MIRA JAWORCZAKOWA ZIELONE PIORO fTw. 33 6 MIRA JAWORCZAKOWA ZIELONE PIÓRO JaszaKsięgarniaWarszawa-?6 Ilustrował MIECZYSŁAW KWACZ * Redaktor Wiesława SktaćLówna Redaktor techniczny Mieczysław Kijewski DLA STARSZYCH DZIECI Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „Nasza Księgarnia" Warszawa 1956 Wydanie I # [Nakład 30 000+205 egz. Ark. wyd. 10,7. Ark. druk. 14,5 Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 86/122 cm/32 Produkcji Fabryki Papieru Szczecin-Skolwin Oddano do skład. 5. 6. 56. Podpisano do druku 6. 10. 56 Druk ukończono w październiku 1956 r. Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w Poznaniu Zam. nr 1923/56. K-7-3610. Cena zł 8,50 vr: ,3SC NA POWITANIE NOWEGO Agatka pochyla się nisko, zupełnie nisko, niemal tuż nad wodę i jeszcze raz przesuwa w palcach płaski kamień. Mruży oczy, bo cała rzeka lśni w drobnych blaskach zachodzącego słońca. Jeden ostry ruch ręka i kamień zostaje puszczony... „Kaczka" uderza o powierzchnię wody, aby już za chwilę od niej odskoczyć i znów zniknąć na moment w równym, ślizgowym ruchu. — Raz, dwa, trzy, cztery... — liczy Agatka każde ukazanie się swego kamienia, a stojący za nią chłopcy dopowiadają: — ... pięć, sześć, siedem... Agatka strzepuje piasek z dłoni i spod rzęs zerka na chłopców: jakie mają miny. Bo Agatka umie już puszczać „kaczki" równie dobrze jak oni, prawie tak jak piegowaty Felek, który stoi teraz i kręci palcami włosy sterczące zabawnie na czubku głowy. — No, no, no!... Piętnaście, szesnaście... — Co za rzut! — patrzą po sobie chłopaki. Agatka wybucha radosnym śmiechem, w oczach jej skaczą iskierki podobne do słonecznych błysków migocących na falach. — Ale się udało! Prawda, że mi się udało? No nie? Piegowaty Felek przyznaje uroczyście: — Doskonale. Jeszcze skacze... Inni mu przytakują. Agatka jest uszczęśliwiona, lecz za 5 chwilę ona sama zaczyna się dziwić, że płaski kamyk wciąż wypluskuje z wody. — ... czterdzieści... pięćdziesiąt... sześćdziesiąt... Jest w tym jednak coś dziwnego i niepokojącego. Agatka patrzy pytająco na chłopców i nie może zrozumieć, dlaczego oni nagle odwracają od niej głowy. Felek robi nawet parę kroków w tył. — Nie, nie odchodźcie! — woła Agatka. — Przecież my zawsze razem... Zostańcie!... Uśmiechają się do niej jakoś niepewnie i nic nie mówią. — Patrz! — odzywa się wreszcie Felek. — Patrz, jaka twoja kaczka. Widzisz, co zrobiłaś? Agatka patrzy na rzekę: kamyk skacze dalej, jakby dopiero co puszczony, a każdemu jego wynurzeniu się z wody towarzyszy stuk, coraz bardziej miarowy, jednostajny, coraz głośniejszy, coraz bardziej wyraźny... — Nie, nie chcę, nie odchodźcie! — krzyczy Agatka na cały głos, chociaż wie, że chłopcy poszli i zostawili ją samą na pustej łące. Słońce widocznie już zaszło, bo na wilgotną, upstrzoną kolorowymi plamkami kwiatów trawę zaczynają kłaść się pasma szarej, nieprzejrzystej mgły. — Nie! — woła znów Agatka rzucając się na oślep w tę mgłę. Nic już nie widzi i nic nie słyszy, poza miarowym głośnym stukotem. I oto wśród tego~nieustającego łomotu rozlega się głos: — A co ci to, dziecko? Co ci? Agatka w pierwszej chwili aż boi się otworzyć zaciśnięte powieki, nagle jednak wyprostowuje się cała, wytrzeszczając oczy w zupełnym osłupieniu. — Co ci? — pyta znów gruba, rozłożysta kobieta patrząc 6 życzliwie na obudzoną dziewczynkę. — Śniło ci się pewnie coś niemiłego, żeś krzyknęła? — Śniło... proszę pani — odpowiada cicho Agatka, która nareszcie pojęła, że to nie żadna „kaczka" łomocze, tylko koła wagonu, w którym jedzie już od kilku godzin. Pewnie — śniło się wszystko: chłopcy z miasteczka i rzeka, puszczanie „kaczek" i ukwiecona łąka. Wszystko to zostało bardzo daleko. Wyjrzała przez okno. Pociąg sunął przez gładkie równiny, na których gdzieniegdzie wyrastały biegnące wzdłuż drogi rosochate wierzby. Daleko na horyzoncie zaznaczały się łagodne wzniesienia porośnięte lasem. Krajobraz był trochę smutny, powietrze, mimo że dopiero kończył się sierpień, pachniało gorzkawym zapachem więdnących liści i wczesnych jesiennych kwiatów. Agatka poszukała wzrokiem matki, która drzemała naprzeciwko, przechyliwszy w bok głowę. Twarz Agatki nabrała niezmiernie łagodnego wyrazu: mama miała sińce pod oczami, była taka blada, ogromnie zmęczona. Wydawała się jeszcze szczuplejsza niż zwykle; jej jasne włosy z popielatym odcieniem opadały na czoło niesfornymi loczkami. Mimo że Agatce bardzo chciało się pić, postanowiła nie budzić matki. Dobrze, że zasnęła, bo przez parę ostatnich nocy wciąż była zajęta pakowaniem rzeczy, a we dnie spieszyła do szpitala albo do chorych, którzy znajdowali się już w swoich domach. Wszyscy w miasteczku żałowali, że pani doktor wyjeżdża, przynosili jej kwiaty, żegnali jak kogoś bliskiego i życzyli wiele dobrego. „Żaden doktor na świecie nie jest taki jak moja mama" — pomyślała z dumą Agatka. Zaraz też napłynęło wiele wspomnień z miasteczka, w któ- 7 rym obie tyle lat mieszkały. Wszyscy się tam znali. Kiedy Agatka szła ulicą, ludzie powiadali: „O, córeczka naszej pani doktor". Uśmiechali się przy tym miło, Agatka zaś dygała i też uśmiechała się — szeroko, radośnie. Raz majster ze stolarskiej spółdzielni, pan Matysik, wystrugał jej z drzewa łóżko dla lalki. A znów pani Witkowska, mama piegowatego Felka z piątej klasy, podarowała Agatce ślicznego kotka; kotek wyrósł później na wielkiego, burego kocura i był najukochańszy. Naprawdę trudno było oddawać wczoraj Mikusia maminemu koledze, doktorowi Kozubkowi, i prosić, żeby się dobrze kotem opiekował, chociaż Mikuś nie umie łowić myszy, tylko siedzi całymi dniami wygodnie na tapczanie i mruczy. Trudno było żegnać się z Mikusiem i przy tym wcale, zupełnie nie płakać. Jednak Agatka postanowiła, że nie będzie mazgajem, i nie płakała. Nie darmo wszyscy znajomi chłopcy z miasteczka mówili: „Z tobą tak, z tobą będziemy się ścigać i na raki też możemy iść razem; fest dziewucha jest z ciebie, nie żaden mazgaj jak inne". Agatka była dumna z tego i pilnowała się zawsze, żeby uznania chłopców nie stracić. Prawdę mówiąc nawet wolała bawić się z nimi niż z dziewczynkami. A teraz wszystko się skończyło: miasteczko, przyjaciele, kot Mikuś i zabawy na łąkach czy nad rzeką, która płynęła spokojnie, otaczając miasteczko błękitną pętlą. Świetnie można było budować na niej tamy z kamieni albo puszczać „kaczki": czyja więcej razy wypluśnie z wody? To dopiero były zawody, aż miło! Albo wycieczki szkolne z panią Zosią, wychowawczynią klasy, która zawsze była wesoła i umiała o wszystkim opowiedzieć coś ciekawego. Cały świat, wszystko dokoła, najmniejszy kwiatek, kamyczek czy nawet codziennie mijane w drodze do szkoły drzewo — stawały się 8 ciekawe i niezwykłe, gdy pani Zosia z ożywieniem zaczynała o nich opowiadać. „I skończyło się" — pomyślała już nie wiadomo który raz Agatka. Westchnęła przeciągle, a widząc skierowane na siebie nieco zdziwione spojrzenie grubej sąsiadki spróbowała się do niej uśmiechnąć. Rozłożysta kobieta o błyszczącej, spoconej twarzy, w której małe, ciemne oczy błyskały energią i życzliwością, zerknęła raz i drugi na siedzącą smutnie dziewczynkę, po czym zaczęła wyciągać spod ławki obwiązany chustką koszyk. — Ja pani pomogę — ofiarowała się spiesznie Agatka. Wprawdzie nie zrobiła tego specjalnie zgrabnie — jednemu 9 pasażerowi nadepnęła na nogę, innego zaś uderzyła w bok łokciem — niemniej za chwilę koszyk wylądował na kolanach sąsiadki. Kobieta musiała być głodna, bo zaraz wydobyła z kosza wielki kawał chleba z kiełbasą i dość łapczywie zabrała się do jedzenia mlaskając przy tym głośno i raz po raz oblizując mięsiste wargi. Jednocześnie wolną ręką szperała dalej w koszu, aż wreszcie z zadowoloną miną wyjęła złociste, zarumienione z jednej strony jabłko i podając je na dłoni Agatce, powiedziała: — Zjedz se, dziecko, niech ci będzie na zdrowie. — Och, dziękuję! Soczysty, kwaśny miąższ owocu ugasił dokuczające dziewczynce pragnienie. Poczuła się też nieco raźniej, wobec czego machnęła parę razy nogami w powietrzu. — Przepraszam! Przepraszam! Pasażerowie z sykaniem cofali swoje nogi, a jakiś starszy pan z bródką powiedział niecierpliwie: — Taka duża dziewczynka, a nie umie zachować się w pociągu. Agatce zrobiło się nieprzyjemnie. Pan z bródką mający do niej słuszną pretensję wydał jej się od razu gburowaty i nieprzyjemny. Na domiar wszystkiego stwierdziła z satysfakcją, że z profilu przypomina kozę. „Dobrze mu tak" — pomyślała sobie. Jazda pociągiem zabawna jest tylko na początku drogi, potem staje się nieznośnie nużąca i niech sobie kto, co chce, mówi, ale zupełnie niesposób przez tyle czasu utrzymać w spokoju rąk i nóg. — A dokądże to jedziesz, dziecko, dokąd? — zagadnęła znów gruba sąsiadka zjadając już chyba trzecią porcję chleba. 10 — Do Krakowa, proszę pani. — Do Krakowa? Mój ty Boże! — plasnęła się kobieta pulchną dłonią w kolano. — I to pewnie pierwszy raz będziesz w Krakowie ? Znam, znam, a jakże. Ładne miasto, duże... szkoda mówić. — Eh! — wzruszyła ramionami Agatka. Wcale nie była ciekawa, czy miasto ładne, czy brzydkie. Nie lubiła go już teraz: za to przede wszystkim, że nie było znanym, miłym miasteczkiem, do którego przywykła; za to, że musiała tam właśnie, do Krakowa, jechać aż na parę dobrych lat, i w dodatku jechać tak strasznie długo. — Agatko — odezwała się niespodziewanie mama. Zbudziła się wreszcie. Teraz, mrużąc jeszcze senne oczy przed wpadającym do wagonu popołudniowym słońcem, prostowała plecy, odgarniała z czoła rozsypane włosy. — Agatko, może byś coś zjadła? — Pani dała mi jabłko — wskazała Agatka na sąsiadkę. — Mamusiu, kiedy my już dojedziemy? Tak ciągle jedziemy, jedziemy, a tego Krakowa ni śladu. Agatka pytała z miną wyraźnie zniecierpliwioną — nie lubiła na cokolwiek długo czekać. Wszystko, jej zdaniem, powinno było odbywać się szybko, raz dwa, i już. Bez wyczekiwania i nudzenia się. — Nie marudź, kochanie — potrząsnęła matka jasną głową. — Za godzinę będziemy na miejscu. I nos sobie wytrzyj, masz z boku umazany sadzą. Nie, nie tu, z prawej strony. Gruba sąsiadka Agatki, najadłszy się wreszcie do syta, odstawiła znów koszyk pod ławkę, a że i ją ta podróż zaczęła nudzić, postanowiła więc z kimś pogawędzić. Najodpowiedniejsza wydała jej się matka Agatki. 11 — Myśmy tu już z córeczką pani rozmawiały — zagadała wylewnie. — Taka... sympatyczna dziewczynka! Poczciwa kobieta miała szczery zamiar powiedzieć „ładna dziewczynka", ale spojrzawszy na Agatkę uznała widocznie, że byłaby to przesada. Agatka nie była ładna, a w każdym razie nie przypominała owych dziewczynek z kolorowych obrazków, o pełnym słodyczy wyrazie twarzy i układnej mince. Twarz miała okrągłą, nos krótki, lekko wystające kości policzkowe i zbyt szerokie, wydatne usta. Dwa zabawne, sterczące po bokach głowy warkoczyki nie dodawały jej uroku. Ciemne oczy zerkały spod długich, aż wywiniętych do góry rzęs, z wyrazem rezolutnej ciekawości. „Matka taka przystojna, a córka... brzydactwo" — pomyślała sąsiadka. Agatka nagle poderwała się z ławki i depcząc po nogach drzemiących pasażerów rzuciła się jednym susem ku oknu. — Mamo, patrz, patrz! Zając kica! — wrzasnęła na cały przedział. — Rzeczywiście, zając — ucieszyła się pani doktor. Agatka roześmiała się nie wiadomo do kogo: do matki, zająca czy do samej siebie. — Zabawne dziecko, prawdziwie zabawne — zdziwiła się sąsiadka. Spostrzegła bowiem, że dziewczynka z tymi iskrzącymi się śmiechem oczami wcale nie wydaje się takim znowu „brzydactwem" jak przed paroma minutami, gdy siedziała smutna i zamyślona. „Może tam i wyrośnie z niej coś niczegowatego" — osądziła optymistycznie. 12 — A na długo to pani do Krakowa?— zwróciła się do matki. — Na stałe? — Nie, nie na stałe, ale w każdym razie na parę lat. — No, no, no — cmoknęła z niedowierzaniem. — A co z posadą ? Z mieszkaniem ? Jakże tak, z dzieckiem na bruku ? Mama uśmiechnęła się, wyraźnie ubawiona. — Wcale nie na bruku. Będę pracowała w szpitalu. A pokój także już mamy; jeden nam wystarczy. — Dobrze płacą w takim szpitalu? — odezwał się niespodziewanie „kozia bródka" odsuwając na chwilę sprzed nosa gazetę. — Nie bardzo — przyznała mama — ale jakoś sobie poradzimy. Zza gazety, która wróciła już na dawne miejsce, dał się słyszeć odgłos żywo przypominający rechotanie. — Pani myślisz, że w Krakowie tak łatwo? Jak po maśle życie, co? Tak pani myślisz? Mama nieznacznie wzruszyła ramionami. — Łatwo, proszę pana, nigdzie nie jest — ani w Krakowie, ani w Warszawie, ani gdzie indziej, ale nic samo nie przychodzi. Kilka lat temu było nam o wiele trudniej, a jednak jakoś sobie poradziłyśmy; będziemy sobie radzić i dalej. — Pani tak przemawiasz jak nie przymierzając na zebraniu... — Nie — zmieszała się trochę pani doktor. — Tak powiedziałam, jak myślę. Nic specjalnego i nic nowego. — Rodzinę pewnie ma pani w Krakowie ? — zainteresowała się z kolei gruba kobieta. Inni pasażerowie przysłuchiwali się rozmowie, ale nie brali w niej żadnego udziału. — My nikogo nie mamy — wtrąciła Agatka. — Proszę 13 pani, jeżeli pani była w Krakowie, to proszę powiedzieć, jaki on jest? Duży i stary, prawda?A Wawel jaki? A Smocza Jama ? Proszę pani, a kiedy grają z wieży hejnał na trąbce ? Zarzucona tymi pytaniami kobieta rozejrzała się po pasażerach, jak gdyby oczekiwała od nich pomocy. — Zobaczysz wszystko, sama zobaczysz — usiłowała zbyć Agatkę. — Stare miasto, piękne miasto... — Nigdy nie widziałam dużego miasta — powiedziała w zamyśleniu Agatka. — Chciałabym, żeby w Krakowie był ogród. Proszę pani, czy... — Agatko, dosyć już pytań — przerwała matka. — Wiesz co, wyjrzyj przez okno, bo na pewno lada chwila będzie widać Kraków. Agatka zamilkła naburmuszona. — Za moich czasów — odezwało się mruczenie zza gazety — za moich czasów dzieci nie wtrącały się do rozmowy starszych... — Hm... — chrząknęła mama. — Co tam, panie szanowny! Dawniej tak było, a teraz inaczej — zagadała pojednawczo rozłożysta sąsiadka. — Teraz dzieci więcej świata ciekawe niż za naszych czasów, to i mają o czym rozprawiać. . , — Mamuś, patrz! — krzyknęła Agatka. — Tam coś widać! Z daleka ukazywały się wieże miasta: jedne strzeliste, inne kopulaste — błyszczały w słońcu złotem lub połyskiwały zielenią patyny. Miasto, ku któremu zbliżał się pociąg, zasnute było lekką mgłą, przypominającą matową, przejrzystą zasłonę. Konduktor krzyknął głośno, by usłyszano go w całym wagonie: — Kraaaaków! 14 W przedziale od razu zrobił się ruch. Nikt już nie spał, wszyscy zrywali się z miejsc, wkładali płaszcze, sięgaU na półki po walizki, tłumoki, pakunki. Agatka też oderwała się od okna i stojąc z nieporadnym wyrazem twarzy, kręciła w palcach jeden ze swoich warkoczyków. Nie bardzo wiedziała, co ma z sobą robić. Wreszcie powiedziała: — Mamusiu, ja też będę niosła walizkę. I to jej trochę ulżyło. — Oczywiście — skinęła głową pani doktor. — Ty weźmiesz tę mniejszą, a ja dużą. Rzeczy z bagażu odbierzemy za kilka dni — i podała Agatce małą walizeczkę. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Wszyscy zaczęli się tłoczyć w przejściu, potem w korytarzu popychali jedni drugich, jakby każdy musiał koniecznie wysiąść pierwszy. Wyskoczywszy wreszcie na peron, Agatka stanęła przerażona: ależ tu ludzi w tym Krakowie! A jaki hałas! A dym! Zupełnie inaczej niż u nich w miasteczku, gdzie nikt się nie spieszył i wszystko odbywało się jakoś spokojnie. Na ulicy ruch panował niemniejszy, a jeszcze dochodził do tego warkot samochodów, dzwonki tramwajów. Z bliska miasto wyglądało inaczej: już bez mgiełki, a za to z wynurzającymi się zza domów drzewami. Wieże gdzieś się pochowały i nic nie wskazywało na to, że miasto jest rzeczywiście stare, bo domy, koło których właśnie przechodziły, były zupełnie nowoczesne, z szerokimi wystawowymi oknami sklepów. Agatka szła drobnymi krokami, wciąż oglądając się na matkę. Teraz dopiero poczuła zmęczenie podróżą; nagle zapragnęła znaleźć się w dobrze znanym, opuszczonym dziś rano mieszkaniu i położyć się na tapczanie pełnym kolorowych poduszek, z burym Mikusiem w objęciach. 15 — U nas... — zaczęła. Ale matka ujęła ją mocno za ramię. — Od dziś będziemy mówiły: u nas w Krakowie — powiedziała prędko. — I wszystko się ułoży, zobaczysz. Głowa do góry, kochanie! — Pewnie! — potrząsnęła warkoczykami Agatka, chociaż wcale jej się tak nie wydawało. Chciała krzyknąć głośno, rozpaczliwie: „Mamo, wracajmy tam do nas, do naszego miasteczka! Ja tu nie chcę zostać, wracajmy!" Nie krzyknęła jednak i nawet nic nie powiedziała. Nie, nie można przecież zachować się tak głupio. A może naprawdę stanie się, jak mama twierdzi? Spojrzała na nią: mama miała taki wyraz twarzy, jakby wcale nie była pewna tego, co sama przed chwilą powiedziała. Agatce nagle przyszło na myśl, że i mamie warto by rzec: „Głowa do góry!" Ale że jakoś w żaden sposób nie mogły jej te słowa przejść przez ściśnięte gardło, więc tylko wyprostowała się i uśmiechnęła, jak umiała w tej chwili najraźniej: po prostu dla dodania otuchy i mamie, i sobie. Tym uśmiechem usiłowała powitać również to coś nowego w ich życiu, co się tu, w nieznanym mieście, wśród obcych ludzi właśnie zaczynało. NIE PODOBA MI SIĘ... — Moje śliczności przepiękne, laleczka moja! — przemawiała z czułością pani Maleczyńska do brązowego pieska pekińczyka, który wbiegł właśnie do kuchni. — Nudzi się Żabeczce bez pani? A może Żabeczka głodna?... 16 „Żabeczka" wywiesiła różowy język i poruszyła parę razy czarnym, guzikowatym nosem» Jej ciemne, okrągłe oczy, przysłonięte długimi kudłami, mówiły wyraźnie, że jest niezadowolona. — Wacku! — przywołała męża pani Maleczyńska. — Zajmij że się psem! Widzisz przecież, że się nudzi! I co to ja jeszcze chciałam powiedzieć? Aha, spotkałam Marysię Wiśniewską w nowym kostiumie. Pomyśl sobie, skąd oni mają pieniądze ? — Widać zarabiają — zamruczał łagodnie pan Maleczyń-ski, wtaczając się całą postacią w głąb kuchni. Wyglądem przypominał dobrotliwego misia, ciężkiego, grubego i nie bardzo rozgarniętego. — Stasiu, nic tam nie masz słodkiego w szafie? Może makowca ? — Jest, jest kawałek. A rogalików chciałbyś spróbować? Zaraz z pieca wyjmę... Żabuchna też papu dostanie, psiunia moja droga! Ale czekaj... co to chciałam powiedzieć? Aha, nasze współlokatorki jak ci się wydają? Nieciekawe, prawda? Ja zupełnie to samo mówię. Lekarka niby, a jak ubrana? Takie bluzki bez wycięcia to się dwa lata temu nosiło. Ale widziałeś? Ładna... — Ja ją w płaszczu widziałem... — zdążył wtrącić Male-czyński wsuwając sobie do ust gruby na trzy palce kawał makowca. — Nic nie rozumiesz! Ja nie o bluzce, tylko ta doktor: ładna jest. Jak się nazywa? Ciągle zapominam. — Klikuszowa — wybełkotał pełnymi ustami pan Wacław i dodał zaniepokojony: — Stasiu, czy ty jednak nie za mało miodu dodałaś do maku? Ja ci od razu powiedziałem, że za mało, a ty nie i nie... 2 Zielone pióro 17 — Słuchają Wacek — z irytacją w głosie zawołała pani Stasia — już ja chyba dobrze wiem, ile miodu się dodaje! Marysia daje więcej i co? Smakował ci makowiec u Marysi ? — No, może być.., — próbował się wycofać ze swoich zarzutów pan Wacław i, widocznie decydując się na zakończenie dyskusji, oświadczył: — Wezmę Żabunię na spacer. — Weź, weź, nareszcie spokój będę miała — zgodziła się małżonka. — Żabciu, laleczko, na spacer z panem pójdziesz... — zwróciła się do pieska. — O, jak się cieszy! Czekaj, Wacek... bo ja jeszcze coś przypomniałam sobie. Aha, gdzie my tę kozetkę postawimy? — Jaką kozetkę? — No tę, co stoi u nich w pokoju. Zawsze to antyk, a dzieciak na pewno ją zniszczy i nigdzie potem tego nie sprzedasz. Mnie się zresztą ta mała nie bardzo podoba. Nawet przez ścianę słyszę, że ciągle gada! Do czego to podobne, żeby dziecko było takie gadatliwe? A matka, chociaż i doktor, widać pojęcia nie ma o wychowaniu. Nie rozumiem nawet, o czym można tyle mówić... Wacek! — krzyknęła widząc, że mąż wziąwszy psa na smycz wymyka się do przedpokoju. — Czekaj, wróć się jeszcze! I drzwi zamknij! Teraz przecież, jak wsadzili nam tych współlokatorów, to i trzech słów swobodnie we własnym mieszkaniu człowiek nie może zamienić. Co to chciałam powiedzieć? Aha, więc wiesz, 18 jaka nasza Żabeczka wrażliwa! Jak tylko tę małą zobaczyła, od razu warknęła na nią. Widać wyczuła, że dziecko niesympatyczne. O, pies zawsze wyczuje najlepiej. Lalunia moja śliczna! Nie, nie bój się, pani cię skrzywdzić nie da! A swoją drogą, trzeba uważać, bo nie wiadomo, co to za ludzie... Co? Idziesz już? Tobie to się zawsze śpieszy, byle z domu. A że ja tu siedzę sama całymi dniami, to już... Pani Stasia machnęła tylko ręką, a poczuwszy nagle niepokojący zapach, rzuciła się w stronę pieca. Na blasze, którą jednym wprawnym ruchem wyciągnęła, zaczynały się przypalać rogaliki. Maleczyńska nerwowo zacisnęła wargi. „Oto skutki, jak mężczyzna plącze się po kuchni — pomyślała rozgoryczona. — I teraz całą robotę muszę zaczynać na nowo. Wacek tak lubi rogaliki..." — Proszę! — zawołała w stronę drzwi, do których ktoś zapukał. — Dobry wieczór pani! — A, to pani doktor! Już się pani urządziła w pokoju? Teraz chciałaby pani pewnie coś ugotować, a tu cała kuchnia zastawiona. Sama pani widzi, chwileczki czasu nie mam na nic... — Nie szkodzi — powiedziała matka Agatki. — Chciałam tylko mleko postawić; jest śliczny wieczór, więc postanowiłyśmy z córką zjeść wcześniej kolację i przejść się. Moja mała nie zna Krakowa... Maleczyńska przyglądała się przez chwilę smukłej sylwetce swojej współlokatorki. — Pani to jeszcze całkiem młoda... A co się stało z pani mężem ? Doktor Klikuszowa rzuciła krótkie, niemal ostre spojrzenie w kierunku pytającej, dając tym do zrozumienia, że 2« 19 nie zamierza roztrząsać tej sprawy w zdawkowej rozmowie z obcym człowiekiem. Twarz jej stała się twarda i nieprzenikniona. — Porzucił panią pewnie, i to z dzieckiem... — usiłowała domyślić się Maleczyńska. — Mój mąż zginął w czasie wojny — krótko ucięła matka Agatki. — Chciałam spytać, proszę pani, jak się idzie stąd na Wawel — zmieniła temat rozmowy. — Czy to jest daleko ? — Na wojnie... — zająknęła się pani Stasia. — Mój Boże! — Czy daleko na Wawel? — powtórzyła doktor Klikuszowa. — Aha, na Wawel? Nie, zupełnie blisko. Prosto, a potem na prawo. — Dziękuję. — Zaraz, zaraz — przypomniała sobie Maleczyńska. — Mleko chciała pani gotować... już tu miejsce robię. Garnek może potrzebny? Matka Agatki roześmiała się. — Nie, dziękuję pani. My wszystko mamy. Za kilka dni skończymy już urządzać pokój i wtedy nas państwo odwiedzą, dobrze? Pójdę tymczasem po mleko. Przyszedłszy do swego pokoju doktor Klikuszowa zastała córkę przy oknie. Z brodą podpartą dłońmi Agatka wyglądała na ulicę. — Nie podoba mi się tutaj — powiedziała smutno. — — Wiesz, mamuś, tu jest jednak za dużo domów. Czy w dużych miastach zawsze jest tyle domów? Z tych wszystkich, które widzę, podoba mi się tylko jeden, ten ze smokiem. Przylepiony do czerwonego muru stojącej naprzeciwko kamienicy, widniał skrzydlaty, duży smok z odwiniętym ogo- 20 nem i łbem opuszczonym nisko, jakby wpatrywał się w biegnącą dołem ulicę. — Mnie też się podoba — pochyliła się nad Agatką matka. — Z czego on jest zrobiony? — Nie wiem, chyba z miedzi. Zzieleniał już z czasem i szczególnie ładnie wygląda po deszczu. Agatko, kochanie, zanieś mleko do kuchni. Pani Maleczyńska robi zupełnie miłe wrażenie, chociaż wydaje się nieco wścibska. Możesz z nią porozmawiać, ale niedługo. Ja tymczasem nakryję stół... Zeszyty twoje chyba już można stąd zabrać? — Ja zabiorę — Agatka podeszła do stołu i niedbale, ostrymi ruchami zaczęła zgarniać do teczki książki i zeszyty. Pani doktor spoglądała na nią spod oka. — Agatko — powiedziała spokojnie. — Zawsze miałaś na początku roku obłożone podręczniki... — Eee — machnęła ręką Agatka — ale to było u nas, w tamtej szkole. Tu zupełnie co innego: ja tej szkoły wcale nie lubię i dzieci nie lubię, i pani też. — Dlaczego ? — spytała matka z wyraźną troską w głosie. Zmartwiła się bardzo takim stosunkiem Agatki do szkoły. A przecież przez pierwsze dni po przyjeździe do Krakowa Agatka trzymała się dzielnie, pomagała w urządzaniu pokoju, rozwieszała obrazki, ustawiała w szafie filiżanki, talerze, rozkładała bieliznę. Nie wspominała nawet kota ani pozostawionych daleko przyjaciół. Raz tylko, gdy doktor Klikuszowa wyjęła z walizki album z fotografiami, Agatka wziąwszy go siadła w kucki na kanapie i zaczęła przeglądać. Były w nim zdjęcia ze szkolnych wycieczek, z dawnego mieszkania, fotografie z okolicznych łąk i lasów... Wtedy właśnie pani doktor zauważyła, że córce podejrzanie zaczęła drgać broda. Agatka zamrugała gwałtownie powiekami, od- 21 łożyła prędko album,, a potem zeskoczyła z kanapy i zabrała się do układania bielizny. Robiła to nieuważnie., z czołem zmarszczonym i zaciśniętymi wargami. Patrząc teraz na smutną buzię córki doktor Klikuszowa zaczynała się już nie po raz pierwszy zastanawiać, czy rzeczywiście dobrze obmyśliła wszystko i czy koniecznie musiała odbyć się ta przeprowadzka. Matka Agatki należała do ludzi, którym nie wystarczają posiadane wiadomości. W małym miasteczku trudno je było uzupełniać, w Krakowie natomiast istniała Akademia Medyczna i możliwość dalszej specjalizacji w zawodzie lekarskim. Pani doktor postanowiła więc przenieść się na jakiś czas do Krakowa,, by złożyć tu egzaminy potrzebne do uzyskania wyższego stopnia naukowego,, a także, by odbyć praktykę pod kierunkiem najlepszych i znanych lekarzy. Wszystko to wydawało się proste, chociaż najeżone trudnościami. Doktor Klikuszowa nie obawiała się trudności — uważała, że jeśli nie dadzą się ominąć, należy zabrać się do pokonania ich. Lubiła ład we wszystkim i swojemu życiu nadawała zawsze pewien kierunek, według którego dążyła do obranego celu systematycznie i nieustępliwie. Ale lubiła też i dbała o spokojną, dobrą atmosferę i zawsze starała się wytwarzać ją wokół siebie. Nie przewidziała natomiast, że dla Agatki przeprowadzka stanie się aż takim przeżyciem. „Moja dzielna córka! — pomyślała. — Przez kilka dni starała się dobrze trzymać, paplała, ile się dało, o wszystkim i o niczym, a teraz zdaje się, że..." Pani doktor dobrze się zdawało, chociaż Agatka była pewna, że nie zdradziła się ze swoim nastrojem. Ostatecznie tyle tylko powiedziała, że nie lubi szkoły, dzieci i pani. — Więc dlaczego nie lubisz, Agatko? 22 — Pani jest brzydka, ma taki wstrętny sweter ze złotymi guzikami. Obrzydliwie wygląda. I ciągle powtarza: „Ja muszę się z wami męczyć, a wy jesteście takie nieznośne". Ja tam wcale nie potrzebuję, żeby się ktoś miał ze mną męczyć! Pani Zosia nie męczyła się z nami, tylko uczyła nas, bawiła się z nami i śmiała. Czy ty się ze mną męczysz, mamusiu? — Ale gdzież tam, kochanie! Cóż bym robiła bez ciebie? — No właśnie, widzisz ? Ja też nie wiem, co bym bez ciebie robiła — powiedziała Agatka z powagą i nagłym ruchem objęła matkę za szyję, tuląc do jej twarzy swój rozpalony policzek. — Agatko, ja wiem, że to trudno tak od razu... — zaczęła doktor Klikuszowa i przerwała pomyślawszy sobie: „Po co będę jej mówiła jakieś morały. Muszę pójść do szkoły, poznać tę nauczycielkę. Swoją drogą, co z niej za człowiek, żeby w taki sposób odzywać się do dzieci. Wcale się Agatce nie dziwię. Dobrze, że mi o tym opowiada..." — A dziewczynki też są nieprzyjemne, Agatko? Wszystkie? — Nie wiem — skrzywiła się Agatka. — Jakieś są niemrawe; szepcą po kątach i każda ma już swoją przyjaciółkę. O, lekcje to one umieją lepiej ode mnie i tak gładko mówią, jakby z książki czytały. Ale co z tego? Żadna z nich nie umie łazić po drzewach. Ja oczywiście wlazłam na drzewa, które rosną na podwórku, i na jedno, i na drugie... — Nie mam co do tego żadnych wątpliwości — wtrąciła matka. — Pewnie że wlazłam. I wiesz co? — Agatce tchu zabrakło z oburzenia, zacisnęła tylko gniewnie pięści, wreszcie zdołała dokończyć: — Wiesz, śmiały się ze mnie! Gadały, że jak małpa... 23 — A ty co? — Ja nic. Zupełnie nic, tylko tę, co się najwięcej śmiała, wytargałam za warkocze. — Agatko! — głos pani doktor zdradzał wyraźnie niezadowolenie. — A co miałam robić ? — rozłożyła ręce Agatka. — Niech ma, kiedy taka. Trudno! — A pani nic nie mówiła? — Ale! Krzyczała nawet! Bo ta z warkoczami zaraz na-skarżyła. Więc pani do mnie: że muszę walczyć ze swoim charakterem. Nie mam pojęcia, co to ma znaczyć, pani Zosia nigdy do nas tak nie mówiła. A zresztą wszystko mi jedno! — ze zniechęceniem machnęła ręką. — Do tej sprawy wrócimy jeszcze, moja córko. Coś tu w twoim postępowaniu nie jest w porządku, nie uważasz? Nie wydaje mi się także możliwe, żeby w całej klasie nie znalazły się dziewczynki, z którymi mogłabyś się zaprzyjaźnić — powiedziała zdecydowanie pani doktor. — Po prostu nie mogę w to uwierzyć. — Nie mówmy już o szkole, mamusiu — poprosiła Agatka. — Teraz ty powiedz, czy podoba ci się w szpitalu? — Wiesz, na razie nie bardzo. Moi nowi koledzy są sztywni i też nie wydają mi się specjalnie mili... Ale jeszcze ich mało znam. Agatka pokręciła głową. — A ja myślałam, że u ciebie wszystko jest wspaniale! Taka jesteś zadowolona, jak wracasz do domu... Doktor Klikuszowa przyciągnęła córkę do siebie i spojrzała jej w oczy poważnie. — Posłuchaj, kochanie, nie możemy obie spuszczać nosa na kwintę. Pomyśl sama, jakby to wyglądało? Jeżeli ty jesteś 24 smutna, to ja muszę być w dobrej formie, i odwrotnie. Bo jak obie zaczniemy jęczeć... Agatka uśmiechnęła się słabo. Wyobraziła sobie, jakby to wyglądało: siedzą obie z mamą na tapczanie i jęczą: „oj, oj, oj!" albo coś w tym rodzaju. Czyste mazgajstwo, mimo że się nawet nie płacze. Co by tamci chłopcy powiedzieli na ponurą minę Agatki, na nie obłożone książki, na różne „nie lubię", „nie podoba mi się"... Aż wstyd! — Kochanie, a nasze mleko? — przypomniała sobie mama. — Zagadałyśmy się i ściemniło się zupełnie. Chyba zjemy kolację i pójdziemy już spać. — Chyba — zgodziła się Agatka zabierając garnek z mlekiem. W przedpokoju rozległo się szczekanie. To pan Maleczyń- ski prowadził Żabkę ze spaceru. 25 Agatka wróciła z kuchni po dobrej godzinie. Oprócz mleka przyniosła na talerzyku ciepłe jeszcze, świeże rogaliki. — Pani Maleczyńska nam dała — objaśniła. — Naprawdę? — ucieszyła się matka. — Widocznie się jej podobałaś, więc chciała ci zrobić przyjemność. Ale dlaczego tak długo gotowałaś to mleko ? — Bo... — zająknęła się Agatka — pani Maleczyńska mi opowiadała... — O czym? — zdziwiła się doktor Klikuszowa. Dziewczynka westchnęła: — Kiedy nie pamiętam! O bardzo wielu rzeczach: że ma ciocię w Puławach, która hoduje kaczki; o piesku; o tym, że dzieci powinny jeść marchew, bo coś tam zawiera... Aha, wiem: witaminy. Co to są witaminy? Jeszcze mówiła o królowej Bonie, że jak przyjechała do Krakowa, to podobno 26 miała aż sto sukien. Po co, mamuś, aż sto? Ciekawa jestem, jakie były te suknie. A pan Maleczyński umie malować obrazy, jest malarzem. Wiesz, mamusiu, że ta Żabcia będzie miała szczeniaki. I jeszcze pani Maleczyńska opowiadała... — Kochanie, to szalenie zajmujące — przerwała łagodnie pani doktor — ale zjedzmy teraz. Mam wielką ochotę trochę jeszcze poczytać. — Ja też — zapewniła Agatka. — Tylko nie dawaj mi kożuchów, mamuś! — Naturalnie, przecedzę ci mleko. Posmaruj tymczasem chleb masłem i pokraj ser... W kuchni pani Maleczyńska opowiadała mężowi: — Zupełnie niepotrzebnie uprzedzasz się do ludzi. Lekarka wcale przyjemna i spokojna, a z małą tylko trzeba się odpowiednio obchodzić. Przyszła tu do kuchni i chyba godzinę ze mną rozmawiała. Wiesz, że wcale nie jest taka gadatliwa: stała, kiwała tylko głową i od czasu do czasu jąkała: „Tak, proszę pani". Poza tym nic więcej się nie odzywała. Pomyśl, Wacław, czy to nie dziwne? — Ja się tam nie dziwię... — z głębokim przekonaniem zapewnił pan Maleczyński. CHŁOPIEC NA MURZE Jednego dnia, mniej więcej w połowie września, Agatka wróciła ze szkoły podniecona i uśmiechnięta. — Proszę pana — zapytała Maleczyńskiego, który jej drzwi otwierał — czy moja mama dziś przypadkiem nie wróciła wcześniej z kliniki? 21 — Nie — zdziwił się malarz — O ile wiem, ma dyżur i uprzedziła nawet moją żonę, że przyjdzie dopiero wieczorem. — Mnie też mówiła — przyznała Agatka — ale myślałam, że może coś się odmieniło. Czasami może się przecież coś odmienić na lepsze, nie ? Więc myślałam, że i z tym dyżurem... Mam jej ważną rzecz do powiedzenia! — Pewnie dwóję oberwałaś — domyślał się malarz, bez większego zresztą zainteresowania. Agatka się obruszyła: — Wcale nie! Dwói to w ogóle nie złapałam jeszcze ani jednej. Piątek też nie mam — przyznała się uczciwie — a czwórkę raz tylko dostałam... Za to z gimnastyki jestem najlepsza! No i dziś... — Spojrzała z triumfującą miną na Maleczyńskiego. — Od dziś, proszę pana, będę śpiewała w chórze szkolnym. Tak! I co pan na to? Maleczyński był daleki od okazywania jakiejkolwiek radości z tego powodu, pomruczał tylko coś w rodzaju „dobrze, dobrze" i co prędzej poszedł do swego pokoju, zły, że przyjście Agatki przerwało mu popołudniową drzemkę. — Proszę pana... — zaczęła znów Agatka, ale spostrzegłszy, że nie ma już z kim rozmawiać, bo Maleczyński zamknął jak najstaranniej drzwi za sobą, wzruszyła tylko ramionami i poszła do pokoju. Za chwilę zasypiający błogo malarz posłyszał wyśpiewywaną za ścianą na cały głos piosenkę: Wiele piosenek jest, Każdy ma piosnkę swą, Ale o Krakowie, ale o Krakowie Najmilsze piosnki są... 2H Głos był świeży, radosny i miły, piosenka — śpiewana z przejęciem. „Spać człowiekowi nie dają" — malarz wtulił głowę głębiej w poduszki, zupełnie nieczuły na piosenkę o swoim mieście, w którym spędził całe życie. Agatka tymczasem powtórzyła tę samą zwrotkę jeszcze raz, a potem jeszcze... Podobały się jej słowa; pomyślała, że ten Kraków, w którym od niedawna mieszka, jest właściwie przyjemny, a już Zamek na wzgórzu wawelskim... Tak, było w nim coś szczególnego, co zawsze, ilekroć Agatka przechodziła w pobliżu — kazało jej zatrzymać się i chociaż na krótką chwilę objąć wzruszonym spojrzeniem wieże i mury wzniesione przed setkami lat. Nie umiałaby wcale wytłumaczyć, dlaczego tak się działo, ale i teraz, śpiewając „...ale o Krakowie, ale o Krakowie...", miała przed oczyma owe mury i starodawne baszty, widziane już wiele razy na tle bladego, jesiennego nieba, ponad siwym pasmem okalającej wzgórze Wisły. Z przyjemnością przypomniała też sobie, jakie to wrażenie zrobiło na dziewczynkach, kiedy pan prowadzący chór szkolny parę razy powtórzył, że „Klikuszówna ma bardzo, bardzo dobry słuch i ładnie śpiewa". Nawet Basia, najlepsza uczennica, zaczęła się do Agatki inaczej odnosić: pokazała jej plecioną zakładkę do książek, którą sama sobie zrobiła z kolorowych paseczków kartonu, a także obiecała nauczyć Agatkę jeszcze innych piosenek, jakie tu w szkole śpiewają. „Lekcje odrobię później" — postanowiła teraz Agatka wyjmując z teczki podręczniki na stół i tak już porządnie założony lekarskimi książkami matki. Na dworze świeciło słońce i żółtym blaskiem zalewało ulicę, a drzewa pod oknami potrząsały złocącymi się liśćmi. 