać raczej Jonowi Hreggvidssonowi niż komukolwiek innemu. Sędzia, w peruce i kapeluszu na głowie, siedział trochę śpiący i musiał tłumić ziewanie, kiedy pytał oskarżonego, czy chciałby dodać coś do swoich poprzednich zeznań z Kjalardalur. Jon Hreggvidsson powtórzył, że nie może sobie przypomnieć nic z tego, co przeciw niemu pod przysięgą zeznano, ani wyzwisk i gróźb rzucanych Sigurdurowi przed chłostą, ani wspólnej jazdy w ciemności z dala od całego towarzystwa. Z nocnej drogi pamięta tylko, że dostali się na jakieś wielkie bagniska i że walnie się przyczynił do wyciągnięcia mosje Siyerta Magnussena, kiedy ten znakomity mąż, wielki gospodarz i podpora gminy kościelnej, wleciał w błoto między padlinę. Jak widać, ratunek powiódł się szczęśliwie. Dalej oskarżony -mówił, że kiedy już uratował to cenne życie, usiłował dosiąść konia. I przypomina sobie jeszcze, że szkapa jakoś mu niesamowicie wyrosła i wydawało się, iż nie pozwoli się dosiąść. Nie wie, czy wreszcie wlazł na konia. Nie ma pojęcia, co się mogło stać z kompanami, jakoś w tym samym czasie wszyscy się porozłazili. On pewnie zaraz zleciał z konia i zasnął. Obudził się i wstał, kiedy na niebie pojawił się już pierwszy promień. W trawie leżał jakiś łach. Podjął go z ziemi, był to kaptur katowski. Wsadził go na głowę, bo swoją czapkę gdzieś zgubił. Trochę dalej stała jakaś szkapa, a jak podszedł bliżej, zobaczył, że to koń Sigurdura Snorrassona. Na nim pojechał do Galtarholt. — To wszystko — powiedział Jon Hreggvidsson — co wiem o wydarzeniach tej nocy. Jeśli działo się coś 5» ' więcej, to już bez mojej wiedzy. Niech mi świadczy Bóg Wszechmogący, który stworzył moją duszę i ciało i połączył je w jedno... — Dość! — przerwał mu logmadur Eydalin. — Jonie Hreggvidssonie, nie masz prawa wzywać Pana Boga na świadka! Po czym rozkazał wyprowadzić więźnia. Strażnik znowu zakuł Jona Hreggvidssona w kajdany, potem usiadł na kamieniu przed wejściem do namiotu, podsycił ogień i zakurzył fajkę. — Ty stary diable, wsadź mi faje do gęby, dostaniesz za to barana —• powiedział Jon. •— Gdzie ten baran? — Na letnim pastwisku w górach. Zapiszę ci go w testamencie. — A gdzież pisarz? —• Przynieś papier, sam nagryzmolę. — I ja mam potem z zapisem w ręku łazić po to. bydlę na pastwisko! — A co byś chciał? •—• Sprzedaję tylko za gotówkę, zwłaszcza skazanym na śmierć, jakem Jon Jonsson! Zamknij już gębę. — Można by jeszcze o tym pogadać... — Ja już nie powiem ani słowa. — Ależ z ciebie sukinsyn! Był to ostatni dzień althingu. Wieczorem zaczęto ogłaszać rozstrzygnięcia poszczególnych spraw sądowych. Przed samą północą przywle-czono Jona Hreggvidssona, aby wysłuchał wyroku. Orzeczenie głosiło: po najdokładniejszym zbadaniu sprawy i przeprowadzeniu dochodzeń oraz na podstawie tego, co ludzie wiarygodni podali o złej sławie Jona Hreggvidssona płynącej z rozlicznych jego łajdactw, sędzia i ławnicy — wezwawszy łaski Ducha Świętego — doszli do jednomyślnego wniosku, że Jonowi Hreggvidssonowi udowodniono zabójstwo Sigurdura Snorrasso-na. Althing całkowicie potwierdza poprzedni wyrok, który ma być niezwłocznie wykonany. Było jednak już późno i długie obrady zmęczyły wszystkich, sędzia wiec polecił odłożyć egzekucję do rana, a przez noc kat i jego pomocnicy mieli doprowadzić swoje narzędzia do najlepszego stanu. Tak więc jeszcze raz odprowadzono Jona Hreggvidssona do jego namiotu i zostawiono go w łańcuchach na tę ostatnią noc. Jon Jonsson siadł u wejścia, tak że jego olbrzymi zadek wtaczał się do środka namiotu, i zakurzył fajkę. Białka oczu Jona Hreggvidssona były przekrwione, klął pod nosem, ale strażnika nic to nie obchodziło. W końcu chłop nie wytrzymał i dał upust złości: — Cóż to za obyczaje: zetną człowieka i nawet nie dadzą mu zapalić? — Lepiej się pomódl i kładź się spać! Pastor przyjdzie skoro świt. Skazaniec nic nie odpowiedział i zapanowało długie milczenie. Słychać tylko było miarowe uderzenia topora — przez ciszę nocną leciało metaliczne, ponure echo odbite od ściany skalnej. — Co to za hałas? — zapytał Jon Hreggvidsson. — O brzasku mają spalić jakiegoś czarownika z zachodniego kraju, więc rąbią drwa na stos. Znowu na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją chłop: — Dostaniesz moją krowę za tytoń. — Przestań mnie dręczyć! — odrzekł Jon Jonsson. — Co ci teraz po tytoniu, jak już jedną nogą jesteś na tamtym świecie. — Człowieku, dostaniesz wszystko, co posiadam! Przynieś papier, napiszę testament! — Ludzie mówią, żeś ty nicpoń i że nie można ci wierzyć. — Słuchaj! Ja mam córkę, mam młodą córkę! — Możeś ty tak przebiegły, jak mówią, ale mnie na dudka nie wystrychniesz. — Ma błyszczące oczy, duże, okrągłe. I bujną pierś. Jon Hreggvidsson klnie się na pana swej zagrody Jezusa Chrystusa, że jego ostatnią wolą i rozkazem jest, aby poślubiła ciebie, Jonie Jonssonłe. — O jaki to tytoń prosisz? — wolno powiedział strażnik, odwrócił się i jednym okiem zajrzał do namiotu. — Co? — Oczywiście o tytoń, który może pomóc skazanemu na śmierć, o tytoń, który teraz tylko ty możesz mi sprzedać. — To wtenczas mnie by ścięto. Zresztą mało prawdopodobne, żeby dziewczyna się zgodziła, nawet gdybym uszedł -przed toporem. — Jeśli otrzyma list ode mnie, zgodzi się na każdą rzecz, jaką jej w tym liście każę zrobić. Ona kocha i czci ojca ponad wszystko. — I tak mam w domu w Kjos dość kłopotu z moją rozczochraną babą. —• O nią jeszcze dzisiejszej nocy sam się zatroszczę. Nic się nie martw. — Ty szatanie! Grozisz, że pozbawisz życia moją żonę, a mnie chcesz pewnie zaprowadzić pod topór?! Twoje przyrzeczenia to czcze mamidła, jak wszystko, co pochodzi od diabła. Prawdziwe dobrodziejstwo, że nie dadzą ci doczekać się siwych włosów!... VIII W drzwiach staje niewysoki, zgrabny mężczyzna w długiej sukni, śniady, brwi ma czarne a wargi czerwone. Zwykł poruszać się wolno i jakby unika światła. — Dzień dobry, mademoisełłe. — Widać, że zwykł też mówić wolno, z opanowaniem. W świetle poranka błękit oczu dziewczyny przypomina jakaś cichą, ogromną dal. Bujne sploty okalają twarz, spadają na ramiona. — Pastor z katedry! A ja ledwie wstałam i nawet jeszcze nie włożyłam peruki. — Przepraszam, mademoisełłe. Proszę się jednak nie krępować i poprawić strój, ja nie patrzę. Ale Snaefridur nie śpieszy z założeniem peruki. — Czyż zwykłam się krępować wobec pastora? — Oczy mademoisełłe patrzą na to, co się dzieje na ziemi, jak przybysz z odległych, obcych stron. Prawda, że to, co się teraz na ziemi dzieje, jest bardzo pospolite. A oczy twoje nie są z tego świata. •— Więc już umarłam, pastorze Sigurdur? — Są ludzie, którzy już tu na ziemi żyją w wieczności. — A monsieur to cały należy do swej katedry, cały, może z wyjątkiem oczu — o, proszę mi wybaczyć moje słowa! Kiedy jeszcze byłam malutka i pierwszy raz przyjechałam do Skalholt, posłyszałam, jak monsieur mówił kazanie; zdawało mi się wtedy, że to przemówił jeden z rzeźbionych kolorowych apostołów. Świętej pamięci zacna wasza małżonka dała mi pełen garnuszek miodu... A czy to prawda, pastorze Sigurdur, że pan potajemnie odmawia Ave Maria1? — Credo in unum Deum,2 mademoisełłe. —• Och, czy wasza dostojność chce rzeczywiście trwonić swoją łacinę wobec dziewczyny? Prawda, i ja umiem przecież odmieniać in omnibus modis et tempo- ribus3 łacińskie słowo — amo4. 1 Zdrowaś Maryjo... (lać.)- 2 Wierzę w jednego Boga. (łac.) 3 We wszystkich trybach i czasach. O 4 Kocham, (łac.) — Często wielbiłem Boga za to, że kwiaty w tym kraju są tak piękne i szczęśliwe. Kiedy my, ludzie, przestajemy wznosić się nad proch ziemi, kwiaty przypominają nam wieczność. — O czym wasza dostojność właściwie mówi? — Niezapominajka na przykład — jakiż to delikatny kwiatek, ale otrzymał dar miłości i dlatego ma tak piękne oczy. Kiedy po raz pierwszy przybyła mademoiselle do Skalholt... — Nic mnie nie obchodzi delikatny kwiatek, chcę mieć wielki kwiat o mocnym zapachu! — przerwała pastorowi, ale on nie zwracając uwagi na jej słowa ciągnął dalej: —• Kiedy po raz pierwszy przybyła tu mademoiselle jako młodziutka dziewczyna ze swoją siostrą, tą dostojną panią, co wzięła w swe ręce klucze biskupiej siedziby, wydało się, jakby weszła tu naprawdę niezapominajka w ludzkiej postaci. — Jesteście znakomitym poetą, pastorze Sigurdur, zapomnieliście jednak, że niezapominajkę nazywają też kocim okiem. — Przychodzę z brzaskiem dnia, pozdrawiam w imię Jezusa i mówię: niezapominajko! Inni goście przychodzą o innych porach, z innym duchem i inne słowa szepcą do ucha. I dopiero teraz, kiedy to powiedział, podniósł na dziewczynę gorące, ciemne oczy; usta mu drżały. Popatrzyła mu w oczy i zapytała chłodno: — Co wasza dostojność ma na myśli? — Jestem zalotnikiem mademoiselle. Pozwoliłaś mi się tak nazwać. — No tak — powiedziała. — W imię Jezusa... Hm, tak, to możliwe... — Jesteś młodą dziewczyną, Snaefridur, ledwie siedemnastoletnią. Zuchwałość młodości jest czymś naj cudownie j szym na ziemi — oprócz pokory. Ja mam trzydzieści osiem lat. — Pastorze Sigurdur, wiem, że jesteś człowiekiem pełnym doświadczenia, człowiekiem utalentowanym i wykształconym i że jesteś wdowcem. Bardzo też was szanuję. Ktokolwiek jednak i kiedykolwiekby się zjawił i cokolwiek by powiedział, wiedz, że kocham jednego, jedynego człowieka. — Wasz zalotnik nie ma złudzeń. Aż zbyt dobrze wie, że tylko jeden mąż islandzkiego pochodzenia jest was godny. Ten, kto kocha panią najgoręcej, nie może życzyć ci nikogo odeń lepszego. Kiedy on przybędzie, ja przestanę istnieć. Zniknę. Dopóki jednak nie przybył — proszę się o to nie gniewać, Snaefridur — nasłuchuję, czekam, czuwam. Może w nocy doleci mnie tętent... — Nie znoszą niejasnych słów. Co wasza dostojność -ma na myśli? — Powiem krótko, mademoiselle, jestem zakochany. — Ach, nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś tak zabawnego jak zakochany pastor katedralny. Ale proszę się na mnie nie gniewać, chociaż jestem bardzo niegodziwa. I proszę przyrzec mi, że nie będzie pan pastor już o tym mówił, dopóki nie przypłyną wszystkie statki. — Wszystkie statki już przypłynęły. — Nie, nie, nie, pastorze Sigurdur! Tak nie wolno wam mówić. Jeśli nawet przypłynął statek do Eyrar-bakki, mogą jeszcze inne przybić u wybrzeży wschodnich albo zachodnich. A nikt nie wie, kto na nich przybył. — Zjawienie się tego męża nie ukryłoby się, obojętne, w jakim porcie zeszedłby na ląd. I gdybyś, pani, naprawdę wierzyła w to, że on przybędzie, nie przyjmowałabyś innego gościa. Stanęła przed nim, tupnęła nogą i powiedziała: — Jeżeli jestem nierządnicą, każ utopić mnie w Oxara. — Na Boga, mademoiselle, proszę nie kalać ust takim słowem. Nawet jego wymówienie brudzi szatę, w jaką łaska niebios odziała twoje dziewictwo. — Co kogo obchodzi, jakich przyjmuję gości? Ty, pastorze Sigurdur, zakradasz się tu rankiem w imię Jezusa. Inni przyjeżdżają wieczorem w imię diabła. A ja jestem człowiekiem. Możesz świadczyć przeciwko mnie ł kazać mnie utopić, jeśli masz tyle odwagi! — I znowu tupnęła nogą. — Drogie dziecię — powiedział wyciągając do niej dłoń. — Wiem, że gniewasz się, pani, nie na mnie. Jesteś w sporze z własnym sumieniem. — Kocham jednego mężczyznę — i pan o tym wie. Kocham go na jawie ł we śnie, żywa i umarła, kocham go. I jeśli go nie dostanę, nie ma Boga, pastorze Sigurdur, ani ciebie, ani biskupa, ani mego ojca, ani Jezusa Chrystusa. Niczego — jest tylko zło. Przysięgam! Rzuciła się na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Nie płakała, ale lodowata rozpacz kryła się w jej wzroku, kiedy popatrzyła znowu na pastora i powiedziała do niego cicho: — Proszę mi wybaczyć. Zwrócił oczy ku niebu, potem je przymknął i modląc się wśród łez, ośmielił się dotknąć pieszczotliwie jej włosów. Bezwiednie przytuliła się do niego, ale nagle wstała, odsunęła się, odszukała i włożyła perukę. On jednak, pełen radości wewnętrznej, nie przerywał swych po-bsżnych słów. — Aby przejść już do innych spraw — przerwała zimno to nabożeństwo — czy jest taki człowiek imieniem Jon Hreggvidsson? • • * — Jon Hreggvidsson — powtórzył pastor i otworzył oczy. — Mademoiselle brudzi usta imieniem tego człowieka? — A więc taki człowiek istnieje? — powiedziała. — Myślałam, że mi się to tylko śniło. A co on takiego zrobił? — Mademoiselle, dlaczego żądasz, abym mówił o takim nędznym łotrze? Wiem tylko, że ubiegłej jesieni nad fiordem Borgar w -kraju zachodnim skazano go na śmierć za to, iż w nocy zamordował kata z Bessastadir, i że w tych dniach althing ma zatwierdzić wyrok. Zaśmiała się głośno, aż pastor spojrzał na nią zdziwiony. Na zapytanie o powód tej wesołości odrzekła tylko, iż rozśmieszyło ją to, że prosty łotrzyk zabił kata jego królewskiej mości. —• To tak jakby zwykły grzesznik wygłosił kazanie do pastora z katedry! — I zapytała: — A może to w ogóle żadna sztuka zabić człowieka?... Pastora zapewne obraziło to porównanie, bo nie podzielał jej wesołości; przeciwnie: on, skromny duchowny, wychowany w surowych poglądach, że człowiek ma wolność wyboru między dobrem a złem, nie rozumie lekkomyślności młodej dziewczyny podobnej do kwiatu, która sądzi, że ludzkie czyny nie podlegają prawu, która nie tylko drobne grzechy, ale najcięższe przestępstwa uznaje za śmieszne albo nawet pyta, czy popełnić je to wielka sztuka. Nie słuchała jego słów, lecz zaczęła, doprowadzać do porządku swoją izbę. Znowu spoważniała. Wreszcie powiedziała jak we śnie: -— Zmieniłam postanowienie. Nie czas już czekać. Zechce monsieur poprosić zarządcę, aby przygotował mi dobre konie. Nudzę się. Chcę pojechać na zachód, do domu, do Dalir. IX — Witaj, moje dziecko — mówi lógmadur Eydalin. Wszyscy biesiadujący u niego na zakończenie althingu, oniemiali ze zdumienia, patrzą na Snaefridur, która odziana w suknię do konnej jazdy weszła nagle z księżycowej nocy w drzwi. — Witaj! Ale czegóż to chcesz? Co się stało? Wstaje, niezbyt pewnie trzymając się na nogach podchodzi do córki i całuje ją. — Co się stało, drogie dziecko? — Gdzie jest moja siostra Jorunn? — Z małżonkiem udali się na zachód, do twojej matki. Przekazali mi pozdrowienia od ciebie i wiadomość, że tego lata nie chcesz opuszczać Skalholt. Zapewniali, że zostałaś pod pewną opieką nauczyciela i jego żony.. Ale co się stało? — Już trzeci raz pytasz mnie, ojcze, jednym tchem, co się stało? Gdyby się coś stało, nie byłabym tutaj. Lecz nic się nie stało i dlatego jestem. Czemuż nie miałam przyjechać na thing? Kobiety z sag jeździły na thingi. — Kobiety z sag? Nie rozumiem twych słów, moje dziecko. — Chyba jestem człowiekiem... — Pamiętaj, że twojej matce nie podoba się samowola młodych dziewcząt. — Kto wie, czy się nie zmieniłam? Kto wie, czy coś się nie wydarzyło... — Co się wydarzyło? — Ach, nic się nie wydarzyło. Chciałam powiedzieć, kto wie, czy nie zatęskniłam nagle do domu, do mego ojca. Jestem przecie jeszcze dzieckiem. A może nie jestem dzieckiem?... — Gdzież cię umieszczę? Tu nie ma miejsc, gdzieby "•' ••'•"" --"^•"- ,T, 78" "^ kobieta mogła znaleźć nocleg. Thing się zakończył i siedzimy tu w zacnym towarzystwie pragnąc doczekać świtu: musimy być obecni przy straceniu kilku przestępców. Potem pojadę na południe, do Bessastadir. Ale co powie twoja matka?... Ze swego miejsca u stołu podniósł się rycerz — brodę miał długą, w klin obciętą i perukę, której loki spadały aż na koronkowy kołnierz, buty nosił z wywiniętą cholewą, brzęczące ostrogami i szpadę przy boku.- Panując nad ruchami z uroczystym zadowoleniem z siebie człowieka dosyć już pijanego, wystąpił na środek, niemiecką modą trzasnął obcasami, skłonił się głęboko przed panną, ujął jej dłoń, podniósł do warg i powiedział po niemiecku: z serca witając łaskawą panienkę pozwala sobie oddać do jej dyspozycji swój namiot i wszystko, co jej tylko będzie potrzebne, jako że sam pragnie pozostać tu goszcząc u jaśnie wielmożnego ojca łaskawej panienki aż do rana, póki nie wezwą go obowiązki. Każe też zaraz obudzić swego kucharza i służącego, aby obaj byli gotowi na jej rozkazy. A on sam, królewski namiestnik z Bessastadir, jest najniższym i najposłuszniejszym sługą łaskawej panienki. Słuchała patrząc na niego z uśmiechem, a on dodał, że noc zwiększa czar jej oczu, ukłonił się raz jeszcze i znowu ucałował jej dłoń. — Chciałabym zobaczyć głębię, w której się topi kobiety — powiedziała dziewczyna, kiedy już wyszła wraz z ojcem na dwór, na ścieżkę wiodącą do mieszkania namiestnika. Lógmadur uważał, że zupełnie niepotrzebnie nadłożyliby drogi, ona jednak bardzo o to prosiła, a na jego pytania rzekła, że dawno już miała ochotę obejrzeć miejsce, gdzie się topi występne niewiasty. Z jakiegoś wąwozu w górach dobiegały odgłosy uderzeń, a okoliczne skały powtarzały je głuchym echem. Kiedy dotarli nad Oxara, powiedziała: — Ach, popatrz, tam na dnie jest złoto. Spójrz, jak migoce. — To księżyc. — Czy utopiono by mnie tutaj, gdybym była kobietą występną? — Moje 'dziecko, nie powinnaś sobie żartować ze sprawiedliwości. Snaefridur zapytała: —- Czy Bóg jest miłosierny? — To tak pewne, moje dziecko, jak ten księżyc odbity w bagnie — odpowiedział. — Ale chodźmy już stąd. — Pokaż ini jeszcze szubienicę, ojcze. — To nie widok dla młodych dziewcząt. Zresztą ja nie mogę na tak długo opuszczać moich gości. — Ach, ojcze — powiedziała błagalnie i przytuliła się do jego ramienia. — Tak bym chciała zobaczyć, jak kogoś tracą. — Biedne dziecko, a więc pobyt w Skalholt wcale na ciebie nie wpłynął... — Ojcze najdroższy, ty byś mi nie pozwolił popatrzeć, jak kogoś tracą?... — żebrała. — Więc nie kochasz mnie już ani trochę? Wreszcie zgodził się pokazać jej szubienicę, ale pod warunkiem, że zaraz potem pójdzie spać. W ciszy nocnej szli przez Almannagja aż do przestrzeni pokrytej soczystą zielenią, otoczonej skalistymi zboczami. Tam nad rozpadliną skalną przełożono belkę, a pod nią stał stołek. Od belki zwisały dwa nowe sznury. —• Jaka wspaniała lina. A często słyszy się, że na Islandii brak lin — powiedziała dziewczyna. — Kogóż tu powieszą? — Dwóch wyjętych spod prawa. — Czy to ty ich skazałeś? — Skazał ich syslumadur na thingu. Althing zatwierdził wyroki. — A na co będzie potrzebny ten kloc drewniany, o, ten na trawie? -— Jaki kloc' drewniany? To nie żaden kloc, moje dziecko, to pień katowski. — Kto ma być ścięty? — Ech, jakiś chłop ze Skagi. — Chyba nie ten, co zabił kata. Ta historia wyda-v wała mi się zawsze tak śmieszna. — Drogie dziecko, a czegoś ty się uczyła w Skalholt przez całą zimą? — spytał logmadur. — Amo, amas, amat, amamus, amatis, amant1 — odpowiedziała. — Ale co to za nieustanne odgłosy, jakby uderzenia topora, tak niesamowicie brzmią w ciszy? — Czy nie możesz swych myśli zająć czym innym? Uczeni mężowie i damy szlachetnego rodu zwykli wieść rozmowy o sprawach poważnych. Tam po prostu rąbią drzewo. — A o czymże to mówiliśmy, zdaje się o morderstwie? —• Co za niedorzeczność! Mówiliśmy o tym, czego nauczyłaś się w Skalholt. — Ojcze, czy kazałbyś mnie ściąć, gdybym zabiła kata? —• Córki sędziów nie popełniają morderstw. — Ale mogą oddawać się wszeteczeństwu. Zatrzymał się gwałtownie i popatrzył na córkę. Podchmielenie wywietrzało zeń; zdał sobie sprawę, że stoi przed nim obca mu właściwie młoda kobieta; patrzał na nią, tak delikatną, z oczyma siedmioletniego dziecka, w aureoli jasnych włosów. Chciał coś rzec, lecz nie wypowiedział tego. — Dlaczego mi nie odpowiadasz? — zapytała. i Kocham, kochasz, kocha, kochamy, kochacie, kochają, (łac.) — Bywają młode dziewczyny, które czynią niepewnym wszystko wokół siebie: powietrze, ziemię i wodę... — mówiąc to próbował się roześmiać. — To dlatego, że noszą w sobie ogień — powiedziała natychmiast — tylko dlatego. — Zamilcz. Nie -mów takich niedorzeczności! — Nie zaprzestanę, póki mi nie odpowiesz. Przeszli w milczeniu kilka kroków. — Drogie dziecko, zwykłe wszeteczeństwo — zaczął jakby z zaschniętym gardłem, a potem ciągnął już opanowanym, urzędowym tonem — zwykłe wszeteczeństwo jest rzeczą, którą człowiek musi osądzić przede wszystkim we własnym sumieniu. Często natomiast wszeteczeństwo bywa warunkiem i przyczyną innych czynów zbrodniczych. Ale takich występków córki sędziów nie popełniają. •— Ich ojcowie spiesznie by je ocalili swoją mocą. — Sprawiedliwość nie szczędzi nikogo. — Więc ty, ojcze, nie ocaliłbyś mnie? — Nie rozumiem, o czym myślisz, moje dziecko. Sprawiedliwość nie szczędzi nikogo. — Czy kazałbyś mi przysięgać fałszywie, jak biskup Brynjolfur 1 kazał swojej córce? — Błędem biskupa Brynjolfura było to, że nie stawił swej cofki wyżej niż prostej dziewczyny z ludu. W naszym stanie takie rzeczy się nie zdarzają... — ...nawet jeśli się zdarzają — dodała. — Tak, moje dziecko. Nawet jeśli się zdarzają. Wywodzisz się z najznakomitszych rodów. W całym kraju świetniejszy od mego rodowód posiadasz tylko ty i twoja siostra. 1 Brynjolfur Syeinsson (1605—1679) — biskup islandzki. Zmusił swoją córkę do złożenia fałszywej przysięgi, że nie łączył jej stosunek miłosny z jej nauczycielem, młodym duchownym. — Biskup Brynjolfur źle więc pojął sprawiedliwość. Myślał, że wszyscy jej podlegają. •—• Powstrzymaj zbyt cięty język, odziedziczony po skaldach z rodu twej matki •— • rzekł logmadur. — Ojczulku — powiedziała — trudno mi iść samej. Czy mogę wesprzeć się na twym ramieniu? Szli do mieszkania namiestnika, on ociężały, z czerwoną twarzą, w swoim obszernym płaszczu, z którego rękawów wysuwały się małe, delikatne, białe ręce; ona idąca drobnymi krokami, wytworna, w długiej sukni do konnej jazdy i wysokim, koronkowym czepcu, wsparta na jego ramieniu, pochylona. Obok ich drogi wznosiła się stroma ściana skalna. — Ten las, który widzisz, nazywają Blaskogum albo Blaskogaheidinni. Ta pobliska góra po drugiej stronie lasu, to Hrafnabjorg, znana ze swych pięknych, cienistych zakątków. Dalej rozciągają się inne fjelle. Całkiem w głębi, jak daleki obraz, widzisz płaską kopułę — to Skjaldbreidur, będąca wbrew pozorom najwyższą ze wszystkich gór, wyższą o wiele nawet od Botnssu-lur, która króluje tam, na zachód od góry Armannf jęli; poznać to po tym, że... — Ach, drogi ojcze —• powiedziała dziewczyna. — Cóż tobie, moje dzieciątko? — Lękam się tych skał. — Zapomniałem ci powiedzieć, że miejsce, w którym stoimy, nosi nazwę Almannagja. — Skąd ta przeraźliwa cisza? — Cisza? Czyż nie słyszysz, że mówię do ciebie? — Nie. — Mówiłem właśnie, że góra Sulur zdaje się wysoka do nieba, ponieważ niemal wyrasta spod naszych stóp; kiedy zaś przeniesiemy potem wzrok na Skjaldbreidur... — Drogi ojcze, czy nie dostałeś jakiegoś listu? — Czy dostałem jakiś list? Ależ setki. 6 Dzwon Islandii — I nie było w nich żadnych pozdrowień dla mnie? — Hm... a jakże, były. Dostojny członek konsysto-rza Arnas Arnaeus przesłał pozdrowienia dla twojej matki i dla was obydwu, dla twojej siostry i dla ciebie. — I nic więcej? —• Prosił mnie, aby zbadać, czy nie uratowały się przypadkiem szczątki starych ksiąg z klasztoru na górze Helgi, które porwano w strzępy i wyrzucono. —• Nie napisał o niczym innym? — Napisał jeszcze, że posiadały one wartość większą od najżyźniejszych okolic nad fiordem Breida. —• Czy nie napisał nic o sobie samym? Dlaczego nie przyjechał do Islandii statkiem płynącym do Eyrar-bakki, jak zapowiadał, jesienią? — Pisał o ciężkich kłopotach i rozlicznych curis 1. — O curis? On? —• Wiem z. pewnego źródła, że jego zbiór rękopisów i ksiąg o dawnych dziejach Islandii i Norwegii niszczeje w nieodpowiednim pomieszczeniu. Na domiar złego długi Arnasa Arnaeusa wzrosły tak bardzo, że cały zbiór jest zagrożony. Niecierpliwie szarpnęła-ojca za ramię. — Ależ on ma przyjaciela w królu. — Dzisiaj widzimy często, jak przyjaciołom króla odbierają urzędy i wtrącają ich do więzienia za długi. Nikt nie ma tylu wrogów, co przyjaciel króla. Puściła wspierające ją ramię i na środku drogi stanęła przed ojcem, wyprostowana, podniósłszy ku niemu twarz. — Ojcze ukochany, czy nie można mu pomóc? — Chodź już, moje dziecko — powiedział. — Nie mogę na tak długo opuszczać moich gości. — Mam swoje posiadłości. l Troskach, (łac.) — Tak, ty i twoja siostra dostałyście na chrzciny 1 kilka niewielkich gospodarstw •— mówiąc to wziął ją znowu pod ramię i poszli dalej. — Czy nie mogę ich sprzedać? — zapytała. Lógmadur odparł: — Drogie dziecko, dla Islandczyka wielka to rzecz być właścicielem kilku zagród, ale za granicą posiadłości takie mają małą wartość. Drogi kamień w pierścieniu, jaki nosi bogaty hrabia w Kopenhadze, cenniejszy jest od całego okręgu w Islandii. Mój nowy płaszcz kosztuje więcej, niż mogę uzyskać z dzierżawy przez wiele lat. Nam, Islandczykom, nie wolno uprawiać handlu ani żeglować, dlatego nie mamy pieniędzy. Nie tylko jesteśmy narodem uciskanym, ale ludźmi żyjącymi pod stałą groźbą śmierci. — Arnas oddał wszystko, co posiadał, aby dzięki zebranym księgom przetrwało imię Islandii, choćbyśmy nawet sami zginęli. Czy wolno nam patrzyć obojętnie, jak w obcym kraju uwiężą go za długi zaciągnięte dla dobra Islandii? — Miłość bliźniego, moje dziecko, to piękna nauka. I słuszna. Ale kiedy grozi śmierć, obowiązuje zasada, że każdy musi ratować sam siebie. — I nic nie możemy dla niego zrobić? — Dla nas najważniejsze, że król mi przyjazny, lecz jest też wielu zawistnych, którzy oczerniają mnie przed hrabiami, mając nadzieję, że przeszkodzą mi uzyskać na tym althingu królewskie potwierdzenie mego urzędu logmadura — uchodzi on bezspornie za najznakomitsze stanowisko w całej Islandii, choć jest niczym w porównaniu ze stanowiskiem byle gryzipiórka z kopenhaskiej kancelarii, który tyle tylko, że potrafi wywieść swe i Właściwie był to. podarunek z okazji^ pierwszych zębów dziecka, stąd jego islandzka nazwa „Tannfe". 6* pochodzenie od jakiegoś niemieckiego włóczęgi czy filuta. — I cóż da królewskie potwierdzenie? — Królewskie potwierdzenie przyniesie różne przywileje. Będziemy mogli posiadać liczniejsze i większe gospodarstwa. Ty staniesz się jeszcze lepszą partią. Znakomici mężowie będą się ubiegać o twoją rękę. — Nie, drogi ojcze, mnie porwie troll: potwór w postaci pięknego zwierzęcia, które będę miała ochotę pogłaskać, zwabi mnie do lasu i rozszarpie. Czyżbyś zapomniał wszystkie bajki, które mi opowiadałeś? — To, co mówisz, to nie jest żadna bajka, ale chyba jakiś zły sen —• rzekł sędzia. •— • Natomiast twoja siostra opowiedziała rni o tobie coś, co z pewnością zasmuci twoją matkę. — Tak? — Opowiedziała rni, że w zimie prosił cię o rękę pewien poważany mąż, lecz ty szorstko go odprawiłaś. —• Ach, pastor z katedry... •— Dziewczyna zaśmiała się zimno. — Spokrewniony z najznakomitszymi rodami, uczony i poeta, zamożny i wytworny. Nie wiem, jakiego 'męża sobie uroiłaś, jeśli ten nie wydaje ci się godny twej osoby? — Arnasowi Arnaeusowi nie dorównuje nikt z Island-czyków — powiedziała Snaefridur. •— Kobiecie, która poznała najlepszego, dobry wydaje się śmiesznym. — Dziecko, skąd możesz wiedzieć, co myśli kobieta? — Raczej najgorszy niż drugi po najlepszym! W pomieszczeniu zajmowanym w czasie thingu przez namiestnika na ścianach wisiały jasne dywany; pośrodku lśniącej czystością drewnianej podłogi stał stół, ota czały igo ławki i dwa wyściełane krzesła, obok była alkowa. Na półce niewielka rzeźba, przedstawiająca jego królewską mość na koniu. Za tym pomieszczeniem, w pobliżu ściany skalnej, znajdowały się dwa namioty: jeden duży, solidny — wyszli z niego dwaj słudzy mówiący po chińsku; drugi dalszy, tuż przy skale, mały i nędzny, z brunatnej kuczbai — siedział przed nim olbrzym w skórzanych spodniach i palił fajkę. Namiestnik już wcześniej przysłał do swoich służących gońca z poleceniem, aby przygotowali nocleg dla dostojnej Snaefridur Eydalin i spełniali wszystkie jej rozkazy, przynieśli więc zaraz, pieczeń i wino, logmadur zaś pożegnawszy córkę wrócił do swoich gości. Podczas gdy słudzy krzątali się, panna, blada, stała w drzwiach wiodących na dwór. Patrzyła, jak na wschodzie chmury zaczynają nasycać się złotawym, blaskiem, choć słońce jeszcze nie wzeszło. Patrzyła też na posępną ścianę skalną, na szumiącą rzekę, na wzgórza, las i jezioro. — Dlaczego ten wielki człowiek siedzi przed tym małym namiotem? — zapytała. — To strażnik — odpowiedzieli słudzy. — Jaki strażnik? — W tamtym namiocie leży w kajdanach złoczyńca, którego przywieźliśmy z Bessastadir. A teraz, Bogu dzięki! mają go ściąć wczesnym rankiem. — Ach, jakżebym chciała go zobaczyć •— powiedziała panna z ożywieniem. — Jakżebym chciała zobaczyć człowieka, którego rano mają ściąć. — Jaśnie panienka raczy żartować. Jaśnie panienka bałaby się. To jest ten czarny diabeł Jon Hreggvidsson, który skradł sznury do węd na dorsze, znieważył majestat i zabił królewskiego kata. — Idź do namiestnika — rzekła do jednego ze słu żących — powiedz mu, że się boję i że w czasie snu chcę mieć strażnika przed drzwiami. Pojadła pieczeni tyle co ptaszek, skosztowała kaszy, wypiła ze trzy łyki wina. Potem nie śpiesząc się obmyła palce i zwilżyła skroń zimną wodą ze srebrnej misy. Poprawiła też włosy i skropiła się perfumą z flakonu pełnego piżma. Służący powrócił z rozkazem, aby Jon Jonsson czuwał nad jaśnie panienką podczas jej snu. — Chcę, żeby siedział tu na moim progu —• powiedziała. Zawołali strażnika i polecili mu trzymać straż przy jaśnie panience, ponieważ pragnie ona udać się na spoczynek. — A zabójca? — Co tam zabójca w porównaniu z honorem jaśnie panienki — powiedzieli słudzy. Olbrzym zebrał się leniwie, przeniósł swój piecyk pod drzwi panny, siadł na progu i kurzył dalej fajkę. Rozkazała sługom, żeby poszli spać. — Czy jesteś Islandczykiem? — spytała strażnika. — Co? Jestem z Kjos. — Kjos? Co to takiego? — To jest Kjos. — Czy masz broń? •— zapytała. •— Co? Broń to głupstwo. —• Co byś zrobił, gdyby .mnie ktoś napadł? Tylko pokazał swoje łapy: wierzch ręki, otwartą dłoń, zaciśnięte pięści. Potem splunął i kurzył dalej. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Była cisza, wtapiał się w nią nawet szum O'xara, i tylko miarowo stukał topór spokojnego i wiernego swym obowiązkom człowieka, który rąbał drwa. Po krótkiej jednak chwili, kiedy wciąż trwała zupełna cisza, córka sędziego wyskoczyła z łóżka, uchyliła nieco drzwi i wyjrzała. Strażnik ze swoją fajką siedział wciąż w tym samym miejscu na progu. — Chciałam sprawdzić, czy można na tobie polegać — rzekła cicho. — Co to? Kto to? — Ty jesteś ten, którego mi trzeba — powiedziała. — Masz teraz spać — odparł. — Jak śmiesz mówić do mnie „ty"?! Czy nie wiesz, kim jestem? — Hm. Ciało to głupstwo. Ziewnął przeciągle. — Słuchaj, mocny Jon — powiedziała. —• O czym myślisz? — Nie nazywam się mocny Jon. — Czy nie masz ochoty wejść i usiąść na krawędzi mojego łóżka? — Kto? Ja? Bardzo wolno odwrócił głowę i kątem oka spojrzał na nią przez dym tytoniowy. — Nie, niech mnie diabli wezmą — dodał spluwając i wsadził znowu fajkę do ust. •— Nie trzeba ci tytoniu? — zapytała. — Tytoniu? Mnie? Nie. — A czego potrzebujesz? — pytała dalej. — Fajek. — Jakich fajek? — Z gliny. — Nie mam gliny. Nic nie powiedział. — Za to mam srebro — podjęła na nowo. — Tak. — To okropne, jak ty skąpisz słów. — Łaskawa madame, niechże pani już wejdzie do środka i położy się spać. — Nie jestem madame. Jestem panną. I mam złoto. —- Ach tak. Nie mam nic przeciwko temu. No? Znowu odwrócił powoli głowę i jeszcze raz spojrzał na nią. —• Ty jesteś człowiekiem, jakiego mi właśnie potrzeba — powiedziała. — Chcesz złota? — Nie. — Dlaczego nie? — Zostałbym powieszony. — A srebro? — To lepiej brzmi. Srebrnej monety nikt nie zauważy. Wyjęła z sakiewki srebrny pieniądz i dała mu. — Idź — rzekła — do tego namiotu przy samej skale i uwolnij człowieka, który tam leży w kajdanach. — Co? Człowieka? Jakiego człowieka? Jona Hregg-vidssona? Nie. — Chcesz więcej srebra? Splunął. •— Wyzwolimy go! — Dała mu jeszcze pieniędzy i 'Chwyciła gO' za ramię, aż musiał się podnieść. — Utną mi głowę! — Nic ci się nie stanie. Jestem córką lógmadura. — Hm — powiedział i zajrzał do swojej fajki: wygasła. Niemal ciągnęła strażnika za sobą, sama rozchyliła wejście do namiotu i zajrzała do środka. W łachmanach, czarny jak węgiel, ze zmierzwionym włosem i wielką brodą, twarzą na nagiej ziemi spał tam Jon Hregg-yidsson. Ręce miał związane z tyłu, a nogi w ciężkich żelazach. Barki lekko poruszały się przy oddechu. Obok stała miska z resztkami jedzenia. Dziewczyna weszła do namiotu i przyglądała się z bliska temu czarnemu człowiekowi, który usnął tak spokojnie mimo opuchniętych przegubów rąk i okrwawionych kostek w żelaznych okowach. — Więc on śpi — szepnęła. — Tak, tak — powiedział strażnik. Długi czas minął, zanim zdecydował się wejść do namiotu; a kiedy był już w środku, musiał uklęknąć, żeby nie zaczepiać głową o dach. Jon Hreggvidsson spał dalej snem niczym nie zmąconym. — Myślałam, że tacy jak on czuwają... — powiedziała. — On nie ma duszy — rzekł mocny Jon. — Obudź go! Mocny Jon pochylił się nad chłopem i wymierzył mu w plecy cios tak silny, że Jon Hreggvidsson skoczył jak za pociśnięciem sprężyny, wytrzeszczył nieprzytomne oczy, ale kłody u nóg, uniemożliwiające wszelki ruch, nie ustąpiły i z powrotem upadł na ziemię. — Ty szatanie, czy przyszedłeś, aby zaprowadzić mnie pod topór? Czego chce ta kobieta? —- Pst — szepnęła kładąc palec na ustach. Na jej rozkaz strażnik wyjął klucz, aby otworzyć kajdany więźnia. Ale choć uwolniony z pęt, chłop klęczał z rękami na plecach i przeklinał. — Wstańże, człowiecze! — rzekła dziewczyna do więźnia. A do strażnika: — Idź, gdzie chcesz. Zostawszy sama ze skazańcem, zdjęła z palca złoty pierścień w kształcie smoka gryzącego własny ogon i podała go Jonowi Hreggvidssonowi. —• Staraj się dostać jakim statkiem do Holandii — powiedziała mu. — Potem musisz pojechać do Kopenhagi, udać się do przyjaciela królewskiego Arnasa Ar-naeusa i prosić go, aby ze względu na mnie zajął się twoją sprawą. Gdyby cię posądził, że ukradłeś ten pierścień, powiedz, że dostałeś go od „jasnej dziewczyny", od „smukłej rusałki" — tych słów nie powtórzyłam dotąd nikomu. Oznajmij mu: tylko mój pan może uratować honor Islandii, a jasnowłosa dziewczyna, choćby sama ściągnęła na siebie hańbę, na zawsze przechowa w sercu jego świetlany wizerunek. Dała chłopu dobytego z sakiewki bitego talara i znikła. A potem w Thingvellir nad Oxara słychać było tylko szum rzeki i powtarzane przez echo ciosy topora w wąwozie, gdzie wznoszono stos. xi Jon Hreggvidsson podniósł się i polizał opuchnięte przeguby rąk. Wyjrzał z namiotu: nigdzie nie zobaczył nikogo ani nie usłyszał nic podejrzanego. Wtedy wyszedł. Trawa była wilgotna. Bez ustanku rozglądał się czujnie na wszystkie strony — o tej porze roku noc była wrogiem złoczyńców. Na skale siedziało stado ptaków. Koło Almannagja chłop wdrapał się po osypisku, chwilę przysiadł w szczelinie skalnej, aby pomyśleć nad tym, co1 zrobić, i zaraz wziął nogi za pas. Skierował się w stronę pustkowia na wschód od Sulur, a potem ku północy przez Uxahryggir, starając się w miarę możności iść wśród lawin i przepaści, jak najdalej od drogi wojskowej. Nogi miał mocne i nie dbał, czy pokaleczy je o skały i krzaki; tutaj do rany dostawał się czysty piasek, a nie brud, jak w więziennym lochu. Pośpieszał, ile mu sił starczyło, na moment odpoczynku zatrzymywał się tylko przy źródłach, gdzie pił leżąc na brzuchu. Towarzyszyły mu ciekawskie ptaki stepowe. Słońce wzeszło i oświetliło wędrowca i wzgórza. Koło dziewiątej rano doszedł do jakiejś zagrody w stepie za Lundarreykjadalur. Powiedział tam, że jest komuchem znad fiordu Skaga i szuka dwóch jucznych koni, które prowadził z dołu, z Kjalarnes, a zgubiły mu się po drodze koło Hallbjarnarvordur. Dostał twarogu w czterolitrowej chyba misie i owczego mleka. Stara chłopka dała mu parę butów. Nasyciwszy głód wyruszył w stronę pobliskich gospodarstw; kiedy jednak nie mógł być już widziany z gościnnej zagrody, skręcił ponad dolinami ku Ok i wszedł na jókull, aby ochłonąć i zorientować się, którędy ma iść, bowiem ze szczytu lodowca można było objąć spojrzeniem całą drogę na północ. Po południu mógł już dojrzeć zagrodę pastora w Hu-safell, leżącą w zagłębieniu wśród wyżyny. Wędrujący przez pustynię z krańca w kraniec kraju tu skręcają, by dojść do drogi wojskowej. Posiłek w stepowej chacie nie na długo zaspokoił głód i wkrótce chłop poczuł dokuczliwą czczość. Po drugiej stronie doliny zaczynały się rozległe stepy rozdzielające kraj południowy od północnego, Arnarvatnsheidi od Tvidaegra — ale wędrowiec był głodny i nie miał zapasów na drogę. Bał się jednak zajść do zagrody położonej tak blisko gościńca,. gdzie konny pościg mógł czatować na zbiega. Zapytał więc napotkanego pastuszka, czy nie było widać ludzi jadących z południa przez Kaldidalur. Chłopiec odparł, że dzisiaj nie było jeszcze nikogo z południa, dopiero późnym wieczorem oczekuje się gości z tej strony. Chłop zrozumiał, że wyruszywszy tak wcześnie i idąc na ogół po najprostszej drodze, poważnie jeszcze wyprzedza ludzi wracających z thingu do swych siedzib w kraju północnym. Za domem pastora kilka dziewczyn układało drzewo i wysuszony nawóz owczy. Jon Hreggvidsson opowiedział im historię o koniuchu znad fiordu Skaga, o dwóch jucznych koniach z Kjalarnes i o Hallbjarnarvordur. Te nazwy tylko gdzieś słyszał. Dziewki pobiegły zaraz do domu i o tym, że przybył jakiś włóczęga, doniosły pastorowi, który właśnie siedząc w izbie układał rimy o Illugim Gridarfostri i o jego przygodzie na stromym dachu. Pastor — olbrzym w podeszłym już wieku — odłożył kawałek kredy, podciągnął spodnie i śpiewając poszedł przez sień ku drzwiom wejściowym. — Jeśliś ty znad fiordu Skaga, to zaśpiewaj, jak należy pić piwo i zdobywać kobiety, wtedy zasłużysz na posiłek. Jon Hreggvidsson zaśpiewał: Dzień minął. Eogi pełne miodu Podnoszą wojownicy. Niech żyje pani mojej strofy! Krwi wojów, płyń! — Ani melodia, ani wiersz nie pochodzą znad fiordu Skaga. O ile dosłyszałem, to kawałek ze wstępu do prastarych rimów o Pontusie — niechby się lepiej ich twórca był utopił w jakimś rowie. Ponieważ jednak dobrze odpowiedziałeś na moje wezwanie, otrzymasz posiłek, obojętne, kimkolwiek jesteś. Zaprowadzono gościa do izby. Jon Hreggvidsson uważał jednak, aby usiąść niezbyt daleko drzwi. Wniesiono kaszę z islandzkiego mchu, polędwicę baranią, głowy dorszy, kwaśne mleko oraz twarde jak kamień i przezroczyste jak szkło mięso rekina. Pastor śpiewał przeraźliwym głosem swoje rimy o stromym dachu, wciąż tam była mowa o kobietach-olbrzymkach, nazywanych złośliwymi, suchymi, pomarszczonymi babskami z zakazaną gębą i zadkiem jak góra. Jak długo gość jadł, gospodarz nie rozmawiał z nim o niczym innym. Nasłuchawszy się rimów i najadłszy do syta Jon Hreggvidsson .ucałował pastora mówiąc: — Bóg wam zapłać! — i dodał, że nie może zatrzymywać się dłużej. — Odprowadzę cię, mój chłopcze, do rogu zagrody — rzekł pastor. — Chcę ci pokazać kamień, przy którym ojciec mojej matki zrobił porządek z siedmioma złoczyńcami, a ja sam zamknąłem pod nim siedemdziesiąt jeden diabłów. Wyprowadził gościa z domu ująwszy jego wychudłe ramie żelazną dłonią i popychając go przed sobą. Na murze cmentarnym z polnych kamieni dwie kobiety •— stara i młoda — rozkładały wełnę, żeby przeschła. Na jednym z grobów spał pies. Pastor zawołał ku niewiastom, aby poszły z nimi. — Moja matka liczy sobie siedemdziesiąt pięć zim, a córka — czternaście. W czasie walki krew w nich wre. Obie kobiety robiły wrażenie bardzo silnych, ale dostojeństwa to w nich nie było wcale. Na płaskim polu na wschód od dornu była zagroda zbudowana z kamienia w kształt serca, z dwoma przegrodami i wyjściem na północ i południe. Można by pomyśleć, że to sama natura — wysokie góry pokryte lodowcami, zalesione stoki, wąwozy, gdzie płyną burzliwe potoki — zamknęła się kręgiem, wokół tego miejsca i znalazła tu spokój: tutaj było jakby gniazdo rodzinne całego kraju. W południowej stronie zagrody leżał wrośnięty w ziemię kamień wielki jak wrota — o nim to właśnie powiedział pastor, że równie wybornie służy jako pień przy ścinaniu przestępców i jako kamień grobowy nad diabłami. Topora jednak Jon Hreggvidsson przy nim nie dostrzegł. Przed wejściem do zagrody leżał inny kamień — pastor nazwał go skorupą i poprosił gościa, aby z wdzięczności za poczęstunek przeniósł tę skorupę na tamten wielki kamień. Jon Hreggvidsson pochylił się: była to bryła bazaltu zupełnie wygładzona przez wodę i trudno było nawet uchwycić ją dłońmi. Nie zdołał podnieść jej ani na włos od ziemi, udało mu się tylko ją postawić sztorcem i przetaczać. Obie kobiety z Husafell stały opodal bez ruchu, z ka mienną twarzą patrząc na niego. W końcu gość oświadczył, że musi już wyruszyć w drogę. •—• Moja zacna matko —• rzekł wówczas pastor — czy nie zechcesz obejść zagrody z tą skorupą, aby pokazać temu mężczyźnie, zanim odejdzie, że są jeszcze kobiety na Islandii. Stara kobieta była barczysta i ciężka, twarz miała dużą, z krzaczastymi brwiami i podwójnym podbródkiem, jej skóra była sinawa i gruba jak u oskubanego wielkiego ptaka. Podeszła, nisko się pochyliła zginając nieco kolana, podniosła kamień najpierw na udo, potem na pierś i obniosła go w rękach wokół zagrody. Nie widać było po niej wysiłku, tylko jej krok był jeszcze spokojniejszy niż przedtem. W końcu ostrożnie złożyła bryłę na kamieniu wrośniętym w ziemię. Na ten widok Jonowi krew zakipiała w żyłach. Zapomniał, że musi wyruszyć w drogę, na nowo podjął próby, wytężył wszystkie siły, lecz równie bezskutecznie jak za pierwszym razem. Córka pastora przyglądała się jego wysiłkom. Jej oczy były przejrzyste, policzki sine, a twarz łokciowej szerokości — jak to czyta się w sagach o młodych olbrzymkach. Wreszcie jej usta wykrzywił uśmiech, a stara babka zarżała głębokim basem. Jon Hreggvids-son podniósł się i zaklął. — Moja córeczko — powiedział pastor — pokaż temu mężczyźnie, że są jeszcze na Islandii młode dziewczyny, i choć dwa albo trzy razy obiegnij zagrodę z tym kamykiem. Dziewczyna pochyliła się nad kamieniem. Choć daleko jej było do pełnego wzrostu i nosiła jeszcze krótką sukienkę — daremnie by u innych dziewczyn nad fiordem Borgar szukać łydek równie twardych — nie zginając kolan podniosła bryłę i zaśmiewając się obiegła z nją trzykroć zagrodę, niby z workiem wełny, potem znowu położyła ją na wielkim kamieniu wrośniętym w ziemię. Wówczas rzekł pastor: — Z Bożą pomocą jedź teraz z kraju do kraju, Jonie Hreggvidssonie z Rein. W Husafell dosyć cię pokarano. Jon Hreggvidsson mawiał później, już jako stary człowiek, że nigdy nie czuł się tak lichy wobec Boga i ludzi jak w tej chwili. Wziął jak najspieszniej nogi za pas, a pies podwórzowy szczekając gonił go aż do płynącej na północ rzeki. XII Biegł przez cały dzień i przez całą noc. Pił wiele wody, bo nigdzie w Islandii nie ma tak wielu jezior jak w stepie wokół Tvidaegra. Nadal unikając gościńców starał się — jak to czynił od Ok •— utrzymywać kierunek ku północy, ku morzu. Dzień był bez wiatru i słychać było krzyk dzikich łabędzi, a jeszcze częściej widać było wielkie stada tych złowróżbnych ptaków większe od kierdeli owiec. Późno wieczorem zaszło słońce. On biegł dalej. W końcu nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Do tej pory nawet nie czuł znużenia, teraz jednak runął bez sił. Leżał na ciepławym, bagiennym, żelazi- stym gruncie i nie mógł sią podnieść. Spał bez przerwy do późna w dzień -— najpierw na brzuchu, potem przewrócił się na plecy, a słońce nie przestawało grzać, a ziemia była coraz cieplejsza. Zbudził się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie. Zobaczył, że wokoło przysiadła chmara kruków gotowych wydziobać oczy tej •— jak się wydawało —• bezbronnej czy nawet martwej istocie. Trochę był zdrętwiały po tak długim śnie, pragnienie mu nie dokuczało, żałował natomiast, że w Husafell nie zjadł więcej rekina. W czasie jego snu step nie zmalał. Stopy Jona Hreggvidssona nie były już tak lekkie jak wczoraj przed zaśnięciem. Wczoraj cały step można było ogarnąć wzrokiem, dziś roztaczał się bez granic. Im dłużej Jon Hreggvidsson wędrował, tym dalej usuwał się kraj północny. Nagle nadjechali trzej brodaci mężczyźni wiozący na koniach skrzynie z pstrągami, którzy wracali do domu z połowu na jeziorach Arnarvatorsheidi. Przewodził im zamożny chłop znad fiordu Borgar. Zsiedli z koni i chłop zapytał Jona Hreggvidssona, jak się zwie i czy jest uczciwym człowiekiem. Dwaj pachołkowie z początku nie śmieli się zbliżyć, ale Jon Hreggvidsson ucałował ich wszystkich ze łzami w oczach. Powiedział, że jest włóczęgą z północnego kraju i że za kradzież w Biskups- tungur na południu miał być napiętnowany, ale uciekł z więzienia. Wylał strumień łez, wzywał Boga i w imię Świętej Trójcy błagał spotkanych mężów o litość nad biednym człowiekiem. Dali mu nieco jedzenia. Nasycił głód i chciał dziękować tą samą pokorną gadaniną, gdy wtem odezwał się chłop: — Daj spokój tym bredniom, Jonie Hreggvidssonie. Jon przerwał nagle swój płacz i błagania, spojrzał na niego i powiedział zdumiony: — Co? —• Myślisz, że my, ludzie znad fiordu Borgar, nie umiemy rozpoznać tych, których smagaliśmy? Zwłaszcza jeżeli uważamy, że nikt inny nie zachowałby się równie dzielnie. Obaj pachołkowie mimo woli podnieśli się na te słowa. Powstał i Jon Hreggvidsson. — Cóż, chłopcy? Pewnie macie ochotę zmierzyć z nim swoje siły? — spytał chłop. — Czy to ów człowiek, co zgładził kata z Bessa-stadir? — Tak — odpowiedział chłop pachołkom. — Zabił królewskiego kata. Macie teraz sposobność pomścić to morderstwo. ' Tamci spoglądali po sobie. Wreszcie jeden z nich powiedział: — Królowi nietrudno przyjdzie postarać się o nowego kata. Drugi zaś dodał: — A ja nie chcę być królewskim katem. Trzeci, to znaczy sam chłop, tak rozstrzygnął sprawę: ponieważ spotkali się na pustkowiu, gdzie nie obowiązują ani żadne ustawy, ani prawo, ani Dziesięcioro Przykazań, najlepiej będzie zatrzymać się i pociągnąć łyk gorzałki. Chłopi usiedli znowu, a z nimi Jon Hreggvidsson. Nie płakał już i nie modlił się, lecz patrzał na skaleczenia pokrywające bose stopy i zaczął obmywać je śliną. Niedługo po rozstaniu się Jona z ludźmi znad fiordu Borgar zaczęła się podnosić mgła, jak to często bywa na północy po ciepłym dniu. Wnet potem rozpadał się drobny, zimny deszczyk. Mgła, ruda niby dym z pełnej żaru kuźni, rozciągała się po stepie płynąc na południe szybko jak wojsko żądne boju. Powietrze nasycało się ciemnością z minuty na minutę, aż słońce zniknęło i mrok otoczył zbiega. Było tak ciemno, że Jon Hregg-vidsson nic nie widział ani pod stopami, ani przed sobą, ani nad sobą. Z początku starał się iść w tym kierunku, skąd padał deszcz. Wkrótce jednak mgła stanęła nieruchoma i kiedy już po raz trzeci natknął się na ten sam stos kamieni na skalistej płycie, uświadomił sobie swoje położenie. Przysiadł koło stosu i zastanawiał się, co ma począć. Siedział długo, a step tonął w mroku. Przemoczony do żywego, zaśpiewał strofę ze starych rimów o Pontu-sie, po czym mruknął do siebie: — Tej nocy wszy z Bes7 Dzwon Islandii sastadir zamarzną na śmierć na ciele Jona Hreggvids-sona. — Roześmiał się, zaklął, wstał i próbował się rozgrzać zabijając .ramionami, potem znowu usiadł opierając plecy o kamienie. Przesiedział tak jakiś czas, aż wydało mu się nagle, że od stepu zbliża się doń powoli coś wielkiego i niekształtnego, coś jakby człowiek na czarnym koniu. Przez chwilę wytrzeszczał oczy na to podobne do upiora zjawisko, potem podniósł się i niespiesznie odszedł od skały w step, bowiem zagadkowa istota wcale nie wzbudzała w nim zaufania. Tymczasem postać zbliżała się i rosła w oczach. Jon Hreggvidsson przystanął, aby zawołać na przybysza, ale kiedy otworzył usta, ogarnął go taki lęk, że nie wymówił ani słowa; stał z otwartymi ustami i wpatrywał się w mgłę. Postać wciąż zbliżała się i rosła, rosła, aż podeszła tak blisko, że mimo mgły mógł rozróżnić jej kształty •—• przed nim stała olbrzymka. Nie mógł rozeznać, czy była to matka, czy córka pastora z Husafell, ale z całą pewnością była to jedna z tego rodu. Twarz miała szeroką na łokieć, takąż szczękę, pod krótką suknią nogi jak słupy, a biodra jak u konia, co latem napasł się do syta na górskim stoku. Olbrzymimi pięściami wsparła się pod boki i patrzyła na chłopa nieprzyjaźnie. Zdawał sobie sprawę, że gdyby próbował przed nią uciec, szybko by go dogoniła, powaliła na ziemię, grzbiet rozbiła o skałę, powyrywała ręce i nogi, a mięso ogryzła z kości. I byłby koniec z Jonem Hreggvidssonem. Kiedy tak stał, poczuł, że wzbiera w nim moc i szaleńcza odwaga, i nagle posłyszał, jak sam mówi te słowa: — Jeżeli istnieją na Islandii kobiety, poznasz teraz, obrzydliwy potworze, że istnieją też na Islandii mężczyźni. W mgnieniu oka rzucił się na olbrzymkę i zaczęła się walka, długa i zacięta, w której nikt nie szczędził sił. Jon poznał od razu, że przeciwniczka jest silniejsza, ale ani tak zwinna jak on, ani tak szybka w ruchach. Zapędziła go daleko w step. Ziemia pod ich stopami była stratowana. Głęboko w noc trwał ten bój, w którym twardym chwytom i potężnym ciosom pięści towarzyszyło drapanie i szczypanie. Wreszcie Jonowi Hregg- yidssonowi udało się zadać olbrzymce cios w biodro tak, że przewróciła się na wznak, a Jon upadł na nią. Powalona olbrzymka sapiąc z wściekłości ryczała wyzywająco w jego ucho: — Jeśliś mężczyzną, Jonie Hreggvidssonie, wykorzystaj ten mój upadek. Kiedy znowu oprzytomniał, wiał wiatr z południa i wymiatał mgłę ze stepu. Widział już niebieszczejące południowe zbocza góry Strandir, a w dole fiord Hruta, który rozwiera długą, wąską paszczę, jakby chciał połknąć Hufnafloi. Był w lepszym położeniu, niż mógł niedawno przypuszczać. Nie zatrzymał się, zanim nie dotarł do Strandir na wybrzeżu północnym. Przez cały czas szedł stepem i górskimi ścieżkami, spotykanym ludziom podając fałszywe imię i fałszywe przyczyny podróży. Dopóki nie przyszedł do Trekyllisvik, o Holendrach nic nie słyszał. Żadne przestępstwo nie podlegało surowszej karze niż handel z obcymi statkami, dlatego też bardzo trudno było o zbliżenie z ludźmi, którzy utrzymywali z nimi stosunki. Kiedy pytał, pokazywano mu wprawdzie w pobliżu wybrzeża brunatne żagle tego przeklętego narodu, nie robiono mu jednak żadnej nadziei, ponieważ Holendrzy nie przewożą nigdy podróżnych. Najwyżej od czasu do czasu zabiorą jakieś dziecko, zwłaszcza rudowłose pacholęta, które kupują w tyni kraju, aby je — jak mówią — wychować po swojemu. Dopiero kiedy ludzie z Trekyllisvik dowiedzieli się całej prawdy o Jo7* nie Hreggvidssonie: co się z nim działo i jak wielkim był przestępcą, okazali gotowość przyjścia mu z pomocą. Wreszcie pewnej nocy, kiedy statek stał blisko brzegu, pewien chłop znad zatoki własną łodzią zawiózł tam skazańca. Kapitan ostro spojrzał na czarnego żebraka, który przez pobyt w Bessastadir tak zmarniał, że nie nadawał się nawet na przynętę dla rekinów. Jednak skoro tylko chłop z Trekyllisvik przedstawił żeglarzom, że ten człowiek zabił kata króla duńskiego, olśniło ich, zaczęli wydawać głośne okrzyki radości, ściskali go, witali z całą życzliwością. Król duński przysyłał tu swoje okręty wojenne, aby jeśli się da, zatapiały obce statki albo zagarniały je jako podejrzane o przemyt — dlatego też ludzie ze statków nikogo nie nienawidzili bardziej od duńskiego króla. Okazali też pomoc człowiekowi z brzegu, dali mu sznur do wędki, żeby miał czym łowić ryby. Statek był już należycie załadowany. Jon Hreggvidsson nie rozumiał ani słowa z mowy tych ludzi; kiedy jednak przynieśli mu drewnianą miskę pełną po brzegi, pochylił się nad nią promieniejąc z radości, a jego apetyt nie miał granic. Wieczorem postawili przed nim wiadro morskiej wody. Myślał, że kpią z niego, i obrażony kopnął wiadro, aż się wywróciło. Wówczas rzucili się na niego, związali mu ręce i nogi, zdarli zeń jego łachy, obcięli mu wąsy i brodę, głowę posmarowali czymś podobnym do dziegciu, po czym wrzeszcząc i hałasując bez przerwy oblewali nagusa wodą morską, dwóch zaś ludzi w sabotach tańczyło wokół niego, a jeden z nich dął we flet. Jon Hreggvidsson opowiadał później, że nigdy w życiu nie był tak pewny jak wówczas, że nadeszła ostatnia jego godzina. Wyszorowawszy go w ten sposób, uwolnili go i dali mu ręcznik. Potem dostał od nich bieliznę, wełniane spodnie, kaftan i saboty, pończoch -nie dostał. Wsadzili mu wreszcie do ust drewnia na fajkę z tytoniem, niech sobie pali. Jon Hreggvidsson zaczął śpiewać rimy o Pontusie. Następnego dnia Jon zorientował się, że wypłynęli już na morze, bo nad wodą widać było tylko szczyty gór Islandii. Przeklął ten kraj i prosił diabła, aby zatopił go w morzu. I dalej śpiewał rimy o Pontusie. XIII Rotterdam nad Mozą jest wielkim miastem poprze-rzynanym kanałami, zwanymi tu grachty; wiele z nich służy jako przystanie dla statków. Mieszkają tu bogaci rybacy. Ile się im tylko podoba, pływają na swoich statkach po całym świecie, jedni, aby kupować towary — nikt im bowiem handlu nie zabrania — drudzy na połowy, a krajem ich rządzi władca pełen sławy. W porcie roiło się od łodzi z pełnym takielunkiem, niektóre smołowano właśnie, inne malowano — trudno byłoby znaleźć choć jedną łódeczkę w lichym stanie; widać, że mieszkali tu dzielni ludzie. Kapitan zapytał Jona Hreggvidssona, co ma zamiar teraz robić. Jon odpowiedział tylko: — Kopenhaga. Starali się mu wyjaśnić za pomocą gestów, że jak się zjawi w owym mieście, zostanie ścięty. Padł na kolana i z płaczem wołał imię króla duńskiego, usiłując wytłumaczyć im w ten sposób, że chce iść do jego królewskiej mości i prosić go o łaskę. Tego nie rozumieli. Udał im się chłop i chcieli zabrać go na nowe połowy przy Islandii, mając nadzieje, że wyuczywszy się języka holenderskiego będzie im służył za tłumacza w handlu z Islandczykami. Ale on nie dał się odwieść od swoich zamiarów. Spytali go: — Zabiłeś kata króla duńskiego? Tak czy nie? Powiedział: — Nie. Zobaczyli, że wystrychnął ich na dudka; myśleli, że jest wrogiem ich wroga •— króla duńskiego — on zaś wybiera się do tego zbója. Niektórzy krzyczeli, żeby za karę wrzucić go pod stępkę statku do wody albo kazać mu biec przez rózgi; w końcu jednak zapowiedzieli tylko, że kark mu skręcą, jeśli się zaraz nie wyniesie. Co żywiej uciekł na ląd, szczęśliwy, że nie wypędzili go bez spodni, sabotów i kaftana. W mieście ulice tworzyły osobliwe zakrętasy, podobne do korytarzy kornika w drzewie. Budynki w obejściach i domy stały ciasno jeden przy drugim, ich ściany były wysokie jak skały, a szczyty jak górskie wierzchołki. Tłum na ulicach mrowił się jak robactwo na mięsie, mieszali się ludzie, konie i wozy. Z początku zdawało mu się też, że wszyscy biegną jak w czasie pożaru. Najsilniejsze jednak wrażenie sprawiły na nim tutejsze konie — nie widział dotąd tak wielkich zwierząt, chyba tylko wieloryby. W Holandii każdy, jeśli nie był osobą urzędową, nosił modny ubiór. Można było zresztą 'długo iść i nie spotkać nikogo, kto by, sądząc ze stroju, piastował jakiś urząd; gdzie rzucić okiem, widać było peruki, kapelusze z piórami, hiszpańskie kołnierze, duńskie buty i płaszcze tak obszerne, że z jednego dałoby się sporządzić ubranka dla większości biednych dzieci w gminie kościelnej Akranes. A niektórzy jechali nawet we wspaniałych błyszczących powozach zdobnych w ornamenty, z oknami i zasłonami z adamaszku. Ulicami przechodziły okazałe panie i smukłe panny, wszystkie z przepychem wystrojone: opadające na barki koronkowe kołnierze, duże kapelusze z szerokim rondem, luźne, fałdziste suknie i trzewiki o wysokich obcasach, ze złotymi sprzączkami "• '' •'•:"•<,. na podbiciu; poruszały się zaś tak wytwornie, że ledwie można było dojrzeć czubek stopy. Kiedy Jon Hreggvidsson przybył do Holandii, miał w kiesce tylko jednego bitego talara. Szukał jakiegoś noclegu, bo nadchodził wieczór i zapadał już zmierzch. Mrok rozjaśniały nieco latarnie wiszące nad bramami niektórych domów. W wąskiej ulicy z pochylonymi od starości domami w jednej z bram stała jakaś kobieta o białych licach. Zagadnęła go przyjaźnie pytając O' nowiny. Po chwileczce rozmowy zaprosiła Jona do siebie. Powiodła go przez dom wąskim, brukowanym korytarzem, potem przez podwórze, gdzie na progach mieszkań siedziały ciche koty wyginając grzbiety i udając, że się nawzajem nie znają. Kiedy przyszli do jej izby, prosiła gościa, aby spoczął na ławie, sama zaś usiadła przy nim. Podczas rozmowy wsunęła rękę do jego sakiewki i szukała, aż znalazła talara. Jej zachowanie nie ochłodło przez to odkrycie. Raź wraz wyciągała mu ze spodni talara, mówiąc, że to wspaniała moneta. Jonowi Hreggvidssonowi wydawało się, że ta niewiasta mogłaby mierzyć się z najznakomitszymi damami Islandii, a mimo to była tak przyjazna i łaskawa, tak mile przemawiała, a od jej piersi bił delikatny zapach piżma. Przypuszczał, że musi być co najmniej żoną jakiegoś tutejszego pastora czy proboszcza. Ponieważ przysuwała się doń tak blisko, przyszło mu do głowy, że może jest trochę głuchawa; podniósł więc głos, starając się jej wyjaśnić, że pragnie jak najszybciej coś zjeść, ona jednak położyła palec na ustach dając mu znak, że nie trzeba mówić tak głośno. Przyniosła ze spiżarni pieczeń cielęcą, chleb i ser oraz dzban jakiegoś dziwnego, czerwonego, słodko-kwaśnego napoju podobnego do wina — nigdy jeszcze dotąd nie spożywał lepszej wieczerzy. Kobieta jadła z nim, aby 10? dotrzymać mu towarzystwa. Potem położył się z nią. Na morzu czuwał wiele, bo żeglarze kazali mu ciężko pracować, i teraz, po tak rozkosznym spędzeniu czasu, usnął obok niewiasty, że niesposób go było obudzić. W nocy przyszło dwóch obwiesiów i zaczęli go tłuc, aż się ocknął. Wtedy wzięli go między siebie, wynieśli z domu i rzucili jak trupa na ulicę. I tak postradał Jon Hreggvidsson swojego bitego talara. Nie miał się gdzie udać w Rotterdamie. Kiedy się rozjaśniło, szukał jakiejś drogi z miasta wiodącej ku północy, wyobrażał sobie bowiem, że gdzieś tam leżało państwo duńskiego króla. Kraj tutejszy przypominał talerz kaszy: nigdzie pagórka ani tym bardziej góry, tylko gdzieniegdzie sterczy wieża kościelna albo wiatrak. Za to okolica żyzna i sprzyjająca rolnikowi. Często dostrzec było można pasące się stada wspaniałych krów, ale z hodowlą owiec było w tym kraju nietęgo. W wielu miejscowościach stały bardzo piękne zagrody wiejskie z wysokimi domami mieszkalnymi, jak w Bessastadir. Widziało się jednak wiele drobnych zagród i chat chłopskich, jedna blisko drugiej — jakbyś garścią sypnął — ze ścianami z gliny i słomianą strzechą, przed chatami kury. Te ptaki krzyczą jak łabędzie, a nie latają. Przed drzwiami spacerowały też inne ptaki: olbrzymie, złośliwe, podobne do łabędzi, tylko z krótszą szyją. Odgadł, że są to owe ptaki, które w starych pieśniach nazywają gęsiami. Wstrętne te ptaszyska z nastroszonymi piórami i okropnym wrzaskiem napadały na obcego. Psy wydawały się bardzo groźne, na szczęście zwykle były na uwięzi. Sianokosy i żniwa były w pełni i chłop wielce się dziwił widząc, jak ludzie do zagrody zwożą siano i żyto wozami zaprzężonymi w woły. Ale zdarzało się też, że ludzie dźwigali swoje zbiory na plecach. Morze wrzynało się w głąb lądu cichymi łachami i głębokimi kanałami, tak że cała okolica wyglądała niby wielkie płuca. Po kanałach płynęły płaskie łodzie ciągnione przez wołu lub konia idącego wzdłuż brzegu. Łodzie te były pełne różnych towarów. Na każdej z nich mieścił się domek z dachem i oknem: w oknie firanki i kwiaty, na dachu komin, z którego wzbijał się dym, kiedy kobieta gotowała jedzenie. Na pokładzie przed drzwiami domku siedział mężczyzna paląc fajkę; popędzał zwierzę ciągnące łódź i sterował. Dzieci bawiły się, a niekiedy Jon Hreggvidsson widział też i tłuste, opalone na brąz dziewczyny, wspaniałe dziewuchy z nagimi ramionami, oraz bujne kobiety, które siedząc skubały drób. Niemała to zapewne przyjemność być tutaj głową domu. Drogi tutejsze wyglądały całkiem inaczej niż na Islandii, wytyczyli je ludzie, a nie końskie kopyta, jeździło się po nich wozami; mijały Jona najprzeróżniejsze pojazdy, dostojnicy na pięknych rumakach w rozwianych płaszczach i całe oddziały jezdnych z muszkietami i szablami. Jon sam nie wiedział, jak spośród niezliczonych krzyżujących się dróg obrał drogę wiodącą na północ, a że dzień wyglądał tu inaczej niż na Islandii, stracił więc w końcu orientację, jaka to może być pora i w jakim idzie kierunku. Żona pastora zapomniała wyrzucić za nim saboty, był to jednak drobiazg — boso przeszedł twardą Islandię, dlaczegóż nie mógłby boso przejść miękkiej Holandii? Za to dręczyło wędrowca pragnienie, bo dzień był bezwietrzny, suchy, a w kanałach woda zgniła i słona. Dał mu się trochę napić człowiek pojący bydło w jednej z zagród, a potem jakaś kobieta przy studni, oboje jednak patrzyli na niego z lekiem. Wreszcie minął tyle rozstajów, że już zupełnie nie wiedział, która droga ma prowadzić do duńskiego królestwa. Usiadł, otarł pot z czoła, wyciągnął nogi i pytająco spoglądał na swoje stopy. Przejeżdżający mimo chłopak rzucił jakąś drwi nę, inny strzelił mu z bata nad głową. Na wozie pełnym kapusty, marchwi, buraków, korzeni i wiązek innych jarzyn jechało w stronę miasta dwóch starszych chłopów. Jon Hreggvidsson podniósł się, zatrzymał ich i spytał: — Gdzie jest Dania? Patrzyli nań zdumieni: nie znali takiego kraju. — Dania — powtórzył i wskazał na gościniec. — Dania. Kopenhaga. Chłopi spojrzeli na siebie i potrząsnęli głowami: nic nie słyszeli ani o takim kraju, ani o takim mieście. — Król Chrystian — powiedział Jon Hreggvids-son. •— Król Chrystian. Tylko spoglądali na siebie. Jon Hreggvidsson pomyślał, że może przekręcił imię miłościwego pana, rzekł więc: — Król Fryderyk. Król Fryderyk. Lecz chłopi nie znali ani króla Chrystiana, ani króla Fryderyka. Zwracał się do wielu podróżnych, ci jednak tylko przyspieszali kroku albo popędzali konie, kiedy chciał do nich podejść ten czarnowłosy dzikus. Nieliczni raczyli mu odpowiedzieć, ale i oni nic nie wiedzieli o królu Jona Hreggvidssona. W końcu nadjechał powozem jakiś pan wielce znamienity, w obszernym płaszczu z kryzą i w wysokim kapeluszu; miał sine, obwisłe policzki, a na opasłym brzuszysku spoczywała pobożna książka. Jeśli mąż ten nie był samym biskupem Holandii, musiał być co najmniej superintendentem w Rotterdamie. Rzewnie płacząc Jon Hreggvidsson wyszedł mu naprzeciw na środek drogi. Podróżny kazał woźnicy stanąć i wyrzekł kilka słów nagany, choć niezbyt srogiej, a Jonowi Hreggvidssono-wi wydało się, że pytają go, kim jest i skąd się wziął na drogach Holandii, i do tego w takim stanie. J — Islandia — powiedział ocierając łzy i wskazując na siebie — Islandia. Podróżny nieznacznie, po pańsku podrapał się za uchem. Wyraźnie trudno mu było doszukać się sensu w słowach chłopa. Ale Jon Hreggvidsson ciągnął dalej: — Islandia, Gunnar z Hlidarendi. Biskupowi zaświtała nagle jakaś myśl, widać przerażająca, bo zapytał z twarzą pełną grozy: — Hekkenfeldt *? Jon Hreggvidsson nie wiedział jednak, co to takiego Hekkenfeldt, i na nowo podjął próby z imieniem króla duńskiego. — Chrystian — powiedział. — Christianus — powtórzył dostojny pan i twarz mu się rozpromieniła, wytłumaczył sobie bowiem, że choć ten dziki człowiek na {pewno pochodzi z Hekkenfeldt, jest chrześcijaninem. •—• Jezus Chrystus — łagodnie dodał i przyjaźnie skinął głową żebrakowi. Jon Hreggvidsson tak się uradował, iż padło imię, które obaj znają, że zaniechał pytań i tylko powtarzał imię właściciela swojej ziemi i zagrody — Jezusa Chrystusa. Przeżegnał się też w imię Trójcy, aby pokazać, że jest prawdziwym czynszownikiem Chrystusa, a dostojny pan odwiązał sakiewkę od pasa, wyjął małą srebrną monetę i dał ją Jonowi Hreggvidssonowi, a sam ruszył dalej. O zachodzie Jon Hreggvidsson wszedł na jakieś wielkie podwórze; pomyślał, że trafi tu na gościnnych gospodarzy, bo obejście było pełne pojazdów, koni i wo-' źniców. Tu wkraczali podróżni dobrej tuszy i porządnie i Hekkenfeldt (przekręcone z isl. Heklafell) — nazwa największego wulkanu islandzkiego, o którym w owym czasie wieści doszły i do Holandii; wierzono wówczas powszechnie, że jest to siedziba piekieł. Zresztą mianem Heklafell nazywano wówczas — nie tylko w Holandii — całą Islandię. odziani, a nakarmieni klepali się po brzuchu. Kilku paliło długie fajki. Jeden z woźniców, któremu Jon Hreggvidsson wpadł w oko, zaczął zeń pokpiwać, inni podeszli wiec bliżej. Jon Hreggvidsson powiedział, że jest Islandczykiem, ale nikt tego nie zrozumiał. Po trochu zebrał się wokół niego cały tłum, a wszyscy gadali w niezrozumiałym języku. W końcu uznał, że może warto powtórzyć owe słowa, którym zawdzięczał takie powodzenie u dostojnika spotkanego na drodze: — Hekkenfeldt. Jezus Chrystus. Niektórzy wzięli go za heretyka, za Włocha-bluźnier-cę, a ktoś wrzasnął: — Maryjo, Józefie! — grożąc mu zaciśniętą pięścią. Jon Hreggvidsson powtórzył jednak znowu: — Hekkenfeldt, Jezus Chrystus — i przeżegnał się. Zbierało się coraz, więcej ludzi: tęgie, szerokobiodre dziewki służebne w krótkich spódnicach i czepkach, kucharze w skórzanych fartuchach, brzuchacze z zacnych rodów w odzieniu z bufiastymi rękawami, w peruce i w kapeluszu zdobnym piórami — wszyscy cisnęli się, aby z bliska zobaczyć, co się dzieje, a był to tylko żebrak z obcej ziemi gadający coś bluźnierczo. Koniec temu zbiegowisku położył jakiś okazały rycerz w kapeluszu z piórem, w wysokich butach i z szablą u boku; utorował on sobie drogę wśród zbiegowiska, zamachnął się szpicrutą i grad tęgich razów spadł na Jona Hregg-yidssona. Pierwszy przeciął mu twarz, dalsze sypały - się na szyję i na plecy, aż Jon osłoniwszy głowę rękami padł na kolana, a potem osunął się na ziemię. Wtedy ów kawaler rozkazał ludziom, niech się wynoszą i wracają do roboty, a ten i ów kopnął jeszcze leżącego, zanim odszedł. Kiedy się tłum rozpierzchnął, Jon Hreggvidsson oprzytomniał; pomacał twarz, aby zbadać, czy bardzo krwawi, okazało się jednak, że jest tylko opuchnięta. Potem ruszył w drogę. Wieczorem dostał posiłek u ludzi mających mały kawałek pola. rjic nie chcieli za gościnę, więc Jon podarował ich dziecku swoją srebrną monetę. Syty, położył się do snu pod krzakiem, pogoda była bowiem ładna i nic nie wróżyło, że się pogorszy. Holender wskazał mu jednak strych z. sianem nad stajnią. Wędrowiec usłuchał go i całą noc spał na sianie. Wczesnym rankiem zbudził go jakiś dziwny ptak, który nieustannie krzycząc krążył wokół stajni, a co najdziwniejsze, w czasie lotu nogi jego nie były podkulone, ale zwisały — na szczycie stajni ptak miał swoje gniazdo. Kiedy gospodarz wstał, poszli razem na pole i Jon Hreggvidsson nie oszczędzając się dźwigał z nim zboże cały dzień. Holender starał się jakoś wytłumaczyć Jonowi, że bardzo ceni jego siłę, a Jon smucił się tylko, że nie może opowiedzieć mu żadnej sagi o Gunnarze z Hlidarendi. Dwa dni znosili zboże, a na trzeci dzień Jon zapoznał się z cepami i miarą na ziarno. Karmiono go porządnie, kiedy jednak dał do zrozumienia, że mu potrzeba pieniędzy, okazało się, że Holender nie może sobie pozwolić na płacenie dniówki. Wtedy Jon Hreggvidsson pomyślał o rozstaniu. Cała rodzina płakała na myśl, że to nieme, dwunożne stworzenie chce ich opuścić. Jon Hreggvidsson też trochę popłakał — choć raczej z uprzejmości, ucałował ich i życzył im wszelakiej pomyślności. Chłop dał mu parę sabotów, kobieta — pończochy, a dziecko — niebieski koralik. Jon Hreggvidsson powędrował dalej w tym samyrn kierunku co przedtem. Dary tych zacnych ludzi nie przyśpieszyły jednak zbytnio jego podróży, tak że po dwóch dniach musiał znowu nająć się do żniw. Tym razem zaczął pracować u wielkiego grafa, który miał w tej prowincji rozległe posiadłości, a służyło u niego tysiące chłopów czynszowych, niewolników i pół-wol-nych, robotników, karbowych i rządców, sam graf jed nak nie pokazywał się w tych stronach — jak mówiono, mieszkał w Hiszpanii. Tutaj przepracował Jon Hregg-vidsson resztę lata, a robił wszystko, co wymagało największej siły i niezmordowanej pilności. Holenderskiego poduczył się na tyle, że potrafił wyjaśnić ludziom, jak zawędrował na taki kraj świata. W całej Holandii chodziły wieści o islandzkiej górze Hekkenfeldt, w której głębiach płoną ognie piekielne, toteż wszyscy pragnęli słuchać opowieści o tej górze. Jona nazwali van Hekkenfeldt. Niewidzialny hrabia z Hiszpanii oszukał go wprawdzie w zapłacie, a rządcy powiedzieli: niech lepiej Bogu dziękuje, że go nie powieszono; kilku jednak biednych, bogobojnych Holendrów zebrało dla van Hekkenfeldta trochę miedziaków i srebrnej drobnicy, aby mógł dalej wędrować do swojego duńskiego króla. Wyruszył więc w drogę: do jednej pończochy schował pieniądze, drugą — wywróconą na zewnątrz — obwiązał sobie szyję, jak czynią pasterze owiec, aby nie zmylić drogi; saboty związał i niósł przewieszone przez ramię; a koralik zgubił. XIV Była już zima, kiedy Jon Hreggvidsson dotarł do Niemiec. Raz wraz musiał się najmować do harówki u Holendrów, żeby zarobić na życie; płacę otrzymywał jednak nędzną; bo choć Holendrzy mają wszystkiego z nadmiarem, są bardzo skąpi —• jak zwykle dobrzy gospodarze — i marne grosze dają swoim ludziom. Za to —• jeśli szczęście sprzyjało — można było nieraz ukraść coś bez trudu: żyjący w dobrobycie lud Holandii nie boi się złodziei tak bardzo jak Islandczycy. W ten sposób Jon Hreggvidsson stał się właścicielem pary porządnych butów pewnego księcia rządzącego trzema krainami. U tego męża — niewidzialnego jak wszyscy w Holandii ludzie najznamienitszych rodów — służył Jon jakiś czas za parobka, ale uciekł nie mogąc wytrzymać głodu; i w Holandii, i na Islandii bogaci skąpią jedzenia tym, którzy u nich pracują. Buty wygrzebał z jakichś rupieci i ukrywał je w ciernistych zaroślach przez czternaście dni, aż do swojej ucieczki. Niósł je w worku na plecach, a odważył się je włożyć, dopiero jak przeszedł dobre dziesięć mil. Bardzo mu się te buty przydały, bo pogoda się psuła, a z nią i gościniec. Chociaż bowiem ziemia Holandii jest -miękka, błoto w tym kraju jest zimne, zwłaszcza z nadejściem jesieni. Pod wieczór zaczął padać drobny, gęsty deszcz i doszczętnie przemoczył wędrowca. Buty księcia pełne były wody i ciężkie od błota. W ciemnościach mglistego zmierzchu oczekiwał go kraj niemiecki, w którym toczą się wojny największe na świecie. A Jon Hreggvidsson nie miał w ręku nawet kija. Czuł głód. W nadgranicznej miejscowości był tylko gościniec, kościół i zajazd, w którym podróżni mogli kupić coś do zjedzenia i przenocować. Właśnie miały z gospody przed nadejściem nocy odjechać do cesarstwa wielkie, kryte powozy w cztery pary koni zaprzężone, a w nich zażywni, godnie odziani mężczyźni z pełnymi kiesami i strojne kobiety. Niewiasty rozsiadły się wygodnie na poduszkach i derach, a mężczyźni na hakach nad siedzeniami powiesili swoje pasy, szpady i kapelusze z piórami i całe to znakomite towarzystwo zaraz odjechało. Mając jeszcze kilka drobnych monet Jon Hreggvids-son zastanawiał się, czy nie kupić trochę herbaty, tego osobliwego napoju z Azji, który poznał tutaj. Nie wpuszczono go jednak do zajazdu. Stał przed kościołem i klął z cicha, kiedy nagle zaleciał go zapach świeżego chleba. Rozejrzał się i wiedziony tym zapachem znalazł piekarnię, gdzie właśnie dwoje ludzi wyciągało chleb z pieca. Kupił bułkę, a u drzwi jakiegoś ubogiego domku wyżebrał trochę ciepłego piwa. Jadł więc i popijał przed progiem, bo ludzie odgadując w nim złodzieja i zabójcę nie chcieli go wpuścić do mieszkania. Z kuchni bez ustanku ujadał jakiś szczeniak budząc kury, aż piał ich małżonek — kogut. Resztkę bułki schował pod kaftan, pożegnał się życząc dobrej nocy i ruszył w deszcz śladami wozów poczto^-wych. Siad wyprowadził przez bramę na drogę, gdzie z puszką i lontem stali holenderscy żołnierze przepuszczając każdego, kto chciał iść. Za bramą był mały lasek, a dalej, na otwartej przestrzeni, stała twierdza otoczona wałem i fosą, przez którą był przerzucony most — tamtędy właśnie biegła droga. Przed wielką, kamienną bramą wisiały zakopcone, spiczaste latarnie, w których migotało słabiuteńkie światełko, wyglądające w dżdżu jak zmieszane z błękitem żółte kosmyki wełny. W bramie droga była brukowana i okute żelazem koła z hałasem toczyły się po kamieniach, aż sypały się iskry. Warownia miała dach płaski, strzelnice dla muszkietów i armat. To była brama do Niemiec. Stało tu paru po zęby uzbrojonych mężczyzn, a przy nich kręciło się kilku ludzi w barwnych mundurach, z protokołami, zwojami dokumentów i gęsimi piórami, zapisujących każdego z podróżnych. Niemieccy wojownicy byli olbrzymiego wzrostu, nosili dziwaczne hełmy zakończone szpicem podobnym do rożna i mieli bródki zakręcone jak rogi baranie. Wozy pocztowe właśnie odjechały. Jon Hreggvidsson postał, popatrzył przez bramę i chciał ruszyć w dalszą drogę. Wtedy strażnicy przystawili mu do piersi dwie halabardy i zaczęli coś gadać po niemiecku. Nie umiał się jasno wytłumaczyć, schwycili więc go i przetrząsnęli jego łachy, znaleźli jednak tylko parę drobnych monet holenderskich, które rozdzielili między siebie. Potem jeden z nich zadął w róg, a na ten głos zjawił się jakiś ponury olbrzym. Strażnicy chcieli mu przekazać Jona, lecz olbrzym wybuchnął gniewem i zaczęli się kłócić; chłop pojął z tego wszystkiego jedno jedyne słowo: powiesić. W końcu olbrzym musiał zabrać Jona' Hregg-yidssona, koniec szabli oparł mu o plecy i tak wiódł go przed sobą do twierdzy: szli na górę po schodach i znów po schodach, i korytarzem, aż zaszli do odległego skrzydła, do wielkiej sali ze strzelnicami w ścianach — wdzierał się przez nie deszcz i wichura. Olbrzym tak zdzielił swego więźnia pod żebro, że Jon wleciał przez drzwi. Było tu ciemno choć oko wykol, tylko latarnia olbrzyma rzucała krąg słabego światła. Olbrzym chciał już zatrzasnąć drzwi, ale Jon zastawił je nogą i po ho-lendersku zażądał wyjaśnienia. Jak często ludność nadgraniczna, tamten znał, jeśli akurat chciał, obydwa języki, odpowiedział więc, że Jon Hreggvidsson nie przejdzie po raz drugi przez te drzwi. — Co za nieszczęście, nie uda się już dzisiaj ściągnąć kata ani jego pomocnika, bo tylu ludzi dziś powiesili, że zmęczeni poszli spać. Potem gburowaty strażnik, przytknąwszy Jonowi koniec szabli do brzucha, zmusił więźnia do odsunięcia się od drzwi i życzył mu dobrej nocy. — Hej, ty! — zawołał Jon Hreggvidsson, żeby przedłużyć rozmowę. — Mógłbyś przecie sam mnie powiesić. Chętnie ci w tym pomogę. Olbrzym wyjaśnił jednak, że jest wachmistrzem, że nie ma stopnia i uprawnień kata i że żadna ludzka ani niebieska siła nie zmusi go, aby wziął na siebie cudze obowiązki, jak i nie zmusiłaby go do zaniedbania obowiązków, które na niego jako na wachmistrza nałożył cesarz, I dodał: — Ale co ty tam masz pod kaftanem? 