13482

Szczegóły
Tytuł 13482
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13482 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13482 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13482 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Hans Hellmut Kirst — Godzina grabarzy Tytuł oryginału — Stunde der Totengraber Opracowanie graficzne: Andrzej Opoka Redaktor merytoryczny: Renata Kopczewska Redaktor techniczny: Zygmunt Sułek Korekta: Wanda Karolczuk Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak 1962 by Hans Hellmut Kirst by C. Bertelsmann Verlag GmbH, Munchen 1962 Copyright for the Polish edition by Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo INTERART, Warszawa 1993 Copyright for the Polish translation by Stanisław Marciniak ISBN 83-7060-122-7 (Dzieła zebrane) 83-7060-179-0 (Godzina grabarzy) Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo INTERART, 00-403 Warszawa, ul. Solec 30A/31 Wydanie I Druk ukończono w czerwcu 1993 Skład: Danuta Kaska, Warszawa Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna, Warszawa Owe wydarzenia, o których trzeba tu będzie opowiedzieć, miały miejsce w pierwszych miesiącach roku 1943, a okolica, gdzie to się działo, jak wydawało się, była odległa od głównych traktów wojny. Wypadki te nie mogą się jednak pogrążyć w całkowitym zapomnieniu. Pozostało jeszcze bowiem z tego czasu kilka grobów; mówią też o nich pewne świadectwa pisane: dokumenty, listy, dzienniki, protokoły przesłuchań, zeznania świadków. Ktoś tam zapewne usiłował, a może nawet więcej osób starało się o to, by postępowano w miarę po ludzku. Pewien kapitan nazwiskiem Rudolf widocznie sądził, że dopiero co rozpętane piekło da się skierować na tory przynajmniej po części ludzkie, a może nawet szybko je ukrócić. W ten sposób wdał się w sprawę bardzo niepewną, a jednocześnie przerażająco dziwaczną. Jak sam on utrzymywał, dopóki to było możliwe, wbrew jego woli zostały później siłą rzeczy wciągnięte w tę imprezę także inne osoby: czcigodni obywatele, gotowe do poświęceń kobiety, przyzwoici wykonawcy rozkazów i tylko z rzadka pragnący jakoś przeżyć spokojni ludzie. Samo kopanie grobów, niezależnie od tego dla kogo, w jaki sposób i z jakiego powodu, nie było już wszakże czymś wyjątkowym, przyjmowanym z odrazą. W tamtych Niemczech z początku roku 1943 stawało się to zjawiskiem niemal codziennym. Co prawda, stawało się to również, przynajmniej czasem, przedmiotem nie byle jakich drwin. Przy podobnej okazji kilku przypuszczalnie godnych szacunku panów wdało się w coś, co przypominało pojedynek. Nie zaświtało im nawet w głowie, że sami na siebie wydają wyrok śmierci. Zadaniem ich było tylko podjąć się roli grabarzy. Również dla samych siebie. Niezbyt to piękny widok — stwierdził brigadefuhrer Manfred Kommerell. Zabrzmiała w tym przede wszystkim odrobina zdziwienia, lecz być może też życzliwa wyrozumiałość. Widoczne były trzy trupy, przypuszczalnie mężczyzn. Wisiały przy głównej bramie oddanych pod jego nadzór i pracujących dla wojska zakładów benzyny syntetycznej. Tam zwisały te trzy trupy ze statywów zbudowanych na kształt szubienic, okryte czymś przypominającym bezkształtne worki po kartoflach, i kołysały się lekko, potrącane pierwszym powiewem przedwiośnia. Polacy, Rosjanie, Żydzi lub im podobni! Coś podobnego mogło, a być może musiało się zdarzyć. Przecież te trupy były przeraźliwie wyraźnie widoczne, nawet z willi zarządu, w której Kommerell właśnie zamierzał spożyć śniadanie. Brigadefuhrer potrząsnął lekko swoją niezwykle cenną głową. On sam rozkoszował się myślą, że jest to głowa myśliciela, a być może nawet przedstawia swoistą syntezę Kanta i Goethego. W każdym razie w tej chwili zdecydował się okazać swoje niezadowolenie. Nie powiadomiono go przecież o tym we właściwym czasie, jak wypadało. — Nie można było oszczędzić mi podobnego widoku? Pytanie to było skierowane do hauptsturmfuhrera Heinricha Lichtenaua. Został mu on przydzielony po uczestnictwie we frontowych działaniach Waffen-SS we Francji i Rosji w celu elitarnego dokształcenia. Okazał mu więc Kommerell osobistą życzliwość, by tak rzec „wziął go pod własne skrzydła" i uczynił go tu swoją prawą ręką. Z pełnym zaufaniem, co miało z kolei też wzbudzić zaufanie. Jak to zawsze bywa pomiędzy prawdziwymi mężczyznami. Ten to Lichtenau, jego Heinrich, dokładał starań, by reprezentować ów właśnie wyższej jakości typ — kryształowo czyste spojrzenie spod wysokiego czoła, mocny podbródek, a nad nim wąskie, zawsze stanowczo zaciśnięte wargi. A przy tym doskonała sylwetka — muskularny, wyprostowany, spięty. Jednym słowem mężczyzna, który pragnie być orłem, który nie wypuści z rąk żadnej zdobyczy. Taki właśnie chciał być! A jednak nie był. Do tak wysokich wzlotów brakowało mu mianowicie paru drobnych rzeczy. Choćby paru centymetrów niezbędnej do tego „wielkości", czyli mówiąc pospolicie — wzrostu; również więcej, niż miał dotychczas, mięśni i ścięgien — to można było zapewne nadrobić przez uporczywe ćwiczenie, co też on pilnie praktykował. — Brigadefuhrerze, to się musiało stać — chodziło mianowicie o trzy kołyszące się trupy. — Musiałem podjąć decyzje, co do których byłem pewny, że będą po twojej myśli. — Mówienie per ty w jednostkach SS należało niejako do tradycji i było praktykowane bez względu na stopień. — Gdybyś jednak uważał, że popełniłem błąd, to naprawię go natychmiast. Lichtenau, jego Heinrich, którego zamierzał awansować i zaprzyjaźnić się z nim, był w ogóle niezwykle solidny, a przy tym uchodził za starannego wykonawcę rozkazów, chociaż zdarzały mu się napady samowoli. Jednakże rzeczą najbardziej mu potrzebną, w której należało go jeszcze ćwiczyć, był duch wielkiej, samotnej elity! — Lichtenau, mój drogi — odezwał się Kommerell ni to z ojcowskim, ni to z koleżeńskim napomnieniem — obaj jesteśmy zgodni co do tego, że tam, gdzie my