29 Niesposób było wysiedzieć w pokoju w takie popołudnie, zwłaszcza że Agatka czuła gwałtowną potrzebę wybiegania się i wyskakania. Nie namyślając się więc długo uznała, że najlepiej będzie, jeżeli teraz pójdzie na podwórko. Zatrzasnąwszy z hukiem drzwi i przeskakując po kilka schodów zbiegła na dół. Podwórko domu, w którym mieszkała, było wybetonowane, niechlujne, z walającymi się papierami i obszernym, prowizorycznym śmietnikiem w rogu. Na tym szarym i pozbawionym nawet źdźbła trawy miejscu rosło jedno jedyne drzewo, wprawdzie wyraźnie marniejące, ale w każdym razie żywe i szeleszczące liśćmi. Tuż obok drzewa zamykał całą szerokość podwórka dosyć gruby, otynkowany mur. Na podwórku nie bawiły się dzieci, przechodzili nim tylko lokatorzy domu, jednak Agatka już kilka razy zauważyła wysokiego, szczupłego chłopca, który, siedząc na murze z opuszczonymi, mocno podrapanymi nogami w wykoślawionych sandałach, pogrążony był w czytaniu książki. Rude, płomieniste niemal włosy spadały mu nisko z pochylonej głowy, zasłaniając zupełnie twarz. Chłopiec nie zwracał najmniejszej uwagi na przechodzących podwórkiem ludzi. Od czasu do czasu pociągał głośno nosem, nie odrywając oczu od książki. Agatkę dziwiło, że można się aż tak zaczytać, żeby nie wiedzieć, co się dzieje dokoła. Ona wprawdzie też czytywała różne książki, ale nie wydawały jej się bardziej interesujące niż bieganie po polach, puszczanie z chłopakami latawców czy skakanie przez ustawione naprędce przeszkody. Toteż nieznajomy chłopiec z podwórka od razu wydał się jej niepodobny do chłopców z miasteczka. Przyglądała mu się więc badawczo, zastanawiając się, w jaki sposób można by zawrzeć z nim bliższą znajomość. Nie wyglądał na cia- 30 majdę, jeżeli potrafił wdrapywać się na tak wysoki mur, posiadający bardzo słabe uchwyty w miejscach, gdzie tynk się oberwał. Dziś wybiegłszy na podwórko Agatka dziwiła się samej sobie, że tak prosta sprawa jak poznanie czytającego chłopca wydawała się jej przez tyle dni czymś trudnym. Podeszła więc zdecydowanym krokiem pod mur i zadarłszy głowę zawołała rezolutnie, spoglądając z dołu w twarz chłopca: — Dzień dobry! Jak się nazywasz? A co ty czytasz ciekawego ? Nigdy nie myślała, że jest taki ładny. Ostry, wydatny nos, wąskie wargi i szare, chmurne oczy — wszystko to wydało się Agatce niezwykłe. „Tak, żaden chłopiec w tamtej szkole nie może się z nim równać" — pomyślała w duchu i powtórzyła jeszcze raz bardzo głośno: — Powiedziałam: dzień dobry! Czy nie słyszałeś? — Słyszałem, no i co? — spojrzał na nią bez najmniejszej sympatii. — A jak się nazywam, to moja rzecz, i nic ci do tego, co czytam. W ogóle skąd się tu wzięłaś? Pewnie z innego domu. Tu nie wolno przychodzić dzieciom z innych domów. Najlepiej nie zawracaj głowy i zabieraj się stąd. — Tere-fere-kuku! — rozzłościła się Agatka. — Ale uprzejmy to nie jesteś, nie można powiedzieć! — Ty, nie stawiaj się tylko! — wrzasnął. — Patrzcie no! — odpaliła Agatka obrzucając chłopca iskrzącym spojrzeniem. — No i co mi zrobisz? Zresztą ja jestem z tego domu i podwórko jest także moje! Chłopiec wzruszył ramionami. Widzicie ją, ważna panna! Możesz się bawić lalkami 31 w innym kącie, a mnie nie przeszkadzaj — nachmurzył się odwracając głowę i sięgając ręką po książkę. — Właśnie że nie mam ochoty bawić się lalkami — oświadczyła Agatka zdecydowanym tonem. O, nie, niech się temu chłopakowi nie wydaje, że może ją, Agatkę, traktować z góry! Rzeczywiście, będzie jej imponował! Jeszcze czego! A jednak trochę jej imponował. Tym przede wszystkim, że był chyba starszy, a także znacznie wyższy i taki pewny siebie. Agatka jednym badawczym spojrzeniem objęła otynkowaną ścianę muru; zauważyła dwa odpryśnięcia, o które od biedy można się było zaczepić nosem buta, a także niewielki występ sąsiadującej z murem oficyny. Nie namyślając się długo podskoczyła w górę, by dosięgnąć wyciągniętą ręką owego występu, a jednocześnie zamachnęła się nogami, szukając oparcia w nierównościach cegieł. Jeszcze jedno dźwignięcie całego ciała i Agatka zawisła uczepiona górnego krańca muru. Chłopiec przerwał czytanie, ale chociaż w chmurnych jego oczach zamigotał przez chwilę wyraz uznania, nie zrobił żadnego ruchu, aby jej pomóc. — Dla mnie to nic takie wdrapywanie — wysapała Agatka, z trudem łapiąc powietrze otwartymi ustami, gdy wreszcie znalazła się na murze w pozycji siedzącej. — Ja po drzewach umiem łazić i w ogóle... Schowała niedbałym ruchem ręce za siebie, żeby chłopiec nie zauważył, jak się jednak podrapała, ale on nie patrzył na jej ręce ani na twarz; w ogóle udawał, że nie zwraca na Agatkę najmniejszej uwagi. — I po coś tu wlazła? S Zielone pióro o o — Do ciebie — odpowiedziała prosto. — Nie chciałeś mi powiedzieć, co czytasz, to sama zobaczę... Nie pytając wyjęła mu szybkim ruchem książkę z ręki i zanim się zdołał opamiętać, przerzuciła parę kartek. — Eee — zawołała zawiedziona — książka o wojnie! Ja nie lubię książek o wojnie; są smutne. -- Od razu wiedziałem, że jesteś zupełnie głupia — posłyszała w odpowiedzi. — Ja właśnie najbardziej lubię książki o wojnie. One są w dechę! — W co? — zdziwiła się Agatka. — W dechę! Wyraźnie mówię. — Aha — przyznała Agatka, nie chcąc się zdradzić, że pierwszy raz w życiu słyszy podobne określenie. — Masz! — położyła książkę obok na murze. Wziął ją, ale już nie czytał, tylko podkurczył nogi i siedział z brodą opartą na kolanach. Agatka przyglądała się jego ostremu profilowi. — Bo jak jest wojna, to dobrze wtedy — powiedział nagle chłopiec bardziej do siebie niż do niej. — Nieprawda! — zaprotestowała żywo Agatka odchylając się gwałtownie do tyłu; mało brakowało, a byłaby zleciała na drugą stronę muru. — Wstydziłbyś się tak mówić! Wiesz, mój tatuś zginął na wojnie i... i to wcale nie jest dobrze! Patrzyła na chłopca zawiedziona, bo w pierwszej chwili wydał jej się sympatyczny. Teraz natomiast pomyślała sobie, że musi być bardzo niedobry, nawet zupełnie zły, skoro może mówić takie rzeczy. — Jednak jesteś głupia — kiwnął rudą głową chłopak, chociaż tjon razem głos jego zabrzmiał nieco łagodniej. — Zawsze ludzie giną na wojnie, ale jeżeli ktoś jest dzielny, 34 to może dokonać bohaterskich czynów — wydeklamował ostatnie zdanie patrząc przed siebie. — Ja też chciałabym być dzielna — powiedziała Agatka marszcząc brwi. Chłopiec uśmiechnął się kątem warg. — Ty? — zawołał z ogromnym zdziwieniem, które boleśnie ubodło Agatkę. — No ja! — zaperzyła się od razu. — A bo co? Może nie mogę? — Pewnie że nie. Taka tam dziewczyna... Ja to co innego. Agatka zrobiła się czerwona jak burak. Miała szaloną ochotę stłuc tego chłopca, ale ponieważ na murze było to zupełnie niemożliwe do wykonania, więc tylko ze złością odgarnęła do tyłu warkoczyki i wolniutko wycedziła przez zęby: — Wiesz, kim ty jesteś? Jesteś obrzydliwym zarozumialcem! Tyle ci powiem! Nosa zadzierasz do góry, a na pewno pierwszy byś zmykał, gdyby zaczęli strzelać. — Ale wymyśliła! — chłopiec ku jej zdziwieniu nawet nie bardzo się obraził. Znów podkurczył nogi, objął je obiema rękami i zaczął mówić rozmarzonym głosem: — Ja byłbym spadochroniarzem! Strącałbym także samoloty nieprzyjacielskie i sam jeden rzucałbym się na wroga. Niechbym tam nawet i zginął, ale byłbym bohaterem... Słuchając go Agatka zapomniała o gniewie; mimo wszystko chłopiec ją zadziwiał! Usiadła w podobny jak on sposób, podkurczając kolana, i powiedziała po chwili: — Tak, ja myślę, że ty mógłbyś być bohaterem! Od razu odczuła ogromną różnicę między nimi, na korzyść rudego chłopca. Bo i pewnie: on — przyszły bohater, a ona co? Tyle że śpiewa w szkolnym chórze. Oczywiście, 35 nie jest mazgajem, ale do bohaterstwa jej daleko! Spytała ostrożnie: — A czy teraz... to znaczy, jak nie ma wojny, nie może być bohaterskich czynów? — Skądże! — stanowczo zaprotestował chłopiec. — Nie może być. Bo teraz to co: chodzisz do szkoły, lekcje odrabiasz, rodzice zrzędzą, no i co? — Jak to: co? — Właśnie że nic. Nic a nic ciekawego! Starsi tylko ciągle robią uwagi... Nie cierpię uwag! — wybuchnął. — Ja też nie — szybko wtrąciła Agatka. — No więc widzisz. A bohaterowi nikt uwag nie robi! Naraża życie dla ojczyzny, to co tam jakieś dwóje... — Aha! — przerwała Agatka. — Chcesz być bohaterem, żeby nikt się na ciebie nie gniewał o dwóje... — Nieprawda! — Sam powiedziałeś. Chłopiec machnął ręką. — Ty i tak tego nie rozumiesz... Agatka znów poczuła się urażona. Prawda, że nie bardzo go rozumiała, ale udawała, że wszystko jest dla niej jasne. Chciała dalej tak siedzieć i słuchać, co chłopiec opowiada. Mimo że mówił powoli i opanowanie, było w nim coś niepokojącego. Agatce zrobiło się smutno na samą myśl, że mógłby kiedyś zginąć. — Wiesz, ale ty nie narażaj się tak bardzo... — poprosiła serdecznie. — Och, co mi tam! — odpowiedział niby niedbale. — Ja mogę! Tylko gdzie mam się narażać? — dodał z nagłą złością. — W szkole, czy jak? — W szkole cbjba nie... 36 — No widzisz! Powoli zaczynało szarzeć: kontury rosnącego na podwórku drzewa wydawały się rozmazane. „Szkoda, że on jest tak strasznie poważny — pomyślała Agatka. — Wolałabym, żeby był weselszy. A może on jest wesoły, tylko tak udaje? Nie — zdecydowała po chwili — chyba nie udaje..." — A latawce umiesz puszczać? — spytała ni w pięć, ni w dziewięć, żeby tylko coś powiedzieć. — Eee, latawce! To nic nie jest! Ja umiem robić modele szybowców. — Naprawdę? — zdumiała się Agatka. W miasteczku żaden chłopiec nie potrafił zrobić czegoś takiego. — Sam robisz? — Sam. A z kim? — Nie wiem. Z kolegami może... — wyjaśniła Agatka. — Z żadnymi kolegami — powiedział niechętnie i Agatka od razu domyśliła się, że chłopiec chyba nie lubi swoich kolegów. Stał się jej przez to bliższy. Zwierzyła mu się cicho: — Bo ja też nie lubię swoich koleżanek. Nic się nie odezwał, tylko jakoś uważniej na nią spojrzał. — Aha, nie lubisz... — mruknął. — Dokuczają ci, co? — Tak, dokuczają — zaczęła Agatka, ale zaraz dodała: — Teraz już mniej, na początku to dokuczały... — A mnie będą zawsze dokuczać — oświadczył chłopiec. Nie powiedział jednak, że owo dokuczanie polegało głównie na przezwisku „rudy", którego nie mógł znieść, i na wołaniach „rudy, pójdziesz do budy" czy innych w tym rodzaju. Chyba tylko jeden jedyny Wojtek, a także Kajtek (którego przecież nie można liczyć) nigdy... Eh, co tu mówić! 37 Zygmunt zresztą nie chciał zwracać uwagi Agatki na swoje płomieniste włosy, zwłaszcza że poczuł nawet do niej coś jakby sympatię, którą usiłował okazać mruknięciem: — Nawet nie jesteś taka bardzo głupia! Nic stosowniej szego nie przyszło mu do głowy. Najwyższy czas był wracać do domu i zabrać się do lekcji, zwłaszcza że jutro jest biologia, którą Agatka szczególnie lubi; no i z biologii warto byłoby mieć jakiś lepszy stopień. — Muszę już wracać do domu; lekcje... — powiedziała zdecydowanie, patrząc z góry na ścianę muru, która wydawała się jej teraz zupełnie gładka. Na skakanie było za wysoko, pomyślała więc: „Niech najpierw on zejdzie, a ja zobaczę jak". — Ty nie idziesz? — zapytała głośno. — Phi! — gwizdnął chłopak przez zęby. — Kto by tam się zajmował lekcjami! To nudne, wcale dziś nie mam ochoty odrabiać lekcji... — Ale mógłbyś robić szybowiec — poddała prędko Agatka. — Mam czas — nie śpieszył się wcale. — Nie, nie — tłumaczyła. — Skończ model jak najprędzej! I pokażesz mi potem. Albo ja do ciebie przyjdę zobaczyć — zaproponowała. — I wiesz co? Przyniosę ci książkę. Wcale nie o wojnie, ale też... no, w dechę! — szczęśliwie przypomniała sobie to słowo. — Niech tam! Chłopiec spuścił swoje długie nogi, a znalazłszy po chwili oparcie dla pięt, powoU zsuwał się z muru. Agatka z góry uważnie patrzyła, jak on to robi. Potem z kolei sama zaczęła złazić, ale gdzieś w połowie wysokości słabo zaczepiła rękę o uchwyt i pacnęła jak kluska na beton, zdzierając sobie mocno naskórek z obydwu kolan. 3S — Rozbiłaś się? — Wcale nie — stanęła od razu na nogi, chociaż dobrze ją kolana bolały. — Widzisz, nic mi nie jest. Ale zła była na siebie, że nie udało się jej zejście. „Muszę poćwiczyć, jak nikogo nie będzie na podwórku" — postanowiła. Chłopiec szorstkim ruchem wyciągnął do niej rękę. — Zygmunt Nowosielski jestem! Bardzo mi przyjemnie — wyrecytował jak wyuczoną z książki lekcję, a potem zakończył zwykłym tonem: — Jak już chcesz koniecznie ten szybowiec obejrzeć, to... Ja tu mieszkam w oficynie — pokazał na dwa okna pierwszego piętra. Agatka ucieszyła się. Podobało się jej, że chłopiec przedstawił się w taki sposób, jak gdyby oboje byli dorośli. Poczuła też, że Zygmunt nie będzie się już tak, jak dziś złościł, jeżeli znów spotkają się na podwórku. Zadowolona, pobiegła na górę. Naprawdę trzeba się było zabrać wreszcie do lekcji. Mama jeszcze nie wróciła. Maleczyński ledwie drzwi otworzył, zaraz zawrócił do siebie. Agatka zdążyła go jednak zapytać: — Proszę pana, co to znaczy „w dechę"? Nie wiedział. — Może mamy swojej zapytasz — poradził nie chcąc wdawać się w dłuższą rozmowę. Okazało się później, że i mama nie wiedziała, co to znaczy. — Coś zupełnie bez sensu... — powiedziała. Ale Agatce podobało się nowe wyrażenie; postanowiła też tak mówić. Zachciało jej się we wszystkim dorównać Zygmuntowi, chociaż nie lubiła książek o wojnie i nie miała najmniejszej ochoty ani ginąć, ani narażać swojego życia... 39 ZIELONE PIÓRO Zygmunt niechętnie wlókł się po schodach. Przebywanie w domu traktował jako przykrą konieczność. Dziś ze szczególną złością nacisnął dzwonek i trzymał palec na guziku tak długo, aż mu matka otworzyła drzwi. — Nie możesz po ludzku dzwonić? Odpowiedział milczeniem; wyminął matkę i przeszedłszy ciemną kuchnię, udał się wprost do pokoju. Zastał tu młodszą siostrę, Jagusię, która postawiwszy na podłodze duży model szybowca usiłowała posadzić na jego skrzydłach dwie swoje lalki i małego misia. Widok ten zupełnie wyprowadził Zygmunta z równowagi. — Mówiłem — wrzasnął, jednym ruchem zmiatając lalki na podłogę — mówiłem, czy nie mówiłem, żebyś nie śmiała ruszać moich rzeczy?! Smarkata! Jagusia podniosła na niego swoje śliczne, niebieskie oczy, pełne urazy. — Mama pozwoliła... — Ale ja nie pozwalam! To mój szybowiec, rozumiesz? Zabieraj się ze swoimi lalkami! Jedną z nich, która i tak już miała nos obtłuczony, kopnął, aż poturlała się pod łóżko. Tego było Jagusi za wiele: chwyciwszy pokrzywdzoną lalkę w objęcia, zaniosła się rzewnym płaczem. A ponieważ matka nie przybiegła jeszcze na ratunek, płacz Jagusi stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie przeszedł w donośny wrzask, dający się słyszeć nie tylko w całym mieszkaniu Nowosielskich, ale także na podwórku. 40 — Będziesz cicho, czy nie? — Zygmunt aż tupnął nogą ze złości. Matka przybiegła z kuchni zaaferowana, z rękami namydlonymi, bo właśnie coś prała. — Moja córeczka, moje biedactwo! — wzięła ostrożnie w objęcia Jagusię. — Znowu ci dokucza, znowu cię skrzywdził ten łobuz... — Tylko, mamo, bez łobuzów! — zaprotestował Zygmunt odgarniając kosmyk rudych włosów, który mu spadał na oczy. — To ona jest winna, nie ja. Po co ruszała mój szybowiec ? Ale Nowosielska trzymała stronę Jagusi. — Ona nie jest winna, chciała się pobawić. A ty jesteś egoistą, żeby taką awanturę robić o byle co... No, nie płacz, córuniu. Pójdziemy do kuchni, mama da ci cukierka. Chodź! Otarła Jagusi chusteczką oczy, chociaż nie było w nich śladu łez. Dziewczynka rzuciła triumfujące spojrzenie na brata, zadowolona w gruncie rzeczy, że ona była ostatecznie górą, a on oberwał. — Mógłbyś się zabrać do lekcji — powiedziała sucho matka. — Dobrze, dobrze — odburknął Zygmunt. Postawił na stole swój model. Trzy tygodnie nad nim siedział, strugał patyczki, kleił. Szybowiec był jak malowanie i Zygmunt obiecywał sobie, że w tych dniach zabierze się do modelu samolotu. Nie miał porządnych narzędzi i robota szła mu opornie, jednak zawziął się i majstrował, zwłaszcza kiedy nikogo nie było w domu. Wtedy pracowało mu się najlepiej i jednocześnie mógł sobie wyobrażać, że robi nie model, ale prawdziwy szybowiec, na którym wzbije się wysoko pod obłoki i szerokim lotem przetnie podniebną prze- 41 strzeń. Oczywiście jego szybowiec będzie leciał najlepiej ze wszystkich. Możliwe też, że Zygmunt wymyśli jakieś specjalne udoskonalenia i wynalazek ten rozsławi jego imię na całą Polskę. Tymczasem troskliwie oglądał stojący na stole model szybowca, sprawdzając, czy w czasie Jagusinych zabaw nie został uszkodzony. Oględziny przyniosły niewesoły rezultat. — Popsuła mi, popsuła! — Zygmunt wpadł do kuchni z najszczerszym zamiarem sprawienia siostrze tęgiego lania. — Ster jest obluzowany i na skrzydle papier przedarty! A mama zawsze jej broni... — Proszę robić lekcje! — powiedziała Nowosielska stanowczo. — Dosyć już mam twoich wrzasków! Człowiek nie może mieć chwili spokoju w tym domu. Cały dzień haruję, a po południu jeszcze awantury do tego wszystkiego. Masz jabłko i ucz się! Żebym nie słyszała twego głosu! — Mamo! — zaszczebiotała przymilnie Jagusia. — Pójdziemy na spacer? — Pójdziemy, córeczko, pójdziemy — głos Nowosielskiej nabrał ciepłego brzmienia. Z czułością pogłaskała jasne, kręcące się w drobne loczki włosy córki. — A czekoladkę mi kupisz? — Kupię, „Danusię" kupię. Ty jesteś moja pociecha. „Pociecha" gryzła piękne, różowe jabłko, zerkając przy tym szelmowsko na stojącego w progu brata. Zygmunt nie potrzebował porównywać jabłek — swego i siostry — żeby wiedzieć, że dostał mniejsze. Właściwie był do tego przyzwyczajony, ale jak zawsze, tak i teraz miał uczucie, jakby coś go mocno, nieprzyjemnie ukłuło w samo serce. Oczywiście to nie ważne. Jagna była młodsza i już od chwili swego urodzenia stała się dla matki najważniejszą osobą. Może dla- 42 tego, że każdy się nią zachwycał: włosy ma takie śliczne, zgrabna jak laleczka... Zygmuntem nikt się nie zachwycał, zwłaszcza że sam jak najusilniej starał się nie dać najmniejszego powodu do zachwytu. — Z chłopcem to naprawdę mają państwo kłopot — znajomi kiwali ze współczuciem głowami. Niektórzy usiłowali rodziców pocieszać: — No, jeszcze się ustatkuje... Ale Zygmunt wiedział, że wcale się nie ustatkuje i właśnie zostanie już taki nieznośny, zły, uparty — zostanie na przekór rodzicom i ich znajomym, na przekór nauczycielom i nawet kolegom... Kiedyś jednak, gdyby była wojna, wsławi się wspaniałym, bohaterskim czynem, broniąc zagrożonego miasta i wtedy wszyscy będą go żałowali dowiedziawszy się, jaki był naprawdę. Wtedy oczywiście będzie za późno, bo kto wie, czy Zygmunt-nie zginie. Tego ostatniego nie był jeszcze zupełnie pewien, w każdym razie gotów był na wszystko... Teraz stał dalej w drzwiach mierząc niechętnym wzrokiem matkę, która przed lustrem malowała sobie wargi i przyczesywała włosy. Zawsze tak robiła wychodząc z domu; w mieszkaniu krzątała się w przybrudzonym szlafroku, rozczochrana i nie umalowana. — No, zabieraj się! — powiedziała widząc krytyczny wzrok syna. — Mamo — mruknął Zygmunt. — Daj mi pięć złotych. Książka taka wyszła... — Możesz pożyczyć w bibliotece szkolnej. Nie mam pieniędzy, na życie mi do pierwszego nie wystarczy, a Jagusi trzeba jeszcze pantofle kupić. 43 — Mnie? — ucieszyła się mała. — Tobie, córuchno! Wiesz, do niebieskiej sukieneczki będą granatowe pantofelki. Zygmunt wzruszył ramionami, odwrócił się i trzasnąwszy drzwiami poszedł do pokoju. Nie zabrał się do lekcji, tylko stanąwszy przy oknie obserwował puste podwórko. Przechodziła nim właśnie wysoka, smukła pani, prowadząc na smyczy kudłatego pekińczyka o lśniącej, brązowej sierści. „Przyjemnie jest mieć psa — pomyślał Zygmunt. — Idzie tak koło człowieka... Chciałbym mieć psa. Nie musi być rasowy, niechby był zwykły kundel, żeby tylko tak właśnie chodził, blisko, krok w krok..." Oczywiście nie należało się łudzić. Rodzice nigdy by się nie zgodzili na to. Zresztą w pokoju z kuchnią dla psa naprawdę nie było miejsca. Wprawdzie rodzice wciąż wspominali przedwojenne mieszkanie: cztery pokoje z kuchnią, ślicznie urządzone, ale Zygmunt nie pamiętał nic a nic z tych wspaniałości, które znał tylko z opowiadania, a które zostały zburzone w Warszawie. Nie przeszkadzało mu to zresztą; w pokoju z kuchnią też można mieszkać. Wojtek, kolega ze szkoły, miał z ojcem i bratem tylko jeden pokój, a właściwie kuchnię, i co z tego? Wielkie rzeczy! Drzwi trzasnęły. To matka z Jagusią poszły do miasta. „Po czekoladę »Danusię« — pomyślał Zygmunt. — Eee, co tam!" Ale nie wiedzieć czemu westchnął, zanim zabrał się do naprawiania szybowca. „A jednak dam Jagnie lanie — postanowił. — Niech no tylko rodzice wyjdą kiedyś i mała zostanie sama ze mną... Sześć lat ma dziewucha i taka jest..." Pod wpółotwartym oknem rozległo się gwizdanie — umó- 44 wiony sygnał. Zygmunt odgwizdał dalszy ciąg prostej melodyjki i skoczył do drzwi. — Serwus, Wojtek! — przywitał za chwilę kolegę. — Serwus! Starych nie ma? — Nikogo nie ma w domu. — Fajno jest! — chłopak nazwany Wojtkiem wysunął naprzód dolną szczękę i całym ciężarem rzucił się na krzesło, rozstawiając szeroko nogi. Zrobił przy tym minę bardzo pewną siebie i trochę jakby znudzoną. Jego wąskie, mocno cofnięte w głąb czaszki oczy krótkim spojrzeniem objęły cały pokój zatrzymując się na szybowcu. — W dechę model! — zawyrokował po chwili. Zygmunt ucieszył się. — Co? Naprawdę? Zobacz jeszcze... — widać było, że zależy mu na pochwałach kolegi. Ale ten w entuzjazm nie wpadał. — Powiedziałem, że w dechę, to w dechę — powtórzył uważając widocznie, że nawet najmniejsza pochwała z jego ust jest dostateczną nagrodą dla Zygmunta za cały trud włożony w budowę modelu. Zresztą nie przyszedł tu, żeby rozmawiać o szybowcach. — Mój brat motor kupuje — powiedział śledząc, jakie wrażenie wywrze ta wiadomość na koledze. — Motor? — Zygmunt z zazdrością spojrzał na Wojtka. Tym to się dobrze wiedzie, że mogą sobie sprawić motocykl. - „Jawę"? — spytał. — Eee! SHL-kę — wyjaśnił Wojtek. — Brat już ma napięty u jednego gościa. Tylko nie ma go gdzie garażować. Brat mówi, że nie chce, żeby zaraz wszyscy wiedzieli... Gadania byłoby, skąd wziął pieniądze... 45 — N00, pracuje przecież... — powiedział Zygmunt. — Frajer pompka z ciebie! — roześmiał się z wyższością Wojtek. — Twój stary też pracuje i guzik z tego macie. Franek dorabia; nie wiem gdzie, ale to wszystko jedno. Forsy ma kupę! — Dorabia? -- nie pojmował Zygmunt, ale za bardzo nie chciał się dopytywać. Wojtek i tak ma go za smarkacza, chociaż są w tej samej klasie. Jest od niego starszy, ponieważ powtarza klasę, i o wiele silniejszy: jednym ruchem rozkłada Zygmunta na podłodze. To naprawdę jest imponujące! Wszyscy w klasie boją się zresztą Wojtka, bo jak da w kark, to prawdziwa bieda. Omijają go więc z daleka, ale z pewnego rodzaju szacunkiem. Zygmunt tym bardziej był dumny, że z nim właśnie Wojtek najczęściej przestawał, że jemu opowiadał o swoim dorosłym bracie. Nie była to właściwie przyjaźń. Zygmuntowi podobało się, że Wojtek nic sobie nie robi ze swego ojca, że bywa na wszystkich niemal meczach piłki nożnej (podczas gdy jemu, Zygmuntowi, rodzice nie chcieli dawać na takie rzeczy pieniędzy). Podobała mu się przede wszystkim zupełna niezależność Wojtka, który mógł chodzić, gdzie chciał i kiedy chciał, i nikt w domu tym się nie interesował, nie napędzał do lekcji. Z nauczycieli też Wojtek nic sobie nie robił; licznych uwag wysłuchiwał z miną zuchwałą i postępował po swojemu. Wojtek nigdy jakoś nie wyśmiewał płomienistej czupryny Zygmunta. Po prostu wcale go nie zajmowała powierzchowność tego czy innego kolegi. Mogą sobie mieć włosy zielone, a nosy jak kaczki. Zygmunt jednak, nie roztrząsając przyczyn, dla których 46 Wojtek mu nie dokuczał, czuł za to dla niego cichą wdzięczność. Trudno byłoby natomiast powiedzieć, co mogło się Wojtkowi podobać w Zygmuncie. Może to, że Zygmunt, lgnąc do niego, nigdy nie okazał najmniejszego strachu jak inni. Dla Wojtka było to trochę drażniące, tym bardziej więc czuł potrzebę ciągłego imponowania rudemu chłopcu. I teraz, widząc, że wiadomość o SHL-ce brata nie wprawiła Zygmunta w dostatecznie wielkie osłupienie, Wojtek jakby od niechcenia zmienił temat rozmowy. — Ty, patrz, co mam! — wyciągnął z kieszeni śliczne wieczne pióro. — Fajne, nie? — Pokaż! Twoje? — Niee, znalazłem. Idę ulicą... patrzę: pióro! No to wziąłem. Przecież niczyje — mówił Wojtek opierając ręce na kolanach. — Niczyje... — powtórzył Zygmunt. Wydało mu się, że widział gdzieś podobne pióro i też bardzo mu się podobało, zupełnie jednak nie mógł sobie przypomnieć u kogo. — Słuchaj, nie wiesz, gdzieby to można spylić? — Czy ja wiem? — Zygmunt! — wstał z miejsca Wojtek. — Ja ci je zostawię, a ty rozejrzyj się. Jak się uda spylić, to się flotą podzielimy. Niech tam, po przyjaźni! No jak? Stoi? Zygmunt nie miał pojęcia, kto by mógł takie pióro kupić, mimo że było naprawdę śliczne, ale fakt, że Wojtek powiedział „po przyjaźni", przesądził sprawę. Jeżeli podzielą się „flotą", Zygmunt kupi sobie upragnioną książkę i nie będzie prosił matki o pieniądze. Z radością pomyślał: „Obejdzie się bez łaski". Poczuł się prawie dorosły i samodzielny. 47 Może też wystarczyłoby tych pieniędzy na dyktę do modelu samolotu ? — Tylko nie sfrajeruj się! — klapnął go Wojtek po ramieniu. — A... w szkole tego pióra nie pokazuj! Wiesz, rozgadają, że skąd... — dodał wyjaśniająco. — Nie pokażę — obiecał Zygmunt. — Tylko... gdzie je spylić ? Wojtek zaśmiał się lekceważąco, co ubodło Zygmunta. — Już ty zobaczysz, że załatwię! — dodał więc z pewną siebie miną. — Blat? — wyciągnął mocną dłoń Wojtek. — Blat! — potrząsnął nią z zapałem Zygmunt. — Co to znaczy „blat"? — najniespodziewaniej w świecie odezwał się za nimi dziewczęcy, wesoły głos. Wojtek odwrócił się w tę stronę; nie wiadomo dlaczego, jednym ruchem wyrwał z rąk Zygmunta pióro i schował je za siebie. Przed nimi stała dziewczynka z krótkimi warkoczykami, w granatowym swetrze i spódniczce w kratkę. Przechyliwszy głowę przyglądała się chłopcom inteligentnym, badawczym spojrzeniem. — Ttto... Agatka... z podwórka — wykrztusił zupełnie oszołomiony Zygmunt. — Ale skąd, skąd ona się tu wzięła? — niespokojnie pytał Wojtek zwracając się do kolegi, jak gdyby sama Agatka była pozbawiona zdolności mówienia. — Ojej, skąd! — szybko udzieliła im obu informacji. — Drzwi przecież nie zamknęliście; stukałam, pukałam, a wy nic! Nacisnęłam więc klamkę i jestem. — Trochę onieśmielona dodała: — Książkę przyniosłam. Dla ciebie, Zygmunt. Jest pyszna i wcale nie o wojnie. Położyła na stole dwa tomy. 48 — Zobaczysz! — powiedziała znacząco. — I pogadamy później... wiesz gdzie? — mrugnęła porozumiewawczo, dając tym do zrozumienia, że mur na podwórku uważa za stałe miejsce ich spotkań. — Hm... dobrze — zakręcił się niepewnie Zygmunt. — O rany! — ryknął śmiechem Wojtek. — To ty, Zygmunt, z dziewczynami się bawisz ? Lepszy numer, słowo daję! Zygmunt zaczerwienił się po same uszy; bardzo pragnął, żeby Agatka poszła sobie jak najszybciej. Nagle Wojtkowi coś przyszło do głowy, bo raptownie zmienił front. 4 Zielone pióro 49 — Czekaj no, mała! Gadaj, coś słyszała z tego, cośmy tu z Zygmuntem mówili! Coś widziała? — Ja... nic! — powiedziała Agatka wysuwając jedną nogę naprzód i leciutko przytupując obcasem. — Słyszysz? Masz gadać! — Wojtek zmarszczył brwi i chciał złapać Agatkę za rękaw swetra, ta jednak zgrabnie wywinęła się i w dwóch skokach znalazła się po przeciwnej stronie stołu. Tu poczuła się znacznie pewniejsza. — Nie wygłupiaj się — powiedziała do Wojtka. — Żebyś wiedział, jak wyglądasz z tymi minami! A u fryzjera to chyba od trzech lat nie byłeś... Myślisz, że się ciebie boję, co? — Agatko... Wojtek... — Zygmunt usiłował wpłynąć pojednawczo na swoich gości. — Patrzcie, smarkata! Będzie mi się stawiała! Ja ci pokażę! — rozsierdził się na dobre Wojtek. To już stawało się nie do zniesienia, żeby skrzat taki w kratkowanej spódnicy podobnie odzywał się do niego, Wojtka, który rej wodził wśród chłopaków! Wojtek postanowił nauczyć Agatkę moresu. Oparł rękę na stole i odbił się nogami z całej siły, żeby przeskoczyć na drugą stronę. Kiedy był już w powietrzu, coś trzepnęło go po głowie i dał się słyszeć szelest rozrywanego papieru. Niemal jednocześnie zatrzasnęły się z hukiem drzwi w kuchni. — Szybowiec! — rozdzierającym głosem krzyknął Zygmunt. Gdy Wojtek zdołał wreszcie pojąć, co się stało, zobaczył, że głowa jego przebiła papierowe skrzydła szybowca i połamane rusztowania plączą mu się teraz dookoła szyi. — Co? — wykrztusił wreszcie w ciągłym osłupieniu. Zygmunt ze złością powiedział: 50 — A to dziewczyna! Po coś się jej czepiał? Ona widać nie taka... Wojtek powolnym ruchem podniósł leżące na podłodze wieczne pióro, położył je na stole i wzruszywszy ramionami, wyszedł. Zygmunt odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, ale też się nie odezwał. Myślał z pewnym niepokojem, czy Agatka naprawdę nie słyszała ich rozmowy i nie widziała pióra. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie tak bardzo zależało mu na tej wiadomości... MAZGAJ I BOHATER — Mamuś, znowu wychodzisz ? — Agatka stała na środku pokoju kręcąc w palcach koniec warkoczyka. — Muszę, kochanie. Przyjechał z Warszawy pewien bardzo znany lekarz i będzie miał wykład. — Ciągle masz albo wykłady, albo dyżury, albo zebrania. — Tak się składa, Agatko. Ja wiem, że nieprzyjemnie jest samej zostawać, może byś jednak zeszła na podwórko albo zaprosiła do siebie tego chłopca? Agatka pokręciła przecząco głową. — Wolę tu zostać. — Jeżeli masz odrobione lekcje, mogłabyś odwiedzić Basię... — Basia idzie dziś ze swoim tatusiem do kina — powiedziała Agatka, w zamyśleniu skubiąc dalej warkoczyk. — Basia ma nową sukienkę, wiesz, mamo? W kropki. 4' 51 Spojrzała w lustro i wykrzywiła się do swego odbicia. Wcale nie ładnie wyglądała w sukience nieco przykrótkiej i obciśniętej. — A Zosia, ta z trzeciej ławki/ma kołnierzyk haftowany w ząbki. Doktor Klikuszowa poruszyła się niespokojnie. — Jak zdam egzaminy, my też sprawimy sobie różne ładne rzeczy. — No, to prędko zdawaj! — Nie mogę tak od razu, muszę się jeszcze uczyć i uczyć... — matka Agatki objęła wzrokiem sterty książek leżących na stole. Ile roboty było jeszcze przed nią! — Ale ja bym chciała, żeby było prędko — zniecierpliwionym głosem powiedziała Agatka. — Moje wszystkie sukienki są na mnie za małe... A Krysia Walczak ma... — Nie wszystkie są za małe — przerwała matka. — Spódniczka jest zupełnie dobra. — Właśnie że za małe i ja nie chcę w nich chodzić. Inne dziewczynki... Cała radość, z którą doktor Klikuszowa wybierała się na naukowy odczyt, nie wiedzieć gdzie się zapodziała. Zamiast niej pojawił się niepokój: co zrobić z tym brakiem pieniędzy? Przeprowadzka do Krakowa tyle ich pochłonęła, teraz trzeba się liczyć z każdym groszem. W tym roku naprawdę nie ma mowy o sprawieniu czegokolwiek. — Będę się nudziła przez cały wieczór... — Przecież masz książki, masz kolorowe pocztówki, które dał ci pan Maleczyński, możesz je oglądać. Agatko, nie grymaś! Agatka odwróciła się do okna. — Pa, kochanie, już wychodzę. 52 Matka pocałowała ją we włosy i z pośpiechem wyszła: za dwadzieścia minut zacznie się odczyt. A może wrócić do domu i zostać z Agatką? Jakby tu zrobić, żeby jednak mogła dostać tę nową sukienkę... Inaczej będzie się czuła nieszczęśliwa i gorsza od swoich koleżanek. Jadąc tramwajem doktor Klikuszowa wciąż widziała przed sobą nachmurzoną twarz córki. Siedzący naprzeciwko pani doktor staruszek myślał patrząc na nią: „Jaka miła kobieta; i ładna, i młoda, a czegoś smutna..." Gdy Agatka została sama, pokręciła się po pokoju bez żadnego celu. Teraz była zła na siebie: tyle hałasu narobiła o te sukienki, a właściwie nie o sukienkach chciała mówić z matką. Chociaż o sukienkach także, ale przede wszystkim o Zygmuncie i o modelu szybowca, którym cisnęła w głowę tego drugiego chłopca. Szybowiec pewnie się zepsuł... Chociaż już dwa dni minęły od owego wieczoru, Agatka czuła jednak jakiś dziwny niesmak. Uciekając wtedy, zachowała się jak głupie cielę. Teraz Zygmunt i ten drugi myślą, że stchórzyła, a to nie jest prawda! Nie wiedziała, co robić, żeby wybrnąć z tego wszystkiego. Miała zamiar poradzić się matki, ale nie mogła się zdecydować. Mama z pewnością powiedziałaby: „Znowu się rozbijasz ? Czy to jest sposób, sama pomyśl!" Agatka przyznawała potulnie, że to żaden „sposób", ale co zrobić, kiedy stało się i się nie odstanie? I jakże dziś opowiadać mamie jeszcze o tym, skoro i tak już jest na pewno zmartwiona dąsami o nowe sukienki? Agatka coraz wyraźniej była niezadowolona ze swojej rozmowy z matką... „Jutro powiem o szybowcu" — postanowiła zapatrzywszy 53 się przez okno na skrzydlatego smoka, jakby od niego miała przyjść jakaś dobra rada. Przyszła rzeczywiście, chociaż smok nie miał z nią nic wspólnego. „A, co tam! — odskoczyła w pewnej chwili od okna. — Pójdę na podwórko, spotkam Zygmunta i po prostu spytam go o szybowiec. Jeżeli rozwaliłam, to przeproszę i będzie po całej historii, a mamie opowiem wszystko kiedyś później". Pomysł ten wydał się jej doskonały. Oczywiście, lekcjom nic się nie stanie, odrobi je wieczorem. Nie było więc na co czekać. Jeżeli działać, to już! Agatka wyskoczyła do przedpokoju, zapukała do drzwi Maleczyń-skich. — Idę na podwórko! Nie czekając odpowiedzi, popędziła schodami w dół. Podwórko było zupełnie puste i ciche; na murku też nikt nie siedział. Agatka spojrzała w okna oficyny i szybko pobiegła do mieszkania Zygmunta. — Dzień dobry! — przywitała kobietę, która jej otworzyła drzwi. — Czy mogę zobaczyć się z Zygmuntem? Mam do niego pilną sprawę. — Zygmunta nie ma. — Jaka szkoda! — zmartwiła się szczerze Agatka przyglądając się przez chwilę małej, jasnowłosej dziewczynce, która stała obok, gryząc cukierek. — Proszę pani — zwróciła się do kobiety — a czy pani nie wie, kiedy Zygmunt wróci do domu? — Kazałam mu przyjść o szóstej. — Czy mogłaby mu pani powiedzieć... — Agatka uśmiechnęła się — proszę mu powiedzieć, że ja koniecznie, ale to 54 koniecznie muszę się z nim widzieć. Ja w tym samym domu mie... — Nie, nie, dziewczynko — przerwała kobieta, wcale nie odpowiadając na uśmiech Agatki. — Kiedy syn wróci, każę mu odrabiać lekcje. I tak już dosyć czasu marnuje z tym swoim połamanym szybowcem... — Ojej! — wyrwało się Agatce. — To przepraszam... ...A to ładna historia: połamany szybowiec! No, oberwie teraz od Zygmunta za swoje, szkoda gadać! Agatka poczuła się trochę mniej pewna siebie, postanowiła jednak czekać na podwórku, aż Zygmunt wróci. Na pewno jest zły. Gorzej byłoby, gdyby szedł z tym drugim chłopcem. Agatka nie miała żadnej wątpliwości, że kolega Zygmunta przy pierwszym spotkaniu stłucze ją na kwaśne jabłko. Z takim lepiej nie zaczynać... no, ale już przepadło! Pełna obaw krążyła właśnie w pobliżu śmietnika, gdy usłyszała dochodzące od strony bramy rozpaczliwe krzyki i jakieś śmiechy. Odwróciła się raptownie i aż zdrętwiała ze strachu: przez podwórko wielkimi susami pędził Wojtek wymachując trzymanym w ręku zeszytem, z którego wylatywały małe kartki. Za Wojtkiem gnał Zygmunt odpychając równocześnie długimi rękami drobnego, jasnowłosego chłopca, który krzycząc szarpał go za marynarkę. — Zygmunt, oddaj! Wojtek! Oddajcie mi, to moje... Wojtek w dwóch skokach znalazł się na daszku śmietnika. Agatka zaś momentalnie zorientowawszy się, że chłopcy nie zauważyli jej, wpadła w drzwi klatki schodowej i ukryta za framugą okna obserwowała. Odetchnęła z głęboką ulgą, że cała ta gonitwa nie była z jej powodu, a widok skaczącego jak fryga i pokrzykującego piskliwym głosem chłopca, którego Zygmunt jednym ruchem 55 ręki odrzucał od siebie jak piłkę, wydał się jej nawet komiczny. „Ale mazgaj!" — pomyślała. Wojtek tymczasem, siedząc na śmietniku z rozkraczonymi nogami i robiąc małpie miny, wołał: — Słyszysz, Zygmunt? Ojej, a to ci heca! Ten maminsynek wiersze tu sobie zapisuje. O rany, słuchaj!... Uspokój tylko smarkacza! „Smarkacz" wcale nie był od chłopców młodszy, ale był mizerny i chudy. Twarz miał drobną, w tej chwili pełną 56 niezmiernej żałości. Szarpał się dalej z Zygmuntem, który wreszcie chwycił go od tyłu i trzymał mocno za obie ręce. — Nooo — syknął przez zęby. — Będziesz teraz spokojny? A my ci tu wierszyki poczytamy. Wojtek, czytaj mu wierszyki. Chłopiec zbladł. Nie wyrywał się już i nie krzyczał, zaciął tylko wargi i nie spuszczał wzroku z Wojtka, jakby liczył, że siłą swego spojrzenia potrafi go zmusić do zaprzestania tej głupiej zabawy. Ale na Wojtku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. — No, słuchaj teraz, Kajtusiu-maminsynusiu, a jak piś-niesz, wiesz, co będzie? Chłopiec nazwany Kajtusiem milczał. — Będziesz lizał ścianę, szczeniaku! — wrzasnął Wojtek. — Zygmunt, trzymasz go? — Trzymam! — twarz Zygmunta wykrzywił pełen zadowolenia uśmiech. Agatce serce zaczynało łomotać coraz mocniej. Stała milcząc, schowana za oknem; nie wiedziała teraz, kogo się bardziej boi: czy Wojtka, czy Zygmunta z tym niedobrym uśmiechem. Czuła tylko, że boi się coraz więcej. — Dobra! — Wojtek przewrócił kartkę. — Patrzcie no, jaki tu wierszyczek mamy, phi, phi! I zapewne przedrzeźniając Kajtusia, bo głosem cienkim i robiąc miny, Wojtek zaczął odczytywać: Ile drzew, tyle rogów znalazło się w boru, Jedne drugim pieśń niosą jak z choru do choru. I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza, Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza, Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu ! * * Fragment IV księgi „Pana Tadeusza" A. Mickiewicza. 57 Agatka nie rozumiała prawie nic z tego, co Wojtek czytał w tak błazeński sposób. Patrzyła na twarz Kajtka, który to czerwieniał, to bladł. Nie mając czasu na zastanawianie się, pojęła jednak, że chłopcy naigrawają się tu z czegoś, co dla bladego, małego ich kolegi było niezmiernie ważne i bliskie. Nagle Kajtuś krzyknął: — Przestańcie, to wiersz Mickiewicza! Nie wolno tak! — Milczeć! — huknął na to Zygmunt. — Czekaj, my mu pokażemy! — Wojtek zeskoczył z dachu śmietnika. — Będzie lizał ścianę. Kajtek szarpnął się z całej siły, nie wyrwał się jednak. We dwóch ciągnęli go do muru... — Liż ścianę! Liż ścianę! Słyszysz? Masz lizać ścianę! {" Podwórko było puste. Jak na złość, nikt nie przechodził, nikt nawet nie wyglądał przez okno. Jedyną istotą, która to wszystko widziała, była Agatka, niemal sparaliżowana strachem. Kajtuś odwracał bladą, skurczoną gniewem i rozpaczą twarz od muru, do którego przypierali go chłopcy. — Nie chcesz? — powiedział wolno Wojtek. — To dostaniesz... Podniósł do góry rękę. — Puść go! — Agatka z całym rozpędem wpadła między chłopców, wywracając nie spodziewającego się czegoś podobnego Zygmunta. Uwolniony w ten sposób z jego rąk Kajtek stał teraz jak ogłuszony. — Uciekaj! — krzyknęła Agatka wyrywając jednocześnie osłupiałemu Wojtkowi zeszyt. Kajtuś nie czekał dłużej; porwał z rąk dziewczynki swój zeszyt i czmychnął przez bramę. Agatka stała teraz między Zygmuntem a Wojtkiem, z pod- 58 niesioną głową, z roziskrzonymi oczyma. O, jakże ich nienawidziła w tej chwili — obydwu! — Wy jesteście... jesteście... — nie była w stanie złapać tchu ze zmęczenia i gniewu. Ale Wojtek oprzytomniał prędko. — Znowu ty? A to się porachujemy... — No, bij! — powiedziała Agatka mocno, nie ruszając się z miejsca. — Nie boję się ciebie! Mimo zapewnienia — bała się. To tylko przez tamtą chwilę, gdy skoczyła między chłopców znęcających się nad Kajtkiem, wydało się jej, że nie czuje żadnego strachu, ale teraz wracał znowu, lodowaty, łomocący gdzieś w gardle, dygocący w kolanach. Agatka zamknęła oczy. „Nie będę uciekać — postanowiła — chociaż im dwóm i tak nie dam rady..." Poczuła, jak Wojtek złapał ją za ramiona. — Szybowiec mi zepsuła! — zawołał Zygmunt. — Dobrze! —¦ powiedział Wojtek. — Ja ją będę trzymał, a ty... Agatka podniosła oczy na Zygmunta... Ale w tej chwili rozległo się w bramie głośne szczekanie, a za chwilę ukazała się na podwórku wielka postać pana Ma-leczyńskiego, obładowanego jakimiś paczkami i prowadzącego na smyczy Żabkę. Wojtek na ten widok puścił Agatkę, która stała dalej bez ruchu, zadyszana, z wypiekami na twarzy. Zygmunt cofnął się parę kroków. — Agatko! — dobrotliwie zawołał malarz. — Weź smycz ode mnie, bo nie mogę sobie poradzić z wszystkimi pakunkami... 