8 Dzwon Islandii — Zabieraj łapy — powiedział Jon Hreggvidsson — to mój chleb. — Po co ci, u diabła, chleb, jeśli jutro rano cię powieszą? — rzekł wachmistrz. — W imieniu cesarza konfiskuję ten chleb. Oparł szablę o pierś Jona Hreggvidssona, a wolną ręką gmerał pod kaftanem tak długo, aż znalazł chleb. Wtedy włożył szablę do pochwy i zaczął zajadać. —• Diabelnie smaczny chleb — powiedział. — Skąd go masz? — Z Holandii. — Tak, z was, Holendrów, to pasibrzuchy. Myślicie tylko o chlebie. My, Niemcy, nie myślimy o chlebie. Armaty są ważniejsze od chleba. A nie masz tam kawałka sera? Przeszukał ponownie kaftan Jona, ale sera nie znalazł. •—• Kiedyś — ciągnął żując bez przerwy — kiedyś nadejdzie czas, że my, Niemcy, pokażemy takim zjadaczom chleba jak wy, Holendrzy, co kosztuje myślenie tylko o chlebie. Zrobimy z was marmoladę. Zrównamy was z ziemią. Wytępimy was. A może masz pieniądze? Jon Hreggvidsson zgodnie z prawdą rzekł, że ludzie w barwnych mundurach obrabowali go zabierając mu ostatnie szylingi. —• Tak, oczywiście, te przeklęte szpicle z cła nie zostawią nic dla biednego ojca rodziny. Nagle zawołał ktoś z dworu: — Fritz von Blite, czy już nie gramy? Wachmistrz odwrzasnął: — Idę! —• I do Jona Hreggvidssona: — Zostaniesz tu, dopóki nie przyjdzie kat. A zapamiętaj sobie, jakbyś próbował wyskoczyć przez okno, zginiesz marnie. No, nie mam już czasu, mój towarzysz czeka, żeby zagrać w kości. Z tymi słowy olbrzym wyszedł zamykając za sobą ciężkie dębowe drzwi. Jon Hreggvidsson klął jakiś czas to głośno, to po cichu. Potem zaczął po omacku obchodzić to lodowato zimne, pełne przeciągów miejsce, gdzie miał spędzić noc, ale nieustannie zaczepiał o bezkształtne, niezgrabne kloce zwisające z sufitu podobne do1 baranów uwieszonych w wędzarni; kołysały się, kiedy 0 nie potrącił. Miał szczęście, jak zawsze. Właśnie w tej chwili przez deszczowe chmury przedarł się księżyc 1 blade światło padło na twarze kilku ludzi powieszonych u belek sufitu. Z głową przechyloną na bok i opad-niętą szczęką, z obrzękłymi policzkami i wywróconymi oczyma, w których widać było tylko białka, z rękami związanymi na plecach i zesztywniałymi stopami, których palce jakby pokazywały wprost na ziemię — wyglądali tak niedorzecznie, że raczej miało się ochotę potrącać ich i huśtać niż odciąć z powroza. Jon Hreggvidsson idąc od jednego do drugiego macał im stopy: może jeszcze u którego zostały nienajgorsze buty — robił to po prostu z odwiecznego chłopskiego nawyku, nie liczył na to, że jeszcze kiedyś będzie potrzebował obuwia. Zresztą to, co ci ludzie mieli na nogach, nie było zaiste godne zazdrości. Długo myślał, jak przepędzić -noc w tym posępnym domu. Nawet rimy o Pontusie nie wydały mu się tu stosowne. Przypomniał sobie jednak, iż kiedyś słyszał, że dobrze jest usiąść pod szubienicą, gdzie ktoś wisi. Tak zwykł był ongiś czynić zły król Odins i inni sławni starcy i mędrcy dawnych wieków i wiele im dzięki temu objawiło się prawd. Jon Hreggvłdsson postanowił zatem pójść za ich przykładem. Wybrał sobie potępieńca wiszącego całkiem z krają, mógł więc na objawienie czekać oparty o ścianę. Był bardzo znużony i ledwie przykucnął na kamiennej posadzce, zapadł jakby w odrętwienie; przez chwilę trwał tak w półśnie, z broda opadłą na pierś, ramionami wsparty o mur. Księżyc znów się schował. W sali było ciemno jak w lochu. Jona Hreggvidssona zbudził nagle jakiś trzask u belki ponad jego głową. To wisielec oswobodził się w jednej chwili ze stryczka i zlazł na dół. Od razu rzucił się na Jona Hreggvidssona, chwycił go z całych sił, deptał po nim i zadawał mu razy, jak tylko umarli umieją, i coraz mocniej dusząc chłopa śpiewał: Dobrze wśród upiorów Tu powieszonemu. Lecz dwa razy nikogo Nie wieszają na ziemi. Ten, kto depce, zawiesi swoje serce wisielca twarde jak żołądź w pierś nie powieszonego. Ten, kto depce, hartuje twardą jak żołądź pierś Hreggvidowego syna. — Dość już deptania! — zawołał Jon Hreggvidsson, niemal uduszony. Udało mu się wyrwać spod upiora i zacząć z nim walkę; przy straszliwym mocowaniu aż kamienie się skrzyły pod ich stopami. Inni wisielcy zeszli ze stryczków, wiedli wokół nich dziki taniec, śpiewali nieprzystojne piosenki, wrzeszczeli sprośne słowa, głosili jakieś ohydztwa. Trwało to długo i Jon Hregg-vidsson był pewien, że nigdy jeszcze nie wpadł w takie opały. Pod koniec bowiem upiór brał górę i chłop widział, że nigdy nie da rady takiemu przeciwnikowi, zwłaszcza że była to przecież walka żywego z umarłym, a wisielec nie może skonać drugi raz, choćby nacierać nań długo i potężnie. Jonowi Hreggvidssonowi zostało tylko jedno: wyswobodzić się ze szponów upiora i jak najśpieszniej uciec. Umarli, choć bardzo mocni, nie są zbyt zwinni i na koniec chłopu udało się szczęśliwie wyrwać, podbiegł do strzelnicy znajdującej się na wysokości człowieka ponad nim, wdrapał się do góry i wyskoczył przez otwór nie myśląc nawet, gdzie spadnie. Wokół murów twierdzy była fosa. Na długą chwilę woda zamknęła się nad Jonem Hreggvidssonem, ale nie dosięgnął dna, tylko wypłynął na powierzchnię i zaczął się taplać. Zdawało mu się, że wpadł do rowu po torfie, tyle że zamiast zdechłych psów rozkładały się tu trupy ludzi. Pluskając jak pies Jon Hreggvidsson dotarł na drugą stronę rowu i na czworakach wdrapał się na brzeg. Wypluł z ust wodę, zęby mu szczękały. Według gwiazd odszukał strony świata i postanowił raczej zawrócić do Holandii niż narażać się na dalsze przygody w Niemczech. xv Zatrzymał się aż w Amsterdamie. Miasto to leżało nad wielką zatoką, wrzynającą się w głąb Holandii i zwaną przez Holendrów Zuiderzee. Tutaj był wielki ośrodek handlu, stąd żeglowano nawet do Azji. Znając już nieco holenderski, najął się za tragarza w kompanii posiadającej własne spichrze nad jednym z kanałów. Sypiać wolno mu było u człowieka, który opiekował się psem pilnującym dobytku kompanii. Po całych nocach, nieraz aż do świtu, słychać było szczekanie. Jon Hreggvidsson powiedział: — Twój pies wyje głośniej niż wszystkie psy ze wszystkich spichlerzy. — To dlatego, że jest najmądrzejszy. — Nie należy chwalić tego psa za mądrość. Tylko suki wyją. Stare sagi głoszą, że w dawnych wiekach zwyczaj nakazywał wybierać królem męża, który miał najzjadliwszego psa, a nie psa, co najgłośniej wył. — Co tam wart pies króla duńskiego! •— Więcej niż suka twego księcia •— powiedział Jon Hreggvidsson. — Moja suka zagryzłaby twojego psa. — Może mój pies rzeczywiście jest niewiele wart, ale Niemcy nie martwiliby się długo, co zrobić z twoją suką — są to* wielcy wojownicy i prawdziwi mężczyźni. Jon Hreggvidsson nieustannie powoływał się teraz na Niemców,.którzy zabierają chleb i wieszają ludzi, jeśli tylko kat jest w pobliżu. Widział w nich jakiś legendarny lud i czuł wobec nich szacunek zmieszany z lękiem; dumny był, że ich poznał. A pies nie przestawał wyć. Szarym świtem Jon Hreggvidsson wyszedł z domu, znalezionym powrozem udusił kundla i wrzucił go do wody. Długo wałęsał się wzdłuż kanałów i po licznych mostach •— z wyjątkiem rybaków i przewoźników cały Amsterdam jeszcze spał. Nad jedną łodzią unosił się dym — jacyś ludzie właśnie grzali tam sobie śniadanie. Poprosił o kubek herbaty. Spytali go, kto on taki, na co odpowiedział, że pochodzi z Islandii, gdzie jest piekło. Zaprosili go na pokład, dali mu jeść i zaczęli rozmowę o Heklafell. Powiedział, że urodził się i wyrósł u stóp Hekli i dlatego też nazywa się van Hekkenfeldt. Spytali, czy ze szczytu góry można zajrzeć do piekła, czy nie przeszkadzają w tym drapieżne ptaki, które z przerażającym wrzaskiem krążą nieustannie wokół krateru. Odrzekł, że zajrzeć nie można, że jednak pewnego razu schwycił bosakiem takiego ptaka: wyglądał jak kruk, tylko dziób i szpony miał z żelaza. Roześmiał się z ich głupoty, kiedy zapytali, czy można go było zjeść, powiedział tylko, że jego szponów można użyć na haczyki do wędek, a dziobu jako „piłka" 1. Poczwórny haczyk do wędki. — Jako „piłka"? A dlaczego nie jako szczypiec? •—• Dlaczegóżby nie!... Dolali mu'herbaty, któryś spytał, czy nie chce tego jeszcze wieczoru odjechać z nimi do Islandii. Odpowiedział: —- Nie, chcę dostać się do Danii, do najmiłościwszego króla. — Niech diabli porwą duńskiego1 króla. Oby nasz książę jak najprędzej zaczął z nim wojnę. — Nie bądźcie tacy dzielni. Oświadczyli, że z radością gotowi są walczyć do ostatka przy swoim księciu i nigdy się nie cofną. Na tym samym kanale, trochę dalej, stoi duński statek i właściwie najlepiej byłoby go zatopić. Podziękowawszy za herbatę i pożegnawszy się Jon Hreggvidsson powędrował do duńskiego statku, który, jak się okazało, znajdował się dość daleko stamtąd, w porcie. Przywitał załogę życzeniem dobrego dnia. Z początku nie okazywali mu jakiejś szczególnej niechęci, rzekli mu nawet, że są z księstwa Holsztynu z Gluckstadt i że przyjechali tu po słód i chmiel. Poprosił o rozmowę z kapitanem i powiedział, że jest Islandczykiem i że błaga go, by go zabrali na statek. Kiedy to usłyszeli, zaczęli z niego drwić, Duńczycy bowiem uważają naród islandzki za najbardziej godny pogardy ze wszystkich narodów. Kapitan rzekł, że ma dość ludzi na statku, zwłaszcza zaś nie chce brać Islandczyka, ale gdy Jon Hreggvids-son rzucił się na kolana i z płaczem całował jego ręce, pozwolił mu przyjść znów nazajutrz. Potem żeglarze dali Jonowi coś do zjedzenia mówiąc, że wszyscy Island-czycy wyzdychaliby z głodu, gdyby nie jałmużna obcych narodów. Jon Hreggvidsson podziękował bardzo uprzejmie. Przez cały dzień trzymał się w pobliżu statku, czuł bowiem, że po zabiciu kundla nie może w Ho landii dłużej pozostawać. Noc pozwolono mu spędzić na pokładzie pod płachtą żagla. I tym razem — jak dawniej — miał szczęście. Tej samej nocy dwaj ludzie z załogi poszli zabawić się na mieście i jednego z nich zabito, a drugiego poraniono. Kapitan dał się ubłagać i wziął Jona Hreggvidssona na miejsce zabitego, tak że najbliższej nocy Jon już spał pod pokładem. Następnego dnia wypłynęli na morze. Na statku musiał Jon Hreggvidsson srodze odpokutować swoje pochodzenie. Kiedy bowiem u fryzyjskich wybrzeży rozpętała się burza i zapędziła ich daleko na morze, żeglarze uznali, że on jest temu winien. Już mieli go związać i wyrzucić za burtę, w nadziei, że sztorm wówczas ucichnie, ale chłopiec okrętowy — może z obawy, że i jego czeka ten sam los — padłszy do stóp kapitana wybłagał biedakowi życie. Kiedy burza minęła, Jon Hreggvidsson odzyskał nieco pewności siebie. Opisywanie piekła płonącego w He-kli niewiele by mu tutaj pomogło, Duńczykom bowiem nawet piekło nie wydaje się czymś nadzwyczajnym, jeśli znajduje się na Islandii. Opowiedział za to żeglarzom o swoim przodku, Gunnarze z Hlidarendi, który żył trzysta lat, na dwanaście łokci był wysoki i na dwanaście łokci mógł skoczyć w przód i w tył. — Czy narodził się kiedy taki mąż pomiędzy Duńczykami? — W dawnych czasach — odpowiedzieli — i w Danii żyli olbrzymi. — Chyba tylko Harald Sinozęby — rzekł Jan Hreggvidsson. — Ale i on jest moim przodkiem. Przybywszy do księstwa holsztyńskiego, do Gluck-stadt nad Łabą, Jon Hreggvidsson był o tyle bliżej celu, że znajdował się już w państwie swego najtniłościwsze-go króla i pana. Lekkim krokiem zszedł wieczorem na ląd. W podzięce za ratunek na pewno wcisnąłby szy l linga chłopcu okrętowemu do ręki, gdyby kapitan wypłacił mu łon zamiast przegnać go groźbą kijów. Na człowieku, który przewędrował kawał Holandii, Gluckstadt nie sprawiło wielkiego wrażenia. Najgorsze było to, że Jon Hreggvidsson nie znał właściwie żadnego języka — umiał tylko kląć po holendersku. Sądził zawsze, że potrafi odróżnić duńszczyznę od innych języków, teraz jednak zupełnie nie rozumiał narzecza, jakim tu ludzie mówili. Było mroźno. Jon pokazując drobną srebrną monetę holenderską — jedyną, jaką miał — szukał noclegu, zewsząd go jednak przeganiano wśród wyzwisk, że to fałszywy pieniądz. Niektórym z oczu patrzyło, że chętnie by go zaprowadzili przed sąd. Głodny, szedł ulicami śliskimi ed szronu i widział, jak w ciepłych izbach z zamkniętymi szczelnie oknami ludzie zasiadają do pieczeni. Czasem w dali majaczyło coś jak kosmyk szarej wełny, w miarę zbliżania stawało się podobne do błękitnawego otoku światła wokół księżyca, wreszcie wyglądało zupełnie jak żółtko •— to ktoś niósł latarnię. Jon Hreggvidsson czuł nieustannie, jak z mieszkań bije woń pieczeni, a wokół domów zajezdnych miesza się zapach korzennych przypraw, tytoniu i trunków. Widział jednak, że nie znajdzie już innego schronienia, tylko w jakiejś stajni albo na strychu z sianem przy którejś gospodzie. Kiedy tak poszukiwał noclegu, wpadł znienacka w ramiona jakiegoś mężczyzny idącego z latarnią. Nieznajomy wyglądał na kogoś znacznego -- wąsy, bródka w klin, kapelusz z piórami, wysokie buty, płaszcz — ale buchało od niego gorzałką i z Jonem Hreggvidsso-nem przywitał się jak z druhem. Choć jeden nie znał mowy drugiego, chłop dorozumiał się w końcu, że mieszczanin przybywa z dobrymi nowinami, że są nawet widoki na dzban piwa. A był na to czas najwyższy, bo przecież Jon Hreggvidsson znalazł się w kraju swego władcy, w kraju, o którym marzył od tak dawna. Razem poszli do dużej gospody; za olbrzymimi dębowymi stołami siedzieli goście, większość w mundurach, i tęgo popijali. Wszystko szło tu żywo i nie nazbyt zgodnie. Mieszczanin wskazał Jonowi miejsce w kącie, u końca stołu, a sam usiadł przy nim. Gospodarz — olbrzym z włosami tak czarnymi, że aż wpadały w ton niebieski — bez wołania przyniósł każdemu dzban pełen piwa. Mieszczanin dostał dzban znacznie mniejszy, za to rzeźbiony i ze srebrną pokrywą oraz mały srebrny kubeczek, przed chłopem zaś postawiono zwykłe gliniane dzbanisko, a wnet potem i cynowy kubek z podwójną miarą gorzałki. Kiedy się okazało, że z Jonem Hreggvidssonem nie uda się dogadać w żadnym rozsądnym języku, mieszczanin i gospodarz popatrzyli przez chwilę na gościa i zaczęli szeptać coś między sobą. Wyglądało, jakby się wahali, czy znaleźli aby człowieka, jaki im jest potrzebny. Mimo to wciąż dopełniali i dzban, i cynowy kubek, a chłop pił w świetnym humorze i ani się zatroszczył, czy nie wzięto go za kogoś drugiego, czy nazwą go Jonem Hreggvidssonem, czy jakimś innym imieniem. Znowu napełniono dzban i kubek. A Jon nie zważając na zebranych zaczął głośno śpiewać rimy o Pontusie. Uderzymy oszczepem Wrogów zbroje stalowe... Mieszczanin wyciągnął z kieszeni zapisany papier, położył go przed chłopem i powiedział, aby nakreślił u dołu krzyżyk. Gospodarz już się zjawił z inkaustem i z nowym gęsim piórem. Jon Hreggvidsson pomyślał w cichości, że dwaj dostojni ludzie nie namawialiby go do podpisywania się pod czymś dobrym; gotów był jednak dalej pić i śpiewać, póki będzie choć kropla w dzbanie lub kielichu. Powiedział więc tylko jedno słowo: — Wieszać •— i przeciągnął palcem po szyi. Dawał tym do zrozumienia, 'że mogą i bez podpisu go powiesić. Gotów jest każdej chwili na wszystko, ale podpisywać na siebie wyroku nie będzie. Wtedy mieszczanin skinął na ludzi w mundurach, którzy dotąd siedzieli przy drugim końcu stołu nie mieszając się do sprawy. Natychmiast się podnieśli i rzucili na Jona Hreggvidssona. Chłop wymierzył im parę szturchańców, lekkich — ot, z nawyku, ale w czasie tej bójki jego białe zęby błyskały wśród czarnej brody i nawet śpiewu nie zaprzestał: Uderzymy oszczepem Wrogów zbroje stalowe! Jeśli zbroja wytrzyma, Jeśli zbroja wytrzyma, Na nas spadnie ich cios. Dwom napastnikom zadał kilka porządnych ciosów w podbródek, trzeciego kopnął w brzuch; w końcu jednak wzięli nad nim górę, związali go i wsadzili mu knebel do gęby. Po tym wszystkim zapadł w miłą drzemkę i nie miał najmniejszego pojęcia, co się z nim działo. Następnego ranka zbudziły go dźwięki trąbki. Leżał na podłodze jakiejś stodoły. W mdłym blasku wiszących u sufitu latarń dojrzał, że wokół na sianie spało wielu ludzi takiego jak i on stanu, a teraz zrywali się na równe nogi na widok oficera wymachującego kijem. Inny oficer podszedł, obejrzał sobie nowego rekruta, a na widok jego łachów wykrzyknął niby jakiś Francuz: — Jezus, Maryja! — Potem zaciągnął go do zbrojowni, która była w kościele, i tam ubrał go w kabat, spodnie i buty, ściągnął go pasem i włożył mu kapelusz. Następnie zbrojmistrz spytał go o imię i narodowość i zanotował to najpierw w książce, później na kawałku materiału, który mu przyszył wewnątrz ubrania. A więc jak zapisano, Jon Hreggvidsson nazywał się teraz: Jo-han Reckwitz rodem z Islandii. Żołnierze dostali chleba i piwa, dano im strzelby i szable i jeszcze tegoż samego rana kazano im wyjść na plac. Mgła była taka sama jak poprzedniego wieczoru. Maszerowanie minęło dość szczęśliwie, choć wśród wy-myślań; kiedy jednak zaczęła się musztra według wszelkich przepisów sztuki wojennej, Jon Hreggvidsson nie mógł już nadążyć za rozkazami, lecz wszystko robił na odwrót. Wymysły zmieniły się wkrótce w groźby w tym samym niezrozumiałym języku, i w końcu posypały się gradem policzki. Jon Hreggvidsson uznał, że tutaj lepiej nie oddawać wet za wet. Otrzymane razy nie uczyniły rozkazów bardziej zrozumiałymi. Oficer dał wreszcie spokój biciu, tylko z wściekłością popatrzył na kawałek materiału wszyty pod kabatem rekruta i wtedy wyszło na jaw, że rekrut jest Islandczykiem. Rozległ się ogólny śmiech. Po długich trudach, żołnierze pomaszerowali do miasta i tam dostali ciepłej zupy. Trzy dni trwały nieustanne łajania i cięgi, wreszcie umieszczono Jona Hreggvidssona w taborach; musiał tam nosić wodę i rąbać drwa, wyrzucać popiół i odpadki i wykonywać setki innych najniższych posług. Kuchmistrz i kucharze byli Niemcami, nic ich nie obchodziło istnienie takiego kraju jak Islandia, czy jak on tam się zwie. Za to człowiek, który miał dbać o ogień pod kuchnią, oraz ten, do którego należało obracanie nad ogniem pieczeni dla oficerów, byli Duńczykami i ze szczególną przyjemnością przy każdej możliwej okazji dawali Jonowi Hreggvidssonowi do zrozumienia, że Islandia w ogóle nie jest krajem, a Islandczycy nie są ludźmi. Mówili, że wokół tamtejszego piekielnego krateru mieszka wszawy lud niewolników; karmi się on 124 • .» starym tranem i zgniłym mięsem rekina, -a utrzymuje go przy życju jedynie królewska jałmużna. Jon Hregg-vidsson odpowiadał na to: — Rzeczywiście, jest w tym kraju otwór prowadzący w głąb piekła i często słychać stamtąd duńską mowę. A zupełnie pewne jest, że Islandia pod każdym wzglę-, dem przewyższa resztę świata i że wszyscy Islandczycy są bohaterami znamienitego rodu i poetami. Duńczycy przezywali Hreggvidssona czarnym psem. Na szczęście rozmowy zwracały się czasem ku innym rzeczom, zwłaszcza do sprawy opóźnienia wypłaty żołdu. Prócz Duńczyków byli w wojsku jurgieltnicy różnych narodów i stanów: Sasowie, Inflantczycy, Łużyczanie, Polacy, Czesi, zbójcy, kmiecie i włóczęgi. Wielu wątpiło, czy w ogóle żołd zostanie wypłacony, zanim wojsko nie stoczy zwycięskich bitew i nie zdobędzie nowych krajów. Jon Hreggvidsson wywiedział się stopniowo, że stojące tu oddziały mają w niedługim czasie odmaszerować na południe, gdzieś w daleki świat, gdzie są wysokie góry zwane Karpatami, aby tam walczyć za sprawę niemieckiego' cesarza. Inne duńskie oddziały już wcześniej tam wyruszyły i stoczyły niejedną potyczkę. Teraz jednak potrzebowały posiłków, aby z należytą siłą przeprowadzić natarcie, i król duński wydał rozkaz, aby dwa tysiące ludzi z Gliick-stadt możliwie jak najśpieszniej dołączyło się do tamtej armii. Król duński bowiem był przyjacielem cesarza niemieckiego. Człowiek, do którego należało obracanie nad ogniem pieczeni dla oficerów, twierdził, że w Karpatach wojsko okryje się wielką sławą. Ale ów, który miał dbać o ogień pod kuchnią, przypominał, jak to pewnego roku, wcale nie tak dawno, wojsko duńskie zdobywało Hiszpanię dla niemieckiego cesarza; cesarz wówczas obiecał oddać królowi duńskiemu stary dług: sto tysięcy luidorój a prócz tego wypłacić sto tysięcy guldenów nagrody, skoro tylko Hiszpania zostanie zdobyta. — Ale, za pozwoleniem — spytał mistrz ognia — kiedyż to cesarz zdobył Hiszpanię? — Nigdy — powiedzieli kuchcikowie. — A kiedy wypłacono luidory? •— Nigdy — powiedzieli kuchcikowie. — A kiedy sto tysięcy guldenów? •—' Nigdy — powiedzieli kuchcikowie. — A gdzież są żołnierze, którym miano wypłacić żołd? — Zabici — powiedzieli kuchcikowie. — No cóż, wyprawa po prostu się nie udała — rzekł człowiek, do którego należało obracanie nad ogniem pieczeni dla oficerów. — Na wojnie nie zawsze jednako fortuna sprzyja. Za to armia duńska, która w zeszłym roku wyruszyła do Lombardii, zdobyła wielką sławę. Jej imię świeci jak gwiazda. Owych żołnierzy zwą teraz duńskimi sokołami spod Kremony, bo walczyli pod twierdzą Kremona, gdzie obozem stanęli Francuzi. — E j że —• powiedział mistrz ognia. — Jakiś włoski mnich zwiódł ich i wprowadził w kanał kloaczny idący aż do rzeki Po. Prawda, że doszło tam ponoć do jakiejś potyczki i że niektórzy uszli z niej z życiem. Ale, za pozwoleniem, co dostały duńskie sokoły spod Kremony, które wyniosły życie z kloaki? Wiem to z najlepszego źródła, bo od pewnego Niemca, który tam był. Kiedy tym pozostałym przy życiu miano wypłacić pieniądze, ich dowódca, hrabia Schlieben, w Wenecji przegrał w kości cały ich żołd, tak że nie mogli wrócić do domu; jak owce na hale popędzono ich w Karpaty, aby tam walczyli z dzikimi Madziarami. Teraz, jak słychać, przyrzeczone im wypłacić ich żołd, a królowi sto tysięcy luidorów, jeśli przejdą Karpaty. Żeby je ci skazańcy 126 '"*/• ; przeszli, trzeba jeszcze tylko dalszych dwu tysięcy zabitych. — Często miałem ochotę zobaczyć góry — mówił obracający pieczeń. — Walka w górach jest pewnie wesoła. I myślę, że milej ponieść klęskę w górach niż zwyciężać w kloace. Wtedy spytał mistrz ognia: —• A co powie Reckwitz, który na Hekli walczył ze zgrają diabłów i szatanów? Jon Hreggvidsson powiedział tylko, że przysłuchując się nie trudno poznać, kto tu wziął pieniążki. — Dostanie ci się za to! — powiedział obracający pieczeń i łychą wymierzył siedzącemu na pieńku Jonowi taki cios w szczękę, że ten rozciągnął się jak długi. Następnego dnia awantura w kuchni zaczęła się na nowo, ale wtedy Jon Hreggvidsson rzucił się na swego przełożonego— miłośnika górskiej wojaczki — ściągnął mu spodnie i wygarbował skórę. Rozległa się trąbka i straż pułkowa pochwyciwszy chłopa zawlokła go przed dowództwo. Oficerowie — sami zresztą Niemcy — mieli urwanie głowy z powodu przygotowań do drogi, bo armia szykowała się właśnie, by wyruszyć na południe, ku Karpatom; a że przy tym większość z nich była podpita, nie mogli dojść do porozumienia, co zrobić z przestępcą. Jedni chcieli go natychmiast ćwiarto- wać nie tracąc czasu na wyrwanie serca, obicie ciała kijami i łamanie kości, jak należało wedle prawa postąpić z kimś, kto złamał karność w królewskim wojsku; inni żądali, aby prawu jak najwierniej uczynić zadość, ponieważ sprawiedliwość musi obowiązywać zawsze, bez względu na to, co ludzi zaprząta. W końcu przekazano sprawę do pułkownika, który zwerbował te oddziały, jak i wiele innych, i był panem życia i śmierci żołnierzy. W ten sposób wyprawiono Jona Hreggvidssona z puł- ku i tym razem nie został wysłany na południe, aby tam walczył dla najmiłościwszego pana. Ów pułkownik — wielce wykształcony, znakomity szlachcic, hrabia, baron i junkier pomorski — przebywał właśnie w pobliżu, w swoich dobrach rycerskich. Zaprowadzono do niego Jona Hreggvidssona. Kilku żołnierzy z obnażonymi szablami stało u drzwi, które wiodły do sali o wielkich oknach — widać było przez nie ogród i jabłonie. W sali siedział chudy rycerz, w stroju zdobnym złotymi galonami, z bródką w klin, w peruce; u boku miał przypasaną szablę; od rękawów spadała na dłonie śnieżnobiała koronka; nosił obcisłe żółte spodnie z jedwabiu i wysokie czerwone buty z cholewą wywiniętą pod kolanem w podwójny mankiet; całą postać okrywał niebieski płaszcz z aksamitu, tak długi, że się słał po podłodze. Wskazującym palcem podparł blady policzek i czytał coś w wielkich księgach. Był to pułkownik. Z jednej strony miał adiutanta, nieruchomego jak posąg i martwo patrzącego przed siebie, z drugiej — pochylonego nad piórem pisarza. Strażnicy pilnujący Jona Hreggvidssona wyjaśnili warcie u drzwi, że prowadzą Johanna Reckwitza z Islandii, który obił swego przełożonego, i dowódca warty zameldował to adiutantowi. Pułkownik — z jedną ręką na szabli, drugą podpierając głowę — nie przerwał czytania, aż adiutant zameldował mu o przybyciu Islandczy-ka. Wtedy wydał rozkaz, aby Reckwitz wszedł i stanął tuż za progiem i aby otwarto wszystkie drzwi za nim oraz okna w całym budynku. Wiatr zahulał w sali. Pułkownik chwilę patrzył na Jona Hreggvidssona szczerząc zęby. Nagle zatulił się w płaszcz, zerwał się z miejsca, z szybkością błyskawicy przeszedł kilka kroków i przybrawszy minę pełną wstrętu zaczął węszyć w stronę, gdzie stał chłop. Potem znowu usiadł i raz po raz sięgał do srebrnej tabakiery kładąc do nosa wielkie niuchy tabaki; otoczeniu kazał pójść za swoim przykładem. Nie spuszczając oczu z chłopa powiedział coś po niemiecku, tak 'że słyszał to tylko adiutant. Ten, wciąż nieruchomy niby kamień, zwrócił się do Jona Hreggvidssona twarda duńską mową: •—• Mój pan wyczytał w uczonych księgach, że od Islandczyków bije zapach tak wstrętny, iż rozmawiając z nimi trzeba stać od strony wiatru. Jon Hreggvidsson nic nie rzekł. Adiutant mówił: —• Mój pan wyczytał w uczonych księgach, że na Islandii znajduje się siedziba diabła i potępieńców, a jest nią góra zwana Hekkenfeldt. Czy to prawda? Jon Hreggvidsson powiedział, że nie chce temu zaprzeczać. — Dalej: mój pan wyczytał w uczonych księgach, primo, że na Islandii więcej jest widm, potworów i diabłów niż ludzi; secundo, że Islandczycy zagrzebują mięso rekina pod gnój i potem jedzą; tertio, że Islandczycy, jeśli są głodni, zdejmują buty i jedzą je trzymając w ręce, jak racuchy; ąuarto, że Islandczycy mieszkają w norach; ąuinto, że Islandczycy nie znają się na żadnej pracy; sexto, że Islandczycy dają cudzoziemcom swoje córki, aby z nimi spali; septimo, że dziewczyna islandzka jest uważana za czystą dziewicę, póki nie urodzi siódmego bękarta. Czy to prawda? Jon Hreggvidsson stał chwilę z otwartymi ustami. •— Mój pan wyczytał w uczonych księgach, że Islandczycy są primo złodzieje, secundo kłamcy, tertio pyska-cze, ąuarto zawszeni, ąuinto pijacy, sexto rozpustnicy, septimo tchórze niezdatni do służby wojennej... Wszystko to adiutant powiedział nie poruszywszy się ani razu, a pułkownik wciąż szczerzył zęby i gapił się na Jona Hreggvidssona. — Czy to prawda? 9 Dzwon Islandii Jon Hreggvidsson przełknął śliną, bo mu zaschło w gardle. Adiutant podniósł głos: — Czy to prawda? Jon Hreggvidsson wyprostował się. — Mój przodek Gunnar z Hlidarendi był wysoki na dwanaście stóp. Pułkownik rzekł coś adiutantowi i ten powiedział głośno: — Mój pan powiedział, że jeśli żołnierz kłamie, będzie skazany na łamanie kołem. — Dwanaście stóp — powtórzył Jon Hreggvidsson. — Nie cofam tego. I dożył trzystu lat. I nosił na głowie krąg ze złota. Jego oszczep wydawał najpiękniejszy dźwięk na całej Północy. A dziewice są tam młode i smukłe i przychodzą nocą, i oswobadzają mężczyzn z pęt, i nazywa się je: jasne dziewczyny, i mówi sią,.że są podobne do rusałek... XVI Przed bramą wspaniałego domu w Kopenhadze stoi żołnierz w dosyć porządnym kabacie, ściśnięty pasem, w wysokich butach i czarnym kapeluszu wojskowym, tyle że bez broni. Stoi tak chwilę, potem niezdecydowanie robi kilka kroków w jedną i drugą stronę, wreszcie wchodzi na kamienne schody, ale jakoś ukradkiem, i zastyga na najwyższym stopniu, pięści zacisnął kurczowo, kolana mu drżą. Na drzwiach znajduje się kołatka: mosiężny pierścień na zawiasie, a pod nim kowadełko, które uderzone wydaje dźwięk tak przenikliwy, że go słychać w całym domu; przybysz nie zna jednak takiego urządzenia i trzykrotnie puka pięścią. Chwilę czeka, ale nikt z mieszkańców nie podchodzi do drzwi. Znów więc puka, dwa razy głośniej, ale bez skutku. Wreszcie wpada we wściekłość i już bez przerwy bębni =z całych sił w dębowe dechy. W końcu drzwi się uchyliły ł w szparze pokazała się jakaś złośliwie patrząca garbata karlica z przyciśniętym do piersi spiczastym podbródkiem, z długimi, chudymi rękami i zniszczonymi dłońmi. Żołnierz powitał ją po holendersku. Skrzeczącym głosem odpowiedziała, żeby ten czarny diabeł wynosił się jak najprędzej. •— Czy Arnas jest w domu? —• zapytał żołnierz. W pierwszej chwili zaniemówiła ze zdumienia słysząc, że jakiś tam żołnierz śmie wymówić imię takiego dostojnika, i to w jego własnym domu. Ochłonąwszy zaczęła coś gadać narzeczem dolnoniemieckim, a żołnierzowi wydało się, że i w tej mowie nazwała go czarnym diabłem. Kiedy jednak chciała zatrzasnąć drzwi, żołnierz zastawił je nogą. Przez kilka chwil jeszcze próbowała zamknąć, ale widząc, że siła wzięła tu górę nad prawem, zniknęła w głębi domu. Żołnierz nie miał odwagi pójść za nią. Tak minął jakiś czas. W domu było zupełnie cicho, a żołnierz nie ruszał się z miejsca. W końcu posłyszał cichy szelest za drzwiami. W szparze błysnęło jedno oko, potem wyjrzał cienki, sapiący nos. — Cóż tam się dzieje? — zasyczał ktoś po islandzku. Żołnierz w pierwszej chwili nie zorientował się i rzekł po duńsku: — Dzień dobry! — No, co tam? — zasyczało znowu. — Nic — odpowiedział żołnierz po islandzku. Wówczas drzwi się otwarły. Stał w nich Islandczyk —• trudno poznać, stary czy młody — rudy, z twarzą pociągłą, rzadkimi, rozczochranymi włosami; nieśmiałe baranie oczy patrzyły spod bezbarwnych rzęs i wyskubanych jakby brwi; przez cały czas się trząsł; ubranie jego miało wytarte rękaw;/. 33- Stanowczo na sługę dostojnika nie wyglądał dość wytwornie, widać było jednak, że nie jest to człowiek zwyczajny. Sapał, parskał, mrugał powiekami, potrząsał głową, jakby muchę chciał odpędzić, pocierał nos palcem; nagle zaczai stopą drapać łydkę drugiej nogi. —• Kto on jest? — zapytał. — Jestem Jon Hreggvidsson z Rein w Akranes — powiedział żołnierz. — Dzień dobry, Jonie — mówiąc to Islandczyk- podał mu rękę. — Pięknie! I pozwolił się wziąć do wojska! — Wracam z długiej podróży, a wzięli mnie w Gliick-stadt w księstwie holsztyńskim. — Tak, włóczęgów bardzo ścigają. Lepiej było zostać w Akranes. Pięknie. A poza tym — czy on nie ma nic wspólnego z Jonem Marteinssonem? Jon Hreggvidsson zapewnił, że nie znał nikogo o tym nazwisku, i powiedział, że ma ważną sprawę do Arnasa Arnaeusa. — Chyba się nie mylę, to on jest panem tego domu? — Nie zna Jona Marteinssona, dobrze, dobrze. A pochodzi ze Skagi. Jakież nowiny z Akranes? — Ach, jakoś tam idzie. — Nikt tam nie miał ciekawych snów? •— O ile sobie przypominam: nie, tyle że dzieci widzą we śnie, co się stanie następnego dnia. A baby czują w nogach, kiedy wiatr ma się obrócić na północo- wschód. A ty kto jesteś? —• Jestem Jon Gudmundsson z Grindavik, a zwą mnie Grinvicensis. Znany jestem jako doctus in vetere. lingua septentrionoli1, lecz moją prawdziwą miłością jest tylko scientia mirabilium rerum 2. A więc powtarzam: dobrze. Nie masz przypadkiem czegoś do opo1 Znawca starożytnych języków północnych, (łac.) 2 "Badanie osobliwości i tajników przyrody, (łac.) wiedzenia? Nie widziałeś nic osobliwego? Nie dowiedziałeś się czego, o dziwnych istotach żyjących nad Hyalfjardarstrond albo o czymś podobnym? — Że też nic o tym nie wiedziałem... W Akranes nieraz, spotyka się morskie potwory, niekiedy bardzo groź-. ne, ale tam się nie widzi w tym nic ciekawego, chyba — i to nie zawsze — jeśli ludzie staczają z nimi walkę. Co do potworów, to podeszło i tu do drzwi istne straszydło na wróble, jakiś karzeł obrzydły w niewieściej postaci; przed niewieloma żywymi istotami czułem taki strach jak przed nią. Kiedy zapytałem o pana domu, nazwała mnie po niemiecku czarnym diabłem. Na te słowa Islandczyk Grinvicensis zaczął parskać, dygotać, pocierać prawą stopą lewą łydkę i na odwrót. Kiedy wreszcie odzyskał mowę, powiedział: — Pozwolę sobie zwrócić memu poczciwemu ziomkowi uwagę, jeśli chce on rozmawiać z moim panem i mistrzem. Otóż mój pan i mistrz to nie chłop, jak ludzie z Islandii — choć z całą pewnością jest on Island-czykiem •—• lecz pan szlachetny i dostojny, assessor in consistorio, pro/essor philosophiae et antiąuitatum Da- nicarum 1 i wielce uczony sekretarz archiwum najmi-łościwszego króla. A zatem również i jego oblubienica i nadobna ukochana pochodzi ze znakomitego rodu i trzeba się do niej zwracać w słowach przystojnych i należnych jej godności, bez kpin i szyderstw. Któż to jednak przysłał ciebie, prostego żołnierza, do mego mistrza? — To moja tajemnica. — Niech i tak będzie. A jaki masz dowód czy znak od swego dostojnego pana, który cię tu przysłał, byś rozmawiał z moim mistrzem? l Członek konsystorza, profesor filozofii i znawca pradawnych dziejów duńskich, (łac.) — Mam dowód i znak, który twój mistrz na pewno zrozumie. — Ejże, czy to nie nowy figiel wymyślony przez tego obwiesia, przez tego łajdaka Jona Marteinssona, aby wycyganić książki i pieniądze? — zapytał Islandczyk Grimdeensis. — A czy ja, mego mistrza famulus in antiąuitatibus 1, mógłbym rzucić okiem na ten znak? : Jon Hreggvidsson powiedział: — Tego znaku nie pokażę nikomu, tylko samemu Arnasowi Arnaeusowi. W Trekyllisvik zaszyłem go w moje łachmany, a jak zostałem żołnierzem, wsadziłem go do buta. Zbóje mieli mnie za ostatniego nędzarza i nikomu nawet do głowy nie przyszło, że mam jakąś rzecz cenną. To powiedz swemu panu. Za tę rzecz mogłem kilka razy wykupić swoje życie od niebezpieczeństwa, ale wolałem znosić głód i bicie w Holandii, narazić się w Niemczech na szubienicę i pozwolić, by w Gliickstadt jak durnia zapakowano mnie w ten kabat żołnierski. Teraz dopiero uczony Islandczyk zdecydował się wyjść, zamknął drzwi za sobą i oprowadził Jona Hregg-vidssona wokół domu. Tutaj rozciągał się ogród. Czarne, nagie gałęzie wysokich drzew pokrywał szron. Grinvicensis poprosił gościa, aby usiadł na oblodzonej ławce. Sam wyjrzał zza węgła, podejrzliwie popatrzył między pnie i krzaki i dopiero upewniwszy się, że w pobliżu nie ma wroga, powrócił i usiadł obok Jona. —: A więc, jak powiedziałem: dobrze —• zaczął znów tonem bakałarza, przejęty tylko myślą o swej ukochanej wiedzy. I mówił dalej, że niestety sam niewiele świata oglądał, odbył tylko — jeszcze jako żak — podróż z Grindavik do Skalholt, wtedy jednak w miarę możności starał się i w Krysuvik, i w Herdisarvik, Sługa i pomocnik w zbieraniu starożytności, (łac.) i w Selvogur zanotować i zbadać wszystko, co cudowne, niezrozumiałe, niewiarygodne. Natomiast dbał zawsze o to, by swą mądrość i erudycję powiększać dzięki doświadczonym ludziom zarówno wysokiego, jak i niskiego stanu. Opracowuje też wiele książek o tym wszystkim. Widząc, że Jon Hreggvidsson jest człowiekiem, który zna dobrze Niemcy, pragnie się od niego dowiedzieć, czy to prawda, że w puszczach tego kraju żyją jeszcze zwierzęta zwane centaurami, pół-ludzie i pół- konie. Jon Hreggvidsson powiedział, że nie spotkał takiego stworu, za to walczył w Niemczech z wisielcem. Tu mu przerwał uczony Islandczyk mówiąc, iż właśnie przez podobne sprawy miał już dosyć przykrości, bowiem przemądrzałe fircyki z Kopenhagi — przede wszystkim zaś Jon Marteinsson — ludzi mówiących o upiorach zwą zabobonnikami i piętnują ich mianem łgarzy. Zresztą ukazywanie się na tym świecie ludzi zmarłych nie należy do dziedziny historii naturalnej, a bodaj że trudno to jako szczególną niezwykłość traktować. Niech się tym martwią teologowie. On natomiast pracuje nad małą łacińską rozprawą o olbrzymach i chciałby spytać Jona Hreggvidssona, czy się z nimi zetknął. Czy słyszał coś, jakoby zostały wykopane kości olbrzymów w górach na halach i w stepie koło fiordu Borgar? Za granicą uważnie patrzą na dowody rzeczowe w książce zawarte. Jon Hreggvidsson powiedział, że nic o tym nie słyszał, i dodał, że takie wielkie kości są w środku miękkie i pewnie prędko by spróchniały. Natomiast on sam walczył w stepie Tyidaegra z żywą olbrzymką, i to w ubiegłym roku; opowiedział obszernie o swoim spotkaniu, nie pomijając i tego, że go wyzwała, by dowiódł swojej męskości. Tę wiadomość uznał uczony Islandczyk za niezwykle ciekawą i znaczenie żołnierza urosło w jego oczach. Oświadczył, że całą opowieść jak naj1. wierniej włączy do swojej książki De gigantibus Islan-diae 1. — Co to jeszcze chciałem rzec? Zapewne nie słyszałeś o owym dziecku, które dwa lata temu przyszło na świat w Aerlaekjarsel w okręgu Floi i miało usta na piersi, jeśli w ogóle takie coś można nazwać dzieckiem? Rzeczywiście, o tym Jon Hreggvidsson nic zupełnie nie wiedział. Natomiast mógł donieść o jagnięciu z ptasim dziobem, które przed trzema laty urodziło się w Belgsholt koło Myrar. Uczony Islandczyk i to zaliczył do cennych wiadomości i obiecał wspomnieć ją w swojej Physica Islandica2. Rzekł też, że Jon Hreggvidsson, choć pochodzi z ludu, jest człowiekiem dużej wiedzy, rozumnym i jak widać, dosyć rzetelnym. — Mimo wszystko nie sądzę — dodał — aby pan mój zechciał rozmawiać z kimś tak mało znacznym. Spróbuję jednak pośredniczyć, choć radzę, wybij sobie to z głowy. Ponieważ chłop upierał się przy swoim, uczony Islandczyk, zgięty pod ciężarem wielkiej odpowiedzialności, posapując wszedł znowu głównym wejściem do domu, aby przedłożyć prośbę gościa. Ledwie jednak znikł, Jon Hreggvidsson posłyszał tuż przy sobie ziewniecie. Odwróciwszy się zobaczył, że siedzi przy nim na ławce jakiś mężczyzna. Nieznajomy zjawił się zupełnie niespodziewanie, jakby spadł z Islandczyków dzielni mężowie i bohaterzy, sięgał obu rękami do kieszeni, wyciągał jedną po drugiej garść nowych, błyszczących srebrnych talarów, z brzękiem rzucał je po podłodze, zamawiał pieczeń i wołał dziewkę, a w końcu poszedł trzasnąwszy drzwiami i nabył mały skrawek ziemi w Selvogur. Tak było przez dwa dni, ale znaczenie Islandii w oczach Duńczyków jakoś nie rosło mimo wspaniałego szlacheckiego obejścia Magnusa z Brae-dratunga i jego pełnej sakiewki. Zresztą sakiewka wkrótce się opróżniła i zostały mu tylko gołe pięści, aby dowodzić,_jacy toż Islandczyków dzielni mężowie i bohaterzy. Wtedy Duńczycy od razu stracili chęć doV roz mów. Ani się obejrzał, już leżał jak długi w gnoju ulicznym na placu przed domem handlowym. Była noc. Kiedy trochę przyszedł do siebie, drzwi z grubych, mocnych desek były zamknięte. Daremnie próbował się włamać. Wołał na służącą, ona jednak udawała, że go nie zna. Zagroził podpaleniem domu. Ale czy to w Eyrarbafcki nie można było znaleźć ognia, czy szlachcic nie znał się na fachu podpalacza, dość, że dom ocalał. Magnus szalał od półriocy do rana, aż w jednym z okien stanął w bieliźnie zastępca kupca. - Wódki! — Gdzie pieniądze? Szlachcic posiadał już tylko niepewny kontrakt kupna małej zagrody w Selvogur. — Zastrzelę cię •— powiedział, nie miał jednak strzelby i zastępca kupca zamknąwszy okno znowu położył się spać. Nad ranem udało się Magnusowi obudzić posługacza ze składu. — Ale pieniądze do ręki! —• zapowiedział posługacz. — Stul pysk! Tak skończyła się rozmowa. Całą noc klął, ryczał i z wściekłości rzucał się na budynki, aż po trochu otrzeźwiał i odnalazł swoje konie. O dziewiątej rano przybył do Vatn do Jona Jonssona, zupełnie trzeźwy, choć przepity. Gospodarz z parobkami właśnie kosił łąkę przed zagrodą. Magnus podjechał do niego, ale chłop był w złym humorze i wyzwawszy go od nicponi kazał mu się natychmiast wynosić z jego nie skoszonej jeszcze trawy. — Masz wódkę? — zapytał szlachcic. — Mam — odpowiedział Jon z Vatn. — Ale co ci do tego? Magnus poprosił o sprzedanie mu wódki, oświadczył, że gotów jes;t zapłacić za nią każdą cenę, tylko w tej chwili nie ma przy sobie gotówki. — Choćby wszystkie jeziora tego kraju zamieniły się w jedno morze wódki będące moją własnością — rzekł Jon z Vatn — a wszystka ziemia zamieniła się w srebro z wybitym twoim imieniem, Magnusie Sigurdssonie z Braedratunga, wolałbym umrzeć niż wziąć choćby okruch twego srebra za łyk mojej wódki. Szlachcic powiedział, że jak dotąd na handlu z Jonem nie on się upasł, że niedawno za wódkę chłopa z Vatn zapłacił swoim dworem i całym majątkiem; bardzo możliwe, iż właśnie w tej chwili jego ukochaną małżonkę wypędzają z Braedratunga do domu rodziców. Wtedy wyszło na jaw, dlaczego chłop z Vatn z taką niechęcią odnosi się do szlachcica: przed dwoma dniami jego teść Yigfus Thorarinsson przyzwał go na althing, gdzie lógmadur Eydalin zmusił ich groźbami do zwrócenia Braedratunga za marne grosze, po czym aktem darowizny przekazał dwór swojej córce Snaefridur. Nic nie pomogło, że Magnus pokazywał kontrakt kupna kawałka ziemi w Selyogur. Chłop z Vatn nie chciał wdawać się w żadne handle z zięciem lógmadura, żeby nie narażać swego dobrego imienia. Szlachcic siadł na trawie i płakał. Jon z Vatn kosił dalej, a kiedy był już blisko niego, znów kazał mu się wynosić. Wtedy szlachcic zaczął błagać: —• Na Chrystusa, zetnij mi kosą ten łeb. Poruszyło się serce w przemytniku, ulitował się i zaprosił go do szopy, sam podał mu dzban z wódką i własnym nożem ukroił kawał rekiniego mięsa. Ledwie jednak szlachcic opróżnił dzban i przełknął mięso, przypomniał sobie, że jego ojciec był notarius, ławnik althingu, dzierżawca zagród klasztornych i piastował wiele innych godności, że przodkowie ojca i matki byli dostojnymi ludźmi, niektórzy nawet — szlachtą. Rzekł więc, iż nie może zwyczajem biednych chałupników jeść mięsa rekina ręką, i to w szopie, żąda, by zaprowadzono go do izby gościnnej, niech mu tam u stołu i łoża służy gospodyni lub jej córki, bo tak przystało wobec człowieka jego stanu. Chłop z Vatn powiedział, że całkiem niedawno widział go, jak siedział na trawie i błagał o ucięcie głowy. To doprowadziło do jeszcze większej różnicy zdań między gościem i gospodarzem i gość najwyraźniej zdradzał chęć obicia gospodarza za niedostatek grzeczności. Jon Jonsson nie był siłaczem i zupełnie nie rwał się do bitki, zawołał więc parobków i kazał spętać Magnusa. Parobcy wpakowali szlachcica do worka z juty, zawiązali go i zataszczyli na łąkę. Przez jakiś czas wrzeszczał i kopał w swoim worze, aż wreszcie usnął. Pod wieczór wytrząsnęli go z wora, wsadzili na konia l poszczuli za nim cztery złe psy. Późnym wieczorem szlachcic znowu znalazł sią w Eyrarbakki. Próbował dobijać się do kupca albo jego zastępcy, chciał ich namówić, by go przewieźli łódką do kapitana statku handlowego, ale Duńczycy mieli go dość. Nie zajął się nim nawet pomocnik ze składu. Magnusowi porządnie już chciało się jeść, ale w Eyrarbakki panował głód, jak w całej okolicy. Wreszcie pewna biedna wdowa dała mu w drewnianej misce trochę skyru, garść alg i łepek suszonego wątłu-sza, który mu sama obrała, ponieważ nagle przypomniał sobie, że jest zbyt dostojnym mężem, aby zniżać się do własnoręcznego obierania rybiego łba. Składy były wciąż jeszcze zamknięte i chłopi przybyli z odległych okolic musieli wełnę i inne przywiezione towary zwalać na stos przed placówką handlową, podczas gdy za zamkniętymi drzwiami siedział sobie kupiec przy pieczeni i winie. Kilku chłopów stało przed wrotami spichrza i przyglądało się pieczęci królewskiej; inni, zwłaszcza młodzi chłopcy i włóczędzy, którzy się tu zbiegli z różnych stron, wrzeszczeli i hałasowali; inni przysiedli gromadką i z płaczem naradzali się, czy nie ułożyć listu błagalnego; inni wreszcie, najliczniejsi, stali nad brzegiem morza, jeden przez drugiego mówili wiersze, ubiegając się o palmę pierwszeństwa, i próbowali sił podnosząc leżące wokół wielkie kamienie. Chłopi z odległego o trzynaście dni marszu Oraefi nie poddali się i nocą pojechali z jucznymi końmi przez step dalej na południe, mając nadzieję, że w Batsendar punkt handlowy będzie otwarty. W Eyrarbakki była zupełna posucha — ze składów ani kropla nie kapnęła. Kilku zamożnych kmieci uchowało trochę wódki i teraz dali łyknąć szlachcicowi. Ale skutek był taki, że jego pragnienie jeszcze wzrosło. Po północy plac opustoszał. Wszyscy się porozłazili szukać miejsca na spoczynek, choćby pod płotem razem z głodnymi psami. Magnus został sam, tylko z białym sierpem księżyca rzuconym nad morze — bez kropli wódki. Nagle bystrym krokiem nadchodzi Thordur Narfason, zwany też z duńska Turę Narvesen 1, twarz ma czarną jak smoła, zęby białe, oczy czerwone, nos krzywy i potężne pięści. Ściąga wyświeconą czapkę z wełny i o kilka kroków przed szlachcicem pada na kolana. W młodości Thordur Narfason służył u biskupa w Skalholt — wygnano go stamtąd za spódniczki — i do dziś pamiętał nieco łaciny. Zamordował był jedną ze swoich kochanek, niektórzy twierdzili nawet, że dwie, może jednak nie on sam był winowajcą; jedno' pewne: nie stracono go, tylko siedział kawał czasu w Bremerholm. Thordur 1 Z duńską formą islandzkich nazwisk spotka się czytelnik jeszcze nieraz, np. Hreggvidsson — Regyidsen; Słgurdsson — Sivertseu. Narfason — poeta i pisarz, po duńsku . mówiący tak biegle, że go Duńczycy mieli za swojaka — znał się na niejednym rzemiośle, więc też w punkcie handlowym używano go do najróżniejszych posług, za co mógł sypiać w zagrodzie dla świń. Co jesieni pomagał robić beczki i wśród Islandczyków nazywał siebie bednarzem, choć Duńczycy pokpiwali sobie z tego miana. Obecnie Turę Narvesen był jakby nocnym strażnikiem jego królewskiej mości i odbywał obchód, aby chwytać ludzi podejrzanych o chęć podpalenia budynków albo złamania królewskiej pieczęci. Tego niezwykle uprzejmego człowieka klęczącego przed nim na ziemi szlachcic uderzył nogą w pierś: niech wie, że jest najobrzydliwszym z uwodzicieli, islandzka dziewica nazwała go kiedyś swoim aniołem, a on ją zamordował. —• Dawaj wódkę, ty diable! — powiedział. — Jaśnie wielmożny panie, skądże wziąć wódkę w tych ciężkich czasach? •—• rzekł Naryesen swoim przenikliwym głosem. — Mam cię ubić na miejscu? •— Ach, wasza łaskawość, proszę bardzo. I tak świat jest bliski kresu. — Dam ci konia. — Czcigodny i rycerski pan chce mi dać konia! — Turę Naryesen powstał z klęczek i uściskał szlachcica. — Salutem!i Niech żyje dostojny pan! I chciał pójść swoją drogą. — Dostaniesz kawał ziemi w Selyogur! — Szlachcic ułapił porwany w strzępy kaftan Turę Narvesena i trzymał z całej siły. Kiedy Turę zobaczył, że nie zdoła czmychnąć, znów objął szlachcica i ucałował go. — Czyż nie mówiłem zawsze, że łagodność zwycięży 1 Cześć! (łac.) świat? Może się stać coś wielkiego, nie widzę więc innego wyjścia, tylko chodźmy szukać świniarka. Specjalny pastuch miał w swojej pieczy te stworzenia, które — jedyne na Islandii — tyły w czci i dobrobycie, zwłaszcza że rozkaz wysłannika królewskiego pod groźbą srogich kar zabronił dwunożnym stworzeniom zjadać mole i robaki. Czasem okazując chłopom szczególną łaskę pozwalano im popatrzeć zza płotu na te osobliwe zwierzęta; patrzącym aż się robiło niedobrze i wielu spluwało ze złością: zwierzęta miały skórę różową jak nagi człowiek, opasłość bogaczy i rozsądne oczy biedaków. Chlew — jak domy dostojników — zbudowany był z drzewa i nasmołowany. W jednym kącie sypiał Jes Lou, pastuch świń, który też posługiwał w składach, Turę Naryesena przyjaciel i towarzysz z Bremerholm. Chłopi odnosili się bardzo podejrzliwie do człowieka karmiącego takie zwierzęta w kraju, gdzie każdej wiosny umierały z głodu setki i tysiące dorosłych i dzieci. Turę Naryesen zapukał do chlewa w specjalny, znany przyjacielowi sposób i został wpuszczony, a Magnus Sigurdsson musiał czekać na dworze. Narada w chlewie trwała tak długo, aż szlachcic się zniecierpliwił. Drzwi były zamknięte, znowu więc zaczął szaleć, ryczeć, grozić mordem i ogniem. Wreszcie Turę Narvesen wyszedł. Bardzo przygnębiony, powiedział, że młodszy zastępca kupca Jes Lou okazał się nieustępliwy: na rozkaz króla wszystko jest tu zamknięte i opieczętowane, wódki nie można dostać nawet za pieniądze. Jes Lou pozdrawia i powiada, że lepiej niech się Islandczycy zwrócą do swego ziomka Arnaeusa i od niego dostaną upragnionej wódki. Szlachcic poprosił, by Turę oświadczył świniarkowi, iż otrzyma zagrodę w Selyogur, ale Turę odrzekł, że pa stuch świń nie chce zostać właścicielem zagrody. Szlachcic na to: — Niech pastuch świń tylko powie, czego by chciał! Turę Narvesen dał się w końcu namówić do nowych starań, przy czym szlachcic korzystając z okazji wdarł się z nim razem do chlewa, zdecydowany cel swój osiągnąć. Tuszą Jes Lou przypominał strzeżone zwierzęta i cuchnął jak one. Leżał na pryczy, na małym podwyższeniu, a tuż przy nim, za płotkiem z desek, leżały świnie: w jednej zagrodzie knur, w drugiej maciora z dwunastoma prosiętami, w trzeciej kilka podchowanych wieprzków. Czworonogi obudziły się i zaczęły chrząkać. Żaden z Islandczyków nie mógł znieść ich odoru, ale szlachcic nic nie czuł, obejmował i całował pastucha świń. Przez otwarte drzwi patrzyły morze i księżyc. Jes Lou powiedział, że nawet najprzebieglejszy złodziej nie zdoła się wedrzeć do piwnic; ten przeklęty pies islandzki Arnaeus opieczętował wszystkie drzwi pieczęcią na pewno fałszywą, a jedyne nie opieczętowane ukryte drzwi do piwnic zamknięte są na klucz, który chowa sam kupiec. Magnus Sigurdsson znowu ofiarowywał zagrody i majątki, ale daremnie, nikt już nie wierzył mu, że cokolwiek posiada, nikt nie wiedział na pewno, do kogo należy jego dwór i ziemia: czy do przemytników wódki z całego świata, czy do niego, czy do jego teścia, logma-dura Eydalina. Szlachcic pomyślał, że najrozsądniej byłoby sprzątnąć obu. Nagle Turę Narvesen rzucił Jesowi Lou porozumiewawcze spojrzenie i jego ostry głos nabrał służalczo przypochlebnego brzmienia: — Mój brat dowiedział się, że wasza wspaniałość posiada jeszcze jeden klejnot nie sprzedany ani zastawiony: to wasza umiłowana małżonka, pełna cnót i godna najwyższych pochwał. Szlachcic zakipiał gniewem i nie tracąc słów zaczął tłuc Turę Narvesena. Ten poniechał wszelkiej uprzejmości i odpowiedział ciosami. Rozpoczęła się bójka, a w walce Magnus Sigurdsson był bezwzględny i zawsze starał się okaleczyć przeciwnika. Teraz i Jes Lou zlazł ze swego barłogu, podciągnął spodnie i rzucił, się na Magnusa. Przewalali się dłuższy czas, zanim udało się obezwładnić szlachcica. Szalał jednak i nie można było zamienić z nim rozsądnego słowa, więc musieli go związać. Z trudem spętali mu ręce i nogi liną odciętą od cebra i rzucili go przez ogrodzenie między świnie. Z rykiem tarzał się w gnoju, ale nie mógł się oswobodzić. Pastuch świń dał Narvesenowi, mordercy, nóż rzeźnicki i prosił go, by uważał na tego łajdaka, bo on idzie coś załatwić. Turę Narvesen stał przy ogrodzeniu. Wyrwawszy sobie włos próbował na nim ostrza, starannie ostrzył nóż na dłoni i znów zmieniony w uosobienie uprzejmości, piał hymny pochwalne na cześć szlachcica i jego umiłowanej małżonki; chwalił jej cnoty, obyczajność bez plamy i ród dostojny, a Magnus tarzał się w błocie i ryczał. Przerażone świnie stłoczyły się w kącie. Wreszcie pasterz świń powrócił niosąc flaszę i ośmio-litrową baryłkę wódki, którą postawił obok swej pryczy przy ogrodzeniu. To jeden, to drugi z kompanów podnosili butelkę do ust. Szlachcicowi nie dali ani kropli. Kiedy rzetelnie się uraczyli, powiedział Turę do Magnusa Sigurdssona: — Nasz przyjaciel Jes Lou gotów jest sprzedać waszej dostojności tę baryłeczkę, ale wpierw trzeba sporządzić kontrakt. Teraz wódka jest droższa od złota, bo ten, kto nią handluje, naraża się na rózgi, a nawet i na więzienie w Bremerholm. Szlachcic przestał ryczeć i powiedział ochryple: — Dajcie mi choć łyk. Dajcie mi jeden łyk, a potem utnijcie mi głowę. — Och, choćby czasy były jeszcze cięższe, nie zgodzimy się na taki handel — rzekł Turę Narvesen. — Bez istotnej potrzeby nie będziemy odgrywać głupich fars z ucinaniem głowy szlachetnemu panu. Lepiej machnę na kawałku, papieru małą umowę i potwierdzimy ją naszymi podpisami. Jes Lou wyciągnął przybory do pisania, które przyniósł wraz z wódką i Turę Narvesen długo pisał, trzymając na kolanach deskę zamiast pulpitu. Tymczasem Jes Lou kucnąwszy przy nim gasił pragnienie. Wreszcie pismo było gotowe. Turę Narvesen powstał i zaczai odczytywać, a gruby pastuch świń stał za nim i chichotał. Na dowód, że pisarz służył kiedyś u biskupa, kontrakt zaczynał się: In nomine domini, amen, salutem et offi-cia 1, a potem rzecz toczyła się w słowach uroczystych, uprzejmych i pełnych bojaźni Bożej, jak cała mowa tego mordercy. Dokument głosił, że w takim to a takim roku po narodzeniu Pana w kraju islandzkim, w miejscowości Eyrarbakki, w chlewie punktu handlowego zebrali się trzej czcigodni mężowie, a mianowicie inon-sieur Magnus Siyertsen, rycerz, i pan na Braedratunga, oraz czcigodni i czcią otoczeni Dunowie, Jes Lou, kupiec, zastępujący kierownika punktu handlowego w Eyrarbakki, nadzorca specjalnego duńskiego bydła, oraz wykształcony w czasie dalekich podróży kunszt-mistrz i poeta Turę Narvesen, były subdiakon ze Skal-holt, a obecnie bednarz królewski i główny strażnik królewskiej kompanii handlowej; mężowie ci ułożyli razem i sporządzili poniższą umowę, zgodną z prawami, niedwuznaczną i opartą na dokumentach. Wezwawszy 1 Bezsensowne nagromadzenie słów łacińskich. łaski Ducha Świętego podali sobie ręce i złożyli przysięgą, że wszystkich postanowień i articulos r dotrzymają i że żadnemu człowiekowi z wyjątkiem Jego Królewskiej Mości oraz Rady Najwyższej nie wolno obalić tego kontraktu o następującej treści i brzmieniu: beczka wódki, która stoi na podłodze między stronami, przypadnie jako prawna i nienaruszalna własność wyżej wymienionemu szlachcicowi i rycerzowi Magnusowi Sivertsenowi, a za to' ówże sam ma niezwłocznie po podpisaniu swoim imieniem niniejszej umowy wypełnić wobec wyżej wymienionych Dunów następujące warunki — dobrowolnie i chętnie pożyczyć wymienionym już z imienia, zasłużonym i szanowanym Dunom, Jesowi Lou i Turę Narvesenowi, na trzy noce item2 trzy 'dni na pełnych małżeńskich prawach swoją, tzn. szlachcica Sivertsena, sławną z piękności, kunsztów i rodu, umiłowaną i zaślubioną, czcigodną i wszelkimi cnotami ozdobioną małżonkę i oblubienicę, panią i ma-dame Snaefridur, córkę B j orna Eydalina. Ma również dostojny monsieur Sivertsen razem z niniejszą umową ułożyć w tej sprawie zaświadczenie i list skierowany do tejże wyżej opisanej et caetera3... Kiedy czytający doszedł do1 tych słów, posłyszano głos szlachcica: — Niebo zstąpiło w jej oczy. A ja wiem, że związany leżę w błocie. ...list tej treści: jako wódka w beczce jest rzetelna i czysta, w miarę mocna a nie rozcieńczona wodą — tak małżonka szlachcica Magnusa Sivertsena ma oddawcom listu zgotować przyjęcie pod każdym względem dobre i chrześcijańskie, nie objawiać im niechęci czy niezadowolenia, ale okazywać należną uległość, wszelkie wzglę- 1 Punktów umowy, (łac.) 2 Tudzież, (łac.) 3 I tak dalej, (łac.) dy i pełną troski o nich życzliwość, a dalej żywić ich wszystkim, co jest w domu, zwłaszcza zaś baranimi żeberkami, cynadrami oraz świeżym masłem,, tak jakby jej pełna cnót dostojność była dla każdego z nich z osobna i obydwu razem legalną i najłaskawszą żoną... — Gwiazdy świecą wieńcem wokół jej czoła — mówił szlachcic. — Wiem, że jestem samą trędowatą, zawszoną Islandią. Obaj czcigodni Dunowie nie przejmowali się okrzykami szlachcica i Turę spokojnie czytał do końca, do słów, że umowa ta ma być utrzymana w tajemnicy, jak stosowne jest dla umów między ludźmi wysokiego stanu, zarówno po to, aby pospólstwo czy włóczędzy nie obrali sobie za cel szyderstw owych trzech układających się, jak i po to, aby ludzie, którym nic do tego, nie mogli ich niepokoić i szkodzić ich dobrej sławie — ten więc jedyny egzemplarz umowy ma pozostać pod opieką pisarza. Na dowód i dla całkowitego potwierdzenia wszystkiego, co tutaj spisano, podpisy nasze kładziemy... Spętany przestał płakać, ryczeć i rzucać się; cichy, nieruchomy leżał w mierzwie, a po drugiej stronie ogrodzenia, na wyciągniecie ręki, stała baryłka. Wreszcie pół uniósł się w swoich więzach i z wykrzywioną twarzą patrząc w górę, ku dachowi chlewu, mówił do Tego, co mieszka na wysokościach: — Boże, choćbym nawet w Wielki Piątek napluł Ci w twarz u kościelnych wrót, wiem, toś Ty. Potem znowu opadł w gnój i cicho powiedział: — Dajcie mi beczkę. Odrzekli, że dostanie ją, jeśli położy swoje nazwisko pod kontraktem. — Niech tak będzie. Wtedy go rozwiązali. Podpisał się z gwałtownym rozmachem, aż atrament prysnął spod pióra. Drugi podpi sał się Turę Narvesen pismem tak wytwornym, jakby to nie spod jego potężnych łap wychodziły litery. Pastuch świń Jes Lou tylko postawił krzyżyk, ponieważ —• jak większość Duńczyków — nie umiał pisać ani czytać, po czym Turę Narvesen napisał pod krzyżykiem jego nazwisko i wreszcie dali beczułkę Magnusowi, który natychmiast podniósł ją do ust. Kiedy dobrze sobie łyknął, obejrzał się: kompani znikli. Nawet się nie cieszył, jak wszyscy prawie, co osiągną cel swych najgorętszych pragnień. W głowie mu się mąciło. Z baryłką pod pachą wytoczył się z chlewa na brzeg morza. Pachniało wodorostami. Świecił biały księżyc. Zawołał, ale towarzyszy nigdzie nie było widać. Próbował biec, ale nie wiedział dokąd. Nogi się pod nim uginały, ziemia się kołysała. Jak długi zwalił się na twarz, nawet nie czując, że pada. Teraz znowu ziemia nim huśtała. Usiłował iść wolno. Ziemia wydymała się i opadała. W końcu usiadł przy którymś domu, oparty plecami o ścianę, i czekał, aż się ziemia uspokoi. Siedział tak ze zwieszoną głową i mamrocząc wyliczał wodzów, wojowników, syslumadurów, poetów, rycerzy krzyżowych i prawodawców, którzy — jak łatwo dowieść — byli jego przodkami. Nie można z nim było porównać żadnego człowieka ani tym bardziej żadnego zwierzęcia. Mówił, że jest najnieszczęśliwszą z ziem-skich istot i największym mężem na całej Islandii. W końcu zaczął śpiewać posępne pieśni pasyjne i pogrzebowe, których w dzieciństwie nauczyła go matka. Teraz zwróćmy się w inną stronę, do obu szczęśliwców, którzy kupili od męża jego umiłowaną małżonkę — zniknęli z kontraktem w ręku. Noc była bardzo cicha. Tysiące małych chatek z torfu skuliło się, jakby chciały się ukryć, choć nie przed powietrzem. To tu, to tam zaszczekał pies. Pastuch świń miał ukrytą pod kaftanem butelkę wódki — musieli się często pokrzepiać, 14 pzwon Islandii bo czekało ich niełatwe zadanie: postanowili, że przez tę noc dojadą z kontraktem do Braedratunga. Duńczyk powiedział, że rano kobiety są najgorętsze. Obaj byli w tym cudownym nastroju, kiedy wykonanie wydaje się równie łatwe jak decyzja. Brakowało im tylko koni, na szczęście było ich jeszcze dosyć na okolicznych pastwiskach, natychmiast więc zaczęli szukać sobie wierzchowców. Nad brzegiem strumienia pasły się stada dzikich koni, a obok nich szkapy ze spętanymi przednimi nogami, które tu przywiozły towary z dalekich okolic. Zwierzętom nie podobali się mężczyźni, zwłaszcza Duńczyk, nie dawały się schwytać, uciekały. Wreszcie udało się Narvesenowi złapać dwa konie. Coś w rodzaju uzdy zrobił z kawałka sznurka do wędki, siodeł jednak nie było i musieli jechać na oklep. Island-czyk oczywiście, jak wiele innych rzeczy, znał i sztukę konnej jazdy, ale Duńczyk nigdy w życiu nie siedział na koniu, ani na siodle, ani bez siodła. Opasły, niemłody, a przy tym pijany, strasznie się trudził, by wleźć na koński grzbiet, aż w końcu jakiś niewielki pagórek przyszedł mu z pomocą. Zakręciło mu się teraz w głowie, ale zarazem zupełnie prawie wytrzeźwiał. Wydało mu się, że jego życiu zagraża każdy ruch wierzchowca, że koń to pada na bok, to staje dęba, to znów chce go zrzucić w dzikim galopie. Pochylony, objął konia za szyję, błagał i zaklinał, aby jechać wolniej. Turę Nar-vesen mówił na to, że czeka ich długa jazda, muszą więc się spieszyć i nawet przepłynąć kilka szerokich rzek, byle drogę skrócić, jeśli chcą zdążyć do Braedratunga wczesnym rankiem, kiedy najmilsza małżonka ich obu, gorąca, spoczywa jeszcze w łożu. - Spadam — powiedział Duńczyk. —- Kochany przyjacielu, zapewne wolisz pozostać tu, a jutro podążysz za mną pieszo. — To do ciebie podobne! Chcesz mnie nabrać, cho ciąż to ja postarałem się o wódkę. Wiesz dobrze, że mam słabe nogi i nie umiem chodzić po Islandii. -— Ach, bracie najdroższy, przecież ja powiedziałem tylko, że jeślibyś chciał, mógłbym pojechać naprzód, przywieźć od ciebie pozdrowienia i uprzedzić, że przy- będziesz około południa. — Jakże odnajdę drogę, jeśli pojedziesz naprzód? Na pewno nigdy w życiu nie dotarłbym do Braedratunga. Nawet nie wiem, w którą stronę trzeba jechać. Może zabłądzę, spadnę z konia i skręcę kark, a ty przybę-dziesz przede mną, weźmiesz kobietę i oszukasz przyjaciela. A przecież to ja ukradłem wódkę. — Nie możesz jednak zapominać, drogi bracie i przyjacielu, że to ja napisałem kontrakt. We własnym kraju Duńczycy są wielkimi ludźmi, ale tu wszystko zależy od tego, czy umieją pisać, chodzić i jeździć konno, czy nie. Tu, na Islandii, na nikogo się nie czeka. Kto przychodzi pierwszy, bierze kobietę. Jes Lou naprawdę ledwie się już trzymał na koniu i w Turę Narvesenie zbudziło się pewne współczucie dla niego. Na dodatek koń Duńczyka lubił nagle stawać jak wryty. Turę postanowił jechać tuż za nim. Ale wtedy okazało się, że wierzchowiec Duńczyka jest klaczą, i to dbałą o swoją cnotę, kiedy więc koń Turego zanadto się do niej zbliżał, zaczynała rżeć i wierzgać. Nagle wierzgnęła bardzo gwałtownie i Duńczyk wyleciał pięknym łukiem: głową naprzód, piętami w niebo. — Okazało się, coście wy, Duńczycy, warci. •— Turę Narvesen zsiadł z konia i wymierzył towarzyszowi kopniaka. - Ty łajdaku, kopiesz mnie, kiedy leżę ranny i nieprzytomny! Turę Naryesen przewrócił go na wznak, obmacał i stwierdził, że nie odniósł żadnej rany, tylko cały zmoczony jest wódką z rozbitej flaszki. 