działamy, często padają trupy — w różnych miejscach, na różne sposoby i z różnych przyczyn. Ale nie aż trzy od razu. A poza tym z daleka je widać — jak na wystawie! — Ubiegłej nocy — meldował haupsturmfuhrer, stojąc w lekkim rozkroku — na tyłach naszych zakładów doszło do pewnych niepokojów, na które trzeba było zareagować. Nie chcieliśmy się jednak z tym naprzykrzać, brigadefuhrerze. — W ogóle nikt nie miał zamiaru zakłócać mu śniadania, co się zresztą wyraźnie udało. — Pomyśleliśmy sobie, że tę drobnostkę załatwimy sami, nie przeszkadzając ci. Byliśmy pewni twego zaufania. Następnie Lichtenau nie omieszkał popisać się jedną ze swoich sztuczek — na pierwszy plan wysunął podwładnego. Zgodnie z poleceniem czekał on już w przedpokoju, gotów natychmiast stanąć przed obliczem przełożonego. Był to niejaki Schulz, sturmfuhrer. Chłop jak szafa, z głową jakby urwaną ze starej lalki, a w niej wcale nie takie głupie świńskie oczka. Tego to Schulza nazywano tu, wcale nie bez podstaw, „prawdziwym fachowcem" na każdą okoliczność. Przypuszczalnie tak też było. — A więc, już od kilku dni obserwowałem niepokój wśród naszych kretynów. Pozwoliłem sobie meldować o tym, brigadefuhrerze. Przyczyną tego była oczywiście wielka sraczka pod Stalingradem przed kilkoma tygodniami — na pewno wojsko jest temu winne. Można powiedzieć, że katastrofa. — Nie trzeba tak mówić, Schulz — upomniał go dość surowo Kommerell. — Była to bitwa, której nie wygraliśmy, zresztą raczej niewielka w porównaniu ze wspaniałymi zwycięstwami, jakie zwykle odnosiliśmy. Toteż historia przejdzie do porządku nad Stalingradem. Jesteśmy przekonani, że tak będzie. — My też, brigadefuhrerze! — powtórzył jak echo Lichtenau. — My tak, ale nie te podstępne kreatury — Schulz jako fachowiec posiadał specjalistyczne doświadczenie pod tym względem; a w dodatku miał jeszcze swoich donosicieli. — Niektórym spośród tego podłego elementu wydaje się, że słyszą, jak trawa rośnie, że wietrzą dla siebie okazję. Chciałem się przekonać, jakie to ma rozmiary. W jaki sposób? Przez zastosowanie jednej z jego licznych metod wzniecania niepokoju, ma się rozumieć — możliwego do opanowania, to jest takiego, który od początku mógł kontrolować. Mianowicie przy użyciu oleju rycynowego. Wystarczyło łyżkę tego dodać do jedzenia, by ludzie zaczęli biegać, pozwalając sobie na godne odnotowania uwagi. — A więc na zapleczu obozu między dwiema zmianami nocnymi doszło do poważnych zajść, nad którymi i ja sam, i moi ludzie od początku panowaliśmy. W każdym razie ci zasrańcy tłumnie pędzili do latryn, rozsiadali się tam, wypychali jeden drugiego, wrzeszczeli na siebie, a nawet się bili. Paru spośród tych podludzi miało nawet odwagę wysrać się na wolnym powietrzu, na naszych oczach. Tego nie można już było tolerować, i to nie tylko ze względów sanitarnych. — Słucha się tego prawie tak — domyślił się skwapliwie brigadefuhrer — jakby tam chodziło o wybuch zakaźnej choroby. — A gdyby nawet tak było! Wtedy powinni by srać w portki! — sturmfuhrer Schulz tym razem okazał się doświadczonym zwolennikiem rozwiązań skrajnych, jednym spośród najbardziej wytrawnych. — Bądź co bądź ci kretyni byli bliscy wywołania buntu. Czy to z powodu Stalingradu, czy też dlatego, że dostali rozwolnienia. Zresztą, jaka to różnica! Ani jednego, ani drugiego nie można tolerować. Toteż nie tolerowaliśmy. Ze względu na porządek! — Po czym jeszcze dodał: — Trzeba było kogoś przykładnie ukarać. Oddał więc niezwłocznie z pistoletu strzał ostrzegawczy, a bezpośrednio po nim jeszcze trzy dalsze. Ponieważ jednak nawet to nie wywołało oczekiwanego skutku, niezbędne stało się wprowadzenie do akcji straży. Strażnicy zaś, na jego polecenie, użyli broni palnej jak kijów; ruszyli więc na tych buntowników, tłukąc ich kolbami karabinów. Ze skutkiem. — Całkiem poprawne postępowanie! — przytaknął z podziwem Lichtenau Schulzowi, realiście zapewne pozbawionemu wszelkich uczuć. — Doszło przy tym zaledwie do trzech ubytków bezpowrotnych. Sam wynik świadczy przecież o powściągliwości. — Jestem gotów ponieść za to odpowiedzialność! — zapewnił kierownik akcji Schulz, rzucając w stronę Lichtenaua spojrzenie wtajemniczonego. — Również ja pozwoliłem sobie podpowiedzieć powieszenie tych trzech zbuntowanych bydlaków przy samej bramie obozowej, bo jestem tu postawiony jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo. Ponieważ musiał nastąpić jakiś sygnał ostrzegawczy, widoczny dla każdego. Brigadefuhrer Kommerell zaczął węszyć coś nieprzyjemnego. Nawet gdyby nie mogła to być od razu jakaś zmowa przeciwko niemu, to zbyt lekkomyślni podwładni mogli się czegoś dopuścić. Czuł się jednak dość mocno rozczarowany z powodu swego Heinricha, którego stale otaczał troskliwą opieką jak własnego syna, a może i bardziej. Nie do pomyślenia było, by Heinrich mógł dążyć do wymknięcia się spod jego opieki! — Nie odrzucam środków tego rodzaju z samej zasady — odezwał się Kommerell nader rzeczowo — jeśli okazuje się, że są one konieczne, co mogłoby mieć miejsce w tym wypadku. Jednakże stanowczo uważam, że jedynie ja podejmuję tu wiążące decyzje! — Jakżeby inaczej, brigadefuhrerze! To się przecież rozumie samo przez się! — zapewnił Lichtenau, nie ociągając się ani przez moment. — Ostatecznie wchodzą również w grę nasze jedyne w swoim rodzaju zakłady benzyny syntetycznej. — Poza tym dzień w dzień padają trupy — jako fachowiec poddał pod rozwagę Schulz. — Odwozi się je taczkami gdzieś na bok, zakopuje w ziemi i już nie śmierdzą. A więc, nie trzeba nikogo winić! Byłby to poważny błąd. — Potrzebne to jest także w celu ostrzeżenia! — uznał za wskazane zauważyć Lichtenau. — Ażeby zdławić możliwość prowadzenia buntowniczej gadaniny czy to z powodu Stalingradu, czy też wyżywienia, latryn i wszystkiego innego. — Chodzi przy tym o to, ażeby odniosło to jak najlepszy skutek — znów odezwał się Schulz. — Pierwszego