59 Jak we śnie zbliżyła się Agatka do pana Maleczyńskiego i wyjęła mu smycz z ręki. — No, to idziemy na górę. Piesek znalazłszy szeleszczącą kartkę papieru ruszył ją nosem, usiłując jednocześnie przytrzymać łapkami. — Oddaj, Żabka — Agatka schyliła się i odebrała psu papier, na którym czerniały jakieś słowa ułożone w strofki. „Aha, to wiersze tego Kajtusia" — pomyślała. Zebrała jeszcze inne kartki, które wypadły z zeszytu. — Chodź, chodź! Co tam marudzisz? — przynaglał dziewczynkę malarz. Schowała kartki i szła dalej. — Jeszcze się porachujemy! — mruknął za nią Wojtek. Nie spojrzała nawet na niego. Zmierzyła natomiast Zygmunta wzrokiem, w którym więcej było rozżalenia niż gniewu. — Porachujemy się, ty... bohaterze! — powiedziała z nieopisaną pogardą w głosie. NAGRODA ZA WIERSZE Środkiem ulicy biegł niewielki skwerek, z dwóch stron strzeżony przez dwie wysmukłe topole. Wiosną kwitły na nim liliowe bzy, po nich — pachniały mocno białe kwiaty jaśminu, a gdy się kończył jaśmin, rozkwitał jakiś inny krzew, który rósł mniej więcej w środku skwerku i którego nazwy nikt nie znał. Wróble gnieżdżące się w dzikim winie obrastającym sąsiednią kamienicę przylatywały tu na gałęzie świergocąc głośno, jakby koniecznie chciały przekrzyczeć drobne sikorki 60 o niebieskich brzuszkach. Czasami wśród soczysto zielonej trawy przechadzał się szpak, połyskując w słońcu ciemnymi piórkami. Gdy przychodziła jesień, liście drzew i krzewów rosnących na skwerku mieniły się różnymi odcieniami czerwieni, brązu i złota. Skwerek był odwiedzany przeważnie przez matki, które przywoziły teraz na jesienne słońce swoje małe dzieciaczki ckutane w ciepłe kocyki. Siedząc obok wózków na ławkach, czytały książki lub robiły sweterki. Zatrzymywały się tu także dzieci w drodze powrotnej ze szkoły. Przyprowadziwszy tu jednego dnia Agatkę, Basia zaproponowała : — Chcesz ? Możemy usiąść na chwilę. Na pobliskiej ławce siedział drobny, jasnowłosy chłopiec pochylony nad zeszytem. Agatira z rozmachem rzuciła na ławkę wypchaną teczkę. — Ale będę miała czytania! — zawołała. — Aż trzy książki mi przyniosłaś! Chyba przez miesiąc nie przeczytam. Basia parsknęła śmiechem. — Dla mnie to na trzy dni... — Oj, Bacha, na trzy? Powiedz, naprawdę tylko na trzy? — zdumiała się Agatka. — Żebyś wiedziała, jak ja prędko czytam! A jakie książki lubisz najbardziej? — Z przygodami! — bez namysłu odpowiedziała Agatka. - A ty? — Ja lubię historie o dziewczynkach, i to takie, żeby były smutne, żeby można było płakać... Agatka szybko zamrugała długimi rzęsami. 61 — Coś ty, Bacha? Wcale nie mogła zrozumieć takich zamiłowań, a jeszcze bardziej tego, że Basia bez najmniejszego wstydu przyznawała się do płaczu. Basia z kolei poczuła się trochę urażona pełnym niedowierzania okrzykiem Agatki. — Ja tam żadnych przygód nie lubię — powiedziała stanowczo. — Przygody są dla chłopców... — Wcale nie! — zaprotestowała żywo Agatka. — Jak ja| będę duża, też będę miała przygód a przygód... — Gdzie? — przerwała rzeczowo Basia. Agatka zatoczyła szeroki łuk wyciągniętym ramieniem. — Och, wszędzie! — oświadczyła z ogromną pewnością. Basia wydała się jej zabawna z tym swoim płaczem nad losami smutnych dziewczynek. Agatka nagle poczuła szaloną ochotę wziąć ją za ramiona i mocno potrząsnąć albo rozwichrzyć Basi jej gładko przyczesane włosy. Zamiast tego machnęła tylko żywiej nogami i powiodła wzrokiem po chmurzącym się niebie. — Będzie deszcz! — zawołała. — Co? Deszcz? — Basia wstała z ławki. — To ja już muszę iść do domu. — Dlaczego? — nie zrozumiała Agatka. — Zamoczyłabym sukienkę i buty... — To co? Nie lubisz biegać po deszczu? — Pewnie że nie lubię — oświadczyła stanowczo Basia patrząc na koleżankę z wyraźną naganą. — A ja szalenie lubię! — wybuchnęła radośnie Agatka. — To tak przyjemnie! I jeszcze po kałużach skakać! Woda się rozpryskuje... • — No, wiesz! — Basia była zupełnie zgorszona. — Przecież błotem można się zachlapać. 62 — Jeszcze jak! — potwierdziła beztrosko Agatka. — Potem trudno się butów doczyścić. Najlepiej skakać boso... — Ja bym tam wcale nie skakała. — Nie? — zdziwiła się Agatka. — Z ciebie jest naprawdę bardzo grzeczna dziewczynka. Chciała zrobić Basi przyjemność, ale wyszło to jak ubolewanie. Basia jednak widocznie nic nie zauważyła, bo uśmiechnęła się przyjemnie, wygładziła sobie fałdy na spódniczce i powiedziała: — Pewnie! Bo ja muszę świecić... — Co? — wytrzeszczyła oczy Agatka. — Tak. Muszę świecić przykładem młodszym dzieciom. Moja mama tak mówi. Bo nas w domu jest troje, a ja jestem najstarsza. — I pomagasz mamie? — Pomagam. — Jak pomagasz? — Różnie, jak trzeba. Do stołu nakrywam i sprzątam w pokoju... — Eeee — machnęła ręką Agatka. — To żadne pomaganie, ja też to umiem! — Jak to, nie pomaganie? — oburzyła się Basia. — A co? — Wielkie rzeczy: pozamiatać! Agatka była rozczarowana. Przecież sama robiła to wszystko prawie codziennie, wprawdzie nie bardzo starannie, ale według swego mniemania wystarczająco dobrze. Wskazała palcem na swoją porzuconą teczkę. — Czy w tych książkach jest o takich grzecznych dziewczynkach, o zamiataniu i gotowaniu, i... — O, tam w jednej książce dziewczynka cały obiad po- 63 trafiła ugotować! — powiedziała z zazdrością i zachwytem Basia. Ze zdziwieniem zobaczyła, że Agatka rozpina teczkę. — W której to książce? — O, w tej. Zobaczysz, jaka śliczna! — Nie zobaczę! — zawołała ze złością Agatka. — Wcale nie chcę jej czytać. — Cooo? — nie mogła uwierzyć Basia. — A tak! Ja wiem, że trzeba sprzątać i gotować i umiem garnki pozmywać — wypaliła jednym tchem — ale to nie jest takie znowu ciekawe, żeby aż w książkach o tym pisać. — Ależ, Agatko! — prosiła ją Basia przerażona zniecierpliwieniem koleżanki. — Tam jest o takiej grzecznej, szlachetnej dziewczynce... — Nie chcę szlachetnych dziewczynek! — Agatko! — niebieskie oczy Basi zaszkliły się łzami. — Ja cię proszę, nie mów tak! Agatka już-już miała wrzasnąć „właśnie że tak będę mówiła", ale spojrzawszy na Basię, z miejsca się pohamowała. — Och, Bacha! — potrząsnęła jej ręką z całej siły. — Już dobrze, przeczytam. No, przeczytam, mówię. Co tak patrzysz ? Basia uśmiechała się zadowolona. Właśnie niedawno w jednej z książek przeczytała, jak taka pełna zalet i bardzo szlachetna dziewczynka wywierała dobry wpływ na swoje koleżanki. Wszystkie starały się ją naśladować. Basi ogromnie podobała się ta historia, postanowiła więc „świecić przykładem" nie tylko swemu rodzeństwu, ale również klasie. Nie powiedziała o tym Agatce, ale już sobie wyobrażała, jak to będzie wspaniale, kiedy na przykład ta rozgadana, rozbiegana i wciąż coś brojąca koleżanka zmieni się nie do poznania dzięki jej wpływowi. 64 — Agatko! — zawołała więc teraz ze słodyczą i jakąś czułością. — Czy będziesz moją przyjaciółką? — Ależ tak, Bacha! Taką w dechę! — Agatka z radością trzepnęła w ramię nową przyjaciółkę. — I będziemy sobie o wszystkim mówiły? Prawda? To Agatce nieco mniej się podobało. Ładna historia! Basia, taka układna i grzeczna, na pewno nie zechciałaby się przyjaźnić z dziewczynką, która rozbija szybowce chłopcom na głowie albo tłucze się z nimi na podwórku. Odwróciła głowę, nie wiedząc, co odpowiedzieć, i nagle zmartwiała! Zobaczyła rozrośniętego, mocnego chłopca, który szedł ulicą wielkimi krokami, z podniesioną głową i rękami w kieszeniach spodni. Chłopak wygwizdywał coś na całą ulicę, a mijając jakąś młodą dziewczynę gwizdnął jej prosto w ucho. — Chuligan! — krzyknęła ostro dziewczyna. Chłopak parsknął krótkim śmiechem i poszedł dałej. Agatka odetchnęła: co za szczęście, że Wojtek jej nie zauważył! Rozejrzała się po skwerku z takim uczuciem, jakby wszystkim tu obecnym ludziom — dorosłym, dzieciom i nawet maluśkim niemowlętom śpiącym w kolorowych wózkach — groziło przed chwilą niebezpieczeństwo. — Coś się tak zamyśliła? — spytała zdziwiona Basia. — Eee, nic, tak sobie... — bąknęła niezbyt jeszcze pewnym głosem Aga&a, a nie chcąc, żeby Basia z jej miny mogła się czegokolwiek domyślić, zawołała: — Patrz, ten chłopiec z książką, który siedział naprzeciwko, poszedł sobie... — Wcale nie poszedł, tylko schował się za krzaki, kiedy ten gwiżdżący przechodził. — Schował się? — zdumiała się Agatka. Rzeczywiście, jasnowłosy, drobny chłopiec wychylił głowę 5 Zielone pióro 65 zza jaśminowego krzewu, popatrzył uważnie w stronę ulicy, a potem wrócił na ławkę. Niby znów zabrał się do czytania, ale co chwila zerkał niespokojnie dokoła. — On się pewnie boi tego gwiżdżącego — powiedziała szeptem Basia. — Wiesz, kto to jest? — Ten z książką? Co się schował? — Nie. Ten gwiżdżący. — Ależ nie, skąd! — zapewniła żarliwie Agatka czując, że robi się czerwona. — To jest Wojtek Michajda — poinformowała Basia z miną pełną odrazy. Agatka przełknęła głośno ślinę i niespokojnie zakręciła się na miejscu. Wreszcie spytała nie patrząc na koleżankę: — Znasz go? Basia wzruszyła ramionami. — Wszystkie dzieci z naszej ulicy go znają, bo każdemu dokucza, ale nikt z nim nie trzyma. O, ja za nic nie chciałabym mieć z nim cokolwiek wspólnego! — wykrzyknęła, jakby dotknięta, że Agatka mogłaby ją o coś podobnego posądzić. — Za nic! Nawet bym się bała... — dokończyła wreszcie. Po chwili dodała: — Ty też byś się bała. Ja ci mówię! — Ja? Wcale nie! — prędko odszepnęła Agatka pragnąc, żeby Basia przestała wreszcie mówić na ten temat. Chłopiec z książką, którego twarz tylko przez chwilę widziała, wydał jej się znajomy. Rozmyślała właśnie o tym, gdzie go już widziała, kiedy Basia zawołała: — Ojej! Muszę wracać do domu, bo jeszcze się mama będzie gniewała. Pewnie już czeka. Pamiętaj, że od dziś jesteśmy przyjaciółkami! 66 — Jeszcze jak będę pamiętać! — zapewniła Agatka waląc się kułakiem w piersi. Na nią nikt nie czekał; mama znacznie później wracała ze szpitala. — Twoja mama nie pracuje? — spytała Basi z pewną zazdrością. — Jak to, nie pracuje? Cały dzień pracuje: wszystko w domu robi. O, mój tatuś dałby ci, gdyby posłyszał, jak ty mówisz! Basia podniosła się z ławki, strzepnęła spódniczkę, poprawiła kołnierzyk i sięgnęła po teczkę. Chłopiec z naprzeciwka przyglądał im się przez chwilę, potem zamknął książkę i także wstał. Nie odchodził jednak, tylko kręcił się w miejscu, wiercąc w ziemi dziurę obcasem. Agatka z Basią podały sobie ręce. — Pa, Baśka! — Pa! Przyniesiesz jutro pocztówki? Nie zapomnisz? Obiecałaś pokazać. — Przyniosę! Patrz, jaki węzeł sobie zrobiłam. Agatka wyciągnęła z kieszeni chusteczkę z zawiązanymi na niej trzema węzełkami. — To ten! — wskazała na największy. — Ten jest od pocztówek. — Skąd wiesz, że ten? — Wszystko jedno — roześmiała się Agatka. — Jeden od wypicia mleka, jak wrócę do domu (mamie obiecałam); drugi od pocztówek, a trzeci... — zająknęła się — oj, od czego jest ten trzeci? W końcu machnęła ręką. — Zapomniałam. A to ci ładna historia! Basia spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę, że ta nie okazuje najmniejszego zmartwienia z tego powodu. Agatka roześmiała się beztrosko. — Cóż ja zrobię? Zapomniałam, i już! Pa, Baśka! 5» 67 Rozeszły się w dwie różne strony. Kiedy Agatka po paru krokach odwróciła się, żeby Baśce jeszcze z daleka pomachać ręką, zobaczyła, że drobny chłopiec z książką idzie za nią. „No i skąd ja go znam?" — pomyślała. Chłopiec powiedział niespodziewanie: — Ja ciebie od razu poznałem. Ty mi pomogłaś wtedy na podwórku. — Mówił to jakoś wstydliwie i nieśmiało. Agatce wszystko teraz rozjaśniło się w głowie. — Ja też ciebie poznaję. Nazywasz się Kajtuś. — Kajetan. Kajetan Kędziorek — poprawił się chłopiec i spojrzawszy na Agatkę dodał: — Ty jesteś bardzo odważna! Nic nie bałaś się wtedy. — Nie! — Agatka chętnie skorzystała z okazji, by pochwalić się przed chuchrowatym chłopakiem swoją odwagą. — A ja się bałem. Ja się ich obydwu boję — przyznał się Kajtuś trochę smutnie — chociaż oni są w tej samej klasie, co i ja. — Wstydziłbyś się! — powiedziała krótko Agatka. Nie podobał się jej nowy znajomy, że tak otwarcie przyznawał się do strachu. „Mazgaj, strachajło i beksa!" — określiła go w myśli. Pewnie, mógł się bać, ale wstrętne było, że tak zwyczajnie o tym mówił. Agatka wzruszyła ramionami. — Znowu jakieś wiersze? — spytała wskazując starannie obłożoną książkę, którą Kajtuś trzymał pod pachą. Minę miał ogromnie nieszczęśliwą. Może naprawdę wstydził się teraz? Agatce żal się go zrobiło, więc uśmiechnęła się. — Pokaż! Wiersze? 68 Kajtuś skinął głową i też się uśmiechnął. — Żebyś wiedziała, jakie śliczne! Chcesz, przeczytam ci. Agatka właściwie miała ochotę powiedzieć: „Nie, dziękuję", ale widząc rozjaśnioną twarz chłopca, zawołała prędko: — Aha, przeczytaj! Czy ty sam je układasz? Kajtuś obruszył się: — Skąd! Coś ty! To są cudne wiersze. Prawdziwe! — Takie jak... jak te ze śmietnika? — troszeczkę zająknęła się Agatka przypominając niemiłą scenę. — Tamte były Mickiewicza — głos Kajtusia nabrał niespodziewanie jakiegoś głębokiego brzmienia. — I... i oni śmiali się z wierszy. Och, jak ja ich nie cierpię! — zacisnął drobne pięści. — Czekaj, pokaż no, co masz? — zmieniła szybko temat Agatka. — Mickiewicza, tak? — Nie, to są wiersze Gałczyńskiego. Wziąłem je z biblioteki ojca, tak żeby nie widział, bo nie pozwala mi brać. Mówi, że wszystkich i tak nie zrozumiem. A ja właśnie rozumiem. Są piękne! Niektóre z nich przepiszę sobie do zeszytu... A ty przepisujesz wiersze? — Nie, nigdy. — Od razu uczysz się na pamięć? — próbował domyślić się Kajtuś. — Nie — powiedziała Agatka. — Tylko tych się uczę, których muszę, wiesz, do szkoły. A innych nie. Po co? Kajtuś spojrzał na nią zawiedziony. — Szkoda, że nie lubisz wierszy... — posmutniał nagle. — Myślę, że może... może mogłabym lubić.. — bez przekonania powiedziała Agatka. — Naprawdę? Mogłabyś? Chodź, posłuchaj! 69 Kajtuś złapał ją za rękę i pociągnął ku najbliższej ławce. Otworzył książkę, jeszcze raz zawołał „posłuchaj!" — i zaczął czytać: Po szerokim, pięknym świecie idą dzieci, idą dzieci krok za krokiem... Kajtuś odetchnął głęboko i czytał dalsze strofki, aż wreszcie skończył mocno i dźwięcznie: Nasza praca pieśń roznieca, nasza piosnka trud rozświeca, my nasz wiek jak latarkami rozświecimy piosenkami.* Czytał powoli, równo, ale jakoś bardzo prosto, tak jakby nie deklamował, ale opowiadał od siebie. Agatka zajrzała mu przez ramię do otwartej książki. Tak, znała ten wiersz, kiedyś go nawet czytała, ale wówczas wcale nie zwróciła na niego uwagi. Teraz słuchała, jak czegoś zupełnie nowego. — No, no — nie wiadomo dlaczego westchnęła, gdy Kajtuś skończył. — Wiesz, ale ty ładnie czytasz! A to: „rozświecimy piosenkami", słowo daję, podobało mi się! — dodała, jakby dziwiła się samej sobie. Kajtuś zarumienił się aż po uszy. — W całej klasie najlepiej deklamuję — zwierzył się cicho. — A jak są uroczystości międzyklasowe, to też mnie wybierają. Agatka pokręciła głową z uznaniem. — Szkoda, że nie ma konkursu między wszystkimi szkołami w Krakowie... * Fragmenty wiersza pt. „Idą dzieci" K. I. Gałczyńskiego. 71 Kajtuś westchnął. — Był — powiedział. — Drugie miejsce zająłem. I nagrodę dostałem! — Nagrodę? — klasnęła w dłonie Agatka. — Tobie dali nagrodę za wiersze? A jaka ona była? Pewnie książkę dostałeś? — próbowała odgadnąć. — Nagroda była wspaniała: wieczne pióro! Wszyscy chłopcy w klasie zazdrościli mi. Nie masz pojęcia, jakie to pióro było! Cudne! Przepisywałem nim wiersze z książek... Takim piórem nie można pisać byle czego... Tak! — Kajtuś westchnął. — Takiego ślicznego pióra już chyba nigdy nie będę miał. Nigdy w życiu! — Zgubiłeś?! — krzyknęła Agatka. — Od razu pomyślałam sobie, że z ciebie prawdziwa fajtłapa. Kajtuś wzruszył ramionami. — W szkole musiałem zgubić. Bo ja je dostałem jeszcze przed wakacjami, ale do szkoły wziąłem dopiero teraz, przed dwoma tygodniami. Rano przyniosłem i... i zginęło gdzieś! — Nie martw się! Może rodzice kupią ci nowe albo, wiesz co, może znowu dostaniesz na jakimś konkursie? — Agatka usiłowała pocieszyć Kajtusia, ale on tylko pokręcił głową. — Dziwna z ciebie dziewczyna — powiedział po chwili milczenia. — Myślisz, że każdym piórem można się cieszyć tak samo? Wcale nie! Tamto było specjalne, bo... — Bo co? — ... bo ja wtedy pierwszy raz w życiu dostałem nagrodę! — usiłował wytłumaczyć. Sam czuł, że idzie mu to nieporadnie. — Rozumiesz? Ja żadnym piórem na całym świecie nie będę się tak cieszył jak tamtym! — Takie było śliczne? 72 — Widzisz, nie rozumiesz! Było zielone ze srebrną skuwką. Ale nie o to chodzi... — Aha! — wykrzyknęła nagle Agatka. — Ja już rozumiem. — Że co? Zakłopotała się wyraźnie, na próżno szukając odpowiednich słów. — Kiedy, wiesz, nie umiem tego powiedzieć. — O, właśnie! — ucieszył się Kajtuś. — Ja też nie umiem powiedzieć... Agatka zuchowato potrząsnęła głową. — Żebym ja tak wiedziała, gdzie to pióro... Gdzieś przecież być musi, jeżeli je zgubiłeś. — Gdybyś wiedziała, to co? — To spod ziemi nawet bym je wyciągnęła i przyniosła tobie. Naprawdę! Kajtuś patrzył na nią z zachwytem — wydawała mu się nadzwyczajna! Chciał jej powiedzieć „dziękuję!", ale uznał, że wypadłoby to jakoś sztywno i niezręcznie. Po długiej chwili milczenia powiedział coś zupełnie innego : — Gdybyś przyszła tu jeszcze kiedyś, tobym ci przyniósł inne wiersze... mojego ukochanego poety. Ostatnie słowa wymówił tak cicho, jakby zwierzał się z wielkiej tajemnicy. Agatka spojrzała na chłopca zdumiona. Jak on powiedział? „Ukochany poeta"? — Znasz go? — spytała. — Jeszcze jak! Wszystkie wiersze jego czytałem. A raz byłem na wieczorze, gdzie on sam mówił swoje utwory. To wcale nie było dla dzieci, ale ja w domu nic nie powiedzia- 73 łem, a przy wejściu na salę jakoś udało mi się przemknąć... — opowiadał Kajtuś z uniesieniem. Agatka nie mogła tego pojąć. — Ale znasz go, czy nie? — Przecież mówię, że znam. Wiersze znam... — Eeee! — Co: eeee. Przyjdź jutro, to ci przeczytam. Przyjdziesz ? — Nie wiem. — A jak nie, to pojutrze. Ja tu zawsze przychodzę po lekcjach. — Rodzice nie każą ci wracać od razu do domu? — Nie — powiedział Kajtuś. — Wcale nie. Ich i tak nie ma w domu: ojciec wraca późno, potem robi swoje plany i obliczenia, a mama zawsze po południu wychodzi... — Aha, już ja wiem, ma wykłady, zebrania... — Agatka skinęła głową z całym zrozumieniem. — Eee, nie! Mama chodzi na kawę do cukierni albo do kina z panią Zosią, z panią Helą... Mamusia ma takie różne panie i z nimi się umawia. Agatka poczuła nagle dużą sympatię dla Kajtusia. — To ty też sam siedzisz w domu?... — Sam — odpowiedział po prostu, nawet nie smutno. Tak jakby był już z tym zupełnie pogodzony. — No, dobrze — postanowiła Agatka. — Przyjdę tu jutro, przynieś te swoje wiersze... — Ja od razu pomyślałem, że ty jesteś taka — ucieszył się chłopiec, aż mu oczy błysnęły. Miły się zrobił z tym jasnym uśmiechem. — Aha! — Agatce pochlebiło uznanie. Nie wiedziała, co powiedzieć, i zaczęła w zakłopotaniu kręcić palcami koniec warkoczyka. — Muszę już iść do domu, wiesz? 74 — Do widzenia! — Kajtuś niepewnie wyciągnął rękę. — Do widzenia! — potrząsnęła nią energicznie Agatka. W podskokach pobiegła ulicą, wymachując ciężką teczką. Dziwny chłopiec z tego Kajtusia! Ale dobrze się stało, że go wtedy broniła... Wpadła w bramę swego domu i nos w nos zderzyła się z Zygmuntem. — To ty! — wykrzyknęła osłupiała. — Znowu się czepiasz? — burknął Zygmunt chcąc wyminąć ją szybko. Agatka stała pocierając sobie nos dłonią i zza rozstawionych palców zerkała na nachmurzonego chłopca. — Nie czepiam się, to ty się rozbijasz! — odpaliła. — Nos sobie zadrapałam o to... — wyciągnęła rękę w stronę kieszeni jego marynarki. — Nie ruszaj! To moje! — Zygmunt trzepnął Agatkę w rękę i szybkim krokiem wyszedł z bramy. Ale Agatka w tym jednym ułamku sekundy zauważyła, że przedmiotem, o który sobie zadrapała nos, było wystające z kieszeni Zygmunta wieczne pióro. Zielone, ze srebrną skuwką! GDYBYM NIC NIE ZROBIŁA „Dziś powiem mamie o wszystkim" — postanowiła Agatka. Siedząc przy stole pisała polskie zadanie, ale wciąż przerywała pracę. Tysiączne myśli cisnęły się jej do głowy, nie dawały spokoju, nie pozwalały na dłuższą chwilę skupić się 75 nad lekcjami. A jedna powracała uparcie raz po raz., szczególnie przykra i niepokojąca: „Więc Zygmunt jest złodziejem, jest złodziejem... Jakżeby inaczej mógł powiedzieć, że to jego pióro! Musiał przecież wiedzieć, że było ono Kajtusia". Teraz Zygmunt wydał się Agatce kimś o wiele gorszym od Wojtka. I dlaczego, jak mógł ukraść pióro Kajtkowi? Agatka od paru dni nie wychodziła wcale po południu z domu; wracając ze szkoły przemykała się podwórkiem jak najszybciej. Nie poszła nawet na umówione spotkanie z Kaj-tusiem — jakżeż mogłaby słuchać tych jego wierszy i nie powiedzieć wprost: „Słuchaj, Kajtusiu! Ja wiem, kto ci zabrał pióro". A co potem? Agatka zamknęła zeszyt. „Porozmawiam z mamą" — postanowiła jeszcze raz. Jednak nie porozmawiała. Doktor Klikuszowa wróciła tego dnia wcześniej niż zwykle. Zmęczonym, powolnym ruchem ściągnęła z głowy beret i nawet nie poprawiła zmierzwionych przez wiatr włosów. Ciężko usiadła na tapczanie i nie patrząc na córkę poprosiła: — Agatko, daj mi wody, tak mi się pić chce. Agatka przyniosła z kuchni szklankę wody i natychmiast znalazła się przy matce. Oparła ręce na jej kolanach i z napięciem wpatrywała się w zatroskaną twarz. — Mamuś, co to?... Powiedz! Coś się stało? Pani doktor potrząsnęła głową i spróbowała się uśmiechnąć, ale ten uśmiech wcale nie był wesoły; przeciwnie, wypadł zupełnie żałośnie. — Oj, mamuś! Co tobie? — krzyknęła już na dobre wystraszona Agatka. — Ja tak nie chcę! Powiedz, co... 76 — Kochanie, to są ogromnie przykre sprawy, nie trzeba, żebym ci o nich opowiadała. Wy w szkole nie macie o takich rzeczach pojęcia. — Ale ja chcę mieć pojęcie — upierała się Agatka. — Ja chcę wszystko wiedzieć. Dlaczego jesteś taka? Dlaczego nie pocałowałaś mnie na powitanie? Dlaczego... — Agatka mocno zaczerpnęła tchu, bo poczuła przy tym trzecim „dlaczego" jakiś niemiły skurcz w gardle. — Dlatego — powiedziała wreszcie matka — dlatego taka jestem, że miałam wielką przykrość... — Oj, mamuś, nie zdałaś egzaminu?! — wykrzyknęła z rozpaczą Agatka, szybko jednak opanowała się. — Ale wiesz? To nic. Będziemy jeszcze chodzić w tych samych sukienkach. Patrz, moja spódniczka jest zupełnie dobra... Mamuś, sama mówiłaś. Tylko się nie martw. Wiesz, jeszcze się pouczysz, jeszcze ociupinkę, i wszystko zdasz... Nagle Agatka znalazła się w mocnych ramionach matki, z nosem wtulonym w jej policzek. — Kochana ty moja. Ależ to nie egzaminy, bądź spokojna. — Naprawdę nie? — ucieszyła się Agatka. — Posłuchaj — doktor Klikuszowa odsunęła teraz od siebie córkę na długość ramienia i trzymając ją obiema dłońmi za łokcie, powiedziała: — Posłuchaj, co byś zrobiła, gdybyś zobaczyła, że ktoś kradnie? — Mamo, skąd ty wiesz? — wyjąkała Agatka spuszczając głowę. — Wiem, widziałam. — Co widziałaś? — wyrwała się z rąk matki. — Pióro wieczne? — Jaka ty jesteś jeszcze dziecinna, kochanie — pokiwała 77 głową doktor Klikuszowa. — Wciąż masz na myśli tylko szkolne sprawy. Nie! Widziałam, jak pielęgniarka kradła zastrzyki w szpitalu. — Aaa... zastrzyki! — odetchnęła Agatka, ale już po chwili znowu zwiesiła głowę pojąwszy dobrze matkę, która nie mogła się uspokoić i smutna, przejęta, siedziała tu przed nią, wciąż rozmyślając nad tamtą złą sprawą. Po długiej chwili milczenia Agatka spytała: — Co teraz będzie z tą pielęgniarką? — Mówiłam już z nią; musi pójść do naczelnego lekarza i musi mu powiedzieć, co zrobiła. Ona na razie nie chce, ale będę się starała, żeby jednak poszła. — Ty? Ty sama to zrobisz? — Naturalnie że zrobię — zdecydowanie powiedziała matka. — Nie zamknę przecież oczu na to, że ktoś jest złodziejem. — A gdybyś udawała, żeś nic nie widziała? — bardzo niepewnie, ze wzrokiem wbitym w podłogę bąknęła pod nosem Agatka. — Agatko, Agatko! — zwróciła się do niej matka jak do dorosłej, wszystko rozumiejącej osoby. — Czy nie pojmujesz, że gdybym nic nie zrobiła... — To co? — oczy Agatki były szeroko otwarte, pełne skupionej uwagi i oczekiwania. — ... to jakbym sama brała udział w tej kradzieży — dokończyła szeptem doktor Klikuszowa. Agatka powoli odeszła od matki. Usiadła znów przy stole, otworzyła pierwszy z brzegu leżący na nim zeszyt i siedziała tak wpatrzona w zapisane kartki wcale nie rozróżniając, czy są w nich rachunkowe zadania, czy polskie wypracowanie. 78 — Cztery dychy! Dobra jest! — Wojtek odliczał podane mu przez Zygmunta pieniądze. — Jedna piątka, druga, trzecia... Sobie nic nie zostawiłeś? — spytał podejrzliwie. Zygmunt potrząsnął przecząco głową. — Bo jakbyś chciał cyganić, to kwita z przyjaźnią. Komu opyliłeś? — Nie wiem, jakiemuś mężczyźnie. To było wieczorem, nawet twarzy nie widziałem. — Podszedłeś do niego? Nie, Zygmunt nie podszedł. Całe popołudnie tego dnia kręcił się po różnych ulicach z piórem w kieszeni. Mijali go przeróżni ludzie, nikogo jednak nie zaczepił. Głupio przecież podejść i spytać: „Może pan (czy pani) kupi pióro wieczne?" Zygmunt siadł wreszcie na ławce, na Plantach, zniechęcony, zły i zmęczony. Zastanawiał się nawet, czy nie oddać tego pióra Wojtkowi. On znalazł, niech więc sam sprzeda. Ale równocześnie z tą myślą wyobraził sobie pogardliwą minę Wojtka, jego zmrużone, wąskie jak szparki oczy: „Myślałem, że z ciebie chłop w dechę, a ty..." Nie, Zygmunt postanowił, że za nic nie dopuści do takiej sceny. Odkąd zaprzyjaźnił się z Wojtkiem, inaczej patrzono na niego w klasie. O wiele rzadziej słyszał wołania: „Rudy, pójdziesz do budy!" Teraz jakby nie spostrzegali koloru jego włosów, teraz nawet się go bali! Chłopiec doznawał dzięki temu cudownego poczucia siły, gdy co słabsi koledzy ustępowali mu w klasie z drogi. Był wreszcie kimś ważnym. Zerwanie przyjaźni z Wojtkiem zburzyłoby to wszystko od razu. Toteż Zygmunt siedząc na ciemniejących pod wieczór Plantach zacisnął mocno palce na gładkiej powierzchni pióra: musi je sprzedać! 79 Na Plantach pozapalano latarnie. Ich światło przesiane przez liście drzew padało na drogę strzępiastymi plamami. Latarnie łagodnie kołysały się na wietrze, a wraz z ich ruchem świetlne plamy na deptaku drżały i przesuwały się tam i z powrotem. Zygmunt wciąż miał takie wrażenie, jakby ziemia zaczynała mu się chybotać pod nogami. Wysoki gmach uniwersytetu ciemniał za drzewami. Zbudowany był z czerwonej cegły, ale teraz wydawał się zupełnie czarny. Zygmunt siedział na ławce, bezmyślnie wpatrzony w ślizgające się po liściach żółte blaski... Nagle ktoś ciężko zwalił się obok niego na ławkę: jakiś mężczyzna, młody jeszcze, w rozpiętej białej koszuli. — Szczeniak, posuń się, bo mi przeszkadzasz. Rrrozu-miesz, co mówię do ciebie, czy nie rrrrozumiesz ? — powiedział chrapliwie. Zygmunt poczuł bijący od niego przykry, ostry zapach, więc odsunął się na sam skraj ławki. Właściwie chciał odejść, podniósł się nawet, ale ciężka ręka przytrzymała go za ramię i nieznajomy znów zaczął chrapliwie: — Ppppowiedziałem, że masz się posunąć, nie powiedziałem, że masz iść sobie. Ssssiedź, rozumiesz? Zygmunt jednym szarpnięciem został z powrotem posadzony na ławce. — Szczeniak, co masz w łapie? — zagadał znów nieznajomy. Z odrętwiałych, zupełnie bezwolnych rąk Zygmunta zostało wydarte zielone pióro. — He, he, he! — zabrzmiał śmiech przerywany czkawką. — Piórko wieczne. Nie ruszaj! — wrzasnął nieznajomy, gdy Zygmunt usiłował odebrać pióro. 80 — Proszę pana, to nie moje. Proszę pana — tłumaczył łamiącym się głosem — kolega prosił, żebym sprzedał. Jego ojciec chory, brat chory — łgał na poczekaniu — wszyscy chorzy, proszę pana. Na lekarstwo prosił sprzedać... — Hmm! — rozległo się nieco przychylniejsze chrząknięcie. — Znaczy się, zaraza w domostwie? Mów, szczeniak, zaraza, czy nie zzzarrraza? — Zaraza, proszę pana — pokornie wykrztusił Zygmunt. — Jak na lekarstwo, to na lekarstwo! — w świetle latarni Zygmunt zobaczył, jak nieznajomy wyjął z kieszeni plik pieniędzy; wziął z wierzchu parę banknotów, wetknął je Zygmuntowi w ręce. — Masz, i żebym cię nie widział! A pióro moje. Zygmunt chwycił pieniądze i dał nura w ciemny gąszcz. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w domu. Nie liczył pieniędzy. Było mu wszystko jedno, ile jest. Czuł tylko ulgę, że ostatecznie sprawę załatwił. I właśnie dziś po lekcjach oddał Wojtkowi całą należność. — Cztery dychy! — przeliczył Wojtek. Jedną piątkę zwrócił Zygmuntowi, który nie podnosząc oczu schował ją do kieszeni. Wcale nie czuł spodziewanej radości z posiadania własnych pieniędzy. Wojtek poklepał go po ramieniu. — Chodź na Błonia, postawię ci jeszcze karuzelę, niech tam! Ale się przydało Kajtkowe pióro! No, co tak stoisz i wybałuszasz gały? Gapa jesteś, czy jak? Zygmunt rzeczywiście robił wrażenie, jakby nie mógł pojąć, co się do niego mówi. Wpatrywał się tylko w Wojtka pociemniałymi ze zgrozy oczami. Parę razy poruszył wargami, ale nie mógł ani słowa wydobyć z siebie. Wreszcie — • Zielone pióro 81 po chwili dopiero — jakimś zachrypniętym i ostrym głosem jął powtarzać raz po raz: — Coś ty? Coś ty powiedział, Wojtek? Że pióro Kajtka? Więc ty... więc ty to pióro... Od strony Błoń dochodził gwar i skoczna muzyka. Z daleka widać było barwny krąg obracającej się wkoło karuzeli. — No i co., Kajtuś, lekcje zrobione? — spytał ojciec. — Zrobione. — A stopnie jak tam? — Stopnie dobre. Codzienne pytania ojca po powrocie do domu i codzienne odpowiedzi Kajtusia. Potem ojciec spytał: — A matki nie ma jeszcze? Nie wróciła? — Nie wróciła — odrzekł Kajtuś. Na tym zazwyczaj kończyła się rozmowa i tym razem było tak samo. Ojciec poszedł do kuchni, przygrzał sobie coś do jedzenia, przygotował czarną kawę. Z małą filiżanką w niebieskie kwiatki pojawił się potem w pokoju, postawił ją na ogrormrym stole zawalonym papierami i zabrał się do swojej pracy, głuchy na wszystko dokoła. Kajtuś tymczasem poszedł spokojnie do drugiego pokoju. Tu w jednym kącie było jego królestwo: niewielki stolik, krzesło, etażerka przeładowana książkami, łóżko przykryte wzorzystym kilimem. Nad łóżkiem wisiała wycięta z gazety fotografia mężczyzny o ciekawej, pociągłej twarzy wspartej na zaciśniętej dłoni. Mężczyzna miał przenikliwe, mądre spojrzenie, którym zdawał się obejmować cały pokój i kręcącą się po nim drobną, niezdarną trochę postać Kajtusia. 82 — Tatusiu, mogę wziąć książkę? — Weź — ojciec nie oderwał oczu od zapisanych arkuszy. Kajtuś pewnym ruchem wyciągnął z półki^ojca tom wierszy. — Tatusiu, co to znaczy „Bajdary"*? — Nie przeszkadzaj! Widzisz przecież, że pracuję. — Ja tylko chciałem spytać... — Później spytasz, teraz nie mam czasu. — Dobrze. * „Bajdary" — tu mowa o tytule jednego z „Sonetów krymskich" A. Mickiewicza, zaczynającego się od słów: „Wypuszczam na wiatr konia..." Według objaśnień poety do „Sonetów krymskich" Bajdary jest to: „Piękna dolina, przez którą zwykle wjeżdża się na brzeg południowy Krymu". 83 Ach, jakże to pięknie brzmiało: „Wypuszczam na wiatr konia..." Znalazłszy się w swoim pokoju, Kajtuś powtórzył głośno i wyraźnie: — «Wypuszczam na wiatr konia..." Wypowiadanie każdego słowa sprawiało mu radość. — Nie krzycz tak — posłyszał głos ojca. — Czy nie możesz zająć się czymś spokojnie? Mam taką pilną robotę, a ty hałasujesz. — Dobrze, tatusiu, nie będę — obiecał Kajtuś. W przedpokoju trzasnęły drzwi. To mama wróciła. — No, pomyślcie sobie! Tyle godzin musiałam siedzieć u fryzjera. Ale wiesz, kogo spotkałam? Stasię Maleczyń-ską. Całe szczęście, bo mi się tak nie nudziło. Wacek Male-czyński skończył obraz i dobrze mu zapłacili. Stasia mówi... — Dobrze, dobrze — powiedział ojciec — to wszystko jest na pewno ciekawe, ale ja mam skończyć robo... — Ach, dobrze, nie przeszkadzam — matka Kajtusia trze-pnęła w powietrzu delikatnymi, cienkimi palcami i zajrzała do drugiego pokoju. — Kajteczku! Co ty robisz? Znowu czytasz? — Cz)tam. — Tylko oczy sobie psujesz... A lekcje odrobiłeś? — Odrobiłem. — Patrz, co ci przyniosłam. Jak myślisz, co? — Książkę! — Kajtuś aż skoczył z krzesła. — Eee, książkę! — matka wydęła wargi. — Książek jest w domu dosyć, po co jeszcze nowe? Patrz, koszulkę sportową ci kupiłam. Widzisz, jaka ładna? W paski! Chodź, koniecznie musisz zaraz przymierzyć... No, nie siadajże do stołu. — Mamusiu, może później... — poprosił Kajtuś. 84 Był zawiedziony. Oj, dlaczego mu mama nie daje czytać! — Słyszałeś, co powiedziałam? — mama była rozgniewana. — Chodź, zmierzysz. Kajtuś podszedł do matki z nadętą, naburmuszoną twarzą. Koszulka sportowa wcale mu się nie podobała. W zielone i żółte paski — zupełnie jak gąsienica. — Takie są najmodniejsze teraz — powiedziała matka — ale co wy się na tym znacie! Ponuraki z was obu, i tyle. Całe życie spędzalibyście tylko na obliczeniach albo z nosem w książce... Matka powiedziała to wszystko głosem jakby rozżalonym. Potem, nie wiadomo czemu, westchnęła i zaczęła zdejmować z siebie niebieski kostium. We wzorzystym szlafroczku poszła do kuchni przygotować kolację. Słychać było, jak mocno uderzała garnkami, jakby w zniecierpliwieniu. Kajtuś zajrzał do pokoju, w którym siedział ojciec. Kreślił coś szybko na swoich arkuszach. Widocznie poczuł wzrok syna na sobie, bo podniósłszy na krótką chwilę głowę znad papierów, powiedział: — Idzie, Kajtusiu, wiesz? Dobrze mi idzie... Chłopiec cicho wycofał się z pokoju i zamknął drzwi za sobą. Potem jednym skokiem przypadł do swojej książki. Wypuszczam na wiatr konia i nie szczędzę razów, Lasy, doliny, głazy, w kolei, w natłoku U nóg mych płyną, giną, jak fale potoku... Zapomniał o wszystkim dokoła. Twarz mu pałała, gdy uczył się wiersza na pamięć. Czuł cudowne drżenie serca, jakby sam lekko z wiatrem ulatywał na grzbiecie mocnego rumaka ponad zieleniejącą, wiosenną ziemią. Wojtek raźnym, pewnym krokiem wracał do domu. Wi- 85 dząc, że drzwi są nie domknięte, mocnym kopnięciem otworzył je na oścież. Nie miał najmniejszego zamiaru odrabiać lekcji, trochę zresztą pamiętał z ubiegłego roku. Piśmienne zadanie ode-rżnie na pauzie od Kajtka. Chuchrak da zeszyt, bo niechby tylko spróbował nie dać... — Serwus, tata! — huknął nad uchem drzemiącemu przy kuchennym stole ojcu. — Aaa! — oprzytomniał ojciec. — Słuchaj, Wojtek, dobrze, żeś przyszedł, bo ja zaraz muszę wyjść. Mam nocną zmianę i tego... — Akurat! — roześmiał się szelmowsko Wojtek. — Myśli tata, że nie wiem, jakie te nocne zmiany? W karty tata rżnie u Kowalskich! Jest co do jedzenia? — Ziemniaczki, synku, ziemniaczki — żałośnie powiedział ojciec. — Franek mało pieniędzy dał do domu, to i jedzenie liche... — A swoje tata przegrał w karty? — Wojtek szeroko rozstawił nogi. — Co też ty mówisz! — oburzył się ojciec. — Gdzie znowu przegrałem? Na życie wydałem! Co do grosza, wszyś-ciuteńko na życie! Drzwi pchnięte z rozmachem otworzyły się i stanął w nich rozrośnięty, wysoki, młody człowiek, lat może osiemnastu. — Serwus, tata! Wojtek, serwus! — Ooo, Franek! — przyskoczył do brata Wojtek. — Szalik masz nowy? Patrz, tata. Szalik sobie sprawił i jeszcze rękawiczki. Franek wzruszył ramionami, z wyższością patrząc na brata. — Będziesz starszy, to zarobisz... 86 — Ja nie chcę w fabryce pracować — żachnął się Wojtek. — Głupiś! Nie w fabryce tyle zarabiam — przez ładną, o ostrych rysach twarz Franka przebiegł znaczący uśmiech. — No, czekaj, ty też coś ode mnie dostaniesz... Franek zaczął grzebać po kieszeniach. Ojciec skorzystał zaraz z okazji. — Franusiu, dziecko! Jakeś taki bogaty dzisiaj, to i ojcu może dasz coś groszy... — A, niech tam! — Franek był dziś widać w dobrym humorze. — Udała się robota, niech i tata sobie użyje na tych kartach... — Ale, co: jakich kartach? — zaczął protestować ojciec. — Niby nie wiem? — Franek, co masz dla mnie? — dopytywał się Wojtek wpatrzony w brata jak w tęczę. Taki mu się wydawał wspaniały! — Co masz dla mnie, Franek, pokaż! — Kupiłem coś od Antka Bartczyka. Dla ciebie. Równą stówkę dałem, ale niech tam! Żebyś się miał czym w szkole pochwalić... Wyjął wreszcie z kieszeni niewielki, podłużny przedmiot owinięty w kawałek gazety. — Franek! W dechę jesteś! — krzyknął Wojtek chwytając z ręki brata prezent. Niecierpliwym ruchem rozerwał papier... — No, fajne, nie? — spytał Franek oczekując od brata dalszego ciągu hałaśliwych i wylewnych podziękowań. Ale Wojtek milczał osłupiały i, jakby nie wierząc własnym oczom, obracał w palcach zielone wieczne pióro ze srebrną skuwką... 87 NIKT NIE UWIERZY! Minęło parę dni, właściwie niczym nie różniących się od innych. Agatka chodziła do szkoły — a tam wszystkie niepokojące myśli o Zygmuncie jakby uciekały z głowy czy chowały się gdzieś w najgłębszych zakamarkach mózgu. Wprawdzie każdego ranka powtarzała sobie, że coś przecież musi ze sprawą tego pióra zrobić, i to prędko, później jednak usiłowała przekonać samą siebie, że jeżeli zabierze się do tego nie dziś, lecz jutro, nie stanie się nic strasznego. I tylko idąc przez podwórko koło oficyny czuła jakieś niezadowolenie. Tym hałaśliwiej wpadała do domu, wytańcowywała zamaszyste oberki z Żabką w objęciach lub śpiewała nowe, poznane niedawno piosenki. Więcej niż zazwyczaj zajmowała się lekcjami, mniej niż zazwyczaj rozprawiała wieczorami z matką. Doktor Klikuszowa nie zwróciła zresztą na to najmniejszej uwagi. Po powrocie do domu przygotowywała jakąś najprostszą kolację (najczęściej płatki owsiane, których obie zresztą właściwie nie lubiły, ale które za to gotowały się najszybciej), a gdy zjadły, zasiadała zaraz do swoich książek. Czasami robiła jakieś notatki lub chodziła po pokoju od ściany do ściany, coś sobie półgłosem powtarzając. — Że też chce się pani tak zamęczać — zdziwiła się wszedłszy do pokoju Maleczyńska. — Wcale się nie zamęczam. Moja praca jest szalenie ciekawa! — Ale gdzież tam! — obruszyła się Maleczyńska. — Cóż to może być ciekawego? Do kina poszłaby pani z dzieciakiem albo na bridża... 