14* — Stłukłeś butelkę, nic mi więc po tobie. Nasza przyjaźń się skończyła. Opuszczam cię. Teraz niech się każdy sam o siebie troszczy. Kto pierwszy przychodzi, bierze kobietę. Pastuch świń przytrzymał Turę Narvesena za nogę: •— Jestem uczciwym sługą mego kupca, mojej kompanii i mego króla, a jednak ukradłem wódkę, więc ta kobieta mnie się należy. •— Nie dopisze wam szczęście, Duńczycy! — powiedział Turę Narvesen kopiąc swego1 przyjaciela. — Czyżbyście naprawdę wierzyli, że przyjdzie dzień, kiedy waszą będzie Snaefridur, słońce Islandii? Skończyła się cierpliwość Duńczyka i podstawił nogę swemu przyjacielowi, który teraz stał się rywalem. Zaczęła się bójka. W razie potrzeby ten gruby, uczciwy Duńczyk znajdował dosyć sił do walki i znał najróżniejsze chwyty. Islandczyk chciał się bić na stojąco, ale Duńczyk wolał obalić go na ziemię, żeby przy mocowaniu lepiej wykorzystać swój ciężar. Poszarpali na sobie ubranie w strzępy, aż zostali prawie nadzy, drapali się i grzmocili, aż krew poszła z nosa i ust. Długo się tak tłukli, bo żaden nie był przedtem dość przezorny, by wziąć ze sobą broń. W końcu Turę Narvesenowi udało się zadać cios tak celny, że jego przyjaciel stracił przytomność: głowa pastucha świń bezsilnie opadła, język wysunął się z pokrwawionych ust, oczy się zamknęły. Narvesen zmęczony siadł opodal. Wódki nie było. Kontrakt leżał na ziemi, więc go podniósł. Wściekłość powoli mijała i coraz większy ból czuł w całym ciele. Nogę miał wykręconą i kulał trochę. Wśród bagien Floi było cicho, bo czas wylęgu prawie już minął, słychać było tylko szum wód. Słońce już wschodziło. Dostrzegł w pobliżu swego konia, dowlókł się do niego, dosiadł go i ruszył w drogę. Koń był bardzo leniwy i szedł tylko wtedy, kiedy jeździec z całych sił bębnił mu po brzu chu piętami. W końcu jednak i to nie pomagało — po prostu stanął i nie chciał ruszyć z miejsca. Turę zsiadł, wymierzył mu jeszcze jednego kopniaka, ułożył się na małym pagórku i patrzył w niebo. Słońce świeciło, ale księżyc jeszcze nie zniknął. Z mocno zapiętego pasa wyciągnął kontrakt oraz list, przeczytał je uważnie i nie znalazł w nich żadnego poważniejszego błędu. — Bogu chwała i dzięk, żem jest mąż uczony i poeta. Jedno oko1 bolało trochę przy czytaniu, zauważył, że nie może go szeroko otworzyć: puchło i puchło. Spróbował się podnieść, ale zakręciło mu się w głowie. Jeszcze nie wszystko osiągnął, choć pobił Duńczyka do utraty przytomności, jeszcze czekała go długa droga do kobiety w Braedratunga. Zamarzyła mu się wódka, ale nie miał siły wstać. — Z pewnością najlepiej uciąć sobie drzemkę — powiedział i z kontraktem w ręce ułożywszy się na ścieżce zasnął. Następnego dnia po tych zdarzeniach, około trzeciej po południu przez łąkę idzie ku dworowi Braedratunga Snaefridur, córka B j orna Eydalina, z drugą kobietą. Na przewieszonym przez ramię pasku niesie cebrzyk, a w nim kwiaty i zioła, które zbiera co dzień. Jak jej prababki, znała się na pożytecznych roślinach, umiała warzyć z nich farby i silne leki, niektórych zaś szukała dla miłego zapachu. Okrywa ją stary błękitny płaszcz. Idzie z odkrytą głową, nagą szyją, rozwianymi włosami, cała wyzłocona słońcem — aż bije od niej na trawę jakiś jasny blask. Nagle dojrzała z daleka, że przed domem stoi uwiązany do kamienia czarny, ciężki koń, a po podwórzu tam i z powrotem przechadza się niski, chudy, czarno odzia ny mężczyzna. Pochylony, opuścił splecione dłonie. Był to pastor katedralny ze Skalholt. Kiedy zauważył panią domu, zdjął swój wysoki kapelusz i trzymając go w ręku poszedł naprzeciw niej przez trawę. — Cóż za nieoczekiwany zaszczyt — rzekła kłaniając się z uśmiechem. Podała rnu rękę wyzłoconą słońcem, i trochę zabrudzoną ziemią, a mocny, ciepły zapach macierzanki, mięty, ziemi i wosku tchnął od niej. Witając się podziękował Bogu, że ją w zdrowiu zastaje, ale starał się na nią nie patrzeć. Znów nasadził kapelusz na odświętną perukę i spuścił wzrok na swoje splecione ręce, sinawe, obrzmiałe i przywiędłe. — Dzień był tak słoneczny, ze wprost nie mogłem nie przejechać się na swoim karym — powiedział, jakby chciał usprawiedliwić swoje przybycie. — Tak, to już pełnia lata, miesiąc, kiedy chrabąszcz rozpoczyna loty. Zawsze wtedy marzę, żeby powędrować w góry, jak wyjęci spod prawa. — W tym biednym kraju, gdzie wszystko umiera, te dni mają w sobie coś z wieczności. Są apex perfectio-nis 1. •— Jakże się cieszę, że spotykam was, panie, w niebiosach — na tym trawniku. Witaj, monsieur! Niechże ci się jak najdoskonalej wiedzie. — O nie, nie chcę wieść tak kacerskiej mowy. Proszę nie sądzić, madame, iż się skłaniam ku pogaństwu, kiedy chwalę stworzenie przed Stwórcą. Chodziło mi o to, że 'dni te są pełne najwyższej doskonałości, ponieważ modlitwa sama staje się dziękczynieniem: chcemy się modlić, a niepostrzeżenie zaczynamy dziękować. — Pewna jestem, drogi pastorze Sigurdur, iż kiedy mnie znowu odwiedzisz, powiesz mi, żeś spotkał uroczą dziewczynę i że wieczny żywot jest summum bonum 2. 1 Szczyt doskonałości, (łac.) 2 Najwyższe dobro, (łac.) Ach, prawda, coś słyszałam, że pastor katedralny znalazł wśród ruin jakiś straszliwy krucyfiks i w tajemnicy modli się do niego. — Credo in unum Deum, madame. •— Proszę, aby nie sądzić, drogi pastorze Sigurdur, że posądzam was o herezję, choćbyście nawet posiadali jakiś obraz. — Istotny jest stosunek człowieka do obrazu, nie sam obraz.. Najważniejsze wierzyć w prawdę i żyć dla prawdy, choćby się kryła w niedoskonałym obrazie. — Tak, kiedy niedawno sporządzałam przykrycie na ołtarz, prawy róg Abrahamowego barana padł ofiarą, ponieważ w tym miejscu musiałam wyhaftować monogram i rok. Czyż z tego powodu mogłoby komuś przyjść do głowy, że baran złamał róg w zaroślach? Każdy wie, że zesłany przez Boga baran miał dwa wspaniałe rogi. — Jeśli już mówimy o obrazach, chciałbym wyjaśnić moje o tym mniemanie. Istnieje obraz ponad obrazy — życie człowieka. Inne obrazy są dobre, jeśli pokazują nam nasze niedoskonałości i uczą, jak powinniśmy żyć. Dlatego, kiedy wykopano ten stary, z katolickich czasów pochodzący obraz Chrystusa, nie pozwoliłem go zniszczyć. — Jesteś człowiekiem pełnym mądrości, pastorze Sigurdur. A jednak nie wiem, czy chciałabym na moich zasłonach haftować wszystkie piękne obrazy, o których mówiliście. — Wszak to pewne i wyczytać to można u wszystkich doctores, że prawda dobrego życia jest najpiękniejszym z obrazów. — Czy wolno mi prosić nowego doctorem angelicum l z Floi, by wszedł pod mój skromny dach i skosztował niewinnego napoju, który sama przyrządzałam? l Doktor anielski, (łac.) — Bóg zapłać — odrzekł gość. — Szczęśliwy jest mężczyzna, którego pani wybiera na przedmiot swoich drwin. Ale jak chrabąszcz jedenaście miesięcy czołga się w ziemi, a przez dwunasty lata w słońcu, tak i dla zwykłego zjadacza chleba zaświta jego czas. Czy nie wolno by mi było raczej pospacerować chwilę wraz z madame po łące i pomówić z nią o sprawie, która wielce zaprząta moje myśli? Szli obok siebie, on trochę niższy od niej. Nie podnosząc oczu stąpał ostrożnie, z namysłem, ociągając się przy każdym kroku, jakby obliczał, jak ten krok wpłynie na ziemię i na niego samego. — Mówiliśmy właśnie o obrazach — znowu splótł ręce i ciągnął tonem kaznodziei — o obrazach prawdziwych i nieprawdziwych, o takich obrazach, które kształtujemy, jak należy, i o takich, które kształtujemy, jak nie należy, choć sam Bóg dał tworzywo. Wiem, że was dziwi, pani, iż mogę do niej przychodzić z takim nudziarstwem. Ale ja jestem waszym duszpasterzem. Czuje, że sam Bóg chce, bym mówił. I błagam Go, aby mnie oświecił. Czuję, że On chce, bym powiedział te słowa: Snaefridur, Ojciec Niebieski dał ci więcej, niż chcesz przyjąć. — Czy to wyrzut? — To nie ja czynię wyrzuty. — Któż więc? Może wyrządziłam komuś krzywdę? — Wyrządziłaś, pani, krzywdę samej sobie. Bóg to mówi, cały kraj to wie, a najlepiej wy. Życie twoje przez te lata nie jest godne takiej ozdoby niewieściego rodu. Nareszcie spojrzał na nią jednym krótkim spojrzeniem i usta mu zadrżały. Jego czarne oczy znów się przelękły złotego blasku jej twarzy. Uśmiechnęła się z roztargnieniem i powiedziała tak obojętnie i głucho, jakby zwrócił jej uwagę na pyłek leżący na ramieniu: — O, czyżby oblubieniec Chrystusa zaczął się interesować czymś tak nędznym jak moje życie? — Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek przypadnie atni odwiedzić damę tak znakomitą jak madame, wyższą nad wszelkie podejrzenia, niezdolną do czegokolwiek, co in civilibus czy ecćlesiasticis 1 zowie się występkiem, i mówić z nią tak poważnie o jej życiu. — Przestraszasz mnie, drogi pastorze Sigurdur — powiedziała. — Mam nadzieję, że zanim monsieur wybrał się do mnie, nie rozczytywał się we wróżbach Mer-lina ani w wizjach Duggala. Wiele bym za to dała, aby w pełni pana pojąć. — Byłbym szczęśliwy, gdybym znał drogę do waszego serca. Ale odnaleźć ją w tym labiryncie, to nad moc biednego duchownego, zwłaszcza jeśli ty, pani, nie chcesz rozumieć sensu moich słów. Choćby jednak serce twoje otoczone było murem, w którym lichy versi-ficator nie może znaleźć furtki, włożono na mnie ten obowiązek i muszę mówić. — Proszę, mów, drogi pastorze Sigurdur. — Musi pani wiedzieć, madame, że w pełni zdaję sobie sprawę z tego, do kogo zwracam moje słowa: jesteś, pani, kobietą tak znakomitą, że dawno już nie było podobnej na Północy, mądrą i wykształconą, jak owe niewiasty, które niegdyś na Islandii nazywano mądrymi; od dzieciństwa znałaś, pani, gramatykę, a w pracach ręcznych osiągnęłaś taką biegłość, że twe tkaniny słyną po zagranicznych katedrach. A przy tym błogosławieństwo Bożej Matki sprawiło, że z twej postaci bije urok życia. Twoje istnienie, jak istnienie naszych drobnych kwiatów, to obietnica, że Jezus Chrystus mimo sprawiedliwego gniewu Ojca, nadal chce użyczać swej opieki nieszczęsnej Islandii. W ciężkich czasach na tych mieszW prawie państwowym czy kościelnym, (łac). kańcach naszej ojczyzny, którzy żyją pełnią człowieczeństwa, wielka ciąży odpowiedzialność. Kobiecie takiej, jaką właśnie opisałem, sam Bóg zabrania marnować życia w związku z człowiekiem, który uwłacza jej czci. Może was zadziwia, że z ust pastora padają słowa przeciwko temu, co Bóg połączył. Czuwałem jednak i modliłem się. Wzywałem Ducha Świętego. I przekonany jestem, że ten wypadek należy rozważyć in casu 1. Przekonany jestem, że sam papież, choć głosi, iż małżeństwo jest nierozerwalnym sakramentem, rozwiązałby ten związek jako bardziej gorszący od nierządu. — Och, byłabym niemal zapomniała, pastorze Sigur-dur: jesteś przecież moim zalotnlkiem. Uważacie, panie, że powinnam rozwieść się z Magnusem i poślubić pastora katedry. Ale proszę posłuchać, mój drogi: gdybym to. uczyniła, przestałby pan być moim zalotnikiem, a zalotnicy to przecież — prócz narzeczonych •— najszczęśliwsi ludzie. I co by na to powiedział ten Chrystus wygrzebany ze śmieci... — Zawsze wiedziałem, pani, że poetycka mowa twych pradziadów i prababek wiedzie się z. pogaństwa. Cóż przeciwstawię temu, ja, łagodnego serca duchowny, któremu nie wolno wiele myśleć, a jeszcze mniej mówić. Od dawna aż zbyt dobrze wiedziałem, mimo żartów, o których teraz zapominam, że myśli i marzenia córy sędziego althingu nie ku mnie biegły. Najlepiej to można było poznać po wyborze, jakiego dokonała, kiedy zawiódł człowiek z wielkiego świata, ten, którego kochała. Gdyby nawet ta kobieta stała się wolna, ileż mniej nadziei może mieć mizerny, stary już duchowny, teraz gdy znowu jest w kraju ów mąż, z którym mizerny duchowny nie mógł współzawodniczyć, nawet kiedy był młodszy. 1 Odrębnie, stosownie do okoliczności, (łac.) Zniecierpliwiona trochę, odrzekła: — Ach, po cóż wspominać marzenia niemądrej dziewczynki, które snuła kiedyś, dawno, jeszcze w domu rodzicielskim —dorósłszy ma dla nich łagodny, pobłażliwy uśmiech. — Czy żart to, czy coś poważnego, to może tylko wasze sumienie rozstrzygnąć, madame. A jednak dobrze pamiętam, że od dorosłej kobiety słyszałem, iż kocha go na jawie i we śnie, na życie i śmierć. I nie dziwiłbym się, gdyby te same nici, co się wplotły w tkaninę twego życia, znów związały znajomość z nim. Czyż nie ów człowiek z wielkiego świata, pół-cudzoziemiec, skierował twoją słabą stopę na tę śliską skalną ścieżkę wiodącą ku stromej przepaści, nad którą teraz stoisz, pani? Był przyjacielem książąt i hrabiów zza wielkiego morza, chodził w butach angielskich, co tydzień zmieniał hiszpańskie kołnierze, na palcach mógł wyliczyć błędne nauki wszystkich heretyków, znał wiedzę pogan i współczesną włoską literaturę — jak wszyscy prześmiewcy Bożych spraw. Pan Bóg nieraz zaślepia ludzi przez osobliwe omamienie wzroku. Przyzwala, by kusiciel chodził po ziemi w świetlanej szacie. Jak to zawsze dzieje się in fabulis *, utraciłaś, pani, rozum idąc za swoją zaślepioną wolą. I oto zbudziłaś się u boku złego ducha — bo przed Bożym obliczem złemu duchowi są podobni wszyscy ludzie oddani światu. Zapewne, nie posiadał on hrabstwa za wodą, którą była tylko rzeka Tungu, miał jedną jedyną kryzę, i to brudną, ale nie gorzej od tamtego umiał kpić z rzeczy świętych, jak mu podszepnął spiritus mali - — w oczach Bożych wódka jest takim samym szataństwem jak czytanie włoskich ksiąg i pogańskich dialektyk. J W bajkach, (łac.) 2 Zły duch. (łac.) 21S — Z początku sądziłam — powiedziała Snaefridur — że wasza dostojność przybył, aby posiać niezgodę między Magnusem i mną, teraz jednak dowiaduję się, że kogoś zupełnie innego miał na myśli. A niegdyś powiedzieliście o owym człowieku, że nie można mi życzyć nikogo odeń lepszego. Zaiste nie życzył mi wasza dostojność wówczas nic dobrego, jeśli — jak mówicie — był to kusiciel w ludzkiej postaci. — Minąwszy trzeci dziesiątek lat, a przecież wciąż jeszcze słaby młodzieniec, stałem nad zwłokami owej dobrej, łaskawej niewiasty, która była mi siostrą, matką i umiłowaną, gwiazdą przewodnią i duchem opiekuńczym. Była o dwadzieścia pięć lat starsza ode mnie. Znalazłem się na rozdrożu. Wypełniała mnie radosna wola życia, z zachwytem patrzyłem na iskry sypiące się spod kopyt koni, kiedy jechano przez kraj z ważnymi rozkazami, i wspaniałość tego świata zdawała mi się tak wielka, że mnie, grzesznemu Adamowi, znikał sprzed oczu Chrystus.. I stałem się zalotnikiem córki lógmadu-ra, i mówiła o mnie, że jestem drugi po1 tamtym. Odjechał pan światowy, on, jedyny wśród ludzi, któremu zazdrościłem, on, do którego należała pierwsza twoja miłość. Wiedziałem, że nigdy go nie dostaniesz, wiedziałem, że on nie wróci. — A teraz, kiedy wasza dostojność wie, że on jest znowu tutaj, uważa, iż przyszedł czas powiedzieć o nim swoje zdanie. Pastor odpowiedział: — Madame, mówisz już nie z zakochanym zalotnikiem, ale z pustelnikiem doświadczonym przez życie, który — jak się wyraziłaś — wygrzebał ze śmieci swego Chrystusa i który już nie blednie przed panami świata. Ale choć ja jestem starym pustelnikiem, ty jesteś młodą kobietą i czeka cię długie życie, pełne obowiązków wobec ojczyzny i chrześcijaństwa, J do mnie należy zatroszczyć się o umiłowaną duszę twoją i jej losy — ku Bożej czci. — A jeśli wolno spytać, jakże to monsieur chce układać moje losy — ku Bożej czci? — Jestem najpewniejszy, że wasza siostra, małżonka biskupa, ucieszyłaby się, gdybyś zechciała, pani, na jakiś rok zatrzymać się u niej w Skalholt, a tymczasem przeprowadzono by rozwód między wami a Magnusem i mogłabyś, pani, zastanowić się nad swoją sytuacją. — A potem? — Już mówiłem, jesteś młodą kobieta... — Rozumiem — rzekła. — A po upływie roku jakie-goż to głupiego kmiotka albo zarozumiałego pastora ma .monsieur dla mnie w pogotowiu — ku Bożej czci? Oczywiście nie licząc was, drogi pastorze Sigurdur. •— Będzie madame mogła wybierać wśród właścicieli wielkich dóbr ziemskich i ludzi wysokiego stanu i urzędu. — Wiem, kogo bym wybrała. Wzięłabym za męża starego Yigfusa Thorarinssona, gdyby zechciał się ze mną ożenić. Jest właścicielem wielkich dóbr ziemskich, a posiada też i srebro w worach. Do tego jest jednym z nielicznych mężczyzn na Islandii, którzy wiedzą, jak należy rozmawiać ze znakomitymi damami. — Madame, możliwe, że w ciągu roku mógłby podążyć do Skalholt ktoś o jeszcze większym znaczeniu. — Teraz już nic nie rozumiem. Mam nadzieję, że pastor katedralny nie przeznaczył mojej umiłowanej duszy samemu diabłu... ku Bożej czci. — Mądra kobieta, dbała o swą cnotę, a zarazem o cześć i dobre imię swoich najbliższych, które uczyniły jej ojca pierwszym mężem w kraju, ma znaczenie i moc, które sięgają dalej niż listy królewskie. Może Bóg postanowił, aby madame jak Judyta pokonała wrogów swego ojca wdziękiem i .powabem?........ ------,.... . ... m — To żadna sztuka być szczodrym z tego, co do nas nie należy, drogi pastorze Sigurdur, i proszę mi wybaczyć, iż powiem, że słowa te przypominają mi trochę zabawę dziecięcą zaczynającą się tak: Mój statek przyjechał... Nie chcę rozumieć waszych ciemnych napomknień O' dobrym imieniu mego ojca, a tym bardziej tego, jak raczycie rozporządzać wysłannikiem królewskim. Ale kiedy wy i małżonka biskupa Jorunn traktujecie mnie jako ni to włóczęgę, ni to nierządnicę, muszę przypomnieć, że jestem panią na Braedratunga i kocham mego męża nie mniej, niż Jorunn kocha swego męża, biskupa, dlatego żadna z nas nie potrzebuje gościny u drugiej. I myślę, że moja siostra Jorunn wiedziała 0 tym, nim was tu wysłała. Pastor katedralny rozplótł palce, widać było, jak drżały. Odkaszlnął, aby nadać głosowi głębsze brzmienie. — Chociaż znam, cię od dzieciństwa, Snaefridur, późno się uczy biedny poeta wstępować na wąską ścieżkę słów wiodących do twego serca —• zakończmy więc lepiej tę rozmowę. A że słowa są niemocne, pozostaje mi jedyne wyjście: pokazać dowody, które wolałem był zachować przed tobą w tajemnicy. Wsunął rękę pod surdut i wyciągnął pomięte, zabrudzone pismo, rozłożywszy je drżącymi dłońmi wręczył Snaefridur; był to kontrakt sporządzony ubiegłej nocy w chlewie w Eyrarbakki, w którym jej mąż Magnus Sigurdsson za beczułkę wódki sprzedawał ją duńskiemu pasterzowi świń i islandzkiemu mordercy na trzy dni 1 trzy noce. Wzięła umowę i zaczęła czytać. Pastor bacznie śledził wyraz jej twarzy — ale żaden muskuł nie drgnął. Nic nie powiedziała i tylko uśmiech zgasł, a na obliczu pojawił się wyraz bezbrzeżnej pustki — od dzieciństwa była to jedyna jej obrona. Kiedy dwa razy uważnie przeczytała dokument, roześmiała się. — Śmiejesz się, pani? —• Tak — rzekła, czytała na nowo i śmiała się. — Może jestem tak niemądry, że zasługuję tylko na szyderstwo i śmiech zamiast uczciwej, rzetelnej odpowiedzi. To tylko wiem, że dumna kobieta, choćby udawała, nie śmieje się z tak niesłychanej obelgi, jaką jest ten dokument. — Jednego nie pojmuję •— powiedziała. — Jak mon-sieur stał się uczestnikiem tego handlu, drogi pastorze Sigurdur? Albo raczej, gdzie jest kontrakt, który z kolei monsieur zawarł z pastuchem świń i mordercą? — Wiesz, pani, że nie podrobiłem tego pisma — powiedział. — Nawet przez chwilę tak nie myślałam. Dlatego powinien wasza dostojność wykazać, że je odkupił. W przeciwnym razie musi niewolnica czekać, aż zgłosi się jej prawowity pan. vi Kilka dni później powrócił Magnus do Braedratunga i któregoś ranka siedział przed jej drzwiami, przemoczony — padało właśnie •—- obdarty, zakrwawiony, brudny i cuchnący, z twarzą zarośniętą, rozczochrany, wychudły, siny z zimna. Nie podniósł oczu, nie ruszył się, kiedy przechodziła obok, siedział skulony, jak wstydliwy żebrak, co się zakradł nocą do cudzego domu. Zaprowadziła go do swej izby i pielęgnowała. Płakał przez trzy dni, jak zwykle. Potem podniósł się z łóżka. Z początku nie uciekał; około południa szedł na łąkę i kosił, zwykle sam, jak najdalej od ludzi; nie rozmawiał z nikim, nigdy też nie jadł na dworze, lecz wracał do domu, gdy było już za ciemno, aby pracować, i zanim położył się spać, spożywał wieczerzę w swej izbie. Często szedł do kuźni i doprowadzał do porządku narzędzia, ostrzył kosy, kuł na kowadle, sporządzał grabie; tylko odzywał się rzadko, a najchętniej milczał. Sianokosy minęły, wciąż jednak nie wyglądało na to, aby miał ochotę wywędrować, nadal był w domu użyteczny, całymi dniami nie opuszczał warsztatu, kazał sobie przynosić wszelki uszkodzony domowy sprzęt: drewniane misy, koryta, beczki, wiadra, kołowrotki, skrzynie z łat, albo brał się do poprawiania budynków. Znów wróciła mu jasna, delikatna cera, golił się, ubierał w suknie uprasowane i oczyszczone z plam przez żonę. Z hal wróciły kierdele owiec, minęły jesienne deszcze i nastała j.asna pogoda. Nocą chwytał lekki przymrozek, tak że kałuże u brzegów ścinały się lodem, a na trawie leżał szron. Gudridur z Dalir weszła na górę do Śnaefridur i powiedziała, że jakiś stary człowiek stoi na dworze i mówi, że chce rozmawiać z panią domu; pochodzi z zachodniego' kraju, z gminy kościelnej Thverar. — Ach, droga Gudridur, nie chcę słyszeć o żadnych włóczęgach. Jeśli ci zbywa trochę masła lub sera, daj mu. Ja pragnę spokoju. Okazało się, że mężczyzna nie prosił o jałmużnę, lecz wędrując do Skalholt zaszedł z ważną sprawą do pani na Braedratunga; powiedział, że rozpozna go ona, jeśli przed nią stanie. Wprowadzono go do jej izby. Stanął w drzwiach i zdejmując czapkę z włóczki pozdrowił ją jak ktoś znajomy. Był to człowiek podeszłych już lat; brwi miał jeszcze czarne, ale włosy posiwiałe. Spojrzała nań, krótko odwzajemniła jego powitanie i spytała, czego chce. — Nie poznaje mnie jaśnie pani, cóż, nic dziwnego. — Nie — powiedziała. — Byłeś może kiedy u mojego ojca? — Tak jakby. Nieszczęśliwym trafem pewnej wiosny podszedłem do niego trochę za blisko z moją głową. — Jak się nazywasz? — Jon Hreggvidsson. Nie znała tego człowieka. Dalej wpatrywał się w nią i szczerzył zęby. Oczy miał czarne, a kiedy światło na nie padło — czerwone. •— To ja udałem się do Holandii — powiedział. — Do Holandii? •— Od dawna winien byłem bitego talara. Wsadził rękę pod kaftan i ze skórzanego woreczka wyciągnął kawałek kuczbai, w który było owinięte kilka srebrnych monet. — Ach — powiedziała. — To ty, Jonie Hreggvids-sonie. Zdaje mi się, iż przypominam sobie, że byłeś czarny. —• Postarzałem się. — Schowaj swego bitego talara, drogi Jonie, siądź na skrzyni i opowiedz, co nowego. Gdzież to się podzie-wałeś? — Po staremu, jestem ezynszownikiem Chrystusa. Moja zagroda nazywa się Rein. Zawsze dobrze żyłem z moim panem, bo nigdy jeden nie był nic winien drugiemu. Tylko za długo zwlekałem ze zwrotem tego bitego talara. — Chcesz kwaśnej serwatki czy mleka? •— Och, ja piję wszystko —• powiedział Jon Hreggvidsson. — Wszystko, co tylko jest płynne. Ale tego bitego talara chcę oddać. Gdybym, Boże uchowaj, musiał raz jeszcze ruszyć na wędrówkę, wolę nie mieć długu u waszej łaskawości, żebym znowu mógł przyjść po pomoc. — Jonie Hreggvidssonie, ty nigdy nie przyszedłeś do mnie. To ja przyszłam do ciebie. Chciałam popatrzeć na człowieka, który ma być stracony. Twoja matka przywędrowała z zachodniego kraju aż do Skalholt. Wtedy byłeś czarny. Dziś włos ci siwieje. 15 Dzwon Islandii — Wszystko się zmienia, nie zmienia się tylko jasna panienka. — Nie błaznuj! Od piętnastu lat jestem zamężna. — Jasna panienka pozostaje. — Pozostaje? — Tak —• powiedział. — Jasna panienka pozostaje jasną panienką. Patrzyła w okno. — Czy nie powiozłeś poselstwa ode mnie? — zapytała. — Doręczyłem pierścień. — Dlaczego nigdy nie przyszedłeś do mnie z odpowiedzią? — Kazano mi milczeć. I nie było odpowiedzi. Ale... nie ścięto mnie... wówczas. Usta miała ta kobieta na piersiach. On oddał mi pierścień. Jakby z wielkiej dali spojrzała na gościa. — Czego chcesz ode mnie? — Och, nawet nie wiem — powiedział. —• Proszę wybaczyć staremu prostakowi. — Czy chcesz się zaraz czegoś napić? —• Piję, jeśli mi tylko co dadzą. Wszystko, co się leje, jest Bożym darem. Kiedy byłem w Bessastadir, miałem wodę w dzbanie. I topór. Ostry topór jest przyjemnym narzędziem. Ale nigdy nie znosiłem szubienicy, zwłaszcza od czasu kiedy musiałem walczyć z wisielcem. Wciąż patrzyła na niego z tej niezgłębionej dali, która kryła się w błękicie jej oczu. Jej wargi milczały. W końcu wstała, zawołała służebną i kazała przynieść chłopu coś do picia. — Tak, zawsze to dobra rzecz ugasić pragnienie — powiedział —• choć moi starzy przyjaciele z .Kopenhagi uznaliby ten napój za cienkusz. — Tak mi dziękujesz? — Stary chłop ze Skagi nigdy nie zapomni piwa, któ- rego mi z dzbana nalał wielmożny pan, kiedy przybyłem z Gluckstadt w królewskich butach. — O czym ty mówisz? — O tym, do którego mnie jaśnie wielmożna pani posłała i do którego mam się znowu udać. — Dokąd zamierzasz iść? Znowu wsadził rękę do skórzanego woreczka, wyjął zeń pomięty list ze złamaną pieczęcią i podał go pani. List pisany był pięknym pismem skryby. Przeczytała najpierw wstępne słowa skierowane do prostego człowieka z ludu: „Bądź pozdrowiony, Jonie Hreggvids- sonie...", a potem spojrzała na podpis: Arnas Amaeus, skreślony szybkim, mocnym pociągnięciem szeroko przyciętego, miękkiego pióra; jego pismo miało jakieś pokrewieństwo z jego głosem, wprost słyszało się go przy czytaniu. Pobladła. Przeczytanie tego krótkiego listu zajęło jej niesłychanie wiele czasu, czuła, że mgła powlekła jej oczy. W końcu przecież go zrozumiała. Jak wynikało z podanej daty, list .pisany był w środku lata w Hodar w północnej Islandii; Arnas Arnaeus kazał chłopu z Rein przybyć na określony dzień do Skalholt, dokąd i on sam nadjedzie z zachodniego kraju, a wzywał Jona Hregg-vidssona, aby porozmawiać z nim o jego starej sprawie, która, zdaje się, nie potoczyła się jeszcze zgodnie z prawem, jak to wyraźnie nakazywały listy najmiłościwiej napisane onego czasu w imieniu jego królewskiej mości. Arnas Arnaeus powiadamiał Jona Hreggvidssona, że król powierzył mu zbadanie wszystkich spraw, które w minionych latach były przez sędziów islandzkich rozstrzygnięte niezgodnie z prawami, oraz — w razie potrzeby — naprawienie krzywd, wszystko w tej nadziei, że przez to bezpieczeństwo ludu na przyszłość wzrośnie. Patrzyła przez okno na łąkę w bladych barwach jesieni, na rzekę migocącą słońcem. 15* — Czy on jest w Skalholt, tu, za tą rzeką? —• zapytała. — Tam mnie wezwał — powiedział Jon Hregg-vidsson. — Dlatego przychodzę do jaśnie wielmożnej pani. — Do mnie? — Kiedy w Thingvellir jasna panienka wyzwoliła mnie z oków, byłem jeszcze młody i nietrudno mi było wędrować przez dalekie kraje. Teraz jestem już stary i nie tak krzepkie mam nogi, nie odważyłbym się biec przez miękką Holandię, a cóż dopiero przez twardą Islandię. —• Czego się obawiasz? Czyż już przed wielu laty nie zostałeś uniewinniony przez króla? — Ha, właśnie o to idzie. Prosty człowiek nigdy nie wie, czy głowa na jego szyi naprawdę do niego należy. Teraz stało się właśnie to, czego się tak długo lękałem. Znów się o mnie biorą za czuby. — A czego ode mnie chcesz? — Sam ledwie wiem. Może gdzieś wysłuchają słów jaśnie wielmożnej pani. — Nigdzie nie wysłuchają moich słów, a zresztą nie powiem ani słowa. — Ha, a więc to tak: nie wiem, komu przypadnie ta brzydka, siwa głowa, którą jasna pani tu widzi, ale to jasna pani ją kiedyś uratowała. Spałem. Jutro zostaniesz ścięty. Obudzono mnie nagle i pani uwolniła mnie z pęt. To nieszczęsna historia. A teraz sędziowie mają wszystko to na nowo rozwikłać. — Oczywiście, uwalniając cię z więzów złamałam prawo. Coś w gruncie rzeczy zrobił? Jesteś rabusiem? Mordercą? — Ukradłem sznur do wędki, miłościwa panienko. — Tak... Byłam wtedy jeszcze niemądrą dziewczynką i lepiej by się stało, gdyby cię ścięto. — Potem powiedzieli, że spotwarzyłem króla i zamordowałem kata. A teraz mówią jeszcze, że zabiłem swego syna. Oto mniejsza. Władze nie zajmują się tym, że w ciężkich latach zabija się dzieci — byle rozsądnie do tego się zabierano. I tak dosyć jest żebraków. Jedyna rzecz, która mnie dręczyła przez wszystkie te lata —• to listy. — Listy? — zapytała. Jej głos biegł z jakiejś wielkiej dali. Opowiedział jej więc, jak to powrócił przed laty do Islandii z dwoma listami: od króla i z wojska, i jak z odległego wybrzeża wędrował do domu do Akranes, czy jak to się mówi, do Skagi, aby znaleźć swój dom dotknięty karą niebios: córka o błyszczących oczach, która miała już szesnaście lat, leżała na łożu śmierci, a syn-głuptak siedział obok niej i śmiał się; obie trędowate kuzynki — jedna w ranach, druga pokryta wrzodami — chwaliły Boga, stara matka śpiewała źle rymowane psalmy pastora Halldora z Prestholar, a jego biedna żona piastowała na kolanach dwuletnie dziecko i powiedziała, że to jego. Ale to wszystko było nic w porównaniu z nędzą, jaką cierpiało bydło w czasie nieobecności gospodarza. Jego własne zwierzęta zabrał sąd i oddał królowi w okup za przestępstwa, które popełnił; pozostałe zaś, należące do zagrody jako własność Chrystusowa, wyglądały jak głodni włóczędzy. — Mąż walczył za sprawę swego króla w obcym kraju, a godna litości rodzina miała mnóstwo roboty z chwaleniem Boga, aż zapomniano o skoszeniu siana dla zwierząt. Potem opowiedział, jak mając już pięćdziesiątkę na karku musiał z pustymi rękami zaczynać nowe życie i po stracie jednych dzieci przyzwyczaić się do nowych. Pytał jednak siebie: „Czyż nie płynie we mnie krew Gunnara z Hlidarendi?" Jezus Chrystus już od dawna ma swoje krowy w porządku. A on, Jon Hreggvidsson, w Akranes zbudował sobie chatę nad brzegiem morza, nazwał ją Hretbyggja i stąd wyruszał na ośmiowiosłowej łodzi na połowy. — I tylko listy rzucały cień na moje życie — zakończył. Mało, a właściwie nic nie wiedziała o listach rzucających cień na radość chłopa ze Skagi, opowiedział jej więc obszernie, jak to wezwano go przed Najwyższy Trybunał w Kopenhadze, o czym althing miał być powiadomiony, opowiedział jej też o żelaznym liście, w którym zapewniono mu bezpieczeństwo oraz czteromiesięczny urlop z królewskiego wojska, aby mógł załatwić swoją sprawę na Islandii. — No, i... —• Listów nigdy nie odczytano publicznie. — Tylko co? — Tylko nic. — To dlaczego cię nie ścięto, jeśli listów nie odczytano publicznie? — Tu zaczyna się udział jaśnie pana łogmadura w mojej sprawie. — Mój ojciec nigdy niczego nie ukrywa •— powiedziała. — Jestem tego pewny. Miłościwemu sędziemu althingu Jon Hreggvidsson nie może nic zarzucić, co najwyżej chyba nadmierną łaskawość wobec mnie i innych. Gdybym sam siedział na jego miejscu, nie pozwoliłbym, aby Jon Hreggvidsson drugi raz uszedł cało. Opowiedział, jak po powrocie do kraju jeszcze tego samego roku postarał się o konie i pojechał z listami na althing nad Oxara do łogmadura Eydalina. Jak było do przewidzenia, sędzia nie odpowiedział na powitanie człowieka, którego sam skazał na śmierć, listy jednak przeczytał .uważnie i zwrócił mu je mówiąc, że powi nien przynieść je z sobą na althing, gdzie nie będą pominięte milczeniem. Przez trzy dni Jon Hreggvidsson przynosił listy na althing. Oglądał tam ludzi, którzy go przed dwoma laty skazali na śmierć. Siedział razem z ludźmi, których sprawy właśnie się toczyły, ale jego imienia nie wywołano. Na trzeci dzień posłaniec wezwał Jona Hreggvidssona do namiotu łogmadura. L6g-madur rzekł wówczas: „Jonie Hreggvidssonie, radzę ci, nie wywijaj tymi papierkami i siedź cicho. Wiedz, że w mojej jest mocy, by cię tu,1 na althingu, ścięto. Wiedz też, że gdyby twoja sprawa miała stanąć przed trybunałem w Kopenhadze, trzeci raz nie podniesiesz głowy przeciw mnie. Dzięki gagatkom z Kopenhagi udało ci się zdobyć dokumenty i z nas tu w kraju zrobić głupców, bo o to zawsze idzie tym łotrom, kiedy okazują opiekę żebrakom i mordercom — ale obecnie zatroszczymy się już, abyś nie mógł po raz drugi podżegać pyszałków i szyderców przeciw władzom Islandii." —• Mój ojciec nie posługuje się groźbami wobec nikogo, on sądzi, jeśli kto jest winien — powiedziała córka łogmadura. — Pomyślałem o Kopenhadze — mówił Jon Hreggvidsson — i ujrzałem w wyobraźni znakomitego islandzkiego pana, który w gmachu Najwyższego Trybunału objaśniał z wielką prostotą owe listy w dzień, kiedy byłem pewny, że obmywają mnie na stracenie. A w głębi, przy ogromnym oknie ze szklanymi szybami i ciężką zasłoną spostrzegłem mego przyjaciela Arnasa Arnaeu-sa, który ani na mnie spojrzał, ani mnie pozdrowił, wiedział jednak dokładnie, co się działo, bo wszystko to on sprawił. I powiedziałem do ojca jaśnie wielmożnej pani, do jaśnie wielmożnego łogmadura: „Jesteście mężem posiadającym największą na całej Islandii moc i możecie kazać mnie ściąć. Ale na listach tych jest podpis najwyższego, najłaskawszego majestatu, mojego króla i pana." I kiedy jaśnie wielmożny pan sędzia zobaczył, że się nie boję, i domyślił się, że stoi za mną czyjaś przyjaźń, przestał okazywać mi gniew. •—• Mojego ojca nie można zastraszyć. — Wiem o tym. Ale przyjaciel mój, przyjaciel jaśnie panienki, nie jest wcale kimś mniej znacznym niż jaśnie wielmożny łogmadur, ojciec jaśnie panienki. Z wielkiej dali patrzyła Snaefridur na Jona Hregg-vidssona. Nagle jednak jakby przybliżył się do niej, aż parsknęła krótkim śmiechem. —• Logmadur Eydalin powiedział: „Za te listy oddam ci twoje bydło i twoje mienie, a na dodatek czynsz z odsetkami od dnia, kiedy zajęto twój majątek. Wszystko znowu będzie, jak było." Mówił więcej jeszcze, ale po co powtarzać, zwłaszcza jeśli żadnych świadków na to nie ma. Zapytałem: „Co powie mój król na to, że nie ogłosi się jego listów?" „Ja się będę troszczyć o to — powiedział. — A ty masz jutro oddać listy, kiedy zostaniesz wezwany." Spytała, co się potem stało. Odpowiedział, że wszystko poszło nadspodziewanie dobrze, bo gdy zagnano jego bydło z powrotem do Rein, każde zwierzę miało po dwie głowy. •— Mój ojciec nigdy nikogo nie przekupuje —• powiedziała córka lógmadura. — A co z listami? Następnego dnia w końcu wywołano imię Jona Hreggvidssona i spytano go o jego sprawę; odrzekł, że przybył z listami jego królewskiej mości i prosi, by je ogłoszono. Wówczas Gudmundur Jonsson, syslumadur ze Skagi, podszedł do niego, wziął te listy, chwilę je oglądał razem z namiestnikiem z Bessastadir i potem podał je lógmadurowi Eydalinowi. Ten kazał sysluma-durowi przeczytać głośno i wyraźnie jeden z listów — a był to list żelazny — i skoro go odczytano, logmadur rzekł, iż można na tym zakończyć: Jona Hreggvidssona spotkała wielka łaska, dzięki której może się teraz udać proszę wybaczyć mi moje gadulstwo, sądzę, że najlepiej będzie, jeśli dziś już się więcej nie odezwę. Chciał wstać i odejść. — Zapomnieliście, panie, opowiedzieć nam o Rzymie — rzekła Snaefridur. —• Wybrałyśmy sobie to miasto, a teraz chcecie nas o nie oszukać. I małżonka biskupa prosiła uprzejmie, aby nie opuszczał ich tak rychło. Pozostał jeszcze. W rzeczywistości wcale mu się nie spieszyło, może nawet nie miał zamiaru odchodzić. Pozwoliły mu obejrzeć swoje hafty; rozwinął je i podziwiał okazując, że zna się i na kobiecych robótkach. Dłonie miał małe, palce wydłużone, cienkie przeguby; gładką skórę na grzbiecie ręki porastały delikatne ciemne włoski. Zasiadł głębiej, ale stóp nie oparł jeszcze na podnóżku. — Rzym —• powiedział i uśmiechał się zagubiony w myślach, jakby patrzył na coś w dali. — Widziałem tam dwóch mężczyzn i jedną niewiastę. Wielu też innych, oczywiście. Ale przez cały czas tych dwóch mężczyzn i tę niewiastę. Rano i wieczór widziałem troje ludzi: dwóch islandzkich mężów i islandzką kobietę. Damy bardzo się zdziwiły: —• ...islandzkich mężów, islandzką kobietę? Opisał im więc niewysoką, drobną kobietę średnich lat idącą wśród niemieckich pielgrzymów, niepozorną w szarej masie ludzkiej, a ciżba ta wydawała się jeszcze bardziej szara przy mieszkańcach wiecznego miasta, którzy patrzyli też na nią jak na przelotne stado ptaków; nawet żebracy i motłoch Rzymu w porównaniu z tymi cudzoziemcami stanowili rodzaj wybrany. — I w tej szarej gromadzie wędrowców znajduje się, jak powiedziałem, ta zwyczajna, niepozorna kobieta w grubym, zniszczonym,1 ufarbowanym przez siebie na ciemno płaszczu z kapuzą, bosa jak cała Europa z początkiem jedenastego stulecia, kiedy to wskutek ubóstwa chrześcijanie byli jeszcze ludożercami. Ale w małym zawiniątku ta bosa, prosta kobieta trzyma pod pachą nowa parę butów, które od dawna nosi ze sobą. Były one z niezwykle miękkiej, barwionej skóry, z zaokrąglonymi noskami, podeszew zszyta była wierzchem grubą nicią, wszystkie szwy ozdabiały paski ze skóry, a przyszwa wysadzana była kuleczkami ze skóry w różnych kolorach. Takiego obuwia nie widział dotąd nikt z chrześcijan, nikt z Rzymian, nikt w czasach wielkich narodów starożytności i przez cztery najbliższe wieki nie miał świat oglądać takiego obuwia. I ten symbol dróg, które przemierzała w najdłuższej z odbytych w ówczesnym świecie podróży, przyniosła ze sobą, aby dać go papieżowi w okupie za grzechy popełnione w kraju, gdzie te buty dostała, w dobrym Yinland1. Starałem się spojrzeć w oczy owej niewieście, co jedyna spośród śmiertelnych kobiet odnalazła nowy świat; były to jednak tylko oczy wędrującej z daleka, zmęczonej istoty; i kiedy nastawiłem uszu, zdało mi się, że z towarzyszami podróży rozmawia narzeczem dolno-niemieckim, które było wówczas językiem żeglarzy. Niewiastą tą była Gudrid z Hislant terra, córka Gudridur i Thorbiarna z. Glaumbae znad fiordu Skaga na Islandii, Gudrid, która przez długie lata mieszkała w Yinland i Thorfinnurowi Karlsefni urodziła syna Snorriego, od którego wywodzą się islandzkie rody. Następnie opowiedział im o dwóch Islandczykach, których widział w Rzymie. Jeden obyczajem panów przybył na południe na przepysznym rumaku, w towai V i n l a n d (dosł. kraj wina) — nazwa, jaką nadali Ameryce pierwsi odkrywcy, Skandynawowie z Islandii. Obuwie, o którym wyżej mowa, to prawdopodobnie mokasyny północnoamerykańskich Indian. rzystwie znakomitych mężów, wioząc srebro, i złoto i nająwszy zbrojną straż dla ochrony przed rozbójnikami. Po tym jasnowłosym, czynnym mężczyźnie, o przejrzystych, szczerych oczach pełnych dziecięcej ciekawości, łatwo było poznać, że nie czuł się gorszy od nikogo na ziemi, on, co jako kupiec dotarł do Mikla-gard i krajów kalifa i przybił statkiem do brzegów fiordu Straum w Yinland, kiedy Europa pogrążona była jeszcze w barbarzyństwie, kiedy oblegano Paryż i Sewillę, kiedy we Francji i w Italii zakładano dopiero państwa — a prócz tego ułożył Yolsungensaga. Ściągnął jednak śmierć na swój ród na Islandii, a na kraj — Ragnarok, zmierzch bogów, o którym opowiada poezja, i przybył tu, aby mu papież wyznaczył karę. Za pokutę miał być oprowadzany boso po Rzymie od kościoła do kościoła, a przed czterema największymi świątyniami biczowano go, aż otaczający lud użalał się pełen zdumienia, że tak dostojny mąż musi tak srogo cierpieć. Mąż ten nazywał się Sturla Sigłwatsson 1. Drugi z islandzkich mężów nigdy nie był w Rzymie, ale otrzymał od papieża list, w którym kazano mu ogniem i mieczem bronić Kościoła Islandii i jego mienia przeciw luterańskim, królom. I wtedy jak w naszych czasach nie wahano się chwytać za oręż. Aż do chwili, kiedy tego ostatniego z dawnych Islandczyków poprowadzono na stracenie, wszystkie jego myśli dążyły do Rzymu. Arnas Arnaeus powiedział, że w snach często ukazywała mu się postać starca, ale w Rzymie ujrzał go kie1 Sturla Sighvatsson (1199—1238) — zamieszany był w ustawiczne walki, a obraziwszy jednego z islandzkich biskupów musiał przedsięwziąć pielgrzymkę pokutną do Rzymu. Po powrocie jednak nowe zatargi, w jakie popadł, doprowadziły w końcu do powszechnej wojny domowej, którą Islandia przypłaciła swoją wolnością: krajem zawładnął król norweski. dyś tak wyraźnie, że rzeczywistość przestała dla niego istnieć. — Nad Skalholt jest noc. On czuwa z obu swymi synami. Synowie wydają się starsi i słabsi od sędziwego ojca. Nieszczęście przydało jego barkom tak potężną siłę, że żaden ciężar nie mógł ich złamać, a jego szyja była tak krótka, że nie mógł się ugiąć. I oto nadszedł ranek siódmego listopada.1 Przez noc wzgórza posiwiały lekkim śniegiem, szron legł na trawie polnej... Tych mężów widziałem. — I nikogo więcej? — spytała Snaefridur. — Ależ oczywiście — odpowiedział cicho, spojrzał na nią i uśmiechnął się. — Poza tym widziałem cały świat. •— Nikt nie wątpi — rzekła małżonka biskupa —• że Jon Arason był wielkim bojownikiem i wielkim Island-czykiem naszej przeszłości. Ale czy nie przebiega was, panie, dreszcz na myśl, że gdyby ten gwałtownik zwyciężył, zwyciężyłaby wraz z nim błędna nauka papi-stów? Niech mnie Zbawiciel strzeże! — W owym czasie, kiedy byłem w Rzymie, obchodzono tam właśnie rok jubileuszowy dla całego chrześcijaństwa. Pewnego dnia włóczyłem się w pobliżu rzeki Tyber. Nie zaprzeczę, byłem zgnębiony, jak może być zgnębiony ktoś, kto doszedł do przekonania, że bezużytecznie zmarnował dużą część krótkiego życia, że na próżno poświęcił wiele pracy i pieniędzy, zdrowie wystawił na szwank, a może nawet przez upór utracił przyjaźń dobrych ludzi. Łamałem sobie głowę, jak mam się usprawiedliwić przed moim królem i panem, zbyt już bowiem długo zaniedbywałem swoje obowiązki. I kiedy tak wędruję zatroskany, natrafiam niespodziewanie na olbrzymi tłum ludzi posuwający się powoli ku mostowi 1 Jon Arason i obaj jego synowie zostali ścięci w Skalholt wczesnym rankiem 7 listopada 1550. na Tybrze. Ani przedtem, ani potem, nie Avidziałem podobnej masy ludzi. Wypełniała ulice i uliczki. Trudno było rozeznać, kto jest w tej procesji widzem, a kto pątnikiem. Wszyscy śpiewali. Zatrzymałem się obok kilku .mieszkańców tej dzielnicy, chciałem popatrzyć, jak przepływa ludzka rzeka. Byli tam pielgrzymi z najróżniejszych krajów przybyli na południe, aby w tym roku łaski dla chrześcijaństwa uzyskać odpuszczenie win. Tłum składał się z wielu mniejszych grup, a na czele każdej niesiono chorągiew z patronem księstwa albo relikwiarz ze szczątkami świętego tej okolicy, albo wizerunek tego, co najbardziej czczą w swoim kościele; przeważnie był to obraz Maryi, górujące nad wszystkim godło1 miejscowości — bowiem w papistowskich krajach tyle jest Maryj co miast, i jedne z nich noszą imię od kwiatów, inne od -skał, inne od uzdrawiających źródeł, od tronu Dziewicy, postaci Dzieciątka lub barwy jej szat. Osobliwy to był widok -— owa mnogość hrabstw razem wędrujących tymi mostami gwoli zbawienia duszy. Kiedy jako młodzieniec żyłem nad fiordem Breida, nigdy nie przyszło mi do głowy, że tyle narodów zamieszkuje świat.' Byli tu ludzie z wielu miast i królestw Italii: Mediolańczycy, Neapolitańczycy i Sycylijczycy, mieszkańcy Sardynii, Sabaudii, Wenecji i Toskanii oraz Rzymianie. Można tu było widzieć ludzi z sześciu hiszpańskich prowincji, mieszkańców Kastylii, Aragonii, Katalonii, Walencji, Majorki i Na-warry. Były też rozmaite ludy z krajów cesarza, nawet z tych, co przyjęły naukę Lutra: Bawarczycy, Niemcy i Chorwaci, Frankończycy i Westfalczycy, ludzie znad Renu, Sasi, Burgundczycy, Frankowie, Wallonowie, Austriacy oraz lud z Istrii. Po co zresztą wyliczać nazwy tych ludów? Było tak — widziałem na własne oczy, jak przeciągały te wszystkie narody i wiele innych. Widziałem twarze mieszkańców takich krajów, o któ- rych nic przedtem nie słyszałem, których stroje ujrzałem po raz pierwszy w życiu, widziałem ich wychudłe twarze o ocza'ch płonących umiłowaniem życia. Ale wciąż muszę myśleć o tym. mnóstwie nóg, obutych albo bosych, na pewno utrudzonych, a jednak kroczących ochoczo, i o starej pieśni krzyżowców, którą ja słyszałem w muzyce rozlegającej się, gdy uderzali w struny lir i innych muzyckich narzędzi czy gdy dęli w ojczyste flety: „Wspaniała jest ziemia, wspaniałe jest Boże niebo." I nagle spostrzegłem, że nie ma już Gudridur Thor-bjarnardottir. Me ma żadnego Islandczyka. Małżonka biskupa także odłożyła robótkę i patrzyła na opowiadającego. Teraz powiedziała: — Bogu ^dzięki, że nie było tam żadnego Islandczyka. Czy nie smuci was myśl o wszystkich tych prostych zbłąkanych ludziach, którym papież nie daje przyjąć Chrystusowego posłania, tak że nie mają prawa do zbawienia swych dusz przez wiarę? — Madame, kiedy widzimy pochód tak wielu nóg, mimo woli pytamy się: „Dokąd wiedzie droga!" Idą przez Tyber, stają na placu przed sancti Petri basili-cam 1, kiedy zaś papież pojawia się na balkonie swej siedziby, intonują Te Deum laudamus2, a wszystkie dzwony Rzymu zaczynają bić. Czy to słuszne, czy niesłuszne? Nie wiem. Dobrze poinformowani auctores twierdzą, że bogaty Jan Medyceusz, zwany także Leonem X, był uczonym poganinem ze szkoły Epikura i nigdy w duszę nie wierzył, choć sprzedawał odpusty na zbawienie dusz. Może robił to właśnie dlatego. Czasem zaczynam sądzić, że Marcin Luter musi wydawać się głupim chłopem z zapadłej doliny, kiedy z takim człowiekiem prowadził spór o wolność duszy. 1 Bazylika Świętego Piotra, (łac.) 2 Ciebie, Boga, chwalimy, (łac.) — Ale, kochany panie komisarzu, czy to nie grzech myśleć w ten sposób o naszym mistrzu Lutrze? — rzekła żona biskupa. — Nie wiem, madame. Możliwe, że tak. Ale jedno jest pewne: wydało mi się wtedy, że wielce uczeni i oświeceni reformatores są nieskończenie daleko na północy. Bo kiedy jakiś czas spoglądałem na te mnóstwo nóg, rzekłem nieoczekiwanie sam do siebie: podążysz za tą procesją, dokądkolwiek ona pójdzie. I w tłumie szedł potem przez Tyber Islandczyk. Stanęliśmy przed sancti Petri basilicam, dzwony Rzymu dzwoniły, na balkon wyszedł papież z tiarą i pastorałem, a my śpiewaliśmy Te Deum. Szukałem starych ksiąg islandzkich i w głębokim smutku pogrążyło mnie to, że ich nie odnalazłem. Lecz teraz zrodziła się we mnie nagle myśl, jak małe ma znaczenie to, że nie znalazłem owych starych ksiąg. Nazajutrz opuściłem Rzym. Pięknie podziękowały za opowieść o stolicy Gudridur Thorbjarnardottir, Sturla Sighvatssona i Jona Arasona; więcej czasu królewski wysłannik już nie miał, ponieważ na dole czekali na niego przybyli z daleka goście. Żona biskupa, która była gorliwą protestantką i z tego powodu nie znaj dowala szczególnej przyjemności w słuchaniu o siedzibie papieża, poprosiła, by później i ona mogła wybrać sobie jakieś miasto. Odrzekł, że opowie o mieście, jakie im się spodoba i kiedy im będzie dogodnie. I pożegnał się. Kiedy otworzył już drzwi, Snaefridur szybko powstała i rzekła: — Przyszło mi właśnie na myśl, że mam drobną sprawę do was, panie komisarzu. Omal o niej nie zapomniałam. Muszę jednak dodać, że nie mnie ona dotyczy. — Czy chodzi o jakąś książkę? — spytał odwróciwszy się na progu i spojrzawszy jej w oczy. — Nie, o pewnego człowieka. Odpowiedział, że serdecznie ją przyjmie, kiedy tylko będzie sobie tego życzyła. Po czym odszedł. x Prosił, aby spoczęła. Usiadła naprzeciw niego, złożyła ręce na kolanach i patrzyła nań jakby z wielkiej oddali. Jej istota znowu zamarła. — Nie chciałam przyjść, choć mnie stary człowiek o to prosił — rzekła. — Powiedziałam starcowi, że nic mnie to nie obchodzi. A teraz jednak przyszłam w tej sprawie. Nie powinien wasza dostojność sądzić, że przyszłam z jakiegokolwiek innego powodu. — Witaj, Snaefridur — powiedział po raz drugi czy trzeci. — Wiem, że nie obce są wam, panie, wytworne obyczaje wielkiego świata •— rzekła. — Ale jak już powiedziałam, nic na to nie poradzę: choć nie znam tego starego człowieka i choć nic on mnie nie obchodzi, czuję się tak, jakbym go zawsze znała i jakby mnie obchodził. Zwie się on Jon Hreggvidsson. — Ach, stary Jon Hreggvidsson — rzekł Arnas Arnaeus. — To jego matka zachowała jeden z najrzadszych klejnotów, jakie znaleziono na Północy. — Tak — rzekła Snaefridur — serce... — Nie, kilka starych kart pergaminu •— przerwał jej Arnas Arnaeus. — Proszę o przebaczenie. — Wszyscy mamy wobec Jona Hreggvidssona dług wdzięczności — za jego matkę — rzekł Arnas Arnaeus. - Dlatego, Snaefridur, kiedy przyszedł do mnie z pierścieniem, ofiarowałem mu go, aby mógł się choć raz zabawić. — Ach, nie mówmy po piętnastu latach o takiej bła hostce — rzekła Snaefridur. — Muszę się śmiać i czerwienić na myśl, że byłam kiedyś młoda. Oparł się o pulpit, za nim leżały powiązane w pliki manuskrypty i wielkie księgi, niektóre otwarte. Ubrany był w długi, luźny czarny surdut z białymi mankietami. Jeden palec wskazujący oparł o drugi. Znów posłyszała jego głos: — Kiedy wówczas odjechałem i nie wróciłem mimo obietnic — los bowiem silniejszy jest od ludzkiej woli, tak czytamy w islandzkich sagach — pocieszałem się myślą: gdy znowu zobaczę jasną dziewczynę, stanie się ona już inną kobietą, przeminie jej młodość i piękność, która jest darem młodości. Mędrcy dawnych wieków uczą, że złamanie miłosnego przyrzeczenia jest jedyną zdradą, na którą bogowie patrzą łagodnie: Venus haec perjuria ridet1. A kiedy po tylu latach weszliście, pani, wczorajszego wieczoru na salę, poczułem, że chyba bogini nie uśmiecha się do mnie pobłażliwie. —• Proszę, na Boga, zaprzestać tej próżnej mowy — rzekła, rozplotła palce i na chwilę uniosła ręce, jakby w obronie. — Wszyscy są poetami, dopóki trwa młodość. Ale nie dłużej. I póki trwa młodość, są piękni przez krótki czas. Jedno i drugie — to dar młodości. Ale ze szczególnej łaski bogowie użyczają niektórym istotom tych darów od kolebki do grobu, nie patrząc, czy potrwa ich życie mało, czy wiele lat. — Zaiste jesteście poetą, dostojny panie. —• Chcę, aby to, co przed chwilą powiedziałem, było wstępem do wszystkiego, o czym będziemy dalej rozmawiać. Zapatrzyła się przed siebie, jakby zapomniała o swej sprawie. W twarzy jej odbijał się spokój tak cichy 1 Wenus śmieje się z tych krzywoprzysięstw, (łac.) i wzniosły, że wydawała się bliższa nieba niż ziemi. W końcu spuśeiła oczy. — Jon Hreggvidsson — powiedziała — tylko o nim chce rozmawiać. Mówią, że kto da jałmużnę, jest już odtąd zależny od żebraka. I rzeczywiście, po piętnastu latach przybywa ten Jon Hreggvidsson i wydaje mi rozkazy. —• Myślałem, że napełnia was dumą ocalenie starego Jona Hreggvidssona, zabójcy kata. — Mój ojciec zasłużył chyba na coś lepszego niż na to, abym uwalniała przestępców z jego więzienia. Pragnął on zawsze mego dobra. A dostojny pan, przyjaciel króla, winien by także ze względu na królewski majestat gniewać się na mnie: wszakże, samiście to powiedzieli, zabił on człowieka, zabił królewskiego sługę. •— Niewątpliwie zrobił on to — rzekł Arnas Arnaeus. — Oboje jesteśmy jednak niewinni przed naszym królem, choć podaliśmy zabójcy pomocną dłoń. Nie udowodniono bowiem jego winy. •— Mój ojciec nie skazuje niewinnych. — Skąd wiesz o tym, pani? — Stanowię jego cząstkę. Płynie we mnie jego krew. Wydaje mi się, że sama z całym, poczuciem sprawiedliwości tego przestępcę skazałam. Dlatego obwinia mnie sumienie, że go uwolniłam. — Jeśli idzie o prawo i bezprawie, ludzkie sumienie to zawodny sędzia. To pies lepiej lub gorzej wytresowany, co w nas słucha nakazów otoczenia — swego pana. Może on mieć dobrego albo złego pana. Czasem może mieć pana, który sam jest łajdakiem. Niech was nie martwi to, co wam wyrzuca sumienie w sprawie Jona Hreggvidssona. Nie jesteście, pani, nieomylna, ale i wasz ojciec też nie jest nieomylny. Dopóki nie udowodnią czegoś przeciwnego, uważajcie, że pomylił się;'; sąd. — Ale jeśli popełniono rzeczywiście omyłkę i Jon Hreggvidsson jest niewinny, czy sąd nie jest doprawdy więcej wart od głowy żebraka?... nawet gdy czasem zapadnie fałszywy wyrok... — Jeśli sąd udowodni oskarżonemu winę, musi on zostać stracony, choćby nie popełnił przestępstwa. Twarda to nauka, bez niej jednak nie mielibyśmy żadnej sprawiedliwości. I zdaje się w tym właśnie pobłądził sąd rozstrzygając sprawę Jona Hreggvidssona, a bodaj że i sprawy wielu, zbyt wielu, innych domniemanych przestępców. — Możliwe —• rzekła. — Nie słyszałam jednak nigdy, aby ktokolwiek wątpił w to, że Jon Hreggvidsson zabił, owego człowieka. Nawet wy to powiedzieliście. Zresztą i chłop nie bałby się o swoją sprawę, gdyby miał czyste sumienie. — Było też prostą rzeczą ująć i stracić Jona Hreggvidssona w ciągu tych kilkunastu lat, kiedy siedział na swojej zagrodzie w Rein tuż pod bokiem władz. A jednak nie spadł mu włos z głowy. — Mój ojciec nie sądzi nikogo dwa razy za to samo przestępstwo. A zresztą - człowiek ten wrócił z jakimś listem królewskim. — Niestety, nie był to list zapewniający życie bez końca — rzekł Arnas Arnaeus uśmiechając się. —• Z listem ułaskawiającym. — Z listem nakazującym wznowienie sprawy. Lecz listu tego nigdy nie odczytano. I sprawy nie wznowiono. — Mój ojciec niczego nie ukrywa. Jest on jednak człowiekiem litościwym i widocznie okazał współczucie biedakowi. — Czy litość jest zgodna z prawem? — spytał Arnas Arnaeus, wciąż uśmiechając się. — Wiem, że jestem głupia — powiedziała na to. — Wiem, że jestem tak głupia, iż muszę wydawać się wobec was drobnym owadem, co upadł na grzbiet i nie może podnieść się i ulecieć. — Twoje wargi są takie jak niegdyś: trzepoczące skrzydła motyla. — Jestem pewna — odrzekła — że Jon Hreggvidsson zabił tego człowieka. — To ty, pani, przysłałaś go do mnie, abym dał mu pomoc i obronę. — To była tylko zalotność. Miałam wówczas siedemnaście lat. — Opowiedział mi, że była u was jego matka — rzekł Arnas Arnaeus. — Tak czy owak — rzekła — ja nie mam serca. — Mogę zbadać. — Nie. — A jednak wasze lica płoną. — Wiem, jestem śmieszna, ale nie jest konieczne, aby dostojny pan dawał mi to odczuć. — Snaefridur... — Nie! Proszę wyświadczyć mi wielką łaskę i nie nazywać mnie po imieniu, lecz powiedzieć mi tylko: czy ta sprawa ma być rozpatrywana na nowo? Czy to nie wszystko jedno, co się stanie z Jonem Hreggvidssonem? Przestał się uśmiechać i odpowiedział bezosobowo, jak z urzędu: — Nie zapadły jeszcze żadne decyzje. Różne stare sprawy sądowe wymagają jednak zbadania. Król życzy sobie, alby je na nowo podjęto. Jon Hreggvidsson był tu niedawno. Prawie cały dzień gadaliśmy o najróżniejszych rzeczach. Jego sytuacja nie jest najlepsza. Obojętne jednak, jak mu tam teraz pójdzie, wierzę, że wznowienie jego sprawy ma znaczenie dla przyszłości tego kraju i dobra narodu. 18 Dzwon Islandii — A jeżeli uznają go winnym... po wszystkich- tych latach? — Nie 'mogą go uznać bardziej winnym, aniżeli orzekł dawny wyrok. — A jeśli jest niewinny? — Hm... Czego chciał Jon Hreggvidsson? Nie odpowiedziała na jego pytanie, lecz spojrzała wysłannikowi króla prosto w oczy i sama zapytała: — Czy król jest memu ojcu wrogi? — Sądzę, że mogę bez wahania odrzec: nie. Sądzę, że nasz najmiłościwszy król i pan oraz mój jaśnie oświecony druh lógmadur są obaj równie wielkimi przyjaciółmi sprawiedliwości. Powstali. — Dziękuję wam, panie •— rzekła. — Rozmawialiście ze mną, jak przystoi słudze króla: z niczym się nie zdradzając, a jeśli trzeba, opowiadając interesujące historyjki, podobne do dzisiejszej opowieści o Rzymie. Właśnie miała odejść, kiedy nagle podszedł do niej i powiedział: — Snaefridur, czy mogłem uczynić coś innego aniżeli dać pierścień Jonowi Hreggvidssonowi? — Nie, panie doradco królewski. •— Nie byłem wolny. Byłem niewolnikiem moich poczynań. Posiadała mnie Islandia i stare księgi, które przechowywałem w Kopenhadze; ich demon był moim demonem, ich Islandia była prawdziwą Islandią, innej Islandii nie było. Gdybym, jak ślubowałem, wrócił owej wiosny okrętem do Eyrarbakki, byłbym sprzedał Islandię. Każda z moich ksiąg, każda karta i dokument wpadłyby w ręce lichwiarzy, moich wierzycieli. Żylibyśmy w zapadłym dworze szlacheckim, dwoje żebraków ze znakomitego rodu, ja piłbym i sprzedał cię za wódkę, a może i zabił... Odwróciła się i spojrzała na niego, potem zarzuciła mu ramiona na szyję, przez mgnienie oka złożyła głowę na jego piersi i wyszeptała: — Arni. Nie powiedziała nic więcej, a on jeden jedyny raz dotknął dłonią jej bujnych, jasnych włosów, po czym pozwolił jej odejść. xi Pewnego jesiennego dnia przed bramą biskupiego domu stoi biedny człowiek, przemoczony, z siną od mrozu twarzą; próbuje zagadnąć kogoś ze służby, ale nikt na to nie zważa. Jego suknie są podarte, choć widać po nich, że szyte były na męża wysokiego stanu. Buty ma wykrzywione, popękane i brudne, ale w tym kraju jedyną wspólną cechę wszystkich mieszkańców stanowi nędzne obuwie. Widać, że na pewno jest trzeźwy. To szczątek człowieka, ale nie karykatura; w jego twarzy można jeszcze znaleźć rysy świadczące, że niegdyś była to dzielna ludzka istota. Znać też w jego postawie, że zaznał lepszych dni. Nie chce mieć do czynienia ze służbą, nie miesza się między gmin i pragnie rozmawiać z samym jaśnie państwem. 'Kiedy po raz pierwszy zapukał do biskupich wrót, dopytywał całkiem po prostu o swoją małżonkę. Zatrzaśnięto mu drzwi przed nosem.' Stał pod drzwiami przez wiele godzin, aż otworzono je znowu dla innych gości, jemu kazano jednak pozostać na dworze. Stał dalej i tylko od czasu do czasu pukał leciutko, ale tam za drzwiami wiedziano, że to on, i nie otwierano. Obszedł dom myśląc, że od tyłu przez pokój dla służby będzie mógł dostać się do biskupa, ale w sieni napotkał tęgie dziewki, które powiedziały mu, że goście nie wchodzą tędy. Po wielu staraniach udało mu się w końcu mówić z pokojową małżonki biskupa; powiedziała ona, że sio18* stra madame czuje się niezdrowa, a sama madame jest bardzo zajęta. Prosił o możność rozmowy z biskupem, ale biskup miał zebranie pastorów. Nazajutrz gość znowu przychodzi i wszystko powtarza się tak samo jak poprzedniego dnia. Ale teraz porywisty sudwest zacina gradem i gwałtowne uderzenia wichru rozwiewają szaty mężczyzny, pokazując jego wychudłe nogi i krzywe kolana. Jego buty są dziś suche, ale — jeśli to możliwe — jeszcze lichsze aniżeli wczoraj, w czasie deszczu. Nie ma rękawic, zaziębiony, wyciera nos gołymi palcami. Kiedy przychodzi po raz trzeci, oddaje przy głównym wejściu list do biskupa, ale upływa sporo czasu, aż dopiero pod wieczór dostaje odpowiedź, że biskup przyjmie go w najlepszej izbie. Biskup był ojcowski, a nie zagniewany, mówił doń „drogi Magnusie", z uśmiechem pełnym godności i poczucia władzy ujął jego zimną dłoń. Sądził zawsze, rzekł, że Magnus pochodzi z nazbyt mądrej rodziny, aby mógł naprawdę pomyśleć o wdaniu się w rzecz tak ryzykowną jak skarga sądowa w sprawie ich małżeńskiego związku, o czym wyczytał w liście. Co do tego, iż małżonek wyraził życzenie, aby porozmawiać ze swa żoną, zależy to wyłącznie od jej woli. Dalej biskup odpowiedział na zawarte w liście żądanie, aby mocą swej duchownej władzy i powagi skłonił żonę do powrotu do męża — że z radością powitał szwagierkę w swoim domu i będzie ją gościć tak długo, jak długo zechce tu pozostać. Magnus z Braedratunga rzekł, że kocha żonę z całego serca i nad wszelką miarę i że to hańba odrywać ją od niego. Biskup oświadczył, że nie miał wpływu na jej przyjazd, i prosił szwagra, aby nie wziął mu za złe, iż nie wmiesza się w tę sprawę między małżonkami, dopóki nie zaszło nic takiego, co wymagałoby jego wkroczenia. Mimo tej rozmowy Magnus rano i wieczór przychodził do siedziby biskupa, a nie dopuszczany do jaśnie państwa naprzykrzał się zarządcy i służbie. Zaczął nawet robić dla nich siodła i pracować w kuźni. Przez cały czas zachowywał trzeźwość, choćby otaczało go podchmielone towarzystwo. A kiedy kilku pachołków przywiozło z Eyrarbakki nowe zapasy wódki i urządziło ogólną pijatykę, szorstko odmówił udziału w niej i poszedł sobie. W pewien poranek niedzielny spróbował czatować na nią na drodze do katedry, ale choć czekał długo, nie szła tędy. Kiedy wreszcie wszedł do kościoła, zobaczył, że siedzi obok siostry, w , samym środku między innymi znakomitymi niewiastami. Oczy miała spuszczone i bez ruchu słuchała kazania pastora Sigurdura o trędowatych. Przyszedł na nabożeństwo spóźniony, bo zbyt długo wyczekiwał na dworze. Chciał usiąść na chórze, ale wszystkie miejsca w ławkach były zajęte, siedział tu bowiem Arnas Arnaeus ze swoją świtą i kilku dostojnikami z innych kościelnych gmin; szlachcic musiał więc wrócić do kruchty. Kiedy pastor odśpiewał końcową modlitwę, Magnus zobaczył, że Snaefridur i małżonka biskupa podniosły się równocześnie z żoną zarządcy i pokojową. Ale zamiast wyjść przez kościół, przeszły przez chór obok ołtarza do zakrystii, skąd prowadziło podziemne przejście do domu biskupa, używane w niepogody i mroźne zimy. Oczywiście zanim weszła w głąb, musiała zdjąć swój wysoki czepiec z koronek. Pewnego dnia, wkrótce po tej nieudanej wyprawie do katedry, nieszczęśliwy małżonek wpadł na pomysł, aby odwiedzić Arnaeusa. Zaprowadzono go do izby, w której pracował on wespół z dwoma pisarzami. W piecu płonął ogień. Opuszczony małżonek złożył zdrętwiałe od zimna palce w ciepłą, miękką rękę królewskiego wysłannika. Arnaeus przyjął gościa przyjaźnie i prosił, by spoczął. Magnus usiadł wytrzeszczając tępo oczy i wykrzywiając się. Przed tym naprawdę znakomitym mężem, obok buchającego żarem pieca, wśród wielkich ksiąg i pięknie rzeźbionych sprzętów, gość podobny był do niezdarnego, nieśmiałego, nieokrzesanego młodzika, co nie wie dobrze, czy jest naprawdę mężczyzną, choć przybiera miny, jakby nim był. — Czym mogę wam, panie, służyć? — zapytał Arnaeus. — Chciałbym zamienić kilka słów z ja... jaśnie oświeconym panem — odpowiedział. — Prwatim? Gość podniósł oczy i wyszczerzył połamane zęby. — To, to: privatim. Długi czas nie miałem w użyciu łaciny. Arnaeus poprosił swoich pisarzy, by opuścili pokój na czas rozmowy. W uśmiechu mężczyzny było nadal zakłopotanie a zarazem natrętność i jakby szyderstwo wymierzone zarówno przeciw sobie, jak i przeciw otoczeniu. — Miałem zamiar zaofiarować wam kilka starych ksiąg — powiedział — jeśli nie uległy zupełnemu zniszczeniu na strychu stodoły. Pochodzą one ze spuścizny po moim świętej pamięci dziadku. Arnaeus odrzekł, że zawsze ciekaw jest wiadomości o istnieniu jakichś opera antiąuaria 1, i spytał, jakiego to rodzaju księgi gość posiada. O tym nie umiał szlachcic nic powiedzieć, wyznał, że nie znajdował nigdy upodobania w węszeniu za starymi baśniami Gunnara z Hlidarendi i Grettira Asmundarsona i innymi opowieściami o rozbójnikach, ułożonymi ongiś w tym kraju, dodał ponadto, że chętnie podaruje jaśnie oświeconemu panu te postrzępione stare karty, jeśli mu na 1 Starożytne dzieła, (łac.) nich zależy. Arnaeus skłonił się nie wstając z miejsca i podziękował za dar. Nastąpiła przerwa w rozmowie. Małżonek przestał wytrzeszczać oczy; skryty, pełen uporu, siedział teraz • z opuszczoną głową, a Arnas Arnaeus patrzał w milczeniu na jego szerokie, płaskie czoło, podobne do czoła byka. W końcu milczenie stało się nieznośnie długie i zapytał: — Czy coś jeszcze? Mężczyzna jakby się teraz zbudził: •— Chciałbym prosić jaśnie wielmożnego wysłannika królewskiego o pomoc w pewnej drobnej sprawie. —• To mój obowiązek w miarę sił pomagać każdemu w słusznej sprawie. Po krótkim ociąganiu się gość zaczął mówić. Ożeniony jest z dostojną i niezwykle mądrą kobietą, którą gorąco kocha. Obchodził się zawsze z tą kobietą jak z jajkiem, od rana do wieczora nosił ją na rękach, umieścił ją na wieży niby księżniczkę, wśród klejnotów, wśród pięknych tkanin i zbytku, w pokoju, gdzie były okna ze szkła i piec z kafli, podczas gdy on sam, jak tego żądała, sypiał w odległym kącie domu. Uważał, że nic nie mogło być zbyt dobrym dla tej kobiety, która wywodzi się ze znakomitego rodu i uchodzi przy tym za najpiękniejszą kobietę na Islandii. Ale nagle nie chce ona dłużej pozostać u męża i ucieka od niego. Takie już są kobiety. Arnaeus uważnie przyglądał się mówiącemu. Nie wiedział, czy mężczyzna opowiada tę historię z głupoty, licząc na to, że przybyły z daleka urzędnik nie zna przebiegu tej sprawy, czy też kryjąc szyderstwo szczwany lis udaje głupca przed swym dawnym rywalem i wystawia go na próbę. Choć w oczach gościa pojawiał się czasem błysk mówiący, że był on kiedyś wytwornym kawalerem i zdobywcą serc niewieścich, w oczach tych nie było duszy, jak w oczach więźnia albo zwierzęcia, aż można było zwątpić, czy to wzrok człowieka. — Kto jest przeciwnikiem w tej sprawie, sama żona czy ktoś inny? — zapytał Arnas Arnaeus. — Biskup — odrzekł małżonek. To wymagało wyjaśnień, z których wynikło, że biskup, szwagier gościa, i cała rodzina biskupa dążą od dawna do oczernienia go przed żoną. Teraz ludzie ci dopięli wreszcie swego, podstępem wywabili żonę z jego domu i trzymają ją tu jak w więzieniu, nadzorując ją dniem i nocą, aby jej prawowity wobec Boga i ludzi małżonek nie mógł się z nią spotkać. Magnus mówił •dalej, że odwiedził biskupa, aby omówić z nim tę sprawę, ale wykręty i puste słowa były jedyną odpowiedzią. Jest teraz życzeniem małżonka i jego prośbą, aby wysłannik królewski użyczył mu swej pomocy, iżby na drodze postępowania sądowego osiągnął wbrew biskupowi sprawiedliwość i z pomocą prawa odzyskał żonę. Arnaeus uśmiechał się uprzejmie, nie był jednak zbytnio skłonny wnosić do sądu skargi o małżonkę innego człowieka i występować przeciw biskupowi, swemu gospodarzowi i przyjacielowi, dopóki nie udowodniono mu poważnych przestępstw; co się zaś tyczy starych ksiąg będących własnością małżonka, powiedział, że gotów jest przy sposobności obejrzeć je i zbadać ich wartość. Po czym wstał, zażył szczyptę tabaki częstując gościa i pozwolił mu odejść. Padał śnieg. Dął lodowaty wiatr przenikając do szpiku. Na dziedzińcu przed domem biskupa stał wieczorem bezdomny człowiek. Jak koń na pastwisku obracał się tyłem do wiatru. Zbyt wytworny, aby szyję obwiązać chustą, unosił i zaciskał kołnierz siną od zimna ręką. Wpatrywał się w małe okienka na poddaszu nad salą, ale zasłony były zaciągnięte i nie zapalono tam światła, choć zapadł zmierzch. Kiedy tak stał dygocąc z zimna, 280 ;- • - spoza domów wychodzi jakiś mężczyzna prowadząc psy i krzyczy wśród zawiei, że ten nędzny łotr, Magnus z Braedratunga, ma się zaraz, wynosić z granic Skalholt albo wyszczują go psami; a jeśli będzie się upierał i jeszcze raz przyjdzie tu w dzień czy po nocy, zostanie uwiązany do pręgierza i oćwłczony. Najwidoczniej zarządca, który dotąd był małżonkowi dość przyjazny i kilkakrotnie zatrudniał go tu na dziedzińcu przy drobnych pracach, otrzymał nakaz, aby służba obchodziła się odtąd inaczej z Magnusem. • Małżonek nic nie powiedział. Zbyt był panem, aby mógł na trzeźwo kłócić się z, nieokrzesanymi ludźmi. Przy tym wszystkim był głodny. Poszedł na wprost wiejącego wichru, między stodoły i stajnie, sztorm szarpał na nim odzież, jego nogi zdawały się cieńsze niż kiedykolwiek dotąd, a kolana jeszcze bardziej krzywe. Były rozmarzone, piękne noce wiosenne, kiedy jechał dumnie na rumaku przez te jaśnie oświecone trawniki — w dzień bowiem było to wzbronione. Teraz, nie miał już ani jednego podkutego konia. Ale oto naprzeciw dźwięczą żelazne podkowy. W głębokich ciemnościach ktoś jechał po lodzie na czarnym biegunie. Szlachcic udawał, że nie widzi jeźdźca, i szedł dalej w wiatr, ale tamten zbliżywszy się ściągnął cugle, aż ognisty rumak zagryzł wędzidło tocząc pianę z, pyska, odwrócił się w siodle i zawołał na wędrowca: — Czyś pijany? . — Nie — odrzekł szlachcic. — Chciałeś się może spotkać ze mną? — Nie. — Z kimże tedy? •— Z moją żoną. — A więc jest ona jeszcze w Skalholt — powiedział pastor. — Mam nadzieję, że moja droga, zacna przyjaciółka dobrze się miewa. —- Sam wiesz najlepiej, co u was w Skalholt słychać — hardo rzekł wędrowiec do jeźdźca, z którym przed wielu laty byli tu razem w szkołach. — Rzeczywiście, wybornie się wam udało wywabić mi z domu żonę. A ty rzetelnie w tym pomagałeś. — Tego bym się nigdy nie spodziewał, drogi Magnu-sie — rzekł pastor — abym miał wykraść żonę... takiemu ulubieńcowi kobiet jak ty. — Wiem z, dobrego źródła, że latem wiodłeś z nią na trawniku długą rozmowę. — Ach, Magnusie, nie możesz mieć przecież nic przeciwko temu, że ja, pleban, rozmawiam z moimi drogimi parafianami na oczach wszystkich na trawniku, w jasnym słońcu. Na twoim miejscu miałbym raczej zastrzeżenia przeciw rozmowom prowadzonym nie na oczach wszystkich i nie na trawniku ani w jasnym słońcu. — Zimno mi — rzekł małżonek. — Jestem głodny i chory. Nie mam ochoty wysłuchiwać ciebie tutaj, na mrozie, wśród zawiei. Bądź zdrów, odchodzę. — Nie potrzebuję zresztą robić z tego tajemnicy, dlaczego ostatniego lata rozmawiałem z twoją żoną, drogi Magnusie. Jeśli masz chęć dowiedzieć się, zaraz ci opowiem. — No... — Latem rozeszła się wieść po okolicy, że lubisz wódkę, drogi Magnusie. Dlatego zacząłem rozmowę z twoją żoną Snaefridur, aby dowiedzieć się, czy to prawda. — Cóż ciebie obchodziło, czy piję? A któż nie pije? — Nie wszyscy w równej mierze lubią wódkę. Sam 0 tym wiesz, drogi Magnusie. Niektórzy w ogóle nie znajdują w niej upodobania. Innym akurat tyle ona smakuje, że skosztują trochę, nie czując koniecznej jej potrzeby, a jeszcze inni piją, aż sobie lekko podchmielą 1 są w dobrym humorze, a potem przestają. Są wreszcie ''282 •" i tacy, co upiją się czasami nawet do nieprzytomności, a jednak nie kochają wódki aż tak bardzo, aby zamieniać na nią coś, co dla nich drogie. Ludzie tacy nie uważają wódki za rzecz dobrą. — Widzę, że lubisz, jak niegdyś, wymijać stawiane ci pytania —• rzekł Magnus z Braedratunga — przyznam ci się, że nie rozumiem cię i nigdy cię nie rozumiałem. Zapytałem, kogo obcego obchodzi, że może kiedyś piłem wódkę. Nikt nie wiedział o tym lepiej od mojej żony, lecz przez czas naszego współżycia ani razu nie czyniła mi o to wyrzutów. — Nie lubi naprawdę wódki, kto nie jest gotów sprzedać swej żony, choćby była najpiękniejszą ze wszystkich kobiet Islandii, oraz dzieci, jeśli je ma, i opuścić swego domu zrównawszy go z ziemią. — To kłamstwo. Jeśli czegoś nienawidzę, to właśnie wódki. —• Czy nie sądzisz, drogi Magnusie, że to głos Pana, a nie twój własny mówi te słowa? Wrzeba umieć rozróżniać jeden od drugiego. Nie ze słów, lecz z czynów człowieka jawnym się staje, któremu z tych głosów jest posłuszny. — Złożyłem uroczysty ślub, że wargi moje nie tkną już wódki — rzekł małżonek; podszedł blisko do konia, obiema rękoma chwycił za grzywę i płonącym wzrokiem wpatrywał się w pastora mówiąc: — Odkąd moja żona opuściła dom, noc po nocy