dnia śmierdzą te trupy gównem, bo zdążyli narobić w portki. Ale już drugiego dnia zaczynają gnić i śmierdzą jeszcze mocniej. A to ma poważne znaczenie ostrzegawcze. — Nie myślę akceptować żadnego spośród przedstawionych mi twierdzeń i zapewnień — przemówił z kolei Kommerell — ale nie podaję ich też w wątpliwość. Zamierzam teraz zastanowić się. W miarę możności przez nikogo nie niepokojony. W każdym razie brigadefuhrer nie mógł spożyć śniadania, zwłaszcza patrząc na owe trzy trupy, wiszące przy głównej bramie zakładów benzyny syntetycznej. Zarządził zatem, ażeby poranny posiłek, który bardzo sobie cenił, podano mu w sąsiednim pokoju. Stąd nie musiał już bowiem patrzeć przez okna na kołyszących się wisielców, lecz na rośliny rozkwitające właśnie w ogrodzie. Jaskrawe, żółte jak jaskier, liliowe — w rozrzutnej obfitości. Usiłowały żyć, powracać do życia na spotkanie zapowiadającej się wiosny. Powracała ona niezmiennie co roku. Wbrew Stalingradowi, Hitlerowi i wszystkiemu, co tylko mogło się stać. — Lichtenau, Heinrich, mój drogi chłopcze — przemówił Manfred Kommerell w ciężkiej zadumie — w tym wypadku wchodzi w grę pierwiastek najwyższej elitarności! Pomogę ci zrozumieć jego istotę. Trupy zaczynały cuchnąć. Areną tych wydarzeń — a miały po nich nastąpić dalsze — było małe, niezwykle sielankowe miasteczko Lieblingen. Położone „na zapleczu Menu", to znaczy tam, gdzie kończyły się winnice, a zaczynała bardziej płaska, kamienista i jałowa okolica. Powszechnie mawiano, że Lieblingen leży na uboczu, twierdzono nawet, że jest odcięte od wszelkich wydarzeń aktualnie poruszających świat. Był to jednak błąd. Lieblingen leżało bowiem między rzeką a autostradą. W owych bohaterskich latach, nazywanych także okresem „tysiącletniej Rzeszy", nawet dla tego idyllicznego miasteczka zaistniały niebywałe układy. Początkowo były one nawet takiego rodzaju, że pracowitym, skromnym, sentymentalnie, a może nawet romantycznie usposobionym mieszkańcom Lieblingen mogły się wydawać bardzo obiecujące. Dotychczas żyli oni sobie spokojnie, bez zmian, by tak rzec, od setek lat. Obok swoich, wśród swoich, spokrewnieni ze sobą, spowinowaceni, zaprzyjaźnieni, znajomi — bez szczególnych komplikacji. Ich domy wyglądały, jakby je ktoś wyjął ze średniowiecznej skrzynki z klockami i świeżo pomalował. Ta ostatnia czynność miała miejsce gdzieś w roku 1939, a więc przed czterema laty na wiosnę, z okazji zapowiedzianego przejazdu przez miasto ukochanego fuhrera. Co prawda, nie doszło do tego; fuhrerowi i kanclerzowi Rzeszy, jak to się mówiło, przeszkodziły w tym ważne sprawy wagi państwowej. Bądź co bądź jednak, domy w Lieblingen lśniły; dzięki wspaniałomyślnemu wsparciu finansowemu ze strony partii. Bliskość Menu w każdym razie użyczała mieszkańcom tego miasta nieco radości życia. Prawie zawsze mieli wino, które niejednokrotnie skłaniało ich do rozgłośnego śpiewu; nie gardzili też towarzystwem kobiet, a ściślej mówiąc — ich wdziękami, lecz niemal nigdy nie czynili tego całkiem publicznie. Ich dni płynęły leniwie — chociaż w obrębie małego miasta, to jednak ściśle związane z wiejskim otoczeniem — bez poważniejszych zakłóceń, a czasem dość przyjemnie. Aż do czasu, kiedy... ...także u nich doszło do przełomu — nadszedł wielokrotnie zapowiadany wielkoniemiecki czas. Mój Boże, któż to wie, jakim sposobem i przez kogo rozpętany? Przypuszczalnie w bardzo odległym z pozoru Berlinie doszli do głosu stratedzy zza biurka — manipulowali suwakami logarytmicznymi, rozkładali siatki planistyczne. Wkrótce na pierwszym planie znalazło się miasto Lieblingen. Zaledwie parę kilometrów na północ od niego zbudowano następnie zakłady benzyny syntetycznej — i to już w roku 1938 z wyraźnie sprecyzowanym zamiarem wytwarzania benzyny z węgla, co stało się możliwe dzięki wspaniałemu niemieckiemu duchowi wynalazczemu, podobnie jak wcześniej stało się to w Leuna. W ten sposób silniki miały być w miarę możności całkowicie uniezależnione od dostaw z obcych źródeł, co zagrażało obronności ojczyzny. Benzyna bowiem musiała być do dyspozycji, gdyż były jej spragnione całe legiony wozów ciężarowych i czołgów, a także bombowce, myśliwce i samoloty rozpoznawcze. Chodziło przy tym o dalekosiężne plany strategiczne o największym znaczeniu wojennym. Zarazem wynikły stąd poważne przeobrażenia wewnątrz sielankowego dotychczas miasta Lieblingen. Naprawdę nie sposób było wyrzec się tego, co obywatele miasta zyskali teraz w postaci zarobków i możliwości wpływania na bieg wydarzeń. Ich społeczność miała rozkwitnąć niebywale. Byli tego pewni. I tak to się zaczęło. Zaledwie parę lat później, w roku 1940, pojawiła się jeszcze jedna, podobnie nader obiecująca szansa, która wprawiła wprost w zachwyt już rozwijające się Lieblingen. Mianowicie na południe od miasteczka, które mieszkańcy uważali za „wieczne", a więc niezniszczalne, w odległości kilku kilometrów został ulokowany skład żywnościowy. Jak można się było zorientować od samego początku, był on ogromnie pojemny. Projekt niewątpliwie imponujący. Miał on służyć wielkoniemieckiemu Wehrmachtowi, a ściślej jednemu z jego członów — wojskom lądowym. Ten skład powstał w ciągu zaledwie paru miesięcy; był on wbudowany w skałę — głęboko i rozlegle, a do tego na kilka pięter. Na mapach oznaczony był jako „kamieniołom miasta Lieblingen". Skromni mieszczanie byli gotowi żyć razem z tym zakładem, a ściślej — z tego zakładu. I to wcale nieźle — przynajmniej na razie. tej chwili jednak śmierdziały trzy trupy, wiszące przy głównej bramie zakładów benzyny syntetycznej — śmierdziały coraz intensywniej. Burmistrz miasta Lieblingen — a był już nim od paru lat — nazywał się Bluminger; miał na imię Wilhelm. Chociaż należał do partii, co było całkiem oczywiste, to jednak w jego wypadku, jak zresztą on sam utrzymywał i czemu można było wierzyć, nie miało się do czynienia z bezwzględnym, zażartym