88 — Nie umiem grać w karty, proszę pani — łagodnie tłumaczyła lekarka. — Nie umiem, nie umiem! Nauczyć się trzeba, toby pani umiała. Już mówiłam, że nauczę. Na taką propozycję doktor Klikuszowa wybuchnęła wesołym śmiechem. — Dziękuję! Ogromnie jest pani miła, ale... ja naprawdę wolę uczyć się tamtego... — tu wzrok lekarki skierował się ku rozłożonym na stole książkom. — Myślałby kto — z rezygnacją kiwała głową Maleczyńska — myślałby kto, że tysiące pani dadzą za te egzaminy... — Co tam tysiące, ale jaki ze mnie potem będzie lekarz! Mama Agatki mówiła to wszystko z uśmiechem, tonem żartobliwym, wiedząc, że i tak nie przekona swojej współlokatorki. Agatka przysłuchiwała się tej i podobnym rozmowom z wielką uwagą. — Oszalałabym, jakbym miała tak często jeść płatki owsiane... — stwierdziła Maleczyńska. — My jakoś nie szalejemy! — roześmiała się znowu Klikuszowa. Kiedy zaś ton pani Stasi stawał się zbyt natarczywy, matka Agatki zmieniła szybko temat rozmowy. — Zauważyła pani? Wyszła nowa książka Dąbrowskiej. Kupiła pani? — Ale gdzie tam! Co też pani myśli! Zawsze to kosztuje, a zresztą czy ja mam czas na czytanie? Wczoraj do drugiej w nocy graliśmy u znajomych w bridża, dziś głowa mi cały ranek pękała! Ledwie mogłam wyjść z Żabeczką... Zaraz, gdzie ona się podziała? Żabeczko, laleczko, chodź do pani! Więc o czym to ja... Aha, słowo pani daję, że mi się w oczach ciemno zrobiło! A jeszcze musiałam iść do krawcowej, bo mój jesienny kostium już na nic... 89 - Jak to: na nic? Zniszczony? — współczująco spytała pani doktor. — Gdzież tam, prawie nowy, w tamtym roku szyty, ale: luźny! Kto teraz chodzi w luźnych? Tylko wcięte są modne... No i cały dzień zszedł. Żabka, chodź, kochana, ciasteczko dostaniesz! Nie uwierzy pani, jak ona lubi ciasteczka... Chodź, Żabusiu, idziemy. No, dobranoc! Niech pani nie siedzi nocami, do czego to podobne! Waaacek! — zawołała już z przedpokoju. — Wacek, chcesz sernika? Kiedy wreszcie drzwi się zamknęły za panią Maleczyńską, mama jeszcze przez chwilę patrzyła na nie, nim zabrała się do przerwanej pracy. Agatka uznała, że oto teraz nadszedł odpowiedni moment do opowiedzenia matce o wszystkim. Żeby już raz wiedziała! — Mamusiu... — zaczęła. — Mamusiu, posłuchaj... Ale matka już pochyliła swoją jasną głowę nad książką i tylko ręką zamachała, żeby jej nie przeszkadzać. Agatka więc sama przed sobą poczuła się teraz zupełnie usprawiedliwiona. Chciała przecież powiedzieć, a mama jej nie dała... Zresztą nie miała, prawdę mówiąc, zbytniej ochoty na opowiadanie o swoim dwukrotnym spotkaniu z chłopcami. „Bardzo dobrze! — pomyślała z pewną ulgą. — Sama załatwię sprawę z Zygmuntem. Przecież potrafię. Mamie powiem, jak już będzie po wszystkim". W jakiś czas później, kiedy Agatka układała się do snu, matka podniosła oczy znad książki. — Coś ty mi chciała powiedzieć, kochanie? Agatka szybko zamrugała rzęsami. — Ja? Aha! Za dwa dni są Basi urodziny i ona urządza podwieczorek... 90 — Oczywiście, możesz iść — szybko powiedziała matka, znów wracając do przerwanej nauki. Agatka zasnęła. Nie mogła więc widzieć, jak późną nocą — po skończeniu pracy — matka pochyliła się nad jej roz-człapanymi pantoflami, z których jeden miał aż dwa pęknięcia na cholewce, i przyglądała się im przez długą chwilę z zatroskanym wyrazem twarzy. W dniu urodzin Basi Agatka szła ulicą jak urzeczona. Wydawało się jej, że wszyscy przechodnie patrzą na śliczne, jasnobrązowe, nowiutkie pantofelki, które miała na nogach. Lekko stukały o bruk obcasami, a że były jeszcze trochę sztywne, więc Agatka szła powoli, rozkoszując się każdym krokiem, chociaż wszystko w niej tańczyło z radości. Po drodze zapytała przechodzącego pana: — Przepraszam, jak trzeba iść na ulicę Kanonicza? Potem trafiła już bez trudu. Była to śliczna ulica, wąska, nierówna, z rzędami zabytkowych kamienic po obu stronach. W jednym z takich domów mieszkała Basia. Wszedłszy do bramy Agatka zatrzymała się i powiodła wzrokiem po łukowatym sklepieniu. „Patrzcie no — pomyślała — jak to dawniej budowano domy. O, i latarnia wisi!" — przyjrzała się z bliska pięknie kutej w żelazie latarni, potem wyskoczyła jeszcze na podwórko. Wydało jej się jakieś dziwne, z długimi balkonami biegnącymi wzdłuż niskich pięter, na które można było wejść po schodach. Naprawdę, niezwyczajne są domy w Krakowie i właściwie warto by przejść tak jeden za drugim, wszystkie domy przy ulicy Kanoniczej, i zajrzeć do każdego, jakie też one są. Takie same jak ten, czy inne? 91 — Agatka, chodź tu! — przez otwarte okno wychyliły się głowy koleżanek. — Tędy idź, schodkami. Skacząc po trzy schody na raz, Agatka popędziła na górę. Zaraz rozległy się zachwyty: — Patrzcie, dziewczynki! Ona ma nowe pantofle. Jakie śliczne! — Prawda? — ucieszyła się Agatka. Złożyła życzenia Basi, przywitała się z koleżankami. Za chwilę weszła Basina mama. — Dzień dobry, dzień dobry, dziecko kochane! Bardzo się cieszę, że przyszłaś, tylko może ręce umyjesz, bo to wiesz... bakterie... Agatka rozejrzała się niepewnie, przygaszona jakoś tą otrzymaną na samym wstępie propozycją. — Chodź, ja cię zaprowadzę — pociągnęła ją za rękaw Basia, ślicznie wystrojona w niebieską sukienkę. Stół w pokoju był już nakryty. Stały na nim napełnione filiżanki, talerzyki, a także dwa torty — jeden z różowym kremem, a drugi z bitą śmietaną. — Dajcie, dzieci, talerzyki, ponakładam wam — powiedziała matka Basi i zasiadła do stołu razem z nimi. — Tylko proszę nie rozpierać się łokciami, bo to brzydko — strofowała Zosię Walczakównę, która poczerwieniała i spuściła głowę. — Ładnie trzeba jeść, moje dzieci. Kulturalnie. Wobec tych uwag Agatka siedziała sztywno, wciąż się bojąc, że zrobi jakiś ruch niewłaściwy. Przy stole panowało milczenie. — Jedzcie, jedzcie, moje dzieci — zapraszała matka Basi. — A dlaczego nie rozmawiacie? Agatko, opowiedz nam coś ciekawego o szkole. Jak tam u was w klasie? Wszystkie dziewczynki są grzeczne? 92 Agatce niedobrze się zrobiło na samą myśl, że miałaby coś „opowiadać". Czuła się zupełnie speszona. „Traktuje nas jak małe dzieci" — pomyślała ze złością. — Dziękuję pani. W szkole wszystko dobrze, wszystkie dziewczynki są bardzo grzeczne, mają same piątki. Pani wychowawczyni jest bardzo dobra, a dziewczynki bardzo... — Agatko! — wybuchnęła zgorszona Basia. — Jak możesz mówić nieprawdę, wstydź się! Wcale nie wszystkie mają piątki... — Ale będą miały! — upierała się Agatka pakując sobie w usta ogromny kawał tortu z różowym kremem. Nic już nie będzie mogła teraz mówić i dadzą jej spokój. 93 Po podwieczorku Basia z matką szybko uprzątnęły stół. — Wychodzę na spacer z młodszymi dziećmi — powiedziała matka — a wyj dziewczynki, bawcie się grzecznie. Wszystkie wrzasnęły: — Dziękujemy! Gdy tylko rozległo się trzaśniecie drzwiami, od razu zrobiło się inaczej. Dziewczynki rzuciły się do radia. — Baśka, jak się wasze radio nastawia?! Będziemy tańczyć! — Gdzie tańczyć? — rozłożyła ręce Basia. — Przecież stół... — Stół odsuniemy! — krzyknęła Agatka. — Będą tańce w dechę! Stół został odstawiony, krzesła wszystkie odsunięte w kąt. — Oj, dziewczynki! Oj, dziewczynki! — biadoliła Basia. — Co wy robicie? Nie wolno ruszać. — Postawimy potem, gdzie stały — machnęła ręką Agatka, a korzystając z tego, że właśnie w radiu rozległa się wesoła polka, chwyciła wpół Zosię Walczakównę i puściła się z nią w tany. — Patrzcie tylko, jak Agatka wywija! — zawołała któraś porywając do tańca wciąż postękującą Basię. Reszta poszła za ich przykładem — teraz wszystkim było wesoło. Agatka na cały głos wrzasnęła: „hu, ha!" Było to ni w pięć, ni w dziewięć, ale wszystkie wybuchnęły śmiechem. Strasznie im się zachciało śmiać. Co za pyszna zabawa! — Ach, Bacha, jaka szkoda, że twoje urodziny są raz na rok! Basia uśmiechała się zażenowana. Wprawdzie wyobrażała sobie, że te urodziny wypadną trochę inaczej, że będą sie- 94 działy i rozmawiały jak dorośli, a tu jakby wicher przeleciał przez pokój. Mimo to przyjemnie jej było, że dziewczynki są zadowolone i chwalą urodziny. W radiu skończyła się muzyka. — Ach, jaka szkoda! — To nic — znalazła sposób Agatka. — Będziemy sobie śpiewać do tańca. I od razu wywiodła swoim czystym, świeżym głosem: Ej, przeleciał ptaszek kalinowy lasek, Siwe piórka na nim zadrżały... — Nie, tego nie da się tańczyć... — przerwała. — Czekajcie, czekajcie, co by tu wymyślić? Za chwilę harcowały po pokoju w takt krakowiaka, potem przyszła kolej na kujawiaka i oberka. Tu Agatka porwała z wieszaka kapelusz Basinego ojca, którego nie było w domu, i wsadziwszy sobie na głowę, udawała chłopca-tancerza. Ona jedna umiała tańczyć z przyklękaniem, a kręciła swoją tancerką z takim zapałem, że po paru minutach obie padały bez tchu na kanapę. — Teraz ze mną, Agatka, teraz ze mną! — napraszały się koleżanki. — Nieprawda, teraz ja! Ze mną Agatka tańczy — odsuwała je Zosia Walczakówna. Po skończonych tańcach i ustawieniu mebli na swoim miejscu Agatka wracała do domu upojona zabawą. Nad miastem zapalały się gwiazdy, w powietrzu czuć było już wyraźnie cierpki zapach jesieni. Wszystko było cudowne. Nowe pantofelki Agatki niosły ją przez ulice, wciąż jeszcze wystukując co kilka kroków rytm taneczny. Chciałoby się w nieskończoność przedłużyć radosny nastrój... 95 Przechodząc pod skrzydlatym smokiem, tuż koło swego dornu, Agatka posłała zielonemu przyjacielowi czułe spojrzenie. «Bardzo cię lubię!" — zdawało się ono mówić. Weszła wreszcie w podwórko, które było puste i słabo oświetlone. Na jedną tylko, krótką chwilę zatrzymała się, ale ta chwila już wystarczyła, aby radosny nastrój uległ jakiejś niedostrzegalnej przemianie, a postukiwanie bucików zatraciło swój rytm lekki i taneczny. Może by tak się nie stało, gdyby Agatka nie popatrzyła w okna oficyny; ale musiała w nie spojrzeć, nie potrafiła przejść inaczej. Tylko jedno z nich było oświetlone i w nim właśnie rysowała się ciemna sylwetka chłopca wspartego o parapet. Jedyna słaba lampa na podwórku rozniecała swym światłem drobne iskry w jego płomienistych włosach. «Nie chcę! Nie będę! Nie będę!" — Agatka puściła się biegiem przez całe podwórko. Rosła w niej pretensja do Zygmunta, że to przez niego coś się teraz popsuło, coś niedobrego zrobiło się z dzisiejszym ślicznym wieczorem. Wpadła na schody śpiesząc się, jakby ją ktoś gonił. Jedno piętro, drugie... jeszcze trochę i będzie trzecie, i ich drzwi... Ale trzeciego piętra „nie było", bo Agatka zatrzymała się już na drugim. Za minutę — co sił gnała z powrotem. — Zygmunt! — zawołała cicho, ledwie mogąc złapać oddech. Chłopiec nie odezwał się. — Zygmunt, zejdź tu! Słuchaj, musisz koniecznie! — Czego chcesz? — burknął niechętnie. — Nie mogę wyjść, sam jestem, nie zostawię mieszkania. — To nie — powiedziała krótko Agatka. 96 Za chwilę Zygmunt posłyszał jej kroki na schodach; ucichły pod jego drzwiami. — Zygmunt, otwórz! — Nie otworzę, możesz się wypchać. — Nie bądź głupi! Ja... o tym piórze wiecznym... — Co? Drzwi zostały natychmiast otwarte. Stali teraz naprzeciwko siebie: Agatka — jakby wystraszona, Zygmunt — z pochyloną głową, czupryną w nieładzie i błyskiem niepokoju w stalowych oczach. Agatka zrobiła dwa kroki naprzód, powoli zamknęła za sobą drzwi i czując gwałtowny łomot własnego serca powiedziała: — Zygmunt, ja wiem. Ono nie twoje... Oddaj zielone pióro Kajtkowi, przecież -to jego! — Skąd wiesz? Nieprawda! — Widzisz, jak kłamiesz? — rozłożyła ręce Agatka. — Zygmunt, ja ciebie tak proszę, oddaj! Zygmuntowi krew uderzyła do głowy, wyglądał, jakby cała twarz stanęła mu w ogniu. — Nie mieszaj się, smarkata! — podniósł głos. — Taki model mi poharatała i jeszcze się plącze! Co pleciesz o piórze? Jakie pióro? Ja nic nie wiem! Czego się czepiasz? Idź sobie, wynoś się! Wyrzucał słowa gorączkowo, w pośpiechu, potrząsając nad stojącą bez ruchu dziewczynką swymi długimi rękami. — Ty nie wiesz, ale ja wiem — wycedziła wreszcie przez zaciśnięte zęby Agatka. — Boisz się przyznać, że ukradłeś pióro! Wyciągnięte ręce Zygmunta opadły teraz bezwładnie. Chłopiec parę razy poruszył wargami, zanim wymamrotał cicho: 7 zielone pióro 97 — Ja nie ukradłem... Naprawdę! — Myślisz, że ci ktoś uwierzy? — z rozgoryczeniem powiedziała Agatka. — Akurat! A Kajtuś tak się strasznie tym piórem cieszył... Jak mogłeś mu je zabrać? Teraz jeszcze nie chcesz oddać... Zygmunt nie rozumiał, jak się to dzieje, że nie huknie, nie wypchnie Agatki za drzwi na schody, ale stoi tak przed nią i powtarza w kółko łamiącym się głosem: — Agatko, no, zrozum! Agatko, uwierz, ja wcale nie mam tego pióra. Słuchaj, nie mów o tym nikomu... Ja już ci tego szybowca daruję, tylko nikomu nie powiedz... Przez głowę przeleciała mu szybka myśl, że skoro Agatka wie, to może rozpaplać dalej: swojej matce czy komuś, a wtedy wiadomość się rozniesie i dojdzie do rodziców albo i do szkoły! Agatka zupełnie inaczej pojęła jego prośbę. Stało się dla niej jasne, że Zygmunt wstydzi się teraz swego postępku, że oczywiście pragnie go sam naprawić i dlatego tak bardzo nie chce, by ktokolwiek o tym wiedział. Rozpromieniła się cała i obiema dłońmi chwyciła zwisającą rękę chłopca. — Ja wiem, ty sam powiesz Kajtkowi! I pióro mu oddasz! Ja od razu wiedziałam, jaki ty jesteś, naprawdę! Tylko udajesz, że jesteś zły. Och, Zygmunt! Bo wiesz, ja się tak martwiłam... Słuchaj! I nie będziecie go więcej tłukli? To było wstrętne! Prawda, że nie będziecie?! — Nie dotknę go więcej nigdy! — prawie krzyknął Zygmunt chowając obie ręce do tyłu. Nieznośnie było czuć utkwiony w sobie pełen wiary i radości wzrok Agatki. — Idź, idź już! — powiedział prosząco. 98 — Pa, Zygmunt. Dobranoc! — zgodziła się teraz potulnie. Nie odpowiadając zamknął za nią drzwi i długo jeszcze stał nie ruszając się z miejsca. Nie wiedział, co powie Agatce jutro czy pojutrze, ale wiedział na pewno, że Agatka mu nie da spokoju, dopóki pióro nie wróci znowu do Kajtka, i że nie uwierzy mu, gdyby się nawet nie wiedzieć jak zaklinał: „Nie wziąłem!" Chyba żeby już wszystko powiedział... Ale jakże Zygmunt mógł powiedzieć całą prawdę, skoro — i to także wiedział na pewno — cokolwiek będzie, nie wsypie Wojtka przed nikim. Po trzech dniach Agatka jak bomba wpadła do Nowosielskich i nie witając się z nikim wyciągnęła Zygmunta na korytarz. Jej oczy były aż ciemne z gniewu. — Ty tchórzu wstrętny! — Przestań! — Jeżeli pióra nie odniesiesz, to... Zygmunt zawrócił nagle do swego mieszkania zostawiając Agatkę samą na korytarzu. ZŁĄCZENI — Słuchaj no, mikrus! Znowu bazgrzesz zwykłą obsadką? A gdzie masz pióro, które ci za ciężkie pieniądze sprawiłem, co? Franek stał nad kuchennym stołem, przy którym młodszy brat wypisywał coś przeraźliwie krzywo. Wojtek, jak ?• 99 zwykle przy pisaniu, wywiesił język na całą długość. Teraz schował go prędko i próbował się tłumaczyć: — Tamtego szkoda, Franek, szkoda... — Ale też! Pisz, i już. W szkole pokazywałeś? Chłopakom oczy wylazły na wierzch, nie? Takie pióro! — Franek aż cmoknął z zachwytu. — Pokazywałem — mruknął Wojtek pochylając głowę nad zeszytem. — Czekaj, bo ja tu mam lekcje... Nie chodziło mu o lekcje, ale za wszelką cenę chciał uniknąć dalszych pytań brata. Do szkoły przecież wcale pióra nie nosił — jeszcze by tego brakowało! Nikomu zresztą nie powiedział o tym prezencie. Chował go starannie to w szufladzie, to znów w pudełku, które wsunął potem pod szafę. Ten ostatni schowek wykrył któregoś dnia ojciec, któremu zebrało się nagle na porządki, i przy wymiataniu kurzu spod szafy wygarnął także pudełko. Wojtek zaraz oberwał: — Ze śmieciami taką rzecz trzymasz, smarkaczu? Czekaj, powiem Frankowi! Już on ci da, tylko że nie żaden prezent, ale po karku. O, tak... Silna ręka ojca spadła mocno na plecy Wojtka. Przed drugim uderzeniem zdążył uskoczyć. — W szafie schowałem. Widać ktoś pudełko zrzucił... — wrzasnął, nawet nie zająknąwszy się. — Kto zrzucił? Ty sam! — Tata zrzucił, na pewno tata! Tata jak coś z szafy wyciąga, to na nic nie patrzy, wszystko porozrzuca. Moje pióro wyrzucić, pióreczko... — Wojtek starał się, żeby głos jego nabrał żałośliwego brzmienia. Ojciec się wzruszył. 100 — Tyle wrzasku wyprawiasz. Co to, naumyślnie ci pióro zrzuciłem, czy jak? — Naumyślnie może nie... — zgodził się Wojtek zabierając swoje pudełko. — A widzisz! No, widzisz — uradował się ojciec. — Ciesz się teraz piórem, a ja na chwilkę skoczę... na Planty. — Niech sobie tata „skacze" — kiwnął głową syn, rad w gruncie rzeczy, że sam zostanie w domu. Znów trzymał w ręku swoje pióro i rozmyślał, gdzie je teraz schować, żeby nikt nie znalazł. Na wierzchu nie mogło leżeć, bo gdyby wpadł Zygmunt, toby je zobaczył, a cała ta historia z piórem wydawała się Wojtkowi tak głupia, że nie chciał wcale Zygmuntowi o niej mówić. Podrapał się więc po głowie, rozejrzał po pokoju i zdecydował, że tym razem umieści je na szafie. Tam też leżało, gdy starszy brat tak pilnie dopytywał się o nie. — Lekcje mam, daj mi spokój, Franek — powiedział znów Wojtek. — Nie rzucaj się, mały, bo oberwiesz! — pogroził palcem brat. — Zvlnie się nie stawiaj! — Ja... ja przecież nic — słodziutko wymamrotał Wojtek. — Co ty, Franek? Gdziebym się tam stawiał... — Dobra, dobra! Mores masz znać przed bratem! A stary gdzie? Znowu polazł na te karty? — zapytał o ojca. — Powiedział, że na Planty idzie... — Gadaj głupiemu! — Ja powtarzam, co powiedział. Franek spojrzał na zegarek. — Oho, czas na mnie. Serwus! — Serwus! 101 Wojtek wiedział, że było wpół do szóstej. Franek każdego dnia wychodził o tej porze i wracał dopiero wieczorem. Gdy brat zniknął za drzwiami, Wojtek zamknął z trzaskiem podręczniki, wrzucił je szybko do płóciennej teczki i zajrzał do stojącego na kuchni garnka. Było w nim trochę kaszy. Wojtek skrzywił się i zaczął grzebać w kuchennej szafce. Znalazł kawałek kiełbasy, chleb i na strzępku papieru trochę marmolady, tak gęstej, że można ją było krajać nożem. Z kiełbasą w jednej ręce, a krzywo odkrajaną pajdą chleba w drugiej podszedł do okna. Jadł zawsze z przyjemnością, więc i teraz rzucił się łapczywie na kiełbasę, rozkoszując się jej smakiem. Nagle cały kęs uwiązł mu w gardle, a oczy niemal że, jak mówił Franek, wylazły na wierzch. Wojtek mrugnął nawet kilka razy powiekami, bo wydało mu się w pierwszej chwili, że śni. Oto ulicą maszerowała raźnie grupa kolegów z jego klasy — Ciepły, Fijałek, Malinowski, Polepa i inni, których Wojtek z daleka nie mógł rozpoznać. Zresztą nie patrzył na kolegów. Całą jego uwagę przykuł przedmiot niesiony przez kroczącego w pierwszym szeregu Fijałka — piłka, nowa, wspaniała piłka, najprawdziwsza piłka! Zza ramienia Fijałka ukazywała się czasem w marszu jasna, drobna głowa Kajtusia. „O rety! — zadławił się Wojtek kiełbasą. — Skąd oni mają takie coś!" Cisnął na stół nadgryziony kawałek chleba i tylko z resztkami kiełbasy w garści wypadł z mieszkania na ulicę. — Fijaaałek! -- wrzasnął za nimi. W gromadzie powstało krótkie zamieszanie. Jedni zwolnili ?2 trochę kroku, inni coś mówili wymachując rękami, niemniej wszyscy szli dalej. — Fijałek, Malinowski! — Wojtek puścił się pędem i w parę chwil dogonił chłopców. — Pokażcie piłkę! — Co pokazywać! Piłki nie widziałeś? — Dawaj! Fijałek schował piłkę za siebie. — Dawaj piłkę, mówię! — zniecierpliwił się Wojtek. Ale Fijałek zamiast piłki pokazał puste dłonie i tylko wzruszył ramionami. — Poczekajcie, dam wam! — mruknął Wojtek i rozejrzał się szybko po ulicy. Za dużo ludzi się kręciło, żeby mógł bić się. Zapytał więc: — Dokąd idziecie? — Na Błonia — odpowiedział niechętnie Malinowski. — Mecz urządzamy. — Dobra jest! Ja będę lewoskrzydłowym! — ochoczo zawołał Wojtek. — Eeee, tego... Ciepły będzie lewoskrzydłowym. Iii, co tam... Oglądając się trochę niepewnie na Wojtka ruszyli jednak naprzód. Wojtek został sam. Stał na chodniku i patrzył za kolegami, którzy, gdy tylko odłączyli się od niego, znów rozgadali się o czymś żywo. — On chciał grać z nami, słyszeliście? — usiłował przekrzyczeć wszystkich Polepa. — To co, że chciał? On zawsze tylko popsuje zabawę, zaraz chce przewodzić... — odezwał się dość głośno któryś z chłopców. Były to jedyne słowa, które doszły Wojtka i które napełniły go gorzką urazą. 103 „Głuptaki! Myślą, że mi zależy na ich piłce. Zobaczymy, jak ten Ciepły będzie lewoskrzydłowego odstawiał. Ciepłe kluski, nie lewoskrzydłowy! Ja bym pokazał, jak grać..." Poczuł prężenie się mięśni w nogach, jakby za chwilę miał kopnąć piłkę. Poszłaby na prawą stronę, dokładnie do łącznika, a gdy ten po chwili przerzuciłby ją na stronę lewą, Wojtek by piłkę przejął, podciągnął, a potem... potem jakby rąbnął w bramkę, to bramkarz aniby drgnął! Tak jak na prawdziwych meczach, na które Wojtek zwykle przebojem wpychał się na gapę, torując sobie drogę sprytem, łokciami i kolanami. Tam była dopiero gra! Wojtek czuł, że on by też tak potrafił jednym nie do obrony strzałem walnąć gola. Westchnął i zagryzł wargi. Zawsze marzył, żeby mieć piłkę, niekoniecznie nawet własną, a teraz jest — mocna i doskonała... I co z tego? „Ja im dam, ja im dam! — aż kotłowało się w Wojtku. — Piłkę mają i zaraz nosy drą do góry... E, co mi tam!" — Tfu! Gwiżdżę na ich piłkę — powiedział na głos. Poczuł, że trzyma coś w ręku. To nie dojedzona kiełbasa. Wcale już nie miał na nią ochoty, cisnął więc na chodnik i włożywszy ręce do kieszeni szedł przed siebie w kierunku Błoń. Głośny tupot nóg zmusił go do odwrócenia głowy. — Byłem u ciebie w domu — powiedział zasapany Zygmunt — ale mieszkanie puste. — Jak nikogo nie ma, to puste — wzruszył ramionami Wojtek. — Słuchaj, coś ci powiem, wiesz... — zaczął Zygmunt. — Ależ wiem, widziałem! Myślisz pewnie, że mnie to coś obchodzi? Wiesz, ile obchodzi: guzik z pętelką! — przerwał ostro Wojtek. 104 — Ale ona... — Oj, wielkie rzeczy! Nie wygłupiaj się! — Ale jak ona rozpaple... — Coooo? — Wojtek zatrzymał się w pół kroku wytrzeszczając na Zygmunta oczy. — No, niby nie wiesz, jak jest z dziewczynami ? — mruknął zasępiony Zygmunt. — Rozpaple i heca gotowa, a ja w tym samym domu mieszkam... Miałbym przeprawę z ojcem! — Jaka dziewczyna? Ja o piłce... — Jaka tam piłka? Ja o Agatce, to jest o tej Klikuszów-nie. Wiesz, co wtedy... — Wiem, ta smarkata. Dziewuszydło! Spierze się ją... — Wojtek! — zawołał zdesperowany Zygmunt. — Więc co, że się spierze? Ona wie o piórze! Rozumiesz? O tym zielonym! — Co może wiedzieć? — Że... że skradzione Kajtkowi — wybełkotał Zygmunt — że było u mnie. — Wie, że to ja je przyniosłem? — Nic o tym nie gadała, ale z nią to nie wiadomo... Chłopcy szli obok siebie milcząc przez długą chwilę. — Jeżeli wie, to może rozpaplać — powiedział w końcu Wojtek spoglądając pod nogi. — A jak Kajtkowi powie, a Kajtek w szkole... — Wywalą nas ze szkoły... — wydął wargi Wojtek, wciąż wpatrzony w swoje buty. — Jak to: nas? — Zygmunt głośno przełknął ślinę i zatrzymał się na ulicy. — Ja nie kradłem, ty kradłeś! Powiem, że nie ja... Och, Wojtek! Po coś ty mu zabierał to pióro? Wojtek spojrzał na Zygmunta zwężonymi z hamowanego gniewu oczami. 105 Ty, nie bądź frajer! — powiedział, sam nie wiedząc, że naśladuje głos Franka. — Wziąłem, bo mi się podobało! Może poskarżysz na mnie? Co? — Wcale nie chcę skarżyć... — Spróbowałbyś tylko! Ja też mogę powiedzieć, że ty sprzedawałeś skradzione... Na jedno wychodzi. Zygmunt szarpnął się do tyłu, jakby chciał gdzieś uciekać. — Żebym spotkał tego, co kupił... — Aha, oddałby ci, akurat! — parsknął Wojtek. — Trzeba coś z tą dziewczyną zrobić, żeby nie rozpaplała — dodał po chwili. — Ale co? — Nie wiem — ruszył ramionami Wojtek. — Coś trzeba wymyślić... Przyszło mu nagle do głowy, że weźmie to głupie zielone pióro, podrzuci jutro Kajtkowi na ławkę i będzie po wszyst- 1 kim. Aż ucieszył się tą myślą; była wspaniała! W taki sposób nikt się o niczym nie dowie, a Zygmunt osłupieje jutro ze | zdziwienia. Wojtek zagwizdał głośno z uciechy. Tylko głową ruszyć i sprawa robi się prosta. Z politowaniem spojrzał na Zygmunta, który wlókł się osowiały i milczący. Wojtek cenił morowych chłopców, prawdziwych mężczyzn, o, takich jak Franek... Wspomnienie brata przygasiło od razu dobre samopoczucie Wojtka. Bo gdyby się Franek dowiedział... A jak Franek spojrzy, to nawet zełgać mu nie można, taki jest! Dziesiątą skórę zdarłby z Wojtka, gdyby się dowiedział o wszystkim. Przeklęte pióro! — WTymyśliłeś coś? — spytał Zygmunt. — Gdzie ? Tak od razu ? Ja też muszę się czasem zastanowić. — Kiedy się zastanowisz? 10 ? — Albo ja wiem? Może jutro... — powiedział Wojtek. Nie zauważywszy nawet tego, szli już chodnikiem wzdłuż Błoń. — Auuut! — krzyczała gromadka chłopców goniąc po trawie piłkę. — Bramkarz, uwaga! Rozległ się gwizdek. — Polepa sędziuje — ponuro powiedział Wojtek. — Ej, Kajtek! Oferma! Nie tak bierz piłkę, nie tak! Drobna postać uwijała się po boisku, bardzo niepewnie usiłując kopnąć piłkę. Nadbiegł Ciepły, bez trudu odebrał ją Kajtkowi i celnie podał Malinowskiemu. — Fajno jest! — wrzasnął ucieszony Fijałek i wybiegł na pozycję do strzału. Śmiali się czegoś, wołali coś przejętymi głosami. — Chodź, podejdziemy... — zaproponował Zygmunt. — Nie chcę! Wojtek stanął za rozłożystym drzewem, schował się za jego gruby pień. Tkwili tak obaj z Zygmuntem jeden obok drugiego, niezdecydowani, co z sobą robić: czy wracać dó domu, czy tu stać i patrzeć, czy włóczyć się dalej, nie wiadomo po co ulicami miasta, na które powoli zaczynał opadać smutny mrok wieczorny. I nagle w Zygmuncie wezbrała ogromna fala niechęci do Wojtka. Zapragnął odejść stąd zaraz, natychmiast, żeby przynajmniej nie patrzeć na niego ani na rozbawionych chłopców. Nie ruszał się jednak z miejsca i stojąc za Wojtkowymi plecami zaczynał sobie uświadamiać, że gdziekolwiekby poszedł — zawsze już będzie z Wojtkiem złączony niedobrą sprawą zielonego pióra. /07 PIÓRO ZNIKNĘŁO Dwóch ludzi w maskach tlenowych na twarzy, umęczonych do ostatnich granic, zdobywało najwyższy szczyt świata. Wokoło rozciągały się pokryte zlodowaciałym śniegiem góry, tak szkUste, że niebo nad nimi wydawało się niemal ciemne. Ludzie tłukli czekanami twardy śnieg, wyrąbując sobie stopnie. Tuż obok skała urywała się ostro w pionową przepaść. Jeden z alpinistów pośliznął się... Wszystkim dech zaparło, chociaż to był tylko film. Wojtek zerknął na siedzącego obok Zygmunta. — liii — syknął przez zęby — po co oni tam idą? Chyba że zapłacą im dobrze... Przyszło mu na myśl, że jeśli obaj alpiniści zdobędą rysujący się przed nimi coraz wyraźniej i bliżej szczyt, dostaną na pewno górę pieniędzy. Bo inaczej po co by to wszystko robili? Zlecieć można i nawet nikt się nie dowie, że leżą gdzieś w takim himalajskim pustkowiu. Zygmunt nic nie odpowiedział, zapomniał o całym świecie. O rany, to było dopiero życie! Z zapartym tchem śledził na ekranie każdy ruch alpinistów. Wydawało mu się, że napięciem swoich mięśni, zaciśnięciem palców wokół poręczy krzesła pomaga im, dodaje siły i odwagi, że idzie z nimi, dzieląc ich przeogromny wysiłek, na zdobycie szczytu. Szczytu — nigdy dotychczas nie osiągniętego. — Zygmunt, a czy to nie lipa? — zainteresował się nagle Wojtek. — Naprawdę tak było? Mówił w próżnię, Zygmunt go wcale nie słyszał. Oddychał ciężko, gdzieś z głębi płuc, jakby mu tchu brakło. — Naprawdę! Ja wiem — powiedział Fijałek siedzący 109 z drugiej strony Wojtka. Byli w kinie z całą klasą. - W gazetach o tym pisali, ale dawno. — Cicho! — odwrócił się Polepa, ale sam nie wytrzymał. — Na geografii przed tygodniem mówiliśmy, nie pamiętasz ? Ani Fijałek, ani Wojtek nie pamiętali, zdołali sobie tylko, i to z pewnym trudem, przypomnieć, że grali wtedy w „szewca" pod ławką. Zygmunt też nie pamiętał. Zdaje się, że oglądał właśnie nowe znaczki pocztowe Malinowskiego. Teraz wściekły był na siebie. Chciał wszystko wiedzieć o tych górach i nieustraszonych ludziach, uzbrojonych w tlenowe maski, czekany i potężną wolę. „I tak się dowiem wszystkiego, w książkach poszukam" — uspokoił siebie i tamtych z ekranu, forsujących właśnie pionowy, pozbawiony uchwytów komin skalny. Pięć rzędów za nimi siedziała Agatka z Basią i doktor Klikuszowa. Basia przymykała oczy i od czasu do czasu postękiwała : — Ja się nawet boję patrzeć na to, proszę pani, słowo daję! Aż straszno. — To tylko film, Basiu. Oni szczyt zdobędą — cicho uspokajała ją pani doktor. — Muszą zdobyć — z niezachwianą pewnością potrząsnęła głową Agatka. Miała ochotę krzyczeć z radości, że alpiniści wciąż posuwają się dalej. Kiedy wreszcie stanęli na szczycie, Agatka wrzasnęła na całą salę: — A mówiłam, co? Są, są! Zdobyli! — Agatko, cicho! — prosiła matka. — Kiedy to takie cudowne. 110 Była rozpromieniona, gdy wychodzili z kina. Wszystko się jej podobało. — Wspaniale było, mamuś — rzuciła się na ulicy w objęcia matki. — Ja też oczywiście będę podróżnikiem i będę zdobywała szczyty... — Ale już nie pierwszy raz — stwierdziła Basia, która nie była tak bardzo zachwycona filmem. Niewiele ją obchodziło, że ktoś tam gdzieś szedł; a niech sobie... Nie zdołała jednak zmniejszyć zapału Agatki. — To co, że nie pierwszy raz ? Więc drugi albo trzeci. Prawda, mamuś, że to i tak przecież będzie bardzo trudne? — Naturalnie — zgodziła się matka. — Ale ja się będę niepokoiła o ciebie, wiesz? Agatka zastanowiła się poważnie. Oczywiście, niepokój matki to była ważna sprawa, z którą się liczyła. Pomyślała chwilę, a nie znalazłszy żadnego dobrego rozwiązania powiedziała: — No, jakoś sobie tak poradzimy, żeby było dobrze, prawda ? — Na pewno — uśmiechnęła się doktor Klikuszowa, a patrząc na ludzi wychodzących z kina dodała: — Patrz, Agatko, twój znajomy z podwórka też był w kinie. — Aha, Zygmunt — potwierdziła Agatka. Zygmunt szedł skrzywiony, nie widząc nikogo. Z niechęcią patrzył na ludzi, sklepy i miasto. Nudne to było, codzienne. Poczuł się mocno skrzywdzony przez los i rodziców, że w tych nudach musi pędzić życie zamiast dokonywać wielkich czynów. Tuż za nim szedł Wojtek z czapką zsuniętą na tył głowy. — Zygmunt, co będziemy robić? Masz jakiś pomysł? 111 — Może bym pouczył się tej... geografii — niepewnie bąknął zapytany. — Frajer, lekcje będzie odrabiał! — Z geografii dwóję dziś dostałem... — No to co? — zdumiał się Wojtek. — Ja już mam dwie z polskiego, a z historii też oberwałem, i co? Myślisz, że tak dużo robię sobie ze szkoły? Małe dziecko jestem? Zygmunt poczuł się dotknięty. — Ja też nic sobie nie robię ze szkoły, tak tylko mówiłem... A o piórze myślałeś? — zapytał nagle. O, właśnie, takie to było jego życie: z lśniących, niedosiężnych szczytów himalajskich spadało się prosto jak w lepkie błoto, w tę ohydną sprawę Kajtkowego pióra. — Dziś pomyślę — obiecał Wojtek. — Franka od trzech dni nie ma w domu, ojciec pójdzie, będę miał spokój do myślenia... — Franek ma urlop? - spytał Zygmunt. — Ja wiem? Pewnie ma. Franek tam nie taki, żeby się ze wszystkim opowiadał. Robi, co chce! — z uznaniem i zachwytem podkreślił Wojtek ostatnie zdanie. Jasne było, że skoro Franek nie pokazuje się w domu, to znaczy, że wyjechał. A jeżeli wyjechał, znaczy, że dali mu w fabryce urlop. — Serwus, Zygmunt! — powiedział Wojtek, gdy doszli do skrzyżowania ulic. Zygmunt skinął głową i skręcił w prawo. Zobaczywszy idące przed sobą Agatkę z matką natychmiast zwolnił kroku. „Ale rozgadane! — pomyślał ze zdziwieniem. — O czym tak można gadać z własną matką?" Przyszedłszy do domu dostał burę. 112 — Gdzie się wałęsasz? Obiad czeka, a ciebie nie ma. Wyobrażasz sobie, że już nie mam nic innego do roboty, tylko garnki przestawiać tam i z powrotem... — Czego się mama złości? W kinie ze szkołą byłem. — To nie mogłeś wcześniej uprzedzić — rozgniewał się ojciec. — Bo tato myśli, że ja ciągle jestem małym dzieciakiem i wciąż się muszę opowiadać... — zaczął Zygmunt podrażniony uwagami. — Od kiedy to tym tonem wolno ci się odzywać? — spytał ojciec surowo. — Widać u nich w szkole taka moda... — wtrąciła matka. Zygmunt połykał zimnawe pierogi i słuchał narzekania ojca. — Dawniej, za moich czasów, dzieci nie śmiały się tak odezwać! Teraz wszystko rozchuUganione... Przez twarz pochylonego nad talerzem Zygmunta przebiegł gorzki uśmiech. Łatwo ojcu tak mówić! Siedzi z nosem w papierach i nie mając pojęcia, jakie ciężkie przykrości bywają w życiu, od razu z tym swoim „chuligaństwem" wyjeżdża. Nie pomoże nic ani nie zapyta. Czyż można na niego liczyć?! Spojrzał na ojca spod spuszczonych powiek i bez słowa wstał od stołu, zostawiając brudny talerz. Ostatecznie nie zabrał się do geografii ani polskiego, ale rzuciwszy się na łóżko patrzył w sufit i przypominał sobie scenę po scenie z oglądanego filmu. Wojtek natomiast wcale o filmie nie myślał. Korzystając z tego, że nikogo nie było w domu, wyszperał w schowku Franka, znajdującym się pod łóżkiem, zniszczoną książkę 8 Zielone pióro 213 i zabrał się do czytania. Franek nie pozwalał ruszać swoich rzeczy, teraz jednak, kiedy wyjechał, Wojtek bez obawy mógł wziąć książkę. Przed kilkoma dniami udało mu się przeczytać początek. Była to historia włamywacza, który ukradł pieniądze w banku i teraz ucieka przed tropiącą go policją. Wojtek pełen sympatii dla włamywacza śledził uważnie jego przygody. Na dworze zerwał się wiatr i szamotał oknem, raz po raz otwierając i zamykając je z trzaskiem. „A niechże go, jeszcze szybę rozwali!" — Wojtek podniósł się z łóżka, by zamknąć okno. Przy tej okazji wychylił się, spojrzał na ulicę i... cofnął się gwałtownie, czując, że ogarnia go przejmujący dreszcz. Na rogu ulicy stał milicjant i najwyraźniej w świecie przypatrywał się ich domowi. Wzrok Wojtka powędrował w stronę szafy... Przetarł dłonią czoło wilgotne od potu, pojąwszy, że jest zgubiony. Nie wiedział, kto doniósł, czy Zygmunt, czy Agatka, ale było mu już teraz wszystko jedno. Obejrzawszy dom, milicjant zapisał sobie coś w notesie (Wojtek śledził go ostrożnie, zaczajony pod oknem), po czym schował go do kieszeni. Wojtek wtulił twarz w ob1'? dłonie, gdy milicjant wolnym krokiem ruszył w stronę bramy... Wszystko jedno: Zygmunt czy Agatka! Wojtek nie czuł już nawet złości do nich, tylko przeogromny żal, że tak mogli zrobić, tak ciężko go skrzywdzić! Przez brudne palce, którymi zasłaniał sobie oczy, zaczęły przeciekać łzy strachu i zupełnej bezradności. Po chwili podniósł głowę, nasłuchując kroków na schodach, ale było cicho. Nikt nie szedł. Coś jak nadzieja zaczęło przebłyskiwać w głowie... Ostroż- 114 nie zerknął. Milicjant stał jeszcze przy bramie, rozglądał się, ale za chwilę wolnym, spokojnym krokiem ruszył dalej. „Pooooszedł!" — rozśpiewało się w Wojtku; poczuł nieopisaną ulgę. Lecz za chwilę uświadomił sobie: „Może jeszcze wrócić. Znajdzie pióro i... będzie miał dowód w ręku! Nie wyłgam się, szkoda gadać". Z nienawiścią myślał o piórze, które mu nie dawało żyć spokojnie. Teraz za wszelką cenę musi je wynieść z mieszkania, w ogóle z domu! Najlepiej będzie, jeśli zakopie je w ziemi. Przypomniał sobie niewielki skwerek znajdujący się w pobliżu ulicy, gdzie mieszkał Zygmunt. Tam pod drzewem zakopie, gdy tylko zrobi się ciemno, a sam się schowa na strychu. W ten sposób przejdzie noc. Rano podrzuci pióro Kajtkowi, żeby nawet Franek miał go na śmierć zatłuc. Nie chce już tego wszystkiego! A jak Kajtek znajdzie pióro, to... Oczywiście, wtedy milicjant nie będzie miał nic do gadania. Jakby nawet przyszedł i pytał, Wojtek z całym spokojem może zełgać. „Ależ, proszę pana, to pomyłka! Kolega sam gdzieś zgubił pióro i zresztą już je znalazł. Proszę go zapytać. Nawet nic widziałem pióra, nie wiem, jak wygląda. Ja? Skąd?" I milicjant będzie musiał uwierzyć, gdy Kajtek pokaże mu pióro. „Oj, mamo! — pomyślał w tej desperacji o matce, która nie żyła od sześciu lat. — Żeby to wszystko tak się stało... Nie ruszę nigdy nic cudzego, choćby mi nawet na nosie leżało!" I Wojtek uspokojony wspiął się na krzesło, zabrał z szafy pudełko z piórem, owinął je jeszcze kilkakrotnie gazetami, a nawet starą szmatką i siadłszy na łóżku, niecierpliwie cze kał, aż się ściemni. Na łóżku leżała otwarta książka. Nie czytał jej dalej. Sym- j patia dla włamywacza, którą Wojtek żywił jeszcze przed godziną, wyraźnie się teraz zmniejszyła, a pościg za złodziejem... Nie, Wojtek zdecydowanym ruchem zamknął książkę i ze złością cisnął ją pod łóżko. Upadła tam i leżała między zepsutą maszynką spirytusową, talią kart, płaskim, drewnianym kuferkiem należącym do Franka oraz jego brudnymi skarpetkami, które rzucił jednego ranka przed dwoma tygodniami. Wielka, czarna mucha leniwie łaziła po szybie, bzykając głośno. Słońce dopiero zaczynało zachodzić i odbijało się czerwono w ciemnych oknach sąsiednich domów. Wojtek z pudełkiem w ręku siedział jakiś czas na łóżku, potem wstał i wyjrzał na ulicę. Milicjanta nie zobaczył, za to na chodnikach pełno było kolorowo ubranych ludzi idących raźnym, szybkim krokiem. Wojtkowi wydało się, że wszyscy oni muszą być bardzo weseli, że najpewniej śpieszą tak do teatru, do kina czy znajomych. „Takim to dobrze — westchnął. — Przyjemnie sobie żyją..." O filmie, który dziś oglądał, zapomniał zupełnie. Gdzie mu tam teraz jakieś bzdury w głowie! Patrzył w niebo. Złote i różowe blaski na obłokach zaczynały gasnąć powoli. Ogromna tarcza słońca przyćmiona unoszącą się nad miastem chmurą dymu i kurzu chowała się za domami. Wreszcie zrobiło się ciemno. Na ulicach zapalono latarnie, liczne okna rozbłysły żółtym światłem. „Za dużo ludzi się kręci" — zdecydował Wojtek, wciąż kurczowo zaciskając w palcach pudełko. Nie zapalił u siebie światła; uznał, że tak będzie bezpiecz- 116 niej. I tylko blask kołyszącej się na ulicy latarni wpadał czasem jasną plamą, prześlizgiwał się po ścianach i podłodze, by za chwilę znów zniknąć. Stara szafa trzasnęła głośno. Rozsychała się ze starości, ale dotychczas jakoś Wojtek nie zwracał uwagi na jej trzaski — dopiero dziś pierwszy raz poczuł, że jest to niemiłe. Ktoś szedł po schodach, ktoś rozmawiał za ścianą. A może to radio? Potem słabo odezwała się piosenka... Ile w tym domu było odgłosów, których Wojtek nigdy przedtem nie słyszał. Teraz — skurczony, z bijącym jak na alarm sercem, nasłuchiwał każdego szmeru, zaczaiwszy się pod oknem, sam jeden w pustym, ciemnym pokoju. Ruch na ulicy powoli ustawał. Jeszcze jedna, druga osoba przeszła chodnikiem stukając mocno obcasami. Stukot odbijał się echem od kamienic i zwielokrotniony napełniał całą ulicę. Wojtek zbliżył się do drzwi. Cichym, skradającym się krokiem wyszedł na korytarz. Teraz już słyszał tylko jeden odgłos: bicie swego własnego serca. A było ono tak mocne, że zagłuszało wszystkie szmery i trzaski domu. Przy bramie zatrzymał się, wyjrzał: ulica była pusta, gdzieś daleko szła jakaś kobieta. Wojtek puścił się pędem w stronę skwerku. Po drodze, gdy już dobiegał do celu, przypomniał sobie: „Czym zakopię? Łopatki