czuwałem i czy wierzysz w to, czy nie, modliłem się do Boga. Moja matka uczyła mnie czytać w księdze O siedmiu słowach Chrystusowych, l teraz nie ma we mnie nawet iskierki pożądania wódki. Przez te wszystkie dni wiele razy częstowano mnie wódką. I co, jak sądzisz, najchętniej bym zrobił? Najchętniej naplułbym do kieliszka. Jeśli będziesz z nią mówił, opowiedz jej to. — Myślę, że najlepiej będzie, jeśli sam jej to opo wiesz, drogi Magnusie. Gdybyś jednak chciał jej przesłać wiadomość przez kogoś, są na pewno inni, co lepiej się do tego nadają ode mnie. — Wszyscy wyrzucali mnie za drzwi — rzekł małżonek. — W końcu poszedłem do tego, kto titoi obecnie wyżej od pana domu, ale kiedy odeń wychodziłem, poszczuto mnie psami i grożono mi biciem, jeślibym się znowu tam pokazał. —• Oto są ludzie światowi — rzekł pastor. Szlachcic oparł się o szyję końską, płonące oczy wpił w twarz jeźdźca i zapytał: — Powiedz mi uczciwie, drogi pastorze Sigurdur: czy sądzisz, że zaszło coś między nim a nią? Ale pastor Sigurdur popuścił koniowi cugli. — Wybacz, że cię zatrzymałem — rzekł ruszając. — Myślałem,, że chcesz może czego ode mnie. Spotkawszy cię teraz, powiem ci: niezależnie od tego, co się tymczasem mogło zdarzyć, jeszcze w czasie sianokosów Snae-fridur gotowa bj4e przekreślić wszystkie twe winy i mówiła, że bardziej kocha męża, co gotów był tanio ją sprzedać, aniżeli tego, co chciał ją drogo kupić. Szlachcic stał wśród zawiei i wołał za nim: —• Siggi, Siggi, potrzebuję czegoś od ciebie. Pozwól mi jeszcze z tobą mówić. — Czuwam często po nocach, kiedy psy już śpią — rzekł pastor katedralny. — Wpuszczę cię, jeśli zachowując ostrożność pokażesz się u mego okna. XII — Nad fiordem Breida leżą bogate zagrody. W zatokach roi się od edredonowych gęsi. Foki śpią na skałach. W wodospadach skaczą łososie. Ptactwo morskie wysiaduje jaja na wyspach. Łąki zielenią się aż po samo morze. Na stokach górskich — zarośla. Wzdłuż przełęczy ciągną się hale. Daleko, w głębi kraju, przez stepy płyną szerokie rzeki i bystre strumienie. Na zielonych wzniesieniach wśród pastwisk stoją chaty chłopskie, skąd rozpościera się widok na fiordy. Kiedy nie ma wiatru, kępy i skaliste wysepki rzucają cień aksamitny, miękki, niemal drżący. To Arnaeus mówi tak do niej. Przyszła bowiem wieczorem, aby dowiedzieć się, po co był u niego jej mąż. —• O ile się nie mylę, jedna z tamtejszych zagród należy do ciebie? — Dlaczego pytasz? — Gdybyś miała ochotę osiedlić się tam, przysłałbym ci drzewo na budowę. — Dostojny panie — rzekła —czy jesteś aż tak wielkim dzieckiem? — Tak, jestem. Pierwsze wrażenie trwa długo. W jednym z takich dworków ujrzałem cię po raz pierwszy. I w myślach widzę cię zawsze nad fiordem Breida, wśród ludzi, których nie skruszą żadne troski, którym przeciwności losu nie mogą odebrać szlachetności lic. — Nie wiem, skąd jestem — rzekła bezdźwięcznie. — Czy wolno opowiedzieć ci coś? Skinęła przyzwalająco, daleka myślami. — Pewnego razu odbywała się weselna uroczystość nad fiordem Breida. Wiosna już się kończyła; było około letniego porównania dnia z. nocą, kiedy wszystko, co jeszcze na Islandii nie zamarło, budzi się do życia. Późnym wieczorem na dziedziniec przybyli dwaj jeźdźcy — nie pozwolono im odjechać bez poczęstunku. Na trawniku wzniesiony był namiot. Tutaj z wesołym hałasem zabawiali się przy kielichu prości ludzie. Obcych zaprowadzono jednak do wnętrza domu, gdzie siedzieli ze swymi żonami znakomitei kmiecie. Kilka młodych dziewcząt krzątało się podając do stołu. Obcy goście, co tu przybyli bez zaproszenia i tylko na chwilę wzięli udział w nocnej uczcie, byli braćmi. Jeden z nich należał do władz kraju, był syslumadurem na drugim brzegu fiordu Breida. Drugi był młodym mężczyzną, który już dziesięć lat przebywał w obcych krajach. Starszy brat właśnie wiózł go do siebie ze statku, który przybył do Stykkisholmur. Jeszcze tej nocy zamierzali jechać dalej. Wracający z zagranicy widział znowu swój blady lud, który znał tylko ze wspomnień dzieciństwa. Wybuchy wesołości sprawiały, że bladość ich twarzy wzruszyła więcej niż zazwyczaj, a ubóstwo było bardziej wstrząsające. Wielu zataczało się nieprzytomnie po trawniku. Obcy goście siedzieli już jakiś czas wśród lepszego towarzystwa wewnątrz domu, gdy nagle ów przybyły z daleka spostrzegł istotę, której twarz zdjęła go od pierwszego wejrzenia takim podziwem, że wszyscy inni ludzie wokół niej zmienili się w cienie. Choć bywał już na królewskich pokojach, wydało mu się w tej godzinie, że nigdy jeszcze nie widział nic, co mogłoby się równać z tym obrazem. — Przestraszasz mnie — rzekła. — Wiem, jak to zuchwale i wbrew rozsądkowi, że mówię takimi słowami. A jednak... ilekroć ów przybysz myślał później o tym spotkaniu, nigdy nie udało mu się znaleźć słów, które by dały choć odległe pojęcie 0 tym obrazie, o czarze tej letniej nocy. Wciąż i wciąż musiał stawiać sobie to samo pytanie co wtedy: „Jak może się coś takiego w ogóle przydarzyć? Jak może otworzyć się taka przepaść między tą jedną istotą 1 wszystkimi innymi ludźmi?" Później czynił sobie wyrzuty: „Tam, na dalekim świecie spotykałeś tyle pełnych wdzięku kobiet, a nie umiałeś oprzeć się urokowi jednej dziewczyny znad fiordu Breida? Ta twoja bezradność i zakłopotanie, to oczarowanie, którego łupem stała się dusza tonąc w szczęśliwości jednej chwili, zrodziła się z twego własnego wnętrza — choć to, co nazywamy rozsądkiem, szukać zechce urojonych, zewnętrznych przyczyn." A przecież... czas wykazał mi, że wszystkie kobiety świata, choćby dumne i wielkiej urody, zatarły się we wspomnieniu i znikły w królestwie cieni. Tylko jedna jedyna pozostała. — A czy przybyłego z dala gościa zdziwiło nie to, że w oczach dziewczyny znad fiordu Breida było tyle zdumienia na widok pierwszego prawdziwego męża? Nie dał się zbić z tropu. — W życiu każdego^ człowieka jest chwila, która trwa, choć wszystko przeminie. W blasku tej chwili dokonujemy naszych czynów, dobrych czy złych, toczymy nasz życiowy bój... choć wszystko to może dziać się w sprzeczności z ową chwilą. Jedno jest pewne: nad chwilą tą panuje odtąd dwoje oczu, tych dwoje, dla których rodzą się wszyscy poeci. Ale nigdy się nie urodzi poeta, który o nich wyśpiewa pieśń. Bo gdyby wyjawiono ich imię, świat musiałby natychmiast zginąć. Co się stało? Jakie padły słowa? W takiej chwili nic się nie dzieje, nie pada żadne słowo... Tylko nieoczekiwanie stoją oni na łące nad głęboką wodą, tam gdzie rzeka uchodzi do morza. Za nią jest obłok ze złota. W jasnych jej włosach szumi oddech nocy. Dzień się uśmiecha w lekkim rumieńcu lic delikatnych jak płatek róży. — Jak mógł przyjaciel królowych wpaść na pomysł, aby prosić głupiutką dziewczynę, by z nim poszła na łąkę? Miała ona ledwie piętnaście lat. — Piętnaście wiosen. •— Nie wiedziała nic o samej sobie. Myślała, że dostojny gość chce ją prosić o oddanie pozdrowień ojcu, który opuścił zbyt późną uroczystość. Dopiero nazajutrz zrozumiała, że otrzymała od niego w darze pierścień — ona, zwykła dziewczyna. •— Co też mogła sobie pomyśleć o tak dziwnym gościu? — Dziewczyna była córką lógmadura. Wszyscy chętnie dają podarunki bogatym. Uznała za coś naturalnego ten dar dla córki dostojnika. •— Kiedy otrzymał pierścień z powrotem, ofiarował go Jonowi Hreggvidssonowi, aby go przepił. Spalił mosty. Śluby, przysięgi, nasza uczciwa wola — wszystko okazało się marą. Płatek róży i ową noc wiosenną sprzedał za pomarszczone karty pergaminu. Takie było jego życie. — Już mi to opowiadałeś — rzekła. — Ale omijasz coś, Arni. Omijasz dwa lata. —• Opowiedz o nich, Snaefridur. — Brak mi słów. — Kto zna tylko słowa, nie zdoła tego opowiedzieć, Snaefridur. Zrobi to tylko ten, kto umie odetchnąć pełną piersią. Oddychaj więc. Długą chwilę siedziała zapatrzona przed siebie jakby w jakąś dal. —• Kiedy przybyłeś, aby u nas zamieszkać i obejrzeć książki mego ojca, nie ucieszyłam się, pamiętam. Może tylko byłam trochę ciekawa. Nie śmiałam opowiedzieć mojej matce, że obcy mężczyzna dał mi pierścień, zakazała mi bowiem przyjmować bez jej zezwolenia podarunki od nieznanych osób. Uważała, że obcy robiący prezenty dziecku dostojnika żywi złe zamiary. Oczywiście młoda 'dziewczyna niechętnie wierzy temu, co mówi matka. Ale bardzo mi na tym zależało, aby matka nie dowiedziała się o mnie niczego nagannego. Dlatego ukryłam pierścień. — Nie chcesz opowiadać dalej? — Co? Czy zaczęłam coś opowiadać? — Nie będę ci przerywać. Patrząc w ziemię mówiła w zamyśleniu, cicho: — Co się stało? Przybyłeś. Miałam piętnaście lat. Odjechałeś. Nic się nie stało. — Przebywałem owego lata przez czternaście dni u twego ojca i szperałem wśród jego ksiąg. Miał wiele manuskryptów', wśród nich kilka pergaminów. Te i owe odpisałem, niektóre od niego nabyłem, część mi podarował. Jest on mężem wykształconym, jak to w zwyczaju na Islandii, i dobrze zna dzieje rodów. Późnymi letnimi wieczorami prowadziliśmy często długie rozmowy o ludziach, co żyli w tym kraju. — Często przysłuchiwałam się ukradkiem. Dawniej nigdy nie miałam ochoty słuchać dorosłych mężczyzn. Teraz jednak nie umiałam się oderwać, mimo że mało pojmowałam z tego, o czym rozmawialiście. Jakże jednak pragnęłam widzieć tego męża, jego strój, buty, zachowanie, przysłuchiwać się jego głosowi, nie dbając zresztą o to, co mówił. Wystarczyło, że to był jego głos... Potem odjechałeś. Dom stał się pusty. Co za szczęście, myślała ta mała wariatka, że on odjechał tylko na druga stronę fiordu, nie dalej. Ach, komuż wolno teraz potajemnie nasłuchiwać wieczorem? — Pewnego dnia, jesienią, powiedział ktoś: „Odjechał okrętem z Stykkisholmur." — Tej zimy wysłał mnie król na południe, do Niemiec, abym obejrzał książki, które chciał kupić. Mieszkałem w zamku jakiegoś hrabiego. Ale w kraju, w którym nawet prosty człowiek, syty i zadowolony, po skończonej pracy idzie sobie za kilka szylingów na koncert lub przy święcie słucha w kościele kantat wielkich mistrzów, myśli gościa powinny były chyba być gdzie indziej niż w jedynym kraju Europy, którego lud cierpiał męczarnie głodu, którego lud uczeni nazywali gen-tem poene barbaram L. Kiedy przeglądałem wspaniałe wolumina, drukowane przez najwybitniejszych drukarzy, niektóre przez Plantyna, inne przez samego Guten1 Lud na pół barbarzyński, (łac.) 19 Dzwon Islandii berga, tomy ozdobne, ze wspaniałymi różnobarwnymi malowidłami, w cennych oprawach ze skóry zamkniętych na srebrne klamry, księgi, które pan mój chciał nabyć dla swej biblioteki w Kopenhadze, wszystkie moje myśli i pragnienia biegły ku owernu krajowi, w którym miał swą kolebkę najrzadszy skarb Północy, gnijący teraz w nędznych lepiankach. Każdego wieczoru, kiedy kładłem się spać, budziła mnie myśl: „Dziś rozsypała się w proch jeszcze jedna karta w księdze Skaldy." — Nad fiordem Breida mała dziewczynka tęskni przez miesiące Thorri i Goa1 — na szczęście nie myślałeś o tym. — Nasze stare sagi nieraz mówią, że kiedy zima zbliża się ku końcowi, Islandczyk staje na pokojach królewskich niemy i skryty. Gdy tylko nastała wiosna, pierwszym okrętem pojechałem, z Gluckstadt do Islandii. •—• Dziewczynka nie pojmowała, dlaczego przez cały czas miała w myślach jednego tylko, jedynego człowieka. Skąpiec znad fiordu Grundar nie śpi nocą, czuwa wlepiwszy wzrok w złotego dukata — może i ona, jak ów biedny człowiek, straciła rozum. Skąd ten niepokój, ten przyprawiający o drżenie lęk, ta pustka, trwoga przed mroźnym losem, opuszczeniem, niemożnością powrotu do ojczyzny, jak to ongiś było z Islandczykami na Grenlandii? W izbach dla służby wszyscy śpią, tylko w mroku stara Helga Alfsdottir siedzi na krawędzi łoża, pogrążona w swej pracy. Już dawno przestała opowiadać mi sagi, uważa bowiem, że jestem dorosłą 'dziewczyną. Za to opowiada mi teraz częściej o ludziach, których spotkało nieszczęście. Zna ona historię wielu rodów Islandii i nic w ludzkim życiu nie jest jej obce, nic nie może jej zadziwić. Kiedy opowiadała, to jakby przesuwało się przed nią, wiek po wieku, życie i Islandzkie określenie na najsroższy okres zimy. 290' całego narodu. I wreszcie jednego wieczoru wymknęłam się na górę do jej alkowy i zdobywszy się na odwagę poprosiłam,'aby zasunęła zasłony u łoża, bo chcę jej zwierzyć tajemnicę. Wyznałam, że mnie trapi coś, przez co nie mam już chwili wesołości. Poprosiłam też, aby nie nazywała mnie sędziowską córką, lecz mówiła do mnie: 'moje dziecko. Wtenczas spytała, co też takiego spotkało jej dziecko. „To mężczyzna" — rzekłam. „Któż to taki?" — spytała. „To dojrzały mąż, który nic mnie w gruncie rzeczy nie obchodzi, nie znam go nawet. Na pewno straciłam rozum." „Boże uchowaj, to chyba nie jakiś włóczęga?" „To mąż, który nosi .angielskie buty" — powiedziałam, bo nigdy przedtem nie widziałam mężczyzny w lśniących butach. Pokazałam jej pierścień, który ofiarowałeś mi w ów wieczór, kiedyśmy się spotkali. A potem opowiedziałam jej dokładnie, jak o tym mężu, który nic mnie nie obchodzi i którego nigdy już nie zobaczę, muszę myśleć dniem i nocą, jaki ogarnia mnie niepokój. I kiedy po cichutku wszystko jej wyznałam, położyła swoją rękę na mojej, pochyliła się nade mną i szepnęła mi do ucha tak cicho, że nie prędzej zrozumiałam, co mówiła, aż się znowu cofnęła. „Nie bój się, moje dziecko. To miłość." Zdaje się, że zrobiło rni się ciemno przed oczyma. Nie wiem, jak wyszłam z jej komory. Miłość była jednym z tych słów, których nie wolno było wymawiać. U nas, w rodzinie logmadura, nawet o niej nie wspominano, nie wiedziałyśmy, że coś takiego istnieje. Kiedy siedem lat przedtem moja siostra Jorunn wychodziła za mąż za biskupa ze Skalholt, nikt nie myślał przy tym o miłości. Kiedy w sąsiedztwie był ślub, widzieliśmy w tym taką samą wspólną uroczystość jak każda inna, ale co 19* kierowało przy tym ludźmi, to zupełnie naszej sędziowskiej rodziny nie obchodziło. Mój zacny ojciec nauczył mnie tłumaczyć mowy Cycerona i kiedy zabrałam się do wierszy o Eneaszu —dalej się in grammatica nie posunęłam — nie przyszło mi nigdy na myśl, że wielka miłość Dydony mogła być czymś innym niż poezją, czymś, co istnieje w rzeczywistym życiu. Kiedy więc dowiedziałam, się od starej Helgi Alfsdottir, co mi się przydarzyło, czułam się zdruzgotana — nikt się temu nie może dziwić! Wróciłam po cichu do mej alkowy i zmoczyłam łzami obie poduszki, odmówiłam wszystkie modlitwy pastora Bjarniego, potem modlitwy biskupa Thordura, w końcu zaś, gdy nic mi to nie pomagało, dwanaście razy powtórzyłam łacińską modlitwę do Maryi ze starej papistowskiej książki: Ora pro nobis peccatoribus nunc et in hora mortis nostrae.l I było mi lżej. Arnaeus powiedział: —• Kiedy byłem znowu u ciebie nad fiordem Breida, wiedziałem o tym pierwszego dnia, skorośmy się tylko zobaczyli. Oboje o tym wiedzieliśmy. Wszystko inne wydawało się tego dnia błahe i zbędne. — I po raz pierwszy — rzekła — przyszłam do ciebie. Żaden człowiek nie wiedział o tym. Przyszłam, bo mi kazałeś. Nie miałam własnej woli, jedynie twoją. Choćbym musiała iść przez rwące rzeki czy popełnić przestępstwo, byłabym przyszła. I przyszłam do ciebie. Nie wiedziałam, co ze mną zrobisz, nie wiedziałam, co się stanie, nie wiedziałam nic, tylko to jedno, że jestem twoją własnością. Dlatego wszystko było dobre, wszystko sprawiedliwe. — Pamiętam jeszcze twoje pierwsze pytanie —• 1 Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, (łac.) rzekł. — „Czyż nie jesteś najlepszym człowiekiem na ziemi?" Spytałaś i patrzyłaś na mnie badając, czy nie grozi ci niebezpieczeństwo. A potem nic już nie mówiłaś. — Tak, aż do jesieni. Aż do jesieni, kiedy odjeżdżałeś i żegnaliśmy się tu w Skałholt. Wtedy powiedziałam do ciebie: „Nie potrzebuję już o nic pytać. Wiem wszystko." — W mojej małej izdebce świecił księżyc. Przysięgałem ci wszystkimi przysięgami, jakie tylko mężczyźni znają. A jednak nie wróciłem zza morza. — Tak, powinnam to była wiedzieć. — Wiem, co myślisz. Nulla mro juranti femina cre-dat. l Lecz statki spóźniają się, a w końcu przypływają, Snaefridur. — Kiedy statki przypłynęły znowu do brzegów Grenlandii, nie było już tam od dawna ludzi. Osiedla stały puste. — Los włada statkami, a bogowie je prowadzą. Tego uczą islandzkie sagi. — Tak, to szczęście, że istnieje los i bogowie. On powiedział: — Nie byłem najlepszym człowiekiem na ziemi. — A jednak tak — odrzekła. — W przeciwnym razie nie wyszłabym za szlachcica z Braedratunga. Zaślubiono by mnie z pastorem ze skalholckiej katedry. — Był jesienny dzień. Podróżowaliśmy, ty i ja, wraz z twoim szwagrem i jego żoną z zachodu ku Skałholt. W kilka dni później miałem odpłynąć. Był jeden z tych jesiennych dni, co jaśniejsze są niż dni wiosny. Miałaś czerwone pończochy. Jak zawsze, gdy byłem obok ciebie, czułem, że gdzieś w pobliżu są rusałki. I zamorski Niech żadna niewiasta nie wierzy męskim przysięgom. (łac.) świat, w którym żyłem, zniknął — zapomniałem o nim. Jechaliśmy przez las koło Hafnar. Kiedy wjeżdżało się w otwarty, kolorowy kraj, pełen słońca, wód i zapachu łąk, wędrowiec zapominał, że panuje tu nędza. Wydawało mu się, że niskie, porosłe trawą chaty okolicznych zagród są zaczarowane i śnią głębokim, błogim snem. Jechałaś przodem. Miałaś na sobie niebieski płaszcz, wiatr igrał twoimi lokami. Patrzyłem na żywą kobietę z nieśmiertelnych starych sag, na kobietę, co poświęciła swe życie dla bohaterów. Nie wolno jej zdradzić, choćby wszystko miało pójść wniwecz, mówił do siebie maż, który za nią jechał przez ten las. Byłem zdecydowany nigdy cię nie opuścić. Wiedziałem, że mógłbym otrzymać od króla wszelki urząd na Islandii, jakiego bym zażądał. Był wówczas wolny urząd syslu-madura. Ale była też księga zwana Skalda. Ze wszystkich ksiąg od wielu lat ona najbardziej leżała mi na sercu. We wszystkich okręgach kraju miałem ludzi, którzy tropili ją karta po karcie. Przed stu laty przypadła w spuściźnie spadkobiercom jakiegoś zubożałego pana, a ci podzielili między siebie księgę na wiele drobnych części, które od tego czasu przeszły w ręce nie wiedzących o niczym żebraków z całej Islandii. Wśród największych trudów udało mi się zebrać sporą jej część. Brakowało mi jednak czternastu kart i one wydały mi się teraz rzeczą najważniejszą. Nurtowało mnie ciche podejrzenie, że w pewnym małym domku w Akra-nes mogą znaleźć się resztki starego manuskryptu, i daliście się namówić, aby tam zajechać zbaczając z drogi. Zagroda nazywała się Rein. Powiedziała: — Przypominam sobie, że mnie tam wprowadziłeś. — Prawda, nie było to miejsce dla kobiety z sagi o bohaterach. Dokładnie też sobie przypominam, jak na oczach wszystkich przytuliłaś się do mnie mówiąc: „Mój przyjacielu, dlaczego przywiodłeś mnie do tego, okropnego domu?" — po czym zniknęłaś. — Zapomniałeś o mnie. —. W chacie;tej znalazłem karty ze Skaldy, te, które były mi najdroższe. Szukaliśmy tak długo, aż wśród rupieci leżących w podstawie łoża starej kobiety znaleźliśmy ów klejnot. Pamiętam jeszcze, jak stałem wówczas w izbie z kartami w obu dłoniach patrząc na ludzi, u których w ukryciu leżała korona tego, co cenne w poezji krajów Północy: słaba staruszka, głuptak, chłop •—• złodziej sznurów i potwarca, ledwie znający litery, z grzbietem opuchniętym od uderzeń kata, o którego zamordowanie był potem oskarżony, wynędzniała dziewczynka z dużymi oczyma i dwie trędowate kobiety z zżartymi przez chorobę twarzami. A ty znikłaś.. Wiedziałem, że odjadę i nie wrócę. W tym momencie już cię opuściłem. Nic nie mogło skłonić mnie do zostania zwierzchnikiem zamordowanego1 ludu. Księgi Islandii znowu wzięły mnie w posiadanie. Dziewica Snaefridur wstała. — Nigdy nie oskarżałam cię, Arni — rzekła — żadnym słowem, żadną myślą. Powinieneś to był zrozumieć dzięki słowom, które przesłałam wraz z pierścieniem. — Kazałem Jonowi Hreggvidssonowi milczeć. Nigdy nie posłyszałem twych słów. — Wyjechałam ze Skalholt — rzekła — i nocą przybyłam do Thingyełlir. Byłam sama. Postanowiłam posłać do ciebie tego przestępcę. Jego matka przyszła do mnie poprzez góry i rzeki. Wiedziałam, że nie wrócisz, ale nie oskarżałam cię: poprzedniej nocy z całą świadomością zabiłam moją miłość, oddałam się pierwszy raz Magnusowi z Braedratunga. Przez całą drogę ze Skalholt do Thingvellir szukałam właściwych słów, aby je tobie przesłać — a ty nie chciałeś ich słyszeć, bo rni nie ufałeś. Teraz jednak zechciej je przyjąć i proszę cię, aby były to ostatnie słowa między nami na dzisiejszy wieczór, na wszystkie wieczory i na wieczór ostatni. Potem powtórzyła mu te słowa, które dawno temu powierzyła skazanemu przez jej ojca na śmierć więźniowi, aby z Thingyellir nad Oxara przewiózł je ukochanemu: — Tylko mój pan może uratować honor Islandii, a jego jasna dziewczyna, choćby sama ściągnęła na siebie hańbę, na zawsze przechowa w sercu jego świetlany wizerunek. XIII Pewnego razu małżonka biskupa odwiedziła siostrę, aby zapytać, jak się czuje, i obejrzeć jej misterne hafty, Snaefridur bowiem nieustannie coś robiła. Lica małżonki biskupa były zaczerwienione, w oczach krył się dziwny błysk i jakaś niepewność. Jakby mimochodem spytała siostrę, czy dobrze śpi po nocach, czy mała Gudrun, dzieląca z piastunką sąsiednią alkowę, nie budzi jej mówiąc i. rzucając się przez sen, jak to zwykle młode dziewczęta; w takim razie znajdzie dla dziewczynki inne miejsce spoczynku. Snaefridur miała się na baczności, kiedy tylko siostra zwracała się do niej z taką łagodnością. Powiedziała, że niczego jej nie brak; co do Gudrun, sprawia jej tylko radość. — A czy nie za późno kładzie się do łoża? — pytała żona biskupa. •— Przeważnie zasypia przede mną. — Ach. droga Snaefridur, myślałam, że zawsze chodzisz spać tak wcześnie jak niegdyś. — Zawsze ogarnia mnie wcześnie senność. — Któraś z dziewek gadała podobno przy krosnach, że czasem późnym wieczorem widziała cię jeszcze na dole. — Dziewki powinny nocą więcej spać, a za dnia mniej paplać — odpowiedziała Snaefridur. Po krótkim wahaniu małżonka biskupa powiedziała: — Kiedy już mówimy o udawaniu się na spoczynek, najlepiej będzie, jeśli zanim zapomnę, opowiem ci najnowszą nowinę: od pewnego czasu napływa z okolicy pisanina, w której ludzi ze Skalholt oskarża się o nocne hulanki — grozi się surowym śledztwem i pozwaniem przed sąd. Snaefridur oczywiście była ciekawa bliższych wiadomości o tych pismach i ich pochodzeniu; dowiedziała się. że przyszedł w tej sprawie list do królewskiego wysłannika Arnaeusa jako do jednego z oskarżonych o udawanie się zbyt późno na spoczynek; drugą osobą, 0 którą chodzi, jest siostra małżonki biskupa, sama Snaefridur. Zresztą, rzekła Jorunn, ona sądzi, że siostra lepiej od niej wie, co spowodowało ów list. Snaefridur odrzekła, że nic o tym dotąd nie słyszała. Rzecz zaczęła się od tego, że Arnaeus rozmawiał niedawno z biskupem i pokazywał mu list napisany doń przez Magnusa z Braedratunga, pełen aluzji oskarżających Arnaeusa, jakoby królewski komisarz związał się godnym potępienia stosunkiem z żoną nadawcy listu 1 przez ten stosunek dostał się na ludzkie języki. Dalej pisał Magnus z Braedratunga, że dowiedział się z pewnego źródła, iż jego żona nieustannie odwiedza Arnaeusa, skoro tylko zostanie sam w swoich pokojach •— około południa, kiedy przebiegli ludzie czują się najbezpieczniej, albo w późnych godzinach wieczornych, kiedy sądzą, że wszyscy śpią — i spędza z nim wiele godzin za zamkniętymi na klucz drzwiami. Magnus napomyka też w liście, że jego żona dawno już temu, ledwie dorosła, znała się dobrze z królewskim komisa rzem i assessore in consistorio — teraz zaś stara nić została na nowo związana; z wiosną, kiedy tylko rozeszła się wieść o przybyciu Arnaeusa, wzrosła też nieoczekiwanie krnąbrność małżonki wobec męża. Aby dopełniła się miara, wystawiony był Magnus z Braedratunga na kierowane nienawiścią akty gwałtu ze strony spowinowaconych z nim dostojników; ubiegłej jesieni wywabili oni jemu, prawnie poślubionemu małżonkowi, z domu jego żonę, i teraz błaga on Boga, aby użyczył mu swej pomocy przeciwko złości owych wysokich dostojników i pozwolił udaremnić ich samowolne postępowanie z biednym, 'bezbronnym człowiekiem. Snaefridur nie mogła już dłużej wytrzymać i głośno się roześmiała. Małżonka biskupa spojrzała na nią zdziwiona. — Ty się śmiejesz,, siostro? — Jak się mam nie śmiać?... — powiedziała Snaefridur. — Sąd althingu nie utracił jeszcze w kraju znaczenia. —- Wszystkich nas spotka sąd i kara. — Wystarczy, że Magnus wytoczy sprawę o cudzołóstwo przeciw znakomitym ludziom z siedziby biskupa, a już parobcy, dziewki i cała hołota będzie się. radować. To by nas wszystkich drogo kosztowało. Snaefridur przestała się śmiać. Spojrzała na siostrę i spostrzegła, że z jej twarzy znikł ostatni ślad łagodności, którą dotąd starała się okazywać. I kiedy Snaefridur nie odpowiadała, Jorunn spytała: — W co mam wierzyć, ja, twoja siostra, żona biskupa ze Skalholt? — Wierz sobie w to, co ci się wydaje najbardziej wiarygodne, moja zacna kobieto. — Ta nowina trafiła mnie jak grom. — Gdybym chciała coś przed tobą zataić, siostro, nic byś się nie dowiedziała przez zadawanie pytań. Na tyle powinnaś znać swoich najbliższych i cały swój ród. •— Jestem tu w Skalholt panią domu. I jestem twoją starszą siostrą. Przed Bogiem i przed ludźmi mam prawo i obowiązek wiedzieć, czy oskarżają cię słusznie, czy nie. —• Sądziłam, że my i nasza rodzina jesteśmy zbyt dostojni, aby nas pytać o to. — Czy sądzisz, że idzie mi o coś innego aniżeli o cześć twoją, moją i nas wszystkich, obojętnie, czy oskarżenia są prawdziwe, czy fałszywe? •— To coś całkiem nowego, że tu w Skalholt przejmują się tym, co mówi Magnus Sigurdsson. —• Nikt nie może wiedzieć, na jaki pomysł wpadnie człowiek przywiedziony do rozpaczy: rozumiemy pijaków, kiedy są pijani, nie kiedy są trzeźwi. Jakże mam jednak bronić mego domu, jeśli nie poznam prawdy, zanim zbierze się sąd i dojdzie do złożenia przysięgi? — Obojętne — rzekła Snaefridur — czy teraz, czy później odpowiem pod przysięgą „tak" albo „nie". Przyznaj sama, siostro Jorunn: wbrew prawdzie kobieta zaprzysięże wszystko i przed każdym, jeśli tylko zechce ukryć coś, co jest dla niej droższe od prawdy. — Niech mnie Bóg strzeże... to, co mówisz, budzi we mnie przerażenie. Jestem przecież żoną duchownego. — Ragnheidur, córka biskupa, przysięgła u ołtarza przed Bożym obliczem. —• Mogłabym, siostro, powiedzieć ci o sobie wszystko i zaprzysiąc to; zarówno jeśli chodzi o drobne, jak i ważne rzeczy. Ale ktoś, kto odpowiada wykrętnie, budzi podejrzenie, że nie ma czystego sumienia •— to nie powinno się zdarzać między siostrami, powinny one sobie ufać i być nawzajem ucieczką w kłopotach. 1 Por. objaśnienie do str. 80. — Była raz stara kobieta, co umarła z udręk sumienia. Zapomniała nakarmić swoje cielę. Pewnie nie miała siostry. — To złośliwości, droga Snaefridur. — Sumienie wyrzuca mi czyn popełniony dawno temu. Był on tak haniebny, że mojej drogiej siostrze mogę napomknąć o nim tylko w sposób ogólny: uratowałam człowieka. — Kryjesz się za pustymi słowami. Teraz jednak, jeśli nie ze względu na ciebie czy na mnie, to przynajmniej dla miłości naszej zacnej matki i ojca, proszę cię o odpowiedź na jedno pytanie: czy ludzie źle dla nas usposobieni mają jakąkolwiek podstawę do tego podejrzenia? — Jesienią pewnej nocy — rzekła Snaefridur — przybyłam tu do ciebie. Mówiłam, że muszę ratować swoje życie. Nie byłam jednak owej nocy w niebezpieczeństwie większym aniżeli jakiejkolwiek innej nocy w ciągu ostatnich piętnastu lat. Przy całej swej zręczności Magnus po pijanemu nie zdoła nikogo zabić, mnie w każdym razie nie. Nie wątpię, że skoro tylko wytrzeźwiał, uznał za rzecz osobliwą, dlaczego odjechałam do Skalholt właśnie tej jesieni, a nie żadnej poprzedniej. Może to i rzeczywiście osobliwe. Nie wiem, kim jestem ani gdzie stoję, i mimo najlepszej mej woli nie umiem zdać sobie z tego jasno sprawy: brak mi szczerości. Być też może, choć sobie tego nie przypominam, że będąc parę razy w ważnych sprawach u królewskiego komisarza, zatrzymałam się u niego dłużej. Wiesz sama, jaki z niego mistrz w prowadzeniu interesującej rozmowy, nawet z ludźmi niewykształconymi, obojętnie, czy są to mężczyźni, czy kobiety. Bardzo też prawdopodobne, że jego pisarze byli podczas naszych rozmów gdzieś w sąsiedztwie, choć dokładnie sobie tego nie przypominam. — Ejże — powiedziała małżonka biskupa, a wokół jej ust pojawił się jakiś ledwie widoczny, ordynarny rys. — Czyżbyś nie wiedziała, że w jego rodzie są najgorsi kobieciarze? Snaefridur spłonęła rumieńcem, a w jej twarzy pojawiło się na chwilę znużenie. Sięgnęła po robótkę i powiedziała nieco ciszej niż przedtem: — Oszczędź mi vulgarium 1, małżonko biskupa. —• Nie rozumiem łaciny, droga Snaefridur. Obie długo milczały. Snaefridur nie podnosiła wzroku znad robótki i wyszywała niezmordowanie. Wreszcie siostra podeszła do niej i — znów łagodna — pocałowała ją w czoło. — Jedno muszę w każdym razie wiedzieć — rzekła — jeśli mąż mój może być pociągnięty do odpowiedzialności za zachowanie ludzi ( będących pod jego opieką. Rzekłszy to nachyliła się ku siostrze i wyszeptała cicho: — Czy wie ktoś o tym? Snaefridur patrzała na nią zimno, z jakiejś wielkiej dali, i odpowiedziała obojętnie: — Przysięgam, że nic nie zaszło. Wkrótce potem przerwały rozmowę. W kilka dni później Snaefridur musiała wieczorem omówić coś z komisarzem królewskim i mimochodem wspomniała o liście, który jak słyszała, otrzymał on od Magnusa Sigurdssona. Odpowiedział, że, być może, będzie zmuszony ze względu na swój urząd zająć się tym listem dokładniej; zresztą nie należy przypisywać takiej pisaninie większej wagi, dopóki nic nie zaszło. —- Czyż nic nie zaszło? — Nie zaszło nic, dopóki nie da się tego dowieść. 1 Ordynarnych słów. (łac.) — Kilka razy byliśmy tu jednak wieczorem sami przez dłuższy czas. — W dawnej Islandii ludzie nie byli głupcami — rzekł Arnaeus. — Wprowadzili wprawdzie chrześcijaństwo, ale nie zakazywali ludowi składania krwawych ofiar — dopóki to robiono w tajemnicy. W Persji kłamstwo nie było zabronione. Każdy, kto chciał, mógł kłamać, byle zachował pozory prawdy. Przyłapanego na kłamstwie uważano za głupca. Jeśli skłaniał po raz drugi i to odkryto, uważano go za łajdaka. Za trzecim razem ucinano mu język. Podobne ustawy wydali władcy Egiptu: kradzież nie tylko była w tym kraju dozwolona, ale nawet czyniła sławnym. Kiedy jednak przychwycono kogoś na kradzieży, odrąbywano mu obie ręce, tuż u barków. — Czy nasza krótka znajomość będzie już na wieki równana z występkiem? Zniknęła nagle błyskotliwość gładkiego dworaka, odpowiedział głucho: — Kiedyż to ludzkie szczęście uważano za coś innego niż występek? Kiedy przeżywano je inaczej niż w ukryciu, przeciw prawom Boga i ludzi? Długo nań patrzała. Wreszcie podeszła do niego i rzekła: — Przyjacielu mój, jesteś znużony. Było już bardzo późno, kiedy odeszła. W domu od dawna panowała cisza. W korytarzu przed salą płonęło zawsze nocą słabe światełko, na wypadek, gdyby ktoś musiał wychodzić. Tak było też dziś. Na wprost drzwi wiodących na dwór były drzwi, którymi szło się przez sień do kuchni i spiżarni oraz dalej, do pokoju dla służby. W korytarzu były też schody wiodące na górę. Skoro tylko Snaefridur wyszła z sali, a Arnaeus odprowadzający ją ze swych pokoi stanął na progu życząc S jej dobrej nocy, dostrzegła, że blade światło pada na czyjąś twarz widoczną w szparze drzwi wiodących do sieni. Mężczyzna stojący za szparą, choć widział ją, nie ruszył się z miejsca i wpatrywał się w nią, blady, niewyspany, z podkrążonymi oczyma, ze zmarszczkami pełnymi cienia. Patrzała przez chwilę na niego, po czym rzuciła szybkie spojrzenie Arnaeusowi. On jednak szepnął tylko: — Ostrożnie! Tedy, jakby niczego nie dostrzegła, przeszła kilka kroków od drzwi sali do schodów i nic nie mówiąc wstępowała po stopniach. Arnas zamknął drzwi sali i wrócił na swe pokoje. Mężczyzna za szparą bezszelestnie zamknął drzwi od sieni. I znowu cisza zaległa dom. XIV Żacy przestali się wadzić i bez słowa patrzyli za nią, kiedy okryta płaszczem, smukła, kroczyła lekko przez izbę do pastora katedralnego. Okno w jego pokoju zarosło szronem. Siedział przy pulpicie, schylony nad księgą. Mruknął: •— Deo gra-tiasl — kiedy zapukano do drzwi, lecz nie podniósł wzroku i nie przerwał czytania. Stanęła na progu i z lękiem spojrzała na wzbudzający odrazę wizerunek Chrystusa nad pulpitem, ale swobodnie powiedziała pobożne powitanie: — Niech Bóg da... dobry dzień. Usłyszawszy ten głos spojrzał zmieszany, jakby gwałtem wyrwano go ze snu. Jego czarne oczy czasem pło1 Bogu dzięki, (łac.) nęły ogniem — tak było teraz. Wstał, skłonił się i ofiarował jej miejsce w swym fotelu, po czym sam usiadł między nią a Chrystusem, w ten sposób, że pół twarzy zwracał ku niej, a drugie pół ku niemu. — Po raz pierwszy to spotkał moje... hm... ubóstwo ten zaszczyt... — tak nie spodziewał się tych odwiedzin, że uciekły mu z głowy wyszukane, uczone zwroty, przystojne w takiej chwili, musiał więc pokasływać. — Nie przystoi mówić o ubóstwie wam, drogi pastorze Sigurdur, do którego należy tyle tłustych zagród. Ale co za żałosny widok: w taki mróz nie ma tu pieca! Zdaje mi się, że zaziębiliście się, panie. Zresztą nie jestem tu pierwszy raz: już kiedyś odwiedziłam was, za życia waszej świętej pamięci małżonki. Dała mi czarkę miodu. Na pewno nie pamiętacie o tym. Teraz macie ten budzący zgrozę wizerunek. Westchnęła ze smutkiem, patrząc na krucyfiks: — Wierzycie naprawdę, że nasz Zbawca cierpiał tak ciężko? In cruce latebat solą deitas At hic latet simul humanitas. l — zamruczał pastor. —• Czy to strofa? Zapomniałam zupełnie tę odrobinę grammaticae, którą znałam. Ale zdaje mi się, że „deitas" oznacza bóstwo, a „humanitas" — człowieczeństwo, obydwa zaś te słowa, jak powiadają, są sobie wrogie, czy nie tak? A więc, pastorze Sigurdur, czy mniemacie, że należy ciągle odmawiać za pokutę psalmy maryjne, czy też postępować jak nasz drogi mistrz Luter, który miał bogobojną żonę? — Łatwiej by mi było o odpowiedź, gdybym wiei W krzyżu ukryło się opuszczone bóstwo, tu kryje się zarazem człowieczeństwo, (łac.) dział, co za uczucie skłania was do tego pytania — rzekł pastor katedralny. — Przypomnieliście mi, pani, moją zacną małżonkę, kiedy jednak patrzę na te rany Zbawiciela, serce me przepełnione jest wdzięcznością za łaskę, jaką mi Bóg okazał odbierając mi ludzką pociechę. — Nie przerażajcie mnie bez potrzeby — rzekła przenosząc wzrok z Chrystusa na mężczyznę. — Posiadacie jeszcze tęgiego konia i zagrodę. Drogi pastorze Sigurdur, nazywaj mnie jak niegdyś mademoiselle, bądź mi przyjacielem i... zalotnikiem. Jeszcze szczelniej otulił się płaszczem i mocniej zacisnął wargi. — Trudno się dziwić, że marzniecie, panie. Nawet okno nie odtajało. — Hm — mruknął. — Nie bierzcie tych żartów za złe — powiedziała. — Przecież wiem, że domyślacie się, jak ciężko mi wyjaśnić moją sprawę. Rozumiecie chyba, że nie łatwo mówić o własnej niedoskonałości z mężem stale odnoszącym zwycięstwa przed obliczem Pana. — Sądziłem kiedyś, że jestem wybrany, aby wam, pani, podać dłoń. Lecz Bóg ma własne drogi. Nagle zapytała: — Dlaczego staliście przedwczoraj wieczorem w sieni biskupiego domu? I dlaczego nie życzyliście mi dobrego wieczoru? — Było późno —• odpowiedział. — Było bardzo późno. — Nie było zbyt późno dla mnie — rzekła •— i wy, bądź co bądź, byliście jeszcze na nogach, choć zapewne zmęczeni. Oczekiwałam, że mnie pozdrowicie. —• Bardzo długo rozmawiałem z pewną chorą w pokoju 'dla służby — powiedział. — Chciałem wyjść zewnętrznymi drzwiami, ale były zamknięte. Dlatego zawróciłem. 20 Dzwon Islandii — Wczoraj rano mówiłam z moją siostrą. „Cóż pomyśli o tobie pastor Sigurdur?" — powiedziała. Odrzekłam: „Możliwe, że wierzy on we wszystkie te obrzydliwe kłamstwa. Sama z nim porozmawiam." — Nie ważne, co sądzą ludzie. Ważne jest tylko to, o czym wie Bóg. — Jakoś nie lękam się tego, co Bóg o mnie wie — rzekła Snaefridur. — Ale nie jest mi obojętne, co sądzą ludzie, a zwłaszcza co sądzi mój duszpasterz i przyjaciel. Przykro by mi było, żeby człowiek tak szlachetny jak Arnaeus został. zniesławiony z mojej winy, przez nędzną żebraczkę, która tu przebywa. Dlatego odwiedziłam go przedwczoraj wieczorem w jego izbie i powiedziałam doń: ,,Arnas, czy nie lepiej, że opuszczę Skalholt i powrócę do mego męża? Nie mogę znieść tego, że bez winy ściągacie na siebie zła sławę, a wszyst- , ko przeze mnie." — Jeśli chce mi wasza miłość coś powiedzieć, proszę, (powiedzcie, co wam ciąży na sercu, tak jak czyniliście niegdyś, jako młoda, dziewczyna, ale nie powtarzajcie słów podsuniętych przez kogoś innego, a zwłaszcza przez tego, którego imię padło przed chwilą, przez człowieka o rozdwojonym języku węża. — Pastorze Sigurdur, jakże ty, który kochasz Chrystusa, możesz nienawidzić człowieka? — Chrześcijanie nienawidzą słów i czynów człowieka, co oddał się w służbę szatana. Samego człowieka żałują. — Gdybym nie wiedziała, że jesteś jednym ze świętych, drogi pastorze, miałabym niekiedy chęć sądzić, że jesteś zazdrosny. Musiałabym z tego być dumna, jestem już przecie niemal starą kobietą, — Tobie w niemałej mierze winienem, Snaefridur, że błagania duszy o rany i krzyż stały mi się najmilszymi słowami: Fac me plagis vulnerari, iac me cruce inebriari. l — A jednak jeszcze ostatniego lata w pewien dzień, kiedy nie było w domu małżonka, odwiedziliście, panie, zamężną kobietę i zalecali się do niej. W każdym razie, inaczej nie umiała was zrozumieć, kiedy odrzuciła z tego, coście mówili, całą teologiczną uczoność i kaznodziejski styl. •— Zaprzeczam, madame — odrzekł —• abym odwiedził was ubiegłego lata w grzesznym zamiarze. Jeśli dawniej uczucia moje zmieszane były z pragnieniami grzesznej natury, to od tego czasu upłynęło wiele lat. Miłość duszy do duszy, oto co teraz panuje nad mym uczuciem do was. O to tylko się modlę, aby przeminęło złe omamienie myśli, które was zaślepia. Droga Snaefridur, czy zdajesz sobie jasno sprawę z tego, co za straszliwe słowa wypowiedziałaś, mówiąc, że nie lękasz się widzących cię Bożych oczu. Czy próbowałaś kiady wyobrazić sobie, jak bardzo kocha Bóg twoją duszę? wiesz, że Jego miłość dla twej duszy jest tak bezranicznie wielka, iż w porównaniu z tym cały świat jest jak pyłek? I czy pomyślałaś kiedy, że człowiek nie sochający swej duszy nienawidzi Boga? „Duszo moja piękna, duszo moja droga" •— śpiewa nasz zacny poeta, twórca psalmów, dobrze wiedząc, że to dla duszy człowieka Bóg narodził się w żłobie i umarł na krzyżu. — Pastorze Sigurdur, czy choć raz nie zechciałbyś odsunąć na bok swoich wielkich ksiąg z teologiczną uczonością? Czy nie zechciałbyś położyć ręki na sercu i zamiast wpatrywać się w przebitą drewnianą nogę Zbawiciela, spojrzeć na chwilę w twarz żywego człowieka, a potem odpowiedzieć mi candide z na jedno py1 Spraw, niech mnie ranią razy, niech mnie upaja krzyż, (łac.) 2 Jasno, (łac.) tanie: kto dla kogo bardziej cierpiał na tym świecie — Bóg dla ludzi czy ludzie dla Boga? — Tak pyta tylko ktoś, kto się skłania ku grzechowi. Modlę się, aby ten kielich trucizny, w którym się kryje wieczna śmierć, został od was odsunięty. — Jak się zdaje, nie macie, panie, najmniejszego pojęcia o tym, co mnie dotyczy. Bardziej ze złej woli aniżeli dla wiarygodnych powodów podsycacie paplaninę dziewek i złe gadania o mnie. — Twarde to są słowa — powiedział pastor katedralny. — Mimo to nie grożę wam wieczną śmiercią, co jak . słyszałam, w waszych ustach oznacza piekło. Jego twarz przebiegło drżenie. — Kobieta, która nocą przychodzi do mężczyzny... •— zaczął, przerwał jednak i miotając oczami pioruny rzekł: — Ja przyłapałem cię, pani, jakby na gorącym uczynku. To już nie paplanina dziewek. — Wiedziałam, że wierzycie w to, pastorze Sigur-dur — rzekła. — Przyszłam donieść, że się mylicie. I chciałam ostrzec przed oczernianiem go. Kiedy dawno już przestaną śmiać się zarówno z was, jak i ze mnie, jego sława będzie żyła. Gotów on poświęcić swoje życie i szczęście, aby wzrosła cześć jego biednego kraju. Od takiego męża jak najdalsza jest myśl o tym, aby odebrać cześć opuszczonej kobiecie przybywającej doń z prośbą o pomoc. — Kobieta, która nocą odwiedza mężczyznę, myśli tylko o jednej jedynej rzeczy — rzekł pastor katedralny. — Kto nigdy nie może oderwać myśli od swego nędznego ciała, aż wiesza je sobie na ścianie w wizerunku bóstwa z przebitymi członkami, kto dla zaspokojenia swoich żądz podaje świadectwa ze świętych ksiąg, ten nigdy nie zrozumie męża, który ciałem i duszą służy bezbronnym ludziom i pomaga swemu narodowi, aby znowu się podniósł. — Obyczaj to diabła, że wabi niewiastę w wielorakim przebraniu, pod wieloma pozorami. Pierwszy raz zjawił się w postaci węża, aby ją skusić do zjedzenia jabłka. Nie podał jej owocu, lecz uwiódł ją słowami, że wbrew Bożemu zakazowi sama wzięła jabłko. On nie popełnia brudnych czynów. Gdyby to robił, ludzie uciekaliby przed nim. Zowią go kusicielem, ponieważ uwodzi ludzką wolę, aby była mu posłuszna. W książce, która leży tu otwarta, a nosi tytuł De operatione dae- monum l, dowiedziono tego setkami przykładów. Oto bywa, że zły duch rozpala w dziewicy cielesne chuci, a następnie wywija się jej z rąk. Pełna lęku dziewica pyta: ,,Quid ergo exigis carnale coniugium, quod na-turae tuae dinoscitur esse contrarium? — dlaczego kusisz mnie do cielesnego pożycia, które jak wiadomo, przeciwne jest twej naturze?" A on odpowiada: „Tu tantum nihi consenti, nihil aliud a te nisi copulae con-sensum reąuiro — ty tylko przyzwól, niczego więcej niż przyzwolenia od ciebie nie żądam." Kiedy pastor skończył to swoje pouczenie w dwóch językach, odwiedziny Snaefridur nie trwały już długo. Patrzała na niego kilka chwil z wyrazem niemego zdumienia, graniczącego z całkowitą pustką. Wreszcie wstała, uśmiechnęła sią z jakiejś wielkiej dali, skłoniła się i rzekła na pożegnanie: — Szczerze dziękuję memu wiernemu przyjacielowi i duszpasterzowi... za tę wesołą, dwuznaczną historyjkę. W tygodniu po Wielkanocy odbywał się w Skalholt zjazd pastorów, w którym uczestniczyli także dzierżawcy dóbr klasztornych, mężowie zaufania i opiekuO działaniu złych duchów, (łac.) nowie kościołów z całej okolicznej równiny. Omawiano przy tym wiele rozmaitych spraw, takich jak czynsz dzierżawny i umowy o wynajem bydła, opieka nad trędowatymi i utrzymanie szpitali, pomieszczenie dla ubogich, procedura w stosunku do czynszowników Kościoła, którzy przejedli bydło oddanych im w dzierżawę zagród, grzebanie ludzi o nieokreślonym miejscu zamieszkania, którzy nieraz masowo marli na drogach polnych; jak co roku, nie zapomniano też wystosować listu do króla w sprawie braku wina kościelnego oraz sznurów do wędek, wskutek czego prawie równie trudno ludziom przywozić dla kościoła rybę z łowisk, jak kościołowi żeglować skutecznie po morzu łaski. Wszystkie te sprawy stanowiły małą część tego, co omawiali duchowni na swej naradzie. Na zakończenie trwającego trzy dni zjazdu wstąpił na kazalnicę biskup i słowami, które się bardzo wszystkim podobały, a nie wywołały niczyjego zdziwienia, jeszcze raz ugruntował w swoich pastorach główne zasady prawdziwej wiary. Wszyscy byli już gotowi do odjazdu. By skrzepić się przed drogą, odśpiewano na zakończenie chorał: „Niech nam Twój Duch użyczy wszelkiej mocy." Nagle w czasie ostatniej strofy pastor katedralny Sigurdur Sveinsson opuszcza swoje miejsce, staje w drzwiach chóru i bez ruchu, z śmiertelną powagą czeka, aż dośpiewają do końca. Wtedy wyciąga z kieszeni sutanny otwarty list, starannie go wygładza i w drżących dłoniach trzyma przed sobą. Skoro tylko w zimnym kościele umilkł ochrypły śpiew, pastor podnosi głos oświadczając, że nie może odmówić prośbie jednego z swych parafian, szanownego i godnego czci człowieka i przedkłada jego list temu oto zgromadzeniu duchownych; pastor dodał jeszcze, że on sam, jak i oni mają tym większy obowiązek spełnić tę prośbę, że wia domo mu, iż nadawca nie pominął żadnej sposobności, aby na zwykłej drodze załatwić swoją sprawę. Namaszczonym tonem zaczął potem czytać zawiłe, długie pismo, ujęte w niedorzeczne, napuszone i niezwykle zagmatwane zdania, tak że słuchacze długo pojąć nie mogli, ku czemu właściwie autor zmierza. Po przewlekłym wywodzie, w którym chwalono dobre obyczaje i opisywano, jak to wyższy stan winien starać się o sprawiedliwe postępowanie i jak winno ono gwoli przykładowi dla pospólstwa znajdować szczególne poparcie u Chrystusowych sług, zwracano uwagę na okropne i zasmucające przykłady, jakie się obecnie widzi w całym kraju, zwłaszcza zaś wśród wysoko postawionych osób zarówno męskiego, jak i niewieściego rodzaju, a które duchowieństwo ukrywa i przemilcza, mimo że działają one w najwyższym stopniu szkodliwie na obyczaje pospolitego ludu, czyli na mores, o czym każdy wyczytać może w książce O siedmiu słowach Chrystusowych... i tak dalej, bez końca. Z początku niejeden otworzył szeroko oczy i usta, wysuwając do przodu brodę, a starzy plebani o tępym słuchu podnosili dłoń do ucha. Kiedy jednak potok słów nie ustawał i nigdzie nie pojawiał się błysk światła, słuchacze znużyli się, a ich twarze nabrały wyrazu suszonych głów rybich. W końcu zstąpił jednak nadawca listu na ziemię i zaczął odmalowywać przeraźliwy i smutny przykład, który mu szczególnie leży na sercu, a mianowicie jak to jego małżonka, Snaefridur Bjórnsdottir, dała się ubiegłej jesieni skusić do porzucenia swego domu. Napuszy-ście powtórzył opowieść, którą w porę i nie w porę częstował wszystkich, o odjeździe swej żony, pogłoskę o jej dawnej znajomości z Arnasem Arnaeusem i gadaninę o ich stosunku podjętym potajemnie na nowo w Skal-holt. Mówił następnie, że jako dobry mąż starał się po l l zyskać poparcie wysoko postawionych osób, aby pośredniczyły między nim a żoną i namówiły ją do powrotu, osoby te jednak pozostawały na wszystko głuche. Dalej przedstawiał, jak poszczuto go w Skalholt psami, kiedy po raz ostatni chciał tam przedstawić swoje zmartwienie, a nawet grożono mu okaleczeniem. Wszelako przekonany jest, pisał, że pogróżki te nie pochodziły od jaśnie państwa ze Skalhołt; potwierdziło się bowiem jego podejrzenie, że wyszły one od kogoś, kto w tej chwili więcej znaczy niż sami państwo ze Skalholt. Teraz z boleścią i łzami przedkłada nadawca listu swą prośbę: niechaj czcigodne zgromadzenie pastorów zechce zarządzić, aby położono kres nagannemu zachowaniu jego małżonki i aby okazano jemu, małżonkowi, pomoc w wyciągnięciu jej z błota, w które stoczyła się w oczach Boga i chrześcijan. List kończył się nawiązaniem do książki O siedmiu słowach Chrystusowych, a na pożegnanie sztuczne kwiatki teologicznej mądrości przechodziły w modlitwę, do której gwoli rozwinięciu w kraju dobrych obyczajów wpleciono wszystkie trzy osoby Trójcy Świętej, a na samym końcu były powtórzone słowa: „Amen, Amen", i podpis: „Magnus Sigurdsson". Niesposób było odgadnąć, co zebrani w kościele mężowie sądzą o tej pisaninie. Ich poczerniałe od słońca i wiatru oblicza przypominały kamienie w górach, podobne do ludzkich twarzy, choć ze zbyt długą brodą albo nosem lub z przerażająco skudlonymi włosami, ale niezmienne, czy świeci słońce, czy sroży się burza gradowa. Pastor katedralny schował list do kieszeni i wyszedł przez drzwi chóru. Nabożeństwo skończyło się. Wszyscy wstali, kilku młodych kapelanów spoglądało ukradkiem na twarze przełożonych, ale nie doczekali się odpowiedzi na swoje spojrzenie. Zaczęli tedy po wyjściu, stojąc na schodach kościoła, zabawiać 'się rozmową o mniej poważnych sprawach. Arnaeusowi doniesiono o tym, co się wydarzyło. Zaraz posłał do pastora katedralnego jednego z pisarzy, który sporządził odpis listu Magnusa Sigurdssona. Arnaeus przeczytał go potem głośno swoim ludziom, wyśmiewając sią z niego. Tego samego dnia wysłał jednak posłańca do starosty Yigfusa w Hjalmholt i kazał wnieść skargę przeciw autorowi listu. Ludziom swoim polecił uporządkować do rana wszystkie pakunki i zatroszczyć się p to, aby konie były podkute. Dni stawały się teraz dłuższe, ale jak to zawsze z końcem zimy, było jeszcze chłodno i mroźno. W zimny, jasny ranek stoi na dziedzińcu wiele koni, jedne juczne, inne osiodłane. Pakunki zimowego gościa wyniesiono i jedne po drugich załadowano na konie. Celem podróży był dwór królewskiego namiestnika w Bessastadir. Na koniec wyszedł z domu i sam Arnaeus w ruskim futrze i w butach z cholewami. Na dworze, przed bramą, ucałował na pożegnanie biskupa i jego małżonkę, potem wsiadł na konia każąc jechać za sobą pisarzom i opuścił dziedziniec w Skalholt. Obie izby były puste. Opustoszała także sala. Weszła do niej jedna z dziewek służebnych i sprzątała ze stołu. Pachniało tu jeszcze pieczenia. W jego kielichu czerwieniło się trochę wina, którego nie dopił. xv Królewskiego majestatu commissarius i nadzwyczajny" sędzia dla spraw szczególnej wagi Arnas Arnaeus zaprasza Was, szlachetny i uczony Panie Lógmadurze Eydalinie, na najbliższy dwunasty dzień czerwca na sad do Thingvellir nad Oxara, abyście się usprawiedliwili przed moim i moich ławników trybunałem z niektórych swoich dawnych i nowych orzeczeń i wyroków, vide-licetJ ze skazania biednych ludzi na śmierć za grabieże, nierząd, użycie czarów et caetera; na kary wieloletniego osadzenia w Bremerholm, chłosty pod pręgierzem, piętnowanie i obcięcie członków za niedostatecznie dowiedzione wykroczenia, szczególnie przeciwko kupcom, jak ria przykład za przemytnictwo, interesy z zagranicznymi żeglarzami i kupowanie poza wyznaczonym okręgiem, oraz za krnąbrność ozynszowników w wykonywaniu nałożonych na nich obowiązków zarówno wobec właścicieli ziemi, jak wobec królewskiego namiestnika. In generaliz jesteście, Panie, obwinieni o to, iż w swoim postępowaniu byliście często za surowi dla ubogich, tak że w czasie, kiedyście pełnili urząd logmadura, stało się dla prostego ludu prawie niemożliwe dojście swoich praw wbrew bogatym, a całkowicie wykluczone stawało się to, kiedy stroną w procesie były kościoły, kupcy lub Korona. Niektóre z Waszych wyroków zdają się nie tylko być w niezgodzie z ustawami, ale w ogóle sine allegationibus jtiris vel rationum 3. Wolą Ojca naszego kraju i naszego najmi- łościwszego Króla, objawioną wyraźnie w mojej nominacji, jest teraz,, aby tego rodzaju wyroki poddane zostały nowemu rozpatrzeniu, przy czym Jego Królewski Majestat zlecił mi wytoczyć procesy sądowe takim przedstawicielom władzy, co do których istnieje domysł, że łamali prawo i jego słuszne stosowanie, uchylić wyroki wydane raczej ku zadowoleniu możnych aniżeli dla zadośćuczynienia sprawiedliwości i ustawom kraju uchwalonym przez naszych ojców; wreszcie zaś pocią- 1 Mianowicie, (łac.) 2 Ogólnie, (łac.) 3 Bez powołania się na prawo lub sprawiedliwe racje, (łac.) gnać do odpowiedzialności każdego przedstawiciela władzy, który będzie uznany winnym." Następnie padano i uzasadniono przykłady i wyliczono punkty oskarżenia. Aczkolwiek w ciągu ostatniej jesieni kary wymierzane kupcom przez Arnaeusa zbudziły w kraju powszechne zainteresowanie, niczym one były w porównaniu z wieścią, że królewski commissarius wystąpił teraz, na wiosnę z oskarżeniem przeciwko wielu najwyższym dostojnikom kraj-u, z samym logmadurem na czele. Pewnego wiosennego dnia przychodzi do siostry małżonka biskupa z dwoma listami. Jeden z nich to odpis oskarżenia skierowanego przez, Arnaeusa przeciw jej ojcu, drugi —• to list od matki. Snaefridur przeczytała oskarżenie starannie, punkt po. punkcie. Był wśród nich jeden, który nakazywał jej ojcu usprawiedliwić się z ustnej umowy czy kontraktu zawartego w czasie obrad althingu z Jonem Hregg-vidssonem z Rein: skazany na śmierć za morderstwo, Jon mógł nie tykany przez nikogo mieszkać w swoim okręgu, graniczącym z okręgiem logmadura, a to za cenę nieodczytania przywiezionego z Kopenhagi listu królewskiego z decyzją Najwyższego Trybunału dotyczącą jego sprawy. Potem przeczytała Snaefridur pobieżnie list napisany przez matkę do Jorunn. Na początku, jak się należy, madame z Eydalur w kilku słowach dziękowała Panu za zdrowie duszy i ciała, które jej służy mimo podeszłego wieku i zachodzących wypadków. Zaraz potem donosiła o ciężkich chmurach wiszących nad spokojnym domem ich małżeńskiej pary pod wieczór życia; wspomniała przy tym o nagrodzie, jaka ma teraz spotkać jej małżonka, logmadura Eyda-lina, za jego długoletnią i bezinteresowną pracę w służ-bie ojczyzny i królewskiego majestatu: na podstawie świadectw łajdaków jakaś nieznana osoba zaciągnęła go oto przed sąd dla pijaków, gdzie będą pewnie próbowali odebrać mu honor i dobre imię, a może nawet wysłać zgrzybiałego starca w kajdanach na roboty. Choć wygląda to wszystko rzeczywiście groźnie, stara dama nie bała się o wynik sprawy; ludzie, pisała, którzy wiedli dotąd uczciwe życie, nie dadzą się zniechęcić ani zastraszyć, choćby pojawili się krajowi czy obcy łowcy fortuny z nadzwyczajnymi pismami z Kopenhagi. Już dawniej widywano niejednego takiego włóczęgę, ale szczęśliwa gwiazda przyświecała zawsze krajowi i będzie nadal przyświecać. Jak niegdyś, tak i teraz duch opiekuńczy Islandii będzie ucieczką dla tych, co stoją u władzy, da im moc i oparcie w niepowodzeniu, przyniesie im szczęście i w właściwej chwili wywyższy ich znowu, pognębiając samowolę wrogów. Więcej natomiast kłopotała się podeszła wiekiem, zacna niewiasta o tę, co — najbliższa jej węzłami krwi i miłością serca — mogła swym postępowaniem wywołać niepotrzebne, fałszywe pogłoski wśród pospólstwa; nie chce zaprzeczać, doszły ją takie pogłoski o jej biednej, ciężko doświadczonej córce Snaefridur, oskarżanej o hańbiący stosunek ze znienawidzoną osobą. Zaiste, logmadur i jego małżonka dalecy są od tego, aby wierzyć ustnej czy pisemnej pijackiej gadaninie Magnusa Sigurdssona. Nie chodzi tu jednak o to, czy da się to dowieść, czy nie: zawsze jest plamą na czci dobrze urodzonej kobiety, kiedy dostaje się na języki pospólstwa. Nazwała rzecz po imieniu: jej córka dodała zło do nieszczęścia, przybywając w miejsce, gdzie mógł być powód do podejrzewania ją, słusznie czy niesłusznie, o stosunek z potwarcą jej ojca, człowiekiem, który jest równie wielkim nieszczęściem dla swej ojczyzny, jak długa głodowa zima i ogniem ziejące góry. Tak serdecznie, pisała, bierze udział w cierpieniach swego długo doświadczanego dziecka, że nie prędzej znajdzie ukojenie, aż otrzyma dokładną wiadomość, co jest prawdą •w tej sprawie* prosiła Jorunn o odpisanie bez zwłoki, ofiarowała się na koniec posłać do Snaefridur konie i orszak pachołków, gdyby zechciała pojechać na zachód, nad fiord Breida; odkładając zaś już pióro życzyła obu dziewczętom tego samego, obojętnie, czy prześladuj ą je troski, czy też uśmiecha się do nich złudne szczęście tego świata, i prosiła, by wybaczyć ten skropiony łzami i spiesznie ułożony list od „twojej wiernej i szczerze cię kochającej matki". Snaefridur długo patrzyła przez okno. Śnieg znikł już z ziemi i na rzekach lód zaczął topnieć. — No? — rzekła Jorunn. Młodsza siostra ocknęła się, jej wzrok padł na rozłożony na stole list matki, wzięła go w dwa palce i rzuciła starszej siostrze na łono. — To list od naszej matki — powiedziała małżonka biskupa. — My, pochodzące z rodu skaldów, znamy nasze listy — powiedziała Snaefridur i zaśmiała się. — Czy nie znajdujesz nawet słowa współczucia dla naszego ojca? — Wygląda na to, że ojciec nasz zrobił coś, co go na starość drogo będzie kosztować. — Czy posłyszę jeszcze i to, że źle o nim mówisz, siostro? — Bardzo źle: płodził tylko córki. Człowiek, który przywiózł list, chciał wracać nazajutrz, wczesnym rankiem, na zachód. •—• Co mam odpisać? — spytała Jorunn. — Proszę przekazać pozdrowienia. — Czy to naprawdę wszystko? — Donieś naszej matce, że jestem zamężną kobietą z Braedratunga i nie pojadę na zachód. Będę za to dwu nastego czerwca u mego ojca w Thingvellir nad Oxarą, jeśli ojciec zechce. Tego samego dnia zdjęła z krosien swoją tkaninę, zwinęła kołdry, zapakowała przywiezione jesienią klejnoty i nim małżonka biskupa napisała listy, była już i ona gotowa. —• A więc, siostro — rzekła Snaefridur — skończyły się moje odwiedziny. Dziękuje ci za zimę: jesteś gościnną kobietą. Ucałuj biskupa ode mnie i powiedz rnu, że moim zdaniem nie będzie pociągany do odpowiedzialności. Wiem także, że użyczysz mi koni i pachołków na tę niedaleką drogę za rzekę Tungu — do domu. xvi Dawno już zabudowania w Braedratunga nie były w tak dobrym stanie. Przez cała zimę Magnus — czasami z drugim rzemieślnikiem — łatał wszystko, co było z drzewa. A skoro na wiosnę mróz zelżał, wziął innego człowieka do pomocy, żeby naprawiać ściany. Teraz trzeba było doprowadzić do porządku już tylko drzwi wejściowe do dworu. Zobaczyli, że od przewozu, od strony Skalholt, nadjeżdża gromada ludzi. Magnus, który miał dobre oczy, rozpoznał natychmiast, kto jedzie. Zeskoczył ze ściany, w którą wprawiał właśnie płat torfu, wbiegł do domu, umył się spiesznie, wdział świeżą koszule i czyste spodnie, przyczesał włosy i z powrotem wyszedł na dwór. Przez dziedziniec już jechała jego żona. — Witaj z podróży, raoja Snaefridur — powiedział, zsadził ją z konia, ucałował i poprowadził do domu. Swoją izbę na poddaszu zastała w takim porządku, jak ją opuściła. Tylko dach był świeżo pokryty, ściany szczytowe, które jesienią w dżdżystą pogodę przeciekały, naprawione i okno -- nowe. Pachniało heblowa- nym drewnem. Podłoga lśniła czystością. Odwinęła przykrycie łóżka — lniane prześcieradła były śnieżnobiałe i świeżo wyprasowane. Zasłonę przewietrzono i wyszczotkowano, tak że wyraźniej niż zazwyczaj widać było wytkane na niej obrazy; róże namalowane na skrzyni błyszczały odświeżone małym pędzlem. Snaefridur ucałowała swą opiekunkę Gudrid. — Nie otrzymałam rozkazu od madame Eydalin, abym przestała utrzymywać izbę w czystości •— rzekła z godnością. Snaefridur kazała wnieść swoje pakunki, potem otworzyła skrzynie i szafę i włożyła do nich srebro i kosztowności, swoje robótki i suknie. Tego samego dnia rozstawiła krosna, aby zrobić dla kościoła katedralnego kapę na ołtarz jako pobożny dar wdzięczności od żony, która wyjechała z domu i gościła w Skalholt, ale znowu powróciła. Nikt lepiej od Magnusa z Braedratunga nie wiedział, co to żal za grzechy, i nikt lepiej nie rozumiał cudzej skruchy. Nawet jednym słowem nie wspomniał o przeszłości. Żadne z nich nie prosiło drugiego o przebaczenie. Było tak, jakby nic nie zaszło. Całymi godzinami leżał milcząc w jej pokoju i patrzał na nią uległy, trwożliwy, unicestwiony. Był jak dziecko, co wpadło do kałuży i dostało w skórę, lecz dawno już przestało płakać odzyskując znów spokój, promienny i głęboki spokój. W kilka dni po powrocie posłała człowieka do mon-sieur Yigfusa Thorarinssona w Hjalmholt, ponieważ pragnęła pomówić z nim u siebie. Po niedługim czasie ten wypróbowany przyjaciel dobrze urodzonych dam otworzył drzwi jej pokoju, ukazując swą długą twarz z wielką górną wargą, z kępkami siwej szczeciny na szczekach, z czarnymi, gęstymi brwiami nad przejrzystymi, szarymi oczyma, stale wilgotnymi. Z głębokim szacunkiem ucałował panią domu, a ona poprosiła go, by usiadł, i spytała o nowiny. Rzekł: — Przyprowadziłem źrebca. Spytała: — Jakiego źrebca? Odrzekł na to, że nie zna się może na podarunkach dla znakomitych dam, ale jej babkom i prababkom nie uwłaczałoby przyjęcie wierzchowca w darze od dobrego przyjaciela. Przypomniała sobie wówczas o koniu, którego zostawił on kiedyś na dziedzińcu uwiązanego do kamienia; podziękowała za dar, była jednak, rzekła, tego mniemania, iż konia ofiarował był na zabicie i poczęstunek dla włóczęgów, zwłaszcza że ubiegły rok był szczególnie ciężki. Powiedział, że koń ów, pochodzący z zachodu, z okolic fiordu Breida, w zeszłym roku uciekł z Braedratunga; ponieważ nikt nie wiedział, że został podarowany, znowu odprowadzono go do Yigfusa i tarn przez zimę żywiony był razem z jego końmi; może teraz z wiosną będzie chciała go użyć. Snaefridur powiedziała, że wielka to otucha dla biednej kobiety znaleźć się pod opieką takiego rycerza, ale pragnie już mówić nie o koniach, czas bowiem, jak sądzi, przedłożyć swoją sprawę. Musi najpierw wspomnieć szlachetność, jaką jego zięć Jon z Vatn okazał w ubiegłym roku jej mężowi kupując Braedratunga i uiszczając zapłatę w goto-wiźnie, podczas gdy inni jak szelmy wyłudzali od Ma-gnusa jego mienie przy pomocy wódki, zakładów, gry w kości i innych podstępów, które łatwo użyć wobec ' bezbronnych ludzi. Tego, co nastąpiło potem, nie potrzebuje staroście opisywać, ponieważ sam najlepiej wie, co postanowili między sobą w sprawie majątku, on i jej ojciec. Ona wie tylko, że majątek został jej przekazany przez ojca prawnym aktem darowizny, i akt ten posiada. Na jesieni zaszły potem zdarzenia powszechnie znane: ona opuściła swego męża, i to z, milczącym postanowieniem nie powracania do domu, dopóki nie dowie się z całą pewnością, że Magnus przestał ulegać nałogowi, który utrudniał ich współżycie. Spędziła tedy ponad pół roku w Skalholt i otrzymała wiadomość, że przez cały ten czas Magnus ani razu nie popadł w stare nawyki, tedy nabrała nadziei, że mąż zaczął nowe życie, i powróciła. Zwraca się więc do syslumadura z prośbą, aby obalił umowę z ubiegłego roku, w myśl której majątek rodowy Magnusa Sigurds-sona, jego dziedziczna posiadłość, stawała się jej wyłączną własnością, woli bowiem teraz oddać majątek do swobodnego rozporządzenia męża, jak to zazwyczaj bywa w małżeństwie, o ile nie ma osobnych umów na piśmie. Monsieur Yigfus Thorarinsson mrucząc coś zamknął oczy, kołysał się z lekka tam i z powrotem i gładził się kościstymi rękoma po długiej szczęce. — Muszę powiedzieć, moja zacna pani — zaczął wreszcie — że choć lógmadur Eydalin i ja nie zawsze mieliśmy szczęście być na althingu tego samego zdania, to nie byłem wyjątkiem wśród urzędników, patrząc z całkowitym uznaniem na naszego zacnego przyjaciela i przełożonego, na niego, co przed dwudziestu laty objął urząd logmadura jako zbiedniały syslumadur lichego okręgu, a teraz należy do najbogatszych mężów w kraju zakupiwszy od królewskiego majestatu liczne majątki, i to taniej niż którykolwiek inny Islandczyk poza biskupem. I kiedy wasza czcigodność okazuje mi zaszczyt wzywając mnie do siebie na rozmowę, pragnąłbym dać wam dobrą radę, a oto ona: porozumiejcie się, pani, ze swoim znakomitym, wielce uczonym panem ojcem, za21 Dzwon Islandii nim każecie obalić jego decyzję co do tego majątku, jaka zapadła ubiegłego lata. , Odrzekła, że nie chce tego załatwiać z ojcem, od dawna wyszła już z pieluch. Zresztą, jej ojciec zajął się ubiegłego lata tą sprawą przede wszystkim dlatego, że czyniono mu wyraźne zarzuty, iż od piętnastu lat nie oddaje córce posagu. Syslumadur spytał tedy, czy zależy jej na uporządkowaniu wszystkiego jeszcze przed zjazdem letnim w Thingyellir. Odpowiedziała, że tak. Yigfus Thorarinsson zaczął wtedy znowu starą piosenkę: Idą na kraj groźne burze; w Danii wybuchła ospa i władza szlachty została w tym kraju obalona, a nadęci dorobkiewicze pilnują jedynowładztwa monarchy, przez co wzięli górę nad królem; również tu, na Islandii, są w opałach panowie i słudzy; powietrze jest zatrute, jak przepowiedziały stare księgi; do tego doszło, że nikt już nie wie, co kraj czeka. Duch nowego czasu sprawił, że wytaczać się ma procesy przedstawicielom władzy, kto by zaś choć na włos ukrzywdził wysłannika króla, karany będzie na czci i mieniu. Właśnie wniesiono przed Yigfusa skargę o obrazę królewskiego wysłannika żądając najspieszniejszego wydania wyroku. — Wiem, bo cnotliwość mojej przyjaciółki a sędziowskiej córy jest wielka, że nie da się dowieść oskarżenia, które kazał odczytać jej małżonek w drzwiach chóru katedry w Skalholt. A przez to Magnus z Braedratunga zapłaci ogromną grzywnę na rzecz wysoko postawionej osoby. Snaefridur rzekła: — Trafiasz teraz w sedno, mój zacny syslumadurze: właśnie dlatego proszę, aby wszystko natychmiast załatwiono, jeszcze zanim wyrok w procesie o oszczerstwo zapadnie nie tylko na althingu, ale już tu w okręgu, przed waszym sądem. Jeśli mój małżonek ma odpowiadać mieniem za swoje słowa, chcę, aby mógł odpowiadać jak mąż, nie jak żebrak. Niech się stanie, powiedział, jak sobie ona tego życzy; on zaś tymczasem zabierze wierzchowca z powrotem ze sobą i karmić go będzie, aż bardziej wyrośnie. Teraz został przywołany Magnus Sigurdsson i w obecności świadków uczyniono go1 znowu właścicielem Braedratunga. Syslumadur ucałował ją na pożegnanie i odjechał. Była wiosna na Islandii; w tym czasie, kiedy siano się kończy, a nie ma jeszcze świeżej trawy, wiele bydła zdycha z głodu. Włóczędzy znowu ciągnęli na wschód. W Landeyjasandur znaleziono już pierwsze dwa trupy —. byli to mężczyzna i niewiasta, zbłąkani wśród mgły. Ptaki wskazały drogę ku zwłokom. Pan z Braedratunga co rano wstawał wcześnie i budził swoich ludzi. Kazał zwozić płaskie kamienie, chciał bowiem wyłożyć kamiennymi płytami całą drogę wiodącą przez dziedziniec aż do głównych drzwi dworu. Już wcześniej większość sieni została rozebrana na jego rozkaz, tak że nie było> teraz innego wejścia do domu, tylko otwór w ścianie kuchni, przez który dostarczano torf i suszony nawóz owczy oraz wyrzucano popiół. Pewnego rana od świtu niezmordowanie pracował, ale koło południa poczuł nagle ochotę, aby obejrzeć swoje konie, i kazał je zaraz przyprowadzić. Uznał, że wychudły i nie udźwignęłyby już juków, dwa z nich kazał podkuć, a potem puścić na trawę i dać im mleka. Kobieta z. Dalir doniosła te niepokojąca wiadomość córce swej madame. — Może są jakieś nowiny z portów? — spytała Snaefridur. 