hitlerowcem. Nie ukrywał on, że pragnie być człowiekiem ludu, swego ludu. Lecz właśnie tego nie ułatwiano mu zbytnio — nawet w tym wciąż jeszcze sielankowym mieście Lieblingen. Spotykało go to wprawdzie nie od współobywateli, lecz raczej od rojących sobie o wpływach powinowatych, zwolenników i partnerów w interesach. Żądny wpływów był także jego brat Friedrich, partyjniak; w rodzinie nazywano go pozłacaną dupą. Wreszcie jego kochana, niesłychanie samowolna żona Izolda. A ponadto jeszcze jej córka, przedziwna Maleen, wykapana mamusia. Wszyscy oni mieli mnóstwo wymagań i raz po raz czegoś od niego chcieli. Zresztą nie tylko oni. Dołączało do nich kierownictwo obwodu partyjnego w Wurzburgu, które nieustannie pluło partyjnymi wytycznymi i organizacyjnymi zarządzeniami. Tego samego rodzaju były inicjatywy od strony północnej, pochodzące od komendanta zakładów benzyny syntetycznej, też czegoś się domagające. Jednocześnie napływały upominające się o coś monity z południa, to znaczy od kierownictwa wojskowych składów żywnościowych. Jak dojść do ładu z tym wszystkim? Mój Boże, a może raczej — mój Fuhrerze — nie była to wcale łatwa sprawa; on jednak za każdym razem miał wrażenie, że jakoś się udało. Oczywiście, zdążył już tymczasem nabyć nie byle jakiej wprawy jako wytrwały, bajecznie pewny siebie uczestnik życia co najmniej trzech całkowicie różnych światów. Tym razem burmistrz Bluminger udał się do ówczesnego komendanta owego wojskowego składu żywności na południe od Lieblingen. Był nim niejaki pułkownik Straffhals. Na imię mu było Franz. Spotkanie z tym oficerem o przyjemnie niedbałej powierzchowności miało zazwyczaj przebieg dość miły. Na pozór dało się z nim rozmawiać; prawie jak człowiek z człowiekiem. Pomimo że Straffhals lubił przy tym wyrzucać z siebie dość dziwne, czasem mocno za wikłane zwroty. A jednak oczywista była jego gotowość zrozumienia rozmówcy, jakkolwiek nie od razu łatwa do przeniknięcia we wszystkich szczegółach. — Pozwoli pan, panie pułkowniku, porozmawiać ze sobą przez chwilę? — Całkiem zbędne pytanie, panie burmistrzu! Przecież pan już zaczął mówić! Kiedy pan przychodzi do mnie, to dobrze wiem, czego pan chce ode mnie. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko temu, bo zawsze spodziewam się, że pozwoli mi pan uprawiać moje poletko w miarę możności tak, abyśmy obaj mieli z niego pożytek. — Świetny z pana polityk, panie pułkowniku, dobrze to wiem. Pułkownik ten był trzecim lub czwartym z kolei komendantem tego gigantycznego składu środków spożywczych w ciągu czasu niewiele dłuższego ponad dwa lata. Niezbyt łatwo było go przejrzeć, w każdym razie był to zdeklarowany przyjaciel pań. Zaliczała się do jego sympatii również Izolda, małżonka burmistrza. Łączył ich stosunek, by tak rzec, platoniczny i trudno mu było zarzucić cokolwiek. Chociaż kto to może wiedzieć? — Ja w każdym razie dbam o zachowanie jak najbardziej wyrównanych szans i robię to bardzo chętnie — zapewnił. — Mam nadzieję, że pan to docenia! Przemawiają za tym nasze wspólne, coraz bardziej zrozumiałe interesy. Czyż nie tak? Sam pułkownik Franz Straffhals był mężczyzną potężnej postury, na oko ważył około stu kilogramów, jeśli nie więcej. Pomimo to prawie nie sapał, rzadko się pocił i miał różową jak jabłuszko, gładziutką cerę. Jego oczy zazwyczaj nie patrzyły otwarcie przed siebie, lecz rzucały szybkie, niezmiernie chytre spojrzenia, podobnie jak to bywa u nieruchomo wyczekującego słonia. Pułkownik ten ulegał też pewnym kaprysom. Zaliczyć do nich należy również i to, że wkrótce po przybyciu, przed niespełna pół rokiem, przeniósł swoje stanowisko dowodzenia, mieszczące się dotychczas na południe od Lieblingen, to znaczy w jego centrali zaopatrzenia, do samego centrum tego miasteczka. Rezydował więc teraz, można powiedzieć, w głównym hotelu noszącym nazwę „Niemiecki Dwór". Instytucja ta była również własnością burmistrza Blumingera, lecz zarządzał nią pewien jego krewniak, którego w Lieblingen nazywano po prostu „bratankiem". To tylko tak, na marginesie. W tym to hotelu pułkownik, mianowany tymczasem również komendantem garnizonu, kazał na użytek swego biura, to znaczy na swój własny, opróżnić całe pierwsze piętro, zajmując je na koszt państwa. Dla siebie osobiście zajął trzy pokoje — coś w rodzaju biura, salonu i sypialni, a do tego łazienkę i toaletę. Pozostałe pokoje na tym piętrze udostępnił swoim najbliższym współpracownikom z administracji, a w szczególności jednemu z nich — kapitanowi Rudolfowi. Wszystkiego tego dokonał w nadziei, że ktoś mu za to okaże wdzięczność w sposób niezwykle przyjemny. Tak też się stało. Teraz właśnie w tak zwanym salonie Straffhalsa burmistrz uznał za wskazane przemówić w stosownym do sprawy tonie: — Przede wszystkim, panie pułkowniku, mam obowiązek przekazać panu najserdeczniejsze pozdrowienia od mojej żony Izoldy, jak również od mojej córki Maleen. Obie ogromnie by się cieszyły, mając okazję gościć pana w najbliższym czasie. Niechże pan sprawi tę przyjemność sobie i nam. — No pięknie, drogi panie burmistrzu! Wiem, że w ogóle lubi mi pan sprawiać przyjemność, gdy tylko ma pan z tego jakiś zysk. Nie jest to wcale zarzut z mojej strony, lecz tylko dowód uznania. Znam swoje słabości, ale znam też pańskie kalkulacje. Zatem, do czego pan zmierza tym razem? — Skoro pan już tak stanowczo przy tym obstaje, panie pułkowniku, to powiem. Mianowicie w ciągu ostatniej nocy, że tak powiem, wzbudził się pewien niepokój wśród ludności. — Co też pan powiada! — pułkownik już nie siedział, lecz leżał w fotelu. Przy tym z lubością wyciągnął daleko przed siebie nogi, rozstawiając je przy tym szeroko. — Pewien niepokój, powiada pan? Och, mój drogi, nasze czasy są bardzo niespokojne! Ostatecznie nie żyjemy gdzieś w zaświatach, na jakichś tam polach elizejskich, pogrążeni w niekończącej się sielance. Tutaj też mamy wojnę. Chłopie! I