przecież nie mam ani nic..." Mimo to, kiedy znalazł się już na miejscu, jednym susem wpadł w największy gąszcz krzewów. „Wszystko jedno! Rękami wykopię dołek". Ktoś nadchodził. Wojtek skurczył się, przywarł twarzą do chropowatej kory; w oczy trzepnęły go liście, a jakiś wystraszony ptak, który widocznie na tym właśnie krzewie no- r 117 ' co wał, zerwał się i poleciał z głośnym, bojaźliwym kwileniem. Znowu zapanowała cisza. Kroki jeszcze było słychać, ale już z daleka. Wojtek rękami zaczął drzeć trawę i wykopywać zagłębienie w ziemi. Była sucha, twarda, oporna, ale chło- I piec nie zważał na nic. Rozgorączkowany, z włosami zmierzwionymi grzebał zawzięcie, mimo że bolały go palce, które wTciąż ranił o małe, ostre kamyki. I wreszcie koniec: pudełko zostało zagrzebane pod drzewem. Wojtek uklepał ziemię. „Żeby tylko jutro rano trafić! Skoro świt przyjdę..." Rozejrzał się: tu topola, widoczna jak czarny, smukły słup na tle wygwieżdżonego nieba, naprzeciwko ławka... Poprowadził sobie w myśli trójkąt: topola, ławka, krzak o czerwonych liściach. Na czworakach wyczołgał się wreszcie z gąszczu, by go przypadkiem ktoś nie zauważył. Na ulicy chciał się wyprostować, ale się zatoczył. Teraz dopiero poczuł, jak jest zmęczony. „Żeby tylko jeszcze do jutra — pomyślał. — Jutro już będzie dobrze..." Wróciwszy do domu, ojca nie zastał, zostawił więc kartkę: „Idę na noc uczyć się do kolegi". Zrobił to dlatego, żeby stary nie urządził hecy na cały dom, że mu syn zginął. Niech myśli, że jest u kolegi. Gdyby milicjant w nocy przyszedł, ojciec powie: „Nie znam adresu..." Wojtek zdjął buty i trzymając je w ręku cicho przemknął się na strych, gdzie usadowił się na podłodze w najciemniejszym kącie. Był tak zmęczony i senny, że nie słyszał nawet trzepotania przebudzonych gołębi, które zagruchały parę razy, zanim znów pogrążyły się we śnie. 118 Nigdy jeszcze nie widział Wojtek tak pięknego poranka. Mimo niewygodnego spania, nie umyty, z upapranymi ziemią i podrapanymi rękami śpieszył ulicą dziwnie swobodnie i sprężyście. Wczesny wiatr rozwiewał mu zmierzwione włosy. Ulica była pusta, tylko po drugiej jej stronie szedł gruby, wąsaty pan wymachując trzymaną w ręku smyczą. Wojtek nie zwracał na niego uwagi — na pewno był niegroźny. Widocznie psa rano wyprowadzał i teraz wracają do domu, gdyż mały, kudłaty piesek kręcił się w pobliżu, rad ogromnie, że może trochę pogonić. W rudziejącej trawie na skwerku błyszczały wielkie krople rosy, pojedyncze Uście wolnym 119 lotem opadały z drzew na ziemię. Pachniało poranną świeżością i zewsząd płynęło coś, czego Wojtek nie mógł ani pojąć, ani nazwać, coś, co napełniało go spokojem lekkim i radosnym. Wstawał dzień nowy, niepodobny wcale do poprzedniego. „Topola, ławka, czerwony krzew" — wyliczał Wojtek. Rozejrzał się — nikogo nie było. Skoczył więc pod swój krzew z uczuciem, jakby mu z serca spadał ogromny, tłoczący je ciężar. Klęknął, rozchylił gałęzie, wyciągnął dłoń i... cały poranny świat zawirował mu przed oczami: ziemia była rozgrzebana, tu i ówdzie leżały porozrzucane kawałki gazety — pióro zniknęło. CZY POMOŻESZ? — Ten twój kompan znowu gwiżdże pod domem — powiedział Nowosielski do syna. — Wcale tej przyjaźni nie pochwalam. — Obdartus i wiecznie brudny... — dopowiedziała matka. Jagusi ogromnie się to spodobało. — Obdartus, obdartus! — podchwyciła od razu, skacząc koło Zygmunta. — Nie wtrącaj się! — warknął brat odsuwając ją ostro i za chwilę zniknął za drzwiami. — No, proszę, znowu wyleciał bez słowa — wzruszyła ramionami Nowosielska. — Ja się pytam — zwróciła się do męża — dlaczego ty wreszcie do niego się nie zabierzesz? Ja doprawdy jak ten wół roboczy haruję przez cały dzień... — Ja również haruję! — przerwał Nowosielski. — U nas 120 w biurze są kobiety, które też mają dwoje czy troje dzieci i dom na głowie, a jakoś sobie radzą... Chociaż sam często narzekał, nie znosił biadolenia żony. Czasem nawet bez specjalnej potrzeby zostawał po południu w biurze, żeby nie wracać do domu, w którym zawsze wszystko musiało być źle, skoro znajdowała się w nim „pokrzywdzona" żona, nieznośny syn i rozgrymaszona córka. Nowosielski w ogóle odsunął się od domu. „A róbcie sobie, co chcecie — myślał — tylko dajcie mi święty spokój!" Niech więc wszystkie obdartusy z całego miasta gwiżdżą na Zygmunta, byleby tjdko nie tłukli się i nie hałasowali w mieszkaniu. Wyjrzał przez okno. Rzeczywiście, Zygmunt już gadał z tym swoim kolegą. — Wojtek, wiesz co? — zaczął z przejęciem Zygmunt. — Wiem wszystko — ponuro wyrzekł Wojtek — dlatego nie byłem dziś w szkole. Ja myślałem, że ty jesteś fest kolega... — No, jestem przecież! — Glista jesteś, a nie kolega! — krzyknął Wojtek. — Ty powiedziałeś, czy ona? Gadaj, niech już wiem... — Ja? Nikomu, zupełnie nic, Wojtek. Słowo daję! — A więc to ona... Musiała słyszeć w tamten wieczór, jak pióro przyniosłem. W szkole wiedzą coś? — Nikt o piórze nie wspominał, dziwili się tylko, że nie przyszedłeś. Gadali, żeś pewnie chory, i tyle. — W takim razie ona wydała! Zygmunt wzruszył ramionami. — Teraz w ogóle cała sprawa wygląda inaczej, to właśnie chciałem ci powiedzieć. Pióro jest! — Gdzie? — Wojtek z całej siły złapał Zygmunta za ramię. — Co wiesz o piórze? Podglądałeś, co? Przyznaj się! 121 — Kogo miałem podglądać? Ty mi ciągle przerywasz... — Gdzie jest pióro? Dawaj je zaraz! Zygmunt, jeżeli nie dasz go natychmiast, to uszy ci poobrywam... to takiego sierpowego ci wlepię, że... Zygmunt patrzył oszołomiony, bo pierwszy raz widział Wojtka tak nieopanowanego: ręce mu się trzęsły, gdy szarpał nimi sweter kolegi. Zupełnie inny jakiś, obcy chłopiec. — Ja go przecież nie mam — usiłował odpowiedzieć Zygmunt — i ja wcale nie wiem, jak to się stało, że pióro ma ten malarz z trzeciego piętra... — Jaki malarz? Kłamiesz, kłamiesz! — powtarzał gorączkowo Wojtek. — Malarz, który w tym domu mieszka. Nazywa się Ma-leczyński. Sam widziałem, jak szedł rano z psem przez podwórze i trzymał pióro w ręku: zielone ze srebrną skuwką. Wojtek nareszcie puścił Zygmunta. — Wiesz na pewno, że malarz ? A może on jest z milicji ? — Dlaczego miałby być z milicji? Zresztą kto tam go wie ? — cofnął się o parę kroków w tył Zygmunt. — W mundurze nie chodzi... — Znasz go? — Nie, ale Agatka zna... To jest, chciałem powiedzieć, ta Klikuszówna, ona mieszka u nich. Wojtek patrzył w ziemię, kombinował coś wydymając wargi i marszcząc czoło. — Zygmunt — orzekł w końcu — chyba rozumiesz, musimy to pióro mieć z powrotem! Niech wraca do Kajtka. Chyba rozumiesz, żeby nie wiem co, musimy... — Kajtek strasznie się ucieszy — powiedział Zygmunt. — On bardzo się martwi, że je stracił, wiesz? 122 Wojtka jednak niewiele obchodziły zmartwienia Kajtusia, chodziło mu jedynie o własną skórę. — A niech się wypcha razem ze swoim wstrętnym piórem — krzyknął — ten mazgaj, chuderlak i cielę malowane! Myślisz, że o niego mi chodzi?! Tu Wojtek przerwał nagle, widząc, że zagalopował się w swym gniewnym wybuchu. Nie chciał za nic zdradzić się, że milicja jest już prawdopodobnie na jego tropie. Zygmunt mógłby się przerazić i wygadać ze strachu, gmatwając tym sprawę, gdy tymczasem w obecnej sytuacji można się było jeszcze uratować. — Musimy mieć pióro! — powtórzył. Zygmunt spytał: — Ale jak to zrobić? Wojtek milczał jeszcze dobrą chwilę, potem zaś przytknąwszy wargi do Zygmuntowego ucha zaczął mu coś szeptać... Na podwórko wbiegła właśnie Agatka. Wracała widocznie ze szkolnej wycieczki, bo trzymała w słoiku żaby, a pod pachą olbrzymi pęk kolorowych liści. Włosy miała w nieładzie; jeden warkoczyk, zupełnie rozplatany, zwisał jej z boku głowy. Zadyszana, czerwona zatrzymała się na moment, jakby zabrakło jej odwagi przejść obok chłopaków. W następnej jednak chwili podniosła hardo głowę i powoli, nie śpiesząc się, wcale nawet na nich nie patrząc, przemaszerowała przez podwórko. Chłopcy nie powiedzieli ani jednego słowa, tylko kiedy ich minęła, spojrzeli na siebie porozumiewawczo i gdy już prawie znikła w drzwiach klatid schodowej, wrzasnęli takimi głosami, jakby cały dom się palił i tylko ona jedna, Agatka, mogła ugasić płomienie: 123 — Agatko, stój! Zaczekaj, Agatko! My ci wszystko powiemy! Z niepokojem patrzyli, czy się zatrzyma, czy zechce z nimi gadać. Zatrzymała się! Stanęła i z wyrazem czujności w całej postawie czekała, aż do niej podejdą. Tłumaczyli długo, jak umieli najłagodniej, zanim pojęła. Zygmunt mówił: — Źle o mnie myślałaś, a to wszystko nieprawda. Kajtek wtedy zgubił pióro w szkole, ja je znalazłem, to znaczy Wojtek znalazł, a ja je miałem oddać... — To dlaczego nie oddałeś? — No bo... tego... rozumiesz? Zgubiłem! — I teraz obaj szukamy — wmieszał się Wojtek i głosem pełnym troski o Kajtka wyjaśniał: — On się martwi, chcemy mu pomóc. Dobry chłopak! No i właśnie... taka sprawa, że... Czy pomożesz szukać? Agatce rozpromieniła się cała twarz. Postawiła na ziemi słoik z żabami i wolną ręką odgarnęła pchające się do oczu włosy. Co za radość! Więc Zygmunt nie zabrał pióra! A ona mu wtedy w domu tak wygarnęła! Pokraśniała teraz ze wstydu. Zygmunt mógłby się na nią na całe życie pogniewać, i słusznie. Ale oto nie obraził się, chce z nią jeszcze rozmawiać. A ten Wojtek, którego się bała? Okazuje się, że wcale nie taki zły i naprawdę musi lubić Kajtusia, skoro chce mu pomóc. Agatka zdecydowanym ruchem wyciągnęła podrapaną na wycieczce rękę do Zygmunta. — Pomogę wam, razem poszukamy. Pióro musi się znaleźć! — powiedziała i dodała ciszej, patrząc prosząco w oczy 124 chłopca: — Nie gniewaj się, Zygmunt, że ja tak wtedy... wiesz. Ja ciebie przepraszam! Zygmunt schował ręce za siebie, wzdrygnął się, nie wiadomo dlaczego, i odwrócił głowę udając, że nie widzi wyciągniętej dłoni Agatki. Spuściła ją trochę zawiedziona. „Gniewa się jeszcze — pomyślała — ale jak im pomogę, chyba przestanie". Najważniejsze przecież było w tym wszystkim to, że Kaj-tuś odzyska swoje pióro. Agatka zrozumiała, że obaj chłopcy pragną w ten sposób przeprosić Kajtka za naśmiewanie się i bicie, toteż poczuła się niezmiernie uszczęśliwiona, że przyczyni się do pojednania. — No, jest sztama? — spytał Wojtek. 125 — Aha! — kiwnęła zamaszyście głową. — Spotkamy się jutro o piątej, co? Na skwerku — zaproponował Wojtek. — Dobrze. — Idę już do domu, muszę zająć się moimi żabami — spojrzała na słoik i z nagłym błyskiem postanowienia w oczach powiedziała: — Czekajcie! Myślałam, że założę hodowlę, ale niech tam... macie po jednej. Żebyście się tylko nimi opiekowali! Chłopcy zupełnie oszołomieni tym darem wzięli w dłonie wyrywające się stworzenia. Zygmunt z obrzydzeniem, które starannie usiłował ukryć. — Eee... tak, będziemy się opiekowali — zapewnił urywanym głosem Wojtek starając się wepchnąć sobie do kieszeni ogromną ropuchę. Agatka odwracała się już, kiedy Wojtek powiedział: — Zaczekaj, bo właśnie jest taka rzecz z tym piórem, że... Pochylił się nad nią i zniżywszy głos zaczął wyjaśniać. W miarę jak mówił, oczy Agatki stawały się coraz bardziej okrągłe. — Ojej, jej! — wyszeptała w końcu, zasłaniając sobie dłonią usta. — I co teraz? — Teraz właśnie ty musisz pokazać, co umiesz — powiedział Wojtek. Zygmunt njc nie mówił, tylko kiwał potakująco głową, wciąż unikając wzroku Agatki. Proszę, jak się to wszystko przeplata: raz zmartwienie, raz radość i znów kłopoty. Tyle że z kłopotów można zawsze 126 wybrnąć i musi się przecież tak zrobić, by znowu przyszła radość. Z takimi mniej więcej myślami Agatka ustawiała w wazonie swoje Uście i przenosiła samotną żabę do większego słoja. Zawiązała go i ustawiwszy na krześle, zaczęła rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu much. „Zaraz zabiorę się do lekcji — postanowiła czatując na żabie pożywienie. — Ja też chcę mieć z rachunków bardzo dobrze, tak jak Basia, która jest najlepszą uczennicą w całej klasie". Cap! — jednym ruchem schwyciła siedzącą na ścianie muchę. Kiedy jednak otworzyła słoik i usiłowała ją tam wepchnąć na pożarcie swojej wychowanicy, mucha uciekła. Bujała teraz wysoko koło lampy. — Wacek, bój się Boga, toś ty jeszcze nie gotowy?! — rozległ się głos w przedpokoju. — Zaraz, zaraz — odezwał się Maleczyński. — Co z ciebie za człowiek! Zawsze się guzdrzesz. I coś ty włożył?! W takim swetrze idziesz do kawiarni? No, już, już, czekaj, pomogę ci znaleźć świeżą koszulę. Jak dziecko jesteś! Co byś ty robił beze mnie... Maleczyński zaśmiał się. — A może przekąsisz coś przed wyjściem — ciągnęła dalej pani Stasia. — O, wiesz, masz świetny pomysł! Szyneczki bym na podwieczorek... — Jest, jest! Lubisz przecież, więc jest. Sosu tatarskiego też ci zrobiłam. Agatka uśmiechnęła się sama do siebie — pani Maleczyń-ska zawsze tak niby to gniewa się na męża, ale ciągle mu coś piecze, coś gotuje, dogadza, jak może. Jemu i Żabce. 127 — Dlaczego oni tak dużo jedzą i zawsze takie smaczne rzeczy? — spytała Agatka kiedyś matki. Doktor Klikuszowa wydała się tym pytaniem rozbawiona. — Bo oni żyją, żeby jeść. To jest dla nich największa przyjemność. — A my? — My, kochanie, jemy, żeby żyć. I nic sobie z tego nie robimy, że nie mamy pieniędzy na wymyślne potrawy. Agatka pomyślała chwilę i powiedziała: — Pewnie że nie. Ja też, tak jak i ty, nic a nic sobie z tego nie robię. Skoro sprawa została wyjaśniona, Agatka przestała się nią w ogóle zajmować. Czasami tylko myślała, że bądź co bądź szkoda, aby Żabka, chociaż to piesek miły i wesoły, opychała się tak smacznymi ciasteczkami z orzechową masą... Teraz słuchając głosów Maleczyńskich postanowiła: „Gdy pani Stasia przyjdzie, spróbuję zagadać o piórze..." Wiedziała, że Maleczyńska przed wyjściem wstąpi do nich zostawić psa, bo Żabka nie lubiła siedzieć sama w pokoju i podnosiła wtedy żałosny skowyt na całą kamienicę. Gdy natomiast była u Agatki, wskakiwała na tapczan, zwijała się w kłębek i zasypiała, budząc się jedynie z głośnym szczekaniem na każdy dzwonek u drzwi. Wówczas szczęśliwa, rzucała się do przedpokoju, by za chwilę znów przywlec się ze zwieszonym ogonem na tapczan, jeśli okazywało się, że to ktoś inny dzwonił, a nie Maleczyńscy. — Agatko, dziecko moje — do pokoju wsunęła się starannie uczesana głowa Maleczyńskiej — przypilnujesz Żabci, dobrze ? — Bardzo chętnie — powiedziała Agatka. 128 — Ja jej tylko poduszeczkę położę na tapczanie, żeby psineczce nie było twardo. Po chwili pani Stasia weszła do pokoju trzymając w jednej ręce Żabkę, a w drugiej wyszywaną w czerwone papugi poduszkę. Urządziła legowisko w rogu tapczanu. — Chodź, Żabciu, laleczko moja... chodź, chodź! Lalu-nia dziś pióro wieczne znalazła na rannym spacerze i w ząbkach panu przyniosła, taki dobry, kochany pieseczek! — powiedziała rozczulona siadając obok Żabki, która już układała się do drzemki. — A właśnie, proszę pani... bo pióro... — zaczęła Agatka. — Stasiu! — zawołał Maleczyński ze swego pokoju. — Gdzie są moje spinki od mankietów? — Żebyś ty coś kiedy znalazł! W lewej szufladzie mojej toalety, w bakelitowym, okrągłym pudełeczku. Leży pod saszetką z chustkami do nosa. — Dobrze, dobrze! Znajdę. — Śpij, laleczko, śpij, Żabuchno — Maleczyńska czule pogłaskała kudłate uszy pieska. — Bo właśnie to pióro... — wtrąciła Agatka. — Śliczne, zielone! Drogie musi być. Ja się nawet dziwię, że ktoś był taki nieuważny i zgubił. Jak można gubić, kiedy dziś pióro tyle kosztuje? Jeszcze skuwkę ma srebrną... — A pani co z nim zrobi? — Nie wiem. Ja mam już dwa pióra, mąż też ma. Wcale nam nie jest potrzebne. Ale pomyśl tylko, dziecko moje, jaka ta Żabka jest przywiązana. Całe serce by nam oddała! — Bo jeśli ono jest niepotrzebne... — zaczęła po raz trzeci Agatka rozpaczliwie szukając odpowiednich słów. — Chodzi o to, że to pióro... 9 Zielone pióro 129 — Boże mój! - wrzasnęła nagle Maleczyńska podrywając się z miejsca jak oparzona. — Wacek, ratuj! Agatka znieruchomiała ze zgrozy: z nie zawiązanego słoja wylazła ogromna ropucha i wyskoczywszy na krzesło gapiła się wyłupiastymi oczami prosto na panią Stasię. — Ach! — krzyknęła znów Maleczyńska, gdy ropucha jednym susem skoczyła z krzesła na kanapę i siedząc na niej rozglądała się ciekawie dokoła. Pani Stasia nie będąc w stanie znieść tego dłużej, wypadła do przedpokoju. — Jeszcze serce mi bije — opowiadała wzburzona mężowi, który nadbiegał właśnie na ratunek. — To dziecko obrzy-dliwstwa znosi do domu. Ja nie zgadzam się na to... za nic! 130 — Chodź już, chodź! Po drodze się uspokoisz. No, ropucha, widzisz... w szkole pewnie się uczą... — Daj mi spokój, dobrze? Ja cię proszę! Żabuchna moja biedna z tym gadem zostaje. — Już ją złapałam! — krzyknęła zdławionym głosem Agatka. — Proszę wejść. Żabka zastrachana widokiem tak niezwykłego stworzenia wcisnęła się w sam róg tapczanu, nie mogąc nawet głosu z siebie wydobyć. Dopiero gdy ropucha znalazła się w słoju, pies ogłosił hałaśliwie swoje niezadowolenie z tego nieoczekiwanego spotkania. Drzwi w przedpokoju otworzyły się... „Wszystko popsułam — pomyślała zgnębiona Agatka — przez ten słoik, który zapomniałam zawiązać". — Cały wieczór będę zdenerwowana — mówiła wychodząc Maleczyńska — ty zobaczysz, Wacek. Nie dla moich nerwów takie rzeczy. Drzwi trzasnęły. Agatka nasłuchiwała chwilę, potem pomyślała: „Jutro znowu zacznę o tym piórze. Powiem po prostu, że Kajtek je zgubił. No, nic, załatwi się i będzie dobrze!" Zasiadła do lekcji, jeszcze raz spojrzawszy na bukiet — matka ucieszy się, gdyż bardzo lubi jesienne liście. Właściwie cały dzisiejszy dzień był przyjemny. Z chłopcami zgoda, a co ważniejsze, jutro wszyscy troje odniosą Kajtkowi pióro. Ale jutro pióra nie odnieśli, gdyż oboje Maleczyńscy wyjechali razem z Żabką na trzy dni do Zakopanego. Czwartego dnia przez całe popołudnie nie było ich w domu: mieli urodzinowy obiad u swojej znajomej i Agatka wcale się z nimi nie spotkała. 9" 131 I CO TERAZ? Wreszcie piątego dnia rano, w czasie pierwszej lekcji, gdy nauczyciel odwrócił się do tablicy, na ławkę Wojtka spadła zwinięta kartka. „Mai. będą w domu. Po szkole idziemy do Ag". Wojtek skinął głową Zygmuntowi na znak, że kartkę przeczytał. Zygmunt spóźnił się dziś do szkoły i ani słowa nie mógł dotychczas zamienić z Wojtkiem. Dopiero więc na pauzie wytłumaczył: — Rano się z nią widziałem. Powiedziała, żebyśmy przyszli i żebyśmy dziś jeszcze oddali Kajtkowi. Spojrzeli obaj na Kajtka. Stał w grupie kolegów i przysłuchiwał się, jak o czymś rozprawiali; był najmniejszy z nich wszystkich. — Ja nie pójdę do niego z piórem — powiedział niespodziewanie Zygmunt. — Sami odnoście. Ja nie pójdę. — Dęty frajer! — roześmiał się Wojtek, który od chwili otrzymania kartki wpadł w świetny humor, jakby już trzymał zielone pióro w ręku. — Słuchaj, przecież to będzie heca nie z tej ziemi! Zygmunt, zobaczysz. On — ruchem głowy wskazał na Kajtusia — on nam przecież będzie dziękował, żeśmy znaleźli... Takie samo cielę z niego jak z Agatki. Nabajerowaliśmy dziewczynie, a ona wierzy i jeszcze nas wychwala. Tu Wojtek naśladując szybki sposób mówienia Agatki za-trajkotał cienko: — Jacy wy jesteście! Naprawdę! Właśnie robił jeszcze odpowiednio rozradowaną minę, gdy z całej siły dostał pięścią w bok. 132 — Zwariowałeś, Zygmunt, czy co? — zaskoczony nieoczekiwanym zachowaniem kolegi osłupiał do tego stopnia, że nawet nie przyszło mu na myśl, by z miejsca oddać. — Przestań! — szorstko powiedział Zygmunt i już przez całą pauzę ani razu nie odezwał się do Wojtka, który zresztą osądził go krótko: „Całkiem zbaraniał, i tyle!" Po ostatniej lekcji ruszyli jednak obaj do Agatki, i to już w zupełnej zgodzie. Chociaż spieszyło im się bardzo, szli powoli, by nie dotrzeć do celu przed powrotem dziewczynki ze szkoły. Wojtek zaproponował, żeby zboczyli nieco z drogi i obejrzeli wystawę znanego sklepu sportowego. — Taaaakie piłki nożne wystawili — podniósł prawą rękę zginając ją w łokciu. Ponieważ żaden z nich nie miał zegarka, nie bardzo orientowali się, która jest godzina. Ostatecznie więc pojawili się u Agatki mocno spóźnieni. Powitała ich niby to zagniewana, ale z oczami pełnymi śmiechu. — Z wami to się umawiać! Włóczą się nie wiadomo gdzie, zamiast przyjść prędko, a ja mam niespodziankę! — Co?! Oddała pióro?! — krzyknęli na cały głos obaj. — Cicho! — Agatka położyła palec na ustach. — Jeszcze nie mogłam nic zrobić, bo pani Stasia, to znaczy pani Ma-leczyńska, od pół godziny rozmawia przez telefon. Czekam, kiedy skończy. O, słyszycie? Jeszcze mówi... Rzeczywiście z pokoju Maleczyńskich dochodził wyraźny głos: — ...a ja zawsze dodaję cebulki! Wacek innych by nie tknął! — O czym ona gada? — zdziwił się słuchając uważnie Zygmunt. 133 — O pierogach — wyjaśniła Agatka. — Chodźmy do pokoju. — Czekaj, już się żegna — zatrzymał ją Wojtek. — ...do widzenia, kochana, do widzenia! Co, nie słyszysz? Mówiłam: do widzenia. — Słyszycie? — wszyscy troje spojrzeli na siebie. — ...tak, tak, jutro. Ale zaraz... co to ja chciałam powiedzieć? Aha! Żabeczka mi zachorowała, wyobraź sobie! Tak... na żołądek widocznie... Agatka machnęła ręką ze zrezygnowaną miną. — Możemy iść, teraz już nieprędko skończy... Wojtek wykrzywił się znacząco, patrząc w stronę pokoju pani Maleczyńskiej. — No, chodźcie, chodźcie, bo niespodzianka przecież! „Niespodzianka" stała przy stole, oglądając książki, a na widok wchodzących chłopców zrobiła wystraszoną minę i cofnęła się o parę kroków do tyłu, jakby w zamiarze natychmiastowej ucieczki. Chłopcy w pierwszej chwili stanęli jak wryci, potem zaś wrzasnęli nie wierząc własnym oczom: — Kajtek, a ciebie tu co przyniosło? W okrzyku tym nie było nuty miłego zdziwienia. Zabrzmiał on twardo i oznaczał wyraźnie, że Kajtuś znalazł się tutaj zupełnie niepotrzebnie. Toteż chłopiec nie usiłował nawet czegokolwiek tłumaczyć — skulił tylko swe szczupłe ramiona i spłoszony szukał wzrokiem Agatki, jakby ona jedna mogła coś pomóc. Ona zaś, nie czekając dłużej, wyjaśniła rezolutnie, z odcieniem zadowolenia w głosie: — To ja wymyśliłam, żebyśmy wszyscy spotkali się, i przyprowadziłam Kajtusia... 134 — Od razu wiedziałem, że ty — burknął Wojtek wciąż jeszcze stojąc w progu. Przez twarz Kajtusia przebiegł nieśmiały uśmiech. — Chodź, Wojtek — Agatka wciągnęła go do pokoju i lekko popchnęła w stronę Kajtka. — Co robisz? — szarpnął się gniewnie Wojtek. — Jak to: co?! — wykrzyknęła z oburzeniem Agatka. — Musicie się pogodzić, i już! Ja powiedziałam Kajtkowi, jacy wy jesteście... — No wiesz! — zawołali jednocześnie Zygmunt i Wojtek. — Ależ z was dziwadła! — obruszyła się Agatka. — Dlaczego on nie może wiedzieć, że chcecie mu dopomóc w odnalezieniu zguby? To bardzo ładnie z waszej strony, nie? Kajtek, prawda? Powiedz! — Tak, bardzo, ja dziękuję... — zająknął się Kajtuś. Jego duże, jasne oczy wyrażały lepiej niż słowa, że jest wdzięczny, zdziwiony i ogromnie zaambarasowany nagłą zmianą stosunku obydwóch chłopców do niego. — Dawaj łapę, Wojtek — Agatka bez ceremonii znów chwyciła dłoń Wojtka. — Tak, podajcie sobie ręce. Teraz sztama! W podnieceniu nie zauważyła nawet, że Wojtek miał minę wcale nie zachwyconą, wręcz przeciwnie, taką, jakby mu się przydarzyło coś ogromnie niemiłego. Z góry patrzył na ledwie sięgającego mu do ramienia Kajtka, który potrząsał z entuzjazmem jego ręką. — Teraz Zygmunt! — rozkazała Agatka. — No, rusz się! Co ty, malowany jesteś? Kajtuś, nie gniewasz się przecież już na niego? Widzisz, on już jest teraz twoim przyjacielem. Prawda, co, Zygmunt? Powiedz, że jesteś... 135 — Hm... — wyprostował swoją długą postać Zygmunt, ale głowę pochylił tak, że nierówne, rude kosmyki zasłoniły mu twarz, gdy jakby z pewnym wahaniem wyciągał rękę do Kajtka. — No, widzicie! Uff! — odsapnęła Agatka, jak po ciężkiej robocie. — Kajtek wie, że pióro znalazł Wojtek, ale Zygmunt je zgubił, a teraz znów znalazł pan Maleczyński... Powiedziałam mu wszyściuteńko, całą prawdę! — Uff! — odsapnęli teraz z kolei Zygmunt z Wojtkiem. — Co takiego? — zapytała Agatka. — Nie, nic. — Aha, to dobrze. — Agatka! — przypomniał Wojtek, którego już to wszystko zaczynało mocno złościć. — JeżeU nie przyniesiesz w tej chwili pióra, to ja ci... Agatka nagłym ruchem podniosła głowę. Stała tak obok dużego Wojtka — mała, zadzierżysta, i przez długą chwilę mierzyła się z nim wzrokiem. — Daj spokój, Agatka — mruknął Zygmunt podchodząc bliżej. Kajtuś nie mógł wykrztusić ani słowa, patrzył tylko ze zdumieniem to na Zygmunta, to na Wojtka — czekając, który z nich grzmotnie Agatkę i cała ta na poczekaniu sklecona przez nią przyjaźń rozleci się w drzazgi. — A jeżeli nie przyniosę, to co mi zrobisz? — powiedziała wreszcie wciąż nie spuszczając zuchwałego spojrzenia z Wojtka. Ale ten był już zupełnie wyprowadzony z równowagi. — Mnie nie takie jak ty dziewczyńskie pętaki, mnie się chłopcy w klasie boją! — wrzasnął. 137 Na Agatce nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, skrzywiła się nawet pogardliwie. — Masz się czym chwalić, rzeczywiście! Widać mazgaje, jeżeli się boją. Ty się lepiej nie wygłupiaj, wiesz? Wszyscy trzej chłopcy stali jak porażeni. Żaden z kolegów w klasie nie ośmieliłby się w taki sposób odezwać do Wojtka! — A teraz siadajcie tutaj na tapczanie i czekajcie, aż przyniosę pióro — powiedziała zdecydowanie Agatka. Kiedy wychodziła, trzy głowy odwróciły się i trzy pary oczu odprowadziły ją do drzwi. Potem chłopcy spojrzeli na siebie. Wojtek w zakłopotaniu spuścił wzrok. — Ale chojrak! — złośliwie dociął mu Zygmunt. — Dziewczyna komenderuje nim jak na paradzie... — Odwal się! Zygmunt zaśmiał się. — Cicho! Po chwili padło pytanie: — Dlaczego ona jeszcze nie wraca? — Pewnie rozmawia z tą panią i tłumaczy jej — spokojnie powiedział Kajtuś podchodząc do stołu, na którym leżało parę książek. Mimo wszystko wolał się trzymać z dala od chłopców. Nawet po przyjaźni można w łeb dostać od Wojtka. Po chwili jednak uznał, że trzeba nawiązać rozmowę z kolegami, którzy siedzieli milczący i ponurzy, rzucając tylko od czasu do czasu krótkie spojrzenia na siebie. — Kiedy Agatka przyniesie pióro, dam wam nim trochę popisać, chcecie? — zaproponował z miłym uśmiechem. — Wypchaj się razem ze swoim piórem — odpowiedział na tę propozycję Wojtek. 138 — Zęby je wreszcie przyniosła! — niecierpliwił się Zygmunt. Kajtek też oczekiwał tej chwili: tak się cieszył, że odzyska swój stracony skarb! Nie będzie go już nigdy nosił ani do szkoły, ani w ogóle nigdzie. Pióro będzie leżało na stole w domu i będzie służyć wyłącznie do przepisywania wierszy. Zmrużył oczy i już wyobrażał sobie dzisiejszy wieczór: po odrobieniu lekcji siądzie cicho nad zeszytem i przepisze sobie piękny wiersz. A z boku, znad łóżka będzie patrzył na niego z fotografii jego ukochany poeta... Wojtek także oczekiwał z niecierpliwością powrotu Agatki. Z uczuciem ulgi myślał, że już za chwilę, gdy pióro znajdzie się w rękach Kajtka, sprawa będzie zakończona i ani Kajtek, ani Agatka ostatecznie nigdy nie dowiedzą się, jak to wszystko wyglądało naprawdę. — Idzie! — powiedział nagle szeptem Wojtek. Obaj z Zygmuntem jak na komendę wstali z tapczanu* zrobili parę kroków w stronę drzwi: otworzyły się, weszła Agatka. — Daj! — Wojtek wyciągnął rękę. Ale Agatka nie dawała pióra. Stała smutna i zasępiona. — Oni je podarowali — powiedziała skubiąc warkocz. — Mówią, że w gazetach nie było ogłoszenia o zgubieniu, więc... — Jak to? Moje pióro? — wyjąkał Kajtek. Wojtek siadł ciężko przy stole i oparł głowę na ręku. Zygmunt odezwał się: — Mówże jaśniej! Gdzie oddali, komu, po co? — Na urodziny — załamała ręce Agatka. — Jakiejś pani, swojej przyjaciółce. I pani Stasia powiedziała, że teraz nie /3.9 odbierze pióra, bo nigdy w życiu nie przyzna się, że dała znalezione. — To znaczy — wolno powiedział Kajtuś — że nic z tego! — Wszystko przepadło! — huknął pięścią w stół Wojtek. Zygmunt wielkimi krokami zaczął chodzić po pokoju, Agatka zaś stała milcząc i dalej skubała warkoczyk. — Ta pani nazywa się Maria Wiśniewska... — dodała pc chwili. — Może się nazywać nawet Kordelia! — wzruszył ramionami Zygmunt. — Pytałam też, gdzie mieszka — Agatka odrzuciła warkoczyk — ale pani Stasia za nic nie chciała powiedzieć. — Pewnie, po co? — Ale... — Agatka pacnęła się dłonią w czoło — przecież istnieje biuro adresowe! Jaka ja jestem głupia... — To prawda! — potwierdził skwapliwie Wojtek ze zjadliwym uśmiechem. — Nie zawracaj głowy biurami adresowymi. Pójdziesz tam, czy co? Chodź, Zygmunt, zabieramy się. Wojtek dopiero teraz rozejrzał się po pokoju. Był prawie takiej samej wielkości jak u niego, tylko wszystko tu było inaczej: czysto, kwiaty na stole, parę obrazków, jakieś serwetki. Prawda, meble o wiele porządniejsze, ale to nie tylko one nadawały pokojowi Agatki specjalnego uroku i przy-tulności. „Żyją sobie spokojnie" — przeleciało mu przez głowę. — Eee, co tam! Zabieramy się, Zygmunt — powiedział jakoś twardo. Kiedy Agatka próbowała ich zatrzymać, warknął: — Odsuń się, smarkata! 140 Nie potrzebował już teraz liczyć się z Agatką. Była mu niepotrzebna, skoro pióro wymknęło się z rąk. — Czekajcie, jeszcze nic straconego! — zatrzymała ich znowu. — W biurze adresowym dowiemy się, gdzie ta pani mieszka i... — I co? — Może by sprzedała nam to pióro, nie? — zastanowiła się Agatka. — Sprzedała? — spytał Kajtuś. — Takie pióro sprzedać... — Dlaczego nie? — zaprotestowała Agatka coraz bardziej pochłonięta swoim pomysłem. — Przecież ona nie dostała go w nagrodę! Jej wszystko jedno: takim piórem pisze czy innym. Gdybyśmy mieli pieniądze, moglibyśmy zapłacić, a ona... — Co ona? — z wzrastającym zainteresowaniem wtrącił Wojtek. — ...kupiłaby sobie inne — dokończyła wreszcie Agatka. Wojtek znów siadł przy stole, rozłożył ręce. — No, dobrze, ale skąd pieniądze? Ja mam... — poszperał w kieszeniach — mam dziesięć złotych. Teraz wszyscy zgromadzili się wokół niego. — Zaraz! — zawołał Kajtuś. — Ja dostałem od tatusia dwadzieścia złotych na książki, ale pióro ważniejsze... To będzie razem trzydzieści. Zygmunt też zaczął szukać: pięćdziesiąt groszy, złoty... Zebrało się tego dwa złote osiemdziesiąt pięć. — Mało! — powiedział Wojtek skończywszy sumowanie. Agatka spojrzała na glinianą skarbonkę, do której wrzucała groszaki pozostałe czasem z zakupów. — Jeszcze ja... — zawołała. Przyniosła skarbonkę i postawiła ją przed Wojtkiem. ? — Wyciągaj, Wojtek — powiedziała. — Wszystkie pie-1 niądze wyciągaj. Monety z brzękiem zaczęły wypadać na stół. — Ile, ile? — pochylili się wszyscy czworo rachując. — Dużo! — ucieszyła się Agatka. — Dużo, bo groszaki!... — Licz, Kajtek, Ucz! Dwadzieścia groszy, pięćdziesiąt, złoty... Wreszcie skar- I bonka była pusta. Okazało się, że w sumie majątek Agatki wynosił jedenaście złotych i piętnaście groszy. Mieli więc razem czterdzieści cztery złote. — Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie — z powątpiewaniem powiedział Zygmunt. — A może... — szepnął Kajtuś. —. Spróbujemy! — zdecydowała Agatka. Kajtuś spojrzał na nią pełen wdzięczności. — Przecież brakuje pięćdziesięciu sześciu złotych — stwierdził Wojtek. — Setkę warte... — Skąd wiesz, że setkę? — zdziwili się. Wojtek prędko wycofał się. — Kto mówi, że wiem? Wcale nie wiem, tak tylko myślę sobie... a wy zaraz się czepiacie! Agatka wzruszyła ramionami: nikt się go przecież nie czepiał! Siedział teraz ze spuszczonymi oczami i nic nie mówiąc układał pieniądze: swoje i Zygmunta z jednej strony, a Kaj-^ tka i Agatki — z drugiej. Jakoś nie mógł się zdecydować, żeby je złączyć. Agatka zrobiła to za niego, jednym ruchem zgarnęła wszystkie na jedną kupkę. — Weź je, Wojtek, do siebie. 142 — Ja... nie! — cofnął się jak oparzony. — Przecież nie zgubisz — zdziwiła się — a jesteś najstarszy z nas wszystkich. Krzyknął na nią ostro: — Ja nie chcę brać tych pieniędzy! — Niech lepiej Kajtek weźmie. On jest... on jest porządny. Albo Agatka — zaproponował Zygmunt zdławionym głosem. — Wszyscy jesteśmy porządni — oburzyła się Agatka na nich. — Co za ceregiele robicie? — Więc jutro pójdziemy dowiedzieć się o adres... Wojtek chciał jak najszybciej skończyć rozmowę. Zaczynali się żegnać. Bądź co bądź jeszcze lekcje są do odrobienia. — No, nie ma co się martwić — pocieszała Agatka chłopców na pożegnanie. — Będzie pióro! Patrz, Wojtek, guzik ci się dynda na nitce... — Niech się dynda — odpowiedział. — To sobie przyszyj! — Nie zawracaj głowy! — odwrócił się od niej z niechęcią. Agatka wydała okrzyk zgrozy: — Patrzcie, co za ciapa z niego! Guzika sam nie umie przyszyć. Tego było za dużo: Wojtka nikt jeszcze nie nazwał ciapą. Urwał guzik i wsadził go do kieszeni. — Już jest w porządku. Idziemy! Wybiegli razem z Zygmuntem, a zaraz po nich wyszedł Kajtuś. Agatka stała na środku pokoju, rozmyślając o czymś głęboko. Potem rozejrzała się dookoła, poprawiła serwetę na 143 stole, przesunęła na środek wazon z kwiatami i spojrzała na zegarek. „Dobrze, że mama wróci niedługo..." Zanim jednak doktor Klikuszowa wróciła, Agatka starannie schowała skarbonkę do szafy między czyste prześcieradła. Teraz dopiero zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrobiła z tymi pieniędzmi, których przecież nie powinna wydawać bez porozumienia z matką. „Ja tak zawsze... zrobię coś raz-dwa, a potem się zastanawiam — pomyślała niezadowolona z siebie. — Zresztą może mama zaraz nie zauważy..." — pocieszyła się w końcu i siadłszy do stołu, zabrała się do nauki. DWANAŚCIE OBYWATELEK WIŚNIEWSKICH Idąc na skwerek, gdzie mieli się spotkać wszyscy czworo, Zygmunt wpadł po Wojtka. Zastał go mocującego się z guzikiem. — Diabelskie zajęcie! — wykrzykiwał Wojtek. — Człowiek sobie tylko palce pokłuje. Wszystko przez tę smarkatą... — Za gruba nitka — zauważył Zygmunt. — Ledwie w dziurkę wchodzi. — Patrzcie go, jak się zna na tym! — Przecież widzę. Wojtek pogrzebał w otwartej szufladzie; spośród rozlicznych drutów, śrubek, między którymi plątała się postrzępiona chustka do nosa, wyciągnął wreszcie zabrudzony kłębek cieńszych nici. Gdy zabrał się do szycia, Zygmunt zażartował: 144 — Ale będziesz elegancki... — Głupi jesteś! — odburknął Wojtek. — To żeby się ta smarkata odczepiła... Zygmunt zupełnie odruchowo sprawdził swoje guziki — wszystkie znajdowały się na właściwych miejscach. Jednak matka przyszywa je, pilnuje... Chociaż czasami nie jest dla niego dobra, ale zawsze... Coś na kształt wdzięczności przemknęło przez serce chłopca. — No, jak? Dobrze? 10 Zielone pióro 245 — Bardzo dobrze! — pochwalił Zygmunt. — Tylko jakoś niezupełnie... — przyjrzał się bliżej Wojtkowej robocie marszcząc brwi. — Tak, trochę krzywo wypadło, ale dopiero wtedy widać, jak się bluzkę zapnie — stwierdził Wojtek. — Lepiej nie zapinaj. Wojtek rzucił na stół igłę, nici i nożyczki. — Idziemy! Wtem rozległo się pukanie i po chwili wszedł młody człowiek o pyzatej, różowej twarzy, a tak czysty, jakby dopiero wyskoczył z wanny. Wszystko na nim aż lśniło. — Pomyłka — powiedział Wojtek. — To nie tu. — Co: nie tu? — zdumiał się wesoły grubas. — To, po co pan przyszedł. — Przyszedłem do Franciszka Michajdy. — Niemożliwie! — zdziwił się z kolei Wojtek. — Do mego brata? To proszę — rozejrzał się po pokoju rozkładając ręce —.niech pan wejdzie... Nie, nie na tym krześle, bo z niego jedna noga wylatuje... Przybyły siadł na brzegu stołka. — Ja tylko na chwilę. Przyszedłem dowiedzieć się, co się dzieje z bratem. Chory? — Dlaczego ma być chory? Nie ma go w domu, urlop dostał. — Ale skąd! — wykrzyknął grubas. — W jednym dziale pracujemy; Franek nie ma żadnego urlopu. Od kilku dni nie przychodzi, zaświadczenia lekarskiego nie przysyła... Nikt u nas w fabryce nie wie, co się z nim stało. Więc przyszedłem... — Kiedy ja nic nie wiem. Nie przychodzi do domu, i już. Może u kolegów gdzie nocuje? On nigdy nie mówi... 146 Młodzieniec przygładził sobie i tak porządnie uczesane włosy, zabębnił palcami po stole i podniósł się ze stołka. — A ojciec gdzie jest? — zapytał. — Ojciec... eee — zaczął Wojtek. — W pracy, nie wrócił jeszcze. Nie chciał, żeby ten kolega brata spotkał się z ojcem. Jeszcze ojciec wypaple coś o tych swoich kartach, a po co ma wiedzieć ktoś obcy. Młody człowiek był zupełnie niepodobny do Franka — odzywał się jakoś pogodnie i wesoło. Kiedy chłopcy wyjrzeli za nim przez okno, zobaczyli, że przed domem spaceruje! panienka w powiewnej, kwiecistej sukience. Młodzieniec wziął ją pod rękę, ccś żywo opowiadając, i razem poszli ulicą. Wojtkowi nie wiadomo dlaczego żal się zrobiło, że na jego brata nigdy nie czekała przed domem taka właśnie powiewna, miła panienka, z loczkami na głowie. — I co z Frankiem ? — spytał Zygmunt. Wojtek wcale się nie zaniepokoił. — Przyjdzie, to powie... albo i nie powie — dokończył. — Biegnijmy, Zygmunt, późno jest. Przybiegli na skwerek zadyszani. Agatka i Kajtuś już siedzieli na ławce — Kajtuś spokojnie, Agatka machając w powietrzu nogami. — No, nareszcie! — poderwali się z miejsc. Szli zadrzewioną ulicą, obok szkoły chłopców i dalej, prosto na Planty. Daleki zegar wydzwonił godzinę. Popielate gołębie o szyjach mieniących się zielenią i szafirem spacerowały całym stadem, czekając, aż im ktoś rzuci ziarna albo grochu. Małe dzieci bawiły się szmacianą piłeczką; potoczyła się pod nogi Wojtkowi, aten kopnął ją nie oglądając 10* 147 się nawet, czy któryś z malców zdoła pochwycić zabawkę. | Ale Kajtuś jednym ruchem nogi zmienił bieg piłki, tak że wpadła w sam środek gromadki. Gdy wbiegali na rynek (Zygmunt z Wojtkiem — sadząc wielkimi krokami, Agatka w podskokach, a Kajtuś przebierając prędko nogami, na samym końcu), rozlegały się ostatnie tony hejnałowej melodii z Mariackiej wieży. Spoza arkadowego gmachu Sukiennic wyłaniała się ona smukła i lekka, ozdobiona koronką ze złotej blachy, na której połyskiwało słońce. — Lubisz Kraków, Agatko? — spytał w biegu Kajtuś. — Nie wiem — odwróciła w jego stronę głowę, bo też i prawdę mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiała. — Ja myślę, że to najśliczniejsze miasto... — Trele-morele! — przerwał Wojtek. — Patrz lepiej pod nogi, bo nosem wyrżniesz w chodnik... Biuro adresowe znaleźli bez trudu. Przed drzwiami za-trzymali się. — Jak się to załatwia? Co się mówi? — Zwyczajnie — wyjaśniła Agatka. — Idzie się do okienka, tam musi ktoś siedzieć. Powiemy: prosimy adres Marii Wiśniewskiej, i już. — A jeżeli spyta, po co? — Nałgamy, że ciocia — zaproponował Wojtek. — Dlaczego: ciocia? — Może być babcia, wszystko jedno. Niech dadzą adres, i koniec! No, kto idzie? — Może wszyscy? — podsunął Kajtuś, pełen obawy, żeby właśnie jego nie wyznaczyli do załatwienia tej kłopotliwej sprawy. Ostatecznie wkroczyli do sali wszyscy, i to z takim tupotem, że nieliczni interesanci obejrzeli się jak na komendę 148 — Dzień dobry pani! — dygnęła uprzejmie Agatka przed panią w okienku. — ...bry ...bry, dzień ...bry — zaszurali chłopcy nogami. — Proszę — spytała pani. Włożyła na nos okulary i spoza nich zmierzyła wzrokiem całą gromadkę. — Chcieliśmy właśnie... — zaczął Kajtuś siląc się na gruby głos. — Chodzi nam o adres cioci — wyjaśnił Zygmunt poważnie, wsuwając w okienko swą rudą głowę. — Jakiej cioci? — zdziwiły się okulary. — Bo to draka taka wyszła: przyjechaliśmy ze wsi do Krakowa i ciotki szukamy, a nie wiemy, gdzie mieszka. Potrzebujemy adresu. — Przemówił poważnie Wojtek, odsuwając Zygmunta od okienka. Agatka w ogóle nie mogła się tam dopchać. — Wiśniewska! Maria Wiśniewska — wyskakiwała do góry i machała ręką ponad głowami chłopców. — Proszę odejść! — zagrzmiało ostro spoza okienka. — Niech dziewczynka mówi, a wy się odsuńcie. Wrzeszczą jeden przez drugiego i nic zrozumieć nie można. Jak się ciotka nazywa? Wiśniewska Maria? — Tak, proszę pani — dygnęła Agatka przejęta tym wyróżnieniem. Okienko zatrzasnęło się. Potem otworzyło się, okulary sapnęły: „Proszę czekać" i znów szybka została spuszczona. — Widzicie? — beztrosko uśmiechnęła się Agatka. — I adres będziemy mieli, i pójdziemy do tej pani... A wy zaraz spuszczacie nosy na kwintę. — Nieprawda! Agatka machnęła z lekceważeniem ręką, dając tym do zro- 149 zumienia, że wcale jej nie przekonali. Podśpiewywała sobie, wybijając z lekka takt obcasami na gładkiej podłodze. — To tu wszyscy ludzie z całego Krakowa są spisani ? — zdziwił się Kajtuś. — No, a coś myślał? — I ja też? — Zapytaj — zaproponował Zygmunt — zapytaj, gdzie mieszka obywatel Kajetan Kędziorek. Wiem, gdzie mieszkam, więc po co mam pytać? Tak dla hecy. Nie, Wojtek? Ale Wojtkowi wcale nie były teraz w głowie żadne kawały. — Czy ta pani długo będzie szukała? — spytał. — Chyba nie — pocieszyła go Agatka. I rzeczywiście, po kilku minutach okienko otworzyło się. — Proszę! — pani w okularach podała dzieciom plik kartek. — Co to jest? — spytała Agatka. — To są Wiśniewskie Marie mieszkające w Krakowie. Skąd mogę wiedzieć, która z nich jest waszą ciotką? Wypisałam więc wszystkie. — Dzię... dziękujemy! — wykrztusili nieco oszołomieni i wypadli na ulicę. — Raz, dwa, trzy... dwanaście Wiśniewskich Marii — policzyła prędko Agatka. — Ładny gips! — gwizdnął przez zęby Zygmunt. — A skąd będziemy wiedzieli, która jest nasza Wiśniewska? — pisnął Kajtuś. Wojtek wzruszył ramionami. — Chyba będziemy chodzić do wszystkich po kolei..; Agatka spojrzała na niego z uznaniem. 