21* Tak też było: rozeszła się pogłoska, że do Kefła-vtk zawinął jeden statek; zjawiła się więc i , wódka z Danii. — Cóż powiedziałaby madame-dobrodziejka, gdyby dowiedziała się, że konie mają dostać tę odrobinę mleka, którą zaoszczędziłam dla ludzi, aby podtrzymać ich na siłach. — Właściciel Braedratunga — odrzekła Snaefridur •— jest mężem dostojnego rodu i nie przystoi mu mieć chudych koni. Konie dostały mleko. Wieczorem Magnus, zły, skarżył się w obecności żony, że jakaś nieznana hołota ukradła mu kawał miedzi przechowywany w kuźni. Z tej miedzi chciał sporządzić pierścień do nowych drzwi. Jest zatem zmuszony pojechać na południe do Olfus do znajomego, który ma trochę miedzi. — Już prawie szesnaście lat tu mieszkamy i doskonale obywaliśmy się bez żelaznej kołatki, a tym bardziej miedzianej. — Dobrze wiem, że ty umiałabyś i bez tego wyjść — powiedział. — A ty i bez tego wejść — odrzekła. Następnego dnia przystrzygł grzywy swoim koniom i czesał je zgrzebłem. Uznał, że płyty kamienne ułożone są nie dość równo, i polecił je znowu zerwać. Ludziom kazał włazić do domu przez dziurę w kuchni. Kobieta z Dalir powiedziała, że tylko na południu dobrze urodzeni mają zwyczaj włazić do swych domów przez otwór na nawóz. Szlachcic odrzekł, że dla niej to wejście w sam raz i nie współczuje jej ani jej podobnym. Wieczorem dwukrotnie dosiadł konia, a potem słychać było, jak nuci na dziedzińcu. Niebo było czerwone. Następnego dnia odjechał. Sień zawalały jeszcze ku py ziemi. Drzwi wejściowych nie było. Rozebranego dachu nie pokryto płatami torfu. Młot i siekiera leżały na stosie wiórów. XVII W ciągu dnia nadciągnęła od południa burza i spadł deszcz. Padało całą noc i przez następny dzień. Wejście do domu zmieniło się w bagno i nikt nie mógł się tędy przedostać. Tylko wiatr i woda miały swobodny wstęp do domu. Potem przejaśniło się. Minęło kilka dni. Wtem jakiś gość na czarnym, spasionym koniu wjechał na dziedziniec. Spytał, czy może mówić z panią. Usłyszawszy, kto przybył, kazała podać pastorowi katedralnemu serwatki i powiedzieć, że pani domu nie czuje się dobrze i nie może przyjmować gości. Prosił wtedy, by powtórzono jej, że nie przyjechał dla przyjemności, i gotów jest mówić z leżącą, jeśli nie może ona wstać. •— W takim razie — powiedziała, ani na chwilę nie przerywając tkania — niech wciągną pastora przez otwór w ścianie kuchni i.zaprowadzą go do wykładanej drzewem izby. Kiedy po długim czasie zeszła, miała na sobie płaszcz lamowany złotem, a spod płaszcza widać było pas ze złotych płytek. Serwatka stała przed gościem nie tknięta, jak ją dziewka postawiła na stole. Kiedy weszła, podniósł się z miejsca i pozdrowił ją. —• Cieszy mnie — rzekł — że zastaję w nie tak złyni stanie moja dawną przyjaciółkę. Powitała go wyrażając żal, że nie można jeszcze wprowadzać gości głównymi drzwiami; gdyby spodziewała się odwiedzin katedralnego pastora, kazałaby uprzątnąć wejście, ale przybył wcześniej, niż go oczekiwała. Czy nie zechce usiąść? Siedział pokasłując, ze spuszczoną głową. Błądził wzrokiem, po izbie, ale nie podnosił oczu znad podłogi wyżej niż do kolan. Wreszcie zatrzymał spojrzenie na stojącym przed nim dzbanie. —• Czy moja przyjaciółka — rzekł — nie zechce zabrać tej serwatki? Wzięła natychmiast dzban i wychlusnęła jego zawartość za drzwi. Znów jego spojrzenie zaczęło błądzić z miejsca na .miejsce. Usiadła. — Hm... zdawało mi się, że mam już stosowny wstęp do sprawy — rzekł. — Nie znajduję jednak właściwych słów. Skoro tylko1 was, pani, ujrzę, zapominam o tym, co chciałem rzec. — Nie było to więc z pewnością nic ważnego. — A jednak tak. — Nie szkodzi, drogi pastorze, jeśli zapomnieliście wstępu. Nie rozumiem wstępów. Czego więc chcecie, panie? — To bardzo ciężko powiedzieć. — Widać było, że zbierał wszystkie siły dla wykonania swego przedsięwzięcia. — Jestem jednak. I musze wobec tego mówić. — To nader bystro: Sum, ergo loąuor. — Nie warto szydzić ze mnie — powiedział — choć na to zasłużyłem. Wiesz, pani, że jestem bezradny wobec twoich lodowatych uwag. • Przybyłem do was po długich, nieprzespanych nocach. — W nocy należy spać. — List, który... hm... Dałem, się namówić i odczytałem go w drzwiach chóru podczas zjazdu pastorów... Musze się usprawiedliwić... Nie stało się to przypadkowo, lecz po długim wzywaniu Pana, który może nie 1 Jestem, więc mówię, (łac.) daje wam swej łaski, ale obdarzył was pięknością, wywyższającą biedny kraj. Milczała patrząc nań z wielkiego oddalenia, jak się patrzy na bezradnego owada, który upadł na grzbiet. Wkrótce nabrał znowu odwagi, ale bał się spojrzeć w jej stronę, aby nie stracić wątku. Przede wszystkim, powiedział, musi ją zapewnić, że owe słowa, które na podstawie Pisma świętego i aucto-rum wyrzekł do niej zimą o naturze kusiciela i stosunku kobiety do niego, nie padły po to, aby ją oskarżać, lecz jedynie z troski — być może, należałoby właściwiej rzec: ze zmartwienia — o to, że ona, słońce Islandii, naraża lekkomyślnie zbawienie swej duszy przebywając w pobliżu grzechu. Mimo tej troski i zmartwienia pewny jest, że w Skalholt ona nie uczyniła nic niegodnego szlachetnej damy, nic, czego łaska Boża nie mogłaby przebaczyć, zwłaszcza że istnieją wiara i skrucha. Następnie wrócił znowu do- sprawy listu: — Jeśli wasz duszpasterz wmieszał się w tę sprawą . w sposób świadczący — wedle was — o> nieżyczliwości, kierowała nim wyłącznie troska o1 waszą drogocenną duszę. Gdyby miał przez to utracić wszelką nadzieję na wasze względy, gotów jest z Bożą pomocą zapłacić i tę cenę, jeśliby za to osiągnął oddalenie pokusy od waszej duszy, cenniejszej dlań od wszystkich innych dusz; co też po odczytaniu tego listu się stało. Dalszy bieg wydarzeń potwierdził prawdę wielu spraw, których istotę chciał jej już przedtem wyjaśnić, tylko że stale unikała jego pouczeń; jako przykład wymienił to, że zagrożona jest teraz cześć Islandii przez proces-wytoczony miłym Bogu i mądrym mężom, przedstawicielom naszych władz. Po tak szczęśliwym początku poczuł się pewniejszy ł zaczął rozwodzić się nad tym, co dzieje się z krajem, kiedy wypędza się jego chrześcijańską zwierzchność ustanowioną przez Boga dla karcenia pospólstwa, które myśli jedynie o zaspokajaniu swych żądz i czeka tylko na sposobność, aby wziąć w kraju górę przez sprzeczne z prawem czyny i zniszczenie dobrych obyczajów. Z pomocą doctorum et auctorum udowadniał, że wśród tysiąca ludzi tylko jeden jest godzien zbawienia, i to dzięki łasce. Przywodził przykłady Greków i Rzymian, aby wykazać, wśród jakich okropności dochodził tam gmin do władzy. Można z tego wywnioskować, co stałoby się z naszym narodem, jeśli złodzieje, mordercy i żebracy osiągną przewagę nad chrześcijańską zwierzchnością i 2aczną ją podejrzewać, pozbawią ją czci, będą jej szkodzić i zniszczą ją. Jeśli gmin raz powstanie przeciwko swoim panom, wysłannik szatana już zawsze knować będzie, aby mącić umysły i spiskować przeciwko królowi. Nikt nie chce zaprzeczyć Arnae Arnaeo talentu, lecz jego posłannictwo jest od złego. Cokolwiek czyni, chce zniszczyć swą ojczyznę. Najpierw zrabował krajowi wszystkie pamiątki złotego wieku, wyłudził od biednych miejscowych uczonych klejnoty piśmiennictwa, naszą koronę — jedne za pieniądze lub pochlebcze podarki, większość za grosz jałmużny, stary płaszcz czy niepotrzebną perukę, i wywiózł je ze sobą za granicę albo kazał je sobie przysłać do Kopenhagi. A kiedy zabrano się z kolei do naszych starych praw i ustaw, znowu zjawia się ten zły duch, tym razem wioząc listy, o których ważności nikt nie śmie wątpić, obdarzony władzą sędziowską, jakiej nigdy dotąd na Islandii nie znano; może zatem wedle własnego uznania dobierać sobie ławników i wydawać wyroki, jakie mu się spodoba. Teraz urzędnicy zostaną obaleni, dostojnicy utracą swoje majątki, dobre imię i honor, dawno wydane wyroki będą uchylone, a przestępcy i hołota doczekają się wyniesienia. I jasne już jest, kogo najpierw pospólstwo obali. Odrzekła na to: — Czułabym-się w najwyższym stopniu zawiedziona, gdyby ojciec mój nie mógł ze spokojem przyjąć tego, że król przysłał tu kogoś, kto ma zbadać działalność urzędów. Wyjdzie on z tego z honorem, a jeśli nawet znajdzie się gdzieś jakiś drobny błąd, rzecz to ludzka i nie da nikomu podstaw do zarzutów w stosunku do dzieła jego długiego życia. — W ciągu kilku tygodni ojciec wasz zostanie wyrokiem sądu pozbawiony czci i majątku — rzekł pastor drżącymi wargami i niespokojnie spojrzał na nią. Rozmowa urwała się na chwilę. Jego twarz nieustannie przebiegało drżenie. — Czego chcecie ode mnie, panie? — Jestem waszym zalotnikiem... obok jeszcze kogoś... — Wróciłam do mego męża Magnusa. — Magnus Sigurdsson otrzymał właśnie wyrok syslumadura za swój list — rzekł pastor katedralny. — Jest dziś człowiekiem pozbawionym czci. Jego majątek przepadł na rzecz króla, jak również ten dwór, który mu pani dała. — To dobrze, że za swój czyn odpowiedział jak mężczyzna. — Wczoraj przyjechał do mnie posłaniec z, Floi z prośbą, abym wystarał się o pieniądze na uiszczenie grzywny za czyn popełniony tam przez Magnusa Si- gurdssona poprzedniej nocy. Nie po raz pierwszy pośredniczę w takich sprawach... ze względu na osobę, która uważa mnie za najlichszego z ludzi. •— Ze względu na mnie? •— Ze względu na pani drogą osobę dostawali niekiedy ubodzy chłopi jakieś odszkodowanie od dobrych ludzi, aby nie rozgłaszali dalej swojej krzywdy. Bardzo jednak prawdopodobne, że taka pobłażliwość zalicza , się do tych niewcześnie wyświadczanych dobrych uczynków, które filozofowie uważają za równe z grzechami. Pastor katedralny opowiedział potem małżonce, ze mąż jej wdarł się poprzedniej nocy do chatki chłopskiej we Floi, wypędził chłopa z łóżka i grzeszył z jego żoną. Uśmiechnęła się na 'to i rzekła, że pieniądze, z których pomocą ukrywano przed nią dobre nowiny, zostały źle użyte i że jej mąż Magnus był wielkim kawalerem. —• Z dumą słyszę — mówiła — że mam męża, co wypiwszy przez trzydzieści lat tyle wódki wciąż jeszcze przedstawia wartość dla kobiet. Pastor zapatrzony martwo w kąt izby nawet nie drgnął, jakby nie słyszał tej lekkomyślnej odpowiedzi. — Drogi pastorze Sigurdur, dlaczego się nigdy nie śmiejesz? —• Najwyższy czas, aby to tak zwane małżeństwo, gorszące od dawna wielu zacnych ludzi w kraju, zostało za łaską Bożą i zezwoleniem Kościoła rozwiązane. — Nie mogę pojąć, co się przez to zmieni. W oczach ludu jestem i tak cudzołożnicą i nie w mojej mocy zaprzeczyć tym pogłoskom. Wcale nie znikną one przez to, że rozwiodę się z mężem, pozbawionym czci i wyzutym z majątku. I próżno mi szukać oparcia u mego ojca, który, jak mówicie, na starość będzie żebrakiem pozbawionym czci. — Pełen niepokoju stałem w zimowe noce pod waszym oknem, często w mrozie i zawiei. Ofiaruję mój majątek i życie. Jeśli tylko zechcesz, pani, oddam ostatni skrawek moich posiadłości dla przywrócenia czci waszemu ojcu. — Co powie na to ten podziurawiony duch, którego chcieliście ubiegłej zimy stawić przede mną jako sędziego? Jej bluźnierstwo zdawało się nie docierać do niego. — Nieśmiertelny świadek mego Zbawiciela, pastor Hallgrimur Petursson, miał żonę pogankę. Nie uczynię gorzej niż on. — A co powie na to ordinantia 1, o wiele przecież surowsza od Ukrzyżowanego? Jak długo zachowa swą sutannę pastor poślubiający zbiegłą żonę, do tego oskarżoną o cudzołóstwo? — Czy wolno mi wyznać coś w zaufaniu? — Bardzo proszę. — Przybywam tu za zgodą człowieka, który po waszym ojcu w najwyższym stopniu uosabia honor kraju — w ręce tego wysoko postawionego człowieka możemy ze spokojem złożyć nasz los, zarówno wy, pani, jak i ja. — -Biskup? — spytała. - — Mąż waszej siostry — odrzekł. Zaśmiała się zimno. Zapanowało milczenie. — Jedźcie teraz najpierw do domu do1 swego ducha, pastorze Sigurdur — rzekła Snaefridur. — Mojej siostrze Jorunn i mnie lepiej się rozmawia bez pośredników. W kilka dni później przywieziono szlachcica na uwiązanych do dwóch koni noszach — ociekał krwią, widać było, że doznał wewnętrznych obrażeń, a przynajmniej żebra miał połamane. Nie mógł się poruszyć ani przemówić słowa. Przez otwór w ścianie kuchennej wciągnięto go do domu i złożono w jego izbie. Był straszliwie poturbowany. Kiedy wrócił do przytomności i odzyskał mowę, zapytał o żonę. Powiedziano mu jednak, że jest chora. 1 Najwyższa ówczesna protestancka władza kościelna, (łac.) Prosił, aby zaniesiono go do niej. Powiedziano, że w swej izbie kazała umieścić na drzwiach zasuwę. — Nic nie szkodzi — rzekł — otworzy mimo to. Powiedziano mu, że kobieta z Dalir, Gudridur, nie odstępuje od jej łoża dniem ani nocą. To go zastanowiło. Zapytał, w jaki sposób objawia się choroba żony, na co powiedziano, że przed tygodniem zeszła w pięknym stroju na dół, aby przyjąć gościa, rozmawiała z nim jakiś czas i pożegnała go w dobrym humorze. Od tego czasu nie pokazała się nikomu. Nie znosi światła dnia ani hałasu, który czynią ptaki, o tej porze roku dniem i nocą świegocące wokół domu — kazała zasłonić okna czarnymi płachtami z kuczbai. xvm Na Almannagja stoją dwa namioty, każdy po innej stronie skały, obydwa bardzo brudne i w wielu miejscach podarte, ale z odciśniętą koroną naszego najmiło- ściwszego monarchy. W jednym namiocie, położonym u wylotu wąwozu, w którym jest stos, mieszkają mężczyźni, w drugim, u skraju topieli — kobiety. Niemało ludzi zaproszono do Thingvellir do sądu na świadków, ale większość to skazani przestępcy; jedni dopiero co odcierpieli swoje kary, inni dawno już temu: napiętnowani, oćwiczeni, pozbawieni rąk — wszystkich wezwał tym razem nadzwyczajny wysłannik króla dla ponownego rozpatrzenia ich sprawy. Czekają, kiedy kucharz z Bessastadir rozdzieli między nich królewską zupę. — Wydaje mi się, że ta kompania jest mocno zakłopotana, choć przecież wszyscy mają się wreszcie doczekać sprawiedliwości — mówi jeden z nich. — Osobliwa rzecz, nawet rimów nie słychać. Większość jest w szmatach przewiązanych kawał-fciem powroza lub grubym sznurem z wełny, twarze arośnięte, nogi bose albo w starych, przepoconych onu-ach; nikt tu nie przyniósł żadnych pakunków, złamany trzon od grabi służy za kij wędrowny tym, co1 mają ręce. Niektórzy w tej gromadzie są właścicielami istnej iojnej .krowy — to ci, co doznali kiedyś krzywdy od ńerzchności i nigdy nie mogli tego przeboleć; nocami leżąc bez snu wciąż o tym myśleli, nieustannie głosili swe żale, zawadiaccy i kłótliwi. Teraz kiedy wreszcie zdawało się nadchodzić zadośćuczynienie, jeden z tych ludzi rzekł: — Żądam zapłaty, bo przygnano mnie tu odrywając ad wiosennych robót. Inny oświadczył, że nie opłaciło mu się przyjeżdżać, jeśli jego syslumadur nie zostanie skazany na chłostę i'pręgierzem. Jakiś pobożniś, napiętnowany za ogra-rienie puszki na jałmużnę powiedział: Mnie się wydaje, że takie żądania świadczą o słabym poczuciu wspólnoty z ludźmi, których spalono na stosie w tym wąwozie, powieszono na szubienicy na tamtej skale czy wrzucono do topieli, i nikt ich nie obronił, bo nie umieli postarać się o przysięgę, która oczyściłaby ich od oskarżenia, albo też mieli przeciwko sobie czarta, który objawił się w psiej postaci i złożył świadectwo. Komu gorzej, nam czy im? Mogło to spotkać mnie albo ciebie. Wtem odezwał się siedzący u wejścia do namiotu Jon Hreggvidsson — z brodą siwą, a nie czarną, w powalanych gliną skórzanych pończochach i kaftanie z grubej kuczbai, pełnej włosia końskiego, przewiązanym sznurem od wędki. — Prowadzono mnie kiedyś przez step z zachodu na wschód wespół z człowiekiem nazywającym się Jon Theofłlusson. Przeciw niemu wystąpił jako świadek diabeł i dlatego został on spalony. Ale to muszę powie-/ dzieć: taki gach jak on, co potrafi całą noc przesiedzieć na kalenicy trzymając inkluza, podczas gdy dziewczyna leży pod dachem z innym, na nic lepszego nie zasłużył. Mówiłem mu też nieraz w więziennym lochu: „Mój drogi Jonie, spalą cię bez ochyby." — Na pewno wielu przyzna, że nie byłoby w kraju żałoby, gdyby ci swego czasu odleciała z szyi makówka — rzekł pewien złodziej o uciętych rękach. — Dlaczego mnie nie ścięto? Dlaczego mnie nie powieszono? Nie byłem przecież lepszy od tamtych — mówił pobożniś, co splądrował puszkę na jałmużnę. Teraz zaczął mówić cienkim głosem człowiek, którego zapomniano ściąć za kazirodztwo1: — Jak wszyscy wiedzą, moją siostrę utopiono, a ja z Bożą pomocą zbiegłem do rozbójników, a potem w drugi koniec Islandii, gdzie żyłem pod przybranym nazwiskiem. Pierwsza rzecz, jaką tam zrobiłem, to poszedłem do starosty i wskazałem drogę do rozbójników, dzięki czemu zostali schwytani i ukamienowani. Rozpoznano mnie w końcu. I przez dziesięć lat wiedzieli wszyscy, co ze mnie zia człowiek, i przez dziesięć lat chodziłem w pokorze od drzwi do drzwi i wszyscy patrzyli na mnie jako na przestępcę przed Bogiem i ludźmi. A teraz, po dziesięciu latach, wychodzi na jaw, że to całkiem inny mężczyzna i całkiem inna kobieta mieli dziecko, a utopiono moją siostrę, bo rzekomo miała je ze mną. Kim byłem przez te całe dziesięć lat? A kim jestem teraz? Czy da mi ktoś odtąd jałmużnę? Czy podejdzie ktoś do mnie z miłosierdziem i przebaczeniem? Nie! Śmiać się będą ze mnie w całej Islandii. Nie rzucą mi nawet rybiego' ogona. Szczuć mnie będą psami. Boże mój, Boże, dlaczego zabrałeś ode mnie tę zbrodnię? — Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie, bym sobie stawiał za wzór znakomitych ludzi — ze łzami w głosie rzekł stary włóczęga. — A teraz, na starość, muszę patrzeć, jak wlecze się przed sąd czterech zacnych syslu-rnadurów, co kazali mnie oćwiczyć. Jeśli nas nikt nie będzie chłostać, kogóż będziemy brać za wzór. -— Boga — powiedział ktoś. -\- Przyszło mi coś do głowy — rzekł ślepy przestępca. — Co miał właściwie na myśli pastor Olafur z Sandar prosząc w swoim wspaniałym wierszu naszego Pana Jezusa, aby dał siłę tym, co dzierżą rząd? — Ani mi się śni jednakowo oceniać wszelkie władze — powiedział pozbawiony rąk. — W Rangarvellir byłem chłostany za to, za co przedtem odrabiano mi ręce na południowym wybrzeżu. •—• Czyżby należało to w ten sposób wykładać — mówił ślepiec — że Zbawiciel nasz ma wspierać jedynie tych rządzących, co zadowalają się chłostaniem ludzi, a nie tych, co odrąbują ludziom ręce? Sądzę, że zacny mąż nie dopuszcza w swym wspaniałym wierszu żadnego wyjątku: prosi on, aby Zbawiciel wspierał wszelką zwierzchność, tę, co odrąbuje ręce, niemniej jak ową, co chłoszcze. — Niech żre gówno pastor Olafur z Sandar! — po-» wiedział ktoś. — Nie wiem, co ma żreć pastor Olafur z Sandar — odrzekł ślepy przestępca. — Ale wiem na pewno, że kiedy mistrz Brynjolfur zbyt już był stary, aby zrozumieć grekę i hebrajszczyznę, kiedy zapomniał już dia-lektyki i nauki o gwiazdach, i deklinacji „mensa", mówił, jeszcze ten wiersz pastora Olafura z Sandar, którego nauczyła go matka w kołysce. — Kto się zdaje na zwierzchność, nie jest mężczyzną — rzekł Jon Hreggvidsson. — Ja przebiegłem całą Holandię. — Mój król jest sprawiedliwy —• powiedział stary, wielekroć chłostany włóczęga. — Czego człowiek nie znajdzie w samym sobie, tego nie znajdzie nigdzie •—- mówił Jon Hreggvidsson. — (Śo za przygody miałem między Niemcami! — Szczęśliwy jest człowiek, co przyjął swoją karę — powiedział oćwiczony. — Pluję na możnych, kiedy sądzą niesprawiedliwie — rzekł Jon Hreggvidsson. — A jeszcze bardziej pluję na nich, kiedy sądzą sprawiedliwie. Bo robią to ze strachu. A ja miałbym nie znać mego króla i jego kata? Odciąłem z powroza dzwon Islandii. W Głiick-stadt nosiłem kabat żołnierski. W Kopenhadze wytrzymałem „różaniec". Kiedy wróciłem do domu, moja córka leżała na marach. Nie ufam możnym: nawet niewinnego dziecka nie przeprowadzą przez strumyk, aby go nie utopić. — Prawdziwy szatan z tego Jona Hreggvidssona •— rzekł chłostany wielekroć i drżał jak liście osiki. — Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Ślepy przestępca mówił: — Zachowujcie pokój, braciszkowie, kiedy czekamy na królewską zupę. Jesteśmy gminem, najlichszym tworem ziemi. Módlmy się o szczęście dla każdego możnego, co zechce nam, bezbronnym, przyjść z pomocą. Nie nastanie jednak sprawiedliwość, dopóki sami nie staniemy się ludźmi. Miną wieki. Pomoc, z którą przychodzi do nas ten król, następny władca znowu cofnie. Nadejdzie jednak czas. I kiedy staniemy się naprawdę ludźmi, przyjdzie do nas Bóg i będzie nam obrońcą. xix W tym samym dniu, kiedy w Thingvellir nad Oxara biedni apelujący do króla czekali na królewską zupę, w Braedratunga pani wstała z łóżka, zawołała pachołków i kazała im przyprowadzić konie, bo chce wyruszyć w podróż. Ludzie odrzekli, że szlachcic znowu wyjechał, a żaden z pozostawionych przez niego w domu koni nie nadaje się pod siodło. Powiedziała: —• Czy przypominacie sobie konia, który ubiegłej wiosny stał tu uwiązany do kamienia i którego' kazałam zabić? Popatrzyli po sobie i wyszczerzyli zęby. —• Udajcie się do Hjalmholt, wyszukajcie tego konia na pastwisku syslumadura i przyprowadźcie mi go. Krótko przed północą przybyli z koniem. Czekała gotowa już do drogi. Kazała wynieść swoje siodło i okulbaczyć konia, otuliła się w obszerny płaszcz z kuczbai z wielkim kapturem, ponieważ bez przerwy padało, i poleciła jednemu z ludzi, by towarzyszył jej w drodze ku zachodowi. Wiatr nie wiał i było dość ciepło, ale siąpił drobny, gęsty deszcz. Nocą postanowiła jechać dalej sama. Ledwie koło szerokiej rzeki Bruar sługa zawrócił, koń jej zaczął okazywać upór. Poczuwszy uderzenie bata, rzucił się •nagle wyciągniętym galopem, że o mało nie spadła z siodła. Tak pędził przez długi kawał drogi i musiała uczepić się łęku wytężając wszystkie siły, aby się utrzymać — w końcu wyszarpnął jej cugle z rąk, skoczył na jakiś skrawek łąki i tam przystanął. Okładała go szpicrutą, ale tylko parskał, a kiedy miał dosyć -razów, machnął ogonem i próbował stanąć dęba. Wreszcie znowu pomknął galopem, wkrótce jednak pokazał te same narowy, skakał tam i nazad i omal jej nie zrzucił. Zsiadłszy pogłaskała go, ale i pieszczoty nic nie pomagały. Jeszcze raz udało jej się skłonić go do jazdy. Ale chciał tylko galopować przystając od czasu do czasu. Być może, była lichym jeźdźcem. Nagle przed jakąś dolinką, w którą wpływał strumyk, koń rzucił się w bok, a potem skoczył w dół, ona zaś wyleciała głową naprzód 22 Dzwon Islandii i nim się spostrzegła, leżała na ziemi. Wstała i oczyściła się z brudu i mułu, na szczęście 'nie zrobiła sobie nic złego. Jakiś ptak śpiewał we mgle głośno i przenikliwie. Koń pasł się na brzegu strumyka. Dosiadła go jeszcze raz, choć z lękiem, biła go po bokach i ściągnęła cugle wołając: ,,Hii! hii!" Wszystko jednak na próżno. Może nie umiała się posługiwać szpicrutą. Jedno było pewne: kod nie ruszył z miejsca. Jego zasady, widać, nie pozwalały mu jechać dalej w tym kierunku. Uparcie stawał dęba. Zsiadła, weszła na krawędź dolinki, przykucnęła wśród deszczu na małym, porosłym mchem wzgórku i patrzyła na swego wierzchowca. — Oczywiście, koń otrzymany na otarcie łez od rabusia nie może być lepszy niż ty, ty stara szkapo — rzekła do niego-. Na, szczęście nikt nie mógł widzieć jej niedoli. Był dopiero brzask. Kraj spoczywał w śnie, tylko' mgła zaczynała nasycać się jasnością. Słońce pewnie już wzeszło Podkasała suknie i ruszyła w drogę. Na wzgórzach leżała mgła. Step był biały od wilgoci. Mżył szary kapuśniaczek. Liście brzozy, na pół rozwinięte z pąków, pachniały tak mocno w powietrzu wilgotnym, ciepłym i cichym, że to niemal sprawiało ból. Jej buty nie były przeznaczone do marszów i przepuszczały wodę; ciążyły suknie nasiąknięte deszczem; mokre gałązki brzozy plątały się pod nogami. Raz wraz upadała, ale znowu się podnosiła i wędrowała dalej. Nim dotarła do Blasko- gum, była zupełnie przemoknięta. Kiedy przyszła nad Ó'xara, był świt, spali już nawet pijani. Szum chłodnej fali — choć stała na samym brzegu — wydawał się w mgłach poranku głuchy i daleki. Na pastwisku widać było kilka koni ze spętanymi przednimi nogami — stały zwiesiwszy łby i spały. Wokół domu althingów wznosiły się liczne namioty. Nad szałasem logmadura wisiało płótno namiotowe. Poszła tam. Ściany były nowe, dach — podwójny. Od strony ściany szczytowej dobudowano okazałe wejście z pięknymi drzwiami i trzema kamiennymi stopniami. Zapukała do drzwi. Wyszedł zaspany sługa ojca. Poprosiła go, by przerwał sen logmadura. Starzec sam się jednak obudził i posłyszała, jak pytał ochrypłym głosem, kto to przybył. —• To ja, drogi ojcze -— rzekła cicho, zniżonym głosem i oparła się o futrynę. Pod płóciennym dachem było sucho mimo' deszczu, jako podłoga służyły luzem położone deski. Ojciec spoczywał w skórzanym śpiworze, z głową na poduszkach, od których bił zapach siana, niezwykły w czas wiosny, kiedy nikt już siana nie posiadał. Uniósł się na łokciach, tak jak leżał w nocnym stroju z grubej kuczbai, owinąwszy szyję chustką; twarz miał siną, głowę zupełnie łysą, nos olbrzymi i krzaczaste brwi. Na starość wychudł tak, że policzki pokryły się fałdami zmarszczek i worek skóry został zamiast dawnego podwójnego podbródka. Nie ruszając się patrzał na nią. — Czego chcesz, moje dziecko? — zapytał. — Chciałabym, drogi ojcze, pomówić z tobą na osobności — rzekła cicho, nie patrząc nań i wciąż opierając się znużonym gestem o futrynę. Kazał słudze odejść na jakiś czas do namiotu dla służby, a ją poprosił, aby poczekała chwilę na progu, aż się odzieje. Kiedy znów mogła wejść, ojciec już wstał, włożył buty z cholewami i okrył się grubym płazczem, na głowie miał perukę, na serdecznym palcu prawej ręki — ciężki złoty pierścień. Zażył niuch ta-aki ze srebrnej tabakierki. Podeszła i ucałowała go. - Co tam? — zapytał, kiedy go pocałowała. - Przyszłam do ciebie, drogi ojcze... tylko to. — Do mnie? — Tak, trzeba mieć w kimś oparcie. Bez tego się umiera. — Byłaś dzieckiem samowolnym, , — Drogi ojcze, przyrzeknij mi, że będzie mi wolno stać u twego boku. — Moje dobre dziecko — powiedział. — Nie jesteś już dzieckiem... — Leżałam chora, drogi ojcze. — Słyszałem, że byłaś chora. Ale teraz zadbam, abyś przyszła do siebie. — Od pewnego dnia na wiosnę nie widziałam nic, tylko ciemność. Zatopiła mnie. Straciłam siły i bliska byłam kresu. Widziałam tylko ciemność i ciemność. A mimo to nie umarłam. Jak to się mogło stać, ojcze, że nie umarłam? — Wielu nabawia się z wiosną zaziębienia, a mimo to żyje, drogie dziecko. —• Wczoraj zbudziła się we mnie myśl, że muszę iść do ciebie. Coś mi powiedziało, że dziś mają być ogło• szone wyroki. I nagle poczułam się zupełnie zdrowa. Wstałam. Drogi ojcze, mimo tej strasznej niedoli ród nasz jest przecież coś wart. Czy nie tak? — Zapewne. Bogu dzięki, ja się wywodzę ze znakomitego rodu, a twoja matka — z jeszcze znakomitszego. —• Nie udało się nas ugiąć. W każdym razie nie zupełnie. Stoimy jeszcze wyprostowani. Jesteśmy ludźmi. Czy też nie jesteśmy ludźmi, drogi ojcze? To pewne, że jeżeli spoczywa na mnie jakiś obowiązek, jest to obowiązek względem ciebie. — Byłaś dla twej matki ciężkim doświadczeniem, moje dziecko. Powiedziała: — Mam zamiar pojechać z tobą do niej, o co mnie prosiła. Spojrzał w bok. — Drogi ojcze — ciągnęła — mam nadzieję, że nie zapadł jeszcze sędziowski wyrok w tej sprawie. Odpowiedzią'!, że nie wie dobrze, co ona nazywa sędziowskim wyrokiem, bowiem doszło do tego, że nikt nie wie już, co należy uważać za prawo w tym nieszczęśliwym kraju. On sam nie wie, jak nazwać to kuglar-stwo, które się teraz zaczęło. Potem zapytał, jaki obłęd skłonił ją do tego, że zamiast rozwieść się z Magnusem Sigurdssonem na podstawie listu i zeznań świadków, przekazała mu Braedratunga, kiedy było już oczywiste, iż za swoje kłamliwe oskarżenia przeciwko niej popadnie on w nieszczęście. — Wiedziałaś przecież — mówił — że utratą czci i majątku zagrożeni są tacy, co ostrożniejsi byli w słowach i czynach niż Magnus Sigurdsson i w mniejszym pozostawali sporze z nową władzą. Potem mówił, iż wybrano tego, kto miał zastępować lógmadura, i dwóch syslumadurów, aby wydali wyrok w imieniu althingu w sprawie o oszczerstwo. Arnaeus żądał bowiem, aby zniesławienie jego osoby wymazane zostało nie tylko wyrokiem thingu okręgowego1, lecz również przez orzeczenie althingu — wcześniej nie czuje się ~w prawie sprawować swego urzędu. — Drogi ojcze — rzekła — jaką karę pociągnęłoby • za sobą, gdyby oskarżenie Magnusa mogło okazać się prawdziwe? Odpowiedział: —• Jeśli żonaty mężczyzna uwiedzie zamężną kobietę, płacą oboje utratą czci i honoru i na obydwie strony lakłada się wysokie grzywny na rzecz króla, jeśli zaś lie starczy im pieniędzy, podlegają karze chłosty. — Drogi ojcze —• rzekła — czy pozwolisz mi wystąpić przed sądem i powiedzieć kilka słów? •—• Słowa nic tu nie znaczą — odrzekł. — Co chcesz uczynić? — Chcę doprowadzić do tego, aby sprawa uległa za-wikłaniu, aby posiedzenie sądu zostało zerwane, a przeciw sądzącym podniosły się zastrzeżenia — czcigodni mężowie zyskaliby wtedy czas i mogli wysłać swego rzecznika do króla. Możliwe, że po złożeniu z urzędu tego męża nie znaleziono by zaraz na jego miejsce innego, który mógłby cię w następne lato oskarżyć i pozbawić czci. —. Nie wiem, 0! czym się tobie śni, moje dziecko. — Zamierzam poprosić o głos i zażądać, aby wysłuchano mnie jako świadka w sprawie wytoczonej Ma-gnusowi Sigurdssonowi. Zamierzam oświadczyć przed sądem, że Magnus powiedział prawdę w swoim liście, który został 'odczytany w drzwiach chóru katedry w Skalholt. —• Strach słuchać o czymś takim — rzekł logmadur Eydalin. — Zarówno twoja siostra, jak jej małżonek biskup pisali do twej matki, że oskarżenie to jest wierutnym kłamstwem — zresztą każdy mógł to sam przypuszczać. I kto właściwie miałby twoje słowa potwierdzić? — Oświadczę gotowość potwierdzenia tego przysięgą. — Nie wzrósłby mój honor, gdybym sądził, że można uratować go ze szponów złodziei przez wmieszanie w te prawnicze spory sposobu życia i reputacji mojej córki; zwłaszcza że przysięga, jaką chciałabyś złożyć w tej sprawie in praejudicio 1 Arnaei, musiałaby być krzywoprzysięstwem. —• Nie jest to twoja sprawa — odrzekła — lecz sprawa naszej ojczyzny. Jeśli wy, nieliczni, co ostaliście się jeszcze wśród nieszczęść, macie być traktowani jak przestępcy i osądzeni, jeśli ma być wdeptany w błoto 1 Na szkodę, (łac.) nasz ród, jeśli w przyszłości nie stanie prawdziwych ludzi na Islandii — to na co były wszystkie te wielowiekowe cierpienia? — Dziecko, jeżeli sądzisz, że posługuję się fałszywymi przysięgami, aby coś osiągnąć, to źle sądzisz o twoim ojcu. Z przerażeniem słyszę, że moje dziecko ofiaruje mi pomoc, jakiej najbardziej nieuczciwy człowiek nie przyjąłby od łajdaka. Rzecz, nie do pojęcia dla rozsądnych mężczyzn, na jakie pomysły potrafi wpaść zwykła białogłowa. Chętnie przyznaję, że wskutek niedoskonałości popełniłem nieraz różne błędy. Ale jestem chrześcijaninem. Chrześcijanin stawia zbawienie swej duszy ponad wszystko. Jeśli ktoś popełnia za wiedzą kogoś innego i na jego korzyść krzywoprzysięstwo, oboje tracą.szczęśliwość swoich dusz na wieki wieków. — Nawet jeśli swym przestępstwem mogą uratować honor całego kraju? — Tak — rzekł — nawet gdyby tak się wydawało. — To dzielenie włosa na dwoje zwie się, jak mnie kiedyś, ojcze, uczyłeś, ars casuisticaml. Do diabła z taką sztuką! Powiedział ochryple i zimno: —• W twoich słowach widzą zaślepienie zbłąkanej istoty, co z własnej winy utraciła szczęście i nie rozeznając granicy między hańbą a uczciwością mówi teraz in desperatione vitae2. Skończmy tę rozmowę, drogie dziecko. Kiedy tu jednak przybyłaś, Bóg wie po co, zawołam ludzi, niech rozpalą ogień i zrobią herbatę •— już dzień. — Drogi ojcze — rzekła. — Nie wołaj nikogo, zaczekaj. Nie powiedziałam ci wszystkiego: nie powiedziałam prawdy. Chcę to teraz uczynić. Nie potrzebuję 1 Sztuka kazuistyki. (łac.) 2 Z rozpaczy naci zmarnowanym życiem, (łac.) krzywoprzysięgać: przez całą zimę w Skalholt wiązał mnie z Arnim niedozwolony stosunek. Przychodziłam nocą do niego. Mówiła powoli i głucho. Siedziała wciąż przy drzwiach, pochylona, ze spuszczonymi oczami. Odkaszlnął i mamrotał głosem jeszcze bardziej niż dotąd ochrypłym: — To zeznanie nie miałoby przed trybunałem żadnej mocy, nie zezwolono by ci nawet na złożenie przysięgi. Zbyt wiele jest przykładów, że małżonkowie dopuszczają się takich kłamstw, aby uzyskać rozwód. Trzeba by tu świadków. — Za wiedzą mojej siostry i jej rnęża przybył do mnie na wiosnę pewien człowiek, aby mówić ze mną w tej sprawie. Był to mąż ze Skalholt, mający wielkie znaczenie, ten sam, co w drzwiach chóru odczytał skargę przeciwko mnie, i nie dziwiłabym się, gdyby za wiedzą-i wolą mojej siostry Jorunn brał on udział w jej sporządzeniu. Jedno jest pewne: pastor katedralny Si-gurdur Syeinsson jest zbyt mądrym człowiekiem, aby wpaść na myśl odczytania w świętym miejscu takiego pisma bez ważnej przyczyny, wiedział też dobrze, co robi — pewnej nocy przychwycił mnie jakby na gorącym uczynku. Ponadto już w ciągu zimy zrozumiałam z odezwań się zarówno jego, jak i siostry, że najęli jedną czy więcej tamtejszych dziewek, aby dawały baczenie na to, co czyni Arnaeus. Tych świadków nie trudno będzie dostawić. Długo milczał. — Jestem starym człowiekiem — odpowiedział w końcu. — I jestem twoim ojcem. W naszym rodzie sprawy takie nigdy nie okazały się prawdą. Natomiast w rodzie twej matki było kilka obłąkanych kobiet, i jeśli nie zaprzestaniesz mówić w ten sposób, trzeba będzie i ciebie do nich zaliczyć. — Arni nie zaprze się tego wobec mnie — rzekła. — Opuści swój sędziowski urząd. — Choćby Arnas Arnaeus spłodził z tobą zgrabnego chłopaka i nie tylko katedralny pastor i dziewki służebne, ale i biskup wraz z małżonką przyłapali cię na gorącym uczynku, człowiek ten nie spocząłby, ażby dostarczył świadectwa elektorów, cesarzy i papieży, że to dziecko masz z włóczęgą. Znam jego ród. — Drogi ojcze — rzekła spoglądając nań •— chcesz więc, abym nic nie mówiła? Czy twoja cześć jest ci zupełnie obojętna? Czy twoich sześćdziesiąt zagród nie ma już dla ciebie wartości? — Mniejszym wstydem wydaje mi się stanąć w świetle dnia z. podniesionym czołem przed łotrem aniżeli mieć córkę, co w mroku nocy z łotrem upadła, choćby zresztą zmyśliła tę hańbę. I ty wiesz, moje dziecko, że kiedy uciekłaś i wyszłaś za tego największego nicponia na południu, choć o twoją rękę starał się jeden z najbogatszych duchownych kraju, wielce uczony versifi-cator i pastor Sigurdur Sveinsson, w milczeniu zniosłem ten wstyd; i kiedy przepuścił on swój dziedziczny majątek, aby zrobić z ciebie włóczęgę, nic nie mówiąc odkupiłem ten majątek; i kiedy twoja matka dowiedziała się, że sprzedał on ciebie za wódkę jakiemuś Duńczykowi, a tobie groził potem siekierą, nie chciałem słuchać takich głupstw. Nawet kiedy wróciłaś do swego kata i podarowałaś mu majątek, który zapisałem tobie, nie otworzyłem przed nikim ust, a tym bardziej serca. To prawda, musiałem wczoraj i muszę dziś jeszcze wysłuchiwać zarzutów łajdaka w tej głównej siedzibie mego sędziowskiego urzędu, w Thingvellir nad Oxara. Mało mnie to obchodzi: nikt się potem nie będzie z tego śmiał. Ale po całej tej hańbie, którą przyniosłaś matce i mnie, wypada chyba, abyś zamilczała tę ostatnią, jeśli l nie chcesz na wieki uczynić twojego rodu pośmiewiskiem tego biednego'kraju. Kiedy siedział, wydawał się jeszcze człowiekiem peł-v nym sił. Kiedy jednak wstał, wziął laskę i wyszedł, aby zawołać służbę do rannych prac, widać było, jaki już jest słaby. Szedł niepewnie, chwiejnie, drobnym, człapiącym krokiem, tak pochylony, że poły płaszcza wlokły się po podłodze, i krzywił się, aby opanować atak podagry, który go chwycił po marnym wypoczynku nocnym spędzonym teraz, na początku lata, w zimnym i wilgotnym szałasie. xx W niedługi czas po odejściu sędziego wstała także jego córka i opuściła szałas. Była znużona i przemoknięta po nocnej wędrówce na deszczu i zaczęła marznąć. Spieszno jej było odejść jak najdalej od mieszkania ojca i nim się spostrzegła, znalazła się koło Almannagja, u stóp stromej ściany skalnej; stała w wąwozie, wysoko ponad nią grzbiet górski płynął razem ze mgła. Przez chwilę błądziła po omacku. Konie ze zmierzwioną od deszczu sierścią pasły się w głębi parowu i pozostawiły ślady podków w mokrej trawie. Tuż blisko słychać było poprzez mgłę szum rzeki. Wkrótce stanęła nad głębią, w której topiono kobiety, tam gdzie rzeka ostrym zakrętem wypływa z wąwozu. Patrzyła na wiry, na podobną do czarnego aksamitu powierzchnię wody, głębokiej, zimnej i przejrzystej wczesnym rankiem; poczuła suchość w ustach. Jakiś czas spoglądała tak na rzekę, gdy nagle usłyszała poprzez szum fal odgłos uderzeń i spostrzegła na płaskiej skale nad wodą jakąś szaro odzianą kobietę z chusta wokół szyi i ust, która kijanką prała pończochy. Podeszła do kobiet}' i pozdrowiła ją. — Czy mieszkasz tutaj? — spytała. — I tak, i nie — odrzekła kobieta. — Właściwie to miano mnie tu utopić. — Mówią podobno, że księżyc odbija się czasem w tej wodzie... Niewiasta podniosła się i popatrzyła na nią, obejrzała jej płaszcz ciemnobrunatny, szeroki, z dobrej kuczbai, podeszła do niej bardzo blisko i podnosząc skraj płaszcza zobaczyła pod nim błękitny odświętny strój z zagranicznego sukna i srebrny pas z długimi wisiorkami, a na nogach angielskie buty, które choć pokryte błotem, warte były ze trzy seciny gruntu. Potem zauważyła jej twarz i oczy. — Jesteś pewnie rusałka — rzekła szara kobieta. —• Jestem zmęczona — odrzekła obca. Szara kobieta opowiedziała, że tu w namiocie mieszkają we trzy, .a każda jest z innej kościelnej gminy. Jedna została napiętnowana, bo zbiegła ze złodziejem; irugą miano tu utopić, bo przysięgała, że jest nietkniętą dziewicą, chociaż zaszła w ciążę; trzecia zaś pozbyła się swego nienarodzonego dziecka, ponieważ jednak istnia-y pewne prawdopodobieństwo, że przyszło ono na świat lartwe, zamiast do topieli posłano ją do przędzalni ,v Kopenhadze, a po sześciu latach przymusowych robót zwolniono, kiedy to najmiłościwszy pan poślubił królowę. Teraz wezwano te kobiety, aby przysłuchiwały Eię, jak pozbawia się czci ich od Boga dane władze. Dziś hciały ruszyć w podróż powrotną do domu. — Skoro jednak — rzekła kobieta — obojętnie z jakich powodów, przyszłaś między ludzi i potrzebujesz gościny, chodź ze mną do namiotu. Kobiety oglądały rusałkę w nabożnym milczeniu i wolno im było jej dotknąć. Starały się być dla niej jak najlepsze, bo dobroć dla rusałek przynosi szczęście. Miały wielką ochotę opowiedzieć jej dzieje swego życia, tak jak zwykli czynić prości ludzie wobec istot nadprzyrodzonych lub znakomitych osób, ale słuchała ich roztargniona, jakby słuchała wiatru wiejącego za górami. Raz po raz wstrząsały nią dreszcze. Kobietyv pytały, dlaczego odrzuciła czapkę-niewidkę i przybyła tutaj. — Jestem skazana •— rzekła. Mówiły: — Idź do Arnasa, siostro. Cokolwiek zrobiłaś, uniewinni cię. — Ani u rusałek, ani u ludzi nie ma takiego trybunału, przed którym by mnie uniewinniono. — Ale z pewnością jest w niebie — rzekła kobieta, co pozbyła się dziecka i była zesłana do przędzalni. — Nie, nie ma i w niebie — odrzekła Snaefridur. Spoglądały na nią oniemiałe z przerażenia, że ani w niebie, ani na ziemi, ani w świecie rusałek nie ma trybunału, przed którym ta zbrodniarka mogłaby zostać uniewinniona. — Nie martw się tym — rzekła kobieta z przędzalni. — Szczęśliwe są tylko te, które utopiono w Oxara. Już wcześniej uzbierały mchu, aby się na nim położyć, i dostały królewskie koce. Teraz przygotowały leże dla niej. A że była przemoczona, rozebrały ją i dały jej swoją odzież, jedna kaftan, druga spódnicę, trzecia zaś koszulę. Ta, co była w przędzalni, zdjęła chustę i obwiązała jej głowę. Przyniosły herbaty i chleba od kucharza z Bessastadir i podzieliły się z nią. Zaraz potem rozesłały kpce z wyszytym na nich imieniem króla i otuliły ją mchem. Wnet usnęła. Nareszcie — jedną bowiem z jej udręk w tę ciężką wiosnę było to, że nie mogła znaleźć odpoczynku we śnie. Teraz jednak zasnęła. Spała głębokim i spokojnym snem. Spała długo. Spała. Kiedy się obudziła, trzy uniewinnione zniknęły wraz z jej rzeczami. Namiot był pusty. Wstała i wyjrzała z namiotu. Trawa od dawna już wyschła, niebo było jasne, słońce chyliło się ku zachodowi. Przespała cały dzień. Ostatni jraz patrzyła na słońce w ubiegłym roku, a teraz widziała, jak świeci nad Thingvellir nad Oxara, nad Skalbreidur, nad Blaskogum, nad ujściem rzeki, nad jeziorem i nad górą Hengill. Coś ja zaswedziało; teraz dopiero zauważyła, że ma na sobie łachmany uniewinnionych: połatany, szary kaftan z białymi guzikami z kości, bez paska; krótką, wytartą i brudną'spódnicę, wystrzępioną na brzegach i podartą; jasnobrunatne, grube pończochy z wełnianą stopą, trzewiki z niewy-prawionej skóry wołu, popękane u palców i zdarte, oraz szarą chustę z kuczbai okrywającą głowę. Spódnica sięgała tylko, do kolan, a rękawy niewiele poza łokcie. Od tych łachów szedł zjełczały odór brudu towarzyszący zawsze nędzy, w którym się mieszał zapach dymu, końskiego mięsa, tranu i zastarzałego ludzkiego potu. A kiedy obejrzała siebie, by zobaczyć, co> ją tak swędziało, zobaczyła, że skóra jest zaczerwieniona i opuchnięta od ukąszeń wszy. Zawszona, szara łachmaniarka zwlokła się z legowiska. Stanęła nad rzeką, napiła się czerpiąc ręką wodę i znowu osłoniła twarz chustą. Idzie w stronę miejsca, gdzie odbywają się althingi, ale nie śmie podejść do domu prawa, tylko zbacza ze ścieżki i przykuca na kępie trawy w pobliżu pasącego się konia. Dom prawa i sprawiedliwości, prawa Islandii, bliski był zawalenia się, ściany z płatów torfu w wielu 'miejscach się zapadły, części drewniane zgniły, przedsionki były uszkodzone, całe belkowanie pokrzywiło się, drzwi wypadły z zawiasów, w podłodze otworzyły się dziury. I nie było dzwonu. Przed domem prawa gryzło się kilka psów. Zapadające słońce złociło zarośla i krzewy okryte pąkami. Wreszcie wewnątrz budynku rozległ się głos małego, ręcznego dzwonka: sąd się zakończył. Najpierw wyszło trzech mężczyzn w szerokich płaszczach i wysokich bu tach, w kapeluszach z piórami; jeden z nich — z przy-pasaną szpadą •— był to namiestnik. Dwaj pozostali to zastępca lógmadura i komisarz naszego najmiłościwsze- go króla, Arnas Arnaeus, assessor consistorii, professor philosophiae et antiąuitatum Danicarum. Tuż za tymi trzema dostojnikami szli ich sekretarze i przyboczni oraz kilku uzbrojonych duńskich żołnierzy. Zastępca lógmadura i przedstawiciel pana lennego rozmawiali z sobą po iduńsku, Arnas Arnaeus zaś szedł za nimi w milczeniu, miarowo, z dokumentami pod pachą. Później chwiejnym krokiem wyszedł z domu althin-gów logmadur Eydalin, a obok sługa wspierający go. Eydalin stał się rzeczywiście słabym starcem: jak dziecko trzymał się ręki tego, co chce go prowadzić, zamiast się wesprzeć na jego ramieniu. Poły płaszcza wlokły mu się po ziemi. Potem wyszło1 kilku starszych urzędników w wielkim podnieceniu, słychać bowiem było, jak miotali przekleństwa; wielu tęgo popiło i zataczali się po drodze. Wreszcie wyszło kilku uniewinnionych, którzy niegdyś skazani byli na ciężkie kary i tylko przez, przypadek pozostali przy życiu. A jednak nie widać było po nich radości, tak zresztą jak i po innych opuszczających budynek. Jeden z gromady pospólstwa zboczył K drogi w tym kierunku, gdzie przykucnęła na ziemi kobieta w łachmanach. Klął. Kobieta pomyślała, że jest pijany i chce jej zrobić coś złego, jemu jednak ani było w głowie podchodzić do niej, nawet na nią nie spojrzał i szedł ku koniowi, który pasł się w pobliżu. Koń był trochę płochliwy i obracał się tyłem do swego pana, ale widocznie to były tylko pozory, bo po chwili mężczyzna zrobił uzdę ze sznura i założył mu ją śpiewając jakiś pełen przekleństw wiersz ze starych rimów o Pontusie. Potem zdjął pęta z przednich nóg konia. — Jonie Hreggvidssonie — rzekła. — Ktoś ty? —• zapytał. — Jak poszfo? — Zła jest ich niesprawiedliwość, a jeszcze gorsza ich sprawiedliwość. Każą mi teraz postarać się u króla o nowe wezwanie przed Najwyższy Trybunał w Kopenhadze, a przy tym już tu, na althingu, zagrozili mi zesłaniem do Bremerholmu za to, że nie przedstawiłem dawnego wezwania. Jesteś pewnie jedną z uniewinnionych. — Nie, jestem jedną z winnych. Uniewinnione ukradły mój płaszcz. — Nie wierzę — rzekł — w inną sprawiedliwość aniżeli w te, którą sobie sam wymierzę. — Jak wypadła sprawa przeciw szlachcicowi z Brae-dratunga? —• pytała kobieta. — Tacy ludzie sami wydają na siebie wyrok — powiedział. — Rozgłaszali, że zabiłem mojego syna. Cóż to? Czy nie był to mój syn? Mści się tylko jedna jedyna zbrodnia: zdrada wobec rusałek. — Nie rozumiem. — Dwóch dostojnych panów stoi naprzeciwko' siebie i oskarża się nawzajem, nie wiedzą jednak, że obaj są osądzeni. Obaj zdradzili jasną dziewczynę, smukłą dzie- wicę-rusałkę. Szlachcic każe w drzwiach chóru ogłosić królewskiego komisarza cudzołożnikiem, a komisarz odpowiada, że każe przyznać sobie i królowi cały majątek szlachcica. Ale gdzież jest bogactwo jaśnie pana Arnaeusa? Jon Hreggvidsson był bogatym człowiekiem, odkąd on wstąpił pod jego dach. Jeśli chcesz, zacna kobieto, posadzę cię przed sobą na konia, pojadę z tobą na zachód, do Skagi, i zatrzymam cię na dniówką przez czas żniw. Nie przyjęła jego zaproszenia: — Wolę żebrać na utrzymanie niż pracować. Taka już jestem. Lepiej powiedz mi więcej nowin, abym - miała co opowiadać tam, gdzie mnie przyjmą na noc. Jak powiodło się dostojnikom? Odrzekł, iż łogmadura Eydalina i trzech syslumadu-rów zdjęto z urzędów i pozbawiono czci, a cały ich majątek przypadł królowi. — Logmadurowi pozostała tylko pusta gęba. Nędzna to rzecz współczucie dla kogoś, a co dopiero dla dostojnika. Ale dziś, kiedy postawiono mnie obok tego żałosnego starca, mnie w moim nowym kaftanie, przy nim w jego starym płaszczu, który miał na sobie, kiedy mnie przed laty skazał, myślałem po cichu: „Och, chyba naprawdę nie stałoby się nic wielkiego, gdybyś był dostał szkaradny łeb Jona Hreggvidssona." — Czy zabiłeś tamtego człowieka? — Czy go zabiłem? Albo ty go zabijesz, albo on zabije ciebie. Kiedyś byłem czarny. Teraz jestem siwy, a wkrótce stanę się biały. Ale obojętnie, czy jestem czarny, siwy czy biały, pluję na każdą sprawiedliwość oprócz tej, która jest we mnie samym, w Jonie Hregg-vidssonie z Rein, oraz oprócz tej zza świata. Masz tu ode mnie, dobra kobieto, talara, ale głowy twej nie mogę wykupić. Wyjął z sakiewki talar ze szczerego srebra i wsiadając na konia rzucił go jej na łono. Potem odjechał. Po jego zniknięciu żebraczka długo jeszcze siedziała na ziemi i w roztargnieniu obracała talar w palcach. Potem wstała zasłoniwszy twarz chustką. Nie czuła się dobrze w krótkich szatach uniewinnionej; widać było nie tylko stopę z wysokim podbiciem, zgrabną kostkę i smukłą, •długą piętę, lecz również dostrzec było można silną kobiecą łydkę, jakiej podobnej nikt przedtem nie widział, tak że kobieta wydawała się naga. Ale ludzie, których spotkała na brzegu rzeki, zatopieni byli w zbyt ciężkich myślach, aby zwrócić uwagę, czy spódnica jakiejś włó- częgi J68^ ° cal dłuższa czy krótsza. Kiedy zobaczyła, że myślą nie o niej, lecz o swoich sprawach, obróciła się i głośno zapytała: — Czy nie widzieliście Magnusa z Braedratunga? Dostojnicy wracający, jak było to widać, z procesu sądowego, poczuli się obrażeni, że jakaś włóczęga woła na nich i pyta o tego męża, jeśli można w ogóle nazywać mężem kogoś, kogo właśnie skazano za oszczerstwo na utratę czci i mienia — i nic nie odpowiedzieli. Tylko młody chłopak, który czekał na brzegu z dwoma osiodłanymi końmi, aż ojciec skończy się całować na pożegnanie z innymi zacnymi panami, nie miał zapewne głowy tak zajętej ciężkimi myślami i zawołał: — Szlachcic z Braedratunga to w sam raz para dla ciebie — on, co w drzwiach chóru wymyślił ów poemat kłamstwa o cudzołóstwie swej żony Snaefridur, słońca Islandii. Nie śmiała już potem dowiadywać się wprost o szlachcica. Ale kiedy spotkała starego, siwobrodego parobka, wpadła na pomysł, aby spytać o konie Magnusa Sigurdssona. — Magnus Sigurdsson? — zapytał brodacz, — Czy to ten, co za wódkę sprzedał żonę Duńczykowi? — Tak — rzekła. — A potem chciał ją zabić siekierą? — Tak. — A potem oskarżył ją we drzwiach chóru w Skal-holt, że spała z wrogiem swego ojca? — Tak — rzekła. — To ten. — O ile wiem, pachołkowie z Bessastadir zatrzymali jego konie — rzekł siwobrody parobek. — Jeśli masz zamiar iść po nie, są już chyba zajęte. Chodziła jeszcze jakiś czas po tym świętym miejscu, Thingvellir nad Oxara, gdzie dręczono biednych ludzi tak, że w końcu przemówiły kamienne stoki. Słońce 23 Dzwon Islandii świeci na czarne ściany wąwozu, a w górach po drugiej stronie jeziora Thingvellir unoszą się pod niebo opary znad gorących źródeł. Gdzieś w pobliżu wyje pies i wśród ciszy drży przewlekły, obłędny, zanoszący się ton, przerywany bezsilnym skowytem. Może to żałosne wycie rozlegało się już od dawna, ale ona nie zwróciła na nie uwagi. Teraz zobaczyła psa siedzącego na stoku góry — stulił uszy, ślepia przymknął, łeb podniósł ku słońcu i wył, niemal nie otwierając pyska. Za nim w trawie leżał na plecach jakiś mężczyzna, może martwy. Kiedy kobieta podeszła bliżej, pies przestał wyć, tylko kilka razy szczeknął z taką rozpaczą, jaka tylko psa potrafi nawiedzać, i podniósłszy się przy wlókł się do niej. Jego brzuch zapadł się z głodu. Kiedy się doczołgał zupełnie blisko, rozpoznał ją mimo przebrania i skoczył ku niej: spostrzegła, że to pies z Braedratunga. W trawie leżał szlachcic. Spał. Był okrwawiony i wybrudzony ziemią, twarz mu opuchła od uderzeń, ubranie miał podarte, tak że widać było nagie ciało. Pochyliła się nad mężem, a pies lizał jej policzki. Opodal leżał w trawie jego kapelusz — przyniosła w nim wody z rzeki, aby obmyć Magnusa. Obudził się i usiłował się podnieść, ale z okrzykiem bólu opadł znowu na ziemię. — Daj mi zdechnąć w spokoju — mruczał. Przyjrzawszy się uważniej spostrzegła, że jedna z nóg była złamana i zwisała bezwładnie. — Coś ty za dziewka? Zdjęła chustę z twarzy, tak że dojrzał jej złotawą cerę i niebieskie oczy, jakich nie było ina całej Północy. Powiedziała: — To ja, twoja żona Snaefridur. I dalej opatrywała swego męża. CZĘŚĆ TRZECIA: POŻAR KOPENHAGI W Jagersborgu odbywała się wielka uroczystość. Królowa wyprawiła ucztę na cześć swego najjaśniejszego małżonka, swej matki, niemieckiej księżny, i swego brata, księcia Hanoweru, na którą dostali zaproszenia najwyżsi dostojnicy kraju i .co znamienitsi cudzoziemcy bawiący w Danii. Z Hamburga królowa kazała sprowadzić pół sta wspaniałych łuków, a do każdego łuku po cztery piękne strzały, miano dziś bowiem strzelać do jelenia. Późnym popołudniem goście zebrali się na polanie otoczonej wysokimi bukami. Skoro tylko1 zajęli wyznaczone miejsca, zjawił się najmiłościwszy król i pan w czerwonym myśliwskim stroju i spiczastej czapeczce z czarnego aksamitu, z której zwisało pióro łokciowej długości; potem przybyła królowa i jej dostojny brat, oboje także w barwnych szatach, a za nimi szły damy dworskie i wiele najznamienitszych pań kraju, wszystkie w myśliwskich strojach. Z prawej strony polany ciągnęła się ława długa na sto stóp — a na niej rzędy nagród ze srebra, które mieli otrzymać zwycięzcy myśliwskiego turniejti. Tam gdzie się ława kończyła, naprzeciw zielonego sukna rozwieszonego między dwoma drzewami, ustawiono fotele dla najdostojniejszych gości i ich małżonek oraz dla dam dworu. Dworzanie musieli stać, stało też jakieś poselstwo w wysokich czapach, z olbrzymimi sza blami i czarnymi brodami; mówiono, że to posłowie tatarscy. Zagrały rogi. Podnosi się zielona zasłona i od jednego do drugiego drzewa skacze drewniany jeleń. Pierwsi wzięli łuki Tatarzy, ich strzały padły jednak dość daleko od celu. Potem strzelały damy dworu, a czyniły to tak wytwornie, że wszyscy w głos wyrażali swój podziw. Po damach dworu — kawalerowie. Czasem któraś strzała leciała bardzo blisko jelenia, ale każda go mijała, co wywoływało wybuchy ogólnej wesołości. Na koniec strzelali król i królowa. Nie wdając się w dokładne opisy, powiedzmy, że król pierwszym, strzałem trafił jelenia i zdobył tytuł najlepszego strzelca północnych krajów. Pozostałe trofea przypadły w udziale kawalerom i damom dworu, tylko królowa nie chciała przez grzeczność przyjąć żadnej nagrody. Nie opodal polany było wzgórze sztucznie uczynione, a na nim galeria, której strop podtrzymywały rzędy kolumn w kształcie drzew cytrynowych albo drzew 0 złotych jabłkach, które zwą także brzoskwiniami — na pniach drzew tu i ówdzie wyrzezane były cyfry króla i królowej; ponad wszystkim rozpięto niebo z błękitnego sukna z królewskimi inicjałami. Na szczycie wzgórza była urocza sadzawka, gdzie pływały stada swojskich kaczek i innego ptactwa. Ze skały ustawionej pośrodku sadzawki tryskały na wysokość pół włóczni cztery strumienie wody i opadały z powrotem. Wokół sadzawki zrobiono jakby wał z darni, nakryto go pięknie suknem, i tak powstał stół biesiadny. Krzesła ustawiono w ten sposób, że miejsca rodziny królewskiej znalazły się pod baldachimem, a posłowie, szlachta 1 dworzanie siedzieli po obu stronach stołu. Urzędnicy i znaczniejsi przedstawiciele mieszczaństwa wraz z małżonkami, Tatarzy i kupcy biesiadowali poniżej wzgórza na trawniku. Na stół króla podano około dwustu po traw i ponad sto różnych gatunków konfitur i owoców w złoconych misach: gdzie spojrzeć, przysmaki zapełniały stół. Wspaniały był to widok. — Błogosławiony kraj! — jak najuprzejmiej próbował zacząć rozmowę niemiecki dostojnik, brzuchaty i opasły, który już w czasie myśliwskiego igrzyska zagadywał assessorem consistorii et professorem antiąui-tatum Danicarum, Arnasa Arnaeusa, i przedstawił się jako radca handlowy Uffelen z Hamburga, a teraz przy stole zajął miejsce obok niego. — Nasza najłaskawsza królowa, pańska rodaczka, jest damą wielce gościnną — rzekł Arnas Arnaeus. — W pałacyku wiejskim, który nazywa swoim letnim ustroniem, przebiera się często wraz ze swymi pannami za rusałkę i elfy. A wieczorem są tańce pod wtór skrzypiec i fletów, dudów i fujarek, wedle sielskiego' obyczaju. Przy księżycu pływa się po małym, kapryśnym jeziorze Furu, i na koniec są ognie sztuczne. Niemiec odpowiedział: — Widzę, że jaśnie pan jest w takich łaskach, jakich zwykli niemieccy poddani na pewno rzadko od swej rodaczki doznają albo i nigdy. Było1 mi tylko danym odwiedzić zamek obu królewskich córek w Amager, z galanterii bo wiem'przyniosłem dwa maleńkie kolibry dla ich ptaszarni. Okazało się jednak, że minęły już czasy, kiedy młode księżniczki kochały się w ptaszkach. Ich małe książęce wysokości. wyraziły swe niezadowolenie z otrzymania kolibrów zamiast zwierzęcia, o którym od dawna marzyły: krokodyla. — Tak, tak, dostojny panie, życie nie jest łatwe. — Spotkał za to mnie i moich towarzyszy ten zaszczyt, że jego królewska mość zaprosił nas na śniadanie myśliwskie w swoim zameczku Hirschholm — mówił Niemiec. — Biesiadowaliśmy tam w pięknej sali o dachu z listowia, liczącej pięćdziesiąt stóp w kwadrat, wspartej na dwudziestu kolumnach i zdobnej złotem, aksamitem i chińskim jedwabiem. Z kopuły zwisało ponad osiemset cudownych cytryn i brzoskwiń. Trzeba by jechać na południe, aż do samej Italii, aby znaleźć coś takiego. — Teraz moja królowa, rodaczka pańska, dostała osobliwą małpę zakupioną za dwieście bitych talarów i wie] e rzadkich papug. Gdyby wasza dostojność zamiast dwóch ptaszków dla księżniczek ofiarował swej rodaczce dwa hiszpańskie rumaki równe tym, które zakupiono dla niej w ubiegłym roku za dwa tysiące bitych talarów z dochodów Eyrarbakki — tam mianowicie mieści się największa placówka kupiecka państwa duńskiego — królowa przestałaby się martwić o to, że nie posiada zaprzęgu w cztery konie. A wasza dostojność przeżyłby wspaniały wieczór z nimfami w letnim pałacyku nad jeziorem Furu i widział sztuczne ognie. — Cieszy mnie — odrzekł Niemiec — że moja rodaczka znalazła wreszcie na Islandii wielbiciela, przekonanego, iż żaden twór ziemi nie jest zbyt cenny, jeśli może sprawić jej szczerą radość. — Och, my, Islandczycy, ofiarowalibyśmy jej łaskawości chętnie czwórkę niebieskich wielorybów, gdybyśmy wyżej nie stawiali innej królowej. Hamburczyk spojrzał ze zdumieniem na profesora pradawnych dziejów duńskich. — Chyba królowa, o której mówicie, wasza dostojność, ma królestwo nie na tej ziemi, jeśli ośmielacie się moją rodaczkę — i to- bawiąc u niej w gościnie — stawiać niżej od tamtej. — Zgadliście, panie — rzekł z uśmiechem Arnaeus — to królowa Islandii. Oczy radcy Uffelena, utopione w tłustej, nalanej twarzy, raz wraz spoglądały złośliwie na Arnaeusa; Niemiec ani na chwile nie przerwał jedzenia, nie pominął żadnego przysmaku,' ale kiedy zajadając homara rozłupał mu wreszcie szczypce i zaczął mówić, krył w tym z pewnością jakąś głębszą myśl. — Czy nie pora, aby ta, o której mówiliście, panie, zstąpiła już z powietrznych zamków fantazji na twardą ziemię? — Był trudny czas. Moja królowa czuje się tam w górze szczęśliwsza niźli tu na ziemi. — Słyszałem — powiedział Niemiec — że na Islandii szalała dżuma. — Lud nie był dość mocny, aby się oprzeć zarazie — głód torował jej drogę. — Słyszałem, że biskup ze Skalholt i jego małżonka zmarli wtedy. Arnas Arnaeus spojrzał zdumiony na tego obcego człowieka. — Tak jest, moi przyjaciele, szlachetni i gościnni ziomkowie, biskup ze Skalholt oraz jego małżonka, a wraz z nimi dwudziestu pięciu mieszkańców biskupiej siedziby, pożegnali się z życiem w czasie zarazy. — Wyrażam waszej dostojności moje szczere współczucie — rzekł hamburczyk. — Ten kraj zasłużył na lepszy los. — Jakże raduje mnie wasza mowa. Islandczyk jest wdzięczny, gdy spotka cudzoziemca, który słyszał cokolwiek o jego kraju. A jeszcze większą wdzięczność czuje słysząc, że jego kraj zasłużył na coś dobrego. Zechciejcie jednak, panie, spojrzeć: naprzeciwko nas, trochę na ukos, tuż przed pieczonym prosiakiem leżącym na srebrnym półmisku, siedzi burmistrz Kopenhagi — niegdyś pływał do Islandii jako chłopiec okrętowy, dziś stoi na czele kompanii prowadzącej handel z Islandią. Nie warto go drażnić wdając się w czasie tak miłego przyjęcia w głośne rozmowy o tej wyspie — właśnie niedawno skazany został na dwa tysiące talarów grzywny za sprzedawanie Islandazykom mąki zepsutej i nie-doważanej. — Mam nadzieję — rzekł Niemiec — iż nie będę zbyt zuchwały przypominając te dawne czasy, kiedy moi przodkowie i współobywatele z Hanzy zawijali tam na swych żaglowcach. Inne to były czasy! Kiedy skończy się biesiada, może znajdziemy jaki swobodny kącik, gdzieby nie mogli nas podsłuchać nasi przyjaciele; wówczas stary hamburczyk będzie mógł oddać się miłym wspomnieniom w towarzystwie Islandczyka, któ-regO' kompania islandzka zowie wcielonym szatanem. — Iluż ludzi na Islandii wiele by dało, aby mniemanie kupców nie było bezpodstawne. Ale niestety, ze szkodą dla mych ziomków poniosłem klęskę — rzekł Arnas. — Byłem smokiem, co rzucał postrach na kupców. Tak, skazano ich i muszą zapłacić grzywny za złą mąkę, król pośle też zapewne Islandczykom trochę zboża, dopóki trwa klęska głodu. Ale nie grzywien za mąkę pragnąłem dla mego ludu, lecz sprawiedliwego handlu. Na rozkaz królowej nie podawano w czasie uczty ciężkich win, tylko lekkie francuskie, i to niewiele, aby w zabawie możliwie najmniej było owej dzikości, która zdaniem królowej jest cechą mieszkańców północnych krain i objawia się, skoro tylko trochę sobie popiją. Z zapadnięciem zmroku biesiadnicy powstali od stołu. Dla zabawienia gości wrzucono teraz do sadzawki mnóstwo małych piesków, aby rozszarpały pływające po niej kaczki i inne ptactwo o podciętych skrzydłach. Rodzinie królewskiej i jej świetnym gościom sprawiał ten widok niemałą uciechę. Następnie przeszli wszyscy w malowniczym pochodzie do zameczku Jagersborg, gdzie za chwilę miały się zacząć tany. Ponieważ była to zabawa w rodzinnym kole, odstąpiono od dworskiej etykiety, masek i specjal nego stroju do tańca, tylko królowa i jej dworki przebrały się na czarno. Po biesiadzie nawiązały się w tłumie gości rozmowy między znajomymi. Arnas Arnaeus dzięki swej uczo-ności był od dawna z upragnieniem witany w każdym świetnym towarzystwie, ale dzisiaj wydało mu się, jak gdyby rozmaici dobrze mu znani dostojnicy i wielce uczeni mężowie albo zapominali go pozdrowić, albo też znikali mu z oczu, zanim to mogli uczynić. Jest to oczywiście zrozumiałe, mówił sobie, że czcigodni członkowie rady miejskiej, posiadacze udziałów w kompanii islandzkiej, i sam burmistrz nie chcą rozmawiać z człowiekiem, który niedawno kazał wydać na nich wyrok za oszustwo i fałszowanie miar. Zastanowiło go> jednak, że dwaj szlacheckiego rodu sędziowie Najwyższego Trybunału spiesznie odwrócili wzrok i umknęli, kiedy ani rusz nie mogli uniknąć odpowiedzi na jego pozdrowienie. Jeszcze mniej zaś rozumiał zakłopotanie dwóch swoich kolegów z sądu duchownego, jakie okazali na jego widok, i to, że jego towarzysz pracy i dawny druh, starszy nauczyciel i bibliotekarz królewski Worm rozmawiał z nim roztargniony, niespokojny i jak naj-spieszniej go opuścił. Potem dojrzał wyraźnie, że kilku dworzan szeptało coś zerkając na niego, widać się zeń wyśmiewali — na Północy takie zachowanie się wobec Islandczyków było powszechnym zwyczajem, ale od I dawna już nikt tak nie śmiał traktować Arnasa Arnaeusa. Dał się nieść strumieniowi ludzkiemu do zaniku. I właśnie kiedy wraz z wielu innymi stoi w przedsionku, a muzykanci stroją flety, z hałasem przeciąga ku sali balowej orszak króla. Wzrok najmiłościwszego pana pada na Islandczyka, błysk wesołości przemyka przez dostojne oblicze, ostre, jakby ptasie, przez zmącone, drwiące oczy tego lubieżnego, a starczo bezsilnego mło dego monarchy, i król rzuca w gwarze dolno-niemiec-kiej, której nauczył się od swych piastunek: — Na, de grotę Isldnner, de grotę Schortenjdger.1 Gdzieś rozległ się głośny śmiech. Goście skłonili się przed królewskim majestatem i dostojny orszak przeszedł dalej. Islandczyk stał wciąż na tym samym miejscu; kiedy obejrzał się wokoło, wszyscy się zachowywali tak, jakby nikt nie dostrzegł, co się stało. Wiedział jeszcze mniej niż przedtem, kim jest w oczach tego towarzystwa i jaka właściwie jest jego sytuacja. Nagle zjawił się przed nim gruby, pełen życzliwości Niemiec z Hamburga. — Proszę o wybaczenie... ale wasza dostojność nić odmówi mi rozmowy o kilku drobnostkach w ustronnym miejscu, gdzie nie można by nas podsłuchać. Jeśli to jaśnie wielmożnemu panu odpowiada... Zamiast iść dalej w głąb zamku, wyszli z przedsionka do ogrodu owocowego. Arnas Arnaeus milczał, ham-burczyk mówił za obu. Mówił o zbożu i bydle Danii; mówił o godnym zazdrości położeniu Kopenhagi i o przepięknym alabastrze sprowadzonym z Azji; mówił o licznych wspaniałych zamkach królestwa; mówił, że najjaśniejszy król i pan jest miłośnikiem niewiast, jakiego nie ma w całym chrześcijaństwie — trzeba by równego mu szukać wśród wyznawców Mahometa. Podał przykład, który zjednał królowi podziw całego narodu, a mianowicie kiedy to jego królewska mość tańczył bez przerwy przez szesnaście godzin na wielkim przyjęciu wydanym na jego cześć w Wenecji; rycerze i posłowie trzech cesarstw i czterech królestw, nie mówiąc o wysłannikach miast i księstw, padali już bladzi ze zmęcze-' nią albo tracili mowę; o świcie wysłani z miasta ludzie budzili proste kobiety, które ąprzedają jarzyny albo noPatrzcie, wielki Islandczyk, wielki kobieciarz! szą na głowie kosze pełne ryb, i stroili je w jedwabie, złoto i pawie_ pióra, iżby tańczyły z tym królem kraju białych niedźwiedzi (jak tani nazywają Danię), ponieważ o tej godzinie szlachetne weneckie damy albo straciły dech i padły zemdlone, albo były bliskie tego. — ...Ale jak się to mówi — ciągnął Niemiec dalej — nawet królowie płacą za przyjemność. Wiem, iż wielmożny pan zna się lepiej ode mnie na finansach królestwa i nie potrzebuję go informować, że rada państwa z rosnącymi oporami zatwierdza sumy na opłacenie balów maskowych, które stają się nie tylko coraz częstsze, lecz także z każdym rokiem kosztowniejsze. Posiadamy w Hamburgu pewne wiadomości, że wpływy z handlu z Islandią poszły w ostatnich latach wyłącznie na opłacenie zabaw dworskich. Dojna krowa przestała jednak dawać mleko i z głodu wyschła na kość, o czym wasza dostojność sam najlepiej wie; wasza dostojność wie również, że w ostatnich latach z najwyższym jedynie trudem udało się królowi wycisnąć należny czynsz dzierżawny od kompanii islandzkiej i tamtejszego pana lennego. A teraz, po zapłaceniu grzywien, kupcy zastanawiają się, czyby nie zaprzestać chwilowo żeglowania do Islandii — chcą w ten sposób trochę ukarać pański lud. Mimo to muszą się dalej odbywać bale i powstawać nowe pałace, królowa musi mieć jeszcze dwa hiszpańskie konie, a ich wysokości księżniczki swego krokodyla. Przede wszystkim zaś trzeba się szykować do wojny. Trudno w tym położeniu o dobrą radę. Arnas Arneus powiedział: — Obawiam się, że nie dość dobrze rozumiem, ku czemu czcigodny pan radca zmierza, zwłaszcza że mój król ani duński skarb nie zlecili mi starań o pieniądze. — Zaproponowano mi kupno Islandii — rzekł ham-burczyk. •— Kto, jeśli wolno spytać? — Król Danii. — Całe szczęście, że kraj chce sprzedać ktoś, kogo niesposób oskarżyć o zdradę stanu — rzekł Arnaeus uśmiechając się i przybierając nagle lekki ton. — Czy propozycja ta choć została potwierdzona na piśmie? Hamburczyk wyciągnął z płaszcza dokument z podpisem i z pieczęcią jego królewskiej mości, w którym zaofiarowywano kilku kupcom z Hamburga zakupienie na zupełną i wolną własność wyspy zwanej Islandią, położonej na połowie drogi między Norwegią a Grenlandią, ze wszystkimi jej prawami i przywilejami, której to wyspy król duński wyrzekłby się w swoim i swoich następców imieniu całkowicie i na wieczne czasy, a cena za nią wynosiłaby pięć beczek złota płatnych w skarbie królewskim w chwili podpisania niniejszego kontraktu... Arnas Arnaeus pod jedną z latarń ustawionych w ogrodzie przebiegł oczyma dokument, po czym z podziękowaniem zwrócił go Uffelenowi. — Wiem, że nie potrzebuję podkreślać — rzekł Niemiec — iż pokazując waszej dostojności to pismo pragnę jedynie okazać mu szczególne zaufanie jako najznakomitszemu w państwie duńskim mężowi islandzkiego rodu. — Och; teraz imię moje mało waży w królestwie i ostatni ze wszystkich dowiaduję się o tym, co dotyczy doli i niedoli Islandii. Całe nieszczęście, że pragnę dobra mej ojczyzny, a taki człowiek uchodzi za wroga Danii: to los obu tych krajów. Cóż, w wytwornym towarzystwie duńskim nawet wymówienie nazwy Islandii było zawsze obrazą dobrego tonu. Odkąd zaś miast zadowalać się starymi księgami niego kraju zapragnąłem obudzić lud islandzki do nowego życia, moi przyjaciele przestali mnie znać, a jego królewska mość nie szczędzi mi publicznie drwin. __Czy mogę mieć nadzieję, że ten zamierzony interes odpowiada waszej dostojności, i jakie stanowisko Wasza dostojność w tej sprawie zajmie? — Obawiam się, że nie ma żadnego znaczenia, jakie stanowisko zajmę. — A mimo to od wielmożnego pana jedynie zależy, czy będzie coś z tego kupna, czy nie. — Jakże to możliwe, skoro nie biorę w tym żadnego udziału? — Bez zgody waszej dostojności Islandia nie będzie kupiona. — Jestem wdzięczny za okazane zaufanie i zawierzenie tajemnicy. Za mało mam jednak wpływów, aby słowem lub czynem oddziałać na przebieg tej sprawy. — Wasza dostojność chce dobra Islandii. — Oczywiście. — Nikt nie wie lepiej od was, panie, że mieszkańców tej wyspy nie może spotkać los gorszy niż obecny, kiedy są źródłem dochodów dla duńskiego króla i dzierżawców, którym król oddał ten kraj, dla panów lennych i kupców z islandzkiej kompanii. — Tego nie powiedziałem. — Wasza dostojność wie dobrze, że całe bogactwo, które w ciągu ostatnich pokoleń nagromadzono tu, w Kopenhadze, pochodzi z handlu z Islandią. Droga do najwyższych godności prowadziła w tej duńskiej stolicy zawsze poprzez handel z Islandią. W mieście tym nie ma bodaj rodziny, w której choć jeden członek nie zarabia na życie pracą dla kompanii islandzkiej. Od dawna też według nie pisanego prawa Islandię otrzymywali w lenno wyłącznie przedstawiciele najdostojniejszych rodzin, przeważnie osoby krwi książęcej. Islandia to dobry kraj. Żaden nie zrodził tylu duńskich bogaczy co Islandia. — To zdumiewające, że cudzoziemiec mówi o nim z takim zrozumieniem. — Wiem jeszcze więcej — mówił Niemiec. — Wiem, że Islandczycy byli zawsze życzliwie usposobieni dla nas, hamburczyków, co nie jest zresztą tak dziwne. Stare spisy towarów pokazują wyraźnie, że w tym samym roku, kiedy król duński przepędził Hanzę z wyspy i za-warował prawo handlu z nią jedynie sobie i swoim poddanym, obniżono na Islandii ceny na wywożone towary o sześćdziesiąt procent, a ceny za towary przywożone wzrosły czterokrotnie. I po krótkim milczeniu: — Nie ośmieliłbym się przyjść z tą sprawą do waszej dostojności, gdybym się nie upewnił wpierw w mym chrześcijańskim sumieniu, że my, hamburczycy, zdołamy ofiarować pańskim ziomkom lepsze warunki niż miłościwy król goszczący nas tutaj. W milczeniu przechadzali się po ogrodzie, Arnaeus znowu się zamyślił. Po długiej chwili, wciąż pogrążony w zadumie, zapytał: — Wasza cześć, czy żeglowaliście kiedykolwiek do Islandii? — Nie. Dlaczego? Po co? — I nigdy po długiej i niebezpiecznej podróży nie widzieliście, jak Islandia wynurza się z morza? Kupiec nie pojął dobrze, o co chodzi. — Z pieniącego się morza wyrastają smagane sztormami skały i lodem pokryte szczyty w wieńcu czarnych chmur — mówił professor antiguitatum Dani-carum. — Tak. I cóż z tego? Arnas Arnaeus mówił: '• — Stałem po nawietrznej na pokładzie statku, jak kiedyś stali wychłostani wichrem piraci z Norwegii, których pędziły przez fale burze i niepogody... i nagle taki widok przed oczami. — Oczywiście... — rzekł Niemiec. 