to już czwarty rok! Można od tego dostać umysłowej sraczki! A niedługo zobaczymy, jak płaczą bohaterowie! I nie będzie w tym nic dziwnego. — Ależ ja zadaję pytanie sam sobie, a tym samym i panu, panie pułkowniku. Czy podobną rzecz musi się koniecznie wystawiać na widok publiczny, że się tak wyrażę, nadawać temu aż tak wielki rozgłos? I jeszcze do tego w taki sposób, że z daleka to widać? — O to więc panu chodzi, drogi panie! — powiedział wyrozumiale pułkownik. — Dla pana było to zapewne zbyt wymowne, a niektórym spośród pańskich współobywateli mocno śmierdziały te trzy trupy dyndające przy bramie zakładów benzyny syntetycznej? Człowieku, Bluminger, burmistrzu! W tym benzynowym browarze, oceniając dość optymistycznie, co tydzień pada trupem około tuzina takich, jak ci trzej. Wiedzą o tym prawie wszyscy w mieście Lieblingen, tej uroczej dziurze, ale nikt nie chce tego przyjąć do wiadomości i nie chce czegoś podobnego oglądać. Te rzeczy istnieją! Ale trupy nie mogą publicznie chwiać się na wietrze. — Godne jest przy tym zastanowienia, że ostatecznie około setki moich współobywateli wciąż jeszcze jest zatrudnionych w tej fabryce benzyny. A kilku z nich nie tylko wyraziło zaniepokojenie, ale odważyło się nawet zakomunikować mi pewne oburzenie. — Wobec tego, moi dobrzy ludzie, poradźcie coś na to! — pułkownik Straffhals był wyraźnie ubawiony. — Można sobie wyobrazić na przykład powiadomienie partyjnego kierownictwa obwodu, jednak ręczę panu, że pismo znajdzie się w koszu. Albo jak by to wyglądało, gdyby się odbył nieduży, dobrze zorganizowany marsz protestacyjny w kierunku zakładów benzynowych, w którym zresztą, według mnie, nikt nie odważyłby się wziąć udziału! Można sobie także wyobrazić coś w rodzaju deputacji zacnych obywateli, zaniepokojonych tym, co zaszło, a na ich czele burmistrza, udających się do tamtejszego komendanta. On jednak, proszę pana, z wszelką pewnością wypnie się na was; i to w sposób całkowicie elitarny! Gdyż uważa, że on sam taki właśnie jest. — Oczywiście, panie pułkowniku, prawie tak samo i ja się na to zapatruję. Myślę, że zwyczajnymi środkami, korzystając ze zwykłych możliwości, nic właściwie nie da się zrobić. Zresztą, tego samego zdania jest też mój brat — a więc kierownik lokalnej grupy partyjnej — który kazał pana serdecznie pozdrowić. Zdaje mi się, że jest to sprawa bardzo zawikłana. — Pomimo wszystko burmistrz z pewną nadzieją zerkał przebiegle przed siebie - ale jeżeli ktokolwiek mógłby jakoś załatwić tę cuchnącą sprawę, to tylko pan. Pułkownik nie pozostał nieczuły na apel. Podciągnął z powrotem klocowate, szeroko rozstawione nogi, wyprostował potężny tułów i sapnął niechętnie. — Cóż to ma znaczyć, Bluminger! Chce mnie pan napuścić na to towarzystwo pogrzebowe? Wyobraża pan sobie, że będę tym władcom świata właził w ich czarne tyłki? A może mam ich oswoić? Żeby ci dranie włazili w nasze gniazda? Na miłość boską, panie burmistrzu, niech się pan natychmiast pożegna z tym pomysłem! — W tym wypadku, panie pułkowniku, nie jest to wcale mój pomysł! — zwierzchnik gminy miasta Lieblingen udał, że jest całkiem bezstronny. — To mój brat Friedrich podjął taką inicjatywę — kierownik lokalnej grupy partyjnej, który zawsze stara się pozostawać z panem w zgodzie. Wie pan przecież, że jako miejscowy mistrz piekarski zaopatruje on zarówno pańską jednostkę, jak i tamtych z zakładów benzynowych. — Możecie mnie wszyscy gdzieś pocałować! — Straffhals umiejętnie udał szorstką odmowę. — Nie pozwolę się wciągnąć w niepewne machinacje! Mam swój własny zakres działania, za który odpowiadam, a całkiem oddzielnie istnieje działka brigadefuhrera Kommerella, ale ona mnie gówno obchodzi. Mówiąc krótko i węzłowato, człowieku, ja tu, a on tam! W każdym razie z nim i jego ludźmi nie chcę mieć nic do czynienia i na tym koniec. — Poniekąd rozumiem pana, panie pułkowniku! — burmistrz Bluminger udał, że go świetnie rozumie. — A jednak może powinien pan wiedzieć, że moja żona i córka również są zdania, że powinienem pana poprosić, by wziął pan inicjatywę w swoje ręce. Zgodnie z opinią nas wszystkich. Nad tymi argumentami trudno było przejść do porządku. Wchodziła mianowicie w grę, by tak rzec, miła, bardzo obiecująca, już w pewnej mierze funkcjonująca wzajemność. Kiedy on bowiem chciał czegokolwiek, zwłaszcza od pani Izoldy, to ona była gotowa postarać mu się o to; kiedy zaś ona od niego czegoś chciała, nie wolno mu było nawet zwlekać z zaspokojeniem jej żądania. Co się natomiast tyczyło jej córki Maleen, to osóbka ta potrafiła okazywać niebywałą samowolę; być może zapowiadała się nawet jako prawdziwe, chociaż na razie drzemiące jeszcze półdiablę. W żadnym razie nie było wskazane przedwcześnie pobudzać podobną istotę, na przykład sprzeciwiając się jej. — No dobrze — powiedział pułkownik Straffhals — zastanowię się nad tym. Nie pozostało nam zbyt wiele czasu. Ale najpierw trzeba się zastanowić. iedy burmistrz Bluminger, pełen nadziei, oddalił się, pułkownik Straffhals pochwycił mikrotelefon polowego aparatu telefonicznego wzór 39, zainstalowanego w jego salonie. Uczynił to jednak bez specjalnego zastanawiania się. Bardzo krótko pokręcił korbką. Dzwonek ledwie zadźwięczał. Była to jedna z jego metod sprawdzania czujności obsługi. Podobnie jak i tym razem, przeważnie wypadało to pomyślnie. Dyżurny żołnierz łączności, któremu nieobcy był ten sposób dzwonienia, zameldował się natychmiast. — Kapitan Rudolf do mnie i to zaraz, jeśli mogę prosić. Zjawił się też po paru minutach zaledwie, co odpowiadało owemu „zaraz", o co usilnie prosił. Kapitan powiedział tylko dość niedbale: — Pan pułkownik sobie życzy? — Nie brzmiało to całkiem po żołniersku, lecz miało znaczyć tyle, co „melduję się na rozkaz". Pułkownik przyjrzał mu się najpierw, nie tyle surowo, co lekko ubawiony i zdziwiony. — Co to ma być, Rudolf? — Co, panie pułkowniku? — To, co pan ma na