250 — Ty, Wojtek, masz czasem nawet dobre pomysły... — powiedziała chcąc mu tym zrobić przyjemność. Nie zwróciła uwagi na to, że na słowo „czasem" Wojtkiem aż zatrzęsło. — No więc tak — siadła na schodkach biura adresowego. —Jest nas czworo, każdy dostanie po trzy Wiśniewskie Marie. Albo może po dwoje będziemy chodzić? — We dwoje lepiej — z przekonaniem odezwał się Kajtuś. — Dobra! — Wojtek chciał koniecznie wziąć wreszcie inicjatywę w swoje ręce, ale Agatka nie dawała sobie przerwać. — Na dwoje wypadnie po sześć Wiśniewskich. Jutro oblecimy je i spróbujemy dowiedzieć się, która z nich ma pióro. I do tej później pójdziemy już razem. Zgoda? — Doskonale! — Niech będzie — kiwnął głową Wojtek z zupełną rezygnacją. Mimo wszystko nie chciał teraz zadzierać z Agatką. Rozdzielili między siebie kartki. Agatka pójdzie z Zygmuntem, Kajtuś z Wojtkiem. Kajtuś wyraźnie się tym zasmucił, jednak ani słowa nie pisnął. Zresztą nikt na niego nie zwracał uwagi. Agatka tylko mimochodem zagadnęła: — Mówiłeś coś, Kajtuś? — Nie, nic. Zygmunt tymczasem spytał rzeczowo: — Co my właściwie tej pani, tej naszej Wiśniewskiej Marii, powiemy? Czy ty wiesz, Agatko? Wyjaśniła, że nie ma zielonego pojęcia, co mają mówić. — To jak będzie? — zaniepokoił się Kajtuś. Wybuchnęła śmiechem, patrząc na ich strapione miny. — Coś przecież wymyślimy. Musi coś wskoczyć do głowy, i już. 151 — Jasne! — poparł ją Zygmunt. — Jakoś będzie! Wojtek wytrzeszczył na niego oczy, ale nic się nie odezwał. Znowu miał takie uczucie, jakby mu się coś z rąk wymykało... WIŚNIEWSKA, ALE CIĄGLE NIE TA — Czy tu mieszka obywatelka Wiśniewska? — Wojtek wysunął się naprzód podchodząc do grubej dozorczyni, która właśnie zamiatała chodnik przed domem na ulicy Mikołajskiej. — Mieszka, a bo co? — My właśnie do niej... — słodkim głosem powiedział Kajtuś. — A po co? — To jest nasza ciocia! Przyjechaliśmy do niej ze wsi — zdecydowanie rozpoczął Wojtek. — Proszę nam powiedzieć, pod którym numerem... — Ludzie wy moi! — rozłożyła ręce dozorczyni. — Ze wsi przyjechały robaczki! Toście chyba synowie siostry Anulki? — Anulki, Anulki właśnie! — kiwnął głową Wojtek. — To znaczy... — jęknął Kajtuś, ale zmitygował się z miejsca, dostawszy od Wojtka kuksańca pod żebro. — Siostrzeńcy kochani! — roztkliwiła się dozorczyni. — Toż to ja właśnie jestem Wiśniewska Maria. Ciotki rodzonej nie poznali! — O rany! — Kajtkowi nagle zmiękły całkiem kolana. W tejże chwili znalazł się w objęciach dozorczyni. 152 — To chyba Miecio! Pamiętam, że młodszy jest Miecio— wycałowała Kajtka z całych sił. Nagle wypuściła go z objęć. — A to Józuś! — rzuciła się z kolei na Wojtka z czułościami. — Przywitaj że ciotkę! Robaczki wy moje... Chodźcie do mieszkania, boście pewnie zmęczeni. Kajtek rzucił rozpaczliwe spojrzenie w stronę Wojtka, ale ten nic nie widział wpychany przez dozorczynię na schody. Za chwilę chwyciła Kajtka za kołnierz. — Idźcie, idźcie, jedzenie wam przyrządzę. A rzeczy jakieś macie? — Nie mamy — bąknął Kajtuś. — Jak to, bez rzeczy ? Co też ty mówisz, Mięciu! A może zgubiliście? Może wam ukradli po drodze? Zaraz damy znać na milicję... — Nie — mruknął Wojtek. — Mamy rzeczy, mamy, tylko na dworcu zostały. — Widzisz, widzisz! — pogroziła palcem Kajtkowi dozorczyni. — Jaki to z ciebie niedorajda. Tyli szmat drogi jedzie, a nawet nie wie, czy ma rzeczy. Szczęście, że starszy brat rozumniej szy... Siadajcie, robaczki, rozgośćcie się jak w domu. Kobieta zakrzątnęła się żwawo; wnet na stole znalazła się słodka bułka, mleko i marmolada. — Podjedzcie sobie. Wujek przyjdzie, to obiad zjemy razem. A jak tam mama, zdrowa? — Zdrrowa — wybełkotał Wojtek ustami pełnymi jedzenia. — Nic od dawna nie pisze do mnie — załamała ręce dozorczyni. — Pracy pewnie dużo... — Bardzo dużo — pisnął Kajtuś, nie chcąc zostawić Wojtka bez pomocy w tak trudnej sytuacji. 153 — Koń zdechł! — wypalił Wojtek. — Jezus Maria! — załamała ręce poczciwa kobieta. — I od czegóż zdechł? A kozy chowają się chociaż? — Kozy też zdechły! — podtrzymał rozmowę Kajtuś, ale zaraz został spiorunowany wzrokiem przez Wojtka. Po nie-wczasie zorientował się, że pewnie palnął jakieś głupstwo. — Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście! — szczerze zmartwiła się przybrana ciotka. — To u was tam na pewno krucho, pieniędzy nie macie... — ulitowała się nad nimi. — Moje 254 robaczki, dobrze, żeście przyjechali. Już was ciotka odżywi! Miecio taki mizerny... Kajtek rozejrzał się po pokoju chcąc zobaczyć mizernego Mięcia, dopiero szturchnięty pod stołem przez Wojtka opamiętał się, że to o nim przecież mowa, więc spuścił skromnie oczy. Obaj wiercili się na krzesłach marząc, by się stąd wreszcie wydostać, wpierw jednak dowiedziawszy się czegoś o piórze. Wreszcie Wojtek wykrztusił: — Proszę pani... — Ciociu mów do mnie, Józusiu, robaczku... — Więc... ciociu, chciałem powiedzieć... — Wojtek nagle przybrał ton wylewnie czuły — czy ciocia kochana nie ma pióra wiecznego? Może być zielone ze srebrną skuwką... Bo my po rzeczy na dworzec pójdziemy i coś chcielibyśmy napisać... — A to ołóweczek weź, robaczku — podsunęła mu dozór czyni ołówek — bo obsadka jest drewniana, a stalówka gdzieś się zapodziała. Zielonego nie mam, ale czy to nie wszystko jedno, zielone czy czerwone, żeby tylko litery wyraźne były. No, to idźcie po rzeczy. Na obiad się tylko nie spóźnijcie. Oj, wujek będzie miał radość... Nie trzeba im było powtarzać, zerwali się, aż krzesła trzasnęły. — Do widzenia! Zostali jednak jeszcze zatrzymani. — Czekajcie, dzieci. Józuś, ty jesteś starszy, to dam tobie. Masz tu dziesięć złotych na wykupienie rzeczy na dworcu. Żebyście swoich, ciężko przez matkę zapracowanych nie wydawali. — Ależ nie... my dziękujemy! 155 — Nie, naprawdę... nie... Kajtek zrobił się czerwony jak burak, Wojtek cofał się tyłem do drzwi. — Patrzcie, jakie to honorne chłopaki — zachwycała się dozorczyni. — Przecież od ciotki rodzonej możecie wziąć! Siłą wepchnęła pieniądze Wojtkowi do kieszeni. — Dobre z was dzieci — powtarzała z rozczuleniem. — Lodów sobie jeszcze kupcie, za zdrowie ciotki zjedzcie. Niech wam będzie na zdrowie, robaczki kochane... Gdy wreszcie chłopcy znaleźli się na ulicy, uciekali od tego domu, jakby ich ktoś gonił. Przystanęli dopiero na Plantach. Wojtek wyjął z kieszeni dziesięć złotych, długo obracał je w palcach, aż wreszcie zmiął i schował z powrotem. Kajtuś stwierdził w zadumie: — Będzie na nas czekała... — Głupio wyszło — odwrócił głowę Wojtek. * * * Państwo Wiśniewscy mieszkający przy Alei Słowackiego zdziwili się niezmiernie, gdy otworzywszy drzwi ujrzeli wysokiego, rudego chłopca i ciemną, o wesołych oczach dziewczynkę, którzy wypytywali się jedno przez drugie: — Przepraszamy bardzo, czy tu mieszka obywatelka Maria Wiśniewska ? Państwo Wiśniewscy spojrzeli na siebie zdumionym wzrokiem, po czym pan powiedział: — Owszem, mieszka, ale... — Wspaniale! — ucieszyła się dziewczynka. — Chodzi nam tylko o to, czy pani Wiśniewska nie ma przypadkiem zielonego pióra wiecznego ze srebrną skuwką. Chcieliśmy właśnie zapytać... 156 — Obawiam się, że wam nie odpowie — powiedziała pani rozbawionym głosem. — Pewnie pomyliliście się w adresie i... — Nie — przerwał Zygmunt. — Nie pomyliliśmy się i państwo sami przecież powiedzieli, że mieszka... — Ależ tak, mieszka. Tylko że ma dopiero cztery miesiące, a w tym wieku bardziej interesują ją grzechotki i gumowe pieski niż wieczne pióra... — Ooo! — Agatka skubnęła warkoczyk. — To chyba nie ta. Przepraszamy! — Na pewno nie ta! — stwierdził Zygmunt, gdy schodzili schodami. — Pokaż kartki, Agatka, ileśmy odwalili... — Zaraz — Agatka rozstawiła szeroko palce. — Pierwsza — to staruszka, która hoduje koty. Druga — ta ładna pani... pamiętasz, dała nam po cukierku, ale powiedziała, że nie ma zielonego pióra, tylko czarne. Kto potem? — ...A ta wiedźma z haczykowatym nosem — przypomniał Zygmunt. — Ta, co nie chciała nas wpuścić i jeszcze wrzask na cały dom podniosła, że chuligani nie dają ludziom spokoju nawet w mieszkaniach... — Wstrętne babsko! — z przekonaniem powiedziała Agatka. — Tośmy naliczyli trzy Marie Wiśniewskie. Czwarta była przyjemna, ale sama zgubiła swoje pióro i żadnego nie ma. Piąty jest niemowlak... — Jeszcze jedna została. — Mnie już nogi bolą, Zygmunt, a ciebie? — Mnie nie, skąd? Chcesz wracać do domu? Patrząc na niego, Agatka popukała się palcem w czoło. — Powiedziałam, że nogi bolą, a wcale nie mówiłam, że chcę wracać. - No, ja przecież tak tylko... spytałem, a ty zaraz miny... 157 Powlekli się pod ostatni posiadany adres. Zapytany dozorca wyjaśnił, że owszem, mieszka tu Maria Wiśniewska, ale przed dwoma miesiącami wyjechała na kurs do Warszawy i wróci dopiero po egzaminach. — Wszystko jedno — skrzywił się Zygmunt. — To nie ta... Nawet nie podziękował za informację. Na tym zakończyli swoje dzisiejsze poszukiwania i krok za krokiem powlekli się na znajomy skwerek, gdzie mieli umówione spotkanie z Wojtkiem i Kajtusiem. Czekali na nich długo. W pewnej chwili Agatka zobaczyła, że przez skwerek idzie Basia z młodszą siostrą, tłumacząc jej bardzo poważnie: — Nie ruszaj kamyków, bo są brudne. Czyś ty, Elżuniu, widziała kiedy, żebym ja brała do ręki brudne kamyki? Agatka zerwała się z ławki i podbiegła do nich. — Baśka, chodź! Ja tu siedzę z... — nie wiedziała, jak określić Zygmunta — ...z jednym kolegą. Chodź do nas! Baśka skinęła głową i wziąwszy siostrę za rękę szła parę kroków z Agatką. — Gdzie siedzicie? — spytała. Agatka pokazała ręką. Ku jej zdziwieniu Basia zatrzymała się jak wryta na widok Zygmunta. — Kolega ? — powiedziała z oburzeniem. — Ten rudzielec jest twoim kolegą? Przecież to Nowosielski! Nie wiesz, że to chuligan? Bije się i... Ja się z takimi nie bawię! Agatka poczuła się do głębi urażona za Zygmunta. Aż nogą tupnęła. — Nieprawda! Zygmunt jest porządnym chłopcem, nie żadnym chuliganem. Wstydziłabyś się! — Sama byś się wstydziła! — wycedziła z wyższością Ba- 158 sia strzepując swoją sukienkę, jakby sam widok Zygmunta mógł ją zakurzyć. — Tak, to wstyd, żeby dziewczynka przestawała z takim chłopcem! — Nieprawda! — powtórzyła z uporem Agatka. — To idź sobie do niego — obraziła się nie na żarty Basia. — Ja wcale nie potrzebuję. Jeszcze może z Wojtkiem będziesz trzymała, co? Z jeszcze gorszym... — To są... to są moi przyjaciele! — odpaliła Agatka wojowniczo. Basi nagle oczy zaszkliły się łzami, poprosiła miękko: — Nie mów tak, oni są okropni! I chyba... wolisz mnie niż ich. No, Agatko, chyba wolisz, powiedz! — Nie, wcale nie wolę, kiedy jesteś taka! — powiedziała twardo Agatka. Nie wiedziała, jak określić to, co w tej chwili czuła do Basi: i żal, i zawód, i jeszcze jakieś inne uczucia, które zmieściła w tym jednym słowie: „taka", wypowiedzianym z niezmierną goryczą. Wyprostowana odeszła od Basi i usiadła obok Zygmunta. — Coś ty taka czerwona? — spytał. Nie odpowiedziała, w pewnej chwili jednak wzięła go za rękę. — Zygmunt, ty jesteś moim przyjacielem, prawda? — Co? Ja? Dlaczego? — osłupiał chłopiec. — No tak. Gdyby na przykład lew na mnie napadł albo źli ludzie, tobyś mnie obronił, nie? Tak jak Staś bronił Nel... — Jaki Staś? U nas w klasie jest jeden, Chodacki się nazywa... — Nie Chodacki, tylko Tarkowski! 159 — Takiego nie ma — stwierdził Zygmunt. — Chyba że w starszych klasach... — Ale ja całkiem o czymś innym. Słuchaj, Zygmunt, ja o tym z „W pustyni i w puszczy", o tym Stasiu Tarkowskim. Nie czytałeś? Okazało się, że książki nie zna, trudno więc mu było zapewniać Agatkę o takiej przyjaźni. Poza tym Zygmunt wcale nie chciał mówić na ten temat. Choć w głębi duszy darzył Agatkę szczerą sympatią, to przecież wstyd było o takich rzeczach mówić, i to do tego z dziewczyną! Zresztą coś tam jeszcze kryło się w tym skrępowaniu Zygmunta wobec Agatki, a nawet teraz, pod jej spojrzeniem i wobec pytania, które mu postawiła, zaczęło się coraz natrętniej przypominać. Wreszcie, jakby śpiesząc Zygmuntowi na ratunek, ukazali się Wojtek z Kajtusiem. Wymachiwali obaj rękami, niezmiernie podnieceni. — Aleśmy mieli przygody! — wołali jeden przez drugiego. — Ta Wiśniewska na Karmelickiej to z laską na nas wypadła i wrzeszczała: „Kto was na mnie napuścił? Żadnego pióra nie miałam i nie mam!" — I jeszcze tak krzyczała — przerwał Wojtkowi Kajtek — tak krzyczała: „Pewnie ta małpa Mikulska was nasłała! Wszystkim rozpowiada, że jej żelazko ukradłam... Na pewno ta małpa Mikulska..." — Ojej! — zainteresowała się Agatka. — A wyście co powiedzieli ? — Cośmy mieli mówić? Powiedzieliśmy, że tak, że ta małpa Mikulska... — Przecież to nie ona! 160 — To nic, niech się kłócą. Będzie heca! — zawołał Wojtek wyraźnie ucieszony. — A myśmy też nie znaleźli tej Wiśniewskiej, która ma pióro — wtrącił Zygmunt. — W takim razie już wiem, gdzie ona mieszka — oświadczył z nie ukrywaną dumą Kajtuś — tylko że nie było jej w domu. Wyszła i wróci dopiero o jedenastej wieczorem. — A skąd wiecie, że to właśnie ta? Wojtek spojrzał na nich pobłażliwie. — Prosty rachunek: wasze Wiśniewskie Marie na nic. Z naszych też wiadomo, że pięć jest do luftu. Zostaje ta jedna, która wróci bardzo późno, i... — tu Wojtek uroczyście podniósł palec w górę — i to właśnie ona powinna mieć pióro. Jasne? — Jasne! — pojęła w lot Agatka. — Fajno! — kiwnął głową Zygmunt. Wojtek z Kajtusiem, niemal upadającym ze zmęczenia, siedli na ławce. Agatka powiedziała: — Ja już wracam do domu. A wy? — Ja też — zawołał Zygmunt podnosząc się z ławki równocześnie z dziewczynką. Wojtek milczał. Kajtuś zamrugał sennymi oczami i pociągnął go za rękaw. — My jeszcze nie idziemy, my z Wojtkiem jeszcze coś musimy załatwić... — Może jutro, Kajtek? — cicho odezwał się Wojtek. Ale Kajtuś już wstawał. — Nie, koniecznie dziś. Honorowa sprawa, przecież mówiliśmy... W godzinę później gruba dozorczyni z domu przy ulicy 11 Zielone pióro 161 Mikołajskiej znalazła wsuniętą za swoje drzwi kopertę. W kopercie było dziesięć złotych i krótki list, bardzo nierówno, jakby na kolanie pisany. Proszę Pani, my wcale nie jesteśmy Józiem i Mięciem, ale nie jesteśmy świnie i oddajemy 10 złotych. I niech się Pani na nas nie gniewa. Tu następowały dwa ozdobione licznymi zakrętasami podpisy, których dozorczyni z ulicy Mikołajskiej nie była w stanie odczytać. W DOMU W mieszkaniu Agatki było zupełnie cicho. Maleczyńscy wyszli do teatru, toteż doktor Klikuszowa z córką mogły swobodnie gospodarzyć w kuchni. — Zrobimy sobie jajka faszerowane z ziemniakami — zaproponowała matka. — Masz ochotę, kochanie, na taki specjał ? — Ale ziemniaczki smażone, dobrze? — Doskonale! Siadaj do obierania, tylko włóż fartuszek. Agatka, w kretonowym fartuszku, zabrała się do roboty. — Szkoda, że nie możemy ugotować od razu na cały tydzień — zauważyła. Wcale nie lubiła gospodarskich czynności, a już najbardziej zmywania garnków. Najgorsze były te po mleku; trzeba je było mocno szorować drucianym zmywakiem. Z filiżankami szło znacznie szybciej, tylko że potem często Agatka musiała je myć po raz drugi. — zobacz, jak ty robisz nieporządnie! Za uchem trzeba umyć... 262 Mama również nie lubiła gotowania i wcale się z tym nie ukrywała, ale daleka była od narzekania. — Trudno — mówiła zawsze. — Jeżeli musimy jeść, to musimy i gotować. A jeżeli zaczniemy do tego jęczeć i stękać, to i tak nieprzyjemna robota stanie się jeszcze bardziej nieprzyjemna... Fe, wstydź się, Agatko! Co za mina? Mama zresztą starała się upraszczać gospodarowanie. Teraz też wpadła na pomysł. — Ugotujemy sobie dziś także kaszy, będzie na jutro i pojutrze. Jest zimno, więc się nie zepsuje. — Doskonale! — wykrzyknęła Agatka. — Mamuś, wiesz, że Zygmunt wcale nie czytał „W pustyni i w puszczy"? Pomyśl sobie, jak to możliwe? — Ty też wielu książek nie czytałaś, dopóki ci Basia nie zaczęła pożyczać. Daj Zygmuntowi „W pustyni i w puszczy", to przeczyta. A przy okazji wypuść wreszcie tę nieszczęsną żabę, która wciąż wyłazi ze słoja... — Ja bym właściwie chciała założyć hodowlę. Przyniosłabym jeszcze kilka traszek... — Nie, Agatko, wcale nie chcę mieć w pokoju hodowli żab. Wybij to sobie z głowy. — Mogłabym w takim razie mieć rzekotkę; jest zielona i śliczna... — Nie chcę mieć żadnych żab, Agatko — powiedziała bardzo zdecydowanie pani doktor. — Ani żab, ani myszy. — Wielka szkoda! — rozłożyła ręce Agatka. — A ja bym bardzo chciała mieć jakieś zwierzę. Jedna dziewczynka z naszej klasy ma kanarka, który je z ręki i ładnie śpiewa... — Dobrze, kiedyś później kupię ci kanarka. — Och, dziękuję! — wykrzyknęła Agatka. — Może nie być żółty i może nie śpiewać, żeby tylko był oswojony! u* 263 — Córeczko, dawaj ziemniaki na patelnię. — Już daję! — Agatka zaczęła rzucać pokrojone ziemniaki na skwierczący tłuszcz. — Pycha, nie jedzenie! Mamuś, a jak tam z twoimi egzaminami ? — zapytała nieoczekiwanie. — Niedługo będzie pierwszy... — Ktoś dzwoni! — Pewnie goście do Maleczyńskich. Wyjdź i powiedz, że poszli do teatru. Ale to nie byli goście do Maleczyńskich, tylko Zygmunt. — Myślałem, że twojej mamy nie ma — cofnął się spłoszony od progu, gdy mu Agatka otworzyła. — Ależ chodź, Zygmunt, chodź! — Nie, ja kiedy indziej... W drzwiach od kuchni stanęła doktor Klikuszowa. — Chodź, Zygmunt, niechże się wreszcie poznamy. Tyle dobrego słyszę o tobie od Agatki... Chłopiec w zakłopotaniu szastnął nogami i przygładził sobie rude włosy. — Zjemy razem kolację — powiedziała pani doktor. — Agatko, przynieś prędko jeszcze dwa jaja. I___ — Ja nie... dziękuję. Naprawdę, proszę pani. Ale pani roześmiała się miło. — Przecież to nie żadna wizyta. Zjemy razem i pogadamy po sąsiedzku. Siadaj, Zygmunt. — Zygmunt, wiesz co? — rozgadała się Agatka, bardzo z gościa zadowolona. — Ja ci pożyczę „W pustyni i w puszczy", dobrze? — To śliczna książka! — powiedziała pani doktor. — Do dziś pamiętam, jak bardzo byłam wzruszona, gdy ją czytałam po raz pierwszy... I 164 — A „Ostatniego Mohikanina" pewnie pani nie zna? -wtrącił Zygmunt. — Oczywiście że znam. Agatka niedawno pożyczyła ze szkoły i czytałyśmy razem. Pyszna książka! — Ale to jest książka dla młodzieży... — powiedział ze zdziwieniem Zygmunt, któremu nie mieściło się w głowie, że rodzice mogą czytać i zachwycać się tymi samymi książkami, co ich dzieci. — Agatko, skoro mamy gościa, przynieś te ładniejsze talerzyki, których używamy w dni uroczyste... — powiedziała doktor Klikuszowa. Zygmuntowi chyba wszystka krew uderzyła w tej chwili do policzków. Zakręcił się niespokojnie na swoim krześle, poderwał się, jakby chciał uciekać, i znowu usiadł. Czuł się okropnie źle, głupio. Nie wiedział, co ma powiedzieć, jak się zachować, a równocześnie coś go trzymało w tym przedziwnym domu, w którym jego, Zygmunta, przyjście stało się czymś uroczystym. Siedział więc i wodził wzrokiem za miłą postacią doktor Klikuszowej, która właśnie posypywała zielonym szczypiorkiem jaja. — My z Agatką lubimy — mówiła pogodnie — żeby jedzenie wyglądało ładnie. A takie żółto-białe jajka posypane szczypiorkiem od razu wyglądają weselej... Ale cóż ja ci opowiadam, kiedy pewnie twoja mama tak samo robi albo jeszcze lepiej i ładniej. — Proszę pani, moja mama nie, nigdy... Chyba czasem dla Jagusi... — powiedział Zygmunt jąkając się. Tymczasem Agatka położyła w pokoju na stole czysty obrus w zielone gałązki, przyniosła widelce, noże. • Gotowe, mamuś! — zameldowała zdejmując fartuch. 265 Przeszli do pokoju i wszyscy troje siedli do stołu. Zygmunt sam nie wiedział, jak to się stało i kiedy, że zaczął opowiadać o książkach o wojnie, które lubi, o samolotach, szybowcach. — Nic się nie znam na tym — powiedziała w pewnej chwili pani doktor — ale czekaj, wytłumacz mi albo może narysuj... Zygmunt kreślił na kawałku papieru kształt szybowcowych skrzydeł, rozczerwieniony i podniecony, tłumaczył, jak należy umocowywać rusztowanie, jak zachować proporcje... — To ogromnie ciekawe! — mówiła pani doktor. — Opowiadaj, Zygmunt, opowiadaj dalej — nagliła Agatka. Wychodząc zabrał ze sobą „W pustyni i w puszczy". Postanowił, że dziś jeszcze zacznie czytać, a znalazłszy się na podwórku zdziwił się świeżością wieczornego powietrza i mnogością gwiazd błyszczących na ciemnym niebie. Gdy Wojtek wrócił do domu, zastał ojca leżącego na łóżku i chrapiącego z otwartymi ustami. Wymięta marynarka leżała na podłodze; widocznie ojciec cisnął ją na krzesło, z którego się zsunęła. Na stole walały się skórki od chleba, zatłuszczony papier z odrobiną masła i kawałek sera, po którym łaziła mucha. Płyta kuchenna zastawiona była od paru dni nie mytymi szklankami i pewną ilością garnków. Wojtek rozejrzał się po mieszkaniu i nie wiedzieć dlaczego przypomniał mu się czysty pokoik dozorczyni z Mikołajskiej i jasny pokój Agatki. Strzepnął okruchy i skórki ze stołu, ze szkolnej teczki wyjął książki, otworzył jedną z nich i... zaczął nasłuchiwać. Na schodach coraz wyraźniej rozlegały się znajome kroki — zbliżały się do drzwi, wreszcie ucichły... 166 Wojtek skoczył wywracając z hukiem krzesło na podłogę. — Franek! — Co, co? Jak? Gdzie? — obudził się z chrząkaniem ojciec. Franek stał już w otwartych drzwiach, ale nie wchodził dalej, tylko ze spuszczoną głową wodził wzrokiem od ojca do brata. Wydawał się nieco szczuplejszy niż przedtem, a w każdym razie bledszy. Było w nim coś dziwnego, co kazało Wojtkowi wstrzymać się z hałaśliwymi, jak zazwyczaj, powitaniami. Franek nie mówiąc słowa zrobił krok naprzód i cicho zamknął drzwi za sobą. Milczenie przerwał ojciec. — Franusiu, dziecko najdroższe! — zasępieni! wylewnie. — Szczęście, żeś się zjawił, bo tu u nas już bieda, na chlebek ledwie starczy... Przybyły syn wzdrygnął się, a potem podszedłszy bliżej powiedział: — Niech ojciec się posunie, kuferek spod łóżka muszę wyciągnąć. — Kuferek? Po co kuferek! Dopieroś przecie przyjechał i znowu... — Wyjeżdżam — krótko rzucił Franek. — Eee, daj spokój, Franek. Co ty? — dopiero teraz Wojtek zdobył się na jakieś słowo. — Wyjeżdżam z Krakowa — powtórzył brat, tym razem nieco łagodniej. Zbliżył się do szafy, otworzył drzwi z trzaskiem i zaczął po kolei wyciągać swoje rzeczy. Rzucał je do kuferka nie składając i na nikogo nie patrząc. Wreszcie ojciec rozeźlił się na dobre. — Wyjeżdżasz? Zabawy ci w głowie? A że rodzinę na łasce losu zostawiasz, to nic dla ciebie nie znaczy? Że ojca starego, brata małoletniego... Franek machnął ręką, jakby się odganiał od dokuczliwej muchy. — A dałby ojciec spokój tym komediom! Jaka znowu łaska losu? Przecież ojciec pracuje i zarabia... — odwrócił zagniewaną twarz i dalej zajął się wyciąganiem z półki swoich koszul. — Franek — domyślił się Wojtek. — Z fabryki cię wywalili, co? Ja wiem, że ty wcale nie miałeś urlopu... Brat patrzył na niego przenikliwie przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Kolanem przyciskał wieko kuferka, żeby się domknął. — To na życie chociaż coś zostaw! — zażądał ojciec. — Ciekaw jestem co? Myśli ojciec, że kieszenie mam pełne pieniędzy. — A co się stało, że nie masz ? Motor pewnie kupiłeś, to nie masz... W tej chwili stało się coś dziwnego. Franek grzmotnął kuferkiem o podłogę i krzyknął bez żadnego opanowania: — A niech cholera strzeli motor i pieniądze, i wszystko! Ojciec zaniemówił. — Franusiu, Franusiu, dziecko! Później jeszcze raz spróbował się odezwać. Zaczął przedkładać synowi, że skoro nie dba o ojca, to nie, ale brat... — Braciszek małoletni... — usiłował znowu wzruszyć Franka. — Ja nic nie chcę, niech tata da spokój! — szarpnął go Wojtek za rękę. Niedobrze mu się już robiło od tego ojcowego gadania. 168 Franek jakby od niechcenia klepnął chłopca po ramieniu i nie żegnając się z nikim, wyszedł. Wtedy ojciec wybuchnął całym stekiem wymyślań na starszego syna, a Wojtek skoczył do okna, by jeszcze chociaż wzrokiem dogonić oddalającego się brata, który szedł coraz dalej i dalej, ani razu nie odwróciwszy głowy w stronę domu. Idąc po schodach Kajtuś właściwie marzył o jednym: żeby jak najprędzej znaleźć się w łóżku. W przedpokoju zastał matkę owiniętą w jakiś bardzo kolorowy, cienki materiał i widok ten zupełnie go otrzeźwił z senności. Matka posuwistymi krokami pomknęła do dużego lustra, stanęła z pochyloną głową, uśmiechnięta, obserwując uważnie swoje odbicie. — Jesteś niedobre dziecko, że się włóczysz! — zawołała zupełnie właściwie bez gniewu. — Włóczysz się i nie wiesz, że nam tatuś wspaniałe prezenty ofiarował. Mama prześpiewała jeszcze parę taktów walca, przerzuciła sobie jakoś inaczej kolorowy materiał przez ramię, że wyglądała jak w gotowej już sukience, ale zupełnie inaczej uszytej niż przed pięcioma minutami, wreszcie poszli do pokoju. Ojciec też wydawał się być w dobrym humorze. — Wiesz, Zosiu — chodził za mamą — inżynier Bielski powiedział, że doskonała robota! Ty wiesz, jak on rzadko kogokolwiek chwali... — Ja ci to od razu mówiłam... — Ale ty się na tym nie znasz — tłumaczył ojciec — a Bielski jest fachowcem. — Wszystko jedno: znam się czy nie, ale mówiłam. Nie jestem pewna, czy do tej sukienki będą dobre białe pantofelki — zastanawiała się i od razu spoważniała. — Bo może popielate będą lepsze... 169 — Chodź tu, synu, bo się z naszą mamą nie dogadam! — zawołał ojciec ubawiony troskami żony. — Słuchaj. Wiesz, że miałem ostatnio pilną robotę i że już ją skończyłem? — Wiem, tatusiu — kiwnął głową Kajtek. — Więc musisz i to jeszcze wiedzieć, że plany moje zostały przyjęte i za-twier-dzo-ne! — przesylabizował ojciec rozkoszując się tym słowem. — Według nich będzie się budować. Wiesz teraz wszystko? Kajtuś znów skinął głową i uśmiechnął się do ojca. Cieszył się, że zamiast siedzieć przy swoim stole, ojciec spaceruje teraz po pokoju z rękami w kieszeniach i z błyskiem uśmiechu w oczach. W pewnej chwili ojciec powiedział dość nieoczekiwanie: — A teraz idź do drugiego pokoju! Więc Kajtuś odwrócił się i poszedł przynaglony tym poleceniem. W drugim pokoju był rozgardiasz. Tapczan został nieco przesunięty, stolik Kajtusia też stał w innym miejscu. — A dlaczego... — zaczął chłopak. I nagle pojął, dlaczego. Przy ścianie stała śliczna, oszklona półka na książki! Jeszcze nie bardzo wierzył sobie, jeszcze przypadł do niej, sprawdzał znajome tytuły... — Tatusiu, to dla mnie? Naprawdę dla mnie? Przyskoczył do ojca, objął jego dużą, silną dłoń swymi słabymi, delikatnymi palcami i oparł czoło na szorstkim materiale ojcowego rękawa... Matka głośno zastanawiała się: — Jeżeli pantofelki popielate, to jaka torebka? Ojciec objął Kajtusia ramieniem i na krótką chwilę przytulił mocno. Popatrzyli na siebie i mrugnęli porozumiewawczo uśmiechniętymi oczyma... 270 „...WYGNAJ, ALE NIE ZABIJAJ!" — Michajda, powiedz ojcu, żeby przyszedł do szkoły. Chcę z nim porozmawiać — powiedział wychowawca, gdy po lekcjach opuszczali klasę. — Nowosielski tak samo. — Dobrze — mruknął pod nosem Wojtek, myśląc jednocześnie: „Akurat powiem, figa z makiem!" Na ulicy zagadnął Zygmunta: — Nie wiesz, czego się nas znowu czepiają? — Jak to: czego? — powiedział prosto Zygmunt. — O te dwóje, cały bukiecik nazbieraliśmy. — Jeszcze będę trzeci rok zimował... — Trzeci rok się chyba nie zimuje. Wylewają, i już. Zasępili się obaj, chociaż żaden z nich szkoły specjalnie nie lubił. Chodzili do szkoły, bo musieli, naukę traktowali raczej jako przykrą konieczność. O jakimś przywiązaniu nie było tu w ogóle mowy. Jeżeli nawet czuli je kiedyś będąc w pierwszej czy drugiej klasie, to teraz zniknęło zupełnie. Zostało jedynie przyzwyczajenie: chodzisz do szkoły dzień po dniu, będziesz tak jeszcze latami chodził... Zupełnie zwyczajnie, coś tak jak się je rano chleb na śniadanie albo śpi w nocy. Kto by tam chciał rozmyślać nad ową pajdą chleba i cieszyć się nią w szczególny sposób! Tak samo ze szkołą... Słowa „wylewają, i już" nasunęły im obu, że przecież może się tak stać: nagle tej codziennej szkoły zabraknie. Z nią razem zbraknie im zabaw z chłopcami, wyścigów, oglądania znaczków pocztowych, wycieczek. Wszystko przez głupie dwóje! — Podobno jeszcze w tym roku ma być w szkole kółko modelarskie — powiedział Zygmunt nie patrząc na kolegę. 171 — Co mi tam kółka! Zygmunt wzruszył ramionami. — Jeszcze do końca roku daleko, a ty już jesteś taki przegrany. — Wcale nie. — Przecież widzę. — Odczep się, rozumiesz? Jakże miał nie być „przegrany", kiedy się to wszystko jak najfatalniej razem wiązało: nagły wyjazd Franka, wezwanie ojca... Oczywiście powiedzą, żeby go zabrał ze szkoły, i Wojtek będzie teraz całymi dniami siedział sam jeden w brudnym, ciemnym pokoju, bo gdzie pójdzie, komu się pokaże? A w szkole chłopcy też nie będą go żałować. Bać się — boją, ale czy lubią? Z takimi myślami powędrował do domu coś zjeść, a potem na umówione spotkanie. Dziś przecież nareszcie mieli pójść do ostatniej Marii Wiśniewskiej, by odzyskać pióro. Gdy przyszedł, Agatka i Zygmunt opowiadali sobie o jakiejś nie znanej Wojtkowi książce. — Ale jak on ci tego lwa zastrzelił, o rany! — wymachiwał długimi rękami Zygmunt. — Co, prawda? A nie mówiłam? — podskakiwała Agatka. Kajtek pochwalił się półką na książki. — Musicie przyjść do mnie zobaczyć. Niepotrzebnie wypaplał też Agatce o dwójach Wojtka i Zygmunta. Zaraz ich spytała: — Naprawdę, Wojtek? Zygmunt, i ty też? Próbowali zbagatelizować całą sprawę, ale Agatka na serio wystraszyła się ich złymi stopniami. Co gorsza, przyznała się, że pani powiedziała jej dziś przy całej klasie: „Kliku- 172 szówna wyraźnie się zaniedbuje, ledwie dziś na trójkę odpowiedziała". — Co ona tam wie, ta twoja pani! — lekceważąco powiedział Wojtek chcąc w ten sposób pocieszyć wyraźnie zmartwioną Agatkę. Nieoczekiwanie jednak stanęła w obronie nauczycielki: — Pewnie że wie, a kto ma wiedzieć? Ja naprawdę źle odpowiadałam. No i jeszcze Basia powiedziała zupełnie głośno... — Ta twoja koleżanka? — Ta, w jednej ławce siedzimy. Powiedziała: „Ja wiem, dlaczego tak jest. Bo ona (to znaczy ja) — objaśniła Agatka — bo ona z chuliganami przestaje". — Z jakimi chuliganami? — zainteresowali się chłopcy. Agatka zaczerwieniła się. — Ona tak o was myśli — szepnęła spuszczając głowę. Wojtek poderwał się z ławki. — Patrzcie tylko, jaśnie panienka! Nie podobamy się? Już my się z nią porachujemy, nie bój się. Będzie miała za swoje ta twoja „przyjaciółka"... — Ona już nie jest moją przyjaciółką — powiedziała równie cicho jak przedtem Agatka. — Pokłóciłam się z nią. — O co? — O was. — O nas? Ty? — podniósł głowę Zygmunt. — Tak. Powiedziałam jej: „Widzisz, ciebie nic nie obchodzi, że Zosia Kowalczykówna (taka jedna z naszej klasy), że ona ma dwóje, i nie chcesz jej pomóc, a Wojtek i Zygmunt to dla Kajtka by w ogień poszli. Żebyś wiedziała, jak jego pióra szukają!" Tak jej niedawno powiedziałam — zakoń- 273 czyła bojowym głosem Agatka. — A zaczęło się jeszcze przedtem, tu na skwerku... Wojtek zamrugał prędko powiekami, jakby nagle został czymś oślepiony. Zygmunt stał z oczami wbitymi w ziemię. — Chodźmy! — powiedziała Agatka. — Co tak stoicie jak wmurowani? No, ruszcie się wreszcie, idziemy! — i pobiegła w podskokach ulicą, a za nią Kajtek, Wojtek i Zygmunt, o parę kroków dalej. — Słuchajcie — odwróciła się w pewnej chwili — ale gdy tam przyjdziemy, to żebyście coś gadali, a nie stali tak z nosami na kwintę. — Dobrze jej mówić — mruknął Wojtek do Zygmunta. — Skacze jak wróbel, zadowolona z byle czego... — Pewnie — powiedział zduszonym głosem Zygmunt. — Ona nikomu nie zabrała pióra ani nas nie obełguje. Jej nikt nie wmawia, że jest taka porządna i koleżeńska... — Głupi jesteś! — niespodziewanie przerwał Wojtek ten wywód. — Oj, Kajtek. Zobacz, jak oni się wloką niby dwa żółwie! — krzyknęła Agatka i już dalej wprost do nich: — Z wami to tylko wyścigi urządzać, kto przyjedzie do mety ostatni. — Ale sędzia sportowy się znalazł! Z warkoczykami... — zażartował dobrotliwie Zygmunt. — I w kusej spódnicy — dokończył Wojtek. — Będzie dłuższa, bardzo śliczna, jak mama zda egzaminy — zanuciła wesoło Agatka. — To tak jak u nas — mój tatuś skończył jedną pracę i dostaliśmy prezenty. — Twemu ojcu dobrze — pokręcił głową Wojtek. — Popracuje, forsę weźmie i ma spokój. — Ale gdzie! — zaprotestował Kajtuś. — Dziś nowe pa- 174 piery przyniósł i znowu musi być w domu cisza. Mama już do kawiarni poszła, bo mówi, że jej nudno w domu. — Dlaczego nudno? — Nie wiem — powiedział Kajtuś. — Tatuś ma przecież tyle książek... — Pod którym mieszka ta nasza Wiśniewska? — przeszedł na inny temat Wojtek, który nie lubił rozmów o książkach, bo nie miał o nich nic do powiedzenia. — Następny dom. Pod dwudziestym piątym. — Chłopaki, do dzieła! — uśmiechnęła się łobuzersko Agatka, gdy naciskali dzwonek. Drzwi otworzyła im drobna, zasuszona staruszka w szerokim, pasiastym fartuchu. — Oj, do pani Wiśniewskiej ? Ja nie wiem... — Nie ma jej w domu? — Jest, ale... Weszli jednak do przedpokoju, Kajtuś jako ostatni zamknął za sobą drzwi. Staruszka wyraźnie była spłoszona. Kręciła się przez chwilę, wreszcie podreptała w stronę pokoju, ale nie weszła do środka, tylko ostrożnie zajrzała przez szparę. — Nie wiem, nie wiem, czy was wpuścić — powtarzała strapiona — bo może... W tej chwili z pokoju rozległ się przejmujący kobiecy krzyk: — „O, panie! Odtrąć mnie, wygnaj, ale nie zabijaj!" — Słyszycie? — podniosła palec staruszka. — Mordują kobietę! — przeraził się Kajtuś. Potworne jakieś sprawy musiały się dziać w sąsiednim pokoju. Przerażone dzieci stały z pobladłymi twarzami i oczami rozszerzonymi grozą. 175 Tymczasem głos męski zasyczał gdzieś hlisko tuż za drzwiami: — „Nic cię nie ocali!" — O rany! — wyszeptał Zygmunt posiniałymi wargami. — Ratujmy! — szarpnęła się ku drzwiom pokoju Agatka, ale Wojtek z całej siły złapał ją za spódnicę. — Cicho, cicho! — zatrzepotała w powietrzu dłońmi staruszka. Nieszczęśliwa kobieta błagała tymczasem swego prześladowcę: — „Niech się pomodlę tylko!" Ale nikczemny zbrodniarz i na to nie pozwolił. Krzyknął straszliwym głosem: — „Już za późno!" 4 — Kajtek, goń po milicję! — wrzasnął w tej samej chwili Zygmunt i całym ciałem runął w uchylone drzwi, aż otworzyły się z łomotem. Za nim wpadł do pokoju Wojtek z gotowymi do ciosu, zaciśniętymi pięściami, a także wykrzykująca coś nie swoim głosem Agatka. — Napad! — piskliwie zajęczała staruszka zarzucając sobie fartuch na głowę. Wojtek jednym śmiałym ruchem podciął nogi stojącemu w pokoju krępemu mężczyźnie z czarną brodą, który nie spodziewając się tego runął jak długi na dywan. Zygmunt wykorzystując sytuację wskoczył na niego i kolanami wparł się w klatkę piersiową leżącego. Mężczyzna zaczął się szamotać. Był mocny, więc udało mu się zrzucić z siebie chłopca. Siadł właśnie na podłodze, gdy Wojtek używając całej swej siły, znów go przydusił. — Poduszki! — krzyknął. — Dajcie poduszki! 