3B __ Nie ma wspanialszego widoku od Islandii wynurzającej się z morza. — Tego już nie wiem — rzekł Niemiec, nieco zdziwiony. — Tylko ten widok pozwala zrozumieć ową tajemnicę, że tam właśnie napisane zostały najważniejsze księgi całego chrześcijaństwa. — Czyżby tak? — Widzicie więc, iż nie 'można kupić Islandii. Hamburczyk namyślał się przez chwilę, zanim odpowiedział: — Sądzę, że choć jestem tylko zwykłym kupcem, pojąłem w części naukę, którą wasza dostojność mi dał. Proszę jednak wybaczyć, ale niezupełnie się z warni zgadzam. Grozy, jaką budzą wysokie szczyty, nie da się na pewno ani kupić, ani sprzedać, tak samo i arcydzieł stworzonych przez uczonych mężów tego kraju czy pieśni śpiewanych przez jego lud. Ale też żaden kupiec nie myśli o tym. My, kupcy, pytamy jedynie o to, co daje korzyść. Sprawa ludu islandzkiego ma się tak: jakkolwiek w jego kraju są wysokie szczyty i zionąca ogniem Hekla, przed którą drży cały świat, i jakkolwiek Islandczycy spisali przed odległymi czasy przedziwne Eddy i baśnie, potrzeba im przede wszystkim jadła, napoju i przyodziewku. Pytanie, o które tu chodzi, brzmi: czy korzystniej jest dla Islandczyków, aby ich wyspa była duńskim więzieniem czy samodzielnym księstwem... — ...pod opieką cesarza — dodał Arnas Arnaeus. — Wielcy islandzcy mężowie bynajmniej nie byli niegdyś niechętni podobnej myśli — rzekł Uffelen. — W Hamburgu przechowywanych jest kilka ważnych starych listów islandzkich. Bez wątpienia cesarz chętnie poręczyłby bezpieczeństwo księstwa Islandii, jak również król angielski. Rząd Islandii przyznałby potem 24 Dzwon Islandii kompanii hamburskiej porty rybackie i przywileje handlowe. — A książę? — Książę Arnas Arnaeus mieć będzie siedzibę na wyspie, gdzie sam zechce. — Wasza dostojność lubi żarty. — Chciałbym, prosić, aby jaśnie oświecony pan nie uważał tych moich słów za czczą gadaninę — nie śmiałbym żartować z jaśnie oświeconego pana. Arnas Arnaeus powiedział: — Nie istnieje chyba —• jak mi się zdaje — urząd na Islandii, którego by mi król duński nie ofiarował. Przez dwa lata rozporządzałem tam najszerszymi pełnomocnictwami, w jakie kiedykolwiek wyposażono kogoś w tym kraju: władzą nad komisją rządową "dla spraw Islandii, nad kompanią handlową, nad sędziami, nad zastępcą pana lennego, w pewnym sensie nawet nad samym panem lennym. Przy tym miałem najlepszą wolę działania na pożytek mej ojczyzny. I jakież były owoce moich dążeń? Klęska głodu, wielmożny panie. Islandia to kraj stracony. Książę panujący nad takim krajem stałby się pośmiewiskiem świata, choćby był najwierniejszym sługą zacnych hamburczyków. Uffelen odpowiedział: — Wasza dostojność rozstrzygał na Islandii rozliczne sprawy w imieniu króla, ale powiedzieliście przed chwilą, czego wam nie dostawało — nie mieliście pełnomocnictwa ani uprawnień, aby dokonać to, co najpilniejsze, mianowicie żeby przepędzić z kraju uprzywilejowanych kupców i wprowadzić rzetelny handel. Arnas Arnaeus rzekł: — Po wielekroć wysyłał mój najmiłościwszy król posłów do obcych książąt, aby prosili ich ze łzami o kupienie od niego Islandii lub przynajmniej o pożyczkę pod jej zastaw. Za każdym razem kompania islandzka ^wietrzyła podobny plan i oświadczała gotowość płacenia Koronie wyższego czynszu dzierżawnego od handlu z Islandią. __. Moim życzeniem — rzekł Uffelen —• jest, aby to kupno doprowadzone zostało do końca tak szybko, iżby kompania islandzka nic nie zwietrzyła, zanim sprawa będzie wyprowadzona na czyste wody. Wszystko zależy więc od tego, czy zechcecie być naszym rzecznikiem wobec islandzkiego1 narodu. Jeśli otrzymam dziś waszą zgodę, jutro zostanie zawarta transakcja. — Najpierw — odrzekł Arnas Arnaeus — należałoby zbadać, czy ta propozycja nie jest przypadkiem podstępem ze strony króla, aby wymusić od kompanii wyższy czynsz dzierżawny — w chwili kiedy idzie przede wszystkim o zdobycie pieniędzy na rzecz najpilniejszą po balach: na wojnę. Skoro jednak sprawa zaszła już tak daleko, że wymagać będzie mej odpowiedzi, nie zaszkodzi z pewnością, jeśli odczekamy jeszcze przez jutrzejszy dzień. ii Arnas Arnaeus niedługo musiał czekać na wyjaśnienie przyczyn osobliwego zachowania się owych dostojnych osobistości na przyjęciu u królowej. Kiedy w nocy powrócił do domu, czekało już nań pismo. Był skazany. Wyrok Najwyższego Trybunału w tak zwanej sprawie Braedratunga — rozpatrywanej prawie przez dwa lata w rozmaitych sądach — głosił, że Magnus Sigurdsson zostaje uniewinniony od wszelkich zarzutów. Sprawa ta miała swój początek w owych dwóch listach, jakie Magnus napisał na Islandii: pierwszy zawierał skargę przeciwko Arnaeusowi o domniemany stosunek między nim a małżonką nadawcy, w drugim, przeznaczonym do odczytania w czasie zjazdu pastorów w Skalholt, nadawca oskarżał swoją małżonkę, że związała się niedozwolonym stosunkiem z królewskim komisarzem, oraz wzywał duchowieństwo do wkroczenia w to. Wysłannik króla poczuł się obrażony tymi listami i pociągnął ich nadawcę do odpowiedzialności sądowej za szerzenie oszczerstw. W dwa tygodnie po odczytaniu drugiego listu we drzwiach chóru, syslumadur Vig-fus Thorarmsson wydał na thingu okręgowym wyrok, mocą którego Magnus Sigurdsson za złośliwe zniesławienie Arnasa Arnaeusa tracił cześć i cały majątek. Komisarz królewski zażądał potwierdzenia tego wyroku przez althing nad Oxara, i to przez sąd o zmienionym składzie, powołany specjalnie dla tej sprawy, ponieważ logmadur Eydalin nie mógł brać w nim udziału ze względu na pokrewieństwo z oskarżoną. Trybunał znad Oxara zaostrzył jeszcze wyrok thingu okręgowego:,Magnus Sigurdsson nie tylko tracił dziedziczne dobra Brae-dratunga, ale tytułem odszkodowania za zawarte w liście obwinienia zapłacić miał trzysta krajowych talarów królewskiemu komisarzowi i pewne sumy członkom sądu. W decyzji Najwyższego Trybunału oba te wyroki obalono. Głosiła ona, że oskarżyciel Arnas Arnaeus oraz członkowie sądu postąpili w sposób twardy i niechrześcijański wobec godnego pożałowania męża Magnusa Sivertsena. Oskarżyli go za wystosowanie listu w obronie własnej czci i drugiego listu odczytanego na zjeździe pastorów; listy zaś owe napisał, aby skłonić Arnaeusa do położenia kresu pogłoskom i plotkom szerzonym nie tylko ze szkodą pani z Braedratunga i jej męża, lecz również i biskupiej siedziby w Skalholt, a przecież wymienione wszeteczne plotki miały swe korzenie i źródła tam, gdzie powinna być strażnica chrześcijańskiego sumienia i twierdza dobrych obyczajów. Na dowód zaś, że listy te nie zostały wyssane z palca ani podane do ogólnej wiadomości daremnie, można było przytoczyć to że nazajutrz po odczytaniu drugiego listu Amaeus wyjechał z siedziby biskupiej i przeniósł się do Bessa-stadir. Uzasadnienie decyzji Najwyższego Trybunału mówiło dalej, że trudno wprost pojąć, dlaczego listy owe wywołały tak bezwzględne prześladowanie tego godnego pożałowania męża, tak surowe wyroki i srogie grzywny. Monsieur Sivertsen miał wszelkie powody do napisania swoich listów, pragnął bowiem położyć kres uparcie szerzącym się w kraju pogłoskom, że przyprawiono mu rogi. Małżonka Magnusa wykorzystała jego pijaństwo jako wymówkę, aby spotykać się z Arnaeu- sem, z tym człowiekiem, któremu podobno, jak to powszechnie mówiono, już we wczesnej młodości oddała swe dziewictwo; teraz, opuściwszy własny dom, spędziła całą zimę pod jednym dachem z tym kochankiem młodości; pełni wyuzdania — jak zeznali świadkowie — nieustannie byli ze sobą, w biały dzień i ciemną nocą, sami w zamkniętych na klucz pokojach komisarza, trudno więc było przypuszczać coś innego niż to, co justo dolore 1 małżonek po imieniu nazwał. Zgodnie z dwudziestym siódmym rozdziałem praw, w którym mowa o naruszeniu czci, brak jakiejkolwiek podstawy dla kary, na jaką skazał Sivertsena wyrok sądu znad Oxara, bowiem wysuwane przez niego zarzuty nie były niezgodne z prawdą, a gdyby nawet były nieprawdziwe, nie zawierały nic poza tym, co powtarzali wszyscy: że Amaeus prowadził rozmowy za zamkniętymi na klucz drzwiami sam na sam z cudzą żoną. Z tych przyczyn poprzednie niesprawiedliwe i niechrześcijańskie wyroki w sprawie Magnusa Sivertsena, odbierające mu cześć i dobre imię, winny być uchylone i uznane za niebyłe. Ponieważ zaś Arnas Arnaeus poW słusznym bólu. (łac.) lecił w tychże wyrokach przyznać sobie i przepisać na siebie dwór i majętność Siyertsena, mają zapisy te być uznane za nieważne, a wszelka własność Magnusa Siyertsena, nieruchoma i ruchoma, ma być mu przywrócona wraz z pełnym czynszem dzierżawnym i dochodami od chwili konfiskaty. Item, ponieważ Arnas Arnaeus był causa prima J zazdrości małżonka oraz niesprawiedliwości wyroków nań wydanych, jest rzeczą najzupełniej słuszną, że ówże Arnas Arnaeus zwróci Magnusowi Sivertsenowi koszty sądowe oraz odszkodowanie za zniesławienie i udręki, summa jurę talionis 2 w tej samej wysokości, jakie poprzedni sędziowie przyznali mu niegdyś z majątku Magnusa. A ponieważ Arnas Arnaeus swym niechrześcijańskim postępowaniem, niesprawiedliwością i używaniem przemocy wywołał wielkie zgorszenie wśród pospolitego ludu Islandii, wyrządzając szkodę powadze królewskiego zarządu tej wyspy, będzie mu na nieokreślony czas zakazane żeglować do Islandii oraz przebywać na tejże wyspie, dopóki riajmiłościwszy i najłaskawszy majestat nie udzieli wyraźnego na to zezwolenia. Nazajutrz po uczcie, kiedy na brukowanej ulicy turkoczą pierwsze wozy, a na podwórzu za domem zaczyna nawoływać sprzedawca jarzyn, Arnas Arnaeus blady po bezsennie spędzonej nocy wstaje z fotela i idzie do biblioteki. Tam przy pulpicie siedzi jego pisarz studio-sus antiąuitatum 3 Joannes Grindvicensis i płacze tak, że nie spostrzega wejścia swego mistrza. Arnas chrzą-ka kilkakrotnie, aby zwrócić uwagę miłośnika wiedzy. Pisarz przez chwilę patrzy na niego błędnie, kiedy 1 Pierwsza przyczyna, (łac.) 2 Zgodnie z najwyższym prawem odwetu, (łac.) 3 Miłośnik starożytności, (łac.) •jednak go poznaje, traci resztkę opanowania, pada czo-jem na pulpit i szloch wstrząsa jego plecami, pochylonymi od nauki i ciężaru dźwiganej odpowiedzialności. Arnas Arnaeus kilka razy przemierza krokami salę i z pewną niecierpliwością spogląda na widok tak niezwykły, jak ów mężczyzna płaczący w cichej zawsze, pełnej ksiąg komnacie. Że jednak rozpaczy zacnego męża nie ma końca, Arnaeus odzywa się trochę szorstko: — Cóż to, na Boga, ma znaczyć? Znowu mija chwila, zanim uczony mąż wybełkocze wśród łez i jęków: — Och, och, och, Ma... Marteinsson... Kilka razy powtarza te słowa i nie może wykrztusić nic więcej. — Czyś pijany? — O-on był tutaj — jąka uczony z Grindavik — był tu na pewno. Boże, ratuj! — Tak? Czyżby znowu coś zniknęło? — Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. — Czegóż brak? Jon Gudmundsson Grindviking podnosi się z trójnoga i rzuca przed mistrzem na kolana wyznając, że znik-nęła księga nad księgi i klejnot nad klejnoty, sama Skalda. Amas Arnaeus odwraca się i podchodzi do szafy w bocznej alkowie, gdzie leżą przechowywane w zamknięciu najcenniejsze perły jego zbioru, wyjmuje z kieszeni klucz, otwiera i patrzy na miejsce, w którym jakiś czas chronił bezpiecznie tę kosztowność, będącą dlań skarbem północnej półkuli, księgę z poezją dawnych wieków spisaną w pranordyjskim języku. A teraz tam, gdzie ona leżała, zieje pustka. Arnas Arnaeus chwilę wpatrywał się w to puste miejsce. Potem zamknął szafę, przeszedł salę, zawrócił i stanął zobaczywszy, że studiosus antiąuitatum wciąż jeszcze klęczy z twarzą zakrytą chudymi, węźlastymi palcami i drży na całym ciele. Połatane buty zsunęły mu się z nóg i leżały za nim, w pończochach widać było dziury. — No, niechże wstanie! Dam mu coś na pokrzepienie — rzekł Arnas Arnaeus, otworzył rnały schowek w ścianie, nalał z flaszy do starego cynowego kubka, podniósł uczonego i dał niu się napić. — Niech Bóg wam zapłaci — wyszeptał Jon Gud-mundsson Grindviking, ale nie odważył się spojrzeć swemu panu w oczy, dopóki nie wypił drugiego pełnego kielicha. — Przecież czuwam tu prawie całą noc. A dziś przed świtem, kiedy zszedłem, aby dalej przepisywać dla was sagę o Maryi, i zajrzałem do szafy, jak to zawsze robię, Skaldy już tam nie było. Zniknęła. Był tu zaraz po północy, w czasie tej jednej godziny, kiedy spałem. Ale jak się mógł tu dostać? Arnas Arnaeus stał z butelką w ręku i jeszcze raz napełnił trzymany przez pisarza kubek. — Stary chłopiec chce się jeszcze napić... — powiedział. — Jaśnie wielmożny panie, nie powinienem tyle pić, bo pomylę wino z prawdziwym pocieszycielem, jakim jest duch bogini Mądrości. Już tylko ten kubek, dobrodzieju mój, choć właściwie bardziej zasłużyłem na rózgi, jeśli ten diabeł w ludzkiej postaci potrafił wśliznąć się tu, kiedy spałem. A teraz przypomina mi się, com wczoraj słyszał od kogoś godnego zaufania, że mianowicie widziano tego szelmę i obwiesia, jak któregoś wieczoru, nie tak dawno, jechał z hrabią Bertelskiold powozem do ratuszowej piwnicy, wystrojony w nowe ubranie, i hrabia zamawiał tam dlań pieczone kuropatwy z ponczem. Cóż mam teraz robić? — Napij się jeszcze — rzekł Arnas Arnaeus. __ Niech Bóg wam zapłaci za waszą dobroć dla tego nędznika z Grindavik. __Vivat, crescat, floreat...1 Martinius! — zawołał Arnas Arnaeus i podniósł rękę, podczas gdy pisarz pił. Potem zakorkował flaszę i zamknął ją wraz z cynowym kubkiem do szafy w ścianie. .— Jaśnie wielmożny pan mówi to z krwawiącym sercem, jestem tego pewny. Ale, wyznam uczciwie, jaśnie wielmożny panie, muszę zapytać: czyż straż miejska nie jest mocniejsza od Jona Marteinssona? Czyż kapituła katedralna, duchowieństwo i wojsko nie są w stanie podjąć wspólnie kroków przeciw temu człowiekowi? Jaśnie wielmożny pan, z którym sądy tak się liczą, może chyba kazać, by zamknięto go w więzieniu? — Niestety boję się, mój zacny Jonie, że nigdzie się już ze mną nie liczą, a zwłaszcza nie w sądach. Jon Marteinsson zwycięża wszędzie. Teraz wygrał również proces o Braedratunga, który wytoczył mi na rachunek kupców handlujących z Islandią. W pierwszej chwili Grindviking zdumiał się tak, że jak ryba otwierał i zamykał usta, niezdolny do wydobycia z siebie dźwięku, wreszcie wystękał pytanie: — Czy może być wolą Chrystusa, aby szatan zawładnął całym światem? — Pieniądz kupców handlujących z Islandią wiele znaczy. — Co prawda nie powinno dziwić, że zaprzedał się kupcom dla prowadzenia niesprawiedliwego procesu przeciw swemu tylokrotnemu dobroczyńcy, przeciw podporze naszej ojczyzny,, jeśli potrafił jeździć do Islandii i kupować dla Szwedów księgi i ich odpisy; z wszelkiego bowiem zła, jakie może uczynić Islandczyk, najgorszym jest służba u Szwedów — oni przeczą, abyśmy 1 Niech żyje i rozkwita, (łac.) byli narodem, i utrzymują, że tylko oni są Gotami i Wi-zygotami, że im się należą islandzkie księgi. Czy i księga Skaldy ma teraz przejść w ich posiadanie i zostać nazwana wizygocką poezją? Arnas Arnaeus siadł na ławie, wygodnie oparty; jego twarz była blada, oczy miał na pół zamknięte, jak nieprzytomny gładził się po nie golonym podbródku i ziewał. '— Jestem zmęczony — powiedział. Pisarz stał wciąż na tym samym miejscu, pochylony, ze zwisającymi bezwładnie rękami, sapał ciężko, wargi mu .drżały; przez chwilę patrzał na swego pana i mistrza myśląc nad czymś, zaczął trzeć sobie nos i podniósł wysoko jedną stopę. Zanim się jednak spostrzegł, łzy trysnęły z oczu biednego książkowego mola, zapomniał swych śmiesznych przyzwyczajeń i znowu twarz zakrył guzowatą dłonią z chudymi palcami. — Cóż tam znowu, mój zacny Jonie? — zapytał Arnas Arnaeus. Jon Gudmundsson Grindyiking odpowiedział wtedy wśród łez: — Mój pan nie ma przyjaciela. in Późnym rankiem, kiedy sprzedawca jarzyn ochrypł już od obwoływania na podwórzu towarów, miotlarz był pijany, a szlifierz z bractwa miejskiej hołoty ciągnął od drzwi do drzwi ze szlifierskim kamieniem, jakiś człowiek przechodził przez ulice Kopenhagi. Miał na sobie zniszczony odświętny surdut, odwieczny wysoki kapelusz na głowie i zdarte trzewiki na nogach; kroczył szybko, a w jakimś osobliwym rytmie, jakby pragnął podkreślić swą nieposzlakowaną zacność; wyraz jego twarzy był tak daleki od wszystkiego, co go otaczało, że stolica ze swymi wieżami i ludzką ciżbą i w ogóle cała teraźniejszość zdawały się dlań nie istnieć. Nie patrzał ani na rzeczy martwe, ani na żywe: czczą ułudą zmysłów było dlań to miasto, które przypadek obrał mu na siedzibę. — Oto idzie zwariowany Grindeyigen — szeptali do siebie sąsiedzi, gdy koło nich przechodził. W jednej z bocznych uliczek, w pobliżu kanału, godny ów człowiek przystanął i spojrzał wstecz, aby upewnić się, czy nie pomylił drogi, wszedł potem w bramę i minąwszy podwórze wstąpił do ciemnej sieni, znalazł na parterze drzwi, do których dążył, i kilkakrotnie zapukał. Wewnątrz długo nie było żadnego znaku życia, ale : Grindviking dalej pukał i trząsł zamkniętymi drzwiami, aż stracił cierpliwość i zawołał w dziurkę od klucza: — Udajesz, że śpisz, ale ja wiem, że czuwasz, ty łajdaku! Kiedy to mieszkaniec izby posłyszał, wnet otworzył. Z ciemnego wnętrza pokoju przez uchylone drzwi roz-szedł się odór zgnilizny i rozkładu. —• Co, mięso rekina? Popatrzcie tylko — mówił Grindyiking; sapał przy tym i pocierał nos, sądził bowiem, że poznaje zapach najsmakowitszej dla Island-czyków potrawy, co przeleżała dwanaście lat w ziemi i dopiero tej zimy znalazła się na stole. Jon .Marteinsson stanął na progu odziany w brudny strój nocny. Nim wciągnął gościa do środka, obcałował go wpierw, ale uczony Grindviking splunął, obtarł rękawem ślad lepkich pocałunków i wszedł nie zdejmując wysokiego kapelusza. Pan domu skrzesał ogień i zapalił świeczkę woskową, w izbie zrobiło się trochę jaśniej. W jednym kącie znajdowało się legowisko ze skór islandzkich owiec, a przed nim duży nocnik. Całe mienie pana izby było pochowane w skórzanych worach i małych torbach, pewno nie lubił rozkładać swego do bra .przed oczami wszystkich. Na podłodze widać było wielką kałużę, istny potop; w pierwszej chwili Grind-yiking sądził, że wylał się nocnik, kiedy jednak przyzwyczaił się do półmroku, spostrzegł, że to woda, która płynie od dębowego stołu stojącego pod ścianą. Na stole leżał topielec ociekający wodą. a ze zwisającej głowy z mokrym czubem włosów i z nóg dyndających po drugiej stronie stołu lały się całe strumyki — widać kiedy tu przywleczono trupa, jego buty były pełne wody. Choć gość miał wiele rzeczy na sercu i choć przygotował sobie po drodze srogie przemówienie, aby nauczyć Jona Marteinssona moresu, stało się jak wielekroć przedtem: ten obwieś go zaskoczył. — Co... co chcesz robić z tym trupem? — spytał Grindviking, mimo woli zdjął jednak przed zmarłym kapelusz. Jon Marteinsson położył palec na ustach, dając znak, że trzeba mówić cicho, i zamknął drzwi na klucz. — Chcę go zjeść — wyszeptał. Zgroza ogarnęła uczonego Grindvikinga i z przerażeniem patrzał na gospodarza. — Ja myślałem, że to zapach rekiniego mięsa, a to trup cuchnie! •— Potężnie siąknął nosem i ze wzburzenia drżał jeszcze bardziej. — Trzeba otworzyć drzwi! — Nie rób hałasu. Jak możesz przypuszczać, że to od tego diabła tak pachnie, kiedy dziś o świcie wyciągnąłem go jeszcze ciepłego z kanału? Może coś czujesz, ale to tylko nogi mi się pocą. — Dlaczego wyciągasz topielców z kanału? — spytał gość. — Ach, zrobiło mi się go żal, kiedy zobaczyłem, jak martwy pływa w wodzie. To nasz ziomek — powiedział Jon Marteinsson kładąc się znów na swój barłóg. — Szczerze mówiąc, zimno mi, bo tak wcześnie zostałem zbudzony. Czego chcesz? Mówisz, że ten człowiek jest naszym ziomkiem? sądzisz, że wolno kraść umrzyków i potem zasypiać? -— To weź go sobie — rzekł Jon Marteinsson. — Weź go, jeśli chcesz, i zanieś go, dokąd chcesz, Idź z nim do diabła. Mąż z Grindayik podniósł świecę, zbliżył się do trupa i oświetlił go. Był to wysoki, smukły mężczyzna, już nie młody, szpakowaty, odziany w dość porządne szaty i dobre buty. Twarz jego była gładka, bez zmarszczek, jakie zwykle pokrywają twarze topielców — powieki miał półotwarte, ponieważ głowa zwisała ze stołu, aż widać było białka. Z nosa i z ust kropla po kropli kapała na podłogę woda. Drżenie przebiegło po wargach Grindvikinga, pociągnął nosem, utarł go wskazującym palcem, prawą stopą podrapał się po lewej łydce, a potem lewą stopą po prawej łydce. — Magnus z Braedratunga — powiedział. — Jak to możliwe, że leży tu martwy? — Upił się, czy nie widzisz tego? Wczoraj wygrał biedak proces, poszedł potem do karczmy, aby spędzić wesoło wieczór. — Gadaj sobie zdrów — powiedział pociągając nosem Grindviking. — Ty go utopiłeś. — Wygrałem dla żywego proces, a umarłego wyciągnąłem z wody. Niechajby inni chcieli tyle zrobić dla rodaka. — Wcielonym diabłem jest ten, kto jest diabłem dla wszystkich, nawet dla tych, którym na pozór pomaga. Najpierw sam go popchnąłeś do wody. — A gdyby nawet? Był najwyższy czas, abym oddał tę drobną przysługę biednemu Arniemu. Teraz Snaefri-dur Bjornsdottir owdowiała i on może wreszcie pożegnać się ze swoją karlicą i ożenić się z wdową, i oboje *- mogą osiąść w Braedratunga, które ona dzięki mnie odziedziczy. — Przekleństwo i wieczna hańba tobie, coś wszedł w konszachty z Duńczykami przeciw twojemu rodakowi i dobroczyńcy, doprowadził do skazania mojego pana i mistrza i uczynił go pośmiewiskiem wszystkich łajdaków. — O, jeśli Arni chce, złożę z urzędu Najwyższy Trybunał, gdybyś miał tylko kilka groszy na piwo. Ale tego oczywiście nigdy nie masz. Słuchaj no, zobacz szybko, czy nie znajdziesz czego w kieszeniach umarlaka. — Proś sobie o piwo kompanię islandzką! Proś sobie o piwo Szwedów! Sądzisz może, że już poza tobą nikt w mieście nie ma ochoty na piwo? — rzekł Grindvi- king. — Do wielu złych czynów mógłbyś mnie może namówić, ale żebym stał się rabusiem umarłych — nigdy w życiu! — Jeśli ma gdzie kilka groszy, mnie się one należą. Tę odrobinę czci, która może kołacze się jeszcze przy imieniu umrzyka, ja odzyskałem długimi actis, petitio- nibus et apellationibus...1 — przy tych słowach Jon Marteinsson wstał z barłogu i zaczął obszukiwać zwłoki. — Sądzisz może, że mam jakikolwiek respekt wobec umarłego, któremu za życia odebrano sądowym wyrokiem cześć i dziedziczny majątek? — Wydaje mi się, że od mordercy można wymagać przynajmniej tego, aby wyrażał się uprzejmie o człowieku, którego zamordował. W każdym razie w sagach nawet najwięksi niegodziwcy nie mówili źle o tych, których zabili. I choć ten człowiek był za życia przeciwnikiem mego mistrza, nigdy nie będę mówił z lekceważeniem o jego martwym ciele. Reąuiescas, powiem, guisąuis es, in pace, amen.2 A teraz, aby wresz Pr°śbami ' odwołaniami. (łac) , odpoczywaj w pokoju, amen. (łac.) cie przejść do właściwej sprawy: coś zrobił z księgą Scaldica maiora, którąś wczoraj ukradł z biblioteki mojego pana? .— Skalda — rzekł Jon Marteinsson. — Zgubiłeś ją? .— Mój mistrz wie aż nazbyt dobrze, że nikt inny, tylko ty mogłeś to zrobić. — Tej książki nie ukradł żaden rozsądny człowiek. Przy kim ją znajdą, ten już przepadł. — Czegóż ten szatan nie ukradnie, aby sprzedać Szwedom! — Mój drogi Arni był zawsze głupi: sądził, że przysporzy Islandczykom jadła nakładając na kompanię grzywny pieniężne, sądził, że zniszczy sławę Snaefri-dur, słońca Islandii, odbierając jej najbliższym cześć i poważanie; sądził, że uratuje honor swej ojczyzny wyłudzając od zgłodniałych idiotów z Islandii tych kilka ksiąg, które tam jeszcze nie zgniły, i gromadząc je tu w Kopenhadze, gdzie z pewnością obrócą się pewnej nocy wszystkie w dym i popiół. Teraz zaś sądzi, że Szwedzi nie są równie szczwani jak on. Powiem ci coś: oni są jeszcze sprytniejsi od niego. Są tak szczwani, że żadna siła na świecie nie wmówi im, iż to zbiorowisko wszawych żebraków zwących się Islandczykami i dogorywających już, Bogu dzięki, w norach na dalekiej Północy, napisało stare sagi. Wiem, Arni jest zły na mnie, że nie pcham w jego nienasyconą paszczę każdej karty, którą potrafię gdzieś wygrzebać. Czy nie może jednak pocieszać się tym, że i tak dostał najlepsze książki? Cóż ja takiego zrobiłem? Sprzedałem Oxer-stiernowi i du Bertelskioldowi parę zupełnie bezwartościowych strzępów, a poza tym de la Rosenąuist poprosił mnie o kawał karty z tablicy genealogicznej, aby mógł wywieść swój ród od olbrzymów. — Będziesz nazwany złodziejem Skaldy, choćby nawet ci z Lundu mówili, że to prastary poemat wizy gocki. Powiedz mi prawdę, gdzie ukryłeś księgę. Bo jak nie, to napiszę do człowieka znad fiordu Arnar na zachodnim wybrzeżu, który zna czarodziejskie runy i umie się nimi posłużyć. — Skończy się na tym, że zostaniesz spalony — odrzekł Jon Marteinsson. Właśnie w tym momencie znalazł w kieszeniach topielca prawie dwa talary, a liznąwszy, że nie ma co liczyć na większy łup, położył pieniądze na murku pod oknem — okno było zupełnie zasłonięte — i zabrał się do ściągania butów zmarłego. Grindyiking musiał stwierdzić, jak już nieraz przedtem, że słowa mają mały wpływ na Jona Marteinssona, stał więc z wytrzeszczonymi oczami, otwierając usta i znowu je zamykając. Kiedy Jon Marteinsson skończył swą pracę, zaczął się szykować do wyjścia. Nie mył się, tylko natarł włosy woniejącą pomadą. Potem włożył płaszcz tak niemal obszarny jak ornat z dawnych czasów. Buty Magnusa z Braedratunga schował do obu kieszeni płaszcza. W końcu wziął kapelusz pokryty wilgotnymi jeszcze zaciekami brudu •—• pośliniwszy starł je rękawem, wyprostował najbardziej rażące zagniecenia i włożył kapelusz na głowę. Bezzębną od dawna górną wargą Jon mógł bez trudu oblizać swoją wielką dolną szczękę; kąciki ust skryły się w bruzdach policzka i obwisły z obu stron brody; z wiekiem broda coraz bardziej zbliżała się do czubka nosa. Tylko oczy miał zadziwiająco bystre i skoro wyspał się po pijaństwie, odzyskiwały swój ognisty blask. Mówił wolno, krzykliwie — jak większość Islandczyków. — Człowieku, nie chcesz więc zgłosić trupa władzom? — spytał Grindviking, ponieważ Jon Marteinsson przekręcał już za nimi klucz w zamku. — Nie ma się co spieszyć, i tak czeka go długie leżenie. Kto żyje, niech pije. Jeśli nie zapomnę, powiem im wieczór, że znalazłem w kanale Islandczyka. Na pewno nie będą się spieszyli z pogrzebem, potem poszli obaj do piwiarni. iv Uczeni opisali w wielu księgach liczne znaki zapowiadające dżumę na Islandii: klęska głodu i nieurodzaju na całej wyspie, która spowodowała ogroi^ną śmiertelność w narodzie, zwłaszcza wśród biedaków, niesłychany brak sznurów do wędek, większą niż zazwyczaj ilość rabunków i kradzieży, kazirodztwa, a na południu trzęsienia ziemi — i do tego wiele rzeczy osobliwych. Ostatniej jesieni przed zarazą w Eyrarbakki osiemdziesięcioletnia kobieta poślubiła mężczyznę mającego niewiele ponad dwadzieścia lat, a na wiosnę impotentiae causa l chciała go się pozbyć. Siedemnastego maja widziano siedem słońc. Tej samej wiosny w Bakkakot w dolinie Skorra owca urodziła jagnię ze świńską głową i szczeciną; nie miało ono górnej szczęki po oczodoły, ozór leżał na dolnej szczęce, nie połączonej z resztą czaszki; ślepi ani śladu, uszy długie jak u myśliwskiego psa, u skroni zwisał mały cycek z dziurą pośrodku. Kiedy jagnię przyszło na świat, słyszano wyraźnie, jak mówiło te słowa: „Potężny jest szatan w dzieciach kacerstwa." Zimą przed nastaniem zarazy z klasztoru Kirkjubaear rozeszła się wieść, że dzierżawca majątku klasztornego wraz z drugim człowiekiem przechodząc przez cmentarz usłyszeli jęk spod ziemi; w gminie kościelnej Kjalarnes rozlegały się w powietrzu wyzwiska. Z fiordu Skaga wyłowiono raję, która już na łodzi zaczęła strasznie hałasować i wrzeszczeć, a choć wyniesiono ją na brzeg i pokrajano, każda część wydawała 1 Z powodu impotencji, (łac.) 25 Dzwon Islandii dalej hałasy i wrzaski; kiedy kawałki zaniesiono do rozmaitych chat chłopskich, żaden nie przestał krzyczeć, a każdy na swoją nutę, aż wszystkie razem wrzucono z powrotem do wody. Ludzie unosili się w powietrzu. A wreszcie zanotowano i to jeszcze, że jaje zniesione przez kurę na górze w Skeid miało wyraźnie wyciśnięty znak będący odwróceniem znaku Saturna: omnium rerum vidssitudo veniet. l Ostatni mór nawiedził kraj przed trzydziestu, a poprzedni przed pięćdziesięciu laty. Większość Islandczyków, którzy przekroczyli trzydziestkę, nosiła jeszcze ślady dawnej zarazy: jedni mieli uschniętą rękę lub martwą stopę, inni wysadzone na wierzch oko, jeszcze inni blizny na twarzy lub na głowie. A iluż napiętnowały szerzące się nagminne choroby i chodzili teraz ułomni, z krzywymi od angielskiej choroby i trzęsącymi się członkami, pełni guzów i ran od trądu, obrzękli od tasiemca, wycieńczeni przez suchoty. Od długiego głodowania ludzie byli tu niewysocy, tak że każdy, kto miał szczęście normalnie wyrosnąć, stawał się przedmiotem ludowych sag i uważany był za równego Gunnarowi z Hlidarendi oraz innym Isłandczykom dawnych wieków i przypisywano -mu siłę Murzynów, których mieli niekiedy Duńczycy na swych statkach. Na ten lud spada znów zaraza, i to z potworną, nie spotykaną dotąd siłą, tak że można ją porównać jedynie z czarną śmiercią. Zarazę przywlókł do kraju pewien statek handlowy, który zawinął do Eyrarbakki. Było to wiosną, na krótko przed początkiem czerwca; po tygodniu wymarły trzy chałupy wyrobników, a w czwartej pozostało przy życiu jedynie siedmioletnie dziecko. Bydła nie dojono. Przez dziesięć dni w tej pożałowania Wszystko w naturze ulegnie zmianie, (łac.) «odnej miejscowości przeniosło się na tamten świat zterdziestu ludzi. Śmierć szła dalej. Przy małym kościółku grzebano zasem równocześnie trzydziestu ludzi, w ludnych gmi-ach kościelnych wyzionęło ducha dwustu, a nawet wie-ej. I duchowni umierali masowo, aż zaprzestano pełnić ałużbę bożą. Niejedno małżeństwo poszło do wspólnego grobu, niektóre straciły wszystkie dzieci, a zdarzyło się, że z dużej gromady rodzeństwa pozostał przy życiu tylko jeden przygłupek. Wielu dostawało napadu szału i traciło rozum. Na tamten świat powoływani byli przeważnie tacy, co nie osiągnęli jeszcze pięćdziesiątki, najmłodsi, najzdrowsi i najsilniejsi, podczas gdy starzy i ułomni pozostawali przy życiu. Wielu utraciło wzrok lub słuch, inni musieli długo potem leżeć w łóżku. W czas owego pomoru stolica biskupia w Skalholt utraciła swoją koronę i perłę swej korony: w ciągu jednego tygodnia złożono do tego samego grobu świetlanego świadka wiary i przyjaciela ubogich — biskupa, oraz jego ukochaną małżonkę, światłość tego kraju, promieniejącą pobożnością i miłosierdziem. Zaraza rozszalała się w dwa lata po wysłaniu nadzwyczajnego pełnomocnika jego królewskiej mości, obdarzonego najszerszymi uprawnieniami, aby w miarę możności stworzył temu ludowi lepsze warunki życia. Już kiedy Arnas Arnaeus przyjechał na powrót z Islandii do Kopenhagi, w państwie duńskim zaszła była wielka zmiana: dawny władca i król spoczywał na wspaniałych marach, a możnowładcy przygotowywali śią do koronowania jego następcy. W dniu koronacji pospólstwo uraczono na placu zamkowym zupą, pieczenia, piwem i czerwonym winem. Był to początek nowych czasów w Danii. Życzliwość dla Islandii, jaką w czasie swego długoletniego pobytu na dworze obudził Arnaeus w sercu jego królewskiej mości, znikła z odej 25- ściem starego króla. Raporty Arnaeusa w sprawie stosunków na Islandii oraz proponowane przezeń reformy handlu, rzemiosła, sądownictwa i administracji doznawały w królewskiej kancelarii chłodnego przyjęcia; można wątpić, czy je w ogóle czytano. Urzędnicy dbali tylko o to, aby po zmianie tronu zachować swoje urzędy. Wszyscy wiedzieli, że nowy król myśli o czynach przynoszących więcej sławy aniżeli troszczenie się o Islandczyków — czas już było zacząć znów wojnę ze Szwedami. Islandia była nieuleczalną krwawiącą raną na ciele duńskiego państwa; sama nazwa tej odległej wyspy budziła wstręt wszystkich mieszkańców Kopenhagi, choć stamtąd pochodził tran płonący w latarniach ulicznych stolicy; okazywanie współczucia dla Islandii od dawna przestało być drogą do osiągnięcia sławy — zresztą znaczniejszym mężom Danii nigdy ta sprawa nie była miła. O Islandczykach tyle można powiedzieć: choć złoczyńcy tego kraju (zresztą nie wszyscy, nawet nie wszyscy spośród tych, których napiętnowanie unieważnił) byli przyjaciółmi Arnaeusa, choć wielu biedaków z radością powitało grzywny nałożone na kupców oraz zapasy zboża, które na szczęście zdołał od Korony wytargować, choć niemało też ludzi wdzięcznych mu było za nakłonienie serca jego królewskiej mości ku prośbom o sznury, kute żelazo i wino do komunii, jak i o obniżkę cen, z czym pan lenny przez siedem lat zwlekał •— mimo to wszystko w kręgu możniejszych rodów Islandii panowała wobec Arnaeusa wrogość nie mniejsza niż w Danii. A gdy kupcy zawieźli do Danii Magnusa Si-gurdssona z Braedratunga i aby zemścić się na Arnaeu- sie, przez dwa lata popierali sprawę szlachcica w sądzie, zaczęto przebąkiwać, że i urzędnicy islandzcy przygotowują proces przeciwko Arnasowi Arnaeusowi, by doprowadzić do obalenia jego orzeczeń sądowych I znad Oxara, tak zwanych orzeczeń komisarskich, i odzyskać w ten sposób swoje posiadłości, z których ich wy-; żuł, oraz cześć, której ich pozbawił ów mieniący się sędzią. Ten człowiek wiedzy, który odszedł na jakiś czas od j l swoich ksiąg, bo poczuł się powołany na ducha opiekuńczego i stróża sprawiedliwości swej ojczyzny, zbierał teraz to, co posiał, otrzymywał nagrodę, jaką zawsze otrzymuje nieśmiertelny rycerz smętnego oblicza. Kto posłucha tego głosu, nie zdoła już nigdy wrócić do księgi, która była mu kiedyś całym światem. Tak więc w ów ranek, kiedy powiedziano mu o zniknięciu księgi będącej koroną wszystkich jego ksiąg, opadł na ławę i blady po nieprzespanej nocy wyrzekł tylko te słowa: — Jestem zmęczony. Siedział tak jeszcze długo po odejściu Grindvikinga, aż zmógł go sen. Wreszcie ocknął się i powstał; nie zdjął szat, odkąd wrócił nocą z uczty u królowej, teraz się umył i przebrał, potem kazał stangretowi zaprząc i wyjechał na miasto. Arnaeus bywał często w kancelarii, pośredniczył bowiem w wielu sprawach Islandczyków. Radca stanu, który załatwiał wszystkie islandzkie sprawy, właśnie przywołał do swego gabinetu balwierza, często jednak wstawał w czasie golenia, aby pojeść konfitur z czarki, stojącej na stole między nadesłanymi z Islandii odpisami wyroków skazujących na chłostę, piętnowanie i powieszenie. W pokoju unosił sią mdły zapach perukarskich pomad. Kiedy professor antiąuitatum Danicarum otworzył drzwi, radca stanu zerknął nań spod brzytwy, mruknął z niemiecka: — O, to wy! — i poprosił gościa, aby usiadł. Potem rzekł po duńsku: — Powiadają, że na Islandii jest wiele ładnych dziewcząt. — To prawda, wasza dostojność. — Ale pod sukniami pachną podobno tranem. — O tym nic nie wiem — odrzekł Arnas Arnaeus i wyciągnął krótką glinianą fajkę. — Item czytamy, że nie ma w tym kraju żadnej dziewicy — mówił radca stanu. — Gdzież to napisano? — spytał professor antiąui-tatum. — Twierdzi tak znakomity autor Blefken. — Wasza dostojność, czy się przypadkiem znakomity autor nie pomylił? U najlepszych auctores wyczytać można, że islandzkie dziewczęta są niesplamionymi dziewicami, dopóki nie urodziły siódmego dziecka. Radca stanu nic na to nie odrzekł, siedział cichy jak mysz pod miotłą, bo balwierz golił mu właśnie szyję koło jabłka Adama. Kiedy cyrulik na chwilę przerwał, radca podniósł się z krzesła, nie po to jednak, aby pojeść znowu konfitur, lecz aby wyrazić swoje poważne niezadowolenie z wyniku pewnej złej sprawy: — Choć nie mamy szczęścia być tego samego zdania w większości spraw dotyczących Islandii, jedno muszę powiedzieć: nie pojmuję, jak może uczciwy sąd skazać tak szlachetnie urodzoną i znakoniitą osobę jak wy za obcowanie z ludem nie odczuwającym sromu. To świństwo. Mam tu akta sprawy, która się toczyła przed dwoma laty o to, że dwóch Niemców zgwałciło w Keblewig islandzką dziewczynę. A kiedy namiestnik skazał ich na grzywny pieniężne i chłostę, matka dziewczyny zaczęła płakać i wzywać Boga, aby spuścił na namiestnika ogień i zarazą. Arnas Arnaeus właśnie zapalał fajkę. _— Cóż warte byłoby życie — z wielkim naciskiem mówił radca — gdyby czcigodnym, dobrze urodzonym panom nie wolno było mieć kochanek zamężnych czy niezamężnych? Nikt nie może żądać, aby ktoś był zakochany w swojej małżonce. Jaśnie wielmożny pan, który na wylot zna klasyków, wie lepiej ode mnie, że nie tak było u starożytnych: małżonkę mieli z obowiązku, kochankę z konieczności, a chłopca dla przyjemności. Professor antiąuitatum Danicarum rozparł się wygodnie w krześle i spojrzeniem pełnym sytego spokoju śledził chmury dymu unoszące się z fajki. — Tak... a co sądzi cyrulik? — spytał. — Jak przystoi na prostego mieszczanina, cyrulik nie chce nic słyszeć o takiej moralności — powiedział radca stanu. — Właśnie nim wasza dostojność wszedł, opowiadał mi, że naszego najmiłościwszego władcę spotkano dziś wczesnym rankiem w otoczonym złą sławą domu „Pod Złotym Lwem", gdzie najjaśniejszy we własnej osobie odprawiał grubszą popijawę z dworzanami ze swej świty, co w końcu doprowadziło do starcia ze strażą. — Nigdy nie mówiłbym o czymś takim — rzekł go-libroda. —• Skoro jednak was/a jasność raczył spytać mnie o nowiny... A do tego przypadek zrządził, że wracałem od pana barona, u którego siedziało właśnie dwóch mocno pijanych generałów, tych samych, co byli w tamtym niegodnym wspomnienia domu i wraz z miłościwym panem bili się ze strażą. Jakże zaś mogłem, jaśnie wielmożny pan wybaczy, ja, bywający w najlepszych domach, nie osłuchać się z niemiecką mową? — Niechże cyrulik da pachnidło i pomadę! — powiedział radca stanu. Balwierz zaniemówił na chwilę, ukłonił się bardzo nisko, otworzył swoje puszki i zaczął przygotowywać perfumy. I gdy opryskiwał radcą stanu wonnościami i namaszczał pomadą, Arnaeus siedział puszczając dym z fajki. — Mówmy o czym innym — powiedział bez długich wstępów, patrząc na obłoki dymu. — Czy przesyłka ze sznurami do wędek, o której ostatnio z wami mówiłem, odpłynęła do Holmur? — Dlaczego król ma dostarczać tym ludziom coraz więcej sznurów? Tam leży jeszcze jedna prośba o sznury. Co chcą ci ludzie robić z taką ilością sznurów? — Tak, słyszałem już, że list błagalny do króla, który odnalazłem przed dwoma laty u Gyldenlovego, dotarł tu wreszcie, przeleżawszy u niego siedem lat. — My nie życzymy sobie, aby Islandczycy łowili więcej ryby, niż jej tu potrzebujemy. Skoro będziemy znów gotowi do wojny ze Szwedami, dostaną więcej sznurów, a ponadto i haczyki do wędek. — Wasza dostojność woli, aby król kupował w czas głodu zboże dla Islandczyków, zamiast pozwolić im na większe połowy? — Tego nigdy nie powiedziałem. Sądzę tylko, że już dawno powinniśmy byli zadbać o dostatecznie mocne rządy na Islandii, aby raz na zawsze zniknęła wałęsająca się tam nędzna zgraja włóczęgów, a ci nieliczni, którzy są do czegoś zdatni, nie obciążeni żebrakami i złodziejami, mogli zająć się połowem, z czego kompa-nią miałaby tę korzyść, że otrzymałaby tran potrzebny Kopenhadze. — Czy wolno mi to oświadczenie waszej dostojności przekazać althingowi? — Możecie, panie, oczerniać kancelarię przed Island-czykami, ile się wam żywnie podoba. Obojętne nam, co Islandczycy powiedzą czy pomyślą. Nikt nie wie tak dobrze jako wy, panie, że Islandczycy są narodem bez czci. Czy wolno mi poczęstować waszą wielmożność konfiturami? — Dziękuję waszej dostojności. Ale jeśli mój naród utracił cześć, Jakże byłbym godny jeść konfitury? — Żaden wysłannik królewski nie odsądził tego narodu od czci tak, jak wasza wielmożność. — Moje dążenia zmierzały ku temu, aby Islandczycy kierowali się obowiązującymi prawami. — Ach, czyż to nie obojętne, jakimi prawami kierują się Islandczycy? Kancelaria posiada dowody, że to lud zwyrodniały. Wszyscy jego najlepsi mężowie powybijali się nawzajem w dawnych czasach, aż w końcu pozostało tylko to zbiorowisko żebraków, złodziei, trędowatych, wszarzy i pijaków. Arnaeus dalej palił spokojnie fajkę i powoli, ściszonym głosem wyrecytował kilka łacińskich słów, jak ktoś, kto powtarza sobie strofkę wiersza: — Won facile emergunt ąuorum virtutibus obstat res angusta domi. — Tak, dobrze wiem, że na Islandii byle prostak umie za swoim klechą recytować Donata w tę i z powrotem i ma na • ustach od rana do wieczora swoich classicos; ich prośby do jego królewskiej mości są tak naszpikowane pustą uczonością, że niech mnie diabli porwą, trudno być z tego mądrym. A koniec końców, w całej tej napuszystości chodzi tylko o sznury. Moim zdaniem, jest jakiś błąd w tym, że osoba, której brak sznurka, zna łacinę. A wracając do tego, od czego wyszedłem i co chciałem powiedzieć: niewielu mężów, których można było jeszcze traktować na Islandii jako ludzi, wasza wielmożność pozbawił dobrego imienia swoim wyrokiem. Na przykład starego, czcigodnego, wiernego królowi Eydalina uczyniliście na późne lata wyzutym z czci żebrakiem, co go wpędziło do grobu. i Niełatwo podnoszą się. z poniżenia ludzie, których dzielności stoi na przeszkodzie niedostatek, (łac.) — To prawda, że wskutek mojego przyjazdu kilku oddanych królowi Islandczyków utraciło cześć; odzyskali ją jednak ludzie bezbronni. Jeśli lud potrafi strzec zwycięstwa, jakie dlań osiągnięto, życie jego powinno być na przyszłość zabezpieczone przed samowolą władzy. — A jednak tym wasza wielmożność jeszcze się nie zadowolił. Zawzięliście się, aby prześladować samowolnymi procesami nawet dobroczyńców wyspy, zacnych i bogobojnych kupców i obywateli duńskich, którzy narażając się na największe niebezpieczeństwa dostarczają owemu ludowi to, co do życia niezbędne. Wielu z nich legło przy tym na dnie straszliwego morza, otaczającego ten pustynny kraj. Rozgłaszano potwarz — pochodziła ona od was, panie — że handel z Islandią ma na celu zdobycie jakiegoś zysku. Wybaczy wasza wielmożność, że my, posiadający lepsze informacje, jesteśmy innego zdania. My, Duńczycy, handel z Islandią uprawialiśmy zawsze jako dzieło najczystszego miłosierdzia. Jeśli zaś jego królewska mość zastrzegł niegdyś handel z wyspą wyłącznie dla Danii, uczynił to jedynie po to, aby ustrzec biedny lud od wyzysku ze strony cudzoziemców. Kiedy radca to mówił, cyrulik nacierał jego twarz jedną maścią po drugiej; gość, rozsiadłszy się wygodnie w krześle, palił fajkę i przyglądał się balwierskim zabiegom. — To prawda — powiedział wreszcie głosem spokojnym, bardzo wolno — że w dawnych czasach nie zawsze patrzano na Islandii z równym ukontentowaniem na ceny hamburczyków. Wszelako ci, co się na tym znają, twierdzą, że później było z cenami coraz gorzej, zarówno za czasów bogobojnych kupców z Helsingor, jak i za czasów kompanii. A co się tyczy waszych, mon-sieur, kolegów i udziałowców handlu z Islandią, nie sposób odmówić ich poczynaniom zręczności, dopóki mają wśród siebie tych Islandczyków, którzy wydają im się najcenniejsi. — Nie dajemy między sobą czy też między naszą służbą pierwszeństwa jednym Islandczykom przed innymi, lecz. staramy się być wiernymi sługami i rzeczywistą pomocą dla całej wyspy. — Hm — mruknął Arnas Arnaeus — Jonowi Mar-teinssonowi wiedzie się jak dotąd nieźle. — Joen Martensen? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. — Duńczycy nie przyznają się doń, kiedy wymienić jego nazwisko. A jednak jest on dla nich jedyny, jeśli kogoś z Islandczyków potrzebują. Pewne inne narody także umieją zresztą z jego sprawek korzystać. — To nie w duńskich księgach czytamy, że Island-czycy pochodzą od zdrajców swej ojczyzny i piratów, jeśli nawet (co podobno wynika z ich własnych ksiąg) nie wywodzą się od irlandzkich niewolników — mówiąc te słowa radca stanu coraz leniwiej poddawał się namaszczaniu. •— Co macie jeszcze na sercu, jaśnie wielmożny panie? — Proszono mnie, abym objął namiestnictwo nad Islandią — powiedział Arnas Arnaeus. — Perukarz! •— radca stanu z jękiem wyprostował się w krześle. — Dość już! Niech zabierze swoje śmierdzące smarowidła. Niech się wynosi! Na co czeka? Dla kogo szpieguje? Cyrulik, przerażony, spiesznie osuszył twarz radcy, wepchnął puszki do torby, bez przerwy kłaniał się przy tym mówiąc, że jest prostym człowiekiem i niczego nie słyszy i nic nie widzi, a gdyby nawet coś posłyszał czy zobaczył, na niczym się nie rozumie. Cofając się tyłem opuścił pokój; wtedy radca wstał i zwrócił się ku siedzącemu spokojnie profesorowi pradawnych dziejów duńskich, aby dowiedzieć się w końcu, co za nowiny gość przynosi: — Co to monsieur właśnie powiedział? — Nie sądzę, abym powiedział coś szczególnego •—. odrzekł Arnas Arnaeus. — Mówiliśmy o Jonie Mar-teinssonie, adwokacie, islandzkiej kompanii, wielkim zwycięzcy. — A co to wasza dostojność powiedział o namiestnictwie? Któż ma być namiestnikiem, w czyim imieniu, gdzie? — To wszystko wasza dostojność -wie lepiej ode mnie. — Nic nie wiem! — krzyknął radca stanu, stojący wciąż na środku pokoju. Ponieważ zaś Arnas Arnaeus nie przejawiał najmniejszej chęci powiedzenia czegoś więcej, wielki pan zaciekawił się jeszcze bardziej i wywijał bezradnie rękoma pełen współczucia dla samego siebie. — Nic nie wiem — powtórzył. — Nam tu w kancelarii nigdy nic nie powiedzą. Wszystko rozgrywa się między Niemcami, w radzie państwa lub w radzie wojennej, albo też w sypialni królowej. My nie dostajemy nawet naszego uposażenia. Ja płacę co roku z własnej sakiewki piętnaście albo szesnaście setek talarów na własne utrzymanie i od trzech lat nie widziałem od króla dziurawego szylinga. Mają nas za durniów, nie mówią z nami, spiskują na mieście za naszymi plecami i nie ^dziwiłoby mnie wcale, gdybym wstając pewnego pięknego ranka usłyszał, że nas ten huncwot król sprzedał. — Jak waszej dostojności wiadomo, nasz pan i władca próbował wielokrotnie sprzedać lub oddać w zastaw wspomnianą wyspę. Dwa razy w ciągu ledwie dziesięciu lat posyłał na przykład posłów do angielskiego króla z tą misją, o czym można wyczytać w archiwach. Bo-. gaty hamburczyk Uffelen opowiadał mi wczoraj, że naszemu najmiłościwszemu panu podobało się w łaskawości serca znowu wystawić na sprzedaż ten nieszczęsny kraj. Na tę wiadomość radca stanu opadł na krzesło i po- . bladły patrzał nieprzytomnie przed siebie. Wreszcie jęknął z dna swej udręki: — To przekroczenie władzy, zdrada, czartowskie dzieło! Arnas Arnaeus palił spokojnie dalej. Radca zebrawszy wszystkie siły podniósł się wreszcie, wyjął z szafy wino i napełnił kielich sobie i gościowi. Kiedy wino zwilżyło mu gardło, mówił dalej: — Pozwalam sobie podać w wątpliwość, czy król ma prawo sprzedać kraj nie pytając się nas w kancelarii. Byłaby to kradzież nie tylko posiadłości kancelarii, ale również majątku kompanii. A co na to skarb państwa? Albo Gyldenlove, gubernator kraju? — Wasza dostojność powinien wiedzieć, że po usunięciu chciwych papistów i wprowadzeniu nauki lute-rańskiej król stał się właścicielem wszelkich kościelnych dóbr w swoim królestwie; w ten sposób przypadły mu na własność wszystkie największe majątki ziemskie na Islandii oraz tysiące drobniejszych zagród. Dalsze . zarządzenie —• i posiada wszystkie pozostałe gospodarstwa. Co nasz najmiłościwszy władca zrobi ze swymi posiadłościami, nic nikogo nie obchodzi. A czyż nie będzie poważną ulgą dla wysokiej kancelarii, jeśli ten kraj, będący odpadkiem królestwa, przestanie wam być na przyszłość ciężarem? Żaden duński kupiec nie będzie już musiał ginąć w czasie niebezpiecznej podróży do Islandii. A uwolniona od kłopotów kompania nie będzie potrzebowała troszczyć się tak miłosiernie o mój nieszczęsny kraj. Radca stanu zaczął rozszalały chodzić tam i z powro tem, stanął potem przed swoim gościem i drżąc ze wściekłości potrząsał mu przed oczyma pięścią mówiąc: — To znowu jedna z waszych przeklętych intryg, zdrad, podstępów, tajemnych spisków. To wy zwiedliście króla. Nie ma takiego duńskiego doradcy, który mógłby podsunąć królowi myśl sprzedaży Islandii, bo choćby nie wiem jak wysoką cenę mu ofiarowano, większy zysk ma na stałe z tego kraju dzięki dobremu handlowi. — Najpilniejsza potrzeba ma zawsze pierwszeństwo. Bale maskowe muszą się odbywać. To kosztuje, wasza dostojność. Dobry bal maskowy pochłania roczny czynsz ze wszystkich islandzkich dóbr klasztornych. Do tego dla większej sławy Danii nasz najmiłościwszy król pragnie wojny ze Szwedami. To również kosztuje. — A sami Islandczycy? — spytał radca niepewnie, na pół z gniewem, na pół z lękiem. — Cóż oni na to mówią? — Islandczycy? — powiedział Arnas Arnaeus. — Kto pyta lud bez czci? Islandczycy mają tylko jedno jedyne zadanie: pamiętać o lepszych czasach swojej historii. — Wasza wielmożność zechce mi wybaczyć — rzekł radca stanu — ale czekają na mnie w mieście bardzo ważne sprawy, znalazłem sobie mianowicie nową me-tresę. Czy miałby wielmożny pan ochotę przejechać się ze mną kawałek? Arnas Arnaeus wstał — już nie palił. — I mój powóz również czeka — powiedział. — Jeśli zaś idzie o przesłanie sznurów statkiem do Holmur, to jak wspominałem, zajmę się tą sprawą — mówił radca stanu wciągając płaszcz. — Kancelaria starała się zawsze uwzględniać prośby Islandczyków o kute żelazo, wino do komunii i sznury. Może uda się w tym roku posłać tam więcej statków aniżeli w ubiegłym. vi Na wiosnę po,zarazie zjawiło się na althingu tak mało ludzi, że nie mogły zapaść żadne wyroki. Z wielu okręgów w ogóle nikt nie przybył. Egzekucje przestępców trzeba było odłożyć, bo wśród zawieruchy zginęli też chrześcijańscy kaci, a głupawych pachołów, którzy ofiarowali się ku własnej uciesze tracić mężczyzn i pławić kobiety, nie dopuszczono nad rzekę noszącą miano od topora sprawiedliwości.l Została pozbawiona życia tylko niejaka Hallfridur z Mulathing, która miała dziecko z owym Olafurem, straconym poprzedniego roku; z Mulathing przybył tylko jej mąż, który dostawił żonę przed sąd i zdecydowanie wzbraniał się wlec ją żywą z powrotem przez taki szmat drogi i tyle wód, kilku więc dzielnych chłopów wzięło to na siebie i utopiło ją w Oxara. Teraz wracamy znowu do starego Jona Hreggvidsso-na, który siedzi na swym gospodarstwie w Rein. Nic dziwnego, że w takim czasie nie śpieszył się ze staraniami o nowe wezwanie przed Najwyższy Trybunał w Kopenhadze, jak mu to zlecił sąd komisarski. Miał myśli zajęte innymi rzeczami. Nieliczni przedstawiciele władz, którzy zostali przy życiu, też co innego mieli w głowie, a nie sprawę Jona Hreggvidssona. Lata mijały. Kiedy w końcu jednak ustał ów wielki pomór i lud zaczął powoli wracać do sił, obiło się chłopu o uszy, że ci, co na miejsce zmarłych zasiedli w urzędach, postanowili nie dopuścić, aby jego stara sprawa poszła w niepamięć. Nikt w kraju nie był wątpił, że urząd komisarza był urzędem szczególnej wagi: przysłano go jako sędziego nad wszystkimi sędziami i wyroki jego były nieodwołalne. Skazani przezeń nie mieli nadziei na odwołanie i wyrównanie strat; tym, których uwolnił i O x a r a (isł.) — topór. od ciążącego na nich wyroku, żaden urzędnik nie uczynił już nic złego. Ale po zakończeniu misji Arnasa Arnaeusa okazało się, że łatwiej ustalić, kto doprowadzony został do upadku, aniżeli kto doczekał się zadośćuczynienia starych krzywd — uniewinnieni zniknęli, ich uratowanie nie miało następstw. Mąż, który poniżył wysoko postawionych, aby wywyższyć nic nie znaczących, bynajmniej nie doczekał się widocznych oznak wdzięczności. Żałował natomiast lud upokorzenia i upadku lógmadura Eydalina. Kiedy po wyroku wydanym przez komisarza królewskiego owej wiosny przed zarazą Jon Hreggvidsson powrócił znad Oxara, czuł się bardziej niepewnie od innych — czuł się równocześnie uwolniony od winy i skazany. Jego sprawa z pewnością była podstawą jednego z najcięższych oskarżeń przeciwko Eydalinowi i nic nie przyczyniło się tak bardzo do upadku lógmadura, jak to skazanie Jona przed wielu laty na karę śmierci, z uzasadnieniem, które mówiło co najwyżej 0 budzących podejrzenie okolicznościach. Natomiast nie dowiedziono w pełni zarzutu stawianego Eydalinowi przez komisarza, że przed szesnastu laty zawarł umowę z Jonem Hreggvidssonem, aby ów nie ogłosił wezwania przywiezionego z Najwyższego Trybunału w Kopenhadze; nikt nie wystąpił jako świadek takiej umowy. Ponadto Chrystusowemu czynszownikowi polecono starać się o nowe wezwanie przed Najwyższy Trybunał 1 poddać sprawę ponownemu badaniu. Potem Eydalin zmarł, a zaraza zrabowała siedzibie biskupiej w Skalholt jej ozdobę i przedmiot sławy, biskupa wraz z jego małżonką, córką lógmadura; zeszło też ze świata wielu innych panów wysokiego stanu, którzy mogliby go ścigać dalej — i Jonowi Hreggvids-sonowi już się zdawało, iż nikt chyba przy życiu nie został, kto by wytoczył skargę przeciw niemu, że nie troszczy się o nowe wezwanie do Kopenhagi. Ale chłop mylił się. Na drugą wiosnę po zarazie odbycie thingu nad Oxa-ra było już znowu możliwe, dosyć miano tam też ludzi do tracenia przestępców i sporządzenia nowego listu błagalnego do króla. Przewodniczył althingowi jako zastępcą lógmadura Jon Eyjolfsson oraz syslumadur Beyer z Bessastadir. Thing zbliżał się już do końca i nic nie wskazywało na to, że będą tym razem rozpatrywane jakieś stare sprawy sądowe. Wiosna była zimna i surowa; z twarzy nielicznych ławników, co zadali sobie trud przyjechania na thing przez niemal wymarłe okolice, wyzierało znużenie i zły humor; a zebrani chłopi, którzy przeżyli głód i zarazę, byli jakby sparaliżowani od twardych ciosów losu i ciągle jeszcze nie mogli w pełni przyjść do siebie. Pewnej jednak nocy przed zakończeniem thingu — ławnicy ułożyli się już do snu i otulili się owczymi skórami — przyjechał do Thingvellir jakiś obcy gość. Była to kobieta z orszakiem trzech pachołków, wiodących liczne konie, która przyjechała z zachodniego kraju przez Kaldidalur, pustynię piasku i kamieni dzielącą kraj. Ta z daleka przybyła kobieta zsiadła z konia przed szałasem syslumadura Beyera —• mąż ów był pełnomocnikiem pana lennego •—• i zaraz do niego weszła. Po krótkiej chwili syslumadur Beyer posłał gońca po zastępcę lógmadura, który wnet przyszedł. O czym tam mówiono, nie wiedział nikt prócz nich trojga. Wkrótce potem obca kobieta odjechała z Thingvellir. Tejże nocy trzej ludzie ze służby zastępcy lógmadura zostali zbudzeni i wysłani z listem na zachód do Skagi, niech odnajdą i przyprowadzą na althing chłopa z Rein, Jona Hreggvidssona. Dość nędzna była owa zwierzchność, która w dwa dni potem zasiadła w nieszczęsnym Thingvellir nad Oxara, 26 Dzwon Islandii aby czynić sąd nad Chrystusowym ćźynśżównikiem. Nawet pomieszczenie duńskiego pełnomocnika rozpadało się, jakby władza królewska uważała, iż szkoda trudu na troszczenie się o powagę urzędu wśród tej nieustającej nawałnicy z piorunami, targającej ludem Islandii jak karłowatym, umierającym krzewem. Ta burza nad Islandią była niby młyn, który miele wszystko prócz bazaltowej skały, miażdży wszelkie ludzkie dzieło, ściera w pył nie tylko urodę rzeczy, ale ich istotę. Ozdobne niegdyś okiennice królewskiego budynku były rozbite albo spróchniałe, wszystkie żelazne części pordzewiałe, drzwi spaczone i pełne szpar, szyby zbiter przedsionki wzruszone z fundamentów, herb króla prawie zupełnie wyblakły. A pełnomocnik pana lennego,, syslumadur Beyer, chodził w czasie trwania thingu całymi dniami pijany. Najwyższy sąd tego kraju obradował w walącej się szopie, która nosiła ongi imię domu prawa i sądów — teraz pod dziurawym dachem wicher i ulewa mogły szaleć do woli, na zbutwiałej drewnianej podłodze leżała, nigdy nie zmiatana rozmiękła ziemia, osuwająca się ze ścian zrobionych z płatów torfu. Po tej gnijącej podłodze kuśtykał Jon Hreggvidsson z Rein, białowłosy, pojękujący, zasapany. Zastępca sędziego althingu Jon Eyjolfsson zapytał go, jak to się stało, że nie wypełnił rozkazu nadzwyczajnego thingu znad Oxara sprzed dwóch lat i nie przedstawił ponownie swojej sprawy NajwyżsEemu Trybunałowi w Kopenhadze. Jon Hreggvidsson zdjął wełnianą czapkę, odsłaniając siwiuteńkie włosy. Schylony i pokorny stał przed swoimi sędziami nie śmiać podnieść na nich oczu i tłumaczył się, że jest starym człowiekiem, że jego wzrok i słuch osłabły i stracił tę odrobinę rozeznania, jaką posiadał w młodości. Sam nie będzie mógł się obronić, prosi więc, aby wyznaczono kogoś, co by występował •w jego imieniu. Nawet nie zwrócono uwagi na tę prośbę, zapisano tylko odpowiedź chłopa i zaraz zajęto się następną sprawą, zwłaszcza że trzeba było w tym ostatnim dniu thingu załatwić ich możliwie najwięcej, zanim sędziowie i ławnicy będą zupełnie pijani, jak to bywało każdego dnia przed zapadnięciem wieczoru. Jon Hreggvidsson mniemał, że ten thing nie przed-sięweźmie już niczego w jego sprawie, oddalił się więc, dosiadł swej kobyły i przez przełęcz Leggjabrjot pojechał na północ, do domu. I kiedy znaleziono czas na ponowne podjęcie jego sprawy, był już za górami. Bez dalszych badań i obrony doprowadzono rzecz do końca, a zaocznie wydany wyrok głosił: „Jako że Jon Hreggvidsson, osławiony przez swoje nieprzyzwoite, złe i nieuczciwe prowadzenie się, choć oskarżony o zabójstwo, nie dał posłuchu nakazom obydwu królewskich listów ani glejtu urlopowego z królewskiego wojska, dalej jako że tenże sam zaniechał przedstawienia publicznie starego wezwania przed Najwyższy Trybunał i zaniedbał starań o nowy, co mu zlecił thing komisarski, a na koniec jako że w dzisiejszym dniu opuścił thing wbrew obowiązkowi i powinności, aby pozostać tu, zabrać głos i udzielić wyjaśnień w swojej sprawie — ma ówże Jon Hreggvidsson być aresztowany i doprowadzony do wiezienia w okręgu Thverar oraz pozostać tam, dopóki nie zostanie tego lata, możliwie najszybciej, statkiem jadącym do Kopenhagi przewieziony do Bremerholm na uwięzienie i na roboty, majątek zaś jego przypadnie w połowie Jego Królewskiej Mości. VII Pewnego dnia Jon Hreggvidsson w gaciach kosił właśnie na dziedzińcu swej zagrody w Rein, gdy dwóch ludzi podjechało konno wprost do niego. Chłop z nastawioną kosą wypadł im naprzeciw, grożąc, że ich zabije za deptanie trawy; jego czarny zły pies też z wściekłością wyskoczył ku nim. Ale tamci nie zlękli się i oświadczyli, że przysłał ich do Skagi syslumadur, aby go pojmali. Na to chłop zatknął kosę styliskiem w ziemi, ostrzem ku górze, podszedł do nich, skrzyżował pięści i nadstawił przeguby. — Jestem gotów — powiedział. Odrzekli, że nie mają zamiaru nakładać mu zaraz kajdan. — Na co czekacie? — spytał, ponieważ tamci, z chłopska powolni, nie spiesząc się przystanęli na podwórzu. — Czyżbyś chciał jechać w gaciach? •— To was nie obchodzi. Na którym koniu pojadę? — Nie chcesz się ze swoimi pożegnać? — Co wam do tego — odrzekł. — Jedźmy już! To był nie ten sam człowiek, co jeszcze tak niedawno — pochylony i drżący, pojękujący i bliski płaczu — stał na althingu. Jednym susem wskoczył na wolnego konia, którego przyprowadzili ze sobą. Pies ugryzł konia w nogę. — To nie ma być porwanie — rzekł jeden z przybyłych i oświadczył, że pojadą do domu mieszkalnego, aby powiadomić o wszystkim rodzinę chłopa. Dom oparty był o górę, miał jedno okno, niby żywe oko w grubych, porosłych trawą ścianach z torfu, i drzwi tak niskie, że wchodząc i wychodząc trzeba było schylać głowę; zamiast progu leżał przed drzwiami płaski kamień. Z otworu w dachu wydobywał się dym. 2ona chłopa dawno już umarła. Głuptaka też nie było na świecie —^sąsiedzi mniemali, że to chłop zabił syna. Również trędowate wyzionęły ducha, tak że nikt już w zagrodzie nie chwalił Boga. Ale zamiast córki, która leżała martwa, kiedy wrócił z zagranicy, miał inną, prawie dojrzałą do wydania za mąż. Właśnie wyszła z kuchni i stała na kamiennym progu — czarnowłosa, z twarzą poplamioną sadzami i dziobatą, z ciemnymi oczami, które świeciły jak oczy ojca, bosa i brązowa od słońca, w krótkiej spódnicy z kuczbai, spod której wyglądały mocne kolana; popiół, trochę nawozu owczego i przyczepione tu i ówdzie gałązki wrzosu były jedyną ozdobą jej stroju. Mężczyźni powiedzieli: — Mamy rozkaz aresztować twego ojca i doprowadzić go do Olafsvik na statek. . Pies, niespokojny, zjeżył szorstkie kudły i szczekając sikał pod ścianą domu. — Niechby was nagła śmierć porwała! — rzekła dziewczyna. — Czy nie widzicie białych włosów tego starca? — Milcz, dziewko! — powiedział Jon Hreggvidsson. — Drogi ojcze, nie chcesz nałożyć spodni? —- Nie — odrzekł. — Ale przynieś mi sznur od wędki. Wiedziała, gdzie schował nieco sznura, i po chwili wróciła z dużym kawałem tego kosztownego towaru. Ludzie syslumadura otwarli szeroko oczy ze zdziwienia. Córka przyniosła też jego kaftan, sięgający mu do połowy łydek — dał się namówić i wdział go, tak jak siedział na końskim grzbiecie, po czym żwawymi dłońmi okręcił się kilkakrotnie sznurem. Córka spoglądała ku niemu. Zrobił mocny węzeł i już był opasany. — Ojcze, co mam robić, kiedy cię tu nie będzie? — Zamknij kundla — rozkazał. ,',.', Zawołała psa, ale ten spostrzegł, że chcą go okpić, i zbliżył się tylko na pół drogi. Wabiła go, żeby podejść i złapać go, ale wymknął się i poleciał przez podwórze z podkulonym ogonem. — Ubiję cię, Kolur, jeśli ruszysz się z miejsca! — powiedziała. Pies drżąc położył się na ziemi. Podszedłszy wzięła go za kark i zaniosła wyjącego do stodoły, rzuciła do środka i zaryglowała drzwi. Nim to zrobiła, tamci wyjechali z podwórza. — Zegnaj, ojczulku! •— krzyknęła za nim, ale on już nie słyszał. Jechali równym kłusem ścieżką dla konnych, na przo-dzie Jon Hreggvidsson; nogi dyndały mu, bo jechał oklep. Czeladź na dziedzińcu przerwała pracę i patrzała w milczeniu, jak odjechano z gospodarzem. Przenocowali w Andakil u sołtysa, zamknąwszy więźnia w szopie. Wieczorem chcieli rozerwać się rozmową z nim, ale on powiedział, że jest stary i ma już dość ludzi. Żałuje, że zaraza nie wytępiła całego narodu. Spytali go, czy nie zna jakichś rimów. — Jeśli znam, to nie po to, aby bawić nimi innych. Nazajutrz wczesnym rankiem ruszyli dalej. Jechali na zachód drogą ku Olafsyik przez bagna, przez Snae-fellsnes, przez step koło Frodar. Do OIafsvik przybyli późnym wieczorem, właśnie kiedy zaczął padać deszcz. W porcie stał jakiś statek handlowy. Zsiedli z koni przy sklepie kupca, porozmawiali z jego pomocnikiem, pokazali swoje listy i domagali się rozmowy z kapitanem statku. Długo kazał na siebie czekać, aż wreszcie przybył i zapytał, czego chcą. Odpowiedzieli, że są wysłani przez syslumadura z Tłwerar i wiozą złoczyńcę, który ma być zesłany na roboty do Bremerholm, a na dowód pokazali kapitanowi list syslumadura. Kapitan, tłusty, siny, nie umiał czytać, kazał więc zawołać ludzi, którzy by mu wyjaśnili treść pisma. Kiedy list odczytano, spytał, gdzie Jest oryginał sądowego wyroku. Tego dokładnie nie wiedzieli. Duńczyk wskazał na Jona Hreggvidssona i burknął ochrypłym głosem: — Co zrobił ten człowiek? — Zabił królewskiego kata. — Ten stary człowiek?! — rzekł Duńczyk. — Gdzie to napisano? Przypuszczali, że jest o tym mowa w listach, ale choć je ponownie odczytano, nie było w nich tego. Duńczyk oświadczył, że żaden islandzki syslumadur nie zdoła go skłonić, aby zabierał swoim statkiem ludzi na przejażdżki dla przyjemności. — Co to: przejażdżki dla przyjemności? — pytali tamci. Kapitan wyjaśnił, że przejażdżka jest wtedy, kiedy statkiem jedzie Islandczyk, który nie może wykazać się, że jest złodziejem lub zabójcą. Inna rzecz, mówił, jeśli ktoś zaopatrzony jest w dokumenty z sądu, opieczętowane przez władze z Bessastadir i w gwarancję kasy państwowej co do opłaty za przewóz. Jeśli zaś idzie o chłopa, którego tu przywlekli, nigdzie nie ma nawet słowa o tym, że ukradł jagnię, a co dopiero, że zabił człowieka. Kapitan pozostał nieugięty. Godził się zabrać więźnia tylko pod tym warunkiem, że pojadą wpierw do Bessastadir i przywiozą stamtąd niezbędne dokumenty. Po tych słowach poszedł sobie. Z Olafsvik do Bessastadir w jedną tylko stronę trzeba jechać konno trzy dni, strażnicy pilnujący więźnia wpadli więc na pomysł, aby zwrócić się do syslumadura okręgu Snaefellsnes, w którym się właśnie znajdowali, może od niego dostaną zaświadczenie, że człowiek, którego z sobą wieźli, został skazany na althingu. Daremnie szukali noclegu w Olafsyik, bo w okręgu Snaefellsnes panował głód, i gdyby nawet znalazło się w jakiejś spiżarni nieco ryby i masła, źle było wszędzie z gościnnością, a przy tym wiele zagród opustoszało zupełnie po zarazie. Dom kompanii handlowej, jedyny w okręgu Snaefellsnes dom z drzewa, a nie z ziemi, zwykle stał nie zamieszkany, z zamkniętymi okiennicami, z wyjątkiem niewielu tygodni lata, kiedy szedł handel. Strażnicy Jo-na Hreggvidssona posłali do kupca z zapytaniem, czy zechce przenocować więźnia i dwóch ludzi. Kupiec odpowiedział, że Duńczycy są zobowiązani do dawania noclegu Islandczykom tylko wtedy, gdy chodzi o przestępców, którym udowodniono winę; w tym wypadku tak nie jest, są najwyraźniej głupcami lub kłamcami, niech więc sobie radzą, jak umieją. Zapytali, czy mogliby umieścić więźnia w szopie lub spichrzu, bo deszcz pada. Kupiec odpowiedział, że Islandczycy mają brzydki zwyczaj załatwiać swoje cieńsze i grubsze potrzeby, gdzie popadnie, zresztą zostawiają też wszy; dla takiego ludu duńska szopa nie jest właściwym miejscem pobytu. Powiedziawszy to kupiec poszedł sobie. Ale jakiś dobrego serca pomocnik z duńskiego spichrza dał Islandczykom kawałek tytoniu do żucia, bo nie mieli nic do jedzenia. Zrobiło się późno. Wkrótce potem przeszedł kapitan udając się na pokład, na spoczynek. Dom kupca zaryglowano. Strażnicy stali na żwirowanym placyku przed sklepem i naradzali się, a więzień trzymał się nieco na uboczu, opasany tym swoim sznurem do wędki i w swojej mokrej od deszczu czapce na siwiuteńkim czubie. Przed sklepem był wkopany w ziemie kamień z żelaznym pierścieniem do wiązania koni. W końcu strażnicy podeszli do więźnia i wskazując na ów kamień powiedzieli: — Tam cię przywiążemy. Jego własnym sznurem od wędki spętali mu race i nogi, a jeden koniec przywiązali do żelaznego pierścienia, po czym i oni sobie poszli. Kiedy zniknęli, chłop nie bez trudu przeczołgał się na tę stronę kamienia, gdzie nie było wiatru, i siadł oparty; nie próbował się uwolnić, choć byłoby to łatwe, bo pęta te założone były właściwie tylko dla pozoru. Nie miał już w sobie tej gotowości do ucieczki jak przed dwudziestu laty, nie śniły mu się też po nocy olbrzymki. Sen zmógł strudzonego starca, przykucniętego nieruchomo u kamienia przed domem Duńczyków. I kiedy śpi tak w nocnym deszczu, przychodzi doń łagodny i dobry wysłaniec, tak jak w księgach opowiadają o aniołach przychodzących przez mury do więźniów, dyszy mu w brodę i liże jego zamknięte oczy. Był to pies. — Ach, przyszedłeś więc, ty diable — mówi człowiek i, związany, nie może go odegnać, a przemoknięty pies obskakuje swego pana, macha ogonem, szczeka i liże go po twarzy. — Zżarłeś źrebaka, ty szatanie — powiedział Jon Hreggvidsson, a nie można powiedzieć o psie nic gorszego; ale pies nic sobie z tego nie robiąc obiegał kamień, obok którego tkwił przywiązany człowiek. Rano człowiek spał oparty o kamień, a pies tuż przy nim. Różni ludzie i psy przechodzili i mijali ich. Na schodach przed sklepem stali gadatliwi Duńczycy, nażarci i zadowoleni po rannej wódce i śniadaniu, a żałosni Wikingowie Olafa,1 szpetni w swych poszarpanych, obwisłych z tyłu kaftanach bez rękawów, włóczyli się z miejsca na miejsce, tępo i obojętnie spoglądając na psa i mężczyznę. Ktoś znał spętanego i jego i Islandczycy przybyli ongi na swą wyspę, jak wiadomo, z Norwegii, kraju Olafa. rodzinę, ktoś drugi wskazywał na sznur od wędki, którym związano starca, a obaj mówili piskliwym falsetem, który niewiele ma wspólnego z przyzwoitą ludzką mową. Duńczycy od drzwi sklepu rzucali kpinki i dowcipy i zarykiwali się ze śmiechu. Strażników nie było widać i nikt nie wiedział, gdzie ugrzęźli. Po krótkim czasie Duńczycy zabrali się do pracy, Islandczycy zaś stali i gapili się na mężczyznę i psa. Żadnemu nie przyszło do głowy podejść i oswobodzić spętanego, jak nigdy człowiek nie wpadłby na pomysł, aby uwolnić legendarnego wilka Fenrira * czy też ważyć się na inny czyn, który należy jedynie do bogów. Natomiast jakiś duński parobas ze sklepu chciał rozwiązać jeńca, aby zrobić figla władzom islandzkim i zobaczyć, czy więzień spróbuje ucieczki; kiedy się jednak zbliżył, pies rzucił się z wściekłością, gotów bronić swego pana i pęt, którymi go związano. Potem przenoszono na statek sztokfisza dostarczonego przez rybaków i nikt już nie troszczył się o przywiązanego do kamienia mordercę, tylko jakaś biedna kobiecina podeszła doń i przez pamięć na miłosierdzie Boże podała mu do ust miskę pełną mleka, psu zaś rzuciła kawałek suchej skóry rybiej. Tak minął dzień. Był już późny wieczór, skończono ładowanie i statek stał gotów do odjazdu. Strażnicy się odnaleźli i oswobodzili chłopa z więzów. Teraz włóczyli się bezczynnie przed sklepem i między spichlerzami, czekając, aż od którejś z królewskich władz nadejdzie zaświadczenie, które wystarczy kapitanowi statku; poprzedniej nocy wysłano bowiem gońca do syslumadura okręgu Snae-fellsnes po jakikolwiek dokument, stwierdzający w miarodajny sposób, że Jon Hreggvidsson jest przestępcą, 1 Stwór z mitologii nordyjskiej, Około północy pies więźnia zaczął szczekać, a po chwili dał się słyszeć tętent. Strażnicy wyprostowali się pełni nadziei, że przybył sam syslumadur, ale to wjechała na placyk jakaś znakomita dama w czarnym płaszczu z kapturem głęboko naciągniętym, a przy niej wielu jeźdźców na okrytych pianą koniach. Bez niczyjej pomocy zeskoczyła z siodła, pewnym ruchem uniosła długą suknię podróżną, aby nie nastąpić na rąbek, lekką stopą pośpieszyła przed żwirowany plac i nie pukając weszła do domu handlowego Duńczyków. Pachołcy przytrzymywali konie, niech się tymczasem pasą na Obca kobieta zabawiła jakiś czas w domu handlowym. Kiedy wyszła, miała już kaptur odrzucony i nocna bryza igrała jej włosami. Kupiec i kapitan statku w ukłonach odprowadzili ją do drzwi, ona zaś uśmiechała się, aż w ciemności widać było błysk białych zębów. Pachołcy przywiedli jej wierzchowca i przytrzymali, aby go mogła wygodnie dosiąść — o kilka łokci od tego kamienia, przy którym siedział Jon Hregg-vidsspn. Więzień dobył głosu: — Jaśnie panienka jedzie dziś wyżej niźli ostatnim razem, kiedy Jon Hreggvidsson rzucił jej bitego talara na łono. Natychmiast odpowiedziała: — Komu jałmużnę dajesz, jest twoim wrogiem. — Dlaczegoż nie odrąbano mi głowy przed dwudziestu laty, kiedy była czarna i kark był mocny, a topór twego ojca, topór królewski, nie utracił jeszcze godności? Powiedziała: — Dajesz żebrakowi z litości jałmużnę, a kiedy się od niego odwracasz, twoje prawo pierworodztwa już zostało sprzedane. To był mój błąd. Ofiarowałam ci » twoją głowę, i głowa mego ojca, głowa tego kraju, musiała się potoczyć bez czci. Teraz niechże dojdzie do wałki, nawet mimo nikłych sił. — Jestem starym człowiekiem. — Nie będziesz triumfować tu w kraju nad moimi rodzicami. — Nie proszę o łaskę — powiedział i nagle podniósł się od kamienia, w wełnianej czapce na białych włosach i opasany sznurem od wędki. — Mam przyjaciela, wie o tym panienka, jego rusałka. — Jego