sobie. — To jest dres treningowy. Biegam w nim od czasu do czasu po okolicy. — A po co? Czy to, co pan uprawia, ma być przypadkiem sportem podnoszącym sprawność bojową? — Nic podobnego, panie pułkowniku! Na sprawność bojową już się nie nastawiam, raczej na wzmocnienie siły obronnej; razem z rozwijaniem zmysłu samozachowawczego. Skłania mnie do tego moje osobiste doświadczenie. Pułkownik wiedział, na czym polegają te „doświadczenia", jakkolwiek nie dość szczegółowo, to jednak więcej niż wystarczająco. Ten kapitan bowiem zdążył jeszcze na początku grudnia przez ostatni przyczółek ujść przed piekłem Stalingradu. Z ranami podbrzusza i oczywiście napiętnowany psychicznie. Tego to Rudolfa, którego znał dawniej jeszcze jako podporucznika, sam będąc wówczas majorem, przydzielono mu na jego żądanie przed dwoma miesiącami. Wybór okazał się znakomity — trudno było wyobrazić sobie oficera rozsądniejszego, zręczniejszego, umiejącego lepiej przystosować się. No tak, miał on też swoje wady. Ale któż ich nie ma? — Och, panie Rudolf! Niech pan znów nie zaczyna od nowa swoich wspomnień spod Stalingradu i nie przytacza wniosków, jakie można z nich wyciągnąć! Radzę też, ażeby pan nigdy nie robił tego w obecności osób trzecich i nie zwierzał się z tego osobom trzecim. Mogłyby wyniknąć z tego nieporozumienia, być może wcale nie takie bezpieczne. — Już prawie nie jest bezpiecznie, panie pułkowniku! Nasza wspinaczka na niebotyczne szczyty najwyraźniej się zakończyła, a teraz zaczyna się gigantyczny ześlizg, że tak powiem, na samo dno przepaści. Pułkownik Straffhals bądź co bądź nie miał ochoty dyskutować na ten temat — mogłoby to prowadzić tylko do zniszczenia jego umiejętnie nawiązanych, solidnych układów. Udał więc zadowolenie i przeszedł na ton bardziej swobodny. Po co znów komplikować jeszcze bardziej to, co już i tak jest mocno skomplikowane? — Och, mój drogi panie Rudolf, zatrzymajmy się nad sprawami dotyczącymi nas bezpośrednio. Zjawił się pan u mnie, odziany w tak zwany dres sportowy, który bardzo łatwo pomylić z piżamą. I dzieje się to na terenie służbowym, w zasięgu mojej władzy! To również może wywołać nieporozumienia. — U kogo i dlaczego? No właśnie, teraz nie ma już rzeczy niewyobrażalnych. Ale pańskie polecenie, panie pułkowniku, brzmiało wyraźnie — natychmiast! Stawiłem się tak, jak akurat byłem ubrany. Jestem więc u pana. Po co? — Ażeby mi pomóc, panie Rudolf. W bardzo konkretnej sprawie. — W jakiej? — Zażądano ode mnie bardzo stanowczo, bym pomógł w nawiązaniu kontaktu, podobno niezbędnego. Mianowicie między miastem Lieblingen i jego mieszkańcami a organizacją SS na północnym przedmieściu. Co pan o tym sądzi, panie Rudolf? — Nic, panie pułkowniku. Absolutnie nic! Oni nas w ogóle nie obchodzą! Powiedzmy, że ktoś ma zamiar wspólnie z nimi prowadzić jakąś pracę. Prawdopodobnie może się to równać próbie popełnienia samobójstwa. — W razie gdybyśmy nawiązali z nimi kontakt, to w żadnym razie nie na ich warunkach, tylko na naszych. Jedynie w ten sposób! Widział pan trzy trupy kołyszące się na wietrze przy głównej bramie fabryki benzyny? — Trudno było nie widzieć. Ci dranie w ten sposób, że się tak wyrażę, wywiesili swoją flagę! — To poważny błąd, panie Rudolf! Ale musimy go wykorzystać. Odważy się pan wejść do paszczy lwa, by obmacać mu zęby? — Czy to ma znaczyć, że pan pułkownik ma ochotę wdać się w jakąś sprzeczkę akuratnie z tymi typami? — Dlaczegożby nie? Zobaczylibyśmy, co z tego wyniknie. — No, to dobrze! Jeżeli pan chce sobie pozwolić jeszcze i na tę przyjemność, panie pułkowniku, to zgoda! Rzeczywiście jestem obdarzony tak głupią odwagą. Nawet jeszcze teraz, po Stalingradzie. Brigadefuhrer Kommerell był postacią godną uwielbienia, jak sądził hauptsturmfuhrer Heinrich Lichtenau. Nie tylko uważał on za wskazane tak oceniać brigadefuhrera, lecz po prostu był przekonany, że Kommerell jest dokładnie tym, kogo reprezentuje zewnętrznie — istotą niezwykle elitarną! Oprócz tego zaś wielkim myślicielem. Z upodobaniem gromadził książki — niektóre stale woził ze sobą, a wiele innych kazał sobie dostarczać. Największy pokój w jego osobistym mieszkaniu w willi zarządu fabryki przypominał pracownię uczonego. Tam właśnie lubił długo przesiadywać, niejako w dobrowolnym osamotnieniu, zapewne twórczym, jak należało przypuszczać. Wypadało odnosić się do tego z szacunkiem, jak wyczuwał Lichtenau. Prawdopodobnie uznając siebie za „najwierniejszego giermka" Kommerella, pragnął przynajmniej odpowiednio do tego zachowywać się. Tego wielkiego niemieckiego ducha trzeba było osłaniać przed codzienną pospolitością fabryki benzyny syntetycznej. Lichtenau poczytywał to za obowiązek swój własny i sturmfuhrera Schulza, praktyka nader doświadczonego, jeśli chodziło o tego typu przedsięwzięcia, w tej chwili konieczne. Trzeba było słuchać, co on mówi, bo wyznawał się tu we wszystkim. Po wysłuchaniu jego informacji i mnóstwa jego rad hauptsturmfuhrer sprężystym krokiem wyszedł ze swego pokoju, stanowiącego rodzaj zapory oddzielającej bezpośrednią strefę panowania brigadefuhrera od pozostałego obszaru zarządu. Od czasu do czasu nazywano go tu szeptem „Mały Siegfried". Bądź co bądź — Siegfried. Udał się z kolei do głównej sali tej instytucji. Postawą całkiem przypominał bojowego rumaka — szlachetnego, odpowiednio parskającego! Na jego widok zamilkł cały tuzin ulokowanych tam sił biurowych. Wszyscy pochylili się nad swoimi papierami — wydawało się, że nie chcą nic wiedzieć ani słyszeć. Nie zważając na nic, Lichtenau podszedł do odpowiedzialnego za całość tej „stajni", zatrzymał się przed nim i popatrzył na niego surowo. — Doszły mnie słuchy, że na zbyt wiele sobie pozwalasz, kolego drapaku Murzer? — Moje nazwisko brzmi Lurzer — odparł ten sztywno, nie podnosząc się z miejsca. — Chłopie, przecież powiedziałem Furzer! Jeśli chodzi o Lurzera, był to scharfuhrer SS, administrator