12 zielone pióro 7 77 Agatka jednym skokiem dopadła tapczanu i zaczęła rzucać Wojtkowi kolorowe poduszki... Mężczyzna na podłodze dalej się wyrywał, ale teraz było to znacznie trudniejsze, twarz bowiem miał w poduszkach, co tamowało mu oddech. Chłopcy bladzi śmiertelnie, z rozwichrzonymi włosami, mocowali się z nim w dalszym ciągu. Nagle wpadł Kajtuś. — Milicjanta nie ma ani pod domem, ani na rogu! Co robić ? — Zajmijcie się kobietą! — krzyknął Zygmunt nie odwracając głowy. — Czy ona jeszcze żyje? Młoda pani nie tylko żyła, ale jakby dopiero teraz oprzytomniała. Rzuciła się w stronę leżącego bandyty i zaczęła zdzierać z niego poduszki. — Udusicie go! — krzyczała. — Co to wszystko znaczy? Proszę go natychmiast puścić! — Zwariowała ze strachu — w lot domyślił się Zygmunt. — Kajtek, leć po doktora! Kajtek już się odwracał, ale niedoszła ofiara bandyty chwyciła go za ramię. — Czy wyście oszaleli wszyscy? Wytłumaczże im, żeby zostawili człowieka w spokoju. Nagle brodaczowi udało się uwolnić obie ręce. Napiął się i jak zamachnął nimi — Zygmunt znalazł się koło tapczanu, a Wojtek — na dywanie pod stołem. Po drodze zaczepił o poręcz krzesła, które runęło z hukiem. Zygmunt ledwie zdążył krzyknąć: — Niech pani ucieka! Agatko, uciekaj! Ale Agatka jednym skokiem znalazła się przy nim, zaś pani przypadła do brodacza. Ten wstał, zamknął drzwi na klucz i rozprężył szeroko ramiona. 178 — A teraz będziemy rozmawiać! „O rany! — przeleciało przez głowę Wojtkowi. — Jeżeli ma broń, powystrzela nas jak wrony!" Poczuł dławiący skurcz w gardle, a potem idącą przez całe ciało falę przejmującego chłodu. Wierzchem dłoni otarł czoło, na które wystąpiły drobne kropelki potu. Tymczasem brodacz włożył rękę do kieszeni spodni. — Wstawajcie — powiedział ostro — i proszę odpowiadać na pytania. Bez krętactw! O co wam chodziło? O pieniądze? Coście chcieli ukraść? — My? — patrzyli na niego nie rozumiejąc, co do nich mówi. — Wy! Przecież nie ja! Po coście urządzili ten napad? Który z was to wymyślił? — I takie dzieci — załamała z prawdziwą troską ręce młoda pani — a już na drodze do bandytyzmu! Cztery pary oczu wlepiły się w nią z największą goryczą. — Aha! — wrzasnął Wojtek, który najbardziej był oczytany w kryminalnych powieściach. — Pani widać z jednej szajki z tym — ruchem głowy wskazał na brodacza. — Teraz go pani broni, mimo że chciał panią zabić... — Właśnie — dodała rozedrganym głosem Agatka. — To jest wdzięczność za uratowanie życia... — Ja naprawdę chyba z tego wszystkiego zwariowałam — rozejrzała się dokoła młoda pani. — Adam, czy ty rozumiesz, co te dzieci mówią? — zwróciła się do brodacza, który ze zmarszczonymi brwiami wodził wzrokiem po twarzach całej czwórki. — Kto wam u licha powiedział, że ja tę panią chciałem zabić? Tu rzeczywiście ktoś w piętkę goni... — A może pan powie, że nie? — wybuchnął Zygmunt. 12* 179 — Myślisz., bandyto jeden, żeśmy nie słyszeli, jak się da łeś: „Nic cię nie ocali!", chociaż ofiara błagała „...nie zabijaj!".. — O Boże! — zawołał brodacz wyciągając przed siebie ręce i całą swą potężną postacią osuwając się na najbliżej stojący fotel. — Rozumiem, już rozu... — wybuchnął niepowstrzymanym, gromkim śmiechem. Wszyscy patrzyli na niego z przerażeniem. — Teraz ten kręćka dostał — wymamrotał Kajtuś. A brodacz śmiał się, aż mu łzy ciekły ciurkiem po szerokiej twarzy, trzepał się dłońmi po kolanach, odchylał do tyłu, to znów przechylał naprzód i śmiał się tak serdecznie, że niesposób było go uspokoić. , — Niechże pan przestanie! No bo co?! — wykrzyknął Wojtek. — Adam, Adam, opanujże się — prosiła młoda pani. — Powiedz, dlaczego tak się śmiejesz... Ach, już wiem! — zawołała nagle i sama wybuchnęła głośnym śmiechem. — Nie ma co czekać, zabierajmy się — ze złością powiedział Zygmunt, który zaczynał już pojmować, że zaszło tu jakieś nieporozumienie. — I tak nie załatwimy sprawy — dodała Agatka, z oburzeniem patrząc na śmiejącą się teraz zgodnie parę. Ale tamci jak na komendę przestali się śmiać i chociaż ocierali jeszcze wilgotne od łez oczy, zastąpili drogę całej czwórce rozkładając szeroko ramiona. — Nie, nie! Nigdzie nie pójdziecie. Nie puścimy was przecież. Więc myśleUście, że ja jestem bandytą? — znowu skurcz powstrzymywanego śmiechu przebiegł przez twarz brodacza. Wydawał się teraz wcale nie groźny, a nawet raczej sympatyczny. — Naprawdę, ja wcale nie chciałem zabić tej pani... 180 — Eee — wtrącił niedowierzająco Wojtek. — Czy pan tylko nie buja nas teraz... -f Przecież to moja żona! — zawołał brodacz obejmując jednym ramieniem młodą panią, a drugim wciąż podejrzliwie patrzącego nań Wojtka. — I w ogóle nie jestem żadnym bandytą. Oboje jesteśmy aktorami i uczyliśmy się roU do sztuki Szekspira „Otello", w której razem wystąpimy. — Oooo! — jęknęła Agatka. — To znaczy do teatru wszystko było potrzebne? — Do teatru — ucieszyła się młoda pani odgarniając Agatce z czoła potargane włosy. — Teraz już wiecie? — Aleśmy się wygłupili! — złapał się za głowę Zygmunt. Brodacz zbliżył się do niego i położył mu dłoń na ramieniu. — Dzielnie zachowaliście się, chłopcze! — powiedział poważnie. — Wszystko to wypadło śmiesznie i trochę nieprzyjemnie — dodał obmacując sobie kark potłuczony widocznie przy upadku — ale zachowaliście się bohatersko, śpiesząc bez namysłu kobiecie na ratunek, więc pozwólcie teraz, że wam dłonie uścisnę! Brodacz przy ostatnich słowach wyraźnie się wzruszył, z Zygmuntem zaś poczęło dziać się coś dziwnego — twarz jego wyglądała jak rozświecona odblaskiem wielkiej łuny, a oczy stały się chyba jeszcze bardziej stalowe niż zwykle. — Moi drodzy — powiedziała młoda pani. — Ja też wam najserdeczniej dziękuję. I pomyśl, Adam — zwróciła się do męża — że oni się nie baU! Ja bym chyba umarła ze strachu, gdybym miała rzucić się na bandytę, a oni nie! — Ja też się bałam... — przyznała się cicho Agatka. — Nie przyszło ci do głowy uciekać? — spytał brodacz. — Jakże ? — zdziwiła się Agatka. — Jakżebym ich samych zostawiła? — wskazała ręką na chłopców. 181 — Teraz, skoro wszystko zostało wyjaśnione, napijemy się razem herbaty z ciasteczkami — zaproponował brodaty pan. — Bo muszę wam powiedzieć, że moja żona prócz tego, że jest aktorką, świetnie zna się też na gospodarowaniu. Marysiu, poproś gosposi, żeby nam tu czegoś dobrego przyniosła. Pani Marysia wyszła do kuchni, za chwilę jednak przybiegła z powrotem. — Gosposia siedzi w kącie za szafą, głowę ma okręconą fartuchem i wciąż powtarza: „Ja nic nie wiem, ja nie wiem..." — To nas się tak przestraszyła! — zmartwił się Kajtuś. — Trzeba jej wytłumaczyć, że myśmy przecież nic złego nie chcieli, tylko chcieliśmy się zobaczyć z panią Marią Wiśniewską... — Ze mną? — zdziwiła się pani Marysia. — Adam, uspokój jakoś staruszkę, żeby się przestała denerwować... To wyście do mnie przyszli? — Tak, mamy sprawę! Nie wiedzieliśmy, że to tak głupio wypadnie... — Ale teraz już wszystko w porządku, więc siadajcie. Gosposia da nam zaraz coś słodkiego, a wy mi tymczasem opowiecie o tej sprawie, dzięki której poznaliśmy się w taki... hm... dość niezwykły sposób. Tu pani Marysia rzuciła jakby od niechcenia znaczące spojrzenie na wywrócone krzesło i porozrzucane w nieładzie po całej podłodze kolorowe poduszki. — Proszę, mówcie — powtórzyła. Wytłumaczyli więc, o co chodzi: o to pióro zielone. Czy nie zgodziłaby się im sprzedać? Mają czterdzieści cztery złote. Proszę, oto są pieniądze. Wojtek wysypał je na stolik. 182 # Ze wszystkich wiecznych piór na świecie na tym jednym tylko im zależy: zielonym ze srebrną skuwką. Z kuchni wrócił pan Wiśniewski i stojąc za krzesłem żony milcząco przysłuchiwał się całej rozmowie. — Po tym wszystkim, co zaszło — powiedział w końcu poważnie — po tym, co oni w najlepszej wierze dla ciebie zrobili, chyba dasz im pióro, skoro dzieciom tak bardzo na nim zależy. Schowajcie, chłopcy, wasze pieniądze i przyjmijcie pióro jako bardzo skromny wyraz naszej wdzięczności i przyjaźni... — Dziękujemy! — wybuchnęli radośnie wszyscy czworo. — Gdyby pan wiedział... — ...jak się cieszymy! — dokończyła Agatka. — Jakie to dla nas strasznie ważne! — krzyknęli Zygmunt z Wojtkiem. — Ja nawet nie umiem powiedzieć — rozłożył ręce z rozrzewnioną miną Kajtuś. Ale pani Marysia niespokojnie poruszyła się na krześle i z jakimś szczególnym wyrazem twarzy spojrzała na męża. Wydawała się szczerze czymś zmartwiona i przejęta. — Ja sama nie wiem, jak to teraz zrobić — powiedziała wreszcie. — Z radością bym wam pióro dała, tylko... tylko ono tak się podobało memu bratu, że... — Podarowałaś mu? — domyślił się pan Adam. — Podarowałam — skinęła smutnie głową. — Ale ja mam inne — ożywiła się nagle. — Może zechcielibyście inne? Jest naprawdę bardzo ładne i dobre. — Dziękujemy — powiedział zawiedzionym głosem Kajtuś. — Nie, żadne pióro na świecie nie może zastąpić tamtego! — Co tu zrobić? — zatroskali się oboje Wiśniewscy. — 183 I jak na złość jutro wyjeżdżamy z Krakowa. Gdyby nie to, można by porozumieć się z Władkiem... — Z moim bratem — objaśniła pani Marysia. — Ale zaraz, mam pomysł! On wieczorem powinien wrócić z Warszawy. Zadzwonię do niego i powiem, że przyjdziecie. Napiszę wam jego adres na kartce, dobrze? Wy już sami wytłumaczycie najlepiej, o co chodzi. Chłopcem zrzedły miny. Agatka siedziała bez humoru zamyślona i ledwie jadła podane przez gosposię ciasteczka. Na próżno pan Adam zagadywał i usiłował wszystkich rozweselić. Nawet żona jego posmutniała. — Tak mi przykro... Wprawdzie nie rozumiem, dlaczego właściwie do mnie z tym przychodzicie, ale już wszystko jedno. Tak czy inaczej, dałabym wam to pióro, gdybym je tylko miała. Czemu jednak tak się wam z tym śpieszy? Wojtek podniósł głowę znad talerzyka, w który wpatrywał się bezmyślnie już od dłuższego czasu. Nie miał ochoty na jakieś dłuższe wyjaśnienia, które zresztą i tak nie byłyby zgodne z prawdą. — Dla kolegi na imieniny jest potrzebne — wyjaśnił krótko. — On właśnie takie chciałby mieć. — Kiedy są te imieniny? — spytał pan Adam. — Eee, jutro... — bąknął Zygmunt. — Jutro? Onufrego! — zdziwiła się pani Marysia rzuciwszy okiem na kalendarz. — Że też takie imię biednemu chłopcu dali. — Ja już nigdy nie będę miał tego pióra — westchnął z rozpaczą Kajtuś, gdy znaleźli się na schodach. Już nawet nie interesowało go, kto jest obecnie posiadaczem pióra. 184 Kartkę z adresem wziął Wojtek. Kajtuś nawet nie spojrzał na nią. — Nie mazgaj się! — powiedziała Agatka. — Nie idzie nam, bo nie idzie, ale w końcu musi być dobrze. Będziesz miał swoje pióro. Kajtek, zobaczysz! PIÓRO ZIELONE I SREBRZYSTE Mężczyzny, który ich wpuścił do przedpokoju, nie widzieli dobrze. — Pozwólcie dalej — zaprosił ich przyjemnym, niskim głosem. — Przepaliła mi się wczoraj żarówka i nie miałem jeszcze czasu wkręcić nowej. Siostra telefonowała mi, że przyjdziecie... — Kajtuś, idź naprzód — szepnęła Agatka do chowającego się jak zwykle za ich plecami Kajtka. — Nie, ja nie... — Właśnie idź naprzód. — Proszę, pozwólcie do pokoju. Ostatecznie Kajtuś wszedł pierwszy; tuż za nim Agatka, i chłopcy. Pokój był obszerny i jasny. Przy wszystkich ścianach stały wysokie półki z książkami. Książki zresztą leżały nie tylko na półkach — piętrzyły się też na niewielkim, staroświeckim biurku i niskim, okrągłym stoliku, na którym stał popielaty wazon z kilkoma różowymi goździkami. Na biurku, prócz książek, znajdowała się otwarta maszyna do pisania, a obok niej zapełnione niewyraźnym pismem kartki papieru. Duży portret mężczyzny o twarzy bardzo szczupłej i ner- 185 wowej, w białej, rozpiętej przy szyi koszuli, wisiał na ścianie w pobliżu biurka. Pokój ten wyglądał tak odmiennie od wszystkich mieszkań, jakie kiedykolwiek w życiu widzieli, że stali przez chwilę onieśmieleni, rozglądając się tylko dokoła. Mężczyzna, do którego przyszli, szybko zbliżył się do nich. — Proszę, siadajcie — wskazał ręką fotele. — Siadaj, chłopcze — dotknął ramienia Kajtka, który już znajdował się przy półkach i odczytywał z grzbietów tytuły książek. Kajtuś odwrócił się, podniósł oczy na mówiącego i... Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, rzucił się do tyłu między Zygmunta i Agatkę, roztrącając ich z jakąś niebywałą u niego siłą. — Kajtek! — zawołał Wojtek. W odpowiedzi rozległ się trzask drzwi w przedpokoju. — Uciekł! — otworzyła szeroko oczy Agatka. — Przecież on uciekł... — powtórzyła nie dowierzając samej sobie. — Nie rozumiem — pytająco spojrzał na nich brat pani Marysi Wiśniewskiej — co właściwie stało się waszemu koledze. — On, proszę pana, wróci, on tylko na chwilę... — próbowała ratować sytuację Agatka. Mężczyzna pokiwał głową. Teraz dopiero mogli mu się przyjrzeć. Był średniego wzrostu, szczupły, szpakowaty. Jego cienkie palce znajdowały się w ciągłym ruchu — kręcił nimi guzik od marynarki albo obracał wzięty z biurka ołówek. Twarz przypominała drapieżnego ptaka, oczy miał bystre, wiercące człowieka do głębi. Gdy objął ich wszystkich swym mądrym i przenikliwym spojrzeniem, poczuli się ogromnie zażenowani. Nawet Agatka westchnęła tylko, zamiast coś wreszcie powiedzieć o zielonym piórze. 186 — Słucham, słucham — przynaglił ich gospodarz. — Macie jakąś sprawę do mnie. Siostra mi coś mówiła, ale takie trzaski były w telefonie, że niewiele zrozumiałem z tego wszystkiego. O jakieś pióro wam chodzi, tak? Brat pani Wiśniewskiej niecierpliwym ruchem wziął papierosa, zapalił go i zaciągnąwszy się głęboko, wypuścił z ust obłoczek siwego dymu. Robił wrażenie, jakby się śpieszył albo jakby przeszkodzono mu w jakiejś ważnej robocie. — Więc jak to jest z tym piórem? O co wam chodzi? Jakieś imieniny macie? Zygmuntowi nagle ni w pięć, ni w dziewięć stanął w oczach obraz z przeczytanej książki: mały, czternastoletni chłopiec i naprzeciwko niego lew gotujący się do skoku. Oczywiście, to było tysiąc razy gorsze niż obecna sytuacja z obcym mężczyzną, który tylko się niecierpliwił, ale nie zamierzał nikomu zrobić nic złego. Zygmuntowi jednak wydało się, że łatwiej byłoby mu poradzić sobie z trzema lwami niż teraz zacząć mówić. — Jest tak — przemógł się w końcu, rzucając rozpaczliwe spojrzenie na Agatkę i Wojtka, siedzących z minami, których nikt na świecie nie uznałby za mądre. — Jest tak: kolega, ten który uciekł, Kajtek dostał w nagrodę na konkursie, takim, co to wiersze mówią... dostał pióro... — Zielone ze srebrną skuwką — próbowała opanować się wreszcie Agatka. Oczy Wojtka rozszerzyły się niepokojem — Zygmunt zapomniał widać, że nałgaU o imieninach, i gada teraz wszystko, jak było naprawdę... A w Zygmuncie pękła jakaś tama. Wyrzucał z siebie słowa głosem zmienionym, zacinając się co chwila i patrząc 187 gdzieś w bok spod spadających mu na czoło płomienistych kosmyków. — Tak, proszę mówić dalej, słucham — powiedział gospodarz z uwagą wpatrując się w chłopca. — On się tym piórem tak cieszył, bo on ma w ogóle szmergla na punkcie wierszy... — Co, przepraszam, ma? — nie zrozumiał brat pani Wiśniewskiej. — Pomylony jest — wtrącił wreszcie Wojtek w obawie, by Zygmunt w swej nagłej prawdomówności nie opowiedział wszystkiego o piórze. — Jest pomylony, ciągle wiersze czyta i deklamuje... — Naprawdę? — zainteresował się mężczyzna. — Więc proszę, co dalej, opowiadajcie. — Dalej — podjęła z kolei Agatka — dalej, proszę pana, jest taka historia, że pióro zgubił i Wojtek je... Teraz zaczęU opowiadać jedno przez drugie: — Ja je znalazłem — prawie krzyknął Wojtek — a Zygmunt potem zgubił... — I my teraz szukamy. Było u siostry pana. — Zielone ze srebrną skuwką! — Coś w tym rodzaju? — wtrącił brat pani Wiśniewskiej biorąc ze swrego biurka wieczne pióro i podnosząc je w palcach do góry. Trzy pary oczu spoczęły na nim z wyrazem uniesienia i z trzech gardeł wydobyło się głębokie westchnienie ulgi. — Pewnie podobne do tego ? — zagadnął mężczyzna nieco zdziwiony brakiem odpowiedzi na poprzednie swoje pytanie, po czym odłożył pióro. A wtedy Agatka powolutku zbliżyła się do biurka i dotknąwszy końcami palców pióra, powiedziała: 188 — Nie było podobne, proszę pana, bo to jest właśnie to pióro, to samiusieńkie... Umilkła patrząc błagająco. — Ale jakim sposobem? Niemożliwe! Jakimże cudem pióro, które wasz kolega dostał w nagrodę, mogło się znaleźć u mnie, podarowane mi przez siostrę? — Znalazło się! — rozłożyła bezradnie ręce Agatka. — My też nie bardzo wiemy, jak to się stało, ale przecież ono tu leży, pióro Kajtka, jego nagroda za wiersze... — Bardzo dziwne... — powiedział raczej do siebie niż do nich brat pani Wiśniewskiej. — I wy tak biegacie śladem tego pióra po całym mieście? — Właśnie! — zawołał z rozpaczą Wojtek. — Ono przecież musi wrócić do Kajtka. — Moje pióro? — Nie, jego pióro! — Naprawdę, historia jak z powieści. — Już bym wolał takich powieści nie czytać — pochmurnie odezwał się Zygmunt. — Kajtek to ten, który uciekł? — Ten. — I tak lubi wiersze? Kiwnęli tylko głowami nic nie mówiąc. Obawiali się, że to niefortunne zamiłowanie Kajtka może źle wpłynąć na całą sprawę, skoro siedzący przed nimi mężczyzna już parę razy wracał do tego tematu. — My nie chcemy darmo — postawił jasno sprawę Wojtek. — Mamy czterdzieści cztery złote i... — Niewiele! Takie pióro kosztuje znacznie drożej — kąciki warg mężczyzny drgnęły w lekkim uśmiechu. — Ile? — wykrztusił Wojtek. 289 — Może sto, może dwieście złotych. Nie wiem, nie zaj mowałem się nigdy sprzedażą wiecznych piór, a w dodat" zielonych ze srebrnymi skuwkami... Agatka w roztargnieniu zaczęła skubać koniec warkoczyka — Może to jedno tylko... — Tego jednego też nie sprzedam — powiedział zdecy dowanie mężczyzna. Wojtek drgnął lekko, a Zygmunt wierzchem dłoni otar sobie czoło. Agatka natomiast jeszcze nie chciała zrezygnować — Czy pan... nie mógłby się namyślić? — Na pewno się nie namyślę i nie zmienię postanowię nia — gospodarz znowu sięgnął po papierosa i zapalając g dodał: — Teraz bądźcie tak dobrzy i niech któreś z wa zawoła tego uciekiniera... Kajtusia. Siedzi pewnie gdzie w pobliżu na Plantach i czeka na was. — Ja zawołam... — powlokła się do drzwi Agatka. — I p wiedzieć mu, że co? — Żeby przyszedł tu odebrać swoją nagrodę. Chcę m dać, a raczej zwrócić jego pióro... — Proszę pana! Wojtek z Zygmuntem jak oszaleli rzucili się do siedzą cego spokojnie mężczyzny. Już na nic nie zważali — każd chwycił go za jedną rękę i potrząsał z całej siły. — Chłopcy, ramiona mi oberwiecie! — bronił się prze tym wybuchem radosnej wdzięczności. Agatka tymczasem przeskakując po kilka schodów pędził na dół. Nie potrzebowała wcale szukać Kajtusia daleko Stał tuż koło bramy oparty o mur i ponuro spoglądał prze siebie. — Kajtuś, chodź na górę, dostaniesz pióro — ledwie zdo łała wysapać łapiąc chłopca za rękę. 190 Ale ten szarpnął się gwałtownie. — Nie pójdę na górę! Nie chcę już pióra... — Zwariowałeś? Chodź natychmiast! — Nie, nie! — bronił się Kajtuś. — Ty nie wiesz, kto to jest! Jakże ja do niego... po to pióro? Umarłbym ze wstydu. — Jakiego wstydu?! — wrzasnęła Agatka w ostatecznej złości. — Pierwszy raz widzi człowieka i jakieś „wstydy" urządza, mazgaj obrzydliwy! — To co, że pierwszy raz, kiedy... — Mazgaj obrzydliwy! — powtórzyła.' — Gdybyś wiedziała... — Wiem! Wiem, że nigdy w życiu nie odezwę się do ciebie, i nie chcę cię wcale widzieć, i nie chcę słuchać twoich wierszy, i... — chciała dalej wyliczać dodając groźby jeszcze straszniejsze, ale że nic jej jakoś nie przychodziło do głowy, zakończyła prosząco: — Kajtuś, chodź, ja cię tak proszę! I czego się wstydzisz? Przecież razem będziemy. A Kajtuś, który ze zmarszczonymi brwiami i niechętną twarzą wysłuchiwał bez większego wrażenia tamtych wykrzykiwali, teraz najbardziej niespodziewanie uległ prośbie i dał się prowadzić za rękę schodami, jak małe, bezwolne dziecko. Gdy weszli do pokoju, znów się zatrzymał i gwałtownym ruchem wyszarpnął rękę z dłoni Agatki. Wojtek na wszelki wypadek stanął przy drzwiach. Mężczyzna patrzył chwilę na drobną, zastrachaną postać Kajtusia, na szczupłe, skulone ramiona chłopca i coś jakby wzruszenie pojawiło się w jego oczach. — Kiedy byłem w twoim wieku, też lubiłem wiersze — odezwał się przyciszonym głosem — i teraz... — Ja wiem — równie cicho powiedział Kajtuś — ja pana znam. 291 Wojtek,, Agatka i Zygmunt spoglądali na nich nic z tego nie pojmując. — Znasz? Skąd mnie znasz? — mężczyzna podszedł do wciąż stojącego jak w odrętwieniu chłopca. — Znam z wierszy, z wieczoru autorskiego, z fotografii pana... Wyciąłem ją z gazety. Agatka pierwsza pojęła, ona jedna z nich wszystkich wiedziała. — Więc to pan — zachłysnęła się zdumieniem — to pan jest ukochanym poetą Kajtusia! Ale oni obaj nie zwracali już na nic uwagi, nie patrzyli na nikogo, jakby Wojtka, Zygmunta i Agatki wcale nie było w pokoju. Poeta posadził Kajtusia w wielkim fotelu, sam usiadł naprzeciwko. — Czytałeś moje wiersze? Naprawdę? Ciekaw jestem, które ? Kajtuś jednym tchem wyliczał długi szereg tytułów, a poeta słuchając tego uśmiechał się przyjemnie zdziwiony. — Teraz kończę właśnie nowy tom wierszy, wiesz? — zwierzył się Kajtusiowi. — Słuchaj, chłopcze, a Mickiewicza, Słowackiego znasz? Czytałeś coś? Kajtuś nie spuszczając wzroku z poety skinął poważnie głową. — Kiedy byłem w twoim wieku, najbardziej lubiłem Mickiewicza. I wiesz co? Poeta mocnym, głębokim głosem rozpoczął wiersz: Wypuszczam na wiatr konia i nie szczędzę razów... Wzruszony, łamiący się głos chłopięcy dopowiedział strofę: Lasy, doliny, głazy, w kolei, w natłoku U nóg mych płyną, giną, jak fale potoku... 192 — Znasz? — radośnie zdumiał się poeta. — A Słowackiego czytałeś? — Spojrzał przelotnie na wiszący nad biurkiem portret i zaczął: Chodzi mi o to, aby język giętki Powiedział wszystko, co pomyśli głowa; A czasem był jak piorun jasny, prędki, A czasem smutny jako pieśń stepowa... * Za oknami dzień się kończył. Chowające się za domami słońce ostatnimi swoimi różowymi blaskami napełniło pokój. Wojtek, Zygmunt i Agatka siedzieli cicho wsłuchani w dwa głosy — jeden silny, wybijający wyraźnie rytm wiersza, a drugi wysoki, śpiewny, tak pełen wzruszenia, że każde wypowiedziane słowo zdawało się być specjalnie ważne i pełne wielkiej piękności. Wiersz jeden po drugim przebrzmiewał, a poeta z Kaj-tusiem wciąż jeszcze nowe sobie przypominali. Wojtek wpatrywał się w Kajtka, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył. „O rany, kto by pomyślał! — zdumiewał się w duchu. — Taki chuchrak, takie nic, a ten poeta tylko z nim jednym gada... na nas wcale nie patrzy". Wreszcie jednak poeta spojrzał i na nich. Ocknął się nagle jak po przebudzeniu. — Rozumiem, że to pióro musi wrócić do ciebie, mój chłopcze — powiedział. — Rzetelnie na taką nagrodę zasłużyłeś. Niechże więc wraca i służy ci dobrze, i... niech przypomina dzisiejsze nasze spotkanie. * Fragment V pieśni „Beniowskiego" J. Słowackiego. 13 Zielone pióro 193 Poeta wyciągnął do Kajtka otwartą dłoń, na której leżało pióro. Kajtusiowi rozbłysły oczy; chciał je wziąć i... cofnął się nagle. — Kajtek, co jest? — nie wytrzymał Wojtek. Ale Kajtuś jakby nie słyszał. Podniósł na poetę swoje rozszerzone, promieniejące oczy. — Nie chcę zabierać tego pióra od pana... — Nie rozumiem, przecież ci je daję — tłumaczył łagodnie poeta sądząc widocznie, że zaszło jakieś nieporozumienie. Kajtuś pokręcił zdecydowanie głową. — Proszę dalej nim pisać... dużo wierszy, i takich ślicznych jak tamte. Wziął z wciąż wyciągniętej dłoni poety swoje zielone 294 pióro i ostrożnie położył je na biurku, na środku zapisanego arkusza papieru. — Proszę — powtórzył z zakłopotaniem — niech ono zostanie u pana. Ja już nie będę się martwił, że go nie mam, naprawdę! Wojtek powoli odwrócił głowę i spojrzał na Zygmunta, ale Zygmunt nie zauważył tego, patrzył na Agatkę, której twarz rozjaśniła się nagle uśmiechem pełnym takiego zachwytu, jakby ta rozmowa, którą tu słyszeli, zawierała w sobie coś zupełnie wyjątkowo cudownego. Poeta wstał z krzesła. — Dziękuję ci — powiedział. — Naprawdę wydaje mi się, że chyba nigdy nie dostałem tak cennego prezentu. Kajtuś zarumienił się mocno. Tymczasem poeta otworzył szufladę w biurku i wyjął z niej piękne, srebrzystej barwy wieczne pióro. — Kolego Kajtusiu — zwrócił się do chłopca serdecznie i trochę uroczyście. — Dawniej na znak przyjaźni wymieniano między sobą drogie pierścienie, ale dla nas obydwóch nie klejnoty są najważniejsze, tylko książki, papier i pióro. Więc my na znak przyjaźni wymienimy nasze pióra. Ty mi zostawiasz swoje, przyjmij więc moje w zamian. Pisałem nim te właśnie wiersze, które lubisz... I w drżące z przejęcia ręce Kajtusia poeta złożył pióro wieczne o jasnym, srebrzystym połysku. — Mam ochotę śpiewać na całą ulicę! — zawołała Agatka, gdy wracali. — Wojtek, czemu się nie cieszysz? Zygmunt, no powiedz choć słowo, że wszystko jest wspaniale! Skakała od jednego do drugiego, zaglądając im w twarze, podczas gdy Kajtuś powtarzał jak we śnie: 13* 195 — Nigdy nie marzyłem... powiedzcie, czy mogłem o czymś takim marzyć? — Jeszcze ciągle był na wpół przytomny z radości. Z całej siły przyciskał do piersi swoje nowe pióro. — A to właściwie jest wasza zasługa — paplała dalej Agatka ciągnąc za ręce Zygmunta i Wojtka — bo wyście chcieli pomóc Kajtkowi... — Ja wam tak strasznie dziękuję! Nie macie pojęcia — przyskoczył do nich Kajtuś. — Nie, nie, to nic, dajcie spokój! — ostro odezwał się Wojtek i przyśpieszył kroku. — Najważniejsze, że już wszystko jest załatwione — znów rozradowała się Agatka. Zygmunt odwracając od niej twarz powiedział szybko: — Nie, jeszcze wcale nie wszystko... „KAJTEK, PO CO GO BRONISZ?!" Długa chwila minęła, zanim Wojtek, zbudziwszy się następnego dnia rano, uprzytomnił sobie na dobre, że sprawa zielonego pióra jest już poza nim. To było tak, jakby zrzucił z siebie jakiś nieznośny ciężar i teraz czuł się lekko, swobodnie, dziwiąc się nawet po trochu, że tak bardzo go to wszystko przejmowało i napędzało tyle niepokoju. Pomyślał sobie, że właściwie mógłby szukać tego pióra dla Kajtka nawet i wtedy, gdyby zginęło mu ono w jakiś inny sposób, niż to się stało naprawdę. Chuchrak i trąba, ale jak on się cieszył! Jak patrzył na Wojtka... „Oczywiście, że i tak bym mu pomógł. Bo co? Pomóc koledze nie potrafię, czy jak?" — olśniło go nagle. 296 Wyskoczył z łóżka i nalawszy sobie pełną miednicę chłodnej wody mył się do pasa, chlapiąc po całej podłodze. Poranne słońce, przyćmione brudnymi szybami, zakradało się ostrożnie do pokoju. „Ależ tu u nas paskudnie — pomyślał wycierając energicznie twarz wystrzępionym ręcznikiem. — Ludzie tak jakoś czysto mieszkają, a my... — skrzywił się z niesmakiem. — Trzeba by ojca namówić na zrobienie porządków, a jak Franek wróci (Wojtek ani na chwilę nie przypuszczał, żeby brat mógł wyjechać na czas dłuższy), jak Franek wróci, to przecież we trzech potrafilibyśmy okno umyć i podłogę..." Ojca już nie było, bo wcześniej wychodził do pracy. Po wyjeździe Franka był wyraźnie przygnębiony. Wprawdzie dalej chodził do sąsiadów na karty, ale wracał nie tak późno jak zazwyczaj. Siedział potem długo przy stole, z głową podpartą rękami i patrzył przed siebie z żałosnym wyrazem twarzy. Wojtek zresztą nie zwracał na niego uwagi, zbyt mocno zajęty był własnymi niemiłymi sprawami. Powiesił ręcznik i rozprężył szeroko muskularne ramiona. Czuł się, jakby dziś była niedziela. Ale był czwartek i ogromny, tykający budzik przypominał, że pora zbierać się do szkoły i nawet nie ma już czasu na zjedzenie śniadania. Szybko narzucił na siebie ubranie i w pogodnym nastroju wybiegł na ulicę, trzymając pod pachą nie-dopiętą teczkę. Z daleka zobaczył śpieszącą też do szkoły Agatkę. Biegła podskakując, a krótkie warkoczyki śmiesznie dyndały jej po bokach głowy. Przyjaźnie machnęła Wojtkowi uniesioną dłonią i pomknęła dalej. Było jeszcze dobrych kilka minut do początku lekcji, kiedy Wojtek wpadł do klasy. Od razu uderzyło go jakieś 197 niezwyczajne zamieszanie — chłopcy rozprawiali o czymś z przejęciem, ale wszyscy umilkli na widok wchodzącego Wojtka. Ten jakby nigdy nic podszedł do swojej ławki czując jednak na sobie spojrzenia wszystkich kolegów. „Kawały jakieś robią — pomyślał — ale ja nie taki, żebym dał się nabrać!" Zerknął więc, czy na siedzeniu ławki nie leży przypadkiem mokra gąbka (był to jeden z ulubionych dowcipów), ale nie — wszystko wydawało się w naj~ większym porządku. Tylko Fijałek siedział rozparty, z wyciągniętymi przed siebie nogami i nawet się nie ruszył, gdy Wojtek wyjmował swoje podręczniki i zeszyty. — Co się rozwalasz? Twoja ławka, czy jak? — przełamał wreszcie Wojtek panujące w klasie milczenie. Ale Fijałek ani drgnął i tylko zmierzywszy Wojtka pogardliwym wzrokiem wypalił: — Ty się nie stawiaj, wiesz! Patrzcie go, chuligański braciszek i jeszcze się stawia! Cały poranny radosny nastrój Wojtka prysł jak pod uderzeniem pałki. — Kto chuligan? — wrzasnął zamachnąwszy się na Fijałka. — Pokażę ci chuli... W tej chwili Malinowski podbił mu rękę. — Nie ruszaj go! On i tak nie chce z tobą siedzieć. Rodzina na tablicy chuligańskiej wywieszona, a ty się tu będziesz stawiał? — Tak, nie udawaj, że nie wiesz! — podniósł się czyjś ochrypły głos z kąta klasy. — Wisi przecież fotografia twego brata... Z jakimś kolegą do spółki handlował „na lewo", awantury po pijanemu urządzali, pobili nawet kogoś ostatnio... Wszystko wypisane dokumentnie! Ochrypły głos aż zachłystywał się tym gadaniem. 198 Wojtek z całej siły zdzielił wykrzywiającego się przed nim Malinowskiego. — Nieprawda! — krzyknął wzburzony do najwyższych granic. — Jak śmiecie tak na Franka... Ale klasa rozwrzeszczała się teraz na dobre. Wszyscy, kogokolwiek Wojtek kiedyś uderzył czy skrzywdził, odbijali sobie dziś za to, zwłaszcza że nic im nie mógł zrobić — stał sam jeden przeciw całej klasie i, zupełnie otępiały ze zgrozy, krzyczał tylko: — Nieprawda! Nieprawda o Franku! Nieprawda! — Prawda, idź zobacz! — ryczeli w odpowiedzi obska-kując go dokoła. Wojtek szukał wzrokiem Zygmunta. Ten stał daleko, oparty o ścianę i tylko skinął płomienistą głową na znak, że to jednak jest prawda. I wtedy Wojtek poczuł, że wszystko wiruje mu przed oczami: naigrawające się bezlitośnie twarze kolegów, ściany, okna, ławki... Przeraził się, ale to była tylko jedna chwila. Potem ogarnęła go zimna złość na nich wszystkich. Chwycił teczkę, zawrócił na pięcie i... wpadł na drobną, jakby zagubioną w tym, znów umilkłym, tłumie figurkę Kajtusia. Kajtuś wczepił się obydwoma rękami w klapy Wojtkowej kurtki i nie swoim, aż piskliwym ze zdenerwowania głosem począł krzyczeć do napierających na nich chłopaków: — Jesteście wstrętni! To wy jesteście chuligani, żeby tak z Wojtkiem... Co on jest winien, że jego brat tak zrobił? Takie zmartwienie ma, a wy jeszcze... Kajtusiowi tchu zabrakło, wydawał się zupełnie wyczerpany. Chłopcy, zdumieni tak niezwykłym wybuchem najbardziej milczącego i potulnego kolegi, cofnęli się o krok. 199 Kajtek, po co go bronisz?! — krzyknął któryś. — Mało to razy on cię natłukł? Kajtuś z wysiłkiem, ale głośno i zdecydowanie powiedział: — To co, że natłukł? To dawniej... Teraz nie tłucze i... jest moim przyjacielem i ma zmartwienie z bratem, I... — zabrakło mu słów, więc tylko podniósł w górę swoje drobne, zaciśnięte pięści, jakby chciał pokazać, że gotów jest bronić Wojtka do upadłego. Wysoka postać Zygmunta oderwała się od ściany. Przepychając się między kolegami, torował sobie drogę do Wojtka i Kajtusia. Nic nie mówiąc zatrzymał się przy nich z rozstawionymi szeroko nogami, z rękami w kieszeniach i pochmurnym spojrzeniem począł wodzić od twarzy do twarzy. Wojtek stał między nimi dwoma nie pojmując jeszcze, jak się to wszystko stało. Powoli koledzy zaczynali odwracać głowy, niektórzy wracali do swoich ławek. Już nie byli nastroszeni i bojowi, tylko raczej zażenowani. Fijałek odsunął się na swoje miejsce w ławce, podkurczył nogi i z wyrazem niezmiernego zachwytu gapił się w przybladłego Kajtusia, który wciąż jeszcze dyszał urywanie. — No, przecież nic takiego... — bąknął któryś. — Nie obrażaj się tak zaraz, Wojtek! — Rzeczywiście masz nieprzyjemność — rozległo się parę głosów. — Zawsze to brat! — Pewnie że wstyd i przykrość. Siadaj, Wojtek, co masz stać. — Siadaj, Wojtek! — szepnął Kajtuś i Wojtek posłusznie podszedł do swojej ławki. Ale zanim usiadł, jeszcze raz spoj- 200 rżał na Kajtka, jakby chciał się upewnić, że naprawdę może wśród nich wszystkich pozostać. W odpowiedzi Kajtuś spróbował się uśmiechnąć i był to już jego zwykły uśmiech, nieśmiały, pełen zawstydzenia. Gdy nauczyciel wszedł do klasy, wszyscy siedzieli w ławkach, co niemal nigdy się nie zdarzało. Pierwsza lekcja odbywała się w ciszy i spokoju; nie dlatego zresztą, że była specjalnie ciekawa — po prostu chłopcy byli przygaszeni. Po skończonej nauce cała klasa odprowadziła wzrokiem Wojtka, Zygmunta i Kajtka, razem wychodzących ze szkoły. Wojtek wlókł się ze spuszczoną głową. — A nam ani słowa nie powiedział — odezwał się nagle — i dlatego pewnie wyjechał z Krakowa, że mu wstyd było. Wszyscy palcami by wytykali... — Kto? — spytał Zygmunt. — Franek. Nic nie powiedział, zupełnie nic — poskarżył się cicho Wojtek. Zatrzymali się na skwerku, siedli na ławce, smutni, zamyśleni. Kajtkowi wypadła z rąk książka, którą niósł ze sobą. Zygmunt schylił się po nią, podniósł z ziemi, przetarł rękawem okładkę, żeby nie został na niej kurz, i podał koledze. Wojtek odwrócił się nagle. — Kajtek, ja ci... — głos mu tak silnie drżał, że Zygmunt zawołał z niepokojem: — Wojtek, co z tobą? Ale Wojtek tylko potrząsnął głową. — Kajtek — powiedział cicho i bardzo wyraźnie — Kajtek, wiesz? Twoje zielone pióro... Ty go nie zgubiłeś... To ja je ukradłem tobie. I dwie duże łzy, których nie zdołał zahamować, wymknęły się spod spuszczonych powiek Wojtka, 201 NIEDOBRY DZIEŃ Mimo że cała historia z piórem zakończyła się przecież tak dobrze, Agatce jakoś nie łatwo było opowiadać o niej matce. Nie plątała się wprawdzie, mówiła rzeczowo, najdokładniej, jak tylko umiała sobie przypomnieć, niczego już nie przemilczając: więc i o tym nieszczęsnym szybowcu rozwalonym na Wojtkowej głowie, i o zajściu na podwórku... — Dobrze — mówiła doktor Klikuszowa nie spuszczając ani na chwilę wzroku z córki, co zresztą trochę Agatce przeszkadzało w opowiadaniu — dobrze, że wzięłaś w obronę Kajtusia, dobrze, że pomagaliście mu znaleźć pióro. To wszystko było słuszne... Gdy Agatka doszła do „ratowania" pani Marysi Wiśniewskiej, matka zapytała z ożywieniem: — Więc jak to było? Kto pierwszy skoczył ratować? — Zygmunt — wyjaśniła Agatka z pewnym odcieniem dumy. — A ty? — Ja też, ale Zygmunt pierwszy. Doktor Klikuszowa skinęła głową, po czym słuchała da-lej. Kiedy wreszcie Agatka skończyła opowiadać, z rozmachem uderzyła się dłońmi po kolanach i zawołała: — I widzisz, mamusiu, wszystko jest dobrze. Po prostu wspaniale! I pieniądze nawet wrzuciłam z powrotem do skarbonki, więc tak jest, jakbym ich wcale nie ruszała... Doktor Klikuszowa niespodziewanie podniosła się z krzesła, na którym dotychczas siedziała, i założywszy w tył ręce przeszła się parę razy po pokoju. 202 — Uważasz, że już wszystko jest dobrze? A ja, Agatko? — spytała po chwili. — Czy szukając tego pióra ani razu nie pomyślałaś o mnie? Pytanie było tak dziwne, a przy tym tak proste, że Agatka poczuła się nim zaskoczona. — Ależ jakże! — wykrzyknęła wreszcie. — Przez cały czas myślałam, tylko, wiesz... — rozłożyła bezradnie ręce, jakby się samej sobie w tej chwili dziwiła — wiesz, jakoś nie wychodziło... Po chwili zapytała cicho, z niepokojem: — Ty się gniewasz o to na mnie, mamusiu? Wiedziała, że matka będzie z niej niezadowolona — z tego, że przemilczała wszystko tak długo, że pieniądze wzięła bez porozumienia... Oczywiście, niedobrze zrobiła. Agatka zdawała sobie z tego sprawę, toteż gdyby z ust matki padły teraz słowa karcące, niechby nawet ostre — Agatka uznałaby, że zasłużyła na nie w zupełności. Ale matka nie wyglądała na niezadowoloną. Coś innego, gorszego niż tylko niezadowolenie dawało się wyczytać z jej zatroskanej twarzy. — Mamusiu, nie gniewaj się. Przecież to nic takiego... — Agatka nie mogła już wytrzymać przedłużającego się milczenia. Doktor Klikuszowa potrząsnęła głową. —- Nie rozumiesz mnie, córko, nie chodzi o gniewanie się na ciebie. Widzisz, zawsze tak było, że przeżywałyśmy wszystko razem. Razem cieszyłyśmy się, martwiły czy rozważały i twoje, i moje sprawy. Dzięki temu mogłam spokojnie pracować w klinice i uczyć się wieczorami w domu. Wiedziałam, zawsze, co myślisz, co robisz. Teraz zaś... sama nie wiem... — Czego nie wiesz? 