dziewka —- poprawiła, zaśmiała się i odjechała. Kiedy zniknęła, kapitan zawołał strażników, kazał im związać więźnia i zaprowadzić go na pokład. VIII W sierpniu zawinęli do Kopenhagi; kapitan natychmiast wysłał gońca do władz miejskich z wiadomością, że ma na pokładzie przestępcę. Zaraz przybyli z warowni uzbrojeni dozorcy więzienni. Mieli zabrać więźnia i dokumenty dotyczące jego sprawy, aby zaprowadzić go do tego miejsca w Danii, które ówcześni Islandczycy najlepiej znali. Twierdza Bremerholm leżała, jak już sama nazwa wskazuje, na wyspie, tak że głębokie, piwnice zalane były wodą; otaczały ją silne mury; a na wysokich wieżach stały armaty gotowe do strzału, skierowane przeciwko Szwedom. Pomieszczenia więzienne przeznaczone były wyłącznie dla przestępców-mężczyzn. Nocą leżeli razem w wielkich salach, a w ciągu dnia musieli pracować w więzieniu. Jeśli objawiali należytą bojaźń i starali się dobrze prowadzić, cieszyli się zaufaniem dozorców i wolno im było sypiać bez kajdan. Jeśli jednak nie znali lęku i przejawiali krnąbrność, zaraz na kładano im żelazne kajdany, kopano ich, a na noc przykuwano łańcuchem do muru. Bardzo rychło do Islandczyków w stolicy dotarła wieść z kancelarii państwa, że z wyrokiem, mocą którego sprowadzono Jona Hreggvidssona do Bremerholm, sprawa jest dość niejasna i że ostatni proces nad Oxara przeciw temu osławionemu chłopu prowadzony był niedbale. A kiedy ktoś przywiązujący zbyt wiele znaczenia do jego szkaradnego łba zadał sobie trud i przejrzał przywiezione dokumenty, wyszło na jaw, że były to tylko naprędce zrobione i nawet nie zaopatrzone pieczęcią odpisy orzeczenia wiosennego althingu, który wydał wyrok w wielkim pośpiechu, bez należytego oskarżenia i obrony. Napisano w tych papierach, że ów chłop, osławiony przez nieprzyzwoite, złe i nieuczciwe prowadzenie się, choć oskarżony o zabójstwo, opuścił thing nie wytłumaczywszy się ze swoich czynów, ma więc być przewieziony do Bremerholm. To było wszystko. Z twierdzy Bremerholm jedyną drogą ucieczki był grób. Tylko nieliczni skazańcy potrafili przez jakiś dłuższy czas znosić nadmierne trudy pracy nakładanej im tutaj gwoli sprawiedliwości. Kilku islandzkich więźniów, co tu siedzieli za cięższe czy lżejsze przestępstwa, uważało, że najwyższy już czas, aby Jon Hreggvidsson na zawsze się do nich dołączył. Uznali oni za rzecz przesądzoną, że skoro ten stary drapichrust i obwieś, co miał już na sumieniu niejedno przestępstwo, dostał się tu w końcu, nie wyjdzie stąd żywy. Nic dziwnego, że szeroko otworzyli oczy, kiedy pewnego dnia zjawił się dozorca, zawołał Regvidsena, tego opryszka, co prawie na pewno odrąbał naszemu najmiłościwszemu królowi i panu jego prawą rękę: kata — i rozkazał mu iść ze sobą. Promem przewieziono Jona Hreggvidssona z twier dzy na drugą stronę kanału. Ponieważ aresztowano go na Islandii w gaciach, dali mu Duńczycy nędzne spodnie. Urągał jeszcze pachołkowi na promie, domagając się swojego sznura do wędki, i klnącego tak wysadzono na drugiej stronie kanału, już w mieście. Tam stał skulony i zmarznięty, w czarnym, odświętnym, choć połatanym kaftanie jakiś mężczyzna o długich, krzywych nogach; podszedł do chłopa z miną prawdziwie pogrzebową, a przy tym dziwnie roztargnioną i podał mu siną dłoń o olbrzymich, niekształtnych paluchach. — Dzień dobry, Jonie — powiedział po islandzku. Jon Hreggvidsson spojrzał nań zmrużywszy oczy i podrapał się za uchem. — Kimże ty możesz być? — Jam studiosus antiąuitatum, a zwę się Joannes Grindvicensis, czyli Jon Gudmundsson z Grindavik. — Ależ oczywiście! Znam cię przecież z tamtych lat. Wyszedłeś z drzwi wspaniałego domu, a przed nimi stał królewski żołnierz. Witaj, niech cię Bóg darzy pokojem, drogi Jonie. Uczony mąż z Grindayik siąknął kilka razy i wytarł nieznacznie nos. — Mój pan i mistrz chce się nad tobą ulitować, Jonie Hreggvidssonie — powiedział. — Iz jego polecenia stoję tu od wczesnego ranka, odkąd zegar na wieży Świętego Mikołaja wygrał chorał anielski. A teraz zagra wkrótce chorał ku czci Ducha Świętego. Pojmujesz zapewne, jak zmarzłem i jakie pragnienie mnie dręczy. — Zabrali mnie wprost od kosy, w gaciach. Nie mam przy sobie ani szylinga na piwo. Duńczycy ukradli mi nawet sznur do wędki. — Dobrze, dobrze — odrzekł uczony mąż i zaczął mówić o czym innym. — Witaj więc w imię Jezusowe, choć o suchym gardle. Cóż nowego na Islandii? >— Ach, jakoś tani idzie. W okresie połowów mieliśmy w ostatnim roku dość dużo burz. Ale za to latem siana w obfitości. — Dobrze — rzekł uczony, a po chwili namysłu dodał: — Jak słyszą, wciąż jeszcze jesteś złoczyńcą. — Cóż ty mówisz?! — Czy nie tak? — spytał Grindviking. — Ja uważam, że jestem świętym bez najmniejszej skazy — rzekł Jon Hreggvidsson. • Uczony Grindvikirtg nie rozumiał żartów. — To bardzo źle być przestępcą — powiedział pełen moralnego oburzenia. — A w rzeczywistości jestem tylko złodziejem. — Nie wolno być złodziejem. — Przed dwudziestu laty ukradłem pewnemu człowiekowi mały kawałek sznura do wędki. ••— Tego nie wolno robić. — Czy istniał kiedy jakiś porządny święty, który by nie był na początku złodziejem? Uczony wytarł nos, długo sapał i przystanął, aby prawą nogą potrzeć sobie lewą łydkę. — Jak więc powiedziałem: dobrze — rzekł w końcu belferskim tonem. — Ale co to właściwie chciałem wieIzieć: czy nie stało się nic ważnego na Islandii? Czy lie przytrafiło się tam nic osobliwego? — Nie słyszałem o niczym — odrzekł Jon Hreggvids-son — w każdym bądź razie o niczym ważnym. Przynajmniej w ostatnich latach. — Na pewno nie zauważono nic ważnego? — wypytywał uczony z Grindavik. — Nie, nie, nie zauważono na Islandii nic, co można by uznać za rzecz ważną. Nic zupełnie. Chyba że zechcemy nazwać nowiną historię z wyjącą rają, złowioną przed dwoma laty w fiordzie Skaga. — Czyż to nie wielka nowina? Co ty mówisz? Wyła? — Ach, stary druhu, może też jeszcze wcale nie słyszałeś, że przed dwoma laty widziano na Islandii ludzi latających w powietrzu? — Widziano ludzi w powietrzu? — rzekł uczony mąż, choć już z pewną powściągliwością. — Dobrze. — A pociągnąwszy kilka razy nosem i wytarłszy go należycie, zabrał ponownie głos: — Ponieważ jesteś człowiekiem z prostego ludu, mówiącym do uczonego — niechby to nawet, jak powiada mój konfrater Bergur Sok- kason, był najlichszy scholasta w chrześcijaństwie — pozwolę sobie zwrócić ci jako ziomkowi uwagę, że nie przystoi, abyś traktował mnie jak równego sobie i mówił do mnie ty, jak do psa, czy też nazywał mnie starym druhem. A nie mówię tego według własnego mniemania, tylko wiem, że mój pan i mistrz żadną miarą nie zniósłby takiego zachowania prostego człowieka wobec cechu uczonych. Przed rokiem wysłał mnie do Islandii, abym w Skard przepisał Sagę Apostołów z XII wieku, której tamtejsi ludzie nie chcą sprzedać za żadną cenę; dał mi wtedy list polecający, że nie wolno tytułować mnie w kraju niżej jak przez „mosje". Jon Hreggvidsson odpowiedział: — Jestem tylko prostym chłopem czynszowym, który nie znał nigdy prawdziwego człowieka poza właścicielem mego gospodarstwa Jezusem Chrystusem; trudno mi przecie nazwać człowiekiem czarnego jak smoła psa, co biegł za mną na zachód aż do kamienia na konie przed sklepem w Olafsyik, gdzie byłem uwiązany do żelaznego pierścienia. I jeśli wasza uczona jaśnie wiel-możność zechce mieć ze mną coś do czynienia, przyrzekam starać się odtąd o należyte zachowanie wobec waszej uczoności, o ile oczywiście od czasu do czasu nie przeszkodzi mi w tym moja niepoprawna głupota. Grindyiking rzekł: — Choć ty i twoja rodzina porzuciliście dobre oby- czaję, mistrz mój nie chce ci odpłacać złem, zwłaszcza że zachowuje wielką wdzięczność dla twej matki, która w ślepocie sWej przechowała to, czemu inni daliby zniszczeć. Dlatego z wielkimi zachodami i po długich dysputach ze zwierzchnością kazał cię teraz wydostać z warowni, skąd nikt żywy nie wychodzi, i zaprasza cię do siebie. Obecnie pozostaje jeszcze tylko sprawdzić, co z ciebie za ziółko. Ale przede wszystkim chcę przestrzec cię przed czymś, od czego zależy twe życie i zbawienie twej duszy, a mianowicie, abyś dopóki przebywasz w Kopenhadze, nie miał nic do czynienia z Jonem Marteinssonem. — Co też wasza uczoność mówi, czyżby ziemia jeszcze nie skryła tego łajdaka? Kiedy służyłem w królewskiej chorągwi, ten szatan wyciągnął ode mnie i przepił fasowane buty! — Żyje, a co najgorsza ukradł księgę Skoldy, tę księgę, której czternaście kart znalazło się u was w Rein w Akranes, w podstawie łoża twej nieboszczki matki. — Pewnie ten nicpoń porwał też coś o większej wartości. Owych strzępów skóry moja matka nie mogła użyć nawet na wylatanie mi kaftana. — Mój mistrz zaofiarował Jonowi Marteinssonowi tyle złota, ile skradziona księga waży — byle zechciał ją zwrócić — i proponował mu za nią rycerskie dobra; zobowiązał się wyrobić mu urząd na Islandii. Przez niezliczone dni nasyłał szpiegów, żeby czatowali na złodzieja, gdy będzie pijany, i w ten sposób wyciągnęli zeń jakieś wiadomości o księdze. Ale wszystko to na próżno. — Hm — powiedział Jon Hreggvidsson — może i ja mógłbym z Bożą pomocą zarobić tu w Kopenhadze na chleb jako złodziej? Uczony Grindyiking kilka razy chwycił powietrze jak ryba, ale żadne słowo nie wyszło z jego ust. 27 Dzwon Islandii — Pomyślałem tak, słysząc, że ofiarowujecie złodziejom złoto, urzędy i wielkie majątki, a na dodatek dajecie jeszcze i wódkę. — Ten, kto zapisał duszę diabłu, może z pewnością zyskać sobie sławę jako mistrz złodziejstwa, ale nadejdzie dzień, w którym głos trąby obudzi ludzkość — mówił uczony. — No, bo jakże to możliwe, że nikt nie zaskoczył jeszcze Jona Marteinssona nagim w łóżku? Rzecz polega na tym, że nosi on zaczarowane spodnie. — No cóż, chociaż przepił moje buty, nie chciałbym biedaka oczerniać, bo jemu w dużej mierze zawdzięczam, że wylazłem wówczas z Błękitnej Wieży. Ale na Islandii mówią, że tylko dzięki jego pomocy doczekał się uniewinnienia Magnus z Braedratunga, któremu i Bóg, i ludzie byli przeciwni. — A ja ci mówię, że jeszcze tego samego wieczoru, kiedy uzyskał uniewinnienie Magnusa, utopił go w kanale — powiedział Grindyiking. — Człowiek, którego ratuje Jon Marteinsson, jest zgubiony. — Jeśli się nie mylę — rzekł Jon Hreggvidsson — podobało się waszej uczoności chodzić z naszym imiennikiem do piwiarni. — Dobrze, dobrze — powiedział uczony mąż z Grin-davik i pokazał wszystkie swoje sztuczki: sapał, kłapał, otwierał i zamykał usta, wycierał nos, to prawą dziurkę, to lewą, przystawał i tarł lewym podbiciem prawą łydkę i na odwrót. — Muszę szybko pójść do Świętego Mikołaja na ranne nabożeństwo. Poczekaj tymczasem na dworze i staraj się wzbudzić w sobie dobre myśli. Po krótkim czasie uczony ukazał się znowu na progu kościoła i nałożył kapelusz. — Czy nie mówiłeś — zapytał — że widziano na Islandii ludzi unoszących się w powietrzu? — Tak, a nawet ptaki — rzekł Jon Hreggvidsson. — Ptaki? W powietrzu? — powtarzał uczony. — Po wiedziałbym, że to rzecz niezwykła... niewątpliwie z żelaznymi szponami? Muszę to wpisać do moich osobliwości. Natomiast co się tyczy tego, co mówiłeś o mojej bytności z Jonem Marteinssonem w piwnicy, to dignum neąue justum, ani to słuszne, ani sprawiedliwe, aby prosty człowiek z Bremenholm rozmawiał w ten sposób z scriba et famulo 1 mego pana. A zresztą pozwól sobie powiedzieć, że mój pan i mistrz ma zawsze wyrozumiałość dla słabości swego sługi, zwłaszcza że wie, jak mu się wiedzie i jak kiepsko stoję z pieniędzmi, podczas gdy Jon Marteinsson ma zaczarowane spodnie. ix Ciężka ponurość wisi nad wioskami, nad niskimi zielonymi pastwiskami, nad leniwie płynącymi wodami południowego kraju. Każde oko przesłonięte jest ciemną chmurą, przez którą nie zdoła przeniknąć słońce, każdy głos pozostaje głuchy jak pisk uciekającego ptaka, każdy ruch ospały i niepełny. Dzieciom tu nie wolno się śmiać, niczym nie wolno nikomu przypominać, że się żyje; nie należy lekkomyślnie drażnić niebieskich potęg, ale trzeba zdać się pokornie na los i mówić tylko szeptem — bo może Bóstwo nie wymierzyło jeszcze dosyć razów, może gdzieś jeszcze ukrywa się jakiś nie odpokutowany grzech, może gdzieś pełznie jeszcze jakiś robak zasługujący na zdeptanie. Duma całego kraju, jego głowa i honor, stolica biskupia w Skalholt chwiała się w posadach. Mogli sobie mieszkańcy południa być z niej bardziej czy mniej zadowoleni, zależnie od tego, kto na niej zasiadał — Skalholt było siedzibą tego urzędu, którego powaga nie umniejszała się, choć rosły wpływy króla. Tu była 1 Z pisarzem i sługą, (łac.) 27* szkoła, duchowieństwo i uczeni, tu się uiszczało czynsz dzierżawny z biskupich dóbr, tu otrzymywali jałmużnę przybyli z daleka wędrowcy, jeśli przewoźnicy zechcieli przeprawić ich przez rwące nurty. Odkąd jedna z biskupich małżonek kazała niegdyś zniszczyć kamienny most na rzece Hvita, nędzarze i włóczędzy umierali na lewym brzegu rzeki, ale i oni mieli choć tę pociechę, że mimo wszystko świeci dla nich na zachodzie światło chrześcijaństwa. Aż grzechy ludu stały się tak wielkie, że nawet to miejsce się nie ostało i dotknął je gniew Boży. Jeśli karzący bicz spada na proste pospólstwo, nie przekracza to ludzkiego zrozumienia. Kiedy jednak śmierć porywa nagle kapłanów, mężów wielce uczonych, najbardziej obiecujących scholastów i cnotliwe dziewice, kiedy umiera ojciec chrześcijan, biskup, i w kwiecie wieku gaśnie jego małżonka, wzór -cnót i duma całego kraju, łącząca w jednej osobie najznakomitsze rody, stało się oczywistym, że wśród tej burzy nikt, wielki czy mały, nie będzie oszczędzony i jawnie spełni się wszystko, co Kościół od dawna głosił o gniewie Boga nad grzeszną ludzkością. Kiedy odbył się synod i z całego kraju przybyli ocaleni od śmierci pastorzy, polecono pastorowi kościoła katedralnego, Sigurdurowi Syeinsscnowi, objąć tymczasem urząd biskupa; kazał więc przenieść swoje książki i inne rzeczy z zimnej izdebki w gmachu szkoły do biskupiego domu; brzydki drewniany Chrystus królował odtąd w sali zielonej, najlepszej z tamtejszych izb. Jesienią pogoda była w ciągu dnia piękna, nocami szron bielił ziemię. Pewnego dnia na porosły trawą dziedziniec przed siedzibą biskupa zajeżdżają z parskaniem konie; jeźdźcy zsiedli, cugle zwisają luzem, konie niecierpliwie trą uzdy o kopyta. Nikt nie puka do drzwi — snadź przybył gość przyzwyczajony do tego, aby bez pukania wstępować do ludzkich domów. Drzwi wejściowe otwierają się jak od silnego uderzenia wiatru. Lekkie kroki w sieni i drzwi do zielonej sali pchnięte zostają na oścież. — Dzień dobry. Stanęła w otwartych drzwiach, smukła, w ciemnym płaszczu pokrytym końską sierścią, z pejczem w raku. Twarz tej dojrzałej kobiety straciła urok kwiatu, a usta jej trudno było już nazwać nieskazitelnie pięknymi, bo zęby stały nieco za rzadko; za to w postawie było coś, co nakazywało szacunek — to, co było w niej tak niezwykłe i swoiste, zaczynało ustępować wspólnym cechom całego rodu. Ale tak jak niegdyś, dzień zmieniał się od blasku jej oczu. Nowoobrany zastępca biskupa podniósł wzrok znad ksiąg i dostrzegłszy przybyłą wyszedł naprzeciw i powitał ją uroczyście. — Co za bona auguria! * — rzekł. Powiedziała, że przed tygodniem jeździła na zaproszenie starego Yigfusa Thorarinssona do Hjalrnholt i wraca teraz do domu, na zachód, do swego majątku nad fiordem Breida; ponieważ zaś droga wiodła tędy, chciała pozdrowić swego starego przyjaciela i... zalotnika. — A przy tym — dodała — mam do was, drogi pastorze Sigurdur, pewną drobną sprawę. Odrzekł, iż byłby to najradośniejszy dla niego dzień, gdyby przyjęła jego usługi; zapytał, jak się miewa; wyraził współczucie z powodu jej wdowiej żałoby, ponieważ już latem dotarła do Skalholt wiadomość, iż jego kolega szkolny i dobry znajomy Magnus, ów mąż głęboko nieszczęśliwy, rozstał się z życiem w Kopenhadze, wygrawszy przedtem swoją ziemską sprawę. l Dobra wróżba, (lać.) Uśmiechnęła się. — W procesie tym ktoś przegrał... — powiedziała. — Ale w takich czasach, jak obecne, nie warto zajmować się drobiazgami. Dlatego też nie miałam wcale ochoty szukać świadków i poddawać się przysiędze oczyszczającej, aby odeprzeć skierowane przeciwko mnie oskarżenie zawarte w wyroku Najwyższego Trybunału. A wy, drogi pastorze Sigurdur, nie uznaliście jeszcze hańby mej za dość wielką, aby zgodnie z prawem Kościoła utopić mnie w Oxara. — Wykroczenia, których człowiek żałuje, przestały istnieć — rzekł vicarius biskupi. — Wszelkie ludzkie kary za nie są już tylko błahostką, gdyż Pan zmazał je w swojej księdze. — Odłóżmy więc błahostki — powiedziała. — Miałam zresztą przynajmniej jedną pociechę w tej sromo-cie: Braedratunga ze wszystkimi larami i penatami nie przypadła królowi. Stary Yigfus przepisał teraz wszystko razem na mnie. — Klęska tych sił, co posłusznie współdziałają z Panem, jest tylko złudzeniem. Sprawa ta przybrała teraz bez wątpienia obrót bardziej niż przedtem zgodny z wolą Bożą. Może miara nieszczęść, naznaczona przez Pana temu biednemu krajowi, już się dopełniła. — Na pewno tak, skoro tylko ja, wyrodna, mam przeżyć cały mój ród. — Wędrowny skald ukrył kiedyś młodą dziewicę w swojej harfie — rzekł mcarius biskupi. — Jej dostojny ród zginął. I kiedy dziewica płakała, wędrowny skald trącał harfę. Wiedział, że przeznaczeniem dziewicy było utrzymać honor swego rodu. — Mam jednak nadzieję, że wy, panie, w swojej łacińskiej harfie skalda nie nosicie starej, dziobatej wdowy, do tego nierządnicy. — Prawdziwy poeta kocha różę nad wszelkie róże, dziewice nad dziewice. Ją, której mój mistrz Luter nie był w stanie ujrzeć ani na jawie, ani we śnie, ani w objawieniach, ją, ją tylko kocha poeta, wieczystą rosam rosarum i mrgiuem mrginum,, dziewicę ante par-tum, in partu, post partum. Tak mi dopomóż Bóg. — Dawno wiedziałam, że żadna nauka nie jest tak niemoralna jak teologia, jeśli ją tylko' należycie wykładać: dziewica, nim urodzi, dziewica, kiedy rodzi, dziewica po urodzeniu. Ja, stara wdowa, muszę się czerwienić. Przez Chrystusa, błagam, pomóż mi, drogi pastorze Sigurdur, abym wróciła na twardą ziemią. Zaczął chodzić tam i z powrotem, splótłszy zwisające race i patrząc swymi gorącymi, czarnymi oczyma. Podjęła na nowo: — Minęło już więcej niż trzy lata, pastorze Sigurdur, jak pewnego razu przybyłeś do mnie do Braedratunga, • tam, na wschód od rzeki, i powiedziałeś kilka słów, do których wówczas nie przywiązywałam znaczenia. Potem jednak nastąpiły wypadki, które jeszcze raz dowiodły słuszności starego przysłowia, że największa przesada najbliższa jest prawdzie. W czasie owych odwiedzin zdawaliście się być pewni, że ojciec mój utraci z wyroku sądu cześć i majątek. Zaśmiałam się. I wówczas wypowiedzieliście owe słowa. — Jakie słowa? — zapytał. — Powiedzieliście: „Ofiaruję mój majątek i moje życie, oddam ostatni skrawek mych posiadłości." — Czego chcecie ode mnie, pani? — Brak mi pieniędzy — powiedziała — gotowizny, srebra, złota. — Na co? — Nie sądziłam — odrzekła — że zapyta o to mój przyjaciel, co więcej, przyjaciel mego ojca. — Kiedyś wywnioskowałem, pani, z waszych słów, że sama posiadacie sporo gotowizny. — Miałam trochę bitych talarów, ale kiedy rozeszła się wieść o śmierci Magnusa i o tym, że wygrał proces, zaczęli się schodzić zewsząd ludzie z pretensjami. Zapłaciłam, czego ode mnie żądano; było już tego bardzo dużo, a wciąż jeszcze stają przede mną nowi wierzyciele mego świętej pamięci męża. — Zawsze tak bywa: kiedy ludzie wiedzą, że kobieta została bez opieki, usiłują ją oskubać. Byłoby lepiej, gdybyście mnie, pani, wcześniej odwiedzili, zbadałbym te wszystkie żądania. Zresztą wątpię, wyznam szczerze, czy naprawdę do was, pani, należy pokrywanie długów zaciągniętych przez świętej pamięci Magnusa. — Nie chcę tego roztrząsać — rzekła. — Ciąży na mnie powinność, wobec której wszystko inne jest błahostką. — I tak doszła wreszcie do swej właściwej prośby. Oto pragnie, aby podjęto sprawę jej ojca i rozpatrzono na nowo wyrok sądu komisarskiego, zwłaszcza to orzeczenie, że ojciec jej zbyt surowo jakoby karał włóczęgów i łotrów. Większość tych ludzi wprawdzie umarła albo są to istoty tak nie znaczące, że w związku z nimi trudno podjąć proces na nowo. Ale żyje jeden z nich, morderca Jon Hreggvidsson, którego sprawa nader zaważyła na wyroku wydanym przeciw jej ojcu. Obeznani z prawem mężowie zapewnili ją — mówiła dalej — że co do winy tego Jona nie było nigdy wątpliwości, aczkolwiek wyrok skazujący był źle uzasadniony; gdyby — choć już tyle lat upłynęło — powiodło się uzyskać przeciw niemu wyrok skazujący, osiągnęłoby się dostateczną podstawę do podjęcia na nowo sprawy lóg-niadura Eydalina. Potem opowiedziała zastępcy biskupa, jak z pomocą niewielkiego przekupstwa udało jej się ubiegłej jesieni skłonić althing do wezwania tego .ptaszka, ale oczywiście wymknął się, tak jak dawniej, zanim został przesłuchany; mimo wszystko wydano nań wy- t k zaoczny i skazano go na roboty w Bremerholm. Ale k się można było spodziewać, ta zbieranina opojów nie zdobyła się na sporządzenie należycie sformułowanego wyroku, i kiedy przytaszczono chłopa na statek, Duńczycy po przeczytaniu dokumentów doszli do wnio-ii, że ktoś po prostu chce się przejechać za darmo. — Wtedy naradziwszy się z władzami w Snaefells pojechałam nocą do Olafsvik —ciągnęła dalej Snaefri-dur — i tam musiałam przekupić Duńczyków, aby zabrali łotra ze sobą. Potem opowiedziała, jakie wieści o losie starego przywiózł przybyły właśnie ostatni jesienny statek: w Kopenhadze, jak już kilka razy przedtem, poważne siły postarały się uwolnić od winy i kary złoczyńcę, jego, któremu ojciec jej okazał tyle miłosierdzia, że opłacić to musiał własną czcią i honorem kraju. Ledwie parę dni spędził Jon Hreggvidsson w twierdzy Bremerholm, udało się tym ludziom uwolnić go stamtąd i teraz pono żyje w dobrobycie w pewnym znakomitym domu w Kopenhadze. Wszystko, czego z wielkim trudem dokonała, poszło na marne. Wciąż jeszcze silniejsze są owe siły, co chcą utrzymać wyrok skazujący jej ojca, a uniewinniający Jona Hreggvidssona. Krótko mówiąc, ma obecnie zamiar opuścić jak naj spieszniej kraj i udać się do Kopenhagi, aby odszukać pana lennego Islandii... — ...który, jak mi się zdaje, był naszym przyjacielem, i prosić go o wyjednanie u króla, aby wyrok odejmujący cześć ISgmadurowi został rozpatrzony przed wyższym trybunałem. Cały kłopot — rzekła '-— że brak mi srebra na tak kosztowną podróż. Póki mówiła, tńcariiis biskupi stał z pochyloną głową. Co jakiś czas odrywał wzrok od podłogi i kierował ku mówiącej, nie podnosił go jednak wyżej niż do jej kolan. Raz wraz drgały mu usta i nozdrza; palce zaś zaciskał tak mocno, że aż pobielały kostki sinych dłoni. Kiedy skończyła, odkaszlnął z śmiertelną powagą, rozłożył dłonie i znowu je splótł, spojrzał na nią płonącymi oczyma i jego twarz skurczyła się jak pysk zwierzęcia, które chce wyć. Ale kiedy zaczął mówić, przemawiał powoli, z rozmysłem i ogromną powagą, należną jedynie sprawom o rozstrzygającym znaczeniu. — Wybaczcie, pani, że niezmienny miłośnik waszego duchowego zbawienia postawi wam w świętym imieniu naszego Boga i Pana jedno pytanie przed wszystkimi innymi: czy całowałaś, pani, kiedykolwiek w życiu Arnasa Arnaeusa „trzecim pocałunkiem", tym, który łacińscy pisarze zowią „suavium" J? Spojrzała na niego z rozpaczą, jak człowiek, co po nieskończenie długiej wędrówce przez pustynię staje wreszcie przed Fulikaekur — rzeką smrodliwą i pełną unoszących się wyziewów. Zagryzła wargi i odwróciwszy się od niego patrzyła w okno, za którym na dziedzińcu czekali na nią przy koniach jej pachołkowie. W końcu odwróciła się znowu i z uśmiechem rzekła do zastępcy biskupa: — Proszę, aby wasza dostojność nie myślał, że mam chęć bronić mego słabego ciała. Już niewiele dni i nocy, a przyjdzie koniec i rozsypie się ono w proch. Tylko, mój zacny pastorze Sigurdur, skoro jesteście miłośnikiem mej duszy, a ta nie ma warg, jest chyba obojętne, czy proch całował się pierwszym, drugim czy trzecim pocałunkiem. — Jeszcze raz ostrzegam cię, duszo umiłowana, przed odpowiedzią kryjącą w sobie grzech większy jeszcze od tego, którego się wypierasz. — Kiedy rozmawia się z mężem tak świętym jak wasza dostojność, zmienia się człowiek stopniowo w małego diabła z pazurami. Od dawna wiedziałam, pastorze Namiętny, zmysłowy pocałunek. Sigurdur, że im więcej z wami dyskutuję, tym niżej zstępuję do piekła, aż na jego dno. A mimo to przybyłam do was, panie. — Moja miłość do was jest i pozostanie niezmienna — rzekł zastępca biskupa. — Przychodzę do was, ponieważ nikt nie może być tak pewien schronienia u przebitego boku waszego Chrystusa jak najbardziej upadłe dziecię piekła. Kiedyś mówiłam w waszej obecności bez szacunku O' tym wy-rzeźbionym w drzewie Bogu, ale nie czyniłam tego z niedoceniania jego mocy. Wierzę i szczerze to wyznaję, że jeśli ten straszliwy Zbawca żyje gdzieś w tym kraju, mieszka On w waszej piersi, pastorze. — Jesteś w przymierzu ze wszystkim, co mi wrogie — odpowiedział splatając z całej siły dłonie. — Przez ciebie kwiaty na łące sprzysięgły się przeciw mnie. Nawet słońce z jasnego nieba uczyniłaś wrogiem mojej duszy. — Wybaczcie, pastorze Sigurdur. Sądziłam, że jesteście przyjacielem mego ojca i że słowa, które wam powtórzyłam, wyrzekliście ze szczerego serca. Teraz widzę, iż się myliłam, wprawiam was tylko w zły humor. Zaraz odjeżdżam. Zapomnijmy o wszystkim. Zastąpił jej drogę i rzekł: — Jakie j że chwili mogłem przez wszystkie te lata bardziej pragnąć aniżeli tej, kiedy najwspanialsza z wszystkich kobiet Islandii zeszła do mnie, biednego samotnika? — Najnędzniejsza z niewiast, prawdziwe uosobienie żałosnej kobiecości, całego niewieściego rodzaju, tak zwalczanego przez waszą teologię. Ale teraz, mój miły pastorze Sigurdur, pozwól już temu marnemu stworzeniu odjechać. — Tam... tam leżą... w baryłce... o, tam w ścianie — zeptał stojąc przed nią ze wzniesionymi rękoma i roz czapierzonymi palcami — jeszcze trochę jest na górze, na strychu... w skrzyni. Oto klucze. A dwieście talarów tam, w szkatułce. Weź te diabelskie opłatki, te faeces diaboli1, co już zbyt długo dręczyły moje sumienie, jedź z nimi na południe i spotkaj się ze swym gachem. Ale jeśli ktoś — czy postępuje sprawiedliwie, czy nie — pójdzie do piekła, ja nim będę. Gyldenl6ve, krewny króla, baron Marselisborga, generalny poczmistrz Norwegii, namiestnik i naczelny poborca podatków, albo, jak sam się tytułował: gubernator Islandii, posiadał w Danii wiele majątków i wspaniałych pałaców. Latem najchętniej przebywał jednak w swoim zamku Fredholm, bo tuż za fosami zamku rozciągały się ogromne lasy bogate w zwierzynę. Nazwał tę siedzibę Chateau au Bon Soleil, po duńsku Sollyst, czyli zamek pięknego słońca. Od gościńca do mostu nad fosą była prawie mila drogi, ale ta odległość obwieszczała, jak dostojny pan tu mieszka, do którego przybywają w odwiedziny tylko świetni goście, w powozach. W piękny dzień prawdziwie duńskiej późnej jesieni ową wspaniałą drogą do zamku toczy się stara kolasa, nieco odświeżona, w kilku miejscach związana powrozami, źle wysmarowana, skrzypiąca. Bóg wie, czy jeden z koni nie kuleje. Przy moście zamkowym trzyma straż dragon ze strzelbą i szablą, a opodal stoi jego koń u żłobu. — Kto jedzie? Stangret otworzył drzwiczki. W kolasie siedziała blada kobieta, w ciemnym, prostym płaszczu, spiętym pod l Drożdże szatańskie, (łac.) szyją starą srebrną klamrą, i w białym kołnierzu. Jej srebrzysta peruka była tak świeżo utrefiona i czysta, jakby kupiono j ą'dopiero wczoraj, może umyślnie na tę podróż; ale na peruce nosiła skromny kapelusz o szerokim brzegu, jak gdyby po nabyciu tak drogiej peruki nie starczyło już pieniędzy na modny kapelusz z piórami. Była jednak w owej kobiecie jakaś dostojność, i kiedy dragon spostrzegł, że z trudnością mówi językiem tego kraju, skłonił się przed nią głęboko, zapewniając, że doskonale rozumie niemczyznę, mową wykwintnych ludzi, może więc ona śmiało sią nią posłużyć. Po czym prezentując broń pomaszerował przez most przed jej powozem i zadął w róg na zamkowym dziedzińcu. Stary, pełen godności lokaj w czerwonej liberii wyszedł na dziedziniec i pomógł wysiąść gościowi. — Donieś panu baronowi, że przyjechała pani, co pisała do niego, i przywozi mu list od namiestnika Beyera. Na froncie zamku były dwie bardzo wysokie wieże: jedna okrągła, druga czworokątna, połączone czteropiętrową budowlą, środkiem której prowadził wjazd tak szeroki, że mógł przejechać duży powóz. Damę wprowadzono przez wąską furtę w jednej z wież, potem długo wchodzili krętymi schodami, aż dotarli do ciemnego przedpokoju, skąd przez "otwarte skrzydło szerokich drzwi weszła do apartamentu gubernatora. Apartament ów znajdował się w środku zamku, okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec. Sklepioną salą wyłożoną kamiennymi flizami zdobiła bogata kolekcja broni: na ścianach wisiały nie tylko rozliczne puszki, strzelby z lontami i rożki z prochem, ale także oszczepy, miecze i kopie powiązane niby bukiety kwiatów; zbroje stały w kątach jak samotni strażnicy, a nad drzwiami i oknami wisiały tarcze herbowe, na których były wymalowane smoki, drapieżne ptaki i budzące grozę dzikie zwierzęta. W oknach były witraże, składające się z setek drobnych, oprawionych w ołów szybek, a na nich obrazy rycerzy na potężnych rumakach, którzy toczyli pełne chwały boje. Na ścianach wisiały też jelenie czaszki z rogami, niektóre wieńce były olbrzymie, w nieskończoność rozgałęzione. Wzdłuż ścian stały ciężkie drewniane ławy i żelazem okute skrzynie, a przed nimi potężne dębowe stoły, na półkach zaś ponad siedzeniami błyszczały miedziane naczynia i duże, gliniane dzbany z wypukłymi napisami: nieprzystojnymi wierszykami i cytatami z Pisma świętego w języku niemieckim. Na jednym ze stołów leżały dwa grube tomy: zamknięta klamrami z brązu Biblia i druga, równie gruba, może nawet jeszcze grubsza księga o leczeniu koni; na nich para rękawiczek i bat na psy. Kiedy tak chwilę dama stała oglądając wnętrze sali, zjawił się służący w jedwabiach i złotych sznurach i z uroczystą miną zapowiedział gościowi, że jego książęca mość nadchodzi. Gyldenloye, baron Marselisborga i gubernator Islandii, był wysoki, ale klatkę piersiową miał zapadłą, brzuch potężny i chude nogi w obcisłych spodniach — wyglądało to jak dwie drzazgi wetknięte w bułkę; nad tym długa twarz z obwisłymi policzkami i zielonkawa peruka sięgająca ramion. Odziany był w złotem przetykany kaftan, wyplamiony tłuszczem i winem; w ręce trzymał stempel do nabijania broni. Jego wodniste oczka podobne do świńskich, nie pozbawione inteligencji, ale melancholijne, typowe oczy rodu Gyldenlove, wskazywały na człowieka skrytego, stroniącego od ludzi, pełnego znużenia i.nieco posępnego. Mówił niewyraźnie, taką niemczyzną, jakiej używa się w przekleństwach żołdaków, zmieszaną z rozmaitymi obcymi sło- wami. Głos miał przepity, z grzmiącym, gardłowym ", co brzmiało jak rzężenie zarzynanego zwierzęcia. — Bonjour, madame l — powiedział gubernator Islandii. — Ach, ty jesteś tą jakąś islandzką wdową, hombre 2, jeszcze takiej nie widziałem. Potem podszedł do niej i wilgotnymi palcami dotknął jej okrycia, spytał, gdzie to sukno kupiła i kto uszył jej płaszcz, i co to za niezwykła srebrna ozdoba. Nigdy jeszcze nie widział tak kutego srebra; czy to na Islandii robią takie rzeczy? — Hombre, jestem naprawdę zdumiony, któż dostarcza im na to srebra? Czy ona zechce podarować mi tę ozdobę? Odrzekła, że całe jej srebro do niego należy, jeśli mu się coś tak marnego spodoba, nie zdradzała jednak wcale zamiaru odpięcia srebrnej klamry, ale od razu przystępując do swej sprawy wyciągnęła list, jaki przywiozła od namiestnika Beyera z Bessastadir, zastępcy pana lennego. Skoro tylko ujrzał list, ogarnęło go znużenie urzędowymi sprawami i nuda, i niechętnie zapytał: •— Dlaczego nie idzie to przez kancelarię? Nie zajmuję się sprawami, które nie przeszły przez kancelarię. A teraz bawię na łowach. — List ten zawiera sprawę szczególnej wagi — rzekła. — Od dawna skończyłem z czytaniem czegokolwiek prócz księgi o leczeniu koni, i to jeśli zachoruje któryś z moich wierzchowców. Nie mam tu nikogo, kto by mi list przeczytał. A zresztą z Islandii piszą mi zawsze to samo: wieczne labidzenia o sznury do wędek. Przez cały czas mego urzędowania — w nieskończoność — 1 Dzień dobry pani. (franc.) 2 Przekleństwo. Dosłownie: hombre! po hiszpańsku znaczy: iowieku! sznury. Ale my tu, w Danii, rzadko kiedy odczuwamy brak ryby. Nie zależy nam na tym, aby ludzie łapali na nieograniczoną ilość sznurów nieograniczoną ilość ryby. — Jestem córką logmadura Islandii, niesłusznie pozbawionego na stare lata czci i majątku. Wasza ekscelencja jest gubernatorem Islandii. -— Tak, mój stary przyjaciel, a wasz ojciec, był kutym na cztery nogi sądowym krętaczem — rzekł Gyl-denlóye — i mimo to tak mu poszło. Przyszedł inny, który był jeszcze bardziej szczwanym krętaczem. Tak już zawsze było na Islandii. Już mi obrzydły troski o Is-landczyków. — Odbyłam długą podróż, aby spotkać waszą ekscelencję. Jego oblicze rozjaśniło się znowu, patrzał na nią nie myśląc już o sprawach urzędowych. — Jesteś niewiastą z dostojnego rodu. Na twoim miejscu nie wracałbym już na Islandię. Zostań tu i wydaj się za mąż. Nam wiedzie się tu tak dobrze. Za moich lat w samych tutejszych lasach przybyło ze trzysta sztuk zwierzyny. Obejrzyj sobie tylko tę głowę. Czy nie wspaniała? — Podniósł się, aby pokazać jej największe spośród wiszących na ścianie rogów. — Ma dwadzieścia dziewięć rozgałęzień, hombre. Tę sztukę sam położyłem. Nawet król, mój krewny, nie powalił zwierzęcia z większą koroną rogów. — Z pewnością, piękna to głowa. Znam jednak zwierzę mające jeszcze wspanialsze rogi. Jest nim sprawiedliwość. Przybyłam do was, jaśnie wielmożny panie, w imię sprawiedliwości obchodzącej cały kraj... wasz kraj. — Islandia — mój kraj? Do diabła z nią! — rzekł Gyldenlove, baron Marselisborga. Lecz mimo to zniżył się do wysłuchania listu swego sługi z Bessastadir, jeśli go sama przeczyta. Syslumadur Beyer pisał, że oddawczyni niniejszego listu jest jedynym żyjącym potomkiem najznakomitszego z wszystkich rodów Islandii. Następnie wspomniał o wołającym o pomstę do nieba wydarzeniu, jakie zaszło na wyspie, kiedy to specjalny wysłannik królewski Arnas Arnaeus, obdarzony nadzwyczajnymi pełnomocnictwami przez świętej pamięci zmarłego monarchę, zhańbił ojca tej kobiety, najznakomitszego męża w całym kraju, wiernego i godnego poddanego króla. Z kolei, następowała relacja o praktykach tegoż Arnaeusa, jak to on prześladował starego logmadura i niektórych jego współpracowników, unieważniał nawet bardzo dawne orzeczenia jego sądu, wreszcie skonfiskował jego posiadłości, tak że ten wierny sługa króla, zepchnięty do rzędu wyzutych z czci niewolników i żebraków, w parę tygodni potem spoczął w grobie. Dalej donosił namiestnik, że biskup ze Skalholt, mąż córki owego sędziwego, wysoko urodzonego męża, miał pojechać do Danii, aby wyjednać naprawienie tych krzywd: „Lecz zaraza spadła na kraj jak burza, porywając więcej niż trzecią część ludności, w tym zaś wielką ilość duchownych; śmierć zabrała również biskupa ze Skalholt, jednego z najniezawodniejszych przyjaciół króla, oraz jego pełną cnót małżonkę Jorunn, wielce światłą panią i Madame. Tak więc do obrony czci swego ojca pozostała z tego rodu tylko młoda pani Snaefridur, wdowa po nieszczęśliwym a szlachetnym panu Magnusie Sivertsenie. Odwiedziła ona w Bessastadir nadawcę listu i oświadczyła, że poczucie honoru zmusza ją, biedną i samotną niewiastę, aby wyruszyła poprzez burzliwe morze i przedłożyła Waszej Ekscelencji czy też zgoła Majestatowi Króla swą najpokorniejszą prośbę o przekazanie wyżej pomienionego komisarskiego orzeczenia wyższemu trybunałowi do ponownego rozpatrzenia. 28 Dzwon Islandii Polecając tę czcigodną damę życzliwości Barona Marselisborga i Gubernatora Islandii i prosząc Jego Ekscelencję, niech łaskawie podda jak najdokładniejszemu zbadaniu niebezpieczne praktyki w rodzaju wystąpień commisarii Arnaei, i zechce przeszkodzić temu, aby łowcy fortuny uwłaczali powadze władzy, niepokoili królewskie sługi i intrygowali przeciwko prostemu ludowi, pozostaję Waszej Ekscelencji najuniżeńszym i zawsze [gotowym do usług tres obeissant serviteur...1" Gyldenl6ve wetknął stempel do buta, aby podrapać się w stopę, i rzekł: — Od lat mówię królowi, memu krewnemu: przenieś Islandczyków do Jutlandii, gdzie dosyć jest pastwisk dla ich trzód, i sprzedaj ten kraj Niemcom, Anglikom czy niechby nawet Holendrom, i to, im prędzej, tym lepiej, pieniądze zaś obróć na prowadzenie wojny przeciwko Szwedom, co ukradli ci twój piękny kraj Skanię. Po wysłuchaniu tej odpowiedzi długo siedziała w milczeniu. Wreszcie odrzekła: — Z zamierzchłych czasów została pewna strofa islandzkich skaldów. Brzmi ona tak: „Nic to, że stracisz bydło i rodzinę i sam umrzesz, bylebyś zachował swoją dobrą sławę." — Hew ick nich verstahn 2 — mruknął baron Marselisborga, gubernator Islandii. Mówiła dalej, najpierw ociągając się nieco, ale z każdą chwilą zapał jej rósł: — Pytam waszą ekscelencję: Dlaczego mają nam odebrać naszą cześć, póki nie odbiorą życia? Dlaczego król Danii nie chce, abyśmy zachowali nasz honor? Nie wyrządziliśmy mu przecie nigdy nic złego. Nie jesteśmy niczym gorszym od niego. Moi przodkowie pano1 Najposłuszniejszy sługa, (franc.) 2 Nie rozumiem, (przekręcona dolnoniemczyzna) wali nad lądami i morzami. Przepłynęli burzliwe morza i zjawili się na Islandii w czasie, kiedy żaden lud ziemi nie umiał żeglować. Nasi skaldowie układali pieśni i opowiadali sagi, i to właśnie w mowie króla Odyna z Asgard l, wówczas gdy Europa mówiła jeszcze narzeczem niewolników. Gdzie pieśni, gdzie sagi ułożone przez was, Duńczyków? Nawet waszych bohaterów z zamierzchłych czasów uwieczniliśmy w naszych księgach my, Islandczycy. Waszą mowę z tych czasów, duńską mowę, którąście zgubili i zapomnieli, my za-chowuj.emy. Proszę bardzo, zabierzcie srebro moich prababek... — odpięła srebrną klamrę u szyi, aż ciemny płaszcz zsunął się na ziemię, i stała w błękitnej sukni ze złotym pasem — zabierajcie wszystko. Sprzedawajcie nas jak bydło. Wywieźcie nas do Jutlandii, gdzie tylko wrzos rośnie. Albo jeśli wam się podoba, biczujcie nas dalej tam, w naszym własnym kraju... Widocznieśmy na to zasłużyli. Duński topór na wszystkie czasy, na wieczność tkwi w szyi biskupa Arasona, niech tak będzie. Bogu chwała, że zasłużył na tych siedem ciosów topora, bo siedem razy trzeba było uderzyć, aby odłączyć od ciała tę siwą głowę o grubej, krótkiej szyi, co nie umiała się ugiąć. Niech wasza ekscelencja wybaczy, żem to wszystko opowiedziała, żeśmy ludem sag i że niczego nie umiemy zapomnieć. Ale proszę nie sądzić, jakobym chciała użalać się słowem czy myślą na to, co się stało. Może najlepiej dla pokonanego ludu, aby go wytępiono: nawet jednym jedynym słowem nie chcę prosić o łaskę dla Islandczyków. My, Islandczycy, nie jesteśmy naprawdę dość dobrzy, aby umierać własną śmiercią. I życie od dawna już nie ma dla nas żadnej wartości. Jednego tylko nie wolno nam stracić, dopóki pozostał z tego ludu choć jeden jedyny człowiek, obo1 Siedziba bogów nordyjskich. jętnie: bogaty czy ubogi; nawet martwi nie możemy się obejść bez tego; o tym mówi ta starodawna strofa, 0 tym, co nazywamy naszą dobrą sławą, naszą chwałą: aby mój ojciec i moja matka, nawet rozsypawszy się już w proch, nie nosili miana bezecnych złodziei. . Baron Marselisborga wyciągnął z sakiewki pusty nabój i zajrzał jednym okiem do łuski. — Nikt obcy nie pozbawił Isłandczyków dobrej sławy. Sami to uczynili, ma chere madame. l — Pokazując mnóstwo żółtych, krzywych zębów roześmiał się, aż mu wcale nie było widać oczu. — Ich lenistwo i pijaństwo1 sprowadza głód i mój królewski krewniak musi ofiarowywać im zapasy zboża. A kiedy i to zboże im nie smakuje, występują z procesami i żądają złota 1 srebra. Co się zaś tyczy sprawiedliwości, ma chere, Islandczycy dostali, o ile wiem, człowieka, którego uważali za swego najlepszego męża. I o ile wiem., ów ga-lanthomme 2 skazał zacnego lógmadura, waszego ojca, pani, i on to pozbawił go czci i majątku. Zawsze tak było z tymi Islandczykami. Uczeni opowiadali mi, że w księgach islandzkich można wyczytać, jak to ongiś wszyscy najlepsi mężowie na Islandii tylko tym się zajmowali, aby mordować się nawzajem, aż w końcu pozostali sami pijacy i dzikusy. Teraz zaś po raz pierwszy w mym życiu przybywa do mnie islandzka kobieta, do tego jeszcze w złotym pasie, d prosi o sprawiedliwość. Czy dziwne więc, że pytam: Wat schall ick maken? — Nie proszę o nic innego aniżeli o to, aby przywrócono imieniu mego ojca należną mu cześć i majątek. Gyldenlove odłożył stempel i wyjął z kieszeni złotą tabakierkę. Rzekł: 1 Droga pani. (franc.) 2 Człowiek honoru, (franc.) 3 Co mam robić? (przekręcona dolnoniemczyzna) — W państwie duńskim dwie grupy dążą do władzy. Kiedy panuje Ja. co przewodzi czarownikom i zbrodniarzom, wielu dobrych mężów musi się ugiąć. Jeśli jednak pod nowym królem, moim krewniakiem, dojdą znowu do głosu ci, co żądają pełnego prawa dla zacnych i szlachetnie urodzonych, lepiej będzie żyć; może przy Bożej pomocy zadyndają wówczas na szubienicy piwowarzy i libertyni. Nie będzie paktowania między dobrymi a złymi ludźmi. Ale niestety, ma chere, trzeba czekać, aż nadejdzie ów czas. • — Pewien islandzki przestępca, nazwiskiem Jon Hreggvidsson, zamordował duńskiego kata — wie o tym cały kraj. Mój ojciec skazał go> przed dwudziestu laty na śmierć, ale pewna szalona dziewczyna wpadła na pomysł, aby wyzwolić go z pęt w noc przed straceniem. Dotąd nie udało się dostać go w moc prawa. Właśnie jednak za to królewski komisarz skazał mego ojca, a uniewinnił zbrodniarza. Na ostatnim althingu podjęto ponownie sprawę starego Jona Hreggvidssona, skazano go i wysłano do Bremerholm. Ledwie jednak znalazł się w tej twierdzy, a już wpływowi panowie wyciągają go stamtąd i dają mu pomieszczenie u siebie. I podczas gdy ten wielokrotnie karany przestępca, zabójca królewskiego sługi, wiedzie w stolicy życie w zbytku, rodzice moi leżą w grobie napiętnowani jako1 złodzieje. — Jak już wspomniałem, Islandczycy, to chytrzy, przebiegli krętacze sądowi — mówił pan lenny..— Nie pominą niczego, aby dowieść, że paragraf, według którego ich skazano, pochodzi z kodeksu karnego uchylonego przed wiekami przez jakiegoś szalonego norweskiego króla — albo że jest częścią jakiejś duńskiej ustawy nie przyjętej nigdy na Islandii — albo że wykracza przeciwko jakiemukolwiek postanowieniu prawa świętego Olafa czy zgoła przeciwko dawnym, pogan skim chyba jeszcze, statutom Gragas 1. Mówią, że obowiązują u nich tylko takie ustawy, które uniewinniają każde ich przestępstwo'. Zapewniam was, madame, że sprawa przeklętego islandzkiego łajdaka Regvidsena kosztowała niemało potu wielu zacnych duńskich urzędników. Zaczął długo i szeroko wywodzić — nie było w nim teraz nic z łowcy, miał znużoną, zrzędną twarz urzędnika — że nikt lepiej od niego1 nie znał wielkich zasług, jakie położył jej świętej pamięci ojciec dla króla i królestwa, choć może zacny logmadur nieco zanadto dbał o swoje interesy w skarbie, a nawet powiodło mu się nabyć po śmiesznie niskich cenach kilka z wielkich majątków islandzkich, które dzięki reformacji stały się własnością króla Danii. W Kopenhadze zezwolono zacnemu starcowi na kupno aż pięciu takich majątków, był przecie człowiekiem zaufanym. I wszyscy jego przyjaciele w stolicy zostali zaskoczeni wieścią o twardym wyroku, który padł nań w sędziwym wieku. Gyldenlove powiedział, iż pragnie, aby córka lógmadura wiedziała, że nie brał w tym udziału ani rząd, ani on, Gyldenlove, ani żaden z podległych mu duńskich urzędników, tylko — jak się wyraził — jedynie i wyłącznie ów mąż, którego madame bezsprzecznie lepdej zna ode mnie. Odpowiedziała: — Choć w hańbiący sposób związano moje imię z imieniem owego człowieka, a to z powodu sprawy o oszczerstwo, do której kilku kupców namówiło mego nieszczęsnego męża — nie znam Arnasa Arnaeusa. Nie dotyka mnie hańba, jaką usiłowano na mnie ściągnąć prowadząc tak zwaną sprawę Braedratunga. Nigdy nie miałam ochoty zaprzeczyć bredniom pijaków — nic nie 1 Zbiór praw dawnej Islandii przed wprowadzeniem chrześcijaństwa, nazwany „Statutem Dzikiej Gęsi" od oprawy kodeksu uczynionej ze skóry dzikich gęsi. X znaczą, choć zakłada się tu w Danii akta owej sprawy. Pragnę, aby wasza ekscelencja zechciał zrozumieć, że przyjechałam tu nie dla własnej korzyści, ale żeby prosić o sprawiedliwość. Kiedy Gyldenlove posłyszał, w jaki sposób przybyła mówi o Arnaeusie, nie hamując się zaczął ciskać obelgi na tego groźnego wroga, oświadczył, że jest to człowiek zawistny i fałszywy, który udawał przyjaźń dla króla, a naprawdę knuł zawsze zdradę i całym sercem nienawidził króla; powtórzył wiadomość pochodzącą z jak najpewniejszego źródła, iż człowiek ten w obecności świadków rzekł, że na Islandii jedynym przestępcą był i jest król duński; dalej gubernator powiedział, że Arnaeus nienawidzi każdego uczciwego Duńczyka i każdego że swych ziomków, co rzetelnie służy królowi, że czyha na życie takich ludzi, gdzie ich tylko napotka, i najchętniej gdyby się tylko nadarzyła okazja — przygotowałby dla nich stryczek, aby wespół ze swoimi kreaturami mógł ad arbitrium1 rządzić krajem. — Jestem przeświadczony — mówił — że wasz nieboszczyk ojciec nie prędzej uzyska zadośćuczynienie, aż ten człowiek zawiśnie na szubienicy wraz ze swoimi stronnikami. Jeden z dwóch nie ma in principio 2 racji, wasz świętej pamięci ojciec albo Arnas Arnaeus. Na koniec gubernator zapytał, czy honor ojca jest jej na tyle drogi, że pragnie skłonić jego, Gyldenlovego, do obalenia tego człowieka i pomóc w tym swoim świadectwem i przysięgą? Odpowiedziała po pewnym namyśle głosem głębokim i pełnym siły: — Nie chcę jednak składać fałszywego świadectwa przeciw nikomu. Samowolnie, (łac.) Z gruntu, (łac.) XI Upłynął już przeszło rok, odkąd Jon Hreggvidsson z Rein wyciągnięty został z twierdzy i ze skutego przestępcy stał się spokojnym nosiwodą i rębaczem drzewa w domu radcy sądu duchownego, mistrza wiedzy o zamierzchłej historii Danii. Kiedy uczony z Grindayik przyprowadził chłopa z twierdzy do domu,' mistrz przywitał gO1 z porozumiewawczym uśmiechem i oznajmił mu, że dopóki jego sprawa nie doczeka się gruntownego wyświetlenia, będzie mógł tu mieszkać i jadać, pod tym jednak warunkiem, że okaże we wszystkim uczciwość; jeśli coś nabroi, zostanie wysłany do chorągwi, aby wraz. z królewskimi żołnierzami bił się w obcych krajach. Ilekroć ziomek i gospodarz Jona Hreggvidssona spotykał go na podwórzu domu albo w drodze od studni, pozdrawiał go po imieniu, pytał przyjaźnie, jak mu się wiedzie, i częstował tabaką. Natomiast duńscy współmieszkańcy okazywali Jonowi nie więcej szacunku, niż mu się należało. Zarządzający domem kazał Regvidse-nowi spać w odrynie nad stajnią, ponieważ zdaniem Duńczyków, ludzie z Islandii cuchną tak nieznośnie, że nie można żyć z nimi pod jednym dachem. Ale tu woźnica zabronił mu zbliżać się do koni, obawiał się bowiem, że zwierzęta dostaną od Chrystusowego czyn-szownika wszy albo inne robactwo. Woźnica ten tak od rana do wieczora troszczył się o swoje czworonogi, tak nieustannie używał wody, nożyc i zgrzebła, że między córkami dostojnych domów Islandii, uchodzącymi za najlepsze partie w całym kraju, nie było panien bardziej schludnych i wypielęgnowanych. Aby bliźnich nie drażnić, chłop od początku nie chciał jeść razem z całą służbą, zresztą na Islandii prosty lud tylko w czasie uroczystych biesiad jada przy stole, a tak każdy siedzi sobie z miską na krawędzi łóżka; posyłano więc dziewkę z miską jadła do drewutni, gdzie chłop całymi dniami przebywał. Czasem wchodził w komitywę z żebrakami, obibokami i gałganami, którzy dwa razy w tygodniu dostawali jeść przed kuchnią, aby popierali króla. Nagle pewnego dnia, pod jesień już, chłop doznał nieoczekiwanego zaszczytu, 'odwiedziła go bowiem w drewutni sama pani domu, pełna cnót i miłosierdzia umiłowana małżonka assessorżs, pani Mette, i powitała życzeniem dobrego dnia. Od owego1 czasu, kiedy ta znakomita dama zażądała, aby Jon Hreggvidsson poszedł do diabła — tak przed dwudziestu laty odpowiedziała przez uchylone drzwi na jego nieudolną niemczyznę — broda jej opadła o spory kawał niżej, a dama obrosła nową warstwą tłuszczu, że podobna była do figury z gliny, co przed wypaleniem zleciała z podstawy i zmieniła się w jakiś niekształtny bochen. Twarz jej pokrywała gruba warstwa pudru, na głowie miała duży koronkowy czepiec, którego falbany spływały aż na garb, a ubrana była w długą, sięgającą do stóp, obficie marszczoną, ciemną suknię. Jon Hreggvidsson zerwał czapkę z głowy, wytarł nos i rzekł: — Chwała Jezusowi Chrystusowi! Z miną dobrej gospodyni spojrzała na stos drzewa. Spytał, czy życzy sobie krótszych kawałków, czy takich mniej więcej na trzy piędzi, co z przeproszeniem równa się piszczeli końskiej; odrzekła, że drwa mają długość w sam raz. Zapytał też, czy woli wodę ze studni położonej na zachód, w której utonął ubiegłego roku duński chłopczyk, czy też ową ze studni we wschodniej stronie, skąd wyłowiono na przedwiośniu trupa niemieckiej kobiety. Odrzekła, że zarówno woda, jak i drzewo są wyborne, a inna rzecz jeszcze bardziej jest godna pochwały: to, że jego samego nie przyłapano na niczym zdrożnym. Jej mąż, Arnaeus, mówiła, ma zwyczaj obserwować wszystkich nowych domowników, czy nie lubią kraść i czy nie nadużywają zaufania; jeśli się coś takiego okaże, wyrzuca ich natychmiast. Skoro zaś Regvidsen nie ma żadnej sprawki na sumieniu, choć jest tu dłużej niż rok, czas już, jak sądzi, aby go wreszcie odwiedzić i przekonać się, czy dobrze się miewa. Jon Hreggvidsson odpowiedział na to, że jeszcze nigdy w życiu ani na ciele, ani na duszy nie miewał się źle ani dobrze — po prostu jest Islandczykiem. Wszystko zaś zależy od tego, co zechce król. Ma jednak nadzieję, że dobry król, którego nigdy nie może się dosyć nabłogosławić, nie zechce czynić głupiego .chłopa ze Skagi na resztę jego dni ciężarem chrześcijańskich hrabin i baroness z Danii oraz ich mężów, co zresztą bardzo łatwo mogłoby doprowadzić do tego, że szlachetnie urodzone i szacowne konie duńskie dostałyby wszy. Nie wiadomo, czy madame poznała się na chłopskiej grzeczności, było jednak wyraźnie widać, iż miała wielką ochotę z nim porozmawiać, zwłaszcza że jej umiłowany małżonek i pan należał do tego samego narodu. Jak mówiła, od dawna już chciała zapytać Regvidsena o nowiny z Islandii, kraju tak osobliwego, o którym niektórzy utrzymują, że mieści się tam piekło, choć ona nie może temu bez potwierdzenia uwierzyć, ponieważ jej mąż — Islandczyk — jest dobrym chrześcijaninem. Z taką samą grzecznością jak przedtem odrzekł, że niech jaśnie oświecona hrabina, baronessa i madame nie sądzi, iż warto dużo opowiadać o owym przeklętym gnojowisku zwanym Islandią; tyle tylko, że po staremu jest i pozostanie prawdą, chociaż ludzie wstydzą się o tym mówić, iż w tamtym kraju jest na wiek wieków siedziba piekła — dla tych wszystkich, co zasłużyli na karę. Potem madame spytała: — A jakże wiedzie się Islandezykom teraz, kiedy Pan Bóg w swej łasce zesłał im błogosławioną zarażał — Wyzdychali jak wygłodniałe owce i diabeł ich porwał. — Lekarze powinni im byli puszczać krew. — Ach, te pijaczyska dawno już nie miały krwi w żyłach, czcigodna pani. Odkąd zabili mojego krewnego, Gunnara z Hlidarendi, nie było już w ogóle prawdziwej krwi na Islandii. — Kto go zabił?. Spojrzał w bok i podrapał się w głowę. — Nie chcę rozbabrywać tej starej historii poza obrębem mojej gminy kościelnej. Umarł, to umarł, i diabli go wzięli. Nie warto psuć sobie tym humoru. Ale kiedy żył, Gunnar z Hlidarendi zawsze był całą gębą człowiekiem honoru. — Tak, wy Islandczycy sądzicie, że my Duńczycy zniszczyliśmy was wszystkich. Ale czy mogę zapytać: któż to chciał zniszczyć mego męża, mistrza Arnaeusa, kiedy do nich przybył, aby im pomóc? Nie Duńczycy, lecz Islandczycy. — Jaśnie wielmożna pani widzi sama, co to za naród —• rzekł Jon Hreggvidsson. —- Najpierw ukradłem sznur do wędki. Potem, kiedy wydawało mi się, że nie da się nic zrobić z moim synem, zabiłem go. Niektórzy twierdzą nawet, że utopiłem w bajorze królewskiego urzędnika. — Choć mego męża nazywają Islandczykiem, jest on równie dobrym chrześcijaninem jak każdy Duńczyk. —• Tak, to najgorsze dla niego samego. Na początku gardło sobie zrywał, aby ratować Islandczyków, to od stryczka, to od topora, to od robactwa w duńskiej mące, moim zdaniem dość dobrej dla nich, a nawet za dobrej, jeśli jej nie chcą. I co miał z tego wszystkiego? Smród i hańbę. Nie, jaśnie wielmożna pani, proszę tylko nie sądzić, że współczuję z Islandczykami. Jeśli o mnie idzie, starałem się zawsze oszczędzać sznurów do łowienia. Oto właśnie, co najważniejsze. I założyłem sobie na Innriholm wbrew woli tamtejszych ludzi mały interes rybacki z kutrem. Był to sześciowiosłowiec, to znaczy po trzy wiosła z każdej strony, raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Nazwałem to miejsce Hretbyggja, czy rozumiesz to, kobieto? Po duńsku — trzcinowa chatka. Na tej stronie wybrzeża zawsze wieje siidwest. W Skagi, moja zacna, rozumiesz to? Akranes. Rein — u stóp góry, a ziemia należy do ludzi z Innriholm. O jakich jeszcze nowinach mam mówić? Racja, dwukrotnie miałem córkę. Pierwsza, o dużych oczach, leżała na marach, kiedy wróciłem z wojny. Druga pewnie żyje, zaraza nie mogła jej zmóc. Już nieraz spała z parobkiem, a kiedy odjeżdżałem, stała w drzwiach. Ale na psa nie dość uważała, poleciał za mną na zachód aż do Olafsyik. Jest to Chrystusowa zagroda, jej właścicielem jest Jezus Chrystus. Rozumiesz to, kobieto? — To zacnie z twej strony mówić, że Jezus Chrystus jest właścicielem zagrody. Widać, że czujesz w sercu skruchę. Kto żałuje, temu grzechy zostaną odpuszczone. — Grzechy — powtórzył Jon Hreggvidsson poryw-czo. — Nigdy nie popełniłem grzechu. Jestem uczciwym zbrodniarzem. — Niech Bóg odpuści wszystkim, co sami przyznają się, że są zbrodniarzami. Kucharka mówiła mi, że kiedy szedłeś na targ, nigdy nie brakowało nawet ćwierci grosza. Dlatego też rozmawiam z tobą jak z uczciwym człowiekiem, choć jesteś Islandczykiem. Cóż to jeszcze chciałam powiedzieć? Aha, racja — co to za nierządnica babilońska przybyła z Islandii do Kopenhagi? Jon Hreggvidsson zrobił głupią minę, odwrócił gło wę i aby /odgadnąć, o co chodzi, starał się przypomnieć sobie, o czym przedtem rozmawiali — musiał jednak w końcu dać za wygraną. — Babilon? — rzekł. — Tu już się gubię, moja zacna madame. Skończyły się przechwałki. Pani Mette zawołała: — Ach, ten babsztyl z Islandii! W porównaniu z nią nawet zamordowanie mego męża byłoby drobnostką. Oni wiedzieli także, że ta kobieta jest gorsza niż mord, i nie przestawali obwiniać go o zadawanie się z nią, aż sam król zaczął w to wierzyć i wydał rozkaz skazania mego męża, tego dobrego chrześcijanina, co mógłby być Duńczykiem, a nawet Niemcem. Oto do czego może doprowadzić kobieta. Lecz jaka ona właściwie jest? I jak mógł mój mąż, ten dobry chrześcijanin, spędzający całe noce nad starymi księgami, jak mógł on choćby pomyśleć o tym, aby za nią latać? Jon Hreggvidsson drapał się w coraz to inne miejsca zastanawiając się, jak najlepiej rzecz wyjaśnić. Potem zaczął z wahaniem: — Choć w rodzinie mojej matki były od lat księgi, ja nigdy nie przeczytałem żadnej z, nich. A pisać potrafię tylko dużymi drukowanymi literami i gryzmolę jak wszyscy żebracy. Ale nie zganię nikogo, co zamieni książki na kobietę, kiedy tak czy tak czuwa po nocy i studiuje. Bo nie ma innych dwóch rzeczy, które można w równym stopniu zgłębiać, jak książkę i kobietę. — Nie może być usprawiedliwienia dla Islandczyka, co zdradza duńską małżonkę. Tylko że, jak mówi mój mąż, na szczęście nie jest prawdą to, czego nie da się dowieść. Dlatego też i to nie jest prawdą. — Co do mnie, muszę powiedzieć — wyznał Jon Hreggvidsson — że kiedy byłem w Holandii w Rotter-damie, skąd pochodzą holenderscy żeglarze przypływajacy do Islandii, spotkałem kiedyś w nocy pewną żoną pastora. I cóż? W domu na Islandii miałem brzydką i nudną babę... — Chcesz może dać do zrozumienia, że jestem brzydka i nudna i że to miałoby uprawniać mego małżonka do spania z babilońską dziewką? W takim razie powiem ci tylko, Regvidsen, że jaki tam jest assessor Arnaeus, nie wyciąga on żadnego przestępcy z Bremerhol-m bez mojej zgody. A chcę ci jeszcze coś powiedzieć, choć jesteś Islandczykiem i bije od ciebie smród mięsa reki-niego, tranu i wszelkiego islandzkiego paskudztwa, aż cała lawenda Danii jest naprzeciw tego mdłym zapachem. Oto mój pierwszy mąż, który był prawdziwym mężczyzną, choć nie zapraszano go do królewskiego stołu, powiedział kiedyś, że umiem bardzo dobrze dogodzić mężczyźnie. I cóż stałoby się z tym, którego nazywają dziś moim mężem, gdybym nie ofiarowała mu pieniędzy i domu, powozów i koni? Nie posiadałby nawet jednej księgi na własność. Mam więc najzupełniejsze prawo wiedzieć, jaka jest ta niewiasta, co podobno przybyła z Islandii do Kopenhagi. — Jest cienka — rzekł Jon Hreggvidsson. — Jak cienka? — dopytywała się kobieta. — Prawie jakby jej nie było, po prostu jak powietrze. — Jak co? Przymknął jedno- oko. — Jak sitowie, jak hiszpańska trzcina. — Czy chcesz może dać przez to do zrozumienia, że ja jestem gruba? — Moja szlachetna pani gospodyni i baronessa nie może wymagać od islandzkiego więźnia z Bremerholm więcej rozumu, aniżeli on ma, ani też gniewać się o jego głupią gadaninę. Ten nędzarz winien całować szlachetnie urodzone palce u jaśnie pani stóp, gdyby — jak mu udowodniono — nie złorzeczył Bogu i ludziom swymi ustami, jeśli je w ogóle ustami nazwać wolno. — Ale cóż ty pleciesz o hiszpańskiej trzcinie? — Myślałem o kiju, którego nie można złamać. Można go zgiąć, a kiedy się go puści, prostuje się on znowu. — Odpowiadaj bez wykrętów. — Lepiej zapytać Jona Grindvikinga. To mąż uczony i mądry. — Ach, ten głupi Joen Grindevigen. Tacy ludzie wśród Islandczyków uchodzą za mężów uczonych i mądrych, a tu w Danii nazywa się ich głuptakami ze wsi, którym prawo zabrania opuszczać stałe miejsce pobytu. — To może Jon Marteinsson. On zna sią na kobietach zarówno Islandii, jak i Danii, spał przecież z jakąś biskupią córką. Ja się w ogóle nie liczę. — Mój dom jest chrześcijańskim domem, i żadnych Ełodziei kur tu nie zniesiemy. I jeśli nie opowiesz rni rszystkiego, co wiesz o tej kobiecie, możesz sobie iść o Martinsena, niech cię utrzymuje. — Wiem o niej tylko to, że uratowała mnie od topora nad Oxara, a kazała uwiązać do kamienia na konie w Olafsyik. — Czy ma pieniądze? I jak chodzi ubrana? — Czy ma pieniądze? — Ma więcej pieniędzy niż którakolwiek niewiasta w Danii. Ma wszystek pieniądz Islandii. Posiada srebro i złoto z dawnych stuleci. Należą do niej wszystkie dobra rycerskie kraju i wszystkie małe zagrody, obojętne, czy się je uda odzyskać od króla, czy nie; lasy i strumienie pełne łososi, tak, kobieto; posiadłości nad morzem z drzewem spławnym, którego jeden kloc wystarczy, aby zbudować Konstantynopol, byle tylko mieć piłę; podmokłe łąki i bagna zarosłe sitowiem; grunta gminne ze stawami rybnymi i pastwiskami sięgającymi aż po lodowce; wysepki na morzu, gdzie po kolana brodzi człowiek w puchu edredonowym, tak, kobieto; sterczące stromo z morza rafy pełne trzepoczącego ptactwa, gdzie w noc świętojańską klnie wesoło poszukiwacz jaj ptasich, przywiązany do liny długiej na sześćdziesiąt sążni. A to wszystko jest tylko drobniutką cząstką tego, co do niej należy — nie skończyłbym nigdy wyliczać wszystkiego. Najbogatsza jednak jest tego dnia, kiedy zabrano jej wszystko i siedzi ina kamieniu, a morderca Jon Hreggvidsson rzuca jej bitego talara na łono. Jak chodzi ubrana? Ma szeroki pas przetykany złotem i promieniami słońca, tak, kobieto. Wygląda jak istota z rusałczanych błoni i jest ubrana, jak zawsze były ubrane na Islandii rusałki. W błękicie, złocie i srebrze p'odchodzi do uwiązanego na łańcuchu czarnego mordercy. A przecież najpiękniej ubrana była wówczas, kiedy, odziana w grube pończochy i kuczbajowe łachmany włóczęgów i nierządnic, patrzała na Jona Hreggvidssona spojrzeniem, które panować będzie nad Islandią jeszcze i w ten dzień, kiedy reszta świata upadnie przez swe nieprawości. XII Była jesień. W zajeździe koło Nyhavn, w „Gospodzie Złotników" przejezdna pani wysokiego stanu z pomocą służebnej przygotowuje się późnym wieczorem do odjazdu. Olinowane żaglowce przybyłe z odległych stron kołyszą się leniwie w wąskim kanale, przez chwilę trą dziobem 0 mur nabrzeża i znowu huśtają się na fali. Kobiety starannie układają ozdoby, suknie i zakupione towary w skrzyniach i kasetkach. Pani mówi, gdzie każda rzecz ma być schowana, myśli jednak o czymś innym, czasem zapomina nawet w ogóle o swym zajęciu, odwraca się 1 zatopiona w myślach staje u okna. Jej służebna, star sza już kobieta, przerywa wtedy również pracę i ukradkiem spogląda ze współczuciem na panią. W końcu wszystko już zapakowano — z wyjątkiem jednej rzeczy. Na murku pod oknem leży jeszcze do połowy zawinięta w czerwoną chustę jedwabną prastara, pokurczona księga z pergaminu, ciemna od sadzy, zbrudzona tłustymi palcami ludzi zmarłych tak dawno temu, że poza tymi odciskami palców żaden nie został ślad po ich ziemskim istnieniu. Raz wraz młoda kobieta bierze z wahaniem tę cząstkę zamierzchłej przeszłości, odwija ostrożnie i zn"owu zawija w czerwony jedwab albo też przekłada księgę z miejsca na miejsce, aby w końcu położyć ją z powrotem tam, gdzie leżała. Pani ciągle jeszcze nie zdecydowała, gdzie umieścić księgę wśród bagaży. Żadna nie odzywa się słowem. Zapada noc, cichnie wiatr na ulicy, mewy coraz liczniej latają liędzy statkami, a pani ciągle jeszcze stoi i patrzy ' okno. Wreszcie służebna przerywa milczenie: — Czy moja pani nie chce, abym, choć późno, poszła do miasta i oddała księgę, gdzie należy? — Wiesz-że więc ty, gdzie? — spytała pani z jakiejś dali, głosem cichym, dźwięczącym jak ciemne, stare złoto. — O ile dobrze słyszałam, mówiła moja pani, zanim wyjechałyśmy z Islandii, że księga ta przeznaczona jest w pewne miejsce... hm... dla pewnego męża. — Ten mąż dalszy jest od nas tej jesieni tu w Kopenhadze aniżeli wiosną na Islandii. Służebna zakrzątnęła się koło czegoś w pokoju i nie podnosząc oczu odrzekła: — Wasza świętej pamięci matka nieraz opowiadała nam, dziewczynom, historie o jednej ze swych prababek, która żadnego mężczyznę nie całowała czulej niż wroga swego ojca i żadnego nie podejmowała gościn29 Dzwon Islandii niej obdarzając go na pożegnanie najwspanialszymi darami, a kiedy od niej odjechał, posłała za nim człowieka, który go zabił. Snaefridur nie spojrzała na nią, lecz zatopiona jeszcze w myślach, odpowiedziała powoli: — Bardzo to prawdopodobne, że moja praprababka sprzed wieków ofiarowała najpierw wrogowi swego ojca podarunki, a potem go zabiła. Ale nie kazała go najpierw zabić, aby mu potem ofiarować dary. — Córka mojej świętej pamięci starszej pani jeszcze nikogo nie zabiła — rzekła służebna. — Teraz zaś pozostała nam ta jedna noc w mieście, zresztą już nawet nie cała noc. Jest jesień i należy być przygotowanym na najgorszą pogodę, a rankiem wypływamy przecież na burzliwe morze, które da się porównać tylko z naszymi dzikimi rzekami w kraju południowym. I czy okręt rozbije się, czy nie, jest teraz najwyższy czas na decyzję, i jeśli się moja pani teraz nie weźmie w garść i nie wyzyska tej ostatniej nocnej godziny, nie zdoła już nigdy pozostawić mu tej książki, jego książki. — Nie wiem, o czym myślisz •— powiedziała pani i spojrzała zdumiona. — Nie mówisz chyba o żurawiu, który chodzi tam i z powrotem, tam i z powrotem, cały dzisiejszy dzień i cały wczorajszy, i cały przedwczorajszy, cały dzień, całą noc, po drugiej stronie kanału? Służebna nie odpowiedziała, ale niedługo trwało, a zaczęła wzdychać pochylona nad otwartą skrzynią; kiedy pani odwróciła się, ujrzała, że stara kobieta tonie we łzach. — Osiągnęłam to, że wczesną wiosną nad Oxara otrzyma wyrok z rąk moich przyjaciół Beyera i Jona Eyjolfssona — rzekła dostojna pani zimno. — Reskrypt królewski leży w mej skrzyneczce. — Jeszcze nie jest skazany. Dokumenty przyszły dopiero dziś. Dowie się o wszystkim dopiero po waszym odjeździe. Dziś wieczór może mu moja pani jeszcze przesłać dar. — Dziecko z ciebie, droga Gudridur, choć jesteś starsza ode mnie o dwadzieścia pięć lat. Od pierwszego dnia, kiedy wylądowałam tu latem, wiedział wszystko o moich zabiegach. Podarki nie zdołają go oszukać. — Ale moja pani przecież wiedziała, dlaczego latem zabiera z sobą tę książkę. — Gdybym wracała do Islandii nic nie osiągnąwszy, może bym przesłała mu ją w darze. Omal zresztą nie dałam księgi temu. diabłu, Jonowi Marteinssonowi, kiedy mi się tu dziś naprzykrzał pod twoją nieobecność. Chciał wymusić ze mnie pieniądze twierdząc, że to jemu zawdzięczam zwrot Braedratunga. •— Niech nas Bóg broni! Co by powiedziała wasza matka! — rzekła służebna ocierając łzy. — Tego jeszcze brakowało, aby moja pani dawała podarki temu łajdakowi, jemu, co tu w Kopenhadze wystawił wasze imię na pośmiewisko Duńczyków w niezliczonych dokumentach! — Pozwól Duńczykom, droga Gudridur, niech się śmieją, a te strzępy książki włóż do skrzyni, nie zapomnij też dobrze ją zamknąć. Już pora na spoczynek kobietom mającym przed sobą daleką drogę. Lampa płonęła słabo, ale nie warto było objaśniać knota — za chwilkę położą się zgasiwszy światło i zasną, aby rankiem wyruszyć w podróż. Ich mieszkanie w gospodzie składało się z dwóch izb. Pierwsza miała ściany do połowy obite na zielono, a wyżej wybielone wapnem; na ścianach wisiały miedziane misy płaskorzeźbione, emaliowane talerze z barwnymi obrazami i zdobieniem oraz dwa miedzioryty: na jednym były rzymskie boginie, na drugim plac Świętego Marka w Wenecji. W otwartej szafie ściennej stały dzbany, miski i talerze oraz inna stołowizna, bo29* wiem pani kazała sobie przynosić posiłki do pokoju, zamiast schodzić na dół, gdzie jadali wszyscy goście. Drugi pokój był sypialnią — łóżko pani ze śnieżnobiałą pościelą stało przy oknie, a służebna sypiała na ławie koło drzwi. Chociaż pani sama powiedziała, że czas już spać, wciąż stała przy oknie zatopiona w myślach, Gudridur więc starała się czymś zająć, aby nie kłaść się pierwsza. Była północ i cisza panowała głęboka. Obie wzdrygnęły się, kiedy zapukano do drzwi i stróż nocny o zaspanych oczach doniósł, że na dole stoi jakiś, znakomity cudzoziemski pan życząc sobie rozmowy z jaśnie wielmożną panią. Pobladła, jej źrenice rozszerzyły się. — Zejdź na dół — rzekła — i upewnij się, czy to naprawdę ze mną chce się spotkać. Jeśli tak, przyprowadź gościa tutaj. Kiedy stanął w otwartych drzwiach, w tym kopenhaskim zajeździe, w ów ostatni wieczór, po tak długim rozstaniu i tylu wydarzeniach, wszystko stało się zrozumiałe i oczywiste, jak gdyby dopiero przed paru godzinami ją opuścił, aby piękną porą przejść się po królewskim ogrodzie. — Dobry wieczór — powiedział. Kapelusz trzymał w ręce. Jego ubiór był równie dobrego kroju jak niegdyś, ale on sam przytył, rysy jego twarzy zaostrzyły się, przygasł blask oczu i znać w nich było znużenie. Tylko starannie utrefiona srebrzysta peruka nie przestała błyszczeć. Nie ruszyła się od okna i nie od razu odwzajemniła pozdrowienie gościa, lecz rzuciwszy niecierpliwe spojrzenie na służebną rzekła: — Zejdź na dół i pożegnaj się ze swoją przyjaciółką z kuchni. Czekał w progu i dopiero jak służebna minęła go i wyszła, wszedł do izby. Snaefridur w milczeniu zamknęła drzwi i podeszła bardzo blisko do gościa. Bez słowa zarzuciła mu ramiona na szyję, ucałowała go i ukryła twarz na jego piersi. Głaskał jej bujne, jasne włosy, bielejące już miejscami. Nie odrywając głowy od jego piersi, podniosła oczy i wpatrzyła się w niego. — Nie wierzyłam, że przyjdziesz, Arni. A jednak wiedziałam, że to uczynisz. — Niektórzy przychodzą późno. — Przywiozłam księgę dla ciebie. — Jakże to do ciebie podobne. Poprosiła, aby spoczął na ławie. Potem otwarła skrzynię i podała mu owiniętą w czerwony jedwab książkę. — Wśród wszystkich ksiąg mego świętej pamięci ojca ta była mu najmilsza. Ostrożnie i powoli zaczął odwijać jedwabną chustę, a ona czekała chciwie na ten błysk w jego oczach, jaki dawniej zawsze się zapalał przy odkryciu jakiejś księgi sprzed wieków. Nagle zatrzymał się, podniósł oczy, uśmiechnął się i rzekł: — Utraciłem najdroższą mi księgę. — Którą? — Tę, którą znaleźliśmy razem... w domu Jona Hreggvidssona. Po prostu i bez wzburzenia opowiedział jej, jak przepadła mu księga Skaldy. — To była wielka strata. — Ciężej utracić miłość do cennych ksiąg. •—• Zdawało mi się, że tak długo