nie papierowy, lecz najwyższej klasy. Jednakże ciągle demonstrujący swoją męskość Lithtenau uważał, że jest on zasuszony, pozbawiony mięśni i polotu. Po prostu bydlę z baranim spojrzeniem, łagodne jak cielę! — Na cóż sobie znów pozwoliłeś, Furzer? — Lichtenau jeszcze raz z przyjemnością przekręcił nazwisko Lurzera na jeden ze swoich niewymyślnych sposobów. Nie można wykluczyć, że z tego powodu uważał siebie za nieprzeciętnie dowcipnego, a może nawet obdarzonego wysoką inteligencją. W każdym razie według niego nie ulegało wątpliwości, że ten pisarczyna jest zdolny do uprawiania podstępnych matactw! Przecież całkiem niedawno powymyślał rozmaite zmiany w organizacji, ale wciągnął w to bezpośrednio brigadefuhrera; a więc pominął kompletnie Lichtenaua. — Tym razem jednak posunąłeś się zbyt daleko! Złożyłeś meldunek, że rzekomo nagromadziło się nam strasznie dużo trupów! — Nie był to wcale meldunek, tylko zwyczajne okresowe sprawozdanie, jakie mam obowiązek składać co tydzień — Lurzer zareagował nader uprzejmie, lecz bez cienia usłużności, jakiej w tym miejscu stale oczekiwano. — A zatem tylko to, co się stale praktykuje, co prawda z próbą nieco dokładniejszego wyjaśnienia. Kopię mogę przedstawić, jeżeli pan sobie tego życzy. — Dziękuję, Furzer! Znam to gówno. Na temat trzech straconych przez powieszenie! Musiało ci się kompletnie pomieszać w głowie, ty dupo biurowa, że w ogóle coś takiego odnotowałeś! Usiłujesz przypadkiem rozdmuchiwać tak zupełnie zrozumiałe sprawy? — Usiłuję tylko lekko zaznaczać te zdarzenia w celach, powiedzmy, statystycznych. — Gówniarz! — wrzasnął Lichtenau druzgocącym tonem. Tymczasem Lurzer-Purzer-Furzer nie wyczuł, o co chodzi, przynajmniej nie dość wyraźnie, w każdym razie nie według jedynie tu obowiązującego przekonania Lichtenaua. — Takie subtelności możesz sobie wetknąć w tyłek! No, to dał mu dobrą szkołę, co? Tamten wziął ogon pod siebie, a może nie? W takim razie jeszcze raz na niego. — Bądź co bądź my pozostajemy przy naszych całkiem prostych metodach. Mianowicie, kiedy ktoś z nas wykituje, to tylko z powodu ataku serca, zaburzenia układu krążenia, apopleksji lub czegoś podobnego, według dotychczasowej oceny. Ale nic innego poza tym! Zrozumiałeś, chłopie? Zanim jednak zdążyli jeszcze bardziej zażarcie rzucić się na siebie, obydwaj — zarówno Lichtenau, jak i Lurzer — usłyszeli jakiś nie znany im głos. Brzmiał on nad wyraz przyjaźnie. Ten właśnie głos sprawił, że zaprzestali swego nie kończącego się sporu. W tej chwili przemówił: — Ależ pan się zapatruje na to niesłychanie interesująco! Człowiek, którego ujrzeli w bezpośrednim pobliżu, wszedł do pokoju absolutnie przez nich nie zauważony. Wyglądał bardzo oryginalnie, jak od razu obaj stwierdzili. Ubrany był w wojskowy mundur i właśnie zdjął czapkę. Miał wąskie czoło, przechodzące w kompletną łysinę. Przy tym natura obdarzyła go pucołowatymi policzkami, co czyniło go podobnym do anioła dmącego w trąbę. Pośrodku twarzy widniał szeroki nos, a pod nim pełne wargi, robiące wrażenie wywiniętych na zewnątrz. W sumie bardzo zaokrąglony człowieczek, na dobitek z pałąkowatymi nogami. Któż to taki? Po prostu pęknąć można ze śmiechu na widok takiej figury! Ta ogromnie dziwaczna postać odznaczała się jednak czystym, dźwięcznym, niebywale łagodnym głosem. Lurzer od razu zwrócił na to uwagę. Z zastanowieniem wsłuchiwał się w jego niezwykłe brzmienie. Nie przeoczył jednak szybko wzbierającej pogardliwej niechęci Lichtenaua. — Proszę pozwolić, że się przedstawię — przemówił łagodny jak tchnienie wiosny głos. — Nazywam się Rudolf i jestem adiutantem pułkownika Straffhalsa. Po bliższym przyjrzeniu się w istocie okazało się, że zjawa ma na sobie mundur oficerski. Dystynkcje zaś, choć trudno było uwierzyć, wskazywały, że jest to kapitan. Lichtenau uznał, że ma prawo traktować tego człowieka ze sporą dozą pogardliwej wyższości. Na Boga, lub lepiej — na Hitlera! — w porównaniu z nim on sam był niby Apollo! — Czego pan tu potrzebuje? — hauptsturmfuhrer uważał za całkowicie zbędne zwracać się do przybysza po nazwisku, a już żadnym wypadku tytułować go kapitanem. — Ma pan przypadkiem zamiar wmieszać się do naszych spraw? — Nic podobnego — zapewnił kapitan Rudolf, udając, że nie zauważa zniewagi. — Mam tylko wykonać pewne polecenie pułkownika. Z tej okazji zjawiłem się tutaj, odczekałem chwilę i podszedłem do pana. Nie chciałem panu przeszkadzać, hauptsturmfuhrerze Lichtenau. Ten dziwacznie niepozorny człowiek, który usiłował tu jemu się przypodobać, jak musiał stwierdzić organizator zakładów syntetycznej benzyny, znał już jego nazwisko i przypuszczalnie też stanowisko. Lichtenau pomyślał sobie, że wpadł na twórczy pomysł, nazywając tego człowieka w myślach „pryszczatą świnią", z czego zresztą zamierzał niejednokrotnie jeszcze robić użytek. — Słyszał pan coś z tego, o czym tu mówiliśmy? — Jakżebym mógł? Zwłaszcza że jestem niezmiernie wyćwiczony, hauptsturmfuhrerze, w niedosłyszeniu i zwyczajnym niepodsłuchiwaniu! Pozwoli mi pan jednak zaznaczyć, że wcale to nie zapobiega temu, że co prawda okazjonalnie, lecz jednak docierają do mnie niektóre drobiazgi. Tak też było i tu. — A jakie mianowicie? — Lichtenau spojrzał na „pryszczatą świnię" lekko rozweselony; wkrótce przybrał wyraźnie groźny wygląd. Znów zmierzył wzrokiem Lurzera, gotów zaatakować go, a może pognębić. Kapitan odciągnął Lichtenaua nieznacznie na bok, co ten chętnie przyjął, i odezwał się do niego szeptem. Mówił ostentacyjnie cicho, lecz było go dokładnie słychać; słyszał go również Lurzer. — Właśnie prowadził pan, szanowny hauptsturmfuhrerze, rozmowę, pańskim zdaniem, bardzo ważną. Proszę jednak pozwolić, bym panu udzielił pewnej skromnej rady. Są fakty, które muszą mieć miejsce, zwłaszcza w takich czasach jak dzisiejsze. Bez względu na to, jak wyglądają, jednak mają swoje uzasadnienie. Pan tak uważa, a to z