203 — Jeśli raz ukryłaś przede mną tak ważne swoje sprawy, skądże mogę mieć pewność, że znów nie powtórzy się podobna historia ? No, już nie z piórem, ale jakaś inna, w której będziesz brała udział, ale o której nic mi nie powiesz... Matka znów przeszła się po pokoju nie patrząc na Agatkę, która wodziła za nią rozszerzonymi oczyma nic się nie odzywając. — Idzie o to, Agatko, że miałam do ciebie zaufanie, no, a obecnie... — Nie, nie mów, już nic nie mów! Ja wiem! — niemal krzyknęła Agatka. Teraz dopiero pojęła, że sprawa Kajtkowego pióra wcale nie była taka prosta i nie ograniczała się jedynie do jego znalezienia. Tak, bo oto pióro jest, a tymczasem tu, w domu Agatki, zagubiło się coś najważniejszego i matka mówi: „m i a ł a m zaufanie". Doktor Klikuszowa nie przerywała swego marszu po pokoju. Długimi, sprężystymi krokami chodziła od ściany do ściany. Można było skoczyć do niej, przytrzymać, mocno objąć ramionami, można było obiecywać: „Nie będę, mamuś, na pewno nie będę tak... Już nigdy!", ale Agatka nic z tego nie zrobiła, nic nie powiedziała. Siedziała dalej na tapczanie z ostrą zmarszczką biegnącą między brwiami, zagryzała mocno wargi i tylko w myślach uspokajała matkę: „Będziesz miała znowu do mnie zaufanie. Musisz mi wierzyć i musisz być spokojna. Zobaczysz, sama zobaczysz, że będziesz. Już tak zrobię". Tego popołudnia doktor Klikuszowa wyjątkowo nie wychodziła z domu, więc Agatka też pozostała, mimo że umówiła się z chłopcami na skwerku. Niby nie patrząc na matkę 204 usiadła do odrabiania lekcji, ale praca szła jej bardzo opornie. Przerywała też co chwilę pisanie i spoglądała bezmyślnie w okno. Wreszcie i pani doktor zabrała się do nauki. Jej jasna głowa pochyliła się nad otwartą książką, a ręce nerwowo przewracały kartki. Agatka widząc to pomyślała: „Mama wcale dziś nie może się uczyć. To przeze mnie..." Na drugi dzień rano doktor Klikuszowa powiedziała starając się uśmiechnąć swoim zwykłym, pełnym pogody uśmiechem: — Do widzenia, córeczko! Nie, wiem, o której dziś wrócę, możliwe, że bardzo późno. — Znowu dyżur! — wykrzyknęła niechętnie Agatka, zaraz się jednak opanowała. — To nic, mamuś. Tylko żebyś była zupełnie, wiesz, zupełnie... — zająknęła się gwałtownie, nie znajdując żadnych słów na zapewnienie matki, żeby była spokojna. — Tak, tak — powiedziała spiesznie pani doktor. — Rozumiem. Ale to nie dyżur, Agatko. — Tylko co? — Mam dziś po południu pierwszy egzamin. Pa, kochanie, muszę już iść... I doktor Klikuszowa, przygarnąwszy na krótką chwilę córkę do siebie, wybiegła na schody. Agatka stała wciąż w przedpokoju, nasłuchując oddalających się, coraz mniej wyraźnych kroków matki i jeszcze przez długą chwilę nie ruszała się z miejsca, chociaż kroki te ucichły zupełnie... Chyba żaden dzień, jak tylko Agatka zdołała sięgnąć pamięcią, nie wlókł się tak nieznośnie powoli jak właśnie dzisiejszy. W szkole nie można było doczekać się ostatniego 205 dzwonka, a gdy Agatka znów znalazła się w domu, wydawało się jej wciąż, że wskazówki małego kwadratowego budzika, który ustawiła przed sobą na stole, wcale nie posuwają się naprzód. „Może się zepsuł }ee — zaniepokoiła się nawet, ale okazało się, że budzik szedł, jak zwykle tikając cicho i miarowo. Zrobiło się jej bardzo smutno, gdy tak siedziała wpatrzona w zegarek, oparłszy na kolanach ręce i obejmując stopami proste nogi krzesła. Dziś także nie pobiegła na skwerek, wydawało się jej bowiem, że może jednak matka przyjdzie trochę wcześniej, skoro Agatka będzie na nią czekała w domu... — Żeby tak chłopcy przyszli, żeby Zygmunt i Wojtek, i Kajtuś — westchnęła przeciągle. Na pewno byłoby mniej smutno, gdyby znajdowali się tu w pokoju wszyscy razem, i łatwiej byłoby wtedy czekać na powrót mamy... W tym samym czasie Wojtek i Zygmunt plątali się bez żadnego celu po ulicy w pobliżu skwerku. O tej porze skwerek był prawie pusty, zwłaszcza że było chłodno; spacerowały tylko jakieś dwie panie, z których jedna prowadziła na smyczy brązowego pieska. — To ta pokraka od Maleczyńskich — powiedział Wojtek, z niechęcią patrząc na psiaka. — Wcale nie pokraka — zaprzeczył Zygmunt, byle tylko coś powiedzieć, bo nieznośne wydawało mu się takie chodzenie w milczeniu z zamyślonym Wojtkiem. Mimo że żaden z nich o tym nie mówił, obaj wciąż zerkali na skwerek w oczekiwaniu, że pokaże się tam wreszcie drobna postać Kajtusia i już z daleka wymachująca rękami Agatka. Ale prócz dwóch rozgadanych pań na skwerku nie było nikogo. 206 — Ona... może jest chora? — zagadał Zygmunt. — Kto? — No, Agatka. — Dlaczego ma być chora? — zdziwił się Wojtek. — Nie wiem — wzruszył ramionami Zygmunt — ale ludzie czasami chorują. Kataru albo czegoś tam mogła dostać. Ja sam miałem dwa lata temu odrę... — I co? — bez większego zainteresowania spytał Wojtek. — I nic, wysypka była, ale nie mogłem wychodzić z domu. — Widząc zaś, że Wojtek nie bardzo rozumie, do czego zmierza to całe opowiadanie, Zygmunt dokończył już zupełnie jasno: — Więc jeżeli Agatka nie przychodzi, pewnie jest chora i dlatego... powinniśmy się dowiedzieć. Wojtek spojrzał na niego bokiem i też wyraźnie postawił sprawę: — Wcale tak nie musi być. Drugi dzień nie przychodzi, bo pewnie wie o Franku i nie chce zadawać się z nami. Ostatnie słowa powiedział zupełnie cicho, jakby trudno mu było mówić, ale Zygmunt złapał go mocno za rękaw i prawie krzyknął: — Chodź, Wojtek, chodź! Pójdziemy do Agatki, niech ona już także wie o nas wszystko. A może naprawdę jest chora? Wojtek, który z całej siły przedtem opierał się ciągnącemu go za rękę Zygmuntowi, rozluźnił naprężone mięśnie i nieznacznie przyspieszył kroku. Mimo to mruknął pod nosem: — Chora, nie chora, my nie lekarze... Zygmunt puścił go zupełnie. — Głupi jesteś! — powiedział. — Jak się jest chorym, to zawsze się chce, żeby ktoś przyszedł, posiedział trochę i... — I co? 207 — Nic. Żeby tak chociaż siedział, nie wiesz? W głosie Zygmunta zadrżało coś jak rozżalenie. Wojtek na dobre przyspieszył kroku, nie wiedząc zresztą, dlaczego tym razem robi to bardziej zdecydowanie. Dopiero przed drzwiami Agatki zatrzymał się i wahająco spojrzał na kolegę, ale Zygmunt już naciskał dzwonek. — A ja tak na was czekałam i czekałam! — z wyraźną ulgą zawołała Agatka i zaraz wyjaśniła: — Nie mogłam wyjść wczoraj i dziś też nie... Nagle poczuła, że musi im opowiedzieć o swoim zmartwieniu: o egzaminie matki. — Ja się tak boję, że przeze mnie mama nie zda! Nikomu innemu nie powiedziałaby o tej swojej dręczącej od rana obawie, ale teraz, kiedy już wyjawiła ją chłopcom, zrobiło się jej jakby trochę lżej. — A Kajtuś? — zapytała. —Później przyjdzie? Wojtek krótko uciął: — Wcale nie przyjdzie. W szkole nie gada z nami. On... — Co ? — Agatka popatrzyła kolejno to na Wojtka, to na Zygmunta. — Co jest z Kajtkiem? Ja chcę wiedzieć. — Raczej nie chciej tego, nie masz się do czego śpieszyć... — wtrącił Wojtek. Agatka szarpęła Zygmunta za rękaw i zajrzała mu pytająco w oczy. — Ja chcę wszystko wiedzieć! — powtórzyła. — Ukrywacie coś przede mną? Dlaczego Kajtek z wami nie gada? — Bo tak — powiedział Zygmunt zdecydowanym głosem starając się usilnie, by brzmiał on możliwie spokojnie. — Więc słuchaj, tak było... Wojtek, powiedz jej, jak się zaczęło, a ja już resztę... Przejechał ręką przez czuprynę i utkwił wzrok w Agatce, j 208 A ona początkowo słuchała, coraz szerzej otwierając swe ciemne oczy i mrugając powiekami, jakby nie bardzo mogła zrozumieć, co do niej mówią. Raz nawet krzyknęła: „Nie, to przecież nieprawda! Powiedzcie, że nieprawda!" Później zaś na policzkach zaczęły jej występować ciemne rumieńce rozszerzające się na całą twarz, na uszy, szyję. Wtedy Zygmunt zobaczył, że i w oczach Agatki dokonała się zmiana: stały się gniewne, błyszczące, nieprzejednane. Jej palce szarpały koniec warkoczyka, ale Zygmunt wiedział: Agatka w tej chwili wcale nie rozmyśla już o tej całej sprawie i nawet właściwie już ich nie słucha. — Ach, idźcie sobie! — krzyknęła wreszcie. — Oszukiwaliście mnie od początku. Trzeba było od razu powiedzieć wszystko, a nie tak... Wojtek machnął ręką. — Wiedziałem — zwrócił się zawiedziony do Zygmunta — wiedziałem, że ona też jak Kajtek... — Wcale nie chcę na was patrzeć! — podeszła do okna. — Ja wam wierzyłam, a wy co? Nie odwracając się usłyszała, że chłopcy otwierają drzwi do przedpokoju. — Eh, Agatka, Agatka... — cicho powiedział Zygmunt. „Bardzo dobrze, że sobie poszli — myślała. — Nie chcę ich znać. A tak czekałam na ich przyjście..." Przechyliła się przez okno i z góry patrzyła na idących ulicą chłopców. Że też coś takiego zrobili! Agatka uświadomiła sobie, że cała sprawa mogła się przecież od razu szybko zakończyć zwróceniem pióra Kajtkowi, a tymczasem zrobiła się z niej ogromna historia, zagmatwana, pełna przemilczeń i kłamstwa. 14 Zielone pióro 209 Szybkim krokiem odeszła od okna. Zobaczywszy leżący na podłodze scyzoryk Zygmunta, który widocznie w czasie rozmowy wypadł chłopcu z kieszeni, podniosła go i ostrożnie położyła na stole, obok wazonu z kwiatami. — Tak wierzyłam! — powtórzyła głośno, jakby obaj chłopcy jeszcze tu byli w pokoju. — Wierzyłam i... Urwała, bo coś niezmiernie znajomego zadźwięczało jej w tym jednym słowie... A myśleli, wszyscy czworo myśleli, że skoro tylko pióro się odnajdzie, znów będzie dobrze. Można się będzie śmiać, bawić i cieszyć. Tymczasem wszystko stało się inaczej, chociaż Zygmunt nie chciał w to uwierzyć. — Agatka przyjdzie jeszcze do nas, zobaczysz — powtarzał. — Ona nie taka... Ona przecież musi wiedzieć, że... — Że co? — No, w ogóle... — mówił pochmurnie Zygmunt mając pretensję do Wojtka za zadawanie głupich pytań, na które niesposób było odpowiedzieć. Zamiast jakichkolwiek wyjaśnień, powiedział: — Ty, Wojtek, książkę sobie przeczytaj. „W pustyni i w puszczy" się nazywa. Trafił jak kulą w płot, bo Wojtek miał już wszystkiego dosyć. Ogarnęła go niepowstrzymana złość i było mu wszystko jedno. Niech wiedzą i o nim, i o Franku, niech gniewają się, idą sobie, byle go tylko zostawili w spokoju. Nie potrzebuje nikogo i przed nikim nie będzie się mazgaił, przepraszał, o niczyją przyjaźń nie będzie zabiegał... Kajtek nie chce — nie potrzeba. Agatka nie chce — to nie. I cała klasa może się wypchać. — Ja im jeszcze pokażę! Za siebie, za Franka! 210 Wojtek zacisnął pięści po dawnemu — mocno i zuchwale. Och, grzmociłby nimi wszystkich po kolei! Niechby się bali znowu jak dawniej. Bo i po co się teraz hamować? Chciał przecież być innym, przyznał się do wszystkiego, co zrobił, chociaż nikt mu tego nie kazał. Obaj z Zygmuntem się przyznali i co? Kajtek i Agatka odwrócili się od nich, za jednym zamachem skończyli z przyjaźnią. Teraz już tylko o jednym będą pamiętać: że Wojtek jest złodziejem i bratem chuligana, nic więcej. A Zygmunt? Obecność Zygmunta zaczęła nagle drażnić Wojtka. Właściwie po co za nim tak się wlecze? 211 Idź sobie! — powiedział szorstko. — Myślisz,, że mi jesteś potrzebny, co? Do czego? — wybuchnął hałaśliwym śmiechem. — Do chrzanu tarcia mi jesteś potrzebny, wiesz ? Zygmunt zdziwiony odwrócił w stronę Wojtka swoją płomienistą głowę. — Idź, no! Na co czekasz? Możesz z tamtymi trzymać: z Kajtkiem, z Agatką... Ty nie kradłeś, nie jesteś złodziejem, a nie wiedziałeś, że sprzedajesz kradzione. Zygmunt zatrzymał się. — Sam przecież mówiłeś, że na jedno wychodzi. Nie pamiętasz, Wojtek? — To wtedy, w złości. Teraz ci mówię: wcale nie na jedno! Nie wiedziałeś wtedy. No, wiedziałeś, że kradzione? — Nie. — Właśnie! Więc ty jesteś co innego, a ja... Ale Zygmunt nie ucieszył się z takiego przedstawienia sprawy i wcale nie uważał, żeby Wojtek miał być kimś od niego tak bardzo innym. Prawda, że pióro zabrał, ale później... Przecież razem martwili się tą całą sprawą, razem pióra szukali biegając po całym mieście, razem jeden przy drugim rzucili się na brodacza i... i razem w końcu stali przed Kajtkiem, a dziś przed Agatką, niczego już nie ukrywając... Wzruszył ramionami i po swojemu, niemal gniewnie powiedział : — Przestań wygłupiać się, Wojtek! Nigdzie nie pójdę! Nie odwracając głowy posłyszał, że z ust Wojtka wydarło się jakby długo hamowane, rwące się westchnienie... 212 KAJTUŚ NIE CHCE... Fijałek pierwszy w klasie zauważył, że coś się zmieniło w przyjaźni Kajtusia, Zygmunta i Wojtka. Nie wychodzili, jak jeszcze przed paroma dniami, razem ze szkoły, nie przebywali ze sobą w czasie pauz. Zygmunt — tak, Zygmunt trzymał się zwykle gdzieś w pobliżu Wojtka, ale Kajtuś sam jeden zaszywał się w kącie korytarza lub stał przy oknie, bez najmniejszego zainteresowania wodząc wzrokiem za biegającymi na podwórku chłopcami. Fijałek zauważył także, że nie on jeden obserwuje drobną postać kolegi. To samo robił i Wojtek, chociaż inaczej niż Fijałek: ukradkiem, żeby nikt nie mógł spostrzec, rzucał w stronę Kajtka spojrzenia pełne niepokoju i wyczekiwania. Kajtuś zaś, napotkawszy gdzieś w przelocie taki właśnie wzrok Wojtka, odwracał szybko głowę w inną stronę, kurcząc po swojemu szczupłe ramiona, jakby chciał się cały w nie schować. „Pokłócili się na dobre!" — stwierdził Fijałek, nie wiadomo dlaczego z wyraźnym zadowoleniem. Na którejś pauzie podsunął Kajtkowi własnej roboty procę. — Pożyczę ci, chcesz? Nawet na kilka dni — zaproponował z życzliwym uśmiechem. — O nie, dziękuję! — powiedział Kajtuś. — Ja, wiesz, wcale nie umiem z tego strzelać... — To nic, nauczę cię! — Nie, dziękuję! Naprawdę dziękuję. Przez całą następną lekcję Fijałek rozmyślał głęboko, co by tu dać albo pożyczyć Kajtkowi. Wprawdzie Kajtek po- 213 ruszał się na boisku jak malowana lala i przegapiał zupełnie dobrze podawane piłki, wprawdzie nie strzelał z procy ani nawet nie potrafił pluć do celu, co było specjalnością Fijałka — niemniej od chwili, gdy ten maty, chuderlawy chłopak wystąpił przeciw całej klasie w obronie dużego Wojtka, Fijałek patrzył na niego innymi oczami i gotów był wszystkie tamte niezdarstwa uznać za nieważne. Pragnął natomiast za wszelką cenę zbliżyć się do niego w jakiś sposób. — Kajtek, w którą stronę idziesz ? — zapytał po lekcjach. —- Do domu. — A, to dobrze, bo ja też w tę stronę — ucieszył się Fijałek, chociaż nie wiedział dokładnie, przy której ulicy mieszka Kajtek. — Idziemy razem, chodź! — dodał zdecydowanie. — Kiedy ja... — zaczął Kajtuś. W tej samej chwili rozległo się za nimi zduszone wołanie Wojtka: — Kajtek, my też idziemy, my też! Fijałek skrzywił się, zły, że nic z jego planów nie wyszło, i ani spodziewał się tego, co nastąpiło: oto Kajtuś na wołanie Wojtka nie odwrócił się, nie zatrzymał, tylko z całej siły chwycił Fijałka za rękaw i pociągnął za sobą. — Tak, tak! Chodź, chodź prędko! — powtarzał gorączkowo. Fijałek obejrzał się. Wojtek nie gonił ich, stał w drzwiach ze spuszczoną głową, a widząc, że Fijałek na niego patrzy, zaśmiał się głośno i coś prędko zagadał do stojącego obok Zygmunta. „Dobra jest — ucieszył się Fijałek. — Teraz Kajtek będzie moim przyjacielem. A Wojtek niech się wypcha!" Wielkimi krokami, z pewną siebie miną przemaszerował 214 przez podwórko obok drepcącego Kajtusia. Gdy wyszli na ulicę, pewność siebie opuściła jednak Fijałka. Gdyby miał innego kolegę przed sobą, sprawa wyglądałaby o wiele prościej; trzepnąłby go z całej siły w ramię i zawołał: — No, sztama między nami, co? Z Kajtkiem jakoś nie.można było tak zrobić. Fijałek nie wiedział dlaczego, czuł jednak, że Kajtkowi należy proponować przyjaźń w jakiś inny sposób. Kajtuś tymczasem wcale się nie odzywał; szedł szybko, nie patrząc ani na towarzyszącego mu kolegę, ani na przechodzących ludzi — szedł z wzrokiem utkwionym w szare płyty chodnika. „Albo w te, albo wewte". — Fijałek postanowił wreszcie przypuścić generalny szturm. — Coś ci powiem, Kajtek... — Co? — A bo tak... — Fijałek zaczerpnął nieco tchu i wypalił: — Tak sobie myślę, żebyś ty był moim przyjacielem, a ja twoim. Bo i co ci tam po Wojtku? Sam widzisz, wcale nie było warto go bronić. Myślisz, że nie wiem? Pogniewaliście się teraz o coś, przecież widzę. Ale ze mną co innego! Ja tam nie taki jak Wojtek czy Zygmunt... — Co? — powtórzył Kajtuś. — To właśnie — zakończył Fijałek uroczyście. — Ty się na nich nie oglądaj, ze mną lepiej sztamę trzymaj. Bo ze mną co innego, fest przyjaźń będzie, zobaczysz! No, co? Chcesz ? Fijałek niezgrabnym, ale pełnym serdeczności ruchem wyciągnął rękę do Kajtka, ale Kajtuś nie podał mu swojej dłoni, tylko zamachał nią w powietrzu, jakby się od czegoś opędzał, i zawołał: 215 — Nie,, nie! Nie chcę! Wcale nie chcę! Och, daj mi spokój! Po czym puścił się biegiem przed siebie zostawiając na środku ulicy osłupiałego kolegę. Zatrzymał się dopiero w swojej bramie wpadłszy prosto na wychodzącą z domu matkę. — Kajteczku, co się dzieje? — Nic, nic, mamusiu — wyjąkał. — Ja tylko biegłem... — Pobiegaj sobie, bardzo dobrze — uspokoiła się szybko matka. — Ja wrócę niedługo, to mi wszystko opowiesz. Dwói w szkole nie dostałeś chyba? — Nie, mamusiu. — To dobrze — ucieszyła się matka. — Aleś się zadyszał! Czerwony cały jesteś! Kajtuś bez odpowiedzi pobiegł schodami do mieszkania. — Coś ty taki rozpalony? — spytał z miejsca ojciec. — Nie jesteś chory? — Och nie, tatusiu, nie jestem! — w głosie Kajtusia zadrżało zniecierpliwienie, którego nie potrafił już w żaden sposób ukryć. — Nic mi nie jest i... dużo mam lekcji... Nieporadnie wyszło to tłumaczenie, jednak za wszelką cenę chciał wreszcie znaleźć się sam w pokoju, żeby go już nikt o nic nie pytał. Na szczęście ojciec zajął się swymi planami, uznając widocznie wyjaśnienie syna za wystarczające. Więc Kajtuś powiesiwszy płaszcz, w trzech susach wpadł do drugiego pokoju. Zapalił małą lampkę na swoim stoliku, lekko końcami palców dotknął leżącego obok srebrzystego pióra, wyjął też parę książek z teczki... Niby wszystko było zwyczajnie jak co dzień — a przecież inaczej. Teraz dopiero przyszło Kajtusiowi na myśl, że zachował się wobec Fijałka niedobrze. Mimo to jednak na wspomnienie kolegi, który mu ofiarowywał przed pół godziną swoją przy- 216 jaźń, Kajtuś czuł jedynie rozdrażnienie, jakby tamten, Fijałek, popełnił coś złego, zapewniając: „Ja tam nie taki jak Wojtek..." Głupi, głupi Fijałek! Myśli, że to tak łatwo zmieniać przyjaciół: dziś ten, jutro inny... Kajtuś nagle zatęsknił do tamtych dni, gdy czuł koło siebie wszystkich troje... W półmroku zalegającym pokój niemal że zobaczył ich: rezolutną Agatkę, z oczami pełnymi śmiechu, pochmurną twarz Zygmunta i Wojtka z tym pełnym wyczekiwania spojrzeniem, które wyraźniej niż słowa mówiło: „Kajtek, wróć do nas! Przecież wiesz..." Kajtuś rzucił się w kąt łóżka, wciskając sobie w oczy zaciśnięte pięści. Nie płakał, tylko nie chciał ani myśleć o nich, ani ich widzieć. „Za nic! Za nic! Nie podejdę, nie odezwę się... Już nie chcę. Okłamywali mnie, udawali tylko przyjaźń, żebym nie dowiedział się prawdy o piórze". Myśli tłukły się w skołatanej głowie Kajtusia. Miał jeszcze dotychczas w pamięci każde słowo Wojtka, który wcale nie usiłował wtedy bronić się ani usprawiedliwiać. Może czekał, że Kajtuś zrobi to za niego? Nad głową skurczonego na łóżku chłopca patrzył z fotografii poeta swymi mądrymi oczami; on by na pewno wiedział, co trzeba zrobić i jak. Kajtuś sięgnął na półkę po tom wierszy, zaczął przerzucać kartki, ale litery zamazywały mu się przed oczami, tak że w końcu książkę zamknął, położył obok i oparł na niej rozpalony policzek. Czuł się bardzo samotny i bardzo skrzywdzony... 277 NO, BIEGNIJMY, CHŁOPAKI! Pani Nowosielska przez długą chwilę wyliczała coś na kartce papieru. — Słowo daję, cały nasz budżet inaczej by wyglądał — zawołała w końcu, odkładając ołówek. — Zarobiłabym osiemset złotych miesięcznie... — Phi, ładny kawał grosza! — wtrącił Nowosielski z zainteresowaniem. Zygmunt podniósł głowę znad szybowca, przy którym właśnie umocowywał ster. Nic nie rozumiał z tej rozmowy rodziców. — Można by z ubrania coś kupić — rozmarzyła się matka — no, i w ogóle... — spojrzała wymownie na niebieski materiał, którym były obite krzesła. Wyglądał jak spłowiała ścierka, a przez liczne dziury wypadały całe kłaki włosia. — O rany! — połapał się wreszcie Zygmunt. — Mama chce gdzieś pracować ? — Pewnie, żebym chciała. A co? Całe życie mam spędzić przy tych garnkach? — rozgniewała się nagle. — Tylko czy to ja mogę z wami żyć jak człowiek... Przez twarz ojca przebiegł grymas zniecierpliwienia. — Już zaczynasz? — A zaczynam, zaczynam! Nie wolno mi, czy co? Praca jest jak złoto i w popołudniowych godzinach, ale czy to ja mogę się do niej zgłosić ? Będziesz ty siedział z Jagusią przez ten czas w domu? Nie zostawię przecież dziecka samego... Widzisz, nic nie mówisz! — W środy, czwartki i soboty... — mruknął ojciec po długim namyśle — mógłbym w te dni być w domu. 278 Nowosielska podparła głowę rękami. — Co mi z tych trzech dni! — powiedziała. — Takiej roboty na trzy dni nigdzie nie ma. Eh! — machnęła ręką zrezygnowana. — Szkoda nawet było wspominać o tej pracy w spółdzielni... Wstała od stołu i człapiąc pokojowymi pantoflami poszła ociężale do kuchni. Zygmuntowi, patrzącemu na nią spod oka, żal się nagle zrobiło matki. — Ja bym mamie coś powiedział — zaczął powoli — tylko żeby mama... — Już ty lepiej nic nie mów, zwłaszcza że ciebie nikt nie pyta — uciął krótko Nowosielski — i zajmij się wreszcie lekcjami zamiast tym idiotycznym latawcem. — To wcale nie jest żaden latawiec, tylko model szybowca! — Wszystko jedno! Zabieraj się z tym i rozkładaj książki. — Znowu awantura! — wykrzyknęła Nowosielska stając na progu kuchni. — Daj spokój, Zygmunt, zawsze musisz się spierać. — Ależ ja się wcale nie spieram. Chciałem powiedzieć mamie, że w tamte dni: w poniedziałki, wtorki i piątki, to ja bym mógł po szkole zająć się Jagusią, gdyby mama... no, gdyby mama wzięła tę pracę. Wygłosiwszy to wszystko Zygmunt odwrócił się plecami do rodziców, dając im w ten sposób do zrozumienia, że czuje się urażony. Wyjął też z teczki podręczniki i zajął się rozkładaniem zeszytów. — Co? Jak? — nie dowierzała własnym uszom Nowosielska. — Ty byś... — No, a co mama myśli? — mruknął potrząsając czupryną. — Nie potrafię się dzieckiem zająć? 219 Bawiąca się przez cały czas w kuchni Jagusia narobiła wrzasku: — Ja nie chcę z nim zostawać! Ja nie chcę! Nie chcę! — zaczęła tupać nogami. — No przecież on ci nic złego nie zrobi... — niezdecydowanie powiedziała matka, rzucając wymowne spojrzenie na syna. Ale Zygmunta te wrzaski siostry wyprowadziły zupełnie z równowagi. Trzasnął trzymaną w ręku książką o stół, aż ojca poderwało na fotelu. — Niech mama jej powie, żeby się uspokoiła, nic złego jej nie zrobię, czego ryczy! Mama myśli, że ja nie potrafię? Ja bym ją przez pustynię przeprowadził... — Jezus Maria! — krzyknęła Nowosielska. — Gdzie? Przez jaką pustynię? — No... tego... przez Saharę czy inną, jakie tam są — zaplątał się trochę Zygmunt i znów natarł na oszołomioną matkę: — Mama myśli, że ja nie potrafię kobiety obronić? — On ma gorączkę, daj mu termometr — sucho przerwał ojciec. — O jakich kobietach on mówi? — O wszystkich! — zagrzmiał chłopak odgarniając do tyłu płomieniste włosy i obrzucając rodzinę rozbłysłymi oczami. — Wszystkie potrafię obronić. To znaczy, jakby zaszła potrzeba — wyjaśnił nieco spokojniej. — Zaraz, zaraz — Nowosielska przetarła ręką czoło. — Czekaj, Zygmunt, bo ja już głowę tracę. Siedziałbyś tu naprawdę przy Jagusi? Ale jakbyś jej miał dokuczać, to... — No, wie mama! Powiedziałem przecież. Jagusia zorientowawszy się szybko, że w tej chwili brat jest głównym punktem zainteresowania, a na jej grymasy nikt nie zwraca specjalnej uwagi — nawet matka (o, dziwo!) 220 nie roztkliwia się, jak zazwyczaj — uspokoiła się i stała przez chwilę rozmyślając, co by tu powiedzieć o sobie. Wreszcie wymyśliła. — On mnie zostawi samą! — krzyknęła. — Nieprawda! — gorąco zaprotestował Zygmunt. Niespodziewanie poparła go matka: — Dajże spokój, Jagusiu! To zupełnie dobrze by było, naprawdę dobrze, słowo daję — znów była podniecona, ruchy jej stały się żywsze. — Jedzenie bym wam przygotowała przed wyjściem, wiesz, Zygmunt? Pogłaskała chłopca po ramieniu. — Duży syn... — szepnęła sama do siebie. Oczekiwała teraz z jego strony jakiegoś serdeczniejszego odruchu, ale Zygmunt stał sztywny jak drąg, odwróciwszy nawet w bok głowę, by ukryć rozpaloną twarz, która wbrew jego woU zatraciła nagle swój codzienny, ostry wyraz. — Dobrze, dobrze — zakręcił się szybko. — Niech już mama tę pracę bierze. Ja teraz muszę skoczyć do Wojtka... Nie czekając na pozwolenie, wypadł za drzwi. Nowosielska odprowadziła go wzrokiem i nie wiedzieć dlaczego, westchnęła. — Sama nie wiem, czy można na niego liczyć? — popatrzyła na męża. — Potrafi upilnować Jagusię, jak myślisz? — Kto go tam wie, co mu do głowy strzeli. Może zresztą i upilnuje — wzruszył ramionami Nowosielski. Zupełnie nie znał swego syna. Wyskoczywszy na podwórko, Zygmunt zatrzymał się i stał przez chwilę oparty o mur. No tak, trzy popołudnia w tygodniu diabli wzięli! Rozważał to sobie teraz na zimno i, ku swojemu zdumieniu, właściwie wcale nie czuł niezadowolenia; wręcz przeciwnie. 221 „To się nazywa postąpić po męsku — pomyślał wsadziwszy obie ręce do kieszeni. — Ciach! i sprawa rozwiązana. Mama, widać, cieszy się tą pracą, niechże ją ma; już ja smarkatej dopilnuję. Gdyby Agatka wiedziała..." Tak mu się bardzo zachciało pójść do niej, opowiedzieć o wszystkim i znów posłyszeć jej radosne, pełne najwyższego uznania: „Och, Zygmunt, jaki ty jesteś!" Powiedziałby oczywiście: „Eee, co tam! Nie pleć głupstw!" — żeby nie pomyślała sobie przypadkiem, że mu zależy na jej pochwałach. Ale już po chwili, gdy biegiem puścił się przez podwórko, wolał wcale nie przypominać sobie Agatki. No bo jakże? Jeszcze niedawno mówiła: „Ty jesteś mój przyjaciel"... Akurat! Czy to tak postępuje się z przyjacielem?! Na ulicy zwolnił trochę kroku. Postanowił nie opowiadać Wojtkowi o posadzie matki, żeby się nie narażać na docinki i kpiny, że za „nianię" przystał do siostry. Zresztą znalazłszy się na progu pokoju Michajdów, całkowicie zaniemówił z wrażenia. — O rany, Wojtek! Co ty wyrabiasz? — wykrztusił wreszcie. Wojtek nie zwracał początkowo na niego większej uwagi. Stał na krześle i z otwartej szafy wyrzucał wszystkie rzeczy na podłogę. Piętrzyły się zmieszane w nieładzie prześcieradła, kurtki, skarpetki, jakieś szelki, kilka ręczników, nawet zimowe dziurawe rękawiczki. — Gdzież, u licha, podziała się ta latarka? Stary na pewno gdzieś wsadził... Czekaj, Zygmunt, ja ci zaraz wszystko wytłumaczę, tylko ją znajdę. — Po co ci latarka? — Potrzebna. Słuchaj, ty nie masz kompasu? 222 — Gdzie tam! Czterdzieści złotych kosztuje. — Trudno! Będę szedł na wyczucie. Gdzież ta zatracona latarka... Na stertę rzeczy spadły jedne po drugich: granatowy beret, szalik i kilka kraciastych chustek do nosa. — Wojtek, co ty? Złaź i gadaj! — zawołał zniecierpliwiony Zygmunt. — Jedziesz gdzieś? Do tej ciotki w Myślenicach? Wyrzuciwszy jeszcze z najwyższej półki pięć pustych pudełek od papierosów, Wojtek zlazł z krzesła i rozczerwie-niony, ze zmierzwionymi włosami stanął przed Zygmuntem. — Tobie powiem, bo nie wypaplesz, wyjeżdżam stąd! — Do ciotki? — Gwiżdżę na ciotkę! Sam jadę, w świat! Wiesz, przed siebie. Mnie tam wszystko jedno, a tu już wcale nie chcę być. — Na... na zawsze wyjeżdżasz? — powoli spytał Zygmunt. — No! — Wojtek zuchowato potrząsnął głową, ale minę miał niewyraźną. Nagle wybuchnął z ogromną żałością: — Bo po co ja mam tu sterczeć, kiedy mnie wszyscy za nic mają? Czy to człowiek tak może wytrzymać? Wiesz co, Zygmunt? Jedź ze mną! Ja ci mówię! Zygmuntowi aż pojaśniała twarz na tę propozycję. Pojadą daleko, najlepiej w góry, a tam... Śnieżne, ostre szczyty zamajaczyły mu przed oczyma. — No co, jedziesz? — naglił Wojtek. — Pakuj się, i już w drogę! — Ja... — zaczął Zygmunt i jakoś głęboko odetchnął. — Boisz się? 223 - Nie, tylko... Ośnieżone szczyty zostały nagle przysłonięte ożywioną twarzą matki. „Duży syn..." i pieszczotliwy, niezgrabny dotyk ręki na jego ramieniu. Jeżeli Zygmunt pojedzie, nic, oczywiście, nie będzie z jej upragnionej pracy. Matka nie zostawi przecież Jagusi samej w domu. — Nie mogę jechać — powiedział szybko Zygmunt. — Wcale się nie boję, tylko nie mogę. — Jak chcesz. Ja tu nie zostanę. Wojtek wzruszył ramionami i stał chwilę wpatrzony w górę pomiętej bielizny i ubrań. Zygmunt próbował go zatrzymywać, ale Wojtek jak furia skoczył na niego. — Aha! Zostań, zostań! — przedrzeźniał kolegę. — Zostań i bądź tu ciągle za tego złodzieja, co?! — wrzasnął rozsierdzony. — Że jeden jedyny raz wziąłem, to już się odwracają, patrzeć nawet nie chcą, jak... jak ta Agatka! — dokończył i usiadł z rozmachem na żelaznym łóżku, aż zgrzytnęło. Zygmunt milczał, nie miał pojęcia, co dalej robić. Z ogromną ulgą posłyszał, że ktoś mocno załomotał do drzwi. — Proszę! — zawołał, bo Wojtek ani drgnął. Na progu stanął listonosz. — Michajda Jan. Tu mieszka? — Tu — niechętnie odezwał się Wojtek. Listonosz obrzucił zdumionym wzrokiem pokój, wyglądający, jakby huragan po nim przewiał, chrząknął parę razy, wreszcie zagadał: — To... to list proszę odebrać, polecony. I pokwitować odbiór proszę. — List ? Od kogo ? — Wojtek podniósł się z łóżka i chwycił niebieską kopertę obracając ją na wszystkie strony. 224 — Franek napisał! — krzyknął nie swoim głosem, jednym ruchem rozdzierając kopertę. — Proszę pokwitować — przypomniał listonosz. Wojtek nie słyszał, co się do niego mówiło, więc Zygmunt pokwitował za niego. — O rany, Franek jest w Zielonej Górze, gdzieś na Śląsku. Słuchaj, Zygmunt, co on pisze... — Wojtek obejrzał się, czy listonosz już wyszedł, a gdy się o tym przekonał, jednym tchem zaczął czytać, gęsto przeplatając słowa listu swymi uwagami. — Kochany Ojcze i Bracie! Jestem w Zielonej Górze... No, gdzie go poniosło! Dostałem pracę tu w jednych zakładach. Do Krakowa nie przyjadę, boby mnie palcami ludzie wytykali, a i wstyd rodzinie zrobiłem... — Wojtek westchnął przeciągle: — Oj, zrobił, ale ja też prze... — Czytaj dalej! — wtrącił Zygmunt. — ...ale sam też mam za swoje. Jak się tam Wojtek uczy} Żeby dwój nie miał... — Wojtek przerwał czytanie i krzyknął ze złością: — Widzicie go, jaki ten Franek! Na tablicy z chuliganami wisi, a o moje dwóje się czepia. — I co jeszcze pisze? — ...żeby dwój nie miał — ciszej powtórzył Wojtek — ...i honor rodziny ratował, co to ja go spaskudziłem... — No! — powiedział Zygmunt. — Widzisz? — Że niby co? — Nie, nic. Czytaj dalej. Franek jeszcze tylko parę zdań napisał: że może w przyszłym miesiącu przyśle do domu trochę pieniędzy, że nie bardzo mu idzie jeszcze robota w zakładach, bo mało umie, ale się poduczy zawodu i dobrze będzie. List kończył się: 15 Zielone pióro 225 Proszę o odpis i z serca Was pozdrawiam. Syn i brat Franciszek Michajda. Wojtek starannie list złożył i wygładził go jeszcze palcami. Przyglądał się też długo niebieskiej kopercie, nie odzywając się do Zygmunta. — No, co? — zagadnął po chwili, jakby się ocknął. — Bo ja wiem? — Zygmunt z zakłopotaniem rozłożył swe długie ręce. Stali zamyśleni, nie słysząc nawet, że drzwi cicho skrzypnęły. Dopiero głos posłyszeli. Znajomy i radosny, rozległ się tak niespodziewanie za ich plecami, że chłopców aż podrzuciło. — Nie taka znowu trudna sprawa — zawołała Agatka. •— A ja tak sobie myślę, że da się zrobić. Jak się razem weźmiemy... — Po co tu przyszłaś? — odwrócił się do niej Wojtek. Zygmunt zaś dodał: — Nie pamiętasz, co było? Agatka przyskoczyła do niego i trzepocąc swymi długimi rzęsami jęła powtarzać raz po raz: — Pamiętam. Głupio zrobiłam, strasznie głupio. I to nieprawda, że nie chcę was widzieć. Przyszłam, sama przyszłam, no, widzicie? Stanęła wyprostowana, zarumieniona, z nie bardzo jeszcze wyraźnym uśmiechem. — Patrz, Wojtek! Przecież przyszła... — powtórzył jak echo Zygmunt. Ale Agatka sama złapała Wojtka za ramię. — Słuchaj! Nic się nie martw tymi dwójami. Ja ci coś powiem, bo ja wszystko słyszałam, cały list twego brata. 226 Jak my się teraz zabierzemy do nauki, do półrocza nie będzie ani jednej dwói, zobaczycie! — Co? — spojrzał ria nią Wojtek z nadzieją. — A pewnie! Gdyby tak jeszcze Kajtuś pomógł... — Z Kajtkiem skończone! — pokręcili głowami chłopcy. Agatka zawołała jednak szybko: — Nie, nie! Tak nie może zostać! Żaden z chłopców jej nie odpowiedział. Mimo że rozmawiali niby zwyczajnie, wciąż trzymali się sztywno, jakby nie bardzo jeszcze ufali, że dziewczynka pojawiła się tu z żywej, prawdziwej przyjaźni. Wcale nie łatwo było im zapomnieć, a zwłaszcza Wojtkowi, że odepchnęła ich od siebie, gdy bardzo zgnębieni przyszli do niej i w dodatku pełni troski, czy nie jest chora. Zygmunt pierwszy odtajał, ale nie chciał tego pokazać po sobie. — No i tak! — powiedziała Agatka siadając na łóżku. — Co? — ...że dzisiaj tylko we troje jesteśmy. Jaka szkoda... Ponieważ nie odpowiedzieli, zagadała znów po chwili: — Wojtek, a dlaczego twego Franka na tablicy wywiesili? — Za handel „na lewo", za pijackie awantury... — Ooo! — zdziwiła się ogromnie. — A po co on handlował? Wojtek spojrzał na nią, jakby zleciała z księżyca. — Nie wiesz? Żeby mieć forsę, motor chciał kupić... — Pieniądze! — wykrzyknęła Agatka wymachując nogami. — I co mu z tych pieniędzy przyszło? Wojtek spuścił głowę. Prawda, tylko bieda przyszła. Ale nie chciał już do tych spraw wracać. — Słuchaj ty, Agatko — szarpnął ją za łokieć. — Po co 15» 227 tyś tu właściwie przylazła? Wypytywać się o wszystko, co? Żeby potem miny strugać i... — Zostaw ją, Wojtek — wmieszał się Zygmunt i usiadł obok Agatki. — Nie ruszaj jej. Czekał, że Agatka zaraz się zerwie, że wypali coś ostrego Wojtkowi, jak to dawniej zawsze bywało, ile razy Wojtek się stawiał. Ale Agatka nic takiego nie zrobiła, popatrzyła tylko na chłopaków trochę zasmuconymi oczami. — Wy do mnie tak: Wojtek krzyczy, Zygmunt jak mruk siedzi, a ja... — nagle powiedziała spiesznie i miło: — ...a ja przyszłam po was, żebyśmy razem poszli... — Dokąd? — Do mnie i do mojej mamy, do domu. Bo u nas dzisiaj — ożywiła się radośnie — u nas wielkie święto! Marna egzamin zdała na bardzo dobrze! Są babki z kremem i lukrowane pierniczki i ja mam was zaprosić... Zeskoczyła z łóżka. — No, chodźcie, chłopaki! Idziemy! Chłopcy spojrzeli na siebie ogromnie zaambarasowani, ale nie ruszyli się z miejsca. — My? Ja nie wiem, czy twoja mama pozwoliłaby tobie nas zapraszać, gdyby wiedziała wszystko... — bąknął Zygmunt, uporczywie patrząc w podłogę. — Ja myślę... Agatka jednak odzyskała już rezolutność, która tylko na krótką chwilę ją opuściła. Stanęła między chłopcami i swoim rozkazującym tonem zawołała: — Bez wygłupiania! Moja mama wie wszystko... — Co takiego? — rozdzierająco krzyknęli Wojtek z Zygmuntem, nie wierząc własnym uszom. Agatka rozłożyła ręce. — Przecież musiałam opowiedzieć. 228 Obaj chłopcy zamilkli i znów stali się jacyś sztywni. W końcu Zygmunt, przełknąwszy głośno ślinę, wymamrotał: — Może to i dobrze, że wie, ale... — Jeżeli wie, to ja nigdzie nie idę! — zdecydowanie powiedział Wojtek. — Nie chcę! Nie potrzebuję, żeby teraz twoja mama mi wytykała... I jeszcze z domu wyprosi... — Ależ co wy? — przerwała szybko Agatka. — Nikt nic nie będzie wytykał. Zupełnie macie źle w głowie! — rozgniewała się wreszcie. — Mama sama mnie po was przysłała, a wy gadacie takie... A w Wojtka jakby piorun strzelił: patrzył w Agatkę z rozdziawionymi ustami, nie mogąc ani słowa wykrztusić. Na twarzy Zygmunta pojawił się niedowierzający uśmiech; spytał niespodziewanie łagodnym głosem: — Twoja mama? Naprawdę przysłała? — No! Powiedziała: „Przyprowadź swoich przyjaciół". — Wojtek, słyszysz? Chodźmy! — triumfująco zakrzyknął Zygmunt. Wojtek spojrzał na niego, zrobił ruch, jakby chciał podejść do Agatki, i zaraz się cofnął. — Pomyliło ci się pewnie. Może niedobrze zrozumiałaś... — Och jej! — roześmiała się w końcu. — Wszystko świetnie zrozumiałam i przyszłam, tylko wy się nie możecie wyguzdrać. A... sprzątanie możecie przecież później zrobić, nie? — Jakie sprzątanie? — zamrugał powiekami Wojtek. — No to... — Agatka wskazała ręką stertę leżącą pośrodku pokoju. — I muszę ci powiedzieć, że porządki w szafie robi się zupełnie inaczej! Kto to widział rzucać tak prosto na podłogę? — zaczęła go strofować. — Czekaj, ja tu któregoś dnia przyjdę, razem zrobimy. 229 — Wojtek, więc jak? — Zygmunt spojrzał pytająco na kolegę. — Bo ty przecież chciałeś... Czekaj, pomogę ci! — krzyknął widząc, że Wojtek w szalonym pośpiechu ładuje wszystko z powrotem do szafy. — Ojej, jej! Jak to będzie wyglądało! Poukładać trzeba — lamentowała Agatka. Chłopcy jednak nie zważali na nic. Wojtek chwytał w ręce, ile się tylko dało, i upychał na półkach. Pokrzykiwał przy tym z ożywieniem: — Potem poskładamy! E, co tam! Stara szafa trzęsła się i trzeszczała. W pewnej chwili spadło z niej coś prosto Agatce pod nogi. Schyliła się i podała Wojtkowi. — Latarka. Wojtek chwilę potrzymał ją w ręku, a potem położył na półce. — Szukałem jej i szukałem — powiedział pogodnie — a teraz... już mi nie jest potrzebna. I dawnym swoim zawadiackim ruchem zaciągnął pasek u spodni. Jego małe, wąskie oczy zalśniły uporem. — No! Ja jeszcze pokażę! Wszystkim pokażę! — zawołał nie tłumacząc bliżej, o co mu chodzi. Nikt go zresztą nie pytał. Zygmunt ładował resztę rzeczy do szafy, a Agatka rzuciła się zamykać okno, bo zerwał się silny wiatr i począł nim gwałtownie łomotać. — Ulewa idzie! — zawołała. — Jeszcze jaka! Biegnijmy, chłopaki! Wypadli wszyscy troje na ulicę i wziąwszy się mocno za ręce, biegli szerokim chodnikiem. Deszcz już zaczynał padać ciężkimi, chłodnymi kroplami, mocząc im włosy, ubrania i twarze. 230 Strząśnięte liście topól stojących przy skwerku zawirowały w powietrzu mieniącym się tumanem i rozleciały się na wszystkie strony. Porywisty, jesienny wiatr dął z taką siłą, jakby miał zamiar zdmuchnąć całą trójkę z opustoszałej ulicy. Ale Zygmunt, Agatka i Wojtek biegli dalej przeciw wichrowym podmuchom śmiejąc się, pokrzykując coś i ciągnąc siebie nawzajem. Powietrze stało się chłodne, ostre, a z góry — przyczepiony do czerwonej kamienicy — patrzył na nich zielony smok z rozpostartymi w locie skrzydłami. SPIS TREŚCI NA POWITANIE NOWEGO...................................... 5 NIE PODOBA MI SIĘ............................................ 16 CHŁOPIEC NA MURZE ......................................... 27 ZIELONE PIÓRO ............................................... 40 MAZGAJ I BOHATER............................................ 51 NAGRODA ZA WIERSZE ....................................... 60 GDYBYM NIC NIE ZROBIŁA................................... 75 NIKT NIE UWIERZY! ........................................... 88 ZŁĄCZENI ...................................................... 99 PIÓRO ZNIKNĘŁO ............................................. 109 CZY POMOŻESZ? .............................................. 120 I CO TERAZ? ................................................... 132 DWANAŚCIE OBYWATELEK WIŚNIEWSKICH .................. 144 WIŚNIEWSKA, ALE CIĄGLE NIE TA .......................... 152 W DOMU ....................................................... 162 „...WYGNAJ, ALE NIE ZABIJAJ!"............................... 171 PIÓRO ZIELONE I SREBRZYSTE ............................... 185 „KAJTEK, PO CO GO BRONISZ!"............................... 196 NIEDOBRY DZIEŃ ............................................. 202 KAJTUŚ NIE CHCE ............................................ 213 NO, BIEGNIJMY, CHŁOPAKI!................................... 218