kocha się zaginiony klejnot, jak długo tęskni się za nim. — Nie znamy chwili, kiedy ustaje tęsknota. To tak jak z zaleczeniem się rany albo z umieraniem. Nie zna-rny chwili, kiedy rana przestaje boleć, ani chwili, kiedy umieramy. Nagle jesteśmy wyleczeni, nagle martwi. Spoglądała nań z wielkiej dali. W końcu rzekła: — Wyglądasz jak człowiek umarły objawiający się przyjacielowi we śnie;-to on, a jednak to nie on. Uśmiechnął się. I w milczeniu, które nastało, dalej rozwijał jedwabną chustę. — Znam ją — powiedział, odkładając na bok jedwab i skinął głową. —• To jeden z najpoważniejszych dokumentów z czasów wspólnoty ludów germańskich, ważniejszy nawet od starej „lex salica" Franków. Za tę niepozorną księgę ustaw gotów byłem postarać się dla twego ojca o majątek Holt nad fiordem Onundar. Tak, było to wówczas, kiedy moje słowa znaczyły w skarbie państwa więcej niż kropla w dziurawej rynnie. Później zamierzałem ofiarować mu Videy, gdyby Holt nie wydało mu się dostateczną zapłatą za ten strzęp. Ale choć rzadko wyrzekał się własności ziemskiej, oczywiście, jeśli mógł ją nabyć za tanie pieniądze, wiedział równie dobrze jak ja, że wszystkie razem majętności na Islandii mało znaczą, w porównaniu ze starymi islandzkimi rękopisami, i trudno było u niego coś wskórać w tej sprawie. Pisałem doń później, że za ten stary szpargał gotów jestem wpłacić na jego rachunek w kopenhaskiej kompanii sumę w srebrze czy złocie, której wysokość sam oznaczy. Wczesna wiosną następnego roku przesłał mi w podarunku odpis tej księgi, taki, jaki tam zazwyczaj sporządzają: wiele słów pisarz mylnie odczyta, a przy tym sili się na zmiany w pierwotnym tekście. Sam miałem wiele, i to lepszych odpisów. — Czy wciąż jeszcze uważasz, że nie ma innej Islandii poza tą zachowaną w starych księgach? A my, żyjący tam daleko, stanowimy dla ciebie tylko ból, który chciałbyś za wszelką cenę wyrwać ze swej piersi? A-może nie jesteśmy już dla ciebie nawet bólem? — Dusza ludów Północy żyje w owych starych księgach — nie w ludziach mieszkających dziś w krajach Północy ani na samej Islandii. Lecz Yoluspa 1 przepowiedziała, że złote tablice prawieków odnajdą się wśród traw na koniec dni. — Jak sama słyszałam, mówi się teraz, że należy nas przenieść na stepy Jutlandii — powiedziała Snaefridur. — Jeśli zechcesz, przeszkodzę temu — rzekł z uśmiechem. — Jeśli ja zechcę... — powtórzyła. — Cóż może biedna kobieta? Kiedy widziałam cię po raz ostatni, byłam żebraczką w Thingyellir nad Oxara. — A j a byłem sługą pozbawionych praw i wydziedziczonych. Widziałem cię, jak siedziałaś tam przy ścieżce... — ...w łachmanach nędzarzy, których krzywdy ty naprawiłeś. Mówił głębokim głosem, nie podnosząc oczu, jakby nieobecny duchem, jakby sam sobie szeptał stary wiersz: — Gdzie poniżeni, których chciałem podnieść? Są bardziej poniżeni niż kiedykolwiek przedtem. Gdzie pozbawieni wszelkich praw, których chciałem wziąć pod opiekę prawa? Nie dosłyszeć już nawet ich wzdychania. — Masz Jona Hreggvidssona — rzekła. — Tak, mam Jona Hreggvidssona. I to już wszystko. Ale bardzo możliwe, że mi go powieszą, zanim się skończy zima. — Ach, nie —• powiedziała i przysunęła się bliżej do niego. — Nie mówmy zresztą o Jonie Hreggvidssonie, przepraszam, że wspomniałam jego imię. Pójdę, obudzę gospodarza, aby przyniósł nam dzban wina. — Nie. Nie trzeba wina gospodarza. Nie trzeba niczego od nikogo. Kiedy siedzimy tak jedno obok drugiego, mamy już wszystko. i Utwór poetycki powstały w X w. na Islandii, wchodzący w skład Eddy. Oparła się wygodniej na ławie i cicho powtórzyła ostatnie słowa: . —• Wszystko. — W naszym życiu pozostało już tylko to jedno. — Tylko to — powtórzyła szeptem. — Czy wiesz, dlaczego przyszedłem? — Tak — powiedziała — aby nigdy już nie rozstawać się ze mną. Wstała, podeszła do okutej żelazem skrzyni i wyciągnęła z sepecika kilka wielkich pergaminów, przy których wisiały pieczęcie koronne. Trzymała przed sobą dokumenty końcami palców, tak jak trzyma się za ogon szczura. — Te reskrypty — rzekła — te pozwy i nakazy, wyciągi i zezwolenia wszystko to marność i krętactwo. Podszedł do niej i na rozpostartej dłoni ważył pieczęć królewską zwisającą przy jednym z dokumentów, tak jak się trzyma nić z pająkiem i mówi: „w górę, w górę, jeśli na dobrą wróżbę, albo na dół, na dół, jeśli na złą wróżbę". — Przeprowadziłaś dużą rzecz — powiedział. — Przybyłam tu w nadziei, że ciebie spotkam. Cała reszta jest bez znaczenia. Porwę na strzępy wszystkie te papierzyska. — Nie gra żadnej roli, czy dokumenty te będą całe, czy zostaną podarte. Zanim zbierze się nad Oxara najbliższy althing, wszystkie zarządzenia duńskiego króla stracą swoją ważność na Islandii. Oczy jej rozbłysły: —• Myślisz, że marzenie i saga będą odtąd naszymi prawami? —- Mogę zostać władcą Islandii, a ty moją władczynią. Przyszedłem, aby ci to oznajmić. — Zdrada stanu? — spytała cicho. — Nie — odrzekł. — Król chce sprzedać Islandię. Duńscy królowie od dawna pragnęli sprzedać lub wy-[zierżawfć tę posiadłość, ale obcy książęta zawsze się wymówili. Teraz nabywca się znalazł, hamburczycy chcą kupić kraj. Obawiają się tylko, że nie utrzymają go w ręku, jeśli nie będą mieli namiestnika popularnego wśród prostego ludu — otóż doszli do przekonania, że ja mógłbym nim zostać. Wpatrywała się w niego długo. — Co zamyślasz czynić? — spytała. — Objąć rządy nad krajem — powiedział i uśmiechInął się. — Pierwszym moim dziełem będzie przywrócenie naszego ludowego prawa, opartego na tych samych podstawach, jakie przyjęto niegdyś w układzie z Haako-nem Starym, królem Norwegii. — A władza sędziowska? — Drugim moim dziełem będzie usunięcie wszystkich urzędników duńskiego króla i wydalenie z kraju niektórych spośród nich, między innymi namiestnika Povla Beyera oraz zastępcy logmadura Jona Eyjolfsso-na. Trzeba oczyścić ustawodawstwo z duńskiego wpływu oraz wydać nowe ustawy. —- A gdzie będziesz miał swoją siedzibę? — Gdzie ty zechcesz. Powiedziała: — W Bessastadir. — Jak zechcesz. Zbudujemy nowy dom, równie wspaniały jak rezydencje książąt Cesarstwa. Każę zbudować bibliotekę z kamienia, i cenne księgi, które uratowałem od pewnej zguby przed zniszczeniem przez Duńczyków, przywiozę z powrotem do ich ojczyzny. — Będziemy mieli wielką salę na uczty i zabawy. Na obiciach będzie wisiała broń i tarcze wojowników z zamierzchłych wieków. Wieczorami przyjaciele obsiada z tobą dębowe stoły, ożyją znowu stare sagi, a piwo popłynie z dzbanów. — Ziomkowie nasi nie będą już biczowani za uprawianie handlu •— mówił Arnas Arnaeus. — Przy portach powstaną na wzór zagraniczny targowiska, wyposażymy dobrze flotę rybacką i jak ongiś, za czasów Jona Arasona, będziemy wywozili do miast na lądzie sztokfisza i wełnę, aby wymieniać je na potrzebne towary. Z głębi ziemi wydobędziemy jej drogocenne skarby. Cesarz uderzy pięścią w stół i zażąda, aby król duński zwrócił Islandczykom wszystkie kosztowności, które kazał zrabować z katedry w Holar, z Munkathve-ra, M6druvellir i Thingeyri. Będzie też król musiał oddać stare pańskie dwory, które korona duńska zabrała sobie niegdyś po upadku Kościoła islandzkiego. Wybudujemy także na Islandii wspaniałą akademię i kolegia, w których uczeni islandzcy mężowie będą znowu mogli żyć po ludzku. — Wzniesiemy zamki — podjęła ona — równie okazałe jak te, które sobie kazał wznieść w Danii pan lenny Gyldenlove za podatki z Islandii. —• W Thingvellir stanie wspaniały dom prawa i sądu, a u jego szczytu zawiśnie nowy dzwon, większy i piękniej brzmiący od tego, który Jon Hreggvidsson odciął ze sznura na rozkaz kata, bo król zlecił przywieźć go do Kopenhagi. •— Zimny blask księżyca na topieli przestanie odtąd być jedyną miłosierną pociechą biednych kobiet. — A zgłodniali żebracy nie pójdą już w imię sprawiedliwości na szubienicę w Almannagja. — Wszyscy będą nam przyjaciółmi, bo lud będzie żył w dobrobycie. — Więzienie w Bessastadir zostanie zburzone. W kraju, w którym lud żyje w dobrobycie, nie będzie występków. — A my pojedziemy przez kraj na białych rumakach. Mewy latały -jeszcze nad ulicami i kanałami i miasto pogrążone jeszcze było we śnie, kiedy na dworze rozległ się tętent kopyt i turkot wozu przerwany zgrytem hamulców. Za chwilkę zapukano ostrożnie do drzwi. Snaefridur, w nocnej odzieży, wyjrzała przez uchylone drzwi.. Twarz miała zaczerwienioną, w oczach płonął jakiś miękki blask, a włosy opadały luźno na barki. — Pukasz — rzekła — i stoisz za drzwiami. Dlaczego nie wchodzisz do środka. — Nie wiedziałam, czy nie będę przeszkadzać — odrzekła służebna. — Komu? — Moja pani jest sama? — Dlaczego pytasz? — Kompania przysłała wóz, aby odwiózł nasze pakunki. — Gdzie byłaś przez całą noc? — Wczoraj wieczorem moja pani powiedziała, abym poszła do mojej przyjaciółki Triny. Nie śmiałam powrócić. Myślałam, że tu jest ktoś. — Co ty gadasz? Któż miałby tu być? — Nie słyszałam, aby ktoś wychodził. — A któż miałby wychodzić? —• On, ten, co przyszedł po księgę. — Jaką księgę? — Tę księgę. — Nikt po nią nie przychodził — leży dalej w skrzyni, tarn gdzie ją wczoraj wieczór położyłaś. Pani uchyliła wieko, aby służebna mogła się sama przekonać. I rzeczywiście: księga leżała tam, tak jak przedtem, owinięta w czerwoną chustę z jedwabiu. •— Dawniej nigdy nie zapomniałby książki... — Nie wiem, o kim mówisz. — Ależ o tym mężu, który wczoraj wieczorem stał na progu, kiedy pani rozkazała mi, abym wyszła. — Tak, to prawda, wczorajszego wieczora pozwoliłam ci zejść na dół i pożegnać się z dziewką kuchenną, twoją dobrą przyjaciółką. Ale niech nikt nie usłyszy od ciebie, że tu widziałaś mężczyznę. Ludzie pomyśleliby, że nie jesteś przy zdrowych zmysłach. Wysokie budynki kompanii islandzkiej koło Slotts-holm majaczyły w porannej mgle. Obok nich stał na kotwicy gotów do drogi statek z królewskim zbożem dla głodnej Islandii. Mimo wczesnej godziny służba z „Gospody Złotników" była już na nogach. Pachołkowie wynosili na wóz skrzynie i juki obcej kobiety, a gospodyni pomagała jej stroić się do drogi, płacząc nad tym, że pani o takich oczach wyrusza na groźne morze, tym groźniejsze, że zima się zbliża; tylko Bóg może ją uratować od zguby. A nawet jak dojedzie do swego kraju, będzie miała pod stopami płonące piekło pod pokrywą lodu. Tego samego ranka Arnas Arnaeus wcześniej niż zazwyczaj zszedł do swojej biblioteki. Obudził jedną z dziewek i rozkazał napalić w piecu i przynieść sobie gorącej herbaty, kazał też zamieść i pościerać kurze zarówno w sali bibliotecznej, jak w przedsionku, oczekiwał bowiem przed południem gościa. Ogolony, w świeżo utrefionej peruce, namaszczony i skropiony wonnościami, jak przystoi wytwornemu mężowi, zaczął, islandzkim zwyczajem, pociągając z dużej fajki przechadzać się tam i z powrotem. O dziewiątej godzinie okazały powóz cudzoziemskiej mody zatrzymał się przed bramą; wielki mężczyzna w długim bardzo płaszczu wysiadł z powozu, podtrzymując oburącz opasłe brzuszysko, a nalany podbródek spływał mu aż na pierś — był to hamburczyk Uffelen. Zaprowadzono go do sali bibliotecznej assessoris. Niemiec już od drzwi zaczai ukłony. Arnas Arnaeus wyszedł mu naprzeciw i prosił, aby spoczął. Chwilę wypytywali się nawzajem o nowiny i wymieniali uprzejme komplementy. Nie zwlekając długo gość przystąpił do rzeczy: Zgodnie z umową sprzed roku zjawia się tu, aby otrzymać wiążącą odpowiedź w sprawie, o której w owym czasie kilkakrotnie rozmawiał z jaśnie oświeconym panem, mianowicie w sprawie jego rodzinnej wyspy Islandii. Poseł. królewskiej mości króla duńskiego ponownie zaczął pertraktować o sprzedaż tej wyspy i nagli żądając ostatecznej decyzji, tym bardziej że Duńczycy nie chcą już dłużej czekać na podjęcie wojny przeciwko Szwedom. Hamburczycy, zbadawszy możliwie na j gruntownie j rozmaite relationes 1 tego kraju, potwierdzili swoją poprzednią decyzję, że w przetargi z duńskim królem wdadzą się jedynie pod tym warunkiem, że na namiestnika Islandii znajdzie się takiego islandzkiego męża, któremu biedni mieszkańcy wyspy zaufaliby i gotowi byli okazać posłuszeństwo. Mąż ten winien posiadać rozliczne przymioty, bo przecież ma w przyszłości reprezentować państwo, którego najwyższym suwerenem, przynajmniej z imienia, będzie cesarz, tak jak jest suwerenem tylu innych krajów mniej czy bardziej ściśle z nim związanych w granicach Świętego Cesarstwa. Uffelen mówił, że nie tylko on, ale i jego koledzy próbowali za radą assessoris wyszukać między Islandczykami kogoś innego, kto by się w wyższym czy choćby równym stopniu do tego nadawał, a okazywał więcej ochoty do objęcia namiestnictwa nad Islandią. Nie powiodło się jednak znaleźć takiego męża. Natomiast oni nie chcą przyjąć usług jakiegoś nie1 Stosunki i powiązania, (łac.) okrzesanego, głupiego gbura ani nie są skłonni obdarzać zaufaniem żadnego byłego urzędnika duńskiego z Islandii, wiadomo im bowiem, że wszyscy przedstawiciele władz wyspy, czy to ze starego przyzwyczajenia, czy to przekupieni, czy też w nadziei nowych przywilejów, wiernie stoją przy królu duńskim. A jaśnie oświecony pan assessor consistorii — hamburczycy mają pewne wiadomości — jest oczkiem w głowie i umiłowaniem tego biednego ludu, co nie może podnieść się moralnie o własnych siłach. Póki Niemiec mówił, Arnas Arnaeus chodził tam i z powrotem, a teraz spytał, .czy ze strony duńskiej nie rozważano nigdy możliwości, najmilszej sercom panów z kancelarii, choć nie sformułowanej dotąd w żadnym piśmie: aby głodujący lud islandzki, o ile dotąd nie wymarł, przenieść na pustacie Jutlandii, a następnie sprzedać nie zamieszkały kraj. Uffelen odpowiedział, że hamburczycy nigdy się na to nie zgodzą, zwłaszcza że nie ma możności sprowadzenia mieszkańców innych krain, którzy by zechcieli żyć i gospodarować na tej wyspie. Choćby się nie wiem jak szukało, nie znaleźć na Islandii jednego porządnego budynku. Tylko ludzie urodzeni na tej wyspie potrafią mieszkać w stosach torfu i pieczarach; jest rzeczą nieprawdopodobną, aby ktokolwiek inny potrafił lepiej tam dawać sobie radę aniżeli ten lud przyzwyczajony do miejscowych warunków. Hamburczycy ze swej strony zapewniają, że będą podnosić dobrobyt tego kraju, by jak najrychlej osiągnął on poziom życia nie gorszy niźli wówczas, kiedy Hanza prowadziła z nim handel. Arnas Arnaeus zapytał, czy hamburczycy wzięli pod rozwagę możliwość mianowania niemieckiego namiestnika nad Islandią, o ile by wybór paść mógł na jakiegoś męża o łagodnym i prawym sercu. Na to Uffelen odrzekł, że warto tu przytoczyć owe stare opinie, jakie znaleźć można w listach i zapiskach Henryka VIII i jego doradców. Kiedy król duński nieustannie proponował królowi angielskiemu sprzedaż wspomnianej wyspy, Anglicy odpowiedzieli, że ani im się śni kupować taki kraj jak Islandia, gdzie musieliby utrzymywać kosztowne straże, żeby ocalić zdrowie i życie cudzoziemskiego władcy. Kiedy bowiem na zlecenie doradców angielskiego króla zbadano historię owej wyspy, okazało się, że mieszkańcy jej osławieni byli gwałtami popełnianymi wobec zagranicznych zarządców, jeśli ci nie przypadli im do gustu. To było od dawna jedną z przyczyn, że królowi duńskiemu nie udawało się sprzedać Islandii. Uffelen zna imiona znakomitych cudzoziemskich mężów zamordowanych przez lud islandzki bez sądu i śledztwa, posłów królewskich, pełnomocników obcych rządów, dworzan, biskupów i namiestników, między nimi wielu mężów książęcej krwi. W tych przestępstwach główną rolę odgrywały zawsze kobiety islandzkie. Nie tak dawno temu pewna islandzka niewiasta kazała ugotować w kotłach znakomitego duńskiego pana wraz z jego szesnastu pachołkami i nigdy król duński nie zdołał uzyskać okupu za ten mord ani pociągnąć zabójców do odpowiedzialności. Jak głosi wieść, pewien baron niemiecki, służący duńskiemu królowi, leży pod dolmenem, jak pies pod stosem kamieni, i to tuż obok kuchennego podwórka biskupiej siedziby w Skalhclt. Sławny i czcigodny arcybiskup szwedzki, którego herb można jeszcze oglądać w katedrze w Upsali, kiedy przybył wyznaczony na biskupa Islandii, został przez tamtejsze pospólstwo utopiony w worze, niczym szczenię. — My, hamburczycy — mówił Uffelen — nie postępujemy jak pyszni królowie, jesteśmy ostrożnymi kupcami, chodzi nam o dobrobyt Islandczyków i pragniemy związać się z nimi przez ich własnych przyjaciół. l Arnas Arnaeus przerwał Niemcowi: — Istnieje jeszcze jeden powód, który utrudnia mi przyjęcie waszego pełnomocnictwa na Islandii, a mianowicie, że ten, który wystawia ten kraj na sprzedaż, jest jego właścicielem. Prawda, sam wziąłem, choć bez starań z mej strony, urząd z ręki króla duńskiego, który wiele lat przed moim urodzeniem zapanował nad moją ojczyzną przez nieuchronność wydarzeń i nieszczęście. Ale stałoby się nowe zło, większe niż dawne, gdybym wystąpił jako mąż zaufania ludzi, którym chce on bezprawnie sprzedać ten kraj. Hamburczyk odpowiedział: — Czy wia^rmo waszej dostojności, że w tajnym archiwum w Hamburgu przechowywane są listy, które dwaj najwybitniejsi w swoim czasie mężowie tej wyspy, mianowicie biskupi Ogmundur i Jon Arason, i to każdy na własną rękę, napisali do sławnej pamięci cesarza Karola V, prosząc go o pomoc przeciwko duńskiemu królowi, ponieważ król ten nasyłał wówczas na wojennych statkach rabusiów, aby zabierali wszelkie mienie i kosztowności Islandczyków oraz zagrabili islandzkie dobra kościelne? W swych listach proszą ci islandzcy dostojnicy duchowni, niech cesarz weźmie ich kraj pod opiekę, czy to jako jeden z krajów zrzeszonych w Świętym Cesarstwie, czy to jako członka hanzeatyckiegc związku wolnych państw, z wszystkimi jego obowiązkami i prawami. Pod niemiecką ochroną praca waszej dostojności byłaby po prostu dalszym ciągiem wysiłków, jakie podejmowali ci zasłużeni przyjaciele ojczyzny islandzkiej w owych dumnych czasach, kiedy jeszcze nie udało się nagiąć mieszkańców wyspy pod jarzmo duńskiej korony. Arnas Arnaeus powiedział, że w owym czasie wszystko wyglądało inaczej: — Król duński musiał wówczas walczyć na Islandii przeciwko potężnej sile narodowej i ludowej, mianowicie przeciwko islandzkiemu Kościołowi, który był symbolem i wyrazicielem islandzkiej woli niezależności, a przy tym nierozłączną częścią powszechnego i ponadpaństwowego chrześcijaństwa: Kościoła rzymskiego. Kościół islandzki mógł widzieć w niemieckim cesarzu sojusznika tak samo myślącego i współwyznawcę, który w zgodzie z samą istotą cesarstwa oraz z jego pochodzeniem sprzymierzony był ze Stolicą Świętą w Rzymie. Teraz jednak siła świecka Kościoła islandzkiego została zniszczona przez królów duńskich, a jego siła moralna wygnana z ludzkich serc, zamiast tego zaś wprowadzono tak zwaną herezję Lutra, której celem jest podnieść rabunki i grabieże książąt do znaczenia Bożego prawa. Skądbym więc wziął moralną moc i prawo, aby służyć nowej cudzoziemskiej władzy? —• ciągnął dalej Arnaeus. — Nie miałbym przecież na Islandii oparcia w żadnej sile, żadnej instytucji, nawet w opinii publicznej. Uffelen rzekł, iż obowiązkiem Islandczyka jest pamiętać o tym, że obydwaj ci starcy, najwybitniejsi Islandczycy • swej epoki, którzy szukali pomocy u cesarza Karola V, zostali schwytani przez zbirów duńskich i jednego z nich, słabego, oślepionego, wygnano do obcego kraju, drugiego zaś, w wieku siedemdziesięciu lat, Duńczycy w własnym jego kraju zawlekli na miejsce stracenia i ścięli. —• Wasza dostojność! Zaiste, serce moje jest głęboko wzruszone tym, że cudzoziemiec tak dobrze zna wszystko, co zdarzyło się na Islandii. Choć jednak Zbawiciel odmówił nam wielu darów swej łaski, sądziłem zawsze, że braku pamięci moim rodakom zarzucić nie można. Los skalholckiego biskupa Ogmundura i biskupa z Ho-lar, Arasona, jest i pozostanie na wieki wypalony w duszy każdego Islandczyka. I choć mimo największych usiłowań ciągle jeszcze nie udało się królowi duńskie30 Dzwon Islandii inu sprzedać nas jak niewolników, zatroszczył się o to, aby jego najmiłościwsze serce zajęło dobrze zasłużone miejsce i w poezji Islandii, i w dziejopisarstwie przyszłych wieków. Człowiek, który chce zmiażdżyć w pięści maleńkie zwierzątko, znuży • się w końcu. Trzyma je wyciągniętym ramieniem, zaciska mu dłoń wokół gardła tak mocno, jak tylko może. Ale zwierzątko nie umiera, patrzy na niego, pokazuje swoje szpony. To zwierzątko nie czeka na niczyją pomoc, choćby nawet zjawił się olbrzym i mówił z życzliwym wyrazem twarzy, że chce je wy2wolić. Nadzieja zwierzątka leży w tym, że czas przychodzi mu z pomocą i siła wroga słabnie. Jeśli bezbronny lud wśród wielu nieszczęść spotkało to szczęście, że ma dostatecznie silnego wroga, czas sprzymierzy się z nim, jak z owym zwierzątkiem. Gdyby jednak chciało w swej udręce udać się pod opiekę olbrzyma, zostanie połknięte. Wiem, że wy, hamburczycy, przysyłalibyście nam zboże bez robaków i nie oszukiwalibyście na wadze i mierze. Jeśli jednak ' wyrosną na wybrzeżach Islandii niemieckie wsie rybackie i targowiska, rychło powstaną tam i niemieckie warownie z niemieckimi komendantami i wojskiem najemnym. Cóż stałoby się wtedy z mym narodem, który napisał sławne księgi? W najlepszym wypadku Island-czycy staliby się tłustymi lokajami w niemieckim lennie. Tłusty lokaj nie jest nic wart. Smagany niewolnik wart jest wiele, bo w jego piersi mieszka wolność. XIV Tej jesieni i zimy, która po niej nastąpiła, rzadko widywano Arnasa Arnaeusa w jego bibliotece. Dotąd wstawał on wcześnie, często już przed świtem zasiadał do pracy, mawiał też zawsze, że nie starcza mu rannych godzin na to, aby dać radę zapiskom robionym dla potomności, a dotyczącym treści, pochodzenia i wzajemnych związków tysięcy większych i mniejszych staroislandzkich rękopisów, które przechowywał. Teraz zdarzało się, że przychodził do księgozbioru dopiero około południa, w niektóre dni nie przychodził wcale, i kiedy ktoś dopytywał się o niego, domownicy mówili, że jest chory albo że położył się późno i jeszcze nie wstał. Czasem odpowiadali też, że od wczoraj nie ma go w domu i nie wiadomo, gdzie przebywa. Mało troszczył się teraz o swoje urzędy, zarówno o sąd duchowny, consistorium, jak i o uniwersytet. W bibliotece siedzi samotnie studiosus antiąuitatum Grindvicensis i pracując na swój chleb powszedni przepisuje postrzępione pergaminowe foliały, ale raz wraz przerywa, aby zanotować jakiś pomysł czy uwagę przydatną do jego własnych uczonych pism — które przygotowuje w wolnym czasie — o różnych zjawiskach, a zwłaszcza o tajemnych mocach żywych na Islandii. Ponadto trwa on tu na zaszczytnym posterunku — oto pełen poczucia odpowiedzialności nocą i dniem pilnuje domu przed Jonem Marteinssonem. Grindviking traci przez to wiele czasu: przy każdym szeleście z korytarza czy od tylnych drzwi, przy każdym odgłosie kroków, który doleci zza okna, podrywa się od pulpitu, nadsłuchuje, śledzi. W niektóre noce, kiedy podejrzewał, że nieproszony gość kręci się w pobliżu, nie rozbierał się ani nie szedł spać do swej izby, tylko kładł się na podłodze biblioteki z grubą księgą in folio pod głową, nakryty kocem z Audnir w okręgu Yatnsleystrand i drzemał albo czuwał przy księgach będących życiem Islandii i duszą Północy. - Tego wieczora pracował nad dziełem z zakresu historii języka i właśnie miał wykazać, że mowa islandzka, inaczej zwana językiem duńskim, w Edenie jeszcze nie istniała, lecz powstała dopiero po potopie z greckiego 30* i celtyckiego. Wśród tych przemądrych wywodów poczuł senność i nie wstając od pulpitu położył głowę na rękach. Wiatr wiał tego wieczoru od zachodu, dotkliwy, ostry, chwilami zacinający deszczem. Było zimno, bo zgasł ogień w kaflowym piecu. Nie domknięta furtka w ogrodzie sąsiada uderzała bez przerwy o sztachety parkanu, a od czasu do czasu słychać było z innych ulic daleki tętent kopyt i turkot — to wracali do domu żołnierze albo król znowu wyjeżdżał na hulankę. Nigdzie nie było nic podejrzanego — gdy nagle podniósł się w ogrodzie osobliwy lament, przejmujący i ostry, ochrypły i fałszywy. Grindviking wzdrygnął się i od razu otrzeźwiał. — Czy w taką pogodę kot może wybierać się w konkury? — mówił do siebie stroskany studiosus antiąuita-tum i prawie nieświadomie mruczał pod nosem wiersz ze starego chorału, który należy śpiewać, aby znaleźć pocieszenie w ciężkiej potrzebie, jak uczyła go w dzieciństwie matka: W czeluściach rządzi szatan-wróg, Tam boleść, trwoga, narzekanie. A w niebie, kędy mieszka Bóg, Anielskie chóry i harf granie. Potem na wszelki wypadek przeżegnał się, aby ode-gnać widma, i pospieszył na tyły domu, uchylił drzwi od podwórza i wyjrzał. A tam, jakżeby inaczej, był Jon Marteinsson ze swymi łajdactwami. Kiedy studiosus antiąuitatum dostrzegł, kto to, prychnął przez szparę: — Abi, scurra! — Kopenhaga płonie — mruknął przybysz, a wiatr porwał słowa. I właśnie kiedy Grindvicensis miał wyOdejdź, łajdaku! (łac.) rzec jakieś stosowne łacińskie słówko i już otwierał usta, poryw wichru wdarł się przez odemknięte drzwi, niosąc urywek tego, co mruczał człowiek na dworze. I jeszcze raz udało się Jonowi Marteinssonowi zaskoczyć Jona Gudmundssona. — Co? Co ty mówisz? — zapytał Grindviking. —- Nic takiego — odrzekł przybysz. — Mówię tylko, że Kopenhaga płonie. Mamy pożar Kopenhagi. — Kłamiesz oczywiście, ty obwiesiu. Chyba że sam podłożyłeś ogień. — Pozdrów Arniego ode mnie i donieś mu o tym. Liczę na nagrodę. •— Oddaj najpierw Skalda, którą sprzedałeś Szwedom za wódkę. W tej chwili buchnęły na niebo płomienie — widać ogień był niedaleko. — Daj spokój z wódką! — rzekł Jon Marteinsson. — Przyglądałem się pożarowi z wału, aż zacząłem marznąć. Było już po północy. Potem zajrzałem „Pod Złotego Lwa" pytając o Arniego, ale mi odpowiedziano, że tej nocy pewnie trąbi u siebie, bo rano odjechał stamtąd śpiący do domu. —- Jeśli jeszcze raz zuchwale połączysz imię mego pana i mistrza z tym zamtuzem, przywołam straż miejską! — Aż tak zły nie jest chyba ów dom, jeśli dopiero co pogalopował tam w cztery konie król jegomość. A zresztą, wywodząc się z Grindayik, nie przywykłeś do lepszych miejsc. — Król nie galopuje w cztery konie, lecz jeździ czworokonną karocą •—• rzekł mąż z Grindavik. — Kto odzywa się w sposób lekceważący o królu, zostanie skazany na osiemdziesiąt batów. W ciemności nocy ogień nieustannie rósł ku niebu; dachy pobliskich domów i wieża kościoła Panny Ma ryi odcinały się wyraźnie na tle purpurowej łuny i sypiących się głowni. Grindavik zamknął starannie drzwi i przekręcił klucz w zamku, nie pospieszył ^jednak od razu na górę do swego mistrza, lecz podążył tam, gdzie spał Jon Hregg- yidsson, obudził go i poprosił, niech jak najspieszniej wstaje i idzie do ogrodu, aby dać baczenie na Jona Marteinssona, który podpalił Kopenhagę, a teraz, wśród ogólnego popłochu, chce wykraść księgi jego pana i kurki jego pani. Dopiero wtedy Grindyiking wrócił znowu do domu i wszedłszy po schodach na górę stanął przed sypialnią assessoris. Drzwi były zamknięte. Zapukał kilka razy, nie otrzymawszy jednak żadnej odpowiedzi, zawołał przez dziurkę od klucza: — Panie mój! Panie! Przyszedł Jon Marteinsson. Nad kościołem Panny Maryi płomienie! Kopenhaga płonie! W końcu przekręcono klucz w zamku i drzwi się, otwarły. Zapachniało piwem i dymem tytoniowym. W sypialnej komnacie płonęło blade światło. Arnas Arnaeus stał we drzwiach półprzytomny ze snu, ale nie rozebrany. Był nie ogolony i bez peruki. Z jakiejś dziwnej dali wpatrywał się w Grindvikinga i zdawał się początkowo nie słyszeć nic i nie pojmować, o co chodzi. — Mój panie — rzekł jeszcze raz famulus. — Jon Marteinsson podłożył ogień pod miasto. — A co mnie to obchodzi — rzekł Arnas Arnaeus ochrypłym basem. — Pożar w Kopenhadze — powtórzył Gridviking. — Czy to nie nowe kłamstwo Jona Marteinssona? Grindviking odparł bez namysłu: — Wielmożny pan wie sam najlepiej, że Jon Marteinsson nigdy nie kłamie. — Ejże? — Jestem pewny, że on podpalił miasto. Sam widziałem czerwoną łunę za kościołem Panny Maryi. Obudziłem Jona Hreggvidssona i kazałem mu uważać na Jona Marteinssona. — Wynoś się z bzdurami o Jonie Marteinssonie! — Assessor chciał zamknąć drzwi. — Księgi, księgi — jęknął cienko mąż z Grindavik i zaczai płakać. — Na miłość Boską! Na Chrystusa! Chodzi przecież o bezcenne pergaminy, o samo życie Islandii. — Księgi? Cóż chcesz z nimi zrobić? Bezcenne pergaminy... Zostaw je w spokoju. — One spłoną. — Tej nocy chyba jeszcze nie. Sam powiedziałeś, że ogień jest za kościołem Panny Maryi. — Ale wiatr wieje od zachodu, wielmożny panie. Może na wszelki wypadek spróbuję przenieść to, co najcenniejsze, na drugą stronę kanału? — Skalda wpadła w ręce złodziei, a piękną księgę praw zostawiłem, choć mi ją ofiarowywano. Najlepiej zdać wszystko na Bożą łaskę. Jestem zmęczony. — Gdyby ogień miał dojść do kościoła Panny Maryi — ciągnął uparcie famulus — do nas nie dalej już niż o rzut kamieniem. — Niech sobie kościół Panny Maryi płonie. Idź teraz do swej izby i śpij. xv Pożar wybuchł koło Yesterport, na zachodnim skraju miasta, we środę wieczorem około godziny dziewiątej. Wywołało go podobno jakieś dziecko bawiąc się łojową świecą. Straż ogniowa miała swoją siedzibę tuż koło tego miejsca, ale że pogoda była sztormowa, ogień rozszerzał się tak szybko, iż nie można było dać sobie z nim rady. W wąskich uliczkach płomienie przeskakiwały z domu na dom. Początkowo pożar posuwał się na północ, wzdłuż wałów miejskich. Około godziny dziesiątej rosnący wiatr poprzez Yestergade oraz Stu-diestrade popchnął ogień w stronę śródmieścia i nie było już w ludzkiej mocy opanować płomieni. Z niewyjaśnionych przyczyn w kilku innych miejscach również wybuchł ogień, na przykład w pewnym browarze koło Nórregade, i z tych miejsc również rozszerzał się szybko na wszystkie strony — grupom straży z każdą chwilą przybywało roboty. We czwartek o świcie płonęły budynki po obu stronach Nórregade. Wiatr skręcił teraz i wiał' z północo- zachodu niosąc pożar już niemal do centrum miasta. Yestergade wraz z sąsiedztwem aż po Gammeltory obróciła się w kupę zgliszcz. W tym samym czasie płomienie ogarnęły Bispegaard, siedzibę kopenhaskiego biskupa, stamtąd zaś przeskoczyły na pobliski kościół Świętego Piotra. Wielu mieszkańców przy wlokło tu dobytek ufając, że Pan Bóg oszczędzi swoje świątynie. Wkrótce jednak nawy pełne łatwopalnych rzeczy dały nową strawę pożarowi. O dziewiątej rano płonął już ratusz i leżący tuż przy nim dom sierot. Dzieci zaprowadzono do stajni królewskich, a konie pognano do Frederiksberg. Około południa pożar dotarł do kościoła Panny Maryi. Zanim się kto spostrzegł, wzniosły się słupy dymu z wysokiej wieży kościelnej i buchnęły z niej gwałtownie płomienie; po niedługim czasie runął hełm, a potem cała wieża. Płonęła już wtedy Akademia i Kolegium Mariackie — ogień dosiegnął tej części miasta, w której mieli swoje domy mężowie najwyższej wiedzy. Około trzeciej po południu stały w płomieniach najpiękniejsze stare budowle i wyniosłe gmachy, jak Regensen, Bursa oraz kolegia. Pożar szedł dalej, pod wieczór dosiegnął kościoła Świętej Trójcy, potem bezcennych i nieodżałowanych księgozbiorów Akademii, następnie zaś kościoła Świętego Ducha z jego słynnymi organami i wspaniałą grą dzwonów. Przez całą następną noc szalał'pożar w Kobmagergade, aż po nabrzeże Gammel. I tu dopiero udało się go powstrzymać przy pomocy wody z kanału. Mieszkańcy Kopenhagi błąkali się oszalali z przerażenia — tak na Islandii ze zgniłego mięsa przypiekanego nad pastuszym ogniskiem wyraja się robactwo; jedni szli z dziećmi na rękach, inni w worku nieśli uratowaną odrobinę mienia, jeszcze inni stracili wszystko i zostali nadzy, głodni i spragnieni; niektórzy postradali zmysły i jakby ich kto gonił, biegli po ulicach jęcząc i biadając; jakaś kobieta ocaliła jedynie szczypce od ognia i stała na dworze bez żadnego odzienia. Wielu, niby bydło, legło wśród ulewy i burzy w parku królewskim, na wałach miejskich i koło wałów, a niejeden już by się nigdy nie podniósł, gdyby jego królewska mość nie zmiłował się nad męką i nędzą swego nieszczęsnego ludu: jego łaskawość we własnej osobie podjeżdżał do miejsc, gdzie płacząc leżeli na gołej ziemi, i kazał wszędzie, gdzie przybył, wydawać chleb i piwo. W drugim dniu pożaru, wczesnym rankiem przyszło do Arnasa Arnaeusa wielu Islandczyków: synowie znakomitych ludzi studiujący na uniwersytecie, biedni czeladnicy, a nawet prosty marynarz. Powiedzieli, że ogień zbliża się z szaloną szybkością do kościoła Panny Maryi, pragną więc przenieść w bezpieczne miejsce sławne islandzkie księgi. Arnaeus puścił jednak ich słowa mimo uszu, powiedział, że ogień wkrótce zostanie ugaszony, częstował ich piwem; oni jednak, pełni niepokoju, nie chcieli nic pić. Nie śmiać sprzeciwiać się woli tak uczonego i znakomitego męża ustąpili, ale rnimo żaru nie odeszli daleko od Arnasowego domostwa i obserwowali, jak ogień coraz bliżej przerzuca się 2 domu na dom. Kiedy dym buchnął z wieży kościoła Panny Maryi i języki ognia ukazały się nad jego dachem, ci młodzi ludzie poszli znowu do Arnaeusa. Teraz nie byli już uprzejmi; wtargnęli do domu od tyłu, minęli przerażoną kucharkę i nie zatrzymali się aż w bibliotece, gdzie Jon Gudmundsson z Grindavik płacząc śpiewał psalmy z łacińskiego modlitewnika. Jeden z mężczyzn poszedł szukać pana domu. Arnas Arnaeus stał przed oknem w komnacie na drugim piętrze i patrzał na pożar. Żona i służba od dawna już w najlepsze wynosiła meble i domowe sprzęty. Młody człowiek powiedział, że przyszedł z kolegami na ratunek. Arnaeus ocknął się wreszcie i prosił, aby ratowali, co zechcą i mogą. Wszystkie ściany biblioteki od podłogi do sufitu były zastawione półkami pełnymi książek. Prócz tego książki leżały w dwóch bocznych alkowach, i do nich wpadli Islandczycy. Wtajemniczeni wiedzieli bowiem, że tam w zamkniętych szafach kryją się najcenniejsze klejnoty, księgozbioru. Ale właśnie — jak w złym śnie — nie można było znaleźć kluczy; Arnaeus powiedział, że sam ich poszuka. Żar przenikał już przez ściany i była obawa, że zanim Arnaeus odnajdzie klucze, dom stanie w płomieniach. Włamali się więc drągami do szaf i kazali pisarzowi, aby wskazał najcenniejsze księgi. Wzięli pełne naręcza najsłynniejszych manuskryptów, w których spisane były sagi o pradawnych Islandczykach i o norweskich królach, i wynieśli, ile tylko mogli udźwignąć. Ale kiedy chcieli pójść drugi raz, ogień wtargnął już do wnętrza domu. Niebieski dym wydobywał się z jednej i drugiej komory, a rychło ukazały się wśród dymu ciemnoczerwone języki. Chcieli więc wziąć się za to, co znajdowało się pod ręką w paradnej komnacie, zanim wtargnie tam ogień, ale tymczasem zjawił się Arnas Arnaeus z kluczami od szaf, niedostępnych już, bo ogarniętych pożarem. Stanął w otwartych drzwiach biblioteki i machał ręką nie pozwalając im wejść. Jak rozszalałe bałwany uderzające o stromą skałę albo jak parmelia, roślina, która w okamgnieniu zapuszcza korzenie, rozszerza się na wszystkie strony, zakwita i zaraz więdnie, fale płomieni lizały kosztowne grzbiety ksiąg na wszystkich ścianach bibliotecznej sali. Arnas Arnaeus patrzał na to stojąc w drzwiach, Islandczycy bezradnie skupili się za nim w przedsionku. Odwrócił się do nich, wskazał na płonące półki z książkami i uśmiechając się mówił: — Oto księgi... równych im nie będzie nigdzie i nigdy już... aż do sądnego dnia. xvi Noc. Dwóch islandzkich Jonów pozbawionych dachu nad głową pędziło bez tchu przez palące się miasto. Uczony Grindviking płakał jak dziecko, chłop z Rein dreptał za nim bez słowa. Goniła ich płonąca Kopenhaga. Bezwolnie podążali w kierunku Norreport. Na tle morza płomieni uciekający ludzie rysowali się ostro, niby żywe cienie. — Czego właściwie ryczysz? — pytał człowiek ze Skagi, zupełnie zapominając, że do swego uczonego imiennika ma mówić z szacunkiem. — Chyba nie żałujesz Kopenhagi? — Nie, miasto wzniesione krwią mego biednego na-.rodu, musiało upaść. Bóg jest sprawiedliwy. — No więc powinieneś Go chwalić. — Wiele bym dał za to, abym jak ty nie umiał czytać. — Mnie się wydaje, że choć spłonęły te twoje bzdury, dosyć jest jeszcze na świecie strzępów ksiąg — jeśli to nad tym tak lamentujesz. — Zmarnowało się dzieło mego życia i spłonęły książki, w które przez cztery dziesiątki lat kładłem swą uczoność, a pisałem je głównie nocą, po ukończeniu codziennej pracy. Ale nie opłakuję mizernych książek biednego człeczyny. Opłakuję księgi mego pana, które przechowywały życie i duszę owych ludzi, co od dni potopu mówili na Północy duńską mową, ale w końcu zapomnieli jej pochodzenia i zniemczyli ją. Płaczę, ponieważ odtąd nie ma już ksiąg w duńskim języku. Płaczę nad bólem mego pana. Duńczycy z mowy poznali cudzoziemców i sądząc, że to szwedzcy szpiegowie, nie zwlekając chcieli ich powiesić. . Lecz oto natrafili na człowieka w wysokim kapeluszu i z worem na plecach. Jon Hreggvidsson powitał go jak kamrata, uczony z Grindavik jednak udawał, że go nie widzi, i z płaczem spieszył dalej. — Ty głuptaku z Grindavik! — zawołał za nim Jon Marteinsson. — Czy nie chcesz piwa ani chleba? Trzeci Jon, który się teraz do nich dołączył, umiał > sobie wszędzie raz dwa poradzić. Nawet tu, w Nórre-vold, wiedział o jakiejś kobiecie, co sprzedawała piwo i chleb. — Ale to wam z góry mówię, że jeśli pijąc piwo, które chcą dla was zdobyć, nie będziecie na mnie patrzyć pokornie jak obite psy, odbiorę je wam bez namysłu. Zaprowadził ich do kuchni pewnej białogłowy i kazał im siąść na ławie. Jon Hreggvidsson zerkał na wszyst-' kie strony, a Grindyiking siedział ze spuszczonymi oczyma. Niewiasta z płaczem lamentowała, że Bóg dopuścił, aby Kopenhaga się spaliła, ale Jon Marteinsson objął ją, uszczypnął nad kolanem i powiedział: — Nalej tym nieokrzesanym chłopom trochę odsta łego piwa do zwykłych kufli i trochę gorzałki do cynowych kubków. „Mnie zaś przyniesiesz świeżego rostoc-kiego piwa w polerowanym glinianym dzbanie, najlepiej ze srebrnym wiekiem i jakim soczystym powiedzonkiem Lutra na wierzchu, a wódkę podasz mi w kubku ze srebra. Kobieta wymierzyła mu policzek, ale potem zmiękła trochę. — Na zdrowie, chłopcy! Opowiedzcie no jaką dobrą historię — rzekł Jon Marteinsson. — A ty, zacna kobieto, daj jeszcze chleba i kiełbasy. Opili się piwa po uszy. — To okropne — mówiła niewiasta smarując kawałki chleba. — Jak Bóg doświadcza naszego miłościwego króla. — Gwiżdżę na króla — powiedział Jon Merteinsson. —- Islandczycy są bez serca — rzekła kobieta. — Nałóż nam solidnie wędzonki na chleb •—• powiedział Jon Marteinsson. Kiedy uśmierzyli najgorsze pragnienie, ciągnął dalej: — No, no, a wiec udało się biednemu Arniemu spalić wszystkie księgi Islandii. Uczony mąż z Grindayik spojrzał na niego wilgotnymi od łez oczyma i wyrzekł tylko jedno jedyne słowo: —• Szatan. — ...z wyjątkiem tych, które na czas zaniosłem do szwedzkiego hrabi du Bertelskiolda i jego druhów. —- Sprzedawałeś islandzkie księgi ludziom, którzy je nazywają księgami wizygockimi — powiedział Grind-viking. — A przecież — odparł tamten — mam w moim worze coś, co do końca świata zachowa imię Jona Mar-teinssona. Jakiś czas jedli i pili w milczeniu, tylko Jon Marte insson nawet jedząc nie przestawał żartować z gospodynią. Mąż z Grindavik już nie płakał, ale u końca nosa jeszcze mu,zwisała kropla. Po trzecim kuflu Jon Hreggvidsson wpadł w tak dobry humor, że przypomniał sobie pewną strofkę ze starych rimów o Pontusie, i w najlepsze zaczął ją ryczeć. Kiedy już jednak pojedli i popili i uczta zbliżała się do końca, goszczący ich Jon Marteinsson zaczął podejrzanie często zaglądać pod stół, aby przyjrzeć się obuwiu swoich gości, mieli bowiem obydwaj —jak na Islandczyków — zupełnie dobre buty. Przyglądał się też z bliska guzikom ich kurtek, ale nie było tam ani mosiądzu, ani srebra, same zwykłe guziki z kości. Jon Marteinsson poprosił kobietę o karty albo kostki do gry. Żaden z gości nie chciał jednak grać z gospodarzem uczty, a Jon Hreggvidsson oświadczył, że nie ma nic przeciwko małemu mocowaniu się; jest tak lekko podchmielony, że mimo swego wieku zwycięż}7 — niech tam Jon Marteinsson szuka sobie głupiego, komu ściągnie buty. Leciwe już babsko, płaskostope i krzywono-gie, z obrzękłą od płaczu twarzą, spoglądało na nich od kuchennego pieca. Skoro pojęła, na co się zanosi, przestała opłakiwać nieszczęścia króla i zaczęła wygadywać, że szaleni Islandczycy są niepoprawni — niesposób nazwać ich ludźmi, a każdy, kto podałby im choćby tylko mały palec, sam się o tym przekona, nawet wśród pożaru stolicy, nawet kiedy się piekło otwiera; skrzeczała, że bez granic jest ich fałsz i podstępy, nawet w chwili, kiedy wali się świat; ale ona nie da się wystrychnąć na dudka, choćby Jon Marteinsson próbował ją bić, ona przywoła teraz straż miejską. Jon Marteinsson nie widział w końcu innej rady, jak otworzyć swój wór i zaofiarować jego zawartość jako zapłatę za popijawę; wyciągnął z wora dość duży, stary manuskrypt z pergaminu i pokazał go kobiecie. — Co mi po tym — rzekła pogardliwie, obejrzawszy w dochodzącym od kuchni bladym świetle tranowej kopciółki plik sczerniałych, pomiętych, pomarszczonych strzępów skóry. — Tym paskudztwem nie zagrzeję nawet jednego kociołka. A Bóg wie, czy nie tkwi w nim zaraza. Ale obydwaj Jonowie szeroko rozwarli oczy: jeden odnalazł tu zaginiony klejnot swego mistrza, drugi zaś zdawaj się rozpoznawać karty z cielęcej skóry należące kiedyś w Rein do jego świętej pamięci matki. Leżała przed nimi księga Skaldy. Obaj bez słowa zaczęli ściągać buty. xvn Za to, że Jon Hreggvidsson zaprzepaścił ongiś wezwanie przed Najwyższy Trybunał, wystawione wraz z listem królewskim, wyrok althingu uczynił go więźniem Bremerholmu. Arnaeusowi udało się wyciągnąć nieboraka z twierdzy, a równocześnie dopiął też tego, że podjęto w Najwyższym Trybunale jego dawną sprawę. Toczyła się ta sprawa przez całą zimę i przez całe lato — chłop spędził je w Kopenhadze, ale postępowanie sądowe odbywało się prawie zupełnie bez jego obecności. Tylko jeden jedyny raz wezwali sędziowie Jona Hreggvidssona przed swe oblicze. Wszelkie możliwe pytania odnoszące się do dawnego oskarżenia znał już na pamięć, nic go nie mogło przestraszyć. Umiał też znakomicie pokazać bezmiar swej nędzy: stary, zgarbiony, białowłosy chłop płacze i drży przed cudzoziemskimi sędziami w obcym kraju, udręczony przez długie i pełne niebezpieczeństw podróże, dawne i ostatnią, podejmowane wskutek fatalnego zbiegu okoliczności, który sprawił przed wielu laty, że on, niewinny człowiek, stał się przedmiotem sporu pomiędzy możnymi. Sprawa ta przeciągała się nie dlatego, żeby ktokolwiek w Danii interesował się losem chłopa z Akranes, lecz jako jeden z punktów rozgrywki toczącej się w państwie między dwoma politycznymi ugrupowaniami, mniej więcej równie silnymi. Arnaeus prowadził rzecz Hreggvidssona z ową nieodpartą logiką i wnikliwym powoływaniem się na literę prawa, co zawsze stanowiło siłę Islandczyków wobec duńskich sądów. W tym procesie łatwiej niż w innych było udowodnić swoje przy pomocy filozofowania i logiki, bo oskarżenie przez wiele lat było puszczone w niepamięć i przeciw obwinionemu wysunąć się dały tylko ogólne poszlaki, żadnych natomiast nie było prawnie przekonujących dowodów. Zeznania dawne i obecne, pro et con-tra 1, spiętrzyły się w taką górę akt, że można by powiedzieć, że sprawa ta stała się najczystszym wcieleniem owej skłonności Islandczyków do podstępnych forteli i wykrętów. Stracony był każdy, kto chciałby dociec prawdy z tych dokumentów i ustalić, czy przed dwudziestu laty, w czarną noc jesienną wśród czarnych bagnisk czarnej Islandii oskarżony Regvidsen rozprawił się ze swoim katem, czy też nie. Minionego lata wyglądało na to, że sprawa przybierze jeszcze na objętości, gdyż walka między obu grupami stała się i na tym odcinku bardziej zażarta, i stara, zawiła histeria przedstawiała się już tak zawile, że nikt nie mógł z niej być mądry. Przyczyną nowego powikłania stało się to, że córka zmarłego lógmadura Eydalina postanowiła uczynić ze sprawy Jona Hregg-vidssona kamień probierczy sędziowskiej prawości swego świętej pamięci ojca. Węzeł ten przecięła władza najwyższa. Z rozkazu królewskiego oddzielono obydwie sprawy: Najwyższy Trybunał miał rozstrzy1 Za i przechr. (łac.) gnać na podstawie akt sprawę chłopa z Rein, natomiast komisarski wyrok przeciwko świętej pamięci Eydalino-wi i innym wyższym urzędnikom-przekazano do ponownego rozpatrzenia althingowi nad Oxara. I oto kiedy się wiosna zbliżała i życie w Kopenhadze wracało po pożarze w stare koleiny, zdarzyło się coś, w co już wielu, zwłaszcza wśród Islandczyków, nie chciało wierzyć, w Najwyższym Królewskim Trybunale zapadł ostateczny wyrok w przeklętej, odwiecznej sprawie Joena Regvidsena ze Skage. Z braku dowodów uniewinniono chłopa z zarzutu zamordowania kata Si-yerta Snorresena, uwolniono go również od innych kar, na które został w związku z tym skazany, oraz pozwolono mu — jeśli chce — powrócić bez przeszkód do królewskiego kraju Islandii. Pewnego wiosennego dnia na Laksegade, gdzie Arnas Arnaeus mieszka teraz w ciasnym pomieszczeniu, wzywa on swego rębacza do siebie, daje mu nową wełnianą kurtę, nowe spodnie i nową parę butów, a wreszcie nasadza na białą czuprynę starca nowy kapelusz oznajmiając mu, że pojadą dziś razem do Dragór. Po raz pierwszy Jon Hreggvidsson jechał w powozie członka Rady nie przy woźnicy, ale na przednim siedzeniu, obok uczonego z Grindavik, podczas gdy na tylnym siedzeniu, wprost naprzeciw nich siedział ich pan i mistrz. Arnas Arnaeus częstował ich tabaka i po-gadywał żartobliwie, choć z pewnym roztargnieniem. — Przytoczę ci teraz — powiedział — parę wierszy; na pewnoś ich .jeszcze nie słyszał w dawnych rimach o Pontusie. I wyrecytował: Islandzkiego ludu krąg W zadziwieniu patrzał: Białowłosy Hreggvidsson Wolny do ojczyzny wracał. 31 Dzwon Islandii Kiedy Jonowie nauczyli się wiersza na pamięć, zamilkli wszyscy trzej. Wóz kołysał się w prawo i w lewo, na rozmiękłej drodze. Po chwili assessor uśmiechając się spojrzał na chłopa z Rein i rzekł: —• Księgę Skaldy uratował Jon Marteinsson. Ty byłeś tym jedynem, co mnie było dane uratować. Jon Hreggvidsson powiedział: — Czy nie powiozę z sobą jakiejś wiadomości? — Masz tu talara dla twojej córki w Rein, tej, co stała we drzwiach, kiedy odjeżdżałeś. — Nie rozumiem — odrzekł Jon Hreggvidsson — jak mogła -dziewczyna wypuścić psa. Przecież mówiłem jej, żeby na niego uważała. — Miejmy nadzieję, że trafił z powrotem do domu. — Gdyby się coś przydarzyło w gminie Saurbaer — powiedział studiosus z Grindavik — gdyby się pojawiły jakieś dziwne sny, gnomy, rusałki, upiory czy potwory, pozdrów ode mnie mego drogiego pastora Thorsteinna i poproś, niech wszystko spisze i mi prześle, abym włączył to do mej księgi De mirabilibus Islandiae — O dziwach Islandii — którą niedawno zacząłem. Dotarli do placu targowego Dragór. Na redzie stał z rozpiętymi żaglami statek, który miał płynąć do Islandii. — To dobry znak wyruszać do Islandii z Dragór -rzekł Arnas Arnaeus i na pożegnanie podał dłoń Jonowi Hreggvidssonowi wsiadającemu do łodzi, która miała go dowieźć do statku. — Tutaj od dawna mieszkali przyjaciele Islandczyków. Tutaj święty Olaf pożyczył swój własny statek jakiemuś Islandczykowi, bo odpłynęły już wszystkie statki, a on uważał za tak ważne, aby nasi ziomkowie przybyli na czas na althing. Gdybyś tedy za wolą świętego króla Olafa dotarł do kraju przed trzynastym tygodniem lata, to, proszę cię, w drodze do domu wstąp na althing nad Oxara i pokaż zgromadzonym swoją siwa głowę. — Czy mam im coś powiedzieć? — spytał Jon Hregg-yidsson. — Możesz im powiedzieć ode mnie, że jeszcze tym razem Islandia nie została sprzedana. — Zrozumieją to kiedyś później. Wręcz im też orzeczenie Najwyższego Trybunału w twej sprawie. — A czy pozdrowień nie mam przekazać nikomu? — Twoja stara, skudlona głowa to moje pozdrowienie. Łagodny wietrzyk z Oresund igrał siwą czupryną starego islandzkiego łotra Jona Hreggvidssona, kiedy stał tak na tyle łodzi, między statkiem a lądem, i wyruszając w drogę do swej ojczyzny, machał kapeluszem znużonemu mężowi, co pozostał na brzegu. XVIII Koło Almannagja rzeka Ó'xara wypada z wąwozu i jak gdyby się czegoś przestraszyła, ostro skręca. Tam właśnie jest głębia, gdzie się topi występne kobiety. Opodal wąska ścieżka prowadzi na urwistą ścianę skalną. Poniżej tej ścieżki, obok topieli, wczesnym rankiem leżało kilku przestępców. Właśnie przetarli oczy ze snu. W namiotach możnych wszyscy jeszcze spali, ale z łąki położonej na wschodzie prowadzono już czarne konie ku namiotowi biskupa. Jakiś mężczyzna w duńskiej kurcie, w kapeluszu, z butami przewieszonymi przez ramię, wędruje od południa niższą krawędzią wąwozu i patrzy, jak ranne słońce rzuca swe promienie na pijanych jeszcze snem przestępców. Otwierają oczy szeroko: czy im się śni, czy też nasi* prawdę przybywa od króla Jon Hreggvidsson w nowym kapeluszu i nowej kurcie? Onegdaj przyjechał do Eyrarbakki, a dowiedziawszy się, że thing nad Oxara potrwa jeszcze tylko jeden dzień, kazał sobie we Floi uszyć byle jakie trzewiki, buty przewiesił przez ramię i nocą powędrował ku Thingvellir. Wydało mu się nagle, że nocą szedł przez góry z tymi złoczyńcami, starą swoją kompanią, którzy teraz leżą oto pod gołym niebem — przed laty nocował tu z nimi w królewskim namiocie z wytłoczoną koroną i słudzy królewscy przynieśli im gorącej herbaty. Ale i obecnie przestępcy nie skarżyli się. Pan był dla nich jak zawsze łaskawy. Wczoraj ogłoszono na althin-gu wyroki. Nowa pani Skalholt, umiłowana małżonka obecnego biskupa Sigurdura Sveinssona, a córka nieboszczyka lógmadura, wyjednała ubiegłego lata u króla, że sprawę jej ojca podejmie na nowo najwyższy sąd Islandii; wczoraj wydali w tej sprawie ostateczny wyrok namiestnik Povl Beyer z Bessastadir oraz zastępca lógmadura z dwudziestu czterema ławnikami. Zmarły lógmadur Eydalin został uniewinniony i oczyszczony ze wszelkich zarzutów stawionych mu przez królewskiego wysłannika Arnaeusa, i w ten sposób otrzymał post mortem1 zadośćuczynienie; cały jego majątek, w tym również sześćdziesiąt zagród, które odebrano przedtem na rzecz Korony, zostały mu zwrócone i przypadły teraz jego spadkobierczyni, biskupiej małżonce Snaefridur. Wyrok komisarski przeciwko lógmadurowi uznano za nieważny i niebyły, samego komisarza, Arna-sa Arnaeusa, za nadużycie władzy i fałszywe wykładanie praw skazano na grzywnę pieniężną na rzecz Korony. Większość uniewinnionych przez Arnasa ArnaeuPośmiertnie, (łac.) sa uznał al thing znowu winnymi, z wyjątkiem Jona Hreggvidssona, któremu wydane zostało beneficium paupertatis 1, aby sprawę jego rozstrzygnął Najwyższy Trybunał w Danii. Były jeszcze uznane przez komisarza za nieważne wyroki Eydalina w sprawach tak zwanych specjalnych; należała tu między innymi sprawa przeciwko pewnej kobiecie, która choć zaszła w ciążę, przysięgła, że jest nietkniętą dziewicą. Tym wyrokom Eydalina .albo przywrócono ważność, albo uznano, że dotyczyły spraw, dla których świecki sąd nie jest odpowiedni i które winny być rozpatrzone przez duchowieństwo'. — Chwała Bogu, że mamy znowu kogoś, z kogo możemy brać wzór — rzekł stary, smutny przestępca, który przed paru laty gorzko się żalił na to, że zawleczono przed sąd kilku zacnych dostojników, co kazali go oćwiczyć. Pobożniś, który splądrował puszkę dla ubogich, powiedział: — Nie osiągnie szczęśliwości ten, kto nie odbędzie swej kary... — ...i kto nie odzyska swego przestępstwa. Te słowa rzekł człowiek, który przez dziesięć lat był uważany za złoczyńcę i którego siostrę utopiono za to, że miała z nim dziecko — ale potem sąd komisarski orzekł, iż to zupełnie inna kobieta miała owo dziecko z zupełnie innym mężczyzną. Przedtem dawali mu wszyscy jałmużnę, odkąd go jednak uniewinniono', cała Islandia śmiała się z niego. Nikt mu nie rzucił nawet rybiego ogona, szczuto go psami. A teraz oto, skoro nowy trybunał zbadał jego sprawę, okazało się, że jednak bezspornie on popełnił ten straszliwy czyn, stał się więc na powrót prawym przestępcą przed Bogiem i ludźmi. 1 Przywilej ubogich (łac.); prawo dochodzenia sprawiedliwości na koszt skarbu państwa —• Wiem teraz przynajmniej — mówił — że nikt już na Islandii nie będzie śmiać się ze ninie, nikt nie poszczuje mnie psami. Będą mi rzucać odpadki ze sztokfisza. Bogu chwała! Z kolei ozwał się ślepiec, co siedział na uboczu, zupełnie tak jak ongiś: — Nasze przestępstwo na tym polega, że nie jesteśmy ludźmi, choć nas tak nazywają. A co na to wszystko Jon Hreggvidsson? —• Tylko to, że jeszcze dziś pójdę do domu przez góry Leggjabrjot. Kiedy poprzednim razem wróciłem z obczyzny, córka moja leżała na -marach. Może teraz żyje owa córka, co stała w drzwiach, kiedym stamtąd wyruszał. Może też będzie kiedyś miała syna, co opowie synom swych synów, o swoim przodku Jonie Hregg- vidssonie z Rein i jego przyjacielu, panu i mistrzu Arnasie Arnaeusie. Teraz za wschodnim zboczem wąwozu rozległ się grzmiący tętent i kiedy przestępcy podeszli do sterczących stromych skał, ujrzeli mężczyznę i kobietę w licznym orszaku jadących przez łąki w kierunku Kaldi-dalur, pustyni oddzielającej kraj południowy od zachodniego. I mężczyzna, i kobieta ubrani byli na ciemno, a wszystkie ich konie były czarnej maści. •—• Kto to jedzie? — zapytał ślepiec. Odpowiedzieli: — Jedzie tam w czarnym stroju Snaefridur, słońce Islandii, oraz jej umiłowany małżonek Sigurdur Sveinsson, łaciński poeta, nowowybrany biskup Skalholt. Jadą na zachód, gdzie Snaefridur ma objąć ojcowskie dziedzictwo, zwrócone jej przez króla. I przestępcy stali tam pod skałami patrząc, jak jedzie biskup z małżonką; a w mgle poranku błyskały wilgotne od rosy, czarne konie. KONIEC POSŁOWIE OD TŁUMACZKI W Islandii twórczość Halldora Kiljana Laxnessa, laureata literackiej Nagrody Nobla z 1955 roku, jest swego rodzaju narodową świętością. Jego zasługi potęgowane są bez wątpienia niezwykłym stosunkiem Islandczyków do literatury w ogóle, ale jest faktem, że to właśnie Laxness wprowadził małą Islandię do współczesnej kultury światowej. Był przedstawicielem tego pokolenia Islandczyków, które po wiekach niewoli odbudowało niepodległą państwowość, które zdobyło już świadomość własnej siły i równoprawnej z innymi narodami pozycji politycznej i kulturalnej. Jeszcze pisarze poprzedniego przed Laxnessem pokolenia uważali się za reprezentantów narodu żyjącego w nędzy, mieli poczucie niedowartościowania, wręcz kompleks niższości, a ich największą siłą była wiara, że nadejdzie taki czas, kiedy ten naród znowu stanie się wielki. Dla Laxnessa właściwie od początku to marzenie było czymś realnym, a niepodległość bliska. Halldór Kiljan Laxness (właściwe nazwisko Gudmundsson) urodził się 1902 roku w Reykjaviku. „Wyrósł - jak pisał islandzki krytyk i historyk literatury, Kristian Andresson - w takich czasach, gdy naród stawał się śmiałym i przedsiębiorczym, w jego piersi nie było strachu. Laxness wyruszał w świat, by zdobyć sławę i uznanie, a nie po to, by podjąć z nim walkę”. Dla Islandczyków Laxness był i zapewne pozostanie symbolem. Symbolem małego narodu, który przetrwał wszelkie przeciwieństwa, odzyskał wolność i zajął w świecie należne mu miejsce. Utrzymanie tej z trudem wywalczonej niezależności też nie jest łatwe. W sztuce, w literaturze współczesnej jest to jeden z głównych moty- wów, podejmowany niemal przez wszystkich artystów. Zaciążył on również na twórczości Laxnessa. Ten twórca wcześnie sobie uświadomił, że spełni swoje posłannictwo opisując życie prostych ludzi, islandzkich chłopów i rybaków, ich nieustanną walkę z przeciwieństwami natury i niezachwiane dążenie do zachowania narodowej godności. Z drugiej strony jednak Islandia, położona na peryferiach Europy i świata, była środowiskiem zbyt małym jak na potrzeby młodego pisarza. Z tego również wcześnie zdał sobie sprawę. Całe jego życie składać się więc będzie z długich podróży i częstych powrotów do ojczyzny, z decyzji, także ideowych, zdawać by się mogło ostatecznych, które w jakiś czas potem rozczarowany odrzucał. Będzie więc życie pisarza ciągłym poszukiwaniem wiedzy i prawdy, a zwłaszcza dążeniem do określenia roli sztuki w życiu, i próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie o rolę pisarza. W początkach lat dwudziestych Laxness zafascynowany filozofią i liturgią katolicką wstąpił do klasztoru Saint Maurice de Clairvaux w Luksemburgu. Rozczarowany jednak do ideału życia klasztornego i katolicyzmu, opuścił klasztor i znów wyruszył w świat. Pierwszy okres wielkich podróży zamknął się w roku 1926, a w rok później w Reykjaviku ukazała się pierwsza wielka powieść Laxnessa „Wielki tkacz z Kaszmiru”, która od razu wzbudziła wielkie zainteresowanie, nikt nie wątpił, że objawił się oto talent niepospolitego formatu. „Wielki tkacz z Kaszmiru” jest w dużej mierze utworem autobiograficznym. Bohater powieści porzuca dotychczasowe życie, ukochaną dziewczynę i wstępuje do klasztoru w przekonaniu, że nic na świecie nie ma wartości, że powołaniem człowieka jest służba Bogu. Ale już w klasztorze stwierdza, że tej walki z samym sobą, ze swoim umiłowaniem życia, którą wstępując do klasztoru podjął, nie wygra. Wielki wpływ na poglądy pisarza wywarł blisko trzyletni pobyt w Ameryce. „W Ameryce zostałem socjalistą - pisał - nie dzięki czytaniu periodyków, lecz na skutek tego, że oglądałem w tym kraju kapitalistycznym liczne rzesze ludzi głodujących z powodu bezrobocia”. Tam uświadomił sobie również, że kulturowe dziedzictwo jego prowincjonalnej ojczyzny jest „takie bogate w porównaniu z beznadziejnością i ubóstwem tradycji w USA”. W zbiorze esejów „Księga ludu”, wydanym w 1929 roku, Laxness przedstawia siebie jako zdeklarowanego materialistę, zdążył już zawrzeć ugodę z życiem i z ludźmi. Nie szuka teraz Boga jako najwyższej prawdy, jego ideałem jest człowiek. „Prawda zawarta jest nie w księgach i nawet nie w dobrych książkach, lecz w ludziach o dobrym sercu” - mówi teraz Laxness. Wielkim pisarzem zaś stać się może jedynie ktoś, kto źródeł swojej twórczości szuka w życiu. Sztuka jest ściśle z życiem związana, a pisarz ma do wypełnienia szczególną misję - wynieść udręczonych, prostych ludzi do godności należnej ich człowieczeństwu. Od tej pory bohaterami dzieł Laxnessa stają się rybacy i chłopi, naród islandzki i Islandia, którą w pierwszych latach, zafascynowany wielkim światem, skłonny był krytykować. Ale, choć lewicowa krytyka długo posługiwała się w odniesieniu do twórczości Laxnessa z tego okresu przymiotnikiem „socjalistyczna”, to on sam okazywał temu nurtowi bardzo krótkotrwałe zainteresowanie. Nigdy się zresztą teorią rozwoju społecznego nie zajmował, dla niego centralnym punktem odniesień i literackich, i społecznych, miał już na zawsze człowiek i jego działanie. Człowiek mocny, nieugięty, zdolny pokonać wszystkie przeciwieństwa losu. Jest w tym bliski Hamsunowi, którego wpływ na swoją twórczość zawsze bardzo podkreślał. Pierwszym literackim wyrazem tych poglądów była wydana w latach 1931- 1932 wielka powieść z życia ludu islandzkiego pt. „Salka Valka”. Akcja powieści toczy się w latach dwudziestych naszego wieku w małej osadzie rybackiej. Salka Valka, młoda dziewczyna przewodzi walce rybaków z przemożną władzą miejscowego kupca. Dwie kolejne wielkie powieści tzw. narodowe, to „Niezależni ludzie” - 1934- 1935 i tetralogia „Światłość świata” - 1937-1940. „Niezależni ludzie” to poświęcona życiu islandzkiej wsi, rozlewna, epicka opowieść o walce chłopa o własną ziemię. Podobnie jak „Salka Valka” książka wywołała wielkie wrażenie i została przełożona na wiele języków. W samej Islandii zdobyła ogromną popularność, ale z prawdziwie entuzjastycznym przyjęciem spotkała się w Ameryce i - ku zgrozie pisarza - zyskała głębokie uznanie niemieckich faszystów za rzekome wsparcie doktryny „krwi i ziemi”. Tetralogia „Światłość świata”, opowieść o życiu ludowego poety-samouka, przepełniona jest rozważaniami o roli i posłannictwie pisarza. W Islandii pisarz nie może żyć, nie myśląc ciągle o starych, pożółkłych książkach - pisał Laxness w latach trzydziestych. Na tej wyspie, gdzie wszystko związane jest z historią i tradycją, i gdzie przez wieki dzieci uczyły się czytać na rękopisach średniowiecznych sag, trudno komukolwiek o przeszłości zapomnieć. Pamięć o dziejach ojczystych miała być natchnieniem do nowego życia narodowego, gdy Islandczycy odzyskiwali niepodległość państwową. Zwłaszcza że czasy bardzo takiego natchnienia potrzebo- wały. W końcu lat trzydziestych niebezpieczeństwo nazizmu było już aż nadto widoczne, ludzie tracili poczucie prawdy, ulegali propagandzie o wyższości rasy, mitom o wielkim państwie germańskim, które miałoby być w przyszłości stworzone pod przywództwem niemieckim, ale z pełnoprawnym udziałem narodów skandynawskich. Wśród tych, których ta wizja skusiła, znalazł się m. in. wybitny pisarz islandzki Gunnar Gunnarson. Halldór Laxness pozostał aktywnym, nieprzejednanym antyfaszystą, wcześnie zrozumiał jak wielkim zagrożeniem dla ludzkości jest faszyzm, wielokrotnie potępiał poczynania faszystów, a we wrześniu 1939 r. zdecydowanie protestował przeciwko niemieckiej agresji na Polskę. W latach wojny, w warunkach zagrożenia bytu i najwyższych wartości narodu powstaje najwybitniejsze dzieło Halldóra Kiljana Laxnessa - „Dzwon Islandii”. Jest to powieść historyczna, trylogia osnuta na tle wydarzeń z wieku XVII i XVIII. Na rozkaz króla duńskiego z budynku sądu w Thingvellir, dawnej siedzibie alhtingu, zostaje zdjęty dzwon, a następnie pocięty na kawałki i wywieziony do Danii. Taki jest początek powieści, będący zarazem najważniejszym symbolem tej przepełnionej symboliką książki. Dzwon z Thingvellir uosabia największą islandzką świętość. Jego kradzież była wyrazem buty i bezwzględności, z jaką królowie duńscy, zwłaszcza właśnie w XVII i XVIII wieku traktowali Islandię. Akcja powieści osnuta jest wokół dziejów Jona Hreggvidsona, ubogiego człowieka, trochę włóczęgi, trochę poety, oskarżonego o zabójstwo duńskiego funkcjonariusza, który zdejmował dzwon z wieży w Thingvellir. Ów funkcjonariusz, zresztą postać marna, wpadł po pijanemu do rzeki i utonął, a że Hreggvidson znajdował się w okolicy - jego obwiniono o tę śmierć. Życie strawił potem na szukaniu sprawiedliwości u miejscowych przekupnych sędziów i u króla w Kopenhadze. Zamiarem pisarza było pokazanie narodu w śmiertelnym niebezpieczeństwie, w najtrudniejszym okresie jego dziejów, pokazanie nieustających protestów Islandczyków wobec przemocy, ich niezachwianego uporu, pełnego ofiar dążenia do wolności, połączonego z pragnieniem wewnętrznego piękna. W latach kiedy książka powstawała, zagrożenie było znowu wielkie. Miała więc być moralnym wsparciem, drogowskazem, sam autor nie ukrywał, że pisał ją „ku pokrzepieniu serc”. "Dzwon Islandii" przynosi twórcy sławę daleko poza granicami kraju. Rząd w Reykjaviku postanawia przyznawać pisarzowi państwowe stypendium. Kiedy wielokrotnie urzędnicy zmniejszają przeznaczoną dla niego kwotę, Laxness odmawia przyjęcia pieniędzy. Książka ta cieszy się dużym powodzeniem w krajach realnego socjalizmu, w USA natomiast wydana zostaje dopiero w 1982 r. Decydują o tym przede wszystkim prokomunistyczne sympatie pisarza, który od 1950 r. przewodniczy Towarzystwu "Islandia-ZSRR". W 1955 r. Halldór Laxness uhonorowany zostaje literacką Nagrodą Nobla za "wyrazistą siłę epicką, która odrodziła wielką sztukę prozatorską Islandii". Po zakończeniu II wojny światowej twórczość Laxnessa wkracza w nowy etap. Nadal stara się w swoich utworach, jak mówi - „kierować twarze ku życiu”, oddawać jego niepowtarzalny ton, ale i w światopoglądzie pisarza, i w metodzie artystycznej zachodzą istotne przemiany. W pierwszym dziesięcioleciu powojennym najważniejszą sprawą dla Laxnessa jest troska o losy Islandii i jej narodowej kultury, o umacnianie świeżo odzyskanej niepodległości. Starania o to, by jego ojczyzna - wyspa sag - nie stała się bazą atomową wyrażały powszechne niezadowolenie Islandczyków z faktu, że kraj powoli stawał się „niezatapialnym” lotniskowcem, a lotnisko w Keflavik zostało przekształcone w amerykańską bazę wojskową. W warunkach patriotycznego poruszenia Laxness napisał powieść „Baza atomowa” i będącą jej przeróbką sztukę „Srebrny księżyc”. W latach powojennych Laxness coraz częściej sięgał po formę dramatu, bo - jak mówił - rozdział, w którym powstawała jego rozlewna epika musiał zostać zamknięty, skoro wszystko, co mogła wyrazić, zostało już powiedziane. W latach sześćdziesiątych pisarz ogłosił, że powieść jako gatunek literacki przestaje go w ogóle interesować. Ogłaszał to potem jeszcze wielokrotnie, ale zawsze, mimo poszukiwań nowych form w dramacie, publicystyce i eseistyce, do powieści powracał. Bo Laxness był przede wszystkim wielkim powieściopisarzem. W powieści podejmował liczne, choć nie zawsze uwieńczone powodzeniem, eksperymenty formalne. Zawsze wysoko cenił modernizm i sam też modernistycznej stylistyki próbował, ale w eseju „U źródeł twórczości” z 1963 r. urzekająco mówi o starych sagach islandzkich i ich twórcach pozostających niedościgłym wzorem tego, jak należy materiał historyczny przetwarzać w fabułę i jak przy tym rysować żywe ludzkie postaci. Toteż przez cały okres powojenny, aż do niedawna, Laxness zajmował się kolejnymi krytycznymi wydaniami islandzkich sag, bez wątpienia największego skarbu islandzkiej kultury, bez którego kultura całego świata byłaby o wiele uboższa. Pisarz był wielkim popularyzatorem tego dziedzictwa, a w „Punktach Vinlandu”, historyczno-literackiej pracy sagom właśnie poświęconej powiadał, że mają one i miały tak wielkie znaczenie dla Islandczyków, że w końcu trudno już rozstrzygnąć, czy sagi są dziełem narodu, czy też może naród wiedzie swój ród z tej literatury. Halldór Kiljan Laxness jest w Polsce pisarzem dobrze znanym i - przynajmniej u nieco starszego pokolenia - popularnym, mamy przekłady wszystkich jego najwięk- szych powieści, mniej natomiast wiadomo, że był to również wielki przyjaciel naszego kraju. Przez lata był honorowym członkiem działającego w Reykjaviku Towarzystwa Przyjaźni Islandia-Polska. Dwukrotnie odwiedzał Polskę i zawsze się nią żywo interesował. Na początku lat siedemdziesiątych miałam szczęście spotkać Pisarza na uniwersytecie w Lund. Kiedy zostałam Mu przedstawiona jako młoda skandynawistka z Polski, zareagował z wielkim ożywieniem, mówił, że, oczywiście, Polskę zna i nosi w sercu, bo tam nawet zwykli ludzie czytają jego książki, o czym mógł się osobiście przekonać. Musiałam mieć chyba niepewną minę, bo obiecał, że w spokojniejszej chwili opowie mi o tym dokładniej. Jakoś się jednak taka chwila nie znalazła i dopiero w Polsce Zygmunt Łanowski, wielki tłumacz literatury skandynawskiej, w tym także Laxnessa, który towarzyszył pisarzowi podczas jego wizyt w naszym kraju, opowiedział mi o pewnym wydarzeniu w krakowskim hotelu, w którym obaj panowie mieszkali. Otóż meldująca ich młodziutka recepcjonistka najpierw długo spoglądała to w paszport Laxnessa, to na niego samego, aż w końcu bardzo onieśmielona zapytała, czy to ten pan Laxness, który napisał „Dzwon Islandii”. Trudno się dziwić, że wzbudziło to entuzjazm pisarza. Laxness nigdy nam tego nie zapomniał. Mówi się, że Laxness pokazał światu współczesną Islandię i chyba tak jest. Bez jego książek świat niewiele by wiedział o życiu na tej samotnej wyspie. Fenomen i wielkość jego twórczości zawiera się jednak w tym, że choć jest to dzieło tak bardzo islandzkie, tylko Islandii poświęcone i tylko ją opisujące, to jest to zarazem dzieło uniwersalne, tworzone w hołdzie człowiekowi, z najwyższą uwagą dla jego losu. Na Islandii władza wykonawcza związana była ściśle z władzą sądową. Na przełomie XVII i XVIII wieku, kiedy toczy się akcja tej powieści, Islandia dzieliła Się na okręgi, którymi rządzili s y s l u m a d u r z y, przewodniczący zarazem okręgowym zgromadzeniom sądowym, czyli t h i n g o m. Najwyższą władzę sądową (a częściowo jeszcze i prawodawczą) sprawował althing, zbierający się w obecności namiestnika duńskiego w Thingvellir nad rzeką Oxara. Przewodniczył althingowi najwyższy dostojnik i sędzia islandzki, lógmadur. Gunnar z Hlidarendi jest jedną z głównych postaci Njalssagi, należącej do arcydzieł staroislandzkiej epiki. W Bessastadir znajdowała się rezydencja pana lennego Islandii. Mianowany przez króla duńskiego, przebywał on w Danii; w Bessastadir reprezentował go jego zastępca, namiestnik królewski. Bessastadir było również siedzibą poborcy generalnego dla Islandii. Akranes, jak i Skagi, po islandzku znaczą: półwysep; obie nazwy określają tę samą okolicę, w której leży Rein, zagroda Jona Hreggvidssona. Od Skagi wziął swą nazwę cały okręg i siedziba. Kwilda (isl. kvigildi) — miara zamożności; jedna krowa lub sześć owiec, które właściciel oddaje chłopu czynszowemu w dzierżawę wraz z zagrodą.