pewnością obowiązuje. — No, to co z tego! — Pomimo to nie zawsze wskazane jest ukrywanie podobnych wypadków, podawanie ich za co innego lub po prostu zaprzeczanie im, na przykład nazywanie bólem gardła, kiedy ktoś kołysze się na stryczku; w dodatku na oczach wszystkich. — A dlaczego nie! To są fakty. Tylko skończony tchórz może się tego wystraszyć! — Bądź co bądź, może się zdarzyć, że ufne i cierpliwe społeczeństwo pewnego dnia zapyta, czy tu przypadkiem wszystko jest w porządku. Rodakom mogą się ostatecznie zalęgnąć w głowie głupie myśli. Trudno przypuszczać, że pan się z tym liczy. — To prawda! — całkiem spontanicznie zareagował przysłuchujący się Lurzer, lecz natychmiast przeraził się w duchu swojej własnej szczerości. W każdym razie na kapitana, który tak trafnie potwierdził jego poglądy, zaczął patrzeć jak na przybysza z innego świata, co też poniekąd się zgadzało. Lichtenau w każdym razie wydawał się nie pojmować nic z tego, co mu właśnie przedstawiono, a może nawet zaproponowano. Uparcie uważał, że jest niezależny od nikogo. — A więc, tylko bez zbędnej gadaniny, panie kapitanie. Po co pan przyszedł? — Mam pańskiemu brigadefuhrerowi przekazać pewną wiadomość od pułkownika Straffhalsa. — Jakiej treści? — chciał wiedzieć od razu hauptsturmfuhrer. — Ta wiadomość jest przeznaczona jedynie dla brigadefuhrera, za pańskim pozwoleniem. Przypuszczam, że on już bezpośrednio poinformuje pana o wszystkim szczegółowo. Oczywiście, jeśli tylko uzna to za wskazane. — Nie wydaje mi się, panie kapitanie, by był pan szczególnie komunikatywny! — mruknął nader niechętnie Lichtenau. — Ale jeżeli mogę panu poradzić, nie powinien pan sobie na to pozwalać, zwłaszcza w stosunku do mnie. W odpowiedzi na to kapitan Rudolf spojrzał w stronę Lurzera, wydawało się nawet, że uśmiecha się do niego. W każdym razie nie uszło to uwagi demonstrującego swój gniew hauptsturmfuhrera. Zaczął on mianowicie wietrzyć jakiś spisek, jak sądził — nie bez podstaw. Prawdopodobnie na podstawie własnych doświadczeń. ewentualne podejrzenie Lichtenaua, że ktoś podrzuca mu kukułcze jajo, jak się wydawało, nie miało żadnych podstaw. W trakcie tej rozmowy bowiem — między brigadefuhrerem a kapitanem — nie została poruszona jakakolwiek wątpliwa sprawa natury służbowej; zostało przekazane jedynie zaproszenie na wspólny obiad. Tak zwany posiłek dowódców i nic poza tym. Była to rzecz całkiem nieszkodliwa, jak uznał Lichtenau; można im było to darować. Podobnie też, zatem z pewną dozą niefrasobliwości, rozpoczęło się potem samo przedstawienie. Hipopotamowaty pułkownik powitał zgrabnego jak koń wyścigowy brigadefuhrera, który zajechał czarnym jak trumna mercedesem-limuzyną. Straffhals czekał już na gościa przy wejściu do hotelu „Niemiecki Dwór"; zaledwie parę minut. W ten sposób sprawdziło się przypuszczenie, że Kommerell przywiązuje wagę do tego, by zaprezentować się jako punktualny żołnierz. Po raz pierwszy stanęli naprzeciwko siebie i przyglądali się sobie nawzajem nie bez odrobiny podejrzliwości, lecz również z zadowoleniem. Brigadefuhrer ujrzał, na co był zresztą przygotowany, potężnego, korpulentnego mężczyznę, przypuszczalnie lubiącego przebywać w towarzystwie. Pułkownik zaś miał przed sobą prawie takiego, jak się spodziewał ujrzeć, żylastego, gibkiego mężczyznę, ubranego w czarny, bardzo starannie utrzymany mundur, o dużych jasnoniebieskich oczach i gładkiej, pełnej godności twarzy. — Bardzo się cieszę, że przyjął pan moje zaproszenie, panie brigadefuhrerze! — zagrzmiał ochrypłym głosem Straffhals. — Aby uprzedzić o najważniejszym. Nie mam zamiaru zamęczać pana żadnymi problemami ani inicjatywami albo nawet żądaniami! Zamierzam jedynie, jak to się mawia w kołach wojskowych koniarzy, obwąchać pana z grubsza i pogłaskać po sierści. — Było to pomyślane jako mała próba koleżeńskiego zbliżenia i nie okazało się bynajmniej nieskuteczne. Coś podobnego też faktycznie miało miejsce i, rzecz jasna, nic ponadto. Jedli razem, tylko we dwóch, w osobnym gabinecie w restauracji hotelowej. Szef zakładu nie pozwolił się wyręczyć w obsługiwaniu ich — był to „bratanek" burmistrza Wilhelma Blumingera we własnej osobie. Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami postarał się, by nawet teraz, już w połowie czwartego roku wojny, znalazły się na stole co lepsze rzeczy z kuchni i piwnicy. Tym razem, jak było wskazane, miało to być wszystko, co najlepsze i najbardziej wyszukane z poszczególnych krajów niemieckich. Zajadali się z prawdziwą przyjemnością. Oczywiście najpierw przy pewnym wzdraganiu się Kommerella, na które Straffhals skutecznie zareagował serdeczną zachętą: — Proszę się nie krępować, szanowny panie! U mnie wciąż jeszcze wiele znaczy motto „najlepsze dla najlepszych — pod każdym względem". Pewna wystawność to też element naszego zawodu. Oczywiście duch, który jak słyszałem, bardzo pan pielęgnuje, stoi ponad kulturą. Do niej zaś, oprócz mieszkania, ubrania i możliwości poruszania się, należy też wyszukane jedzenie i picie. Te argumenty, widziane w obrębie kultury jako wielkiej całości, nie pozostały obojętne brigadefuhrerowi. Czuł się bowiem nie tylko zobowiązany do kultury, ma się rozumieć — niemieckiej, ale także, pełen oddania wobec niej, czci i miłości. Częstował się więc bez skrępowania, wkrótce już brał obydwiema rękami. Pułkownik przyglądał się swemu gościowi życzliwie, uważnie przyczajony. Potem jednak, jeszcze przed deserem, Kommerell odezwał się, żując: — Na podstawie moich dotychczasowych doświadczeń, drogi pułkowniku, nie mogę przyjąć, że pan pragnie jedynie mnie zabawić. Tak po prostu, bez żadnego powodu? — Jeśli chodzi o mnie, niech pan spokojnie przyjmie, że tak właśnie jest, brigadefuhrerze. Zresztą, proszę pana! Doświadczenia nadchodzą i mijają jak wiatr i burza. W czasie jesiennych burz i śnieżnych zamieci nastrajają